Andre Norton Tkaczka pieśni Przełożyła EWA WITECKA Tytuł oryginału SONGSMITH Autor ilustracji STTEVE CRISP Redaktor JOANNA KRUMHOLZ Redaktor techniczny ANNA WARDZAŁA Copyright (c) 1992 by Andre Norton, Ltd., and A. C. Crispin Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright (c) 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-351-3 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1994. Wydanie I Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa Nanoszony latami przez wichury pył wodny od morza pokrył skorupą soli mury, strzegące stromej alei prowadzącej z nabrzeża do miasta, malując brudnobiałe plamy na pociemniałych ze starości kamieniach. W ostatnich blaskach zachodu Droga-Rybaka-Powracającego z Pustymi-Sieciami była pusta, znaczyły ją tylko gęsto kładące się cienie. Szczupła postać w ciemnej opończy słaniała się na nogach po dwumiesięcznej morskiej podróży. Pod nagłym, gwałtownym uderzeniem zawieruchy zachwiała się i poślizgnęła na kocich łbach zaśmieconej, śmierdzącej uliczki. Przed upadkiem ocaliła nieszczęsnego wędrowca długa, zwieńczona głową gryfa pałka, która służyła mu za laskę i w razie potrzeby jako broń. Podróżny wcisnął się do starożytnej bramy, żeby schronić się przed nadciągającą burzą. W smukłych dłoniach o długich palcach ściskał zniszczony futerał ręcznej harfy i połataną sakwę. W głębi ulicy migotało słabe światełko obiecując schronienie przed wichurą i nadciągającą śnieżną burzą. Kiedy harfiarz podszedł bliżej do migotliwego blasku, 5 przekonał się, iż była to latarnia ze statku, wystarczająco osłonięta, żeby jej płomyk nie zgasł. Wisiała na zewnątrz niezgrabnego budynku z ciemnych bali. Nawet przez świst wichury dobiegały tu odgłosy pijackiej hulanki. Podróżny uważnie przyjrzał się zajazdowi i zdał sobie sprawę, że żaden człowiek ze względnie pełną sakiewką nie będzie szukał tutaj posiłku, a tym bardziej noclegu. Pod wyblakłymi literami na kołyszącym się szyldzie jakiś nieprawdopodobny kształt baraszkował wśród rozkołysanych fal. Bard skrzywił się, ale wspomniał prawie pusty mieszek ukryty przezornie za pazuchą poplamionego morską wodą skórzanego kaftana. Walcząc z wichurą zdołał otworzyć drzwi i potykając się wszedł do środka. Ogłuszyła go wrzawa, ochrypłe śmiechy i pijacka kłótnia. Nie odrywając wzroku od pleców karczmarza ostrożnie przemierzył podłogę szynku, równie zdradliwą jak ciemna uliczka na zewnątrz, pozalewaną winem i pokrytą walającymi się poobgryzanymi kośćmi. Karczmarz, chudy, łysiejący mężczyzna (tylko nad uszami sterczały mu kępki włosów) o czerwonym nosie odwrócił się, gdy nowo przybyły pociągnął go za rękaw. - Proszę o wybaczenie, panie - wymamrotał obcy. - Czy będziesz miał coś przeciwko kilku pieśniom przy ognisku dla swoich gości? Szynkarz dorównywał wzrostem bardowi, tak że ich oczy były na tym samym poziomie, gdy mierzył go spojrzeniem. Później nagle skinął głową. - Nie będę, jeżeli zapłacisz za posłanie i posiłek tak jak wszyscy inni, minstrelu. - To się rozumie. - Przybysz potrząsnął głową i zrzucił kaptur, odsłaniając masę ciemnych, krótko obciętych kędzierzawych włosów. Małe kolczyki zalśniły w blasku ogniska. - Zaraz zacznę... - Dziewka! I to urodna! Mylt, na Kły Psów z Alizonu, skąd ją wytrzasnąłeś? - Ciężka dłoń opadła na ramię podróżnej, odwracając ją twarzą do barczystego rybaka o zaczerwienionym od wina i wiatrów obliczu. Ten gwałtowny ruch rozsunął fałdy opończy, odsłaniając srebrny wisior spoczywający na piersiach dziewczyny. Na widok symbolu mężczyzna cofnął się i opuścił rękę. - Ja nie wiedziałem... Nie zauważyłem... - Niezdarnie dotknął palcami czoła w przepraszającym geście. - Proszę o wybaczenie... Tkaczka pieśni z wdziękiem pochyliła głowę i zacisnęła dłoń na oznace swego zawodu, trzech przeplatających się kołach o spłaszczonych, ostro zakończonych brzegach. - Zacznę teraz - powiedziała do karczmarza, jak gdyby nic się nie stało. Podeszła do ustawionej przy ogniu ławki, otworzyła futerał i wyjęła z niego podniszczony już instrument o starodawnym kształcie, sporządzony z wiekowego drzewa wiśni. Zdobiące go zawijasy i wypukłe prostokąty, pokryte srebrzystoniebieskim metalem, połyskiwały słabo w migotliwym blasku. Oparłszy harfę na kolanach wydobyła trzy prztyki z wewnętrznej kieszeni czerwonej tuniki, po czym nasunęła je na kciuk, palec wskazujący i środkowy. Zaczęła stroić instrument. Usłyszawszy miękkie dźwięki, obecnych w izbie dwunastu rybaków, sulkarskich żeglarzy oraz dwóch siwych Sokolników służących jako żołnierze na statkach władców morza, przestało rozmawiać i w pełnym szacunku milczeniu zgromadziło się wokół ogniska. - Podejdźcie bliżej, panowie! - ponaglił ich głośno Mylt karczmarz. - Posłuchajcie wędrownej minstrelki, która łaskawie zechciała dostarczyć nam rozrywki w ten sztormowy wieczór. Posłuchajcie pani... - Zawahał się, uświadomiwszy sobie własne niedopatrzenie. Dziewczyna dokończyła z wymuszonym uśmiechem: - Eydryth z Kar Garudwyn. - ...pani Eydryth z Kar Garudwyn! - dokończył szumnie. Zapadła głęboka cisza. Eydryth zaczęła grać wesołą, zachęcającą do przytupywania melodię, ćwicząc zgrabiałe palce, a jednocześnie oceniając audytorium. Sami mężczyźni i większość z nich to żeglarze lub rybacy. Morskie pieśni powinny im się spodobać, podobnie jak opowieści o szlachetnych czynach, zaginionych kochankach i syrenach o słodkim głosie. Może jakaś sprośna piosenka na koniec, żeby pobudzić ich do śmiechu, gdy będą wrzucali monety do futerału. - Łaskawi panowie, posłuchajcie pieśni, której nauczyłam się na sulkarskim statku "Rybołów" - powiedziała z cichą nadzieją, że nie zachrypła podczas tego zimnego, słotnego dnia. - Opowiada o żołnierzach, którymi dowodził jeden z waszych legendarnych bohaterów Wojny Kolderskiej, Simon Tregarth. Zaśpiewam wam Krwawiącą granicę. Eydryth zaczęła śpiewać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej, aż jej kontralt napełnił zadymioną izbę dźwiękami czystymi jak srebro. My, Tregarthowy sławny huf, Estcarpu strzeżem granic, Za krzywdę sierot i łzy wdów Dziś pomstę przysięgamy. Z krwi Sokolników wiedziem ród - Przed nami jedna droga; Jeden nas czeka krwawy trud: Z ojczyzny wygnać wroga. Kiedy skończyła drugą zwrotkę i zaczęła trzecią, szybko omiotła spojrzeniem twarze słuchaczy. Mężczyźni pochylili się do przodu, zupełnie zapomniawszy o rozmowach. Eydryth odprężyła się. Ludzie z portu Eslee byli równie wrażliwi na "czary" rzucone przez zręczne palce i wyćwiczony głos, jak mieszkańcy zamorskiego High Hallacku czy przesłoniętego czarodziejską mgłą jej ojczystego Arvonu. Miała nadzieję, iż tak samo szczodrze zapłacą jej za występ, gdyż długa podróż na pokładzie "Rybołowa" pochłonęła prawie wszystko, co zarobiła podczas wędrówki przez Krainę Dolin. Czwarta i piąta zwrotka poszły jej jeszcze lepiej. Wówczas już wszyscy kołysali się w rytm pieśni. Eydryth zakończyła balladę ostatnią triumfalną nutą i mężczyźni z uznaniem stuknęli kubkami w stół. - Jeszcze jedną, tkaczko pieśni! Jeszcze jedną! Jakiś Sulkarczyk, barczysty i jasnowłosy jak wszyscy z jego rasy, ryknął zagłuszając pozostałych: - Sulkarską melodię, tkaczko! Zaśpiewaj pieśń dla Synów Sula! Na szczęście nasłuchała się wielu pieśni od żeglarzy z "Rybołowa", którzy bez przerwy śpiewali przy pracy, a ich melodia łatwo wpadała w ucho. Eydryth zamknęła oczy. Przygrywając sobie cicho, szukała właściwego klucza... Tak, znalazła go. - Dobrze, łaskawi panowie. Posłuchajcie ballady Zagłada Sulkaru, która opowiada o tym, jak wielki bohater Magnis Osberik wolał raczej zniszczyć swoją twierdzę niż dopuścić, żeby wpadła w ręce Kolderczyków. Tym razem melodia była smutna i przygnębiająca, jak przystało na tragiczną opowieść. Eydryth zaczęła: Ogień i woda, i niebo blade - Sprzęgły żywioły się wraże Na twoją klęskę, twoją zagładę, Sulkarze, dumny Sulkarze. Gdy nawałnica grom śle za gromem, Osberik podwaja straże: "Ty jesteś miasto niezwyciężone, Sulkarze, mężny Sulkarze!" Śpiewając zagubiła się w muzyce. Nie widziała już brzydoty otoczenia, pieśń przeniosła ją do starożytnej twierdzy i owej tragicznej nocy. Głos Eydryth nabrał jękliwego brzmienia, gdy opiewała desperacki opór oblężonej fortecy: Mgła nadciągnęła, zakryła niebo, Gród zniknął w białym oparze. Z Kolderu przyszła - ginąć ci trzeba, To twoja zguba, Sulkarze! Już śmierć po ciebie szponami sięga, Wnet twarz swą srogą ukaże. W gruzy obróci się twa potęga, Grodzie nieszczęsny, Sulkarze. Twarz marynarza posmutniała, a Eydryth zastanowiła się przez moment, czy tamtej strasznej nocy nie stracił on ojca albo stryja. Prawie widziała mocarną postać Magnisa Osberika w hełmie w kształcie niedźwiedziego łba i jego wielki miecz ociekający krwią, która plamiła posiekane na strzępy sztandary owej starożytnej fortecy. Śpiewając ostatnie smutne, ale zarazem tryumfalne strofy, podniosła głos: 10 Rąbią topory, błyskają miecze, Dokoła w dzikim rozgwarze Horda szalona morduje, siecze. Ty wciąż się bronisz, Sulkarze. Już się wrogowie wdarli na zamek, Pobici słudzy i straże, Nowe watahy walą przez bramę - Daremny opór, Sulkarze! Choć sprzymierzeńcy przyszli z odsieczą, Osberik odejść im każe. "Sam walczyć będę - w te słowa rzecze - Grodzie zgubiony, Sulkarze! Uchodźcie z zamku, wierni obrońcy, Na cóż wam ginąć w pożarze? My zostaniemy tutaj do końca W Sulkarze, drogim Sulkarze." W morzu huczącym ognia, kamieni Za sprawą Magnisa czarów Miasto zniknęło z powierzchni ziemi. Nie ma już, nie ma Sulkaru. Kiedy zamarła ostatnia słabnąca nuta, w izbie przez długą chwilę panowało milczenie. Później słuchacze poruszyli się, jakby budząc się ze snu. Sulkarczyk odchrząknął i rzekł: - Dobrze się spisałaś, tkaczko pieśni. Nigdy nie słyszałem, by ktoś zaśpiewał to lepiej od ciebie. - Srebrna moneta błysnęła w powietrzu i wylądowała w futerale harfy. Po nim, jakby ten gest marynarza otworzył wrota śluzy, posypały się następne. Eydryth w podzięce skinęła głową, a później zaśpiewała im Pakt z Mchową Niewiastą. Lżejszy nastrój zapanował w izbie, gdy uraczyła słuchaczy skoczną, piskliwą melodią Czarodzieja jednego czaru. Orzeźwiwszy się łykiem piwa postawionego przez Sulkarczyka (choć dokuczało jej pragnienie^ti^lMrftJa&ida się wypić więcej - burczało jej w brzuchu z głodu i musiała zachować jasność myśli, żeby uzyskać potrzebne jej informacje, o które nie śmiała pytać otwarcie), zaśpiewała Nie wzywaj mego imienia w boju. Tej pieśni przed laty nauczył ją ojciec... Tylko nie myśleć o nim, powiedziała sobie w duchu, czując ucisk w gardle grożący popsuciem ostatniego wiersza ballady. Kiedy skończę śpiewać, kiedy już będę miała pieniądze na dalszą podróż, dopiero wtedy będzie mi wolno przypomnieć sobie twarz Jervona. Dopiero wtedy pomyślę o moich przybranych rodzicach, o pani Joisan i o panu Kerovanie. Wrócę w myśli do Obreda, do mojej kasztanki Yyary, do Hyany, Firduna i do samego Kar Garudwyn, oby Naeve chroniła jego mieszkańców! Ale przedtem muszę śpiewać i nawet słowem się nie zdradzić, czego szukam i dlaczego zawędrowałam tak daleko od domu... Starając się zapanować nad smutkiem, zagrała pierwsze akordy Gniewu Keylora. Czuła, że zmęczenie oplata ją jak rzucony w bitwie płaszcz, knebluje, oślepia. Jeszcze tylko dwie pieśni, przyrzekła sobie. Jeszcze tylko dwie, a potem będę mogła skończyć występ i zebrać monety. Wiedziała, że dała z siebie wszystko i zasłużyła na zapłatę. - A teraz, łaskawi panowie - powiedziała po kilku minutach, tłumiąc rozwartą dłonią ostatnie dźwięki Gniewu Keylora - zaśpiewam wam nową pieśń, którą ułożyłam o przeklętym kolderskim grodzie Sipparze na wyspie Gorm. Posłuchajcie więc Ballady o upiornym mieście. Eydryth ściszyła głos i z gardła wydobyła dziwne, brzękliwe brzmienie. Pomyślała, że przecież ów Sippar - albo to, co z niego pozostało - leżał po przeciwnej stronie zatoki, w odległości zaledwie jednego dnia podróży statkiem. Żadnych dzieci dziś nie ma w Sipparze, W porcie cicho, nie widać człowieka, W pustce ulic jedynie wiatr gwarzy - Martwe dala usnęły na wieki. Gdy Kolderu runęła nań szarża, Gdy się noc uczyniła o świcie, Śmiercią swoją gród Sippar oskarżał Wroga, który wysysał zeń życie. Tak, to miasto po dwakroć zginęło. Krew i magia demonów je plami. Kolder, straszne swe wieńcząc dzieło, Gród żywymi zaludnił trupami. Kiedy Tregarth pojawił się zbrojnie, Kiedy magia się starła z człowiekiem, Drugi raz umarł Sippar spokojnie, Martwe ciała usnęły na wieki. Już umarli zasnęli w mogiłach, Z jarzma ciał swych nareszcie są wolni. Niech nieczysta nie trwoży ich siła, Niech na zawsze zapomną o wojnie. Nie odwiedzą już kupcy Sipparu - W pustych domach buszują dziś myszy, Na ulicach ni zgiełku, ni gwaru - Nic upiornej nie mąci tu ciszy. Kiedy umilkły ostatnie słowa pieśni, jej słuchacze zadrżeli, a potem jakby zbyt szybko się wyprostowali. Jegomość, który zaczepił ją, gdy weszła do "Tańczącego Delfina", zerknął przez swoje ramię, jakby spoczęła na nim widmowa dłoń. Nie można dopuścić, żeby odeszli w nocny mrok, pomyślała. Szczypta rubaszności pobudzi ich do śmiechu i rozwiąże sakiewki. I nie ma obaw, nie zażyczą sobie jakiejś pieśni z High Hallacku, której i tak by nie zrozumieli... Sprośność wszędzie jest sprośnością... - A teraz, panowie! - zawołała. - Zaśpiewam wam ostatnią pieśń tego wieczoru. Posłuchajcie więc Ballady o posagu służącej. Zagrała pierwsze akordy opowieści o biednej młodej służącej, która spotkała żeglarza czyhającego na jej cnotę i udającego, że zamierza się z nią ożenić. Strofy płynęły wśród śmiechu zgromadzonych. Piękna panna wysłuchała pochwał swej urody i chętnie przyjęła bogate dary od zalotnika, lecz nieszczęśliwym trafem zdołała pozostać cnotliwą - do dnia, w którym pechowy żeglarz powrócił z rejsu tylko po to, by się przekonać, że właśnie owa dziewczyna z innym wiąże się ślubem; jego dary stały się jej posagiem! Eydryth sama się uśmiechała, śpiewając refren po raz ostatni: Ach, jakaż była to ślicznotka, Spotkałem ją, gdym zszedł na ląd. Bodajbym nigdy jej nie spotkał, Ogołociła kiesę mą! - Dziękuję, dziękuję wam za uwagę. Wstała i ukłoniła się, po czym sącząc piwo słuchała, jak pili za jej zdrowie i klaskali. Następne monety zabrzęczały w futerale harfy. Kiedy słuchacze wreszcie opuścili karczmę, Eydryth policzyła nocny zarobek. Starczy na osobny pokój, kolację i śniadanie, pomyślała. A może i na kilka dni podróży? Karczmarz zaprowadził ją do małej, pustej izdebki na poddaszu. Wsunęła futerał z harfą i torbę pod drewniane łóżko, umyła twarz i ręce w lodowatej wodzie czekającej na gościa w dzbanku, po czym zeszła coś zjeść. W karczmie było teraz prawie pusto, pozostali tylko nieliczni goście, którzy tu nocowali, a i oni niebawem udali się na spoczynek. Karczmarz Mylt przyniósł jej posiłek. Przyjemnie zaskoczyła ją gorąca zupa z homarów, pasztet z jarzyn i dobre wino, które przed nią postawił. Zjadła wszystko z apetytem. - Dziękuję ci, panie. Jadło było wyśmienite. Niski mężczyzna skinął z zadowoleniem głową i rzekł: - To moje własne przepisy. Goście wybaczą niedostatki w obsłudze, jeżeli jedzenie będzie smaczne, a piwo dobrze schłodzone. Możesz pozostać tu jeszcze jeden dzień, tkaczko pieśni. Rzadko się zdarza, żeby jakiś bard oczarował moich klientów tak jak ty. - Dziękuję, ale nie, muszę rano wyruszyć w dalszą podróż. - Wypiła łyczek wina z kielicha. - Powiedz mi - dodała z udaną obojętnością - ile jest dni drogi do samego miasta Es? Chciałabym je zobaczyć. - Pieszo? - spytał Mylt, a gdy skinęła twierdząco głową, zastanawiał się chwilę, nim odpowiedział: - Co najmniej cztery, a raczej pięć. To całe dwa dni konno. - Czy drogi są dobre? - Tak i dobrze strzeżone. Koris z Gormu to sprawiedliwy mąż, nie ma w zwyczaju rozpieszczać rozbójników, więc ostatnio trzymają się z dala od głównych szlaków. - Koris z Gormu... syn Hildera - powiedziała Eydryth, przypomniawszy sobie opowieść, którą usłyszała na pokładzie "Rybołowa". - Ludzie mówią, że to on praktycznie rządzi teraz Estcarpem razem z panią Loyse. Czarownice zajmują się przede wszystkim swoją słabnącą mocą. Mylt zniżył głos, mimo że poza nimi nikogo już nie było w wielkiej izbie. - Tak właśnie jest - zgodził się z nią - ale raczej nie powinno się mówić o tym głośno. Przed laty, podczas Wielkiego Poruszenia, sporo z nich umarło, niektóre zaś przeżyły, ale są jak wypalone skorupy. Pozostałe jednak nadal władają mocą czarodziejską. - Wielkiego Poruszenia? - odważyła się zapytać. - Kiedy karsteński książę Pagar zapragnął najechać nasz kraj, czarownice skupiły całą swoją moc i magię, żeby poruszyć samą ziemię. Góry oddzielające Karsten od Estcarpu zatrzęsły się i runęły, a jednocześnie inne szczyty wydźwignęły się ku niebu. Najeźdźcy zostali starci z powierzchni ziemi podczas jednej nocy i wszystkie drogi wiodące do Karstenu zniszczone. - To musiało być straszne. - Tak, na pewno. Byłem wtedy jeszcze chłopcem, a mimo to pamiętam ów dzień. Wydawało się, że jakiś cień przesłonił cały kraj... cień, którego się nie widziało, tylko czuło. Ten cień uciskał wszystko, co żyje, jak pięść, która chciałaby wgnieść nas w ziemię, był taki ciężki... - Karczmarz zadrżał na to wspomnienie. Eydryth pośpiesznie powróciła do tematu bardziej ją interesującego. - Powiedziałeś, że niektóre czarownice zachowały swoją moc? - Tak, jeśli to, co słyszę, jest prawdziwe. Jak sama stwierdziłaś, czarownice odwróciły swą uwagę od władzy nad Estcarpem. Już nie rządzą, naszym krajem, rządzi nim Koris i pani Loyse, a pomagają im ich przyjaciele i towarzysze broni, cudzoziemiec, pan Simon Tregarth i jego żona, pani Jaelithe. - Mylt rozejrzał się nerwowo. - Czy wiesz, że ona kiedyś była czarownicą? Eydryth wiedziała, ale udała zaskoczenie, chcąc wyciągnąć z niego jak najwięcej. - Naprawdę? Mylt podniósł rękę, jakby chciał złożyć przysięgę. 16 - Tak. Była czarownicą, zanim została jego żoną. Kiedy się pobrali, urodziła swemu małżonkowi dzieci - było to więc prawdziwe małżeństwo - a przecież... - Znowu rozejrzał się wokoło, po czym nachylił tak nisko, że poczuła jego kwaśny oddech i zobaczyła czarne wągry na nosie - ...a przecież ona nadal włada mocą! Chociaż od dawna nie jest panną! Eydryth przybrała odpowiednio zdziwioną minę, jakkolwiek wcale jej to nie zaskoczyło: jej własna matka, Elys, także nie utraciła swej mocy wraz z dziewictwem. - Ludzie mówią, że pozostałe czarownice nigdy nie wybaczyły pani Jaelithe tego, że weszła do łoża swego małżonka, a mimo to nie straciła swego daru. Uważają to za zdradę - dokończył Mylt. - Może jej zazdroszczą - Eydryth zaryzykowała lekką kpinę. Karczmarz zachichotał rubasznie. - Nie czarownice z Estcarpu, minstrelko! One ledwie tolerują mężczyzn, a nie pożądają ich! - Powiedz mi, Mylcie, czy czarownice kiedykolwiek... pomagają ludziom? - Eydryth ułomkiem chleba starannie wycierała miskę z resztek zupy homarowej. - Mówią, że tak, czasami. Błogosławią zbiory i tym podobne, przywołują burze podczas suszy, uspokajają wiatr i fale, żeby chronić statki w portach. - A co z pomniejszymi czarami... uzdrawianiem, no, czymś w tym rodzaju? - Tak, tym też niekiedy się zajmują. Lekarstwa, napoje, amulety przeciw chorobom... - Przelał resztę wina z dzbanka do kielicha Eydryth, a następnie ostrożnie ustawił puste naczynia na tacy. - Czy czegoś sobie jeszcze życzysz, minstrelko? - Nie, dziękuję, nic mi już nie trzeba. - Dziewczyna dopiła wina i wstała. - Dobrej nocy. 17 - Życzę ci miłych snów, tkaczko pieśni. Skinąwszy głową na pożegnanie, Eydryth weszła na schody prowadzące na poddasze. Szła powoli. Była tak zmęczona, że nawet te kilka łyków wina wypitych do kolacji sprawiło, iż jej członki wydawały się obciążone jaskrawymi ciężarkami od sieci rybackich, które zdobiły ściany "Tańczącego Delfina". Podłoga pod jej zniszczonymi skórzanymi butami zdawała się kołysać rytmicznie, jakby Eydryth nadal przemierzała ocean na pokładzie "Rybołowa". Kiedy dotarła do swojej izdebki, ściągnęła z siebie ubranie i wsunęła się pod szorstkie wełniane koce, zbyt zmęczona, aby szukać koszuli nocnej. Sen obejmował ją ołowianymi ramionami, gdy nagle otworzyła oczy: - Zapomniałam! Na Jantarową Panią, jestem taka zmęczona... - szepnęła. Z westchnieniem odrzuciła na bok koce i sięgnęła po leżącą na podłodze laskę zwieńczoną figurką gryfa. Przyciągnąwszy ją do siebie w ciemnościach, drugą ręką odnalazła po omacku amulet, który nosiła ukryty pod ubraniem. Poczuła w dłoni znajomy, ciepły kształt z bursztynu i ametystu, przesunęła palcem po symbolach Gunnory - snopie zboża oplecionego winoroślą o dojrzałych gronach. - Pani - szepnęła - potrzebuję Twojej pomocy w moich poszukiwaniach. Proszę cię, chroń tych, których kocham, tych, którzy mieszkają w Cytadeli Gryfa. Chroń panią Joisan i jej małżonka, pana Kerovana. Chroń też ich córkę Hyanę i syna Firduna. A przede wszystkim, proszę Cię, chroń mego ojca. Pomóż mi znaleźć kogoś, kto może go uzdrowić, tak żeby po tylu latach znów stał się sobą. I, Pani... - Jej cichy szept ginął w mroku. - Proszę... pozwól mi odnaleźć moją 18 matkę, panią Elys. Tak dawno od nas odeszła... Chroń ją, gdziekolwiek jest. Zacisnęła mocno w dłoni oba symbole, pragnąc otrzymać jakiś znak - jakikolwiek znak - że jej modlitwa była czymś więcej niż zbiorem pustych dźwięków. Ale niebieskie oczy gryfa z quanstali nie rozjarzyły się w mroku; ten błogosławiony metal nigdy dla niej nie zaświecił. A bursztynowy amulet Gunnory był równie ciemny jak otaczająca ją noc. Zawsze tak było... Eydryth położyła się i westchnęła z nadzieją, że tej nocy będzie zbyt zmęczona, żeby śnić. Dwukołowy, ciągnięty przez kucyka wóz poskrzypywał na brukowanej drodze. - Pośpiesz się, Pięknisiu! - Młody wieśniak wymachiwał wiklinową witką nad okrągłym zadem niedużego gniadego wałacha. - Masz miasto Es w zasięgu wzroku, tkaczko pieśni! - zawołał przez ramię. - To już niedaleko. Eydryth najpierw ostrożnie podała jego żonie uśpioną Pris, ich małą córeczkę o zmierzwionych włoskach, potem podniosła się i wyjrzała z wozu. Nawet w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca zbliżające się miasto wydawało się pociemniałe ze starości, a jego okrągłe, szarozielone wieże mogły stać tam od stworzenia świata. Es było dużym grodem, który najwyraźniej miał pełnić jednocześnie funkcję twierdzy i stolicy Estcarpu - ze wszystkich stron otaczał go wysoki mur obronny. Kiedy wóz wieśniaka podjechał do bramy, dwóch dobrze uzbrojonych wartowników życzliwie, ale uważnie przyjrzało się zarówno pojazdowi, jak i jego pasażerom. Ustaliwszy, że nic nie ukryto pod tkanymi ręcznie 19 kilimami, które Catkus i Leiona przywieźli na sprzedaż, machnięciem ręki pozwolili im jechać dalej. Gdy niezdarny wóz telepał się na kocich łbach wąskich uliczek, Eydryth rozglądała się ze zdumieniem. Es okazało się największym miastem, jakie kiedykolwiek odwiedziła. Mieszkańcy Krainy Dolin z natury nie byli mieszczuchami, a podczas wszystkich wędrówek po prastarym Arvonie dziewczyna nigdy nie widziała osady większej od wioski. Zbudowane z omszałych kamieni starożytne budowle strzelały ku niebu, otaczająca je zaś patyna wieków wydawała się niemal tak namacalna, że Eydryth przyszło do głowy, iż dałoby się wyczuć ją dotykiem. Wyciągnęła rękę, gdy wóz zwolnił na ostrym zakręcie wąskiej uliczki. Nie dotknęła murów. Głazy zdawały się odpychać ciekawskich - a może to, co wyczuła, było prawdziwą magią, czarem, który miał chronić miasto? - Jesteśmy na miejscu, tkaczko pieśni - oświadczył Catkus, ściągając lejce u wjazdu na plac targowy. - Niech los ci sprzyja w twoich wędrówkach. - Młody wieśniak dotknął ręką postrzępionego skrzydła kapelusza w pożegnalnym pozdrowieniu. - Jeszcze raz dziękuję za uśpienie piosenką małej Pris podczas ataku kolki tamtej nocy. - To ja wam dziękuję za podwiezienie i za towarzystwo - odparła na to Eydryth, gramoląc się z wozu, po czym pomachała na pożegnanie ręką całej rodzinie. Młoda kobieta nie musiała pytać o drogę do Cytadeli - twierdza czarownic była bowiem najpotężniejszą budowlą w Es; miała też okrągłą wieżę przewyższającą wszystkie otaczające ją gmachy. Eydryth ruszyła więc ku niej przez zatłoczone ulice, zarzuciwszy na plecy podróżną sakwę i przenośną harfę. Po drodze przyglądała się ludziom idącym wydeptanymi przez niezliczone 20 lata ulicami, tym, którzy nazywali siebie Starą Rasą. Byli wysocy i wyglądali niezwykle onieśmielająco. Trzymali się dumnie, stąpali wyprostowani jak żołnierze. Ich włosy były równie czarne jak sploty Eydryth, ale ani fale, ani loki nie zmiękczały płaszczyzn ich pociągłych twarzy o ostrych podbródkach. Oczy o różnych odcieniach szarości spoglądały czujnie w pozbawionych zmarszczek obliczach. Nawet w Krainie Dolin dobrze wiedziano, iż u Starej Rasy oznaki starości pojawiały się dopiero na kilka lat przed śmiercią. Widok mieszkańców Es żywo i boleśnie przypomniał Eydryth matkę. Wydało się jej dziwne, że mogło ją łączyć z którymiś spośród nich dalekie pokrewieństwo. Elys często mówiła córce, że dziadkowie Eydryth uciekli z Estcarpu z jakichś nie znanych jej powodów, których nigdy nie rozstrząsali. Gwardzista w noszącej ślady naprawy kolczudze zastąpił jej drogę w bramie wiodącej na centralny dziedziniec. - W jakiej sprawie... - Rzucił bystre spojrzenie na symbol na piersi Eydryth - ...tkaczko pieśni? - Pragnę uzyskać posłuchanie u jednej z czarownic - odparła sztywniejąc i patrząc w jego obojętne oczy. - Na kilka minut, nie dłużej. - W jakiej sprawie? - Zmierzył ją wzrokiem. - W sprawie uzdrowienia - odrzekła dziewczyna po chwili wahania, starając się opanować niecierpliwość: Dotarłam aż tak daleko! Błogosławiona Gunnoro, dodaj mi sił! - Powiedziano mi, że każdy może szukać porady u czarownic w sprawie uzdrowienia. - Jak się nazywasz? - Eydryth. 21 - Zaczekaj tutaj. - Gwardzista odwrócił się i zniknął w olbrzymim, pociemniałym ze starości portalu i wrócił po kilku minutach. - Jutro rano - powiedział. - Zanim słońce dotrze do szczytu murów miejskich. - Stokrotne dzięki - odparła, ze wszystkich sił powstrzymując uśmiech ulgi. - Będę o czasie. Tej nocy jej występ w "Srebrnej podkowie" składał się głównie z lekkich ballad oraz z opowieści o cudach, dobrej magii i miłości, toteż trudno jej było zmienić nastrój, gdy pewien stary, posępny wieśniak zażyczył sobie ponurej Elegii o żołnierzu. Eydryth śpiewała, a kiedy rozbolało ją gardło, grała na flecie. Do czasu, gdy klienci gospody rozeszli się do domów, młoda minstrelka zarobiła tyle, że powetowała sobie koszty czterodniowej podróży do Es. Dziewczyna obudziła się, kiedy świt ledwie zdążył posrebrzyć niebo na wschodzie. Zaspokoiwszy głód owsianką i kozim mlekiem, chwyciła laskę, przewiesiła przez ramię sakwę i szybko poszła krętymi uliczkami w stronę Cytadeli. Słońce ledwie różowiło niebo nad dachami, gdy przysiadła na progu jakiegoś domostwa naprzeciw gwardzistów. Dwie godziny oczekiwania dłużyły się jej niemiłosiernie jak rozciągnięta ponad miarę struna harfy, ale w końcu wstała, otrzepała płaszcz i obcisłe spodnie, po czym przepchnęła się przez zatłoczoną teraz ulicę. Na warcie stał obecnie inny żołnierz. Spojrzawszy na listę rozkazał jej zostawić na wartowni podróżną laskę, po czym wskazał ręką wejście. Eydryth szarpnięciem otworzyła masywne drzwi i znalazła się w długim korytarzu. Stanęła przed nią młoda kobieta w powłóczystej, srebrzystej szacie; jej spięte z tyłu głowy kru- cze włosy osłaniała srebrna siatka. Opuściwszy ciemnoszare oczy, bez słowa, skinieniem poleciła dziewczynie iść za sobą. Minstrelka wielkimi krokami stąpała za dziewczyną - jedno spojrzenie na twarz przewodniczki przekonało ją, iż czarownica była młodsza od niej o kilka lat - najpierw jednym korytarzem, później drugim, wreszcie trzecim. Wszystkie miały gładkie ściany z pociemniałych ze starości kamieni i były oświetlone słabym blaskiem kuł zawieszonych w metalowych koszykach. Na widok świecących kuł Eydryth z trudem powstrzymała okrzyk zaskoczenia. Już kiedyś widziała takie oświetlenie. Identyczne lampy zwisały ze ścian i sufitów jej domu, starożytnego Kar Garudwyn. Znała wiek tamtej twierdzy i teraz z jeszcze większym lękiem rozejrzała się wokoło. To miejsce było naprawdę stare. Przewodniczka zatrzymała się przed niewielkimi drzwiami. Wciąż milcząc otworzyła je, machnięciem ręki poleciła wejść petentce, po czym weszła za nią. W gabinecie pełnym pergaminowych zwojów siedziała za biurkiem kobieta, której orle rysy twarzy nie zdradzały prawdziwego wieku. Eydryth wzdrygnęła się pod nieruchomym spojrzeniem jej oczu. Miała ona na sobie taką samą szarą niby mgła suknię jak przewodniczka Eydryth, ale nosiła zawieszony na łańcuszku zamglony kamień o barwie księżyca. Czarownica odsunęła nieco krzesło i długą chwilę siedziała nieruchomo, przyglądając się minstrelce. Kiedy się w końcu odezwała, przemówiła z wiejskim akcentem, lecz jej władcza postawa wskazywała, iż dawno pozostawiła za sobą spędzone na wsi dzieciństwo. Nie przedstawiła się, jednak jej zachowanie nie zaskoczyło Eydryth. Wiedziała bowiem, iż podanie komukolwiek prawdziwego imienia oznaczało otwarcie szczeliny w pancerzu mocy. - Tkaczka pieśni Eydryth. Szukasz uzdrowienia. Dla kogo? Wyglądasz na zdrową. - Nie, nie dla mnie - odrzekła dziewczyna zmuszając się do patrzenia prosto w surowe i przenikliwe oczy czarownicy. - Dla kogoś z mojej rodziny. - I przybyłaś z bardzo daleka, prawda? - Starsza kobieta wstała i podeszła do Eydryth. Była o pół głowy niższa, ale emanująca od niej władcza aura niweczyła tę różnicę wzrostu. - Pachniesz morzem i masz zniszczone buty. Musiałaś przejść wiele mil. Czy w twojej prowincji nie ma uzdrowicielek? - To prawda, że mamy własne Mądre Kobiety - przyznała dziewczyna. - Lecz jak dotychczas żadna nie mogła pomóc, ponieważ jest to choroba umysłu i ducha, a nie ciała. Czarownica pokiwała lekko głową. - To niedobrze, minstrelko. Mało kto potrafi uleczyć taką niemoc. Kogo poraziła i jak to się stało? Eydryth aż zabrakło tchu, kiedy zaczęła opowiadać i opadły ją wspomnienia. - To stało się sześć lat temu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Podróżowaliśmy... do pewnego miejsca dawnej Mocy. Miał to być rodzaj wyroczni, która pozwalała ujrzeć to, czego się najbardziej pragnie. Lecz kiedy Jervon tam zajrzał, poraziło go jak grom. Od tej pory jest jak małe dziecko, które je, gdy mu się poda jedzenie, i idzie, gdy się je prowadzi... - On?! - W oczach czarownicy błysnął gniew. - Czy chcesz powiedzieć, że jakiś mężczyzna próbował posłużyć się źródłem Mocy? Szukasz u mnie pomocy dla kogoś, kto wtrącał się do spraw, których jego płeć nigdy nie zdoła zrozumieć? - Tak, dla mojego ojca Jervona - wyjąkała Eydryth, gorączkowo się zastanawiając, gdzie popełniła błąd. - Powiedziano mi, że potraficie uzdrawiać... Urwała, kiedy czarownica mocno złapała ją za brodę i w zamyśleniu odwróciła jej twarz z boku na bok. - Twoje oczy... - mruknęła do siebie - ...są niebieskie... i szczęki są szersze, lecz barwa włosów, kształt podbródka... - Spiorunowała dziewczynę spojrzeniem. - Jesteś dzieckiem Starej Rasy. Po części. Twoja matka na pewno zdradziła swoje powołanie wybierając małżeństwo, podczas gdy my tak potrzebowałyśmy każdej cząstki mocy! Czy sądzisz, że pomogłabym mężczyźnie, który przespał się z jedną z moich sióstr i w ten sposób pozbawił ją daru władania mocą?! Ależ ona wcale nie straciła tego talentu! Nawet nie urodziła się w Estcarpie - zaprotestowała w duchu Eydryth. Nie ukrywana nienawiść w oczach czarownicy odebrała jej odwagę; wprawdzie dowiedziała się już, że kobiety władające mocą uważały związek z mężczyznami za jej nędzny surogat, ale nie była przygotowana na taki wybuch gniewu i nienawiści. Silne, krótkie palce czarownicy zacisnęły się na podbródku dziewczyny. - A co z tobą? - mruknęła ciszej. - Czy uniknęłaś testów, jakim poddawane są wszystkie dziewczynki? Czy masz magiczny talent? Jeśli tak, zobaczymy... - Urwała z sykiem i zbliżyła zamglony klejnot do twarzy oszołomionej minstrelki. - Dotknij go! - rozkazała. Wola zwarła się z wolą, gdy Eydryth próbowała się cofnąć, oderwać wzrok od jasnoszarych oczu, świecących blaskiem, który miał w sobie coś z szaleństwa. - Nie! - Dotknij go! Eydryth wbrew woli wyciągnęła z wahaniem rękę, musnęła koniuszkiem palca dłoń czarownicy, a potem dotknęła chłodnej, śliskiej powierzchni zamglonego kamienia. Tamta zaś odwróciła od niej spojrzenie i skierowała je na kamień. Ożywienie powoli gasło na twarzy czarownicy. - Nie... - mruknęła i znów utkwiła wzrok w twarzy minstrelki. - Nic, klejnot pozostał martwy. A byłam taka pewna... Przekornie rozgniewana jeszcze jednym dowodem braku magicznego talentu, Eydryth cofając rękę spojrzała na klejnot i nagle zamarła. Czy zobaczyła maleńką iskierkę w jego szarej głębinie? Wyobrażam to sobie tylko, pomyślała z gniewem. Chwała losowi, że nie władam mocą. W przeciwnym wypadku ta na pół oszalała kobieta próbowałaby mnie tutaj zatrzymać! Cofnęła się o jeden krok. - Więc nie możesz mi pomóc - powiedziała. - Albo nie chcesz... Jak to naprawdę jest, pani? Czarownica wzruszyła ramionami i odpowiedziała tak cicho, że ledwie ją było słychać. - Kiedyś, przed Wielkim Poruszeniem... być może, nie wiem. Ale teraz... - Potrząsnęła głową i wyciągnąwszy rękę chwyciła się rzeźbionego oparcia krzesła, jakby bała się, że upadnie. Później skinieniem dała znak, iż posłuchanie skończone. - Możesz odejść, minstrelko. - Jeżeli ty nie możesz mi pomóc, czy wiesz, kto mógłby to zrobić? - zapytała Eydryth czując, jak gaśnie w niej nadzieja, która dodawała jej sił w minionych miesiącach. - Muszę znaleźć kogoś, kto go uzdrowi, muszę! Zrozum, to ja jestem wszystkiemu winna! Szukaliśmy mojej matki, którą kochał nad... - Porwał ją szloch i odwróciła się zawstydzona, iż czarownica zobaczyła ją w takim stanie. Lecz tamta zdawała się już jej nie widzieć. Zgarbiona, powłócząc nogami Eydryth na oślep wyszła za młodą czarownicą z komnaty. Szły ciemnymi korytarzami, a ich stopy szurały o kamienne płyty. Minstrelka opanowała się powoli i mrugając oczami powstrzymała łzy. Ale podróżna sakwa wydała się jej dwa razy cięższa, a harfa w futerale, musnąwszy ścianę, wydała smutny, przytłumiony dźwięk. Co mam zrobić - zastanawiała się w odrętwieniu Eydryth. Dokąd pójść? Nie mogła znieść myśli o powrocie do Kar Garudwyn z pustymi rękami, lecz cóż jej pozostało? Chyba tylko bezsensowna wędrówka po obcych krajach? Okrążyła ostatni zakręt przed wyjściowym portalem i omal nie wpadła na swoją przewodniczkę. - Cicho! - szepnęła czarownica, rozejrzawszy się z lękiem wokoło. - Wejdź tutaj, musimy porozmawiać. Lodowato zimną ręką złapała Eydryth za rękaw i zaciągnęła do ciemnego pomieszczenia. Po chwili minstrelka dostrzegła otaczające je zakurzone beczki i skrzynie. To coś w rodzaju magazynu, pomyślała. Nieco zdziwiona patrzyła, jak jej towarzyszka wyjrzała ostrożnie, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Później zamknęła drzwi i dotknęła palcem świecy, którą wyjęła z rękawa. Zabłysła iskierka i knot zapalił się. Spojrzały na siebie w półmroku. - O co chodzi? - zaczęła Eydryth, lecz tamta przyłożyła palec do ust. - Cicho! - wyszeptała młoda czarownica. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Znam miejsce, gdzie możesz znaleźć pomoc, której szukasz, tkaczko pieśni. # Eydryth z niewiarą spojrzała na twarz dziewczyny. - Gdzie? - zapytała w końcu. - Gdzie mogę znaleźć pomoc dla tego, kogo poraziła starożytna Moc? - Jest w Estcarpie pewien przybytek mądrości - odrzekła tamta. - Stary... może nawet starszy od samej Cytadeli w Es. Są tam starożytne zapiski i niektóre z nich dotyczą leczenia najróżniejszych chorób. Słyszałam legendy o uzdrawiających kamieniach i o czerwonym mule, który leczy nawet najcięższe rany. Może w tych zapiskach znajdziesz wiedzę o tym, gdzie znajdują się takie lekarstwa. - Gdzie? - zapytała niecierpliwie minstrelka. - Gdzie ukryto taki kamień? Gdzie odnajdę taki muł? - Nie wiem. Może w Escore? Wiele z tego, co uważaliśmy za legendy, okazało się prawdą po tym, jak Tregarthowie odkryli tę starożytną krainę, z której niegdyś uciekła Stara Rasa. Jeżeli mówią one prawdę... W tym przybytku pradawnej wiedzy możesz znaleźć odpowiedzi, których szukasz. - Nie jestem uczona - mruknęła Eydryth z powątpiewaniem. 28 - Ale uczeni są ci, którzy tam żyją, i na pewno ci pomogą, gdyż poza tym mają niewiele do roboty. Jest szansa, że znajdziesz wzmiankę o potrzebnym ci leku na którymś z postrzępionych zwojów. - Szansa - powtórzyła Eydryth, myśląc szybko. - Najwyraźniej nikła szansa. - Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto mógłby sobie pozwolić na pominięcie jakiejkolwiek możliwości, choćby najmniejszej - odparowała czarownica. Minstrelka westchnęła. - Masz rację. Co to za miejsce? Tamta podniosła ostrzegawczo rękę. - Nie tak szybko. Jeżeli mi pomożesz, powiem ci, gdy dotrzemy do celu. Czy przysięgniesz na błogosławioną Gunnorę, której amulet nosisz, że jeśli ci pomogę, dotrzymasz danego mi słowa? Eydryth drgnęła, mimo woli kładąc dłoń na piersi, gdzie pod skórzanym kaftanem ukrywała amulet. - Skąd wiesz, co noszę pod ubraniem? - zapytała, przyglądając się podejrzliwie czarownicy i starając się dostrzec jej twarz z półmroku. - Władam tylko niewielką mocą, ale wyczułam, że nosisz na piersi symbol Gunnory - warknęła niecierpliwie czarownica. - Zresztą to nieważne. Czy przysięgniesz, że mi pomożesz, jeżeli ja udzielę ci pomocy? - W czym mam ci pomóc? - Chcę uciec z Cytadeli, z samego Es i wrócić do mojego rodzinnego Kastrynu. Kiedy tam się znajdziemy, wyjawię ci nazwę starożytnego przybytku mądrości i powiem, jak tam dotrzeć. Kastryn, jak sama się o tym przekonasz, znajduje się na drodze do Lormtu. Eydryth spojrzała na młodą kobietę, badając wzrokiem jej wąską twarz o ostrym podbródku. Dziewczyna 29 była piękna, choć sprawiała wrażenie zmęczonej, a rysy miała wyostrzone, jak gdyby wiele wycierpiała. - Niewykluczone, iż mogłabym odnaleźć ten przybytek starożytnej wiedzy bez twojej pomocy - powiedziała powoli - teraz, kiedy wiem już, o jakie miejsce mam pytać. Jeżeli mieszkają tam ludzie, na pewno ktoś gdzieś coś będzie o tym wiedział. Czarownica zagryzła usta, tracąc panowanie nad sobą. - Byłam głupia - szepnęła z nutą rozpaczy w głosie. - Nie zdołano wyuczyć mnie intryg, a z natury mówię szczerze. Masz rację. Jeżeli dostatecznie długo będziesz rozpytywać o to w Es, znajdziesz kogoś, kto będzie wiedział o istnieniu Lormtu i znał do niego drogę. Idź więc. Życzę ci powodzenia. Odwróciła się i zgarbiła, chyląc głowę i opuszczając ramiona. Eydryth poczuła do niej sympatię. Przypomniała sobie własną rozpacz, która ją ogarnęła na myśl, że chciwe mocy czarownice o zapadłych oczach mogłyby zatrzymać ją w tej starożytnej twierdzy. Dotknęła lekko ramienia dziewczyny. - Zaczekaj. Powiedz mi coś więcej o sobie. Jesteś jedną z nich - dlaczego chcesz stąd odejść? Tamta ani się nie odwróciła, ani nie podniosła oczu. - Zmuszono mnie do poddania się testowi tak jak ciebie dzisiaj - powiedziała głucho. - Ale dla mnie kamień ożył. Wprawdzie była to tylko iskierka, lecz czarownice są zdesperowane. - Zauważyłam to. Dlaczego tak jest? - Musiały patrzeć, jak powoli tracą kontrolę nad Estcarpem i jak przejmują ją inni - Koris i pani Loyse, Simon Tregarth (którego nienawidzą od chwili, gdy ożenił się z jedną z nich) oraz jego żona, pani Jaelithe. Zabierają każdą dziewczynkę, która ma choć cząstkę mocy, żeby powiększyć swoje szeregi do poprzedniej liczebności. Głos młodej kobiety zadrżał. - Przez dwa lata udawało mi się unikać testów, ponieważ byłam jedyną opiekunką i oparciem dla mojej owdowiałej matki. Ale ona umarła, więc kiedy czarownica przybyła do Kastrynu następnym razem, musiałam położyć palec na jej klejnocie. Zabrały mnie, ponieważ zabłysła w kamieniu iskierka, przywiozły tutaj... i zaczęły mnie uczyć. - Magii? - Tyle, ile mogłam się nauczyć, a nie było tego wiele. Nie jestem tępa, ale serce i umysł mam czym innym zajęte. Nie pragnę być Mądrą Kobietą, nie mam też dość talentu, żeby nauczyć się czegoś więcej niż kilku pomniejszych iluzji i opanować podstawy sztuki leczenia i wytwarzania leków z ziół. Lecz dla innych czarownic moc jest wszystkim - mięsem, chlebem, napojem, samą duszą! Nie sądzę, żebyś mogła to zrozumieć, minstrelko, ale ja nigdy nie stanę się taka jak one. Nigdy! Eydryth przypomniała sobie własne dzieciństwo spędzone w przesiąkniętej czarami twierdzy... Magia przenikała nawet powietrze Kar Garudwyn i dla osób z jej otoczenia posługiwanie się czarami było równie naturalne jak oddychanie. Ona jednak nie miała ani krzty talentu magicznego, wdała się przecież w ojca. Jej ojciec, porażony podmuchem niemal zapomnianej Mocy... Wzruszenie ścisnęło jej gardło. - Rozumiem - powiedziała do czarownicy - nawet lepiej, niż ci się wydaje. - I co najgorsze, zabrały mnie tak szybko, że nawet nie miałam czasu zawiadomić Logara! - Głos dziewczyny załamał się. 31 - Logara? Teraz czarownica zwróciła się twarzą do swej rozmówczyni. W półmroku rozjaśnionym słabym blaskiem świecy jej oczy błyszczały, jakby starała się powstrzymać łzy. - Logar to mój narzeczony. Jest w Straży Granicznej. Wprawdzie wyrwaliśmy Psom część uzębienia, ale Alizon pozostał sztyletem, który coraz to rani bok Estcarpu. Ocalałe Psy skradają się chytrzej niż przedtem i nękają naszą północną granicę. Dlatego każdy zdolny do noszenia broni młody mężczyzna musi odsłużyć w wojsku trzy lata. Służba Logara skończyła się w zeszłym miesiącu - teraz musi już być w domu i dowiedział się, że mnie zabrano do Es! Jej usta zadrżały, lecz zdołała się opanować i dodała ponuro: - Przysięgliśmy sobie, że weźmiemy ślub po jego powrocie. Pragnę tylko jednego - zostać jego żoną! Ale Logar nie może mnie uwolnić - gdyby odważył się wtargnąć do Cytadeli, czeka go śmierć! Obawiam się jednak, iż mógłby się zdobyć na taki szalony postępek... dlatego muszę uciec, zanim to zrobi! - Rozumiem... - odparła Eydryth. - Lecz jeśli pojedziemy do Kastrynu... Młoda czarownica złapała ją za rękaw. - Pojedziemy!? Czy chcesz powiedzieć, że mimo to pomożesz mi stąd uciec? Nawet jeśli nie będę mogła ci zapłacić ani cię wynagrodzić? - Tak - odrzekła Eydryth równie uroczyście, jakby składała przysięgę. - Pomogę ci, siostro. - Masz moją dozgonną wdzięczność! Oby spłynęły na ciebie wszystkie błogosławieństwa Gunnory... - Dziewczyna chwyciła oburącz rękę minstrelki. Eydryth pokręciła głową, przerywając ten potok słów. - Zasłużę na podziękowania dopiero wtedy, gdy nam się powiedzie, siostro. - Jestem Arvis - przedstawiła się nieśmiało czarownica. Eydryth otworzyła szerzej oczy. Widząc jej zaskoczenie, dziewczyna wyzywająco kiwnęła głową. - Nazywam się Arvis - powtórzyła z dumą, że otwarcie łamie prawa obowiązujące w Cytadeli. - A ty? - Eydryth. Powiedz mi, jeśli wyruszymy do Kastrynu, czy inne czarownice nie dowiedzą się natychmiast, dokąd się udałaś, i nie będą nas tam szukać? - Mogą mnie szukać, ale gdy mnie znajdą, już na nic im się nie przydam - odpowiedziała Arvis. - Logar i ja pobierzemy się w tej samej godzinie, w której się spotkamy i... - uśmiechnęła się drwiąco - skoro tylko stanę się żoną Logara i wejdę do jego łoża, stracę wszelką moc. Nie bądź taka tego pewna, pomyślała z przekąsem Eydryth, kiedy przypomniała sobie swoją rodzoną matkę, panią Elys, i przybraną, panią Joisan. Obie były kobietami władającymi mocą czarodziejską, obie spały ze swymi małżonkami i urodziły im dzieci tak jak pani Jaelithe. I podobnie jak ona nie utraciły magicznych zdolności. Arvis prawdopodobnie ma jednak rację, wywnioskowała minstrelka. Nie zechcą przyjąć jej do swego grona, bo według nich została skażona kontaktem z mężczyzną. Pozwolą jej odejść. - Poza tym - ciągnęła młoda czarownica - Logar i ja nie będziemy czekać, aż nas dosięgnie ich gniew. Przekonam go, że musimy natychmiast uciekać. Może na wschód, do krainy za górami, Escore? Synowie i córka Tregartha znaleźli tam schronienie - dlaczego nie Logar i ja? - Długo układałaś te plany - zauważyła Eydryth. - Nie wymyśliłaś sobie tego w tej chwili. - Nie myślałam o niczym innym, odkąd mnie zabrały - Arvis zniżyła głos do szeptu. - Na pozór pogodziłam się z losem i starałam się przykładać do nauki najlepiej jak mogłam, żeby uśpić ich podejrzenia. Nigdy jednak nie zaniechałam planów ucieczki. Teraz już nie mogę czekać - w przyszłym tygodniu mam udać się do Przybytku Mądrości, żeby po raz ostatni odbyć w odosobnieniu medytacje, a potem każą mi złożyć Przysięgę Czarownicy. Muszę uciec, zanim włączą mnie do swego grona. - Czy masz plan ucieczki z samej Cytadeli? Dziewczyna zawahała się. - Zastanawiałam się nad tym, ale nie chciałabym go sugerować, gdyż jest dla ciebie bardzo niebezpieczny. Czy masz choć odrobinę mocy? - Ani śladu - odparła sucho Eydryth. - Lecz mimo to przedstaw mi swój plan. - Jak już ci mówiłam, mam niewielkie zdolności - odrzekła Arvis - sądzę jednak, że zdołam okryć się zasłoną iluzji na tak długo, żeby wyminąć gwardzistę strzegącego Cytadeli. Przybiorę twoją postać. Będzie się ciebie spodziewał i dlatego nie przyjrzy ci się zbyt uważnie. Ale doskonała podobizna jest ponad moje siły, więc muszę mieć twoje ubranie i sakwę. - A zatem przybierzesz moją postać i będziesz nosić moje odzienie, żeby po prostu móc stąd wyjść... - rozmyślała głośno minstrelka. - To naiwny plan, lecz mój ojciec, który był żołnierzem, nauczył mnie podstępów i taktyki wojennej. Dlatego wiem, że często najprostszy plan ma największe szansę powodzenia. A co się ze mną stanie? - W tym problem - odparła ponuro czarownica. - Będą cię wypytywały i jeśli dasz im choć najmniejszy powód do zwątpienia w szczerość twoich słów, posłużą się mocą, żeby wydobyć z ciebie prawdę. - Mogę powiedzieć, że mnie zaczarowałaś, obezwładniłaś swoją mocą - odrzekła Eydryth, mówiąc szybciej niż myśląc. - Żeby wyglądało to prawdopodobnie, musisz zostawić mnie związaną i rozebraną. Może jeszcze powinnaś uderzyć mnie tak mocno, żebym straciła przytomność. - Nie mogłabym zrobić ci krzywdy! - żachnęła się młoda czarownica. - Pokażę ci, jak należy zadać cios i gdzie. Taki, który pozbawi mnie przytomności, lecz nie narazi na szwank poza kilkugodzinnym bólem głowy. - Ale... - Zrobisz to, co powinnaś zrobić - odpowiedziała stanowczo Eydryth. - Pamiętaj, że nie ma dla mnie lepszego wytłumaczenia, dlaczego nie podniosłam alarmu. Znajdą mnie związaną i nieprzytomną, ze sporym guzem za uchem. Wątpię, aby w tych okolicznościach czarownice w ogóle podejrzewały nas o spisek. - A jeśli jednak będą cię podejrzewały? Jeżeli wymuszą na tobie prawdę? Minstrelka zastanowiła się. - Nie sądzę, żeby wyrządziły mi wiele złego tylko dlatego, że pozwoliłam ukraść sobie ubranie i sakwę. Na pewno nie jest to przestępstwo, za które groziłaby mi szubienica, zwłaszcza że ty władasz mocą, a ja nie. Łatwo będzie uwierzyć, iż podporządkowałaś mnie swojej woli. I jeszcze jedno: ja nie jestem obywatelką Estcarpu... Naprawdę mogę powoływać się na nieznajomość miejscowych praw. Świadczy o tym fakt, że poprosiłam jedną z czarownic o pomoc dla pogardzanego przez nie mężczyzny. - Masz rację - zgodziła się z nią Arvis i mówiła dalej w zamyśleniu: - Każdy człowiek, mężczyzna czy kobieta, który mieszka w tym kraju, musi po pewnym 35 czasie poznać zwyczaje czarownic. - Ściągnęła brwi i dodała z niepokojem: - Ale powalić cię na ziemię... Nie, nie mogę! Musimy znaleźć inny sposób. Eydryth chwyciła ją za ramiona, boleśnie wbijając palce w ciało czarownicy. - Chcesz znów zobaczyć swego narzeczonego, prawda? - Tak - szepnęła Arvis. - Więc postąpisz tak, jak ci radzę. Musisz! Każda chwila opóźnienia zwiększa szansę wykrycia. Dziewczyna pochyliła ramiona. - Dobrze, lecz one mimo to będą cię wypytywać. Co wtedy? - Nie zapominaj, kim jestem. - Eydryth uśmiechnęła się niewesoło. - Każdy bard musi doskonale udawać. Uwierzą mi. - A przynajmniej taką mam nadzieję, dodała w myślach. - Mam jeszcze jedno pytanie. - Odezwała się Arvis. - Dlaczego to robisz? Mogę zrozumieć, że pomogłabyś mi, gdybyś nic nie ryzykowała, ale teraz grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Gniew czarownic to poważna sprawa. Więc dlaczego chcesz mi pomóc? Eydryth zawahała się. - Ja także żyłam wśród ludzi kontrolujących siły, których nawet nie mogłam dostrzec - powiedziała w końcu. - Nie życzyłabym nikomu takiego losu. I jeśli ty naprawdę wskażesz mi drogę do owego przybytku starożytnej wiedzy, Lormtu, gdzie mogę znaleźć jakąś wskazówkę, która pomoże mi w moich poszukiwaniach... - Wzruszyła ramionami. - A to jest dla mnie najważniejsze na świecie. Arvis wyciągnęła rękę i po chwili Eydryth wzięła ją w swoją dłoń. Palce czarownicy były zimne, lecz uścisk mocny. - Dziękuję ci... siostro. Eydryth pozostała ukryta w małym magazynie, Arvis zaś odeszła pośpiesznie po rzeczy potrzebne do stworzenia iluzji. Wróciła po jakimś czasie ze skrzyneczką pełną leczniczych proszków i płynów. Wystarczyła jedna chwila, żeby dziewczyna włożyła ubranie Eydryth. Minstrelka stała drżąc z zimna, czarownica zaś wpatrywała się w jej twarz, jakby chciała wryć ją w pamięć. - Mogę to zrobić... - szepnęła jakby do siebie. - Więc zaczynaj - odrzekła na to Eydryth, starając się powstrzymać szczękanie zębów. - Ta podłoga jest zzzimna... - Dobrze. - Arvis jęła szukać w swojej skrzyneczce i w końcu wydobyła stamtąd suchy liść, który podała towarzyszce. - Będę potrzebowała twojej śliny i kilku włosów, żywych, wyrwanych razem z cebulkami. Połóż wszystko tutaj. Eydryth od dawna oswojona z prawami magii, chociaż sama nie mogła ich stosować, nie zadawała pytań ani nie dyskutowała. Splunęła na liść i wtarła ślinę w jego brązowozieloną powierzchnię, po czym wyrwała kilka włosów i położyła na środku liścia. - Gotowe - oświadczyła. Czarownica wzięła go bez słowa i zamknęła oczy. Później podniosła liść do ust, dmuchnęła nań i zwinęła go w kulkę, którą poczęła obwodzić kontury swojej twarzy, pocierając lekko. Śpiewała przy tym monotonną, posępną pieśń. W pradawnych słowach Eydryth rozpoznała jedną z odmian Dawnej Mowy, prastarego języka Mocy, którym jeszcze od czasu do czasu posługiwano się w dalekim, przesłoniętym mgłą czarów Arvonie. Kierowana instynktem minstrelka wyjęła harfę z fute- 37 rału i podjęła nutę. Śpiewały teraz obie, cichą, niesamowitą, budzącą dreszcz melodię. Arvis nagle przerwała śpiew i Eydryth drgnęła, ocknąwszy się z zamyślenia. Spojrzała na czarownicę i aż jęknęła. Zobaczyła bowiem własną twarz - pociągłą, szczupłą, o ogorzałej cerze. Teraz Arvis miała jasnoniebieskie oczy, prosty nos, energicznie zarysowaną szczękę i krótko obcięte miękkie krucze i wijące się włosy. - Czy podziałało? - zapytała z nadzieją. - Całkowicie - odrzekła zdumiona minstrelka. - Jesteś trochę ode mnie niższa, ale nawet twój Logar nie umiałby nas odróżnić. Zrobiłaś doskonałą podobiznę, takiej nigdy nie widziałam. Musisz mieć większą moc niż sądzisz. Czarownica wzruszyła ramionami. - Może to dlatego, bo jestem zdesperowana. To, czego nie mogłam zrobić dla nich, robię, żeby od nich uciec. Myślę, że gwardzista nie zauważy różnicy wzrostu. Po prostu podwinę rękawy i nogawki spodni, o tak. Kiedy Arvis doprowadziła do porządku pożyczony strój, sięgnęła do skrzyneczki i tym razem wyjęła z niej wiązkę gałązek związanych czerwoną nitką. Eydryth cofnęła się, gdy czarownica musnęła gałązkami jej czoło. - Co to takiego? - zapytała. - Jarzębina. Czary nie mogą działać w jej zasięgu; ani magia Światła, ani Ciemności. Jej dotknięcie pomoże ci się oprzeć śledztwu czarownic. Eydryth skrzywiła się lekko z niechęcią. - Tak myślałam, że to jarzębina. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Sama wytrzymam ich indagacje, bez pomocy złowróżbnej wiązki! Wstrząśnięta czarownica spojrzała na nią z zaskoczeniem, ale szybko się opanowała. - Tylko głupi żołnierz odrzuca tuż przed bitwą nawet najskromniejszą broń - zauważyła. - Ja ci zaufałam, czemu ty nie chcesz mi zaufać? Nie zrobiłabym nic, co mogłoby ci zaszkodzić, Eydryth. Zawstydzona minstrelka opuściła oczy czując, jak policzki zachodzą jej rumieńcem. - Przepraszam. Masz rację. Rób, co trzeba. Ale mimo to drgnęła, gdy wiązka gałązek musnęła jej czoło - raz, drugi i trzeci. - Zwiąż mnie, jak tylko stracę przytomność - rozkazała. Później pokazała Arvis, jak zrobić węzły, których nie rozwiąże szamotanina więźnia. To było już wszystko. Pozostało tylko zadać cios. - Tutaj - powiedziała Eydryth, wskazując miejsce tuż za uchem. - I musisz uderzyć mocno, żeby uwierzyły w moją historyjkę. Powstrzymując się, nie wyświadczysz mi przysługi. Czy masz jakąś broń? - To - odrzekła czarownica i z fałd rzuconej na podłogę szarej sukni wyciągnęła ukryty w pochwie sztylet. - Czy to wystarczy? Eydryth przesunęła palcem po zaokrąglonej stalowej gałce rękojeści. - Powinno starczyć. Złap za pochwę i uderz mnie tą gałką. Uderz tak... - Owinęła sztylet szatą czarownicy i rzuciła nim o ścianę. Tkanina stłumiła odgłos uderzenia. - Teraz twoja kolej. Dopiero za czwartą próbą Arvis zamachnęła się dostatecznie mocno. - Dobrze. Właśnie tak to wygląda. Czy będziesz mogła to zrobić? Czarownica końcem języka zwilżyła wyschłe wargi, lecz głos jej nie zadrżał. - Mogę i zrobię to. - Doskonale - odparła Eydryth. - Spotkamy się 39 za murami obronnymi, w pierwszym zagajniku na południe od miasta. Ukryj się dobrze i nie wychodź, dopóki nie usłyszysz, że zagwiżdżę, o tak: - Zagwizdała kilka nut starej marszowej piosenki z High Hallacku. - Odchodząc stąd, nie zapomnij odebrać od gwardzisty mojej laski. Jest zwieńczona figurką gryfa. Będzie się spodziewał, że o nią zapytasz. - Rozumiem. - To dobrze. Do dzieła! - Eydryth odwróciła się plecami do czarownicy, starając się rozluźnić, stać prosto i nie oczekiwać ciosu. - Uderzysz, kiedy będziesz gotowa - dodała - ale wolałabym nie czekać za długo... Ból i ciemność napłynęły od tyłu czaszki. Kolana się ugięły i Eydryth osunęła się na podłogę. Pozwoliła, by mrok ją pochłonął, połknął jak jeden z morskich potworów z sulkarskich opowieści... Niewiele zapamiętała z tego, co się później wydarzyło. Obudziła się, czując ból i szum w głowie. Później dotarły do niej jakieś głosy i poczuła dotknięcie chłodnych rąk na swym półnagim ciele. Potem te same ręce ją podniosły. Starała się zachować bezwładność. Zachowywać się jak wypchane rzecznym piaskiem lalki, którymi bawiły się dzieci Kiogów. Przez zamknięte powieki dojrzała światło i niebawem położono ją na jakiejś miękkiej powierzchni. Ktoś przykrył kocem jej zziębnięte ciało. - Możesz teraz wpuścić gwardzistę - powiedział zimmy, beznamiętny głos. - Tak, siostro - odparł inny, a potem usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. - Tak, pani? - zapytał gruby głos, w którym zabrzmiała nuta strachu i wyzwania zarazem. - Twoja siostra rzekła, że chciałaś mnie widzieć. - Tak, Jarulfie. Spójrz na tę dziewczynę. Czy ją poznajesz? Stęknięcie. - Ależ... Pani, to ta sama młoda kobieta, która odeszła tuż przed zmianą warty. Ta samiutka! - Rozumiem - powiedział z jeszcze większym spokojem i chłodem pierwszy głos. - To byłoby wszystko, Jarulfie. - Tak jest, pani. Powinnam teraz odzyskać przytomność, stwierdziła Eydryth. Odpowiednio jęknęła i próbowała otworzyć oczy. Nie musiała udawać, że światło przyprawiło ją o nagły atak bólu ani niepotrzebnie mrużyć powiek. - Co... co?... -wyjąkała. Czarownica - Eydryth zobaczyła jej srebrnoszarą suknię - cofnęła się i spojrzała na leżącą dziewczynę; twarz miała tak nieruchomą jak otaczające je kamienne ściany. Była starsza od Mądrej Kobiety, którą Eydryth wcześniej poznała, miała delikatnie rzeźbione, arystokratyczne rysy, jej półprzymknięte oczy wyrażały obojętność. - Znaleziono cię nieprzytomną w rzadko używanym magazynie - odezwała się. - Wydaje się też, iż nie ma jednej z naszych sióstr i wszelki ślad po niej zaginął. Powiedz mi, kim jesteś i skąd się tu wzięłaś? Dziewczyna zwilżyła językiem wargi. - Wody - szepnęła z nadzieją. - Czy mogę dostać wody? - Jest na stole. Możesz sobie wziąć. Eydryth wstała z jękiem, w którym nie było nic udawanego, przyciskając koc do piersi. Kiedy czarow- 41 nica zauważyła, jak drżą jej ręce, niechętnie nalała wody do czary. Dziewczyna wypiła kilka łyczków, po czym odstawiła naczynie. - Jestem Eydryth, wędrowna tkaczka pieśni z dalekiego kraju - powiedziała ochryple. - Otrzymałam audiencję u jednej z twoich sióstr, ale ona oświadczyła, że nie może mi pomóc, ponieważ szukałam lekarstwa dla mojego ojca. Dodała też, że wy nie udzielacie pomocy mężczyznom. Dlatego odeszłam bez niczego. Pamiętam, że szłam za młodą czarownicą, która przedtem prowadziła mnie przez korytarze. Szłam z ciężkim sercem... To wszystko, co zapamiętałam. - Nic więcej? Eydryth skrzywiła się, dotykając lekko guza za uchem. - Nic... nie, jeszcze pamiętam, że ona się odwróciła, jakby chciała mi coś powiedzieć, i miała w ręku... - Ściągnęła brwi. - Nie wiem, co to było, pamiętam tylko, że błyszczało i że utkwiłam w tym czymś wzrok... - Ach, tak. - Czarownica wpatrywała się drapieżnie w twarz dziewczyny, a jej spojrzenie było jak krogulcze szpony. - A jak sądzisz, co się wtedy stało? Eydryth chciała potrząsnąć głową, ale znieruchomiała krzywiąc się z bólu. - Nie wiem, pani. Najwidoczniej ktoś mnie uderzył, zabrał mi ubranie... moje ubranie! - Rozejrzała się wokoło dzikim wzrokiem, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że naprawdę ją obrabowano. - Moja sakwa... moja harfa! Moja sakiewka! Ograbiono mnie! - Rzeczywiście - przytaknęła czarownica nie spuszczając z niej oczu. - Moja harfa... I mój flet! Moje instrumenty! Wszystko mi ukradziono! Jak będę zarabiać na przesunęła rękami po włosach uważając jednak, by nie przesadzić w okazywaniu rozpaczy. - Nic mi nie pozostało... Nic! Czarownica zawahała się, po czym oświadczyła: - Skoro ograbiono cię na terenie naszej Cytadeli, przypuszczam, że naszym obowiązkiem jest udzielenie ci stosownej pomocy. Otrzymasz ubranie, żywność oraz pieniądze na opłacenie dwóch nocy w zajeździe. Oczywiście, jeśli mówisz prawdę i rzeczywiście padłaś ofiarą kradzieży. Eydryth odrzekła z wahaniem, udając zmieszanie: - Prawdę? Oczywiście, że mówię prawdę! Dlaczego miałabym tego nie robić, pani? - Właśnie się nad tym zastanawiam... - odrzekła czarownica przyglądając się Eydryth tak uważnie, jakby nagle wyrosły jej pióra lub sierść. - Dlaczego miałabyś to robić? - Ja nie kłamię! - Eydryth pozwoliła, żeby w jej głosie zadźwięczała nuta prawdziwej irytacji i strachu. Gdyby nie zareagowała na oskarżenie czarownicy, jej zachowanie wydałoby się nienaturalne. - Nie masz prawa zarzucać mi kłamstwa! - Czyżby? Zobaczymy, minstrelko, zobaczymy - zapytała kpiąco czarownica i uniosła brwi. Bez słowa ujęła w dłoń swój mlecznobiały klejnot i utkwiła w nim Wzrok. Kamień zaczął świecić coraz mocniej, lecz blask kierował się tylko w jedną stronę i w końcu jasny słup światła bił prosto w twarz minstrelki. Rozumiejąc, co robi czarownica, Eydryth ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć uczciwością i szczerością. Przegnała wszelkie myśli o Arvis czekającej na nią w zagajniku pod miastem i skoncentrowała się na opowiedzianej przed chwilą historyjce, napełniając nią umysł. Oczyma wyobraźni zobaczyła fałszywe obrazy, tak, jak je opisała... 43 - Dlaczego nucisz? - zapytała gniewnie czarownica. Eydryth poczuła, że się czerwieni. - Proszę o wybaczenie, pani - odparła półgłosem. - To stare przyzwyczajenie i obawiam się, że może się wydać irytujące. Od dzieciństwa, zawsze gdy się czegoś obawiam, zaczynam nucić starą kołysankę, którą śpiewała mi matka. Kołysanka... Jej jedyne dziedzictwo pozostałe z rybackiej wioski Wark, w której wychowała się jej matka. Zawsze chroniła Eydryth przed strachem, a kiedy się skoncentrowała na jej muzyce i słowach, od czasu do czasu mogła osłonić się przed wścibstwem innych umysłów. Dorastała przecież w przesiąkniętej magią krainie, gdzie nawet jej towarzysze zabaw byli obdarzeni darem władania mocą. - Rozumiem. Więc teraz się boisz? - Czarownica spojrzała na nią szyderczo. - Osoba czarownicy budzi zarówno szacunek, jak i strach - odparła wymijająco dziewczyna. - Przykro mi, że cię rozgniewałam. W ostatnich latach żyłam w samotności, a ludzie samotni często mają zwyczaj mówienia do siebie. Jeśli o mnie chodzi, to zazwyczaj nucę lub śpiewam, przy okazji ćwicząc głos. - No dobrze, a teraz zamilknij - burknęła czarownica. - Muszę się skoncentrować. Znów umysł czarownicy musnął umysł minstrelki, skacząc z miejsca na miejsce, sondując, szukając na powierzchni śladów kłamstwa. Młodsza kobieta oblała się zimnym potem, czując rozpełzające się macki, które - zdawała sobie z tego sprawę - z łatwością wykryją fałsz równie szybko jak pies myśliwski norę bagiennego lisa. Naraz sobie uświadomiła, że bezwiednie powtarza w myśli melodię i słowa kołysanki jak rodzaj litanii, tarczy ze słów nie pozwalającej prześlizgnąć się prawdzie. Luli, luli, moja mała, Słuchaj, cichnie sztorm. Nasze łodzie ocalały, Już na brzegu śpią. Muzyka wypełniła jej umysł, coraz głośniejsza i coraz prawdziwsza: Luli, luli, me kochanie, Słuchaj szumu fal. Mama z tobą pozostanie, Nie odpłynie w dal. Eydryth zagubiła się w oprzędzie muzyki. Działo się tak z nią zawsze, prawie od czasu, gdy była dzieckiem, które stąpało niepewnymi kroczkami, trzymając się stwardniałej od miecza ręki ojca. Refren pieśni zadźwięczał w niej słodko i wyparł strach: Niech szum wiatru cię utuli, Zamknij oczka już. Śpij, dziecino, luli, luli, Nie bójże się burz. Nagle światło w klejnocie czarownicy zgasło. - Zdaje się, że mówisz prawdę, minstrelko - przyznała starsza kobieta, lecz spojrzenie jej szarych oczu nie złagodniało. - Każę przynieść ci ubranie, jedzenie i kilka miedziaków, żebyś mogła zapłacić za nocleg. - Dziękuję, ci, pani - odpowiedziała pokornie Eydryth, pamiętając, żeby wyrazem twarzy nie okazać przepełniającej całą jej istotę radości. - Nadal boli mnie głowa - dodała. - Jeżeli pozwolisz, chciałabym odpocząć aż do popołudnia i dopiero wtedy odejść. - Nie mogę sprawiać wrażenia, że chcę jak najszybciej opuścić miasto - przestrzegła się, ukradkiem obserwując 45 czarownicę. To może być jeszcze jeden test. Na pewno każe mnie śledzić. Czarownica skinęła głową, a jej przymrużone oczy nie zmieniły wyrazu. - Jak chcesz, minstrelko. Powiedziałaś, że przybyłaś z dalekiego kraju. Czy tamtejsze kobiety władają mocą? - Nasze wsiowe Mądre Kobiety - zaczęła ostrożnie dziewczyna - leczą chorych naparami z ziół, pomagają wydawać na świat potomstwo, ludziom i zwierzętom... - urwała. - Dlaczego pytasz? - A czy ty byłaś poddana próbie na obecność mocy? - czarownica świadomie zignorowała pytanie. - Tak - odrzekła Eydryth wyschłymi nagle ustami. - Przeszłam próbę dzisiaj, zrobiła to jedna z twoich sióstr. Doznałam niepowodzenia. Nie władam mocą. - Jak to wyglądało? - spytała czarownica. - Poleciła mi dotknąć palcem swego klejnotu, takiego jak twój, pani. Mądra Kobieta podniosła swój klejnot, pomacała go w zamyśleniu. Zabłysnął miękkim blaskiem. Czarownica zamknęła na chwilę oczy. - Wcześniej także zdarzały się pomyłki - mruknęła, wpatrując się w minstrelkę. - Tak, zdarzały... Eydryth zrozumiała, że grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Co będzie, jeśli zatrzymają ją tutaj i poddadzą innym testom? Przypomniała sobie błysk, który, jak jej się wydawało, dostrzegła w głębi czarodziejskiego kamienia. Arvis powiedziała, że dla niej tylko słabo zaświecił... Nagle w jej umyśle otwarły się jakieś drzwi i odczytała myśli czarownicy, jak gdyby rzeczywiście mogła poznać to, czego nie widziały oczy i słyszeć to, czego nie słyszały uszy: Nawet teraz myśli, że mogłabym zająć miejsce Arvis! Podskoczyły obie słysząc głośne pukanie do drzwi. Czarownica pośpiesznie je otworzyła. Eydryth rozpo- znała w nowo przybyłej Mądrą Kobietę, która wcześniej poddała ją próbie. - Siostro? - zapytała tamta. - Czy mnie wzywałaś? - Tak. Ta dziewczyna mówi, że dzisiaj poddałaś ją testowi. - Zrobiłam to. Wydało mi się, że wyczułam ślad mocy. Ale klejnot pozostał ciemny. - Jesteś tego pewna? - Całkowicie. - Dobrze. Dziękuję ci, siostro. Młodsza czarownica pochyliła głowę i odeszła. Prowadząca śledztwo zaś uśmiechnęła się lekko. - Zdaje się, że i tym razem powiedziałaś prawdę, tkaczko pieśni. Odpocznij teraz. Każę przynieść ci ubranie, byś mogła odejść po przebudzeniu. Eydryth oblizała wargi. - Dziękuję ci, pani - odparła, wysiłkiem woli powstrzymując drżenie głosu. - Nie ma za co - odrzekła tamta. - Śpij dobrze, pieśniarko. Czarownica wyszła z komnaty, zamykając za sobą drzwi. Dziewczyna położyła się na łożu, ale nie zamknęła oczu. Pułapka w pułapce, pomyślała, czując, jak strach przenika jej serce. - Muszę uważać, co będzie się działo za moimi plecami. Chce, żebym odeszła i ma nadzieję, że zaprowadzę jej gwardzistów do Arvis. A wtedy pochwycą nas obie. Poszukała po omacku amuletu Gunnory, pogłaskała wyrzeźbiony z bursztynu snop zboża, obmacała maleńkie ametysty tworzące dojrzałe grona winorośli. Jantar owa Pani - modliła się. Pomóż mi uciec z tej pułapki! Błagam cię, Pani! Muszę być wolna, żeby znaleźć lekarstwo dla mojego ojca! 46 # one tak po prostu pozwoliły ci odejść? Nie kazały cię śledzić? - Arvis siedziała, obejmując kolana ramionami, w wydrążeniu pod korzeniami przewróconego przez wiatry dębu. Obrzuciła towarzyszkę sceptycznym spojrzeniem. - Nie mogę w to uwierzyć! - dodała. Eydryth, która ulokowała się na wzgórku ponad nią i właśnie wciągała wysokie buty, uśmiechnęła się wesoło. - Powiedziałam, że nikt mnie nie śledził, ale to nie znaczy, że tego nie próbowano. Kiedy opuściłam Cytadelę, miałam trzy cienie i tylko jeden z nich należał do mnie. Ale bez trudu zgubiłam tamte na placu targowym. Spodziewali się, że będą śledzić kogoś, kto o tym nie wie, i dlatego byli nieostrożni. Eydryth włożyła podniszczony skórzany kaftan na zieloną tunikę o długich rękawach. - Dobrze jest odzyskać swoje ubranie - powiedziała zawiązując rzemyki pod szyją. - Nie przyjęłam od nich sukienki, a jedyny gwardzista, którego zapasowy strój na mnie pasował, nie przepadał za kąpielą. - Zmarszczyła nos zwijając zdjętą odzież w tłumok. - Jutro, kiedy już będziemy mogły się swobodnie poruszać po okolicy, wypiorę wszystko i nasmaruję tłuszczem buty. Sprzedamy to gdzieś daleko stąd. Czy rzeczy, które kupiłam, pasują na ciebie? Arvis spojrzała na nią z udanym zniecierpliwieniem i pogładziła ręką przód wyblakłej czerwonej tuniki. - Jak sama widzisz, pasują doskonale. A teraz, na miłość Gunnory, dokończ swoją opowieść! - Mam niewiele do dodania. - Eydryth wzruszyła ramionami. - Ukryłam się przed strażami i opuściłam miasto o świcie, jak tylko otwarto bramy. Gwardziści i tam mnie szukali, ale ostatnim otrzymanym od czarownicy miedziakiem przekupiłam pewnego starca, który pozwolił mi wleźć na wóz i ukryć się pod kocem. Ustawił nade mną dwie klatki z kurczętami i tuż obok z boku przywiązał ledwie co odstawionego od matki byczka. Biedaczek ryczał tak głośno, że mógłby obudzić umarłego, więc gwardziści nie szukali zbyt dokładnie, tylko machnęli ręką i kazali nam przejechać jak najszybciej. - Eydryth wsadziła palec do ucha i skrzywiła się: - Do tej pory jestem na pół głucha! - Więc nic nam nie grozi? - Na razie nic. Arvis roześmiała się i wygramoliła z wykrotu. Rozłożyła szeroko ramiona pod zielonozłotymi liśćmi. - Wolna! - Z radości okręciła się wokół własnej osi. - Tak bardzo martwiłam się o ciebie... że dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jestem wolna! Wolna! Minstrelka uśmiechnęła się szeroko. - Uczucie, że jest się wolnym i że droga stoi przed tobą otworem, rzeczywiście upaja. Lecz opanuj się, siostro. Polowanie wciąż trwa, a nie możemy pozwolić, by znów nas schwytano. Sądzę, że obeszliby się z nami bardzo surowo. Czarownica zatrzymała się, a jej oczy przygasły. 49 - Masz rację. I tak los mi sprzyja, bo spotkałam ciebie. Masz trochę doświadczenia w tych sprawach, powiedz, jak powinnyśmy postąpić? - Myślę, że najlepiej będzie podróżować nocą, dopóki nie znajdziemy się w odległości przynajmniej dwóch dni jazdy od Es. I nie skierujemy się bezpośrednio do Kastrynu, ponieważ właśnie tego się po nas spodziewają. Okrążymy więc Es, przejdziemy przez rzekę i przez dzień lub dwa będziemy wędrowały na północny zachód. - Lecz w jaki sposób dotrzemy do Kastrynu? - Później skręcimy na północny wschód i przybędziemy tam z północy, a nie z południa. Z pewnością wydłuży to naszą podróż o wiele dni, ale to najlepszy sposób. - Gdybyśmy tylko miały konie... Eydryth skrzywiła się, myśląc o swojej klaczy Yyarze. - Ba, gdybyśmy miały. Ale wtedy bardziej zwracałybyśmy na siebie uwagę. Bez nich łatwiej nam się ukryć. Masz jakieś pieniądze? - Kilka monet. W Cytadeli żyjemy jak w zakonie i rzadko ich potrzebujemy. - A może umiesz śpiewać? Arvis uśmiechnęła się szeroko. - Mogę spróbować. - Zaśpiewała kilka wierszy z Płonącej granicy. Miała czysty, choć niezbyt silny wysoki głos. - Nadasz się. - Eydryth skinęła głową i dodała: - Ale najpierw poćwiczymy, zanim zaczniemy zarabiać na kolację. - Nagle ziewnęła od ucha do ucha, tak że omal nie zwichnęła sobie szczęki. - Teraz muszę się przespać, bo ostatniej nocy nie odważyłam się zmrużyć oka. Będziemy jadły, spały i stały na warcie po kolei i wyruszymy w drogę po zachodzie słońca. Zgoda? - Zgoda. Było dobrze po południu, kiedy czarownica dotknęła ramienia Eydryth. Minstrelka ocknęła się natychmiast - nauczył ją tego jej ojciec - i usiadła prosto, czujna niczym doświadczony żołnierz. - Pozwoliłaś mi spać za długo! - wykrzyknęła widząc, że słońce już chyli się ku zachodowi. - Nie byłam zmęczona, ty zaś potrzebowałaś wypoczynku - odrzekła Arvis. - Przespałam się tej nocy, gdyż zbyt zmęczyło mnie rzucanie czarów. Nie mogłabym czuwać nawet wtedy, gdyby Najwyższa Strażniczka i pozostałe czarownice okrążyły ten zagajnik. - Uśmiechnęła się. - Na szczęście tak się nie stało. - Prześpij się więc teraz - odparła Eydryth wyjmując prowiant z sakwy i odłamując kawałek suchara. - Ja stanę na warcie. - Nie, nie jestem zmęczona. Teraz, gdy oddycham wolnością, czuję się tak, jakbym już nigdy nie miała poczuć zmęczenia. Dziewczyny podzieliły się zapasami zachowując przyjazne milczenie. Wreszcie Arvis je przerwała. - Czy mogę cię o coś zapytać, Eydryth? - Pytaj - odrzekła jej towarzyszka, przełknąwszy kawałek suszonego jabłka. - Dlaczego tak bardzo nienawidzisz jarzębiny? Eydryth zesztywniała, jej twarz stężała jak maska. - To długa historia - powiedziała w końcu. - Której wolałabyś nie opowiadać? Zrozumiem, jeśli tak się rzeczy mają - odparła młoda czarownica. W jej oczach Eydryth dostrzegła tylko przyjaźń i sympatię. - Lecz musimy poczekać jeszcze godzinę lub dwie. Nie pytam ze zwykłej ciekawości, wierz mi, siostro. Czuję, że bardzo cierpisz... a czasami można sobie ulżyć w cierpieniu opowiadając o nim komuś naprawdę życzliwemu. 51 Eydryth nie odzywała się przez kilka minut. Zatonęła we wspomnieniach, zapomniała o jedzeniu, które trzymała w ręku. W końcu poruszyła się i szepnęła: - To stało się przed wielu laty. I nigdy o tym nie rozmawiałam z kimś obcym. Tylko z tymi, którzy dzielili ze mną owe dni. Może nie zechcesz nazwać mnie siostrą, kiedy usłyszysz, co uczyniłam. - Wątpię - powiedziała stanowczo Arvis. - Nigdy nie mogłabyś zrobić czegoś naprawdę złego. Wiem o tym. - Mylisz się - odrzekła Eydryth zachrypniętym nagle głosem. Odchrząknęła i ciągnęła: - Musisz zrozumieć, że wychowałam się w dalekiej krainie... za morzem. Prawdopodobnie nigdy nie słyszałaś o Arvonie. - Nie, nigdy - przyznała czarownica. - Czy leży on w pobliżu Krainy Wielu Dolin, o której opowiadał wzięty do niewoli alizoński żołnierz? - Leży na wschód od High Hallacku - powiedziała Eydryth skinąwszy głową. - Za Wielkim Pustkowiem. Arvon, tak jak Escore, o którym mi opowiadałaś, to bardzo, ale to bardzo stary kraj, niepodobny do innych zamieszkanych przez ludzi. Roi się w nim od niesamowitych miejsc i dziwnych istot, prosto jak z legendy. Żyją tam demony zwane Keplianami, które wyglądają jak piękne konie... i pajęczy jeźdźcy, okrutne stwory o giętkich nogach; tkają sieci, a potem ciskają je na wiatr i lecą na nich w poszukiwaniu zdobyczy. - Słyszałam o takich istotach, które mają żyć w Escore. Czy są u was także Flannany, mchowe niewiasty, jaszczuroludki i Kroganowie, wodni ludzie? - Nie, nie słyszałam o nich. Ale są Varki o ptasich głowach i ludzkich ciałach, których krew zabija, jeśli jej kropla spadnie na żywą istotę, i które walczą, nawet jeśli odetnie im się głowę czy je poćwiartuje... - Chwała niech będzie Gunnorze, nie słyszałam, żeby coś takiego żyło w Escore! Gdyby tak było, nie znalazłabym tam schronienia! - Arvis wzdrygnęła się. - Na szczęście jest ich niewiele i ich liczba wciąż się zmniejsza. Lecz inaczej się rzeczy mają z Thasami. Ci są ciągłym zagrożeniem. - Thasami? - To mieszkańcy podziemi, którzy ryją tunele i z równą łatwością jak inne istoty chodzą. Są brzydcy... - Eydryth wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - Mają małe, chude ciała z wzdętymi brzuchami, porośnięte szorstkimi, podobnymi do korzeni włosami. Lecz najgorsze są... - urwała, przełknęła z trudem ślinę i ciągnęła: - ...ich twarze... po ich twarzach widać bowiem, że kiedyś... kiedyś byli ludźmi. - To potworne! - zawołała czarownica. - Tak, teraz kiedy ich opisałaś, przypomniałam sobie, że słyszałam o takich istotach. Niedawno je dostrzeżono u nas - i zwęszono - gdy skradały się wokół przedmieść miast położonych w pobliżu gór. Logar napisał w którymś z listów, że podczas snu zaatakowało ich kilka takich stworów. Wciągnęły pod ziemię jednego z jego ludzi i już nigdy go nie zobaczyli. Eydryth pokiwała głową. - Twoi rodacy powinni dobrze strzec swoich granic. Thasowie są tchórzami i przedkładają podstęp nad otwarty bój, ale są śmiertelnie niebezpieczne. - Opowiadaj dalej - ponagliła ją czarownica. - Miałam nadzieję, że o tym zapomnisz. - Eydryth skrzywiła się. - Jeżeli nie chcesz... - Chcę, po prostu trudno mi mówić... - Wzruszyła ramionami. - Więc tak. Wychowałam się w Arvonie, w starożytnej twierdzy zwanej Kar Garudwyn. W niepa- 53 miętnych czasach mieszkał tam pewien Adept, więc jej mury są wciąż przepojone magią. Jestem owocem dziwnego małżeństwa: moja matka, Elys, była córką kobiety przybyłej zza morza - z Estcarpu - a mój ojciec, Jervon, był żołnierzem przyzwyczajonym do wydawania rozkazów podwładnym, nie do magii. - Tak, to dziwny związek - przyznała Arvis. - Czy oni się kochali? - Nad życie - powiedziała lakonicznie Eydryth. - Bronili swoich pleców w wielu bitwach zarówno z ludzkimi, jak i ze zrodzonymi z czarów przeciwnikami. Byli towarzyszami broni i przyjaciółmi na długo, zanim stali się mężem i żoną. Po raz ostatni ugryzła suchar, po czym podała go towarzyszce. - Mieszkaliśmy w Kar Garudwyn z najlepszymi przyjaciółmi moich rodziców, panem Kerovanem i panią Joisan. Byli oni dla mnie jak ojciec i matka i bardzo ich kochałam. Kochałam też Sylvyę, naszą przyjaciółkę i nauczycielkę. Zrodziła się w Pradawnych Czasach i władała mocami, jakich nie widziano od bardzo dawna. - Sylvya - powtórzyła Arvis, starając się prawidłowo wymówić obce słowo. - Czy ona także należała do Starej Rasy? - Częściowo, ale w jej żyłach płynęła również krew istot, które nie były ludźmi. Kochała jednak wszystkie dzieci swoich przyjaciół tak jak własne. - Dzieci? - Joisan i Kerovan mieli - mają - dwoje dzieci. Ich córka Hyana jest starsza ode mnie prawie o rok. To spokojna dziewczyna o głęboko osadzonych oczach, która włada taką mocą, że wątpię, by mogły jej dorównać czarownice zamieszkujące waszą Cytadelę, nawet wtedy, gdy była jeszcze tylko małą dziewczynką. Hyana jednak nie chwali się swoją siłą, lecz używa jej, by pomóc innym. Ma dar jasnowidzenia i jej przepowiednie są tak dokładne, iż nikt nie może ich ignorować. - Eydryth przerwała i pogrążyła się w posępnym milczeniu. - A drugie dziecko? - ponagliła ją młoda czarownica, gdy jej towarzyszka nie okazała chęci kontynuowania opowieści. - Firdun jest młodszy ode mnie o pięć lat. Tak jak jego siostra włada mocą, ale nie ma w nim nic spokojnego. To takie dziecko, o które rodzice ciągle się boją - może znasz kogoś podobnego. Gdyby w całym sadzie rosło tylko jedno drzewo o spróchniałym konarze, Firdun właśnie na nie by się wdrapał i usiadł na tej, a nie na innej gałęzi. Arvis zachichotała. - Znam i to bardzo dobrze. Jeden z moich kuzynów ma taką córkę. Czy masz braci albo siostry, Eydryth? Dziewczyna pokręciła przecząco głową. - Nie wiem - szepnęła. - Moja matka zniknęła przed dziewięciu laty, kiedy miałam tylko dziesięć lat. - Zniknęła? - zapytała czarownica ze zdziwieniem. - Czy chcesz powiedzieć, że opuściła ciebie i twojego ojca? Czy nadal żyje? - Nie wiem - powtórzyła Eydryth. - Nie opuściła nas dobrowolnie, została porwana. Jakaś moc krocząca Ścieżką Lewej Ręki porwała ją spośród nas pewnego popołudnia, gdy odpoczywała w swojej komnacie. - Jak to się stało? - spytała Arvis, nie odrywając szarych oczu od przyjaciółki. Eydryth widziała w nich współczucie. Było to tak, jakby Arvis położyła jej rękę na ramieniu. 55 - To była moja wina - wykrztusiła po chwili. Moja wina. Widzisz, kiedy moja matka stwierdziła, że znów jest w ciąży, Hyana, która miała wtedy jedenaście lat, przepowiedziała jej przyszłość, gdyż wyczuła narastający w kraju niepokój. Przepowiedziała wówczas, że to dziecko - powiedziała, że to będzie chłopiec - będzie ostatnim ogniwem łańcucha mającego połączyć wszystkich kroczących Ścieżką Prawej Ręki w Arvonie przeciwko siłom Ciemności. Oświadczyła, że wynik tego konfliktu jest niejasny, wiedziała jednak, iż mój nienarodzony braciszek miał być główną postacią w śmiertelnie niebezpiecznej grze, która jeszcze nawet się nie rozpoczęła. Arvis skinęła głową, wpatrując się w nią szeroko i otwartymi oczami. - Dlatego wszyscy staraliśmy się chronić moją matkę - ciągnęła Eydryth. - Przestała wychodzić z twierdzy bez towarzystwa i sama nigdy nie schodziła drogą prowadzącą w dolinę. Porzuciła nawet przejażdżki na swojej siwej jak dym klaczy. Jeżeli nie przebywała w swojej komnacie, zawsze towarzyszył jej mój ojciec albo pan Kerovan, uzbrojeni i gotowi jej bronić. - Sylvya i pani Joisan wymyśliły specjalny czar ochronny, który miał ją osłaniać wówczas, kiedy potrzebowała odpoczynku w samotności. Splotły girlandę z gałązek jarzębiny przepasanych wstążką o czerwonej ochronnej barwie. Śpiewając wplotły w niego walerianę, miętę i dziewannę. W końcu umieściły ten sznur wokół sufitu we wnętrzu komnaty mojej matki, a następnie związały jego końce kawałkiem czerwonego jedwabiu nad drzwiami na zewnątrz. Dlatego nie mógł tam działać żaden czar i nie mogła wejść żadna wroga Moc. - A jednak coś weszło. W jaki sposób? - To dlatego, że ja nie władam mocą - odpowiedziała Eydryth. - Byłam zbyt dumna, by przyznać, że nie poradzę sobie bez niej. Kiedy pan Kerovan i pani Joisan tak bardzo niepokoili się o moją matkę, polecono mi pilnować małego Firduna. Zrodzony z rodziców obdarzonych magicznymi zdolnościami, posługiwał się mocą prawie od niemowlęcia. Płatał mi figle, jak to zwykle płatają dzieci. Potrafił tak zaćmić mi umysł, że czasami patrzyłam na niego i go nie widziałam. Raz, gdy poszłam obudzić go z drzemki, na jego poduszce znalazłam zwiniętą żmiję z ociekającymi jadem kłami. Ledwie zdążyłam jęknąć, żmija zniknęła, Firdun zaś usiadł, chichocząc... - Potrząsnęła głową, wspominając. - Gdybym tylko przyznała się, że nie daję sobie z nim rady! Byłam jednak od niego starsza i wstydziłam się powiedzieć, że nie umiem go kontrolować. Pewnego dnia, kiedy siedziałam opowiadając mu historię Głodnej Studni - którą uwielbiał, ponieważ wydarzyła się naprawdę, a jego ojciec był jej bohaterem - odwróciłam się tylko na mgnienie oka i stwierdziłam, że gdzieś odszedł. Uderzyła pięścią w kolano. - Gdybym tylko poszła do jego rodziców lub do Hyany, albo nawet do mojego ojca, na pewno kogoś by posłuchał! Ale ja postanowiłam szukać go sama i znalazłam przed drzwiami do komnaty mojej matki. Patrzył w górę na jarzębinę. - Nie dotykaj tego, Firdunie! - wrzasnęłam. Uśmiechnął się do mnie szelmowsko, potem zacisnął piąstki i jego okrągła twarzyczka stężała z wysiłku. Patrzyłam z przerażeniem, jak wstążka się rozwiązuje i jarzębinowy sznur się rozpada. Ochronny czar przestał działać. - A twoja matka? - Wrzasnęłam na całe gardło, ponieważ wiedziałam, jak ważny był ten jarzębinowy sznur. Za chwilę przy- 57 biegł tam mój ojciec i pani Joisan. Wpadli do pokoju, ale stwierdzili, że moja matka zniknęła... Zniknęła bez śladu. - Eydryth odetchnęła głęboko, starając się powstrzymać drżenie głosu. - Pozostał tylko smród. Smród Zła. Czy kiedykolwiek go poczułaś? Arvis pokręciła głową. - To jest zapach tak obrzydliwy, że nie mogę nawet go opisać. Ten, kto choć raz go zwęszy, nigdy nie pomyli go z czymś innym... - Czy szukaliście jej? - Oczywiście. Mój ojciec omal nie oszalał z rozpaczy. Jeździł tygodniami, zatrzymując się tylko po to, by dać odpocząć koniowi, śpiąc w siodle, całymi dniami zapominając o jedzeniu. Pan Kerovan i pani Joisan szukali razem z nim, podczas gdy Sylvya czuwała nade mną i nad Firdunem. Hyana wycofała się do swego pokoju i spędzała wiele czasu w transie, szukając zaginionej. Wychodziła stamtąd wychudła, z podkrążonymi oczami, lecz nie natrafiła na żaden ślad. Na nic. Szukaliśmy ponad rok i nic nie znaleźliśmy. - Ale to, co się stało, to nie była twoja wina! - Tak mówił ojciec - odrzekła z goryczą Eydryth - ale jeśli nie moja, to czyja? Nie można winić psotnego pięcioletniego chłopca. Zresztą nawet Firdun, choć jeszcze dziecko, zrozumiał, że zrobił coś strasznego. Od tego dnia zmienił się, stał się spokojniejszy, bardziej posłuszny. Już nigdy nie sprawił mi żadnego kłopotu... - Skrzywiła usta w ironicznym grymasie. - Lecz nieszczęście już się stało. I to z mojej winy. - Nie zgadzam się z tobą - zaoponowała czarownica. - Przecież sama byłaś tylko dzieckiem. - Dumnym dzieckiem, które tak się wstydziło, że nie ma takich zdolności jak inni z jego otoczenia, iż nie przyznało sią do winy i nie wezwało pomocy - nie ustępowała Eydryth. - Ale to nie może być końcem twojej opowieści - powiedziała Arvis, miażdżąc w palcach przegniłą łupinę żołędzia. - Wspomniałaś, że twemu ojcu stało się coś złego. - To wydarzyło się, gdy miałam trzynaście lat - wyjaśniła Eydryth kiwając głową. - Wyruszaliśmy na poszukiwania, kiedy tylko sprzyjała pogoda, jeździliśmy do wiosek, pytaliśmy, szukaliśmy Mądrych Mężczyzn albo Kobiet czy jakiegokolwiek jasnowidza, każdego, kto mógłby coś usłyszeć, wyczuć jakieś poruszenie, ujrzeć w wizji moją matkę. - Dostrzegła pytające spojrzenie Arvis i wytłumaczyła: - Jasnowidzenie to sposób ujrzenia przeszłości i przyszłości jeśli widzi się ludzi czy przedmioty znajdujące się bardzo daleko - wtedy nazywa się to dalekowidzeniem. - Słyszałam o czymś takim - wtrąciła młoda czarownica. - Jak się to robi w twoim kraju? - Patrząc w miskę wypełnioną płynem... wodą, atramentem, winem... - Czy jasnowidzenie podziałało? - Nie bardziej niż cokolwiek innego. Arvon to wielki kraj, ale przeszukaliśmy go na tydzień drogi we wszystkich kierunkach. Raz nawet odważyliśmy się udać do Szarych Wież i zapytaliśmy Wodza Jeźdźców-Zwierzołaków, Hyrona, czy słyszał coś o Elys. Zadrżała na to wspomnienie. - I wierz mi, niewielu mieszkańców Arvonu ośmieliłoby się zapuścić nawet w zasięg cienia tej ponurej twierdzy, a co dopiero przejechać przez jej główną bramę. Zwłaszcza po to, żeby zapytać o miejsce pobytu czarownicy. Zwierzołacy nienawidzą Kobiet Władających Mocą i to od niepamiętnych czasów. 59 - Dlaczego? - Tylko oni znają powód tej nienawiści. - Wpatrzyła się niewidzącym spojrzeniem między pnie dębów, na drogę, którą wkrótce miały pojechać. - Ale mój ojciec zapytał ich o to, a oni mu odpowiedzieli. Nawet władający dziwnymi mocami Zwierzołacy - oni, którzy kroczą na granicy między Światłem i Ciemnością, pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem - nawet oni nie mogli nam nic powiedzieć o losie mojej matki. Eydryth znów zamilkła, ogarnięta wspomnieniami. - To musiało być ciężkie życie - powiedziała w końcu Arvis. - Przypuszczam, że tak, lecz wtedy tak nam się nie wydawało. Mój ojciec nauczył mnie wiele podczas wspólnych poszukiwań, wszystkiego, co robili razem z matką - szermierki, sztuki prowadzenia zwiadów, planowania i kierowania bitwą. Jak polować, łowić ryby i żyć z tego, co znajdzie się w terenie. Gdyby nie powód naszych poszukiwań, mogłyby to być szczęśliwe dni, spaliśmy pod gołym niebem i codziennie jechałam na mojej dobrej kiogańskiej klaczy... Uśmiechnęła się gorzko. - Zimą, gdy musieliśmy szukać schronienia w Kar Garudwyn, powróciłam do nauki. Uczyłam się sumiennie, ale zamknięta czterema ścianami przestrzeń nigdy nie była moim ulubionym miejscem. Uwielbiałam podróże. Przypuszczam, że los mi sprzyjał, gdyż musieliśmy robić to przez większą część roku. Uśmiech zgasł jej na ustach, westchnęła, po czym mówiła dalej: - Jednak podróże z moim ojcem też się skończyły. Pewnego dnia, kiedy siedziałam grając na harfie, którą podarował mi pan Kerovan - znalazł ją w jakimś zakamarku w Kar Garudwyn - ojciec przyszedł do 60 mnie. Był podniecony i pełen nadziei, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Nie widziałam go takim od wielu miesięcy. Powiedział mi, że dowiedział się o Widzącym Kamieniu, który znajdował się gdzieś na północy. Podobno każdy, kto miał dość odwagi, żeby wspiąć się na szczyt góry i zajrzeć do jego wnętrza, miał zobaczyć to, czego najbardziej pragnął. Wyruszyliśmy w drogę jeszcze tego samego popołudnia. To była długa podróż. Minęliśmy kilka wiosek, ale w miarę jak jechaliśmy wciąż dalej i dalej na północ, spotykaliśmy je coraz rzadziej. Teren był górzysty i poza miejscami, przez które przepływały rzeki i strumienie, stawał się coraz bardziej jałowy. Ojciec powiedział mi, że zaczyna mu przypominać Wielkie Pustkowie w High Hallacku, kraju pochodzenia moich rodziców. W końcu dotarliśmy do ostatniej osady, niewielkiego miasteczka okrążającego starożytne sanktuarium magii zwane Garth Howell. Jest to miejsce, do którego podróżują obdarzeni magicznymi zdolnościami mieszkańcy Arvonu, żeby je rozwinąć i nauczyć się nimi posługiwać. - Tak jak nasz Przybytek Mądrości. - Właśnie. Tylko że w Arvonie wszyscy uznają fakt, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety mogą władać mocą. W Garth Howell przyjmuje się uczniów obu płci. Zapytaliśmy tam, w jakim kierunku mamy się udać, i powiedziano nam, że na północny zachód. Lecz furtianka, która pilnowała bramy, potajemnie ostrzegła Jervona, że Widzący Kamień może być niebezpieczny. - On jednak jej nie posłuchał - wyraziła przypuszczenie Arvis. - Nie, nie posłuchał. Pojechaliśmy dalej. Dwa dni później dotarliśmy do celu... do wielkiego masywu brunatnożółtej kruszącej się skały. Kiedy zatrzymaliśmy się tam późnym popołudniem, ściana skalna zdawała się górować nad nami jak jakaś żywa, nieprzyjazna istota. Była dziwna... - Jak to? - Przez chwilę patrzyłam na zwyczajne urwisko, ale potem, gdy cienie zaczęły przemykać się przez osypisko, dostrzegłam zagłębienia i występy... i zdałam sobie sprawę, iż kiedyś ta cała ściana miała ludzki kształt. Możliwe, że wyglądała jak gigantyczna kobieca postać, wtedy wydało mi się, że dostrzegam zwisające piersi, ale twarz... na pewno nie była kobieca. - Jak wyglądało to skalne oblicze? - Nie wiem - przyznała cicho Eydryth. - Było szerokie, zbyt szerokie jak na człowieka. Chyba pozbawione warg. Mimo to miałam wrażenie, że zauważyłam zęby, jak gdyby ona... kimkolwiek była... jak gdyby się uśmiechała. Nigdy nie chciałabym zobaczyć takiego uśmiechu na niczyjej twarzy, Arvis. Lecz najbardziej widoczne było jej oko. Miała tylko jedno. Była to duża ciemna jama nad występem, który mógłby być nosem. Mój ojciec zsunął się z siodła, zanim jeszcze zdołałam zatrzymać Vyar i skierować ją w stronę skał. Zeskoczyłam z klaczy i pobiegłam za nim wołając, żeby zaczekał... Zaczekał, ale jego pokryta kilkudniowym zarostem twarz stężała jak u śmiertelnie rannego żołnierza. Z całej siły zacisnął zęby. Odepchnął mnie, rozkazując mi zostać... I zaczął się wspinać. Odetchnęła głęboko i ciągnęła: - Nie wiem, jak znalazł oparcie dla rąk i nóg na tej ścianie skalnej. W każdym razie poruszał się tak pewnie jak pająk po kamiennym murze. Wydało mi się, że w ciągu kilku chwil dotarł do oka. Potem nachylił się, jego głowa i ramiona prawie zniknęły w otworze. Trwało to tylko moment, a potem... - Pokręciła głową. - Wykrzyczał raz imię mojej matki... - przełknęła ślinę - ...głosem, który nadal słyszę w najgorszych koszmarnych snach. Wtedy rozwarł palce i spadł. - W dół skały? - jęknęła Arvis. - Nie. Jego ciało zaczepiło się o taką małą półkę skalną obok ramienia olbrzymki. Leżał tam nieruchomo. Wspięłam się na górę, przymocowałam nasze liny do haków, a później spuściłam ojca na dół w czymś w rodzaju uprzęży, zrobionej z lin i naszych pasów. - Eydryth odwróciła wzrok. - Miał guza w tyle głowy, ale to nie mogło być powodem jego stanu. Sprawiło to przeklęte oko, podmuch owej starożytnej Mocy. Kiedy Jervon odzyskał przytomność, był taki jak teraz. Je, gdy postawi się przed nim jedzenie, wstaje i idzie, kiedy pociągnie się go za rękę, śpi, gdy zaprowadzi się go do łoża. Nic nie mówi i nigdy się nie uśmiecha... Tylko czasami jego usta rozchylał lekki uśmiech - wtedy, gdy dla niego grałam i śpiewałam. I taki był przez ostatnie sześć lat. - To straszne! - szepnęła Arvis. - Och, Eydryth, modlę się, żebyś znalazła jakąś odpowiedź w Lormcie. - Uścisnęła rękę starszej dziewczyny. - Nie widzę jednak twojej winy w tym, co się stało. Wspięłaś się na tę skalną ścianę i sama go ocaliłaś! Byłaś dzielna, a nawet bardzo dzielna, siostro. Eydryth spojrzała na nią ponuro. - Jeśli nawet, to nie na wiele się zdało - powiedziała. - Wiele razy myślałam, że lepiej by było dla mojego ojca, gdyby runął w dół i zginął na miejscu. Był dumnym człowiekiem. Znienawidziłby swój stan. Patrząc na niego dzień po dniu przeżywałam takie katusze, że... Potrząsnęła głową. - W końcu nie mogłam już tego znieść. Musiałam wyruszyć na poszukiwania kogoś, kto mógłby go uzdro- 63 wić. Arvis, obiecałam sobie, że jeśli nie znajdę dla niego lekarstwa, wrócę do domu i zadam mu śmierć. To będzie dla niego wyzwolenie. Podróż do Kastrynu, chociaż długa i męcząca, przebiegła spokojnie. Wędrowały wiele dni, szukając zajazdów, w których mogły śpiewać w zamian za kolację i posłanie w stajni. Czasem spały na poboczach drogi, tuż obok świeżo zaoranych pól, aż w końcu przybyły do Kastrynu. Eydryth rozglądała się po uśpionej wiosce. Dziewczęta szły cicho, klucząc między podwórzami, w zimnym szarym blasku przedświtu. - Jest większy, niż myślałam - szepnęła. - Który? dom należy do Logara? - Jego ojciec jest miejscowym kowalem - odparła: Arvis. - To ten kamienny budynek, tam, obok kuźni. - Zostań tutaj. Ja pójdę na zwiady - zdecydowała Eydryth. - Myślę, że upłynęło dość czasu, by zrezygnowano z pościgu, ale zawsze lepiej dmuchać na zimne, prawda? Arvis zagryzła wargi. Drżała z niecierpliwości, lecz posłusznie skinęła głową. - Jeżeli będę mogła bezpiecznie przyjść, zagwiżdż. Eydryth pozostawiła sakwę pod jej opieką i przemknęła wśród cieni - przez płot, kurzy wybieg, przez jeszcze jeden płot. Zanim przeszła przez zrytą koleinami drogę, rozejrzała się na wszystkie strony, wytężając słuch, czy nie dobiegnie jej brzęk kolczugi i skrzypienie skóry, świadczące, że ktoś wyjmuje pistolet strzałkowy. Cisza. Pobiegła do pogrążonego w ciszy domu, obejrzała zamarłą kuźnię, wreszcie zajrzała w okna na parterze. Było pusto i cicho. Przysiadła na progu i tak długo nasłuchiwała, aż zrobiło się na tyle jasno, że zaczęła rozróżniać barwne plamy wczesnych wiosennych kwiatów w skrzynkach za oknami. Wtedy wstała, podeszła do drzwi wejściowych i zagwizdała. Arvis w jednej chwili znalazła się obok niej, drżąc z ulgi i podniecenia. Zastukała cicho, choć nagląco do drzwi. Długo czekały, wreszcie usłyszały wypowiedziane zaspanym głosem pytanie, później zaś odgłos kroków. Młody mężczyzna o zmierzwionych czarnych włosach i obnażonym muskularnym torsie otworzył drzwi. - Logar? - szepnęła Arvis, drżącymi rękami zsuwając z głowy kaptur. - Arvis! - jęknął młodzieniec. - Szukali cię tutaj dwa tygodnie temu! Kiedy nie przybyłaś, pomyślałem, że na pewno nie żyjesz! - Stał wpatrując się w nią, jakby się zastanawiał, czy nie jest zjawą. - Nie cieszysz się, że mnie widzisz? - Arvis uśmiechnęła się nieśmiało. Logar ocknął się z oszołomienia z nieartykułowanym okrzykiem. - Czy się cieszę? - jęknął. - Cieszę? - W nagłym przypływie radości wziął ją w ramiona. Eydryth odwróciła się dyskretnie. Przełknęła z trudem ślinę, w sercu czuła dziwny ból, samotność całkiem odmienną od tej, którą dotąd znała. Mam do wykonania zadanie, przypomniała sobie z naciskiem. I muszę to zrobić sama... Logar dotrzymał słowa. Nie minęła godzina, jak Eydryth stała u boku byłej czarownicy, kiedy radna Katrynu połączyła ręce małżonków, a później poleciła im napić się z jednego kielicha i zjeść odrobinę ciasta 65 z jednego talerza. Na długo przed południem dobytek młodej pary był już załadowany na zaprzężony w woły wóz i gotów do podróży na wschód, w stronę gór i dalekiego Escore. - Eydryth, siostro! - Arvis uśmiechnęła się ze łzami w oczach, obejmując przyjaciółkę. - Jak zdołam ci się odwdzięczyć za to, co dla mnie zrobiłaś? - Nie ma potrzeby. - Minstrelka odwzajemniła uścisk młodej kobiety. - Pokazałaś mi drogę do Lormtu, a wiesz, jak wiele znaczy dla mnie nadzieja. - Przynajmniej przyjmij ode mnie to - powiedziała Arvis wsuwając Eydryth do ręki małą sakiewkę. - To moja część zapłaty. Sądzę, że tam, dokąd się udaję, prawie nie będę potrzebowała pieniędzy. To powinno ci wystarczyć na kupno konia, żebyś szybciej podróżowała. - Nie mogę! - zaprotestowała Eydryth. - Zarobiłaś swoją część tak jak ja. - Weź, nie odmawiaj! - nie ustępowała młodsza kobieta, zaciskając palce przyjaciółki na skórzanym mieszku. - Nalegam. Ojciec Logara powiedział mi, że w Ustroniu Rylona odbywa się koński targ. To miasteczko położone na północ od Kastrynu. Nie zajmie ci to więcej niż pół dnia drogi. - No cóż... - uśmiechnęła się Eydryth. - Dobrze będzie znów podróżować konno. Dziękuję ci, Arvis. - Musimy już jechać, moja droga - wtrącił Logar obejmując żonę ramieniem. - Nazwiemy twoim imieniem naszą pierwszą córeczkę, pani Eydryth - obiecał ściskając dłoń minstrelki twardą od miecza ręką. Później podniósł swoją małżonkę i posadził ją na wozie. Wszyscy mieszkańcy wsi żegnali ich machając rękami, kiedy zaprzężony w woły wóz skrzypiąc wyjechał na drogę prowadzącą na północny wschód. Matka Logara zaproponowała Eydryth nocleg, ale dziewczyna przyjęła tylko torbę z prowiantem i opuściła Kastryn, kierując się na północ, w stronę Ustronia Rylona, i jeszcze dalej - Lormtu. Iyło dobrze po południu, kiedy dotarła do miasteczka, lecz ruch na końskim targu jeszcze nie zamarł. Eydryth kluczyła między straganami oferującymi uprząż i siodła, szczotki i zgrzebła, amulety i maść nadającą połysk końskim kopytom... wszystko co tylko możliwe dla utrzymania zdrowia i urody koni. Eydryth z uśmiechem wąchała powietrze. Tu pachnie prawie jak w domu, pomyślała. Gdy przymknęła oczy, napłynęło wspomnienie obozu Kiogów w Dolinie Gryfa, rozmów o koniach z Obredem i Guretem, jedwabistej sierści Vyar. Przyglądając się koniom wokół siebie uznała, że żaden z nich nie dorównuje kiogańskim wierzchowcom. Powinna jednak znaleźć jakiegoś, na którym będzie mogła dalej podróżować. Wędrowała przez ożywiony tłum, tu przesuwając rękę po końskim boku, tam podnosząc nogi i oglądając kopyto, ówdzie zaglądając zwierzęciu w zęby. Miała za mało pieniędzy, by kupić pięknego, rasowego rumaka. Dlatego musiała wędrować wśród wycofanych ze stada zwierząt, markotniejąc coraz bardziej w miarę, jak przyglądała się koniom, na które mogła sobie pozwolić. Właśnie skończyła badanie zębów smukłego siwego wałacha, gdy jego właściciel, chudy jak szczapa handlarz, który nie miał większości przednich zębów - najpewniej wybite kopniakiem, pomyślała - uśmiechnął się do niej przymilnie: 67 - Czy podoba ci się, tkaczko pieśni? Ma siedem lat; i jest zdrów jak ryba. - Chcesz powiedzieć, pomimo ochwatu na przedniej pęcinie? - odpowiedziała Eydryth uśmiechając się ponuro. - Ten mały guz nazywasz ochwatem? - zapytał z oburzeniem. - Jeżeli choć na chwilę będzie miał z tego powodu zadyszkę, zjem własne siodło. Na Topór Yolta, zrobię to. Minstrelka obwąchała chrapy wałacha. - Och, założę się, że będzie zdrowy - przynajmniej dopóty, dopóki nie przestanie działać napar, którym go napoiłeś. Czego użyłeś? Kory czarnej wierzby? - Nie możesz tego udowodnić! - Handlarz spojrzał na nią ze złością. - Nie, ale mogę pokazać ślady pilnika na jego zębach. No, no, wykonane po mistrzowsku! Byle półgłówek może to zauważyć i domyślić się, co zrobiłeś. Siedem lat! Ten koń ma przynajmniej dwa razy tyle! Niski mężczyzna bez słowa zwrócił głowę wałacha w przeciwną stronę i szybko wcisnął się w tłum. Eydryth odprowadziła go gniewnym spojrzeniem, a potem wzruszyła ramionami. Jarmark miał trwać jeszcze przez następny dzień. Może powinna poszukać któregoś z miejscowych rolników, poprosić go o pokazanie koni, a nie ryzykować z handlarzami. Zawsze istniała przecież możliwość, że trafi na takiego, który znał sztuczkę, o jakiej nie miała pojęcia - a wtedy będzie miała na głowie chore albo kalekie zwierzę. Nadal przyglądając się wystawionym na sprzedaż wierzchowcom, wyjęła przenośną harfę, i otworzyła futerał na ziemi. Jest jeszcze czas i najlepiej będzie, jak zarobi trochę dodatkowych pieniędzy. Lepiej wydać więcej i kupić lepszego konia. Przypomniała sobie słowa Obreda: Pamiętaj, dziewczyno, że pasza dla złego konia kosztuje tyle samo co dla dobrego - kupuj więc najlepszego, na jakiego cię stać. Nastroiła harfę, przebiegła palcami po strunach i zanuciła pod nosem wypróbowując głos. Muszę zagrać coś odpowiedniego do czasu i miejsca, powiedziała w duchu, przebiegając myślą znane sobie pieśni. Ach, mam! Wyścig pana Farala będzie w sam raz. Pędzi wśród nocy pięć koni młodych, Lecz nie o złoto idą w zawody. Gna pięciu jeźdźców co koń wyskoczy, Bo tu o życie walka się toczy. Kilka osób zwolniło kroku, odwracając głowę w jej stronę, garstka przechodniów zatrzymała się, żeby jej posłuchać. Dodało to otuchy Eydryth, która odetchnęła głębiej i zaśpiewała refren: Sześć koni pędzi wśród nocnych cieni. Ten szósty jeździec to rycerz obcy, Demon złej Mocy! Znikąd pomocy Wśród mroku nocy... Słuchaczy było coraz więcej. Palce minstrelki przyśpieszyły tempo, uderzały mocniej w struny. Śpiewała głośniej i dźwięczniej: Rycerz, w żelazo zakuty cały, Nawiedził nocą miasto struchlałe. Grożąc niewolą rzucił wyzwanie: "Niech do wyścigu ktoś ze mną stanie! 69 Gdy przegram, w swoją drogę odjadę, Lecz gdy zwyciężę, wtedy wam biada! W wiecznej niewoli i wiecznej hańbie Trudzić będziecie się tylko dla mnie." Zamarli zdjęci grozą mieszczanie. Nagle pan Faral przed obcym stanie: "Ja swego ludu nie dam ciemiężyć. Ruszajmy zatem! Lepszy zwycięży!" "Ścigać się z jednym? To mnie nie nęci. Współzawodników musi być pięciu." Faral mu rzecze: "Zawołam braci. Nikt inny życiem nie będzie płacić! Moneta wpadła do futerału u stóp Eydryth, za nią druga... a potem trzecia. "Tu się Gunnora uśmiecha do nas, W jej źródle każdy z nas poił konia, Więc dotrzymamy ci pola, panie. Wiedz, że zwycięstwo przy nas zostanie!" Ruszyli. Pędzą, a mgła się kłębi, Kryjąc księżyca blask w swojej głębi. Pianą okryty wierzchowiec wzdycha I śmierć złowroga w ciemnościach czyha. Szpony wyciąga - padł jeden z koni - Już czterech jeźdźców po drodze goni. Już trzech - to serce nie wytrzymało - Drugiego brata także nie stało. Iskra zatruta z czarnego bata Trzasnęła - nie ma trzeciego brata. I koń czwartego na trakt się wali... Został ostatni z dzielnych rywali. Pan Faral swego rumaka smaga, Sam jeden z ciemną mocą się zmaga. A mgła zgęstniała i mrok straszliwy Jak całun opadł na końskie grzywy. Rzekł Czarny Rycerz: "Już nie masz braci. Zaprzestań walki, bo życie stracisz." "Nic mi po życiu, demonie Nocy, Gdy lud mój w twojej znajdzie się mocy. Oddaję życie moje Gunnorze, Pani Księżyca niech mnie wspomoże. Jestem wasalem mojej władczyni - Niech z moim życiem co chce uczyni." Nagle cudowny blask się rozpala, Unosi w górę konia Farala; Rumaka Nocy złote promienie W ziemię wgniatają ciężkim brzemieniem. Nagle się potknął i dęba staje - Wali się jeździec na dróg rozstaje. Krzyk straszny echem odbił się głucho I Czarny Rycerz wyzionął ducha. Poświata srebrna mroki przesyca - To święte źródło Pani Księżyca. Ramię Gunnory daleko sięga - Już pokonana mroczna potęga! Kiedy Eydryth z rozmachem wzięła ostatni akord, słuchacze zasypali futerał jej harfy monetami. - Zaśpiewaj jeszcze coś, tkaczko pieśni! Malutki staruszek pomachał do niej zniszczonym słomkowym kapeluszem. - Śpiewasz słodko jak brązowy strzyżyk! Powiedz mi, czy znasz pieśń Widmowy ogier Hathora! 71 Minstrelka zawahała się. - Myślę, że to brzmi tak? - Zagrała kilka akordowy nucąc cicho. - Tak, to właśnie to! - zawołał staruszek. - Nie słyszałem tego od... Urwał przerażony usłyszawszy za sobą tętent galopującego wierzchowca. Tłum rozpierzchł się na wszystkie strony, kiedy wielki kary koń wpadł w jego środek, kierując się w stronę przerwy między dwoma wozami. Dziadek stojący na jego drodze próbował uciekać, ale potknął się i upadł. Eydryth bez zastanowienia skoczyła do przodu i znalazła się pomiędzy atakującym koniem a leżącym na ziemi człowiekiem. Koń, a był to ogier, zatrzymał się niespodziewanie ryjąc ziemię tylnymi kopytami. - Spokojnie, kochasiu! - zawołała cichym, spokojnym głosem. - Spokojnie! Ogier położył uszy, jego oczy połyskiwały czerwienią w blaskach zachodzącego słońca. Zarżał z wściekłością, a jego kopyta rozdarły powietrze tuż nad głową dziewczyny. Minstrelka odskoczyła spod kopyt zwierzęcia. Omal nie potknęła się o starca, który leżał sparaliżowany ze strachu, z ustami otwartymi w niemym okrzyku. Złapawszy dziadka za samodziałowy kaftan na ramionach, Eydryth odciągnęła go na skraj tworzącego się zbiegowiska. Dopiero wtedy odwróciła się, żeby stawić czoło ogierowi. Koń stał zaledwie o kilka kroków od nich. Białe obwódki okalały jego źrenice. Parskając grzebnął kopytem stratowaną ziemię. Teraz poczuła cuchnący zapach jego potu. Zrozumiała, że nie kierowała nim tylko złość - ogier był w równym stopniu przestraszony. Urwane wodze zwisały z szyi uciekiniera. Jego smoliste ciało pokryte było kępkami gęstej, zimowej sierści, wyglądał jak niedźwiedzia skóra nadjedzona przez mole. Zmierzwiona grzywa szorstkich włosów opadała na grubą szyję. Eydryth obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Zwróciła uwagę na silne nogi, szeroki, umięśniony zad i pochyłe barki. Za niski i zbyt krótkonogi na biegacza, wywnioskowała, ale wygląda, jakby mógł biec przez cały dzień. Ciekawe, jaka to rasa? 73 Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy. Coś w tym zwierzęciu nagle wydało jej się znajome, niepokojąco znajome. Ogier parsknął nerwowo, potem łypnął oczami! w stronę otaczającego ich tłumu gapiów. Rozdął nozdrza i uniósł głowę, jakby wraz z wiosennym wiatrem chciał zwęszyć coś lub kogoś. - Ja skrępuję mu przednie nogi i przewrócę go. Przynieście sznur! - zawołał z tłumu jakiś grubas. Ogier zrobił krok w bok. Eydryth zauważyła, jak muskuły napięły się pod hebanową sierścią. - No, synku, spokojnie - szepnęła wyciągając rękęj i podeszła do niego. - Jeżeli wskoczysz w tłum, na pewno zrobisz komuś krzywdę, więc... prrr, stój. Spokojnie... spokojnie... Koń zastrzygł uszami, lecz gdy odważyła się zbliżyć, jeszcze o krok, położył uszy po sobie i parsknął ostrzegawczo. Gapie jęknęli. Dziewczyna zatrzymała się. Przypomniawszy sobie, jak uspokajała swoją kiogańską klacz Vyar, zaczęła cicho nucić melodię, o którą prosił niski staruszek zaledwie kilka minut temu. Czarne uszy powoli się wyprostowały i zwróciły do przodu. Zwierzę zaczęło się wyraźnie uspokajać, przestało drżeć. Tłum ucichł i wszyscy słuchali cichego śpiewu. Słowa pieśni brzmiały miękko i niesamowicie w martwej ciszy. Pan Hathor ze swym dzielnym koniem Z morderczej ręki wroga padł. Teraz koń jego ciemnym błoniem Noc w noc przemyka niby wiatr. Zemsty pragnienie w jego ślepiach Gorzeje, w sercu płonie gniew. Jak widmo gnając po wertepach Przyzywać będzie: krew za krew! Eydryth podchodziła powoli do zwierzęcia... jeden krok... drugi... trzeci... W końcu znalazła się u jego boku. Wyciągnęła ku niemu rękę. Owionął ją gorący oddech, gdy koń ją obwąchiwał. Nakazała sobie spokój, gdyż dobrze widziała wielkie zęby, które znajdowały się tylko o dłoń od niej. Ogier jednak nie próbował jej ugryźć. Pan Hathor w kwiecie wieku skonał... Koń, brocząc krwią z śmiertelnych ran, Poprzysiągł zemsty więc dokonać Na tym, przez kogo zginął pan. Eydryth podniosła rękę, chcąc pogłaskać go po szyi. - Nie! Pani, nie dotykaj go! Zabije cię! - z dala dobiegł okrzyk pełen przerażenia. Głos śpiewaczki zadrżał i koń natychmiast położył uszy po sobie. Dziewczyna pośpiesznie podchwyciła swą pieśń. Nie odwróciła się, ale kątem oka dostrzegła biegnącą postać, która wypadła spomiędzy straganów. Nowo przybyły zaczął się przepychać przez tłum. Eydryth pochyliła głowę i dmuchnęła lekko w rozdęte czerwone nozdrza. Zadrgały, lecz ogier się nie poruszył. Położyła rękę na jego gorącej, spoconej szyi i zaczęła ją głaskać, nie przestając śpiewać. Widmowy rumak mknie wśród nocy, W żyłach lodowa płynie krew, Wściekłości pianę z pyska toczy, A jego rżenie - zemsty zew. 75 Kiedy twarde jak kamień muskuły pod jej palcami wreszcie się rozluźniły, minstrelka odważyła się chwycić urwane wodze. Wciąż nucąc zawiązała je. Dopiero wtedy Eydryth odwróciła się i spojrzała na mężczyznę, który próbował ją ostrzec. - Czy do mnie mówiłeś, dobry panie? - spytała miękko. Nowo przybyły utkwił w niej niedowierzający wzrok, kiedy tak stała obok spokojnego teraz konia, nadal nucąc pod nosem. Był średniego wzrostu i bardzo szczupły. Sprawiał wrażenie wytrzymałego i silnego. Włosy miał równie czarne jak grzywa jego wierzchowca i ciemnoszare oczy. Wyglądał młodo, ale coś wskazywało, że był znacznie starszy. Najwyraźniej należał do Starej Rasy, a przecież... ; Przez chwilę Eydryth czuła w przybyszu coś odmiennego, co odróżniało go od kłębiących się wokół mieszczan i wieśniaków. W pewien sposób wydawał się od nich jakby... wyraźniejszy. Zaskoczona zamrugała powiekami i przelotne wrażenie zniknęło. Naprzeciw niej stał młody mężczyzna ubrany w nie bieloną lnianą koszulę, skórzany kaftan i spodnie oraz zniszczone, sięgające kolan buty do konnej jazdy. Uśmiechnął się wymuszenie i pochylił głowę w lekkim ukłonie. - Dziękuję ci za schwytanie mojego konia, tkaczko pieśni - powiedział. Miał niski, przyjemny głos i mówił jak wykształcony człowiek, co nie pasowało do jego nędznego odzienia. Fala śmiechu przebiegła przez tłum, który zaczął się rozpraszać widząc, że widowisko się skończyło. Eydryth uśmiechnęła się, nadal poklepując czarnego konia. - Nie ma za co. Powiedz mi, jak to się stało, że zerwał się z uwięzi? Młody mężczyzna potarł kark, jakby go coś bolało. - To tylko moja wina - przyznał, przywiązując skórzany postronek do uździenicy zbiega. Zwierzę zarżało. - Byłem nieostrożny. Zaprowadziłem go na pastwisko nad brzeg rzeki i jakichś dwóch zbójów najwidoczniej uznało, że łatwiej jest ukraść wierzchowca, niż nabyć go w uczciwy sposób. - Czy cię zaatakowali? - Rzucili się na mnie, zanim zdołałem się zorientować, że w ogóle tam byli! W jednej chwili odwracałem się słysząc jakiś dźwięk, w następnej zaś ocknąłem się na ziemi i mojego konia nigdzie nie było. Jeden z bandytów leżał w odległości ramienia ode mnie, stratowany na śmierć, a drugi właśnie znikał w lesie. Trzymał się za rękę, którą trzeba będzie składać, jeśli mogę wydać o tym jakiś sąd. Pokręcił ponuro głową, drapiąc konia za uszami. Zwierzę otarło się o niego głową, tak że omal się nie przewrócił. - Nauczono go, żeby nie pozwolił się nikomu dotykać - ciągnął. - Byłem pewien, że podzielisz los niedoszłych złodziei. Jednak się pomyliłem. Nawet Monso nie mógł oprzeć się tak pięknej dziewczynie. - Uważnie przyjrzał się Eydryth, która zaczerwieniła się z wrażenia. Monso. Wstrząśnięta Eydryth wpatrzyła się w nieznajomego. To znaczy "szybki jak wiatr" w Dawnej Mowie. Ale... skąd ten mężczyzna zna Dawną Mowę? Gubiąc się w myślach podeszła do porzuconej harfy. Podniosła ją, przebiegła palcami po strunach, obmacała, po czym schowała do futerału. - Czy twoja harfa jest uszkodzona, pani... pani minstrelko? - zapytał z niepokojem nieznajomy. Potrząsnęła głową. - Nie. Wszystko w porządku. Nazywam się Eyd ryth, a ty? - Ja nazywam się Dakar, pani Eydryth - po sekundzie wahania odrzekł z ukłonem. Eydryth starała się nie zdradzić zaskoczenia wywołanego jego słowami. "Dakar" znaczy "cień" w Dawnej Mowie. Kim jest ten człowiek? Czyżby pochodził z Arvonu? Dakar przesunął ręką po szyi, a później po szerokim grzbiecie Monsa. - Nadal się poci... Powinienem przeprowadzić go trochę, inaczej mięśnie mu zdrętwieją albo dostanie drgawek. Czy zechcesz przejść się z nami kawałek, pani? Właściwie nie podziękowałem ci za pomoc. - To nic takiego - odparła skromnie Eydryth, ale przerzuciła sakwę przez ramię i poszła za Dakarem, który prowadził ogiera w stronę łąki znajdującej się w pobliżu toru wyścigowego. Było późne popołudnie. Słońce opuszczało się za ciemną linię okalającego miasteczko lasu. Rozsiane w trawie maleńkie złociste "kokardki zakochanych" zaczęły stulać płatki. Pozostawili za sobą zgiełk jarmarku, jego ledwie dosłyszalny pomruk. Dakar spojrzał na tor wyścigowy, który właśnie ubijano i wygładzano ciężkim walcem ciągniętym przez dwa woły. - Wkrótce odbędzie się główny wyścig dnia - mruknął kładąc rękę na szyi Monsa. Obmacał pierś, między przednimi nogami i stwierdziwszy, że koń już ochłonął, zatrzymał się i pozwolił mu skubać zieloną wiosenną trawę. Młodzieniec położył ramię na szyi wierzchowca, opierając się wygodnie o jego łopatkę. Nie był wysoki. Jego oczy i oczy Eydryth znajdowały się prawie na tym samym poziomie. - Co cię sprowadza na koński jarmark, pani? - spytał. - Pragnę nabyć konia do dalszej podróży. Jednak moje chęci i upodobania przekraczają zawartość trzosu. Dakar skinął głową ze zrozumieniem. - Tutaj można nabyć piękne rumaki, pani, lecz tylko wtedy, gdy ma się dość srebra. Przy kupnie konia bardzo rzadko robi się naprawdę dobry interes. - Masz rację - odparła z westchnieniem Eydryth. - Właśnie doszłam do wniosku, że powinnam zarobić jeszcze trochę srebra dzisiejszej nocy i spróbować znów jutro rano. Jednak spieszno mi do Lormtu. Nawet dzień zwłoki wydaje się wiecznością! - Do Lormtu? - rzucił jej z ukosa ostre spojrzenie. Najwyraźniej słyszał o starożytnym przybytku wiedzy w Estcarpie. - Czy wiesz coś o Lormcie? - zapytała żywo dziewczyna. - Byłeś tam kiedyś? - Nigdy nie byłem w jego wnętrzu, pani. Ale pracowałem prawie przez rok z pewnym górskim przewodnikiem, prowadząc podróżnych do Escore, i podczas każdej wyprawy obozowaliśmy pod murami Lormtu. Poiliśmy też konie w wiejskiej studni. Główny kronikarz, Duratan, pozwolił na to mojemu towarzyszowi. - Czy spotkałeś kogoś, kto wiedziałby coś o starożytnych zwojach mających związek z medycyną? - Nie, zawsze pozostawałem z podróżnymi, podczas gdy Jon... - urwał w połowie imienia i zacisnął usta, po czym ciągnął nie patrząc na Eydryth - ...podczas gdy mój partner naradzał się z uczonymi. 79 - Lecz mimo to znasz tam drogę. Czy lądowy szlak koło Południowego Zakola to najprostsza droga do Lormtu? - Tak. Tylko że stary leśny trakt, który napotkasz po minięciu Południowego Zakola, skróci ci wędrówkę o pół dnia. Początek traktu jest prawie całkiem zarośnięty, ale dalej jest łatwiej. Patrz na lewo, póki nie zobaczysz wysokiego wału z czerwonej gliny, u którego stóp płynie duży strumień. - Dziękuję ci - odpowiedziała Eydryth. - Nie ma za co. Chciałbym tylko więcej ci pomóc. Czuję, że twoja podróż jest... ważna. Eydryth odwróciła wzrok. - Ależ naprawdę mi pomogłeś. Pomaga mi wszystko, co przyśpiesza tę podróż. Jestem twoją dłużniczką. - O nie, pani. Mój dług wobec ciebie jest znacznie większy. Powstrzymałaś Monsa przed zrobieniem komuś krzywdy, a choćby uszkodzeniem czyjejś własności. - Zamyślił się patrząc na owalną bieżnię, na której wkrótce miały rozpocząć się wyścigi. Po chwili spojrzał dziewczynie w oczy. - Dałbym ci pieniądze, gdybym je miał, pani - powiedział nagle skupionym, pełnym napięcia głosem. - Niestety, tutaj, na południu Estcarpu, było niewiele wyścigów i odbywały się rzadko, więc teraz mam tylko tyle, żeby zapłacić za prawo uczestnictwa w dzisiejszych biegach. Ale gdybyś zaufała mi i powierzyła trochę swojego srebra, przysięgam, że na tym skorzystasz. Dakar odwrócił się, wyjął z kieszeni szczotkę i zaczął nią czyścić swego wierzchowca. Zmieszany z końskim potem kurz podniósł się słonym obłokiem. - Mój wierzchowiec może nie jest taki wysoki ani taki smukły i zadbany jak tutejsi pięknisie, pani, lecz na torze tej długości żaden koń mu nie dorówna a tym bardziej nie prześcignie. Postaw na nas i nie stracisz. - Ale z brzegu rzeki na jarmark to daleka droga - zauważyła Eydryth. - Dzisiaj już raz biegł tak szybko, że pokrył się pianą. Widziałam wcześniej kilka biegów - mają tam piękne rasowe i wypoczęte konie, a Monso jest zmęczony. W jaki sposób zdołasz ich pokonać? Monso parsknął głośno i uniósł górną wargę, jakby się śmiał. Dakar uśmiechnął się szeroko, czyszcząc mu grzbiet. - Przyznaję, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale ja wiem swoje. Postaw na nas, pani Eydryth, a nie będziesz musiała śpiewać dziś wieczorem. Eydryth długą chwilę spoglądała na czarnego konia i na jego pana, potem skinęła głową i powiedziała: - Obyś mógł mknąć tak szybko jak niegdyś pan Falar, Dakarze. Pójdę z wami i postawię na was. Monso znowu parsknął i pokiwał głową, jakby wszystko zrozumiał i zgadzał się z nią. Godzinę później Eydryth przepychała się przez tłum, żeby zająć miejsce przy ogrodzeniu oddzielającym tor wyścigowy od placu targowego. W trzosie miała bezpiecznie schowany płaski kawałek drewna z zaznaczoną wysokością zakładu i forami. Tak jak przypuszczała, Monso nie znajdował się wśród faworytów: zbyt wielu ludzi widziało jego szalony galop przez teren jarmarku. Koń, który stracił tyle sił, powinien być zbyt wyczerpany, aby zostać zwycięzcą. Eydryth zmrużyła oczy, usiłując dostrzec linię startu w czerwonawych promieniach zachodzącego słońca. Tam! Brązowoczarna plama kontrastująca z barwnymi szarfami i derkami innych uczestników. Dakar wjechał na Monsie na tor. W przeciwieństwie do po- 81 zostałych jeźdźców, usadowionych w wygodnych kulbakach, wybrał lekkie siodło używane przez gońcowi w bitwie, a strzemiona skrócił tak bardzo, że prawie przycupnął na grzbiecie swego wierzchowca zamiast siedzieć okrakiem. Eydryth uśmiechnęła się w duchu. W ten sam sposób dosiadali koni Kiogowie - ze skróconymi strzemionami , kuląc się na ich kłębach, a nie ciężko siedząc pośrodku końskiego grzbietu. Z własnego doświadczenia wiedziała, że pozycja Dakara zapewni jego rumakowi maksymalną swobodę ruchu, zmniejszając znacznie opór powietrza. Stojący wokół niej mieszkańcy Ustronia Rylonal także zauważyli dziwne siodło obcego zawodnika. Kilku zabijaków o antypatycznym wyglądzie, których wcześniej zauważyła w namiocie, gdzie przyjmowano zakłady, wytykało jeźdźca palcami i szydziło ze śmiechem - dziwaczny przybysz z pewnością roztrzaska sobie głowę na ubitej ziemi wkrótce po rozpoczęciu konkurencji. Konie dreptały za rozciągniętą w poprzek toru liną. Wyścig miała otworzyć żona burmistrza, krzepka siwiejąca kobieta, która stanęła obok sędziów po wewnętrznej stronie toru. Trzymała w ręku czerwoną szarfę powiewającą na wietrze. Mijały minuty. Wierzchowce kręciły się, cofały, gdy jeźdźcy ponaglali je, żeby zajęły wyznaczone pozycje. Eydryth zauważyła, iż żadne zwierzę nie chciało stanąć w pobliżu Monsa. Dakar, jakby nie oczekiwał niczego innego, zajął pozycję na najmniej korzystnym, zewnętrznym skraju toru - co było dodatkowym utrudnieniem. Dziewczyna zagryzła wargi na myśl o srebrnych monetach, które na obu postawiła; z trudem mogła sobie pozwolić na ich stratę. 82 Później koński szereg znieruchomiał na chwilę, a następnie pas czerwonego jedwabiu załopotał na wietrze. Lina opadła. Ryk podniecenia wydarł się z piersi widzów, kiedy jeźdźcy pchnęli konie, za wszelką cenę usiłując zająć miejsce przy wewnętrznym ogrodzeniu. Wielkie grudy wyschłego błota wpadły w tłum, wyrzucone przez końskie kopyta. Monso! Gdzie on jest? Eydryth wyciągnęła szyję i wspięła się na palce, rozpaczliwie próbując coś zobaczyć, ale stojący przed nią mężczyźni przewyższali ją wzrostem. Dała wiec nurka między gospodynię niosącą w klatce dwie gęsi i najemnika o czystej tarczy, którego oddech świadczył, iż spędził popołudnie w piwiarni. Zaciskając pięści stanęła na palcach i zmrużyła oczy. Powoli zaczynała odróżniać poszczególne rumaki. Prowadził siwek, drugi był czerwonogniady... bułany trzeci... złotogniady biegł łeb w łeb z ciemnym kasztanem o mlecznobiałym pysku. Nigdzie jednak nie zobaczyła karego! Strach ścisnął ją za gardło. Monso! Dakar! Gdzie jesteście? Z niepokojem powiodła spojrzeniem wzdłuż toru, bojąc się, że zobaczy przewróconego konia i jeźdźca. Lecz zryta kopytami bieżnia była pusta. Skonsternowana, przeniosła znów wzrok na zawodników. Konie, nadal zbite w gromadę, właśnie zbliżały się do drugiego zakola. Minąwszy je, rozproszyły się i dopiero wtedy Eydryth dostrzegła czarny cień mknący u boku jasnego kasztana, który zajmował drugą pozycję. - Naprzód! - szepnęła, nie słysząc własnych słów pośród wrzawy, jaka podniosła się w tłumie. - Pędź, Monso! 83 Dakar, jakby naprawdę ją usłyszał, skierował karego wierzchowca niebezpiecznie blisko wewnętrznego ogrodzenia i po chwili droga stanęła przed nim otworem!: Eydryth jęknęła, gdy Monso skoczył do przodu z taką siłą, jakby dopiero co rozpoczął wyścig. W jednej sekundzie zrównał się z siwkiem, który dotąd prowadził. Później minął go - wyprzedził o całą długość - o dwie długości... Eydryth zatkała ręką usta widząc, że Dakar skraca wodze, nie pozwalając koniowi rozwinąć pełnej szybkości. Teraz ściągnął je tak mocno, że stalowe wędzidło wpiło się w pysk jego wierzchowca. A mimo to kary rumak mknąc jak wiatr wciąż oddalał się od pozostałych koni. Mijając palik mety prowadził o cztery długości. Osłupiały tłum nie wiwatował, tylko patrzył w mil czeniu. - To niesamowite! - wykrzyknęła w końcu kobieta z gęsiami. - Ten stwór przebiegł obok Szarej Strzały Hawrela, jakby tamten był zaprzężony do pługa, a przecież ten siwek to najszybszy wierzchowiec, jakiego widziano w naszym mieście od dwudziestu lat! - Tak! - mruknął najemnik z niesmakiem łamiąc drewniany żeton na połowę. - Żaden koń nie mógłby pobiec tak jak ten po dzisiejszej szalonej galopadzie przez teren jarmarku. To na pewno nie jest zwyczajny koń. Nie zwyczajny koń! Eydryth nagle wszystko zrozumiała i zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć. Teraz przypomniała sobie, gdzie widziała podobną do Monsa istotę. Czerwony błysk w jego oczach nie był odbiciem słońca. Ten stwór ma tyle wspólnego ze śmiertelnym koniem co Widmowy Ogier Hathora, pomyślała. Ale jak to się stało? Jak ktoś mógł schwytać i ujeździć Kepliana? Wróciła myślą do dnia, w którym zobaczyła takiego demona w końskiej postaci wysłanego przez moce Ciemności, żeby wabił nieostrożnych wędrowców. Było to wkrótce po zniknięciu jej matki. Ona, jej ojciec i pan Kerovan wyruszyli na poszukiwania i rozbili na noc obóz w pobliżu strumienia w pozornie pustej dolinie. Eydryth wysunęła się spod koców tuż przed świtem i w szarym świetle zobaczyła konia-demona, stojącego obok ich obozowiska. Wyglądał jak szary ogier i szczypał lśniącą od rosy trawę. Ona i Jervon krzyknęli z zachwytu na widok jego delikatnej głowy, smukłych nóg, zgrabnej szyi i prostego grzbietu. Oboje ruszyli w stronę Kepliana, oczarowani jego nieziemską urodą. Nic nie zdołałoby ich uratować, gdyby nie Kerovan. Nagle zagrodził im drogę. Bransoleta, którą nosił na prawej ręce, świeciła jasnym blaskiem. Kiedy jej światło skąpało ich oczy, odzyskali przytomność i cofnęli się chwiejnym krokiem, gdyż ten starożytny talizman ostrzegał i chronił przed każdym złem. Kerovan podniósł rękę ostrzegawczym gestem. - Wynoś się stąd, okrutny stworze! I nie wracaj! - zawołał. - Gdy blask bransolety padł na Kepliana, demon parsknął z bólu i uciekł. Więc Monso jest Keplianem! To wiele wyjaśnia, pomyślała wciąż oszołomiona Eydryth, ledwie słysząc pomruki zawodu odchodzących widzów. Ale przecież... on nie jest tak piękny jak tamten. Czy może być mieszańcem? Czyżby Kepliany mogły krzyżować się ze śmiertelnymi końmi? Nie znajdując odpowiedzi na te pytania, córka Jervona i Elys odwróciła się i jęła przepychać przez rzednący tłum, żeby odebrać wygraną, Wyścig był ostatnim wydarzeniem tego dnia na końskim jarmarku. Handlarze koni i kupcy karmili 85 swoje zwierzęta i zamykali stragany. Otworzą je jutro rano, w ostatnim dniu jarmarku. Słońce skryło się już za horyzontem i gdy Eydryth odebrała swoją wygraną, niebieski zmierzch skradał się jak złodziej, okradając, ziemię z życia i barw. Uśmiechała się, czując ciężar trzosu przy pasie, który nosiła pod kaftanem. Ma dość pieniędzy, nie, nawet więcej niż potrzeba, żeby kupić dobrego wierzchowca. Będzie w Lormcie szybciej, aniżeli przypuszczała. Pośród prawie opustoszałych namiotów i straganów zauważyła Dakara oprowadzającego Monsa niedaleko od miejsca, w którym spotkali się po raz pierwszy. Ruchem ramienia przesunęła wyżej sakwę i skręciła ku niemu chcąc mu podziękować. Płonące pochodnie trzeszczały na nocnym wietrze,-który właśnie się zerwał, odbijały się niepokojącymi szkarłatnymi iskierkami w oczach karego ogiera. Eydryth zatrzymała się, patrząc na tę nieprawdopodobną parę. Co właściwie wiedziała o Dakarze? Jeździł na Keplianie. To znaczy, że prawdopodobnie sam kroczył Ścieżką Lewej Ręki, zaliczał się do sług Ciemności. Stare podania mówiły, że często byli oni przystojni, a nawet piękni... równie urodziwi na zewnątrz, jak ohydni w środku. Pomachała do nich ręką, zamierzając już zawrócić, gdy Dakar podniósł wzrok i odpowiedział jej w taki sam sposób. - Pani Eydryth! - zawołał wesoło, gdy do niego podeszła. - Czy widziałaś wyścig? - Widziałam. Koń pana Farala nie mógłby szybciej biec! - A kiedy stanęła obok niego, dodała ciszej: - Dzięki zakładowi będę mogła dotrzeć do Lormtu już za kilka dni. Istotnie zaciągnęłam u ciebie dług wdzięczności. 86 Młodzieniec potrząsnął przecząco głową. - Ależ skądże. Wzięlibyśmy udział w wyścigu bez względu na to, pani, czy postawiłabyś na nas, czy też nie. Po prostu cieszę się, że będziesz mogła dalej podróżować na dobrym koniu. Eydryth zawahała się. Chciała zapytać, dokąd się teraz udaje, ale czy to miało sens? Już nigdy nie zobaczy ,ni jego. ani jego dziwnego wierzchowca. Westchnęła, dziarsko wyprostowała ramiona pod ciężką sakwą i odparła: - Żegnaj więc, Dakarze, i życzę ci bezpiecznej podróży jutro rano. Teraz on z kolei zdawał się wahać, po czym w końcu rzekł: - Ja też życzę ci bezpiecznej podróży... i obyś znalazła to, czego szukasz. - Wyciągnął do niej rękę. Uścisnęła ją tak, jak to robili wojownicy. Na swoich zgrubiałych od strun palcach poczuła dotyk jego twardej, zrogowaciałej dłoni. Otworzył szerzej oczy, gdy poczuł siłę jej ręki, potem nachylił się nad nią dwornie. - Niech ci się dobrze wiedzie, pani Eyd... - Nasienie Ciemności! - Oszukiwałeś! To nie jest zwyczajny koń! - Oszust! Rzuciłeś czary na mojego siwka! Eydryth i Dakar drgnęli, odwrócili się błyskawicznie zobaczyli zbliżającą się grupę mężczyzn. W blasku pochodni ich widmowe postacie wydawały się wielkie jakby chwiejące się na wietrze. Dakar podniósł do góry ręce w pojednawczym geście, kiedy nowo przybyli otoczyli ich ze wszystkich stron, odcinając im odwrót. - Spokojnie, panowie, spokojnie! Jeżeli któryś z was uważa, że mój koń nie zwyciężył w uczciwej walce, powinien był porozmawiać z sędziami, zanim oficjalnie 87 ogłoszono go zwycięzcą. Nikt nie wystąpił z takim protestem. - To dlatego, że na nas wszystkich rzucono czary! - Właściciel Szarej Strzały, wysoki, chudy wieśniak imieniem Hawrel, o jasnych włosach Sulkarczyka, wystąpił do przodu. - Wystrychnąłeś nas wszystkich na dudków, ale teraz oprzytomnieliśmy i żądamy, żebyś nam wynagrodził poniesione straty! Monso parskając pochylił głowę i uderzył w ziemię kopytami, najwidoczniej rzucając wyzwanie. Dakar złapał wodze Kepliana, szepcząc coś do niego i ogier powoli się uspokoił. - W porządku - oświadczył Dakar. - Nie chcę kłopotów przez wzgląd na was, jak i na siebie samego. Dam wam to, co mam. Eydryth poruszyła się lekko, jakby chciała zaprotestować, ale nic nie powiedziała, gdy Dakar powoli wyciągnął zza pazuchy pełną sakiewkę. Pięć... sześć... policzyła postacie tworzące wokół niebezpieczny krąg. Zauważyła, że część mężczyzn była uzbrojona w pałki, a jeden miał miecz. Jest ich za dużo, żeby z nimi walczyć. I Dakar rzeczywiście ich oszukał. Wystawić Kepliana przeciw śmiertelnym koniom, to nieuczciwe, pomyślała. Lecz to także! Gniew ją ogarnął na widok młodego mężczyzny ponuro ważącego w ręku sakiewkę, po czym rzucającego ją do stóp Hawrela. - Weźcie to i zostawcie nas w spokoju - rzekł garbiąc się, jakby nagle ogarnięty straszliwym zmęczeniem. - Opuszczę wasze miasto i nic nie skłoni mnie do powrotu, zapewniam was. Protestujący nie mogli nie zauważyć gorzkiej kpiny w jego słowach. Urażeni, ruszyli do przodu i Eydryth mogła rozpoznać ich twarze - oblicze maleńkiego, krzywonogiego jeźdźca, który dosiadał Szarej Strzały, 88 barczystego najemnika o czystej tarczy, który podczas wyścigu stał obok niej, a wypolerowana dłonią rękojeść jego miecza połyskiwała słabo... miejscowego kowala i handlarza, od którego nie chciała kupić ochwaconego wałacha. Twarz szóstego mężczyzny ukrywał obszerny kaptur. - Nie będziemy tu stać i pozwalać, żeby nas znieważał młodociany oszust! - warknął kowal, uderzając wielkim pilnikiem w rozwartą dłoń. - Ty i twój nawiedzony bydlak zasłużyliście sobie na porządne lanie i to was nie ominie! - Zaczekajcie! - Dakar podniósł ręce, teraz naprawdę zaniepokojony. - Nie możecie tego zrobić! Możecie zginąć! Nie chcę rozlewu krwi, proszę! Przynajmniej pozwólcie odejść tkaczce pieśni... - Na nich, chłopcy! - krzyknął Hawrel i w nagłym milczeniu wszyscy jednocześnie zaatakowali młodzieńca i dziewczynę. Eydryth uchyliła się przed atakiem zakapturzonego mężczyzny, zamachnęła się swoją laską i powaliła go na ziemię, poprawiła cios uderzając w tył głowy, by do reszty stracił przytomność, po czym odwróciła się i rozejrzała. Dakar trzymał Monsa za uzdę, wciąż go uspokajając, gdy tymczasem potężnie zbudowany kowal wymachiwał mu nad głową pilnikiem, starając się przyciągnąć ku sobie karego ogiera. Hawrel pochwycił młodzieńca od tyłu, brutalnie kneblując ręką usta i zaciskając drugie ramię wokół szyi. Kowal zaś szarpnął postronek Monsa ku sobie, mierząc tarnikiem w głowę zwierzęcia. Rozwścieczony Keplian zarżał przeraźliwie i stanął dęba. Jego oczy zabłysły czerwienią w blasku pochodni, gdy zaatakował szybko i niespodziewanie jak wąż. Chwycił zębami ramię kowala i podniósł go w powie- 89 trze, poprzez grubą odzież rozdzierając ciało do kości. Ranny wisiał, wrzeszcząc z bólu. - Monso! - Dakar zdołał oderwać od ust rękę Hawrela. - Nie! Zostaw ich! Ogier potrząsnął kowalem jak pies szczurem i upuścił go na ziemię. Okuty brązem koniec laski Eydryth spadł na głowę sulkarskiego wieśniaka, który cofnął się chwiejnym krokiem i puścił przeciwnika. Dakar podbiegł do swego wierzchowca, wyciągając nóż. Wtedy najemnik rzucił się ku niemu ze sztyletem w ręku. Dakar zaatakował pierwszy, starając się osłonić przed ciosem, ale - jak zorientowała się minstrelka - nie umiał walczyć. Eydryth nie zdążyła z pomocą; najemnik wytrącił Dakarowi nóż z ręki, kopniakiem odrzucił na bok i ruszył, zręcznie wymachując przed sobą sztyletem. Minstrelka zamachnęła się, celując w jego ramię, lecz w tejże chwili Hawrel mocno walnął ją pałką w bark, odbijając jej cios. Jęknęła z bólu i zaatakowała na oślep. Wieloletnie doświadczenie wzięło jednak górę i znalazłszy się w środku bitwy automatycznie uchyliła się, odparowując uderzenia i bijąc laską pozostałych czterech napastników za każdym razem, gdy się odsłonili. Z przekleństwami cofnęli się poza zasięg jej laski. Któryś potknął się o zakapturzonego mężczyznę. Odciągnęli go ze sobą. Kowal uciekł. Ciężko dysząc, Eydryth zapytała Dakara, nie odrywając oczu od wrogów: - Jesteś ranny? Zamiast odpowiedzi coś ją potrąciło, aż zachwiała się na nogach. Monso! Ogier z parsknięciem skoczył do przodu. Dakar uczepił się jego grzywy. Po chwili zniknęli w oddali, pozostawiając minstrelkę sam na sam z napastnikami. 90 Dziewczyna skrzywiła się. Kiedyż wreszcie nauczy się trzymać z dala od bójek, które jej nie dotyczą? Później zebrała się w sobie, czekając na następny atak. - Więc to tak, tkaczko pieśni - zachichotał najemnik, wyciągając miecz - wygląda na to, że wpadłaś jak śliwka w kompot, nieprawdaż? Twój ukochany właśnie pozostawił cię na pastwę losu. Właściciel Szarej Strzały spochmurniał i mruknął niepewnie: - Nie wiem. Nie chciałbym walczyć z bardem. Mówią, że to przynosi nieszczęście. Podobno mogą przekląć za pomocą pieśni. Poza tym to kobieta - dodał. - Niech ją moce Ciemności! Wali jak mężczyzna, więc potraktujmy ją tak samo - zaoponował Hawrel rozcierając głowę i piorunując spojrzeniem Eydryth. - To prawdziwy cud, że nie rozbiła mi czaszki. - Ma wypchany trzos - szepnął zakapturzony napastnik, wstając powoli. Kaptur zsunął mu się z głowy i odsłonił ogorzałą twarz o barwie starej skórzanej tarczy i szpakowate włosy. - Patrzyłem, jak Norden liczył jej wygraną, i było tego tyle, że osioł by się udławił. Możemy wynagrodzić sobie resztę strat zabierając jej pieniądze. Mały chudy właściciel Szarej Strzały potrząsnął głową. - Beze mnie. Nie zaryzykuję pieśni-przekleństwa. I nie zamierzam kraść. Nie liczcie na mnie, chłopcy. Odwrócił się i odszedł w noc. Pozostali się zawahali. - Oddaj trzos, minstrelko - powiedział Hawrel. - Możesz sobie iść, darujemy ci te nasze siniaki i guzy. Daj tylko trzos. Pomóż mi, Gunnoro, modliła się w duchu Eydryth. Odejdę w śmierć, ale wezmę choćby dwóch. Bez słowa potrząsnęła głową. 91 - Sama zdecydowałaś - warknął Sulkarczyk. Eydryth ujęła laskę w kształcie gryfa, z ulgą czując chłód metalu w rozpalonej dłoni i szarpnęła. Błyszczący stalowy brzeszczot wysunął się z drewnianej osłony. Zasalutowała napastnikom unosząc miecz i uśmiechając się ponuro na widok ich zaskoczonych min. - Ona umie się tym posługiwać?! - W głosie zakapturzonego mężczyzny zabrzmiało niedowierzanie i niepokój. Nadal chwiał się lekko. - A jeśli umie, to co z tego? - odrzekł najemnik. - Nas jest trzech, ja zaś znam się na szermierce. Dostarczę jej zajęcia, wy zaś zajdziecie ją od tyłu. Napastnicy wykonali jego polecenie. Eydryth przygotowywała się do odparcia ataku. Grzmiący tętent kopyt nagle rozdarł powietrze! - Pani! Przygotuj się! - krzyknął galopujący ku niej Dakar. Zakapturzony mężczyzna chwycił zapaloną pochodnię i zamachnął się na Kepliana. Wrzasnął przeraźliwie, kiedy Monso go kopnął, tuż za nim padł powalony na ziemię Hawrel. Najemnik cofnął się przed wyszczerzonymi zębami karego ogiera. Eydryth już schowała broń do laski. Podała ją Dakarowi, później złapała wyciągniętą rękę i jednym skokiem znalazła się na grzbiecie tańczącego w miejscu Kepliana. Ledwie zdążyła odebrać laskę i chwycić za pas Dakara, gdy Monso sprężył się do skoku. Skoczył tak gwałtownie, że o mało nie spadła. Pogalopowali w mrok, oddalając się od oświetlonego blaskiem pochodni placu targowego. Minstrelka spodziewała się, że Monso zwolni - biegu, skoro tylko opuszczą teren jarmarku, ale ogier ciężko pędził dalej. Mknął znacznie szybciej niż podczas wyścigów. Dakar bez powodzenia usiłował opanować wierzchowca. Słyszała opowieści i pieśni o wędrowcach zwabionych przez Kepliany, które niosły ich ku losowi, o którym lepiej nie myśleć. Zawsze ją zastanawiało, dlaczego ci nieszczęśnicy po prostu nie zeskakiwali z grzbietu demonicznego konia. Teraz zrozumiała, iż taki skok z galopującego z niesłychaną szybkością Kepliana oznaczał prawie pewną śmierć. Wiedziała, że jeździ dobrze, nie, bardzo dobrze. Ale nawet ona obawiała się upadku. Noc była tak ciemna, że nie widziała głowy Monsa. Daremnie wychylała się zza pleców Dakara. Nieoczekiwane szarpnięcie, kiedy Keplian ostro skręcał albo przeskakiwał przez napotkane po drodze przeszkody, budziły lęk. Wydawało się jej, że koń pędzi na oślep. Zaciskała lewą rękę na pasie swego towarzysza, ale nie mogła ścisnąć nogami wrażliwych pachwin ogiera; 93 pobudziłoby to konia i Monso zacząłby brykać i skakać jak nie ujeżdżony źrebak. Napięła mocno mięśnie ud, starając się utrzymać równowagę na unoszącym się, opadającym i kołyszącym na boki grzbiecie Kepliana. Pomknęli w dół jakiegoś zbocza na złamanie karku, Eydryth zamknęła oczy, walcząc z pokusą odrzucenia swej laski i chwycenia się oburącz Dakara. Nagle jej towarzysz pochylił się do przodu, a wiatr przyniósł jego zduszony, ostrzegawczy okrzyk: - Trzymaj się mocno! Przed nami strumień! Przywarła do jego pleców. Stalowe muskuły konia sprężyły się, a potem na moment, z zapartym tchem, wszyscy razem zawiśli w powietrzu jak ptaki. Lądowanie było przykre - Eydryth odczuła całym ciałem gwałtowne szarpnięcie. Ogier kopytem musnął powierzchnię wody i lodowate krople obryzgały jeźdźców. Dakar znów walczył z Keplianem. Eydryth czuła, jak napinają mu się mięśnie pleców, jak wykorzystuje wszystkie umiejętności, by zapanować nad wierzchowcem. Ten jednak parskał, potrząsał głową, nie chcąc ulec wędzidłu. Eydryth przymknęła oczy zdając sobie sprawę, że długo tak się nie utrzyma. Dakar coś mamrotał, lecz nie mogła zrozumieć słów. Tym razem gnali w górę i dziewczyna z przerażeniem poczuła, że się ześlizguje... Na szczycie wzgórza Monso nieoczekiwanie zarył sięfj kopytami w ziemię i Eydryth spadła z konia. Najpierw siłą ciężkości pchnięta do przodu uderzyła boleśnie nosem o ramię Dakara, a potem nagle od rzuciło ją do tyłu. Zsunęła się z zadu Kepliana i spadła jak kamień tuż za jego kopytami. Zaparło jej dech w piersiach i jęknęła. Monso nerwowo zrobił krok w bok, machnął ogonem i szorstkie pasma smagnęły ją po twarzy. To uderzenie ją ocuciło! 94 Zdała sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa i przewrotem odsunęła się poza zasięg kopyt Monsa. Keplian wszakże już się nie poruszył, tylko opuścił głowę i dyszał ciężko. Wyglądał jak najzwyklejszy koń. Jego sylwetka odcinała się na tle rozgwieżdżonego nieba. - Pani Eydryth, czy nic ci się nie stało? - Dakar zeskoczył na ziemię. Poruszał się niezgrabnie i sztywno. Potknął się i zaklął pod nosem, gdyż teraz on o mało nie upadł. Przykucnął obok dziewczyny. - Pani Eydryth? Minstrelka tym razem zdołała odetchnąć. - Zaparło... mi dech - wyjąkała. Pomógł jej usiąść, opierając ją o swoje podniesione kolano. - Przepraszam cię za tę szaleńczą jazdę, pani - powiedział. - Monso ścisnął wędzidło w zębach i dlatego tak długo nie mogłem go zatrzymać. Potaknęła, a później zadrżała, czując się nagle tak słaba i niepewna swego ciała jak nowo narodzone źrebię. To reakcja na niebezpieczeństwo, które właśnie przeminęło, pomyślała, starając się oddychać powoli, żeby uspokoić oszalałe serce. - Wydało mi się, że pozostawiłeś mnie na łasce tamtych zbójów - szepnęła w końcu. - A co innego mogłaś pomyśleć? - zapytał gorzko i zrozumiała, że tę gorycz kierował pod własnym adresem. - Jest mi bardzo przykro. Musiałem zabrać stamtąd Monsa, zanim wyrządził więcej szkód. Zabiłby tamtych mężczyzn, a to mogłoby obudzić w nim coś, co nigdy nie powinno się wyzwolić. Ma on bowiem... drugą, ciemną stronę natury. - Oczywiście - odparła cierpko Eydryth poruszając ostrożnie rękami i nogami i badając ostrożnie miejsca posiniaczone w walce i podczas upadku z konia. - Jest przecież Keplianem. 95 Księżyc miał wzejść dopiero za kilka godzin i noc była zbyt ciemna, aby mogła dojrzeć wyraz twarzy Dakara ale poczuła, że drgnął i usłyszała jego świszczący z wrażenia oddech. - Skąd to wiesz?! - Nie próbuj zaprzeczać - powiedziała. - Już kiedyś widziałam konia-demona. I nawet tamci wieśniacy zorientowali się, że Monso nie jest zwyczajnym wierzchowcem. Hawrel miał rację - oszukiwałeś, wystawiając go przeciw ich koniom. Jestem zaskoczona, mieszkańcy Ustronia Rylona jako pierwsi zdali sobie z tego sprawę i zaprotestowali. - W tamtych wyścigach zwyciężyłem w znacznie mniej... widowiskowy sposób - wyjaśnił sucho Dakar. - Lecz dzisiaj Monso był tak podniecony próbąf kradzieży, że nie zdołałem go powstrzymać. - Teraz wieść się rozniesie. - Eydryth przesunęła palcami po harfie i przekonała się, że futerał nie był uszkodzony. Wstała z trudem; bolały ją wszystkie mięśnie. Zimny wiatr szarpnął jej krótko obcięte włosy kiedy odwróciła głowę, starając się przyjrzeć otoczeniu. Niewiele zobaczyła poza porośniętym niską trawą zboczem, gdzieniegdzie tylko usianym ciemniejszymi kępami krzaków. - Ty i twój Keplian powinniście sobie znaleźć inny sposób zarabiania na życie tu, w Estcarpie - mruknęła z roztargnieniem. - Następnym razem, kiedy wpadniesz w tarapaty, nie będę mogła pomóc. Dakar stanął obok niej. Wpatrywał się w jej twarz jakby mógł ją widzieć. - Dlaczego mi pomogłaś tym razem? - zapytał spokojnie. - Przecież gdybyś odeszła, zanim doszło do bójki, na pewno by ci w tym nie przeszkodzili. - Ponieważ się zorientowałam, że sam nie dałbyś 96 sobie rady - odpowiedziała minstrelka. - Czy nikt nigdy nie nauczył cię walczyć? - Nie - odrzekł ponuro. - Aż do tej nocy nigdy nie musiałem bronić się używając siły fizycznej. Sądząc po jego wymowie i zachowaniu, wychował się w szlacheckim dworze, pomyślała Eydryth marszcząc brwi. A to musiało obejmować również lekcje szermierki. Ten Dakar to prawdziwa zagadka. Na końcu języka miała pytanie, dlaczego nigdy nie nauczono go walki na miecze, ale się powstrzymała. Nie chciała tego wiedzieć, gdyż nie mogła dać się wciągnąć w problemy innego człowieka. Miała dość własnych spraw i czekała ją trudna podróż. - Muszę oprowadzić Monsa - powiedział jej towarzysz, zdejmując siodło i sakwy z grzbietu Kepliana. - Przypuszczam, że moglibyśmy tutaj przenocować - stwierdziła z niechęcią minstrelka. - Jest za ciemno, żebyśmy mogli wrócić tej nocy na drogę. Zobaczyła blady owal jego twarzy dopiero wtedy, kiedy skinął głową. - Tam jest chyba kilka drzew i duże głazy - powiedział wskazując palcem. - Osłonią nas przed wiatrem. Noc jest zimna, a przed świtem jeszcze się ochłodzi. - Czy możemy rozpalić ognisko? - Wątpię, żeby Hawrel i jego kompani narażali się na dalsze obrażenia idąc naszym tropem - odparł. - A nikt inny nie ma powodu, żeby mnie szukać - dodał ironicznie. - Jeżeli możesz to samo powiedzieć o sobie, pani, to na pewno możemy ogrzać się przy ognisku. Gdy zarzucała na ramię swoją torbę i sakwy Dakara, pomyślała o czarownicach, ale po chwili potrząsnęła głową. Ona i Arvis wędrowały prawie miesiąc. Na pewno dawno już odwołano zarządzoną przez czarownice pogoń. Zaczęła ostrożnie iść w stronę szczytu. 97 Widziała teraz w ciemności na tyle dobrze, że wytężając wzrok mogła dojrzeć zagajnik, o którym wspomniał Dakar. Szczyt był prawie płaski. Ta trawa jest taka niska, musiały się tu paść jakieś zwierzęta domowe, prawdopodobnie owce albo kozy, pomyślała. Powinni zachować ostrożność i odejść stąd przed świtem, żeby nie spotkać jakiegoś rozgniewanego owczarza. W oddali migotały światła Ustronia Rylona. Wyglądały stąd jak gwiazdy. Eydryth w zagajniku rozpaliła mały ogień za ogromnym głazem, który miał go zasłonić przed wzrokiem mieszkańców miasteczka. Zarzuciwszy opończę na ramiona, usiadła na pniu, grzejąc ręce przy ognisku i ciesząc się jego ciepłem. Wkrótce potem wrócił Dakar. Dopiero kiedy oporządził swego wierzchowca, pozwolił sobie na wypoczynek. Skinął głową w milczeniu, dziękując za kawał suchara i suszonego mięsa, którym poczęstowała go Eydryth. Zmęczeni posilali się bez słowa, popijając dość kwaśnym winem, które Dakar wyjął z sakwy. Monso skończył jeść owies, po czym potruchtał ku soczystej trawie. - Nie pętasz go na noc? - zapytała z zaskoczeniem Eydryth. - Nigdy mnie nie opuścił - odparł Dakar. - Jesteśmy bardziej... hm, towarzyszami niż panem i jego zwierzęciem. Dziewczyna otuliła się ciaśniej opończą. - Do dzisiejszego dnia mogłabym przysiąc, że nikt nie może schwytać, a tym bardziej oswoić, Kepliana. Jak ci się to udało? - Monso nie jest Keplianem pełnej krwi - wyjaśnił Dakar. - Jego ojcem był torgiański ogier, mój pierwszy koń, matką zaś kepliańska klacz. Znaleźliśmy ją tuż po urodzeniu, rano po pewnej bitwie stoczonej w Escore. 98 Jakiś wilkołak zabił jej matkę. Klaczka była malutka i Ciemni Adepci, którzy hodują te demoniczne konie, nie zdążyli nią zawładnąć. - I udało ci się skrzyżować ją z torgiańczykiem? - Widywała wierzchowce z tej bardzo cenionej rasy, rumaki hodowane w pobliżu Moczarów Toru, które odznaczały się wielką szybkością i wytrzymałością. Ale podczas dzisiejszego wyścigu żaden z koni nie chciał się nawet zbliżyć do Monsa. - Dla wielu mieszkańców Escore magia jest czymś tak naturalnym jak oddychanie - orzekł Dakar. - Jeden z takich Adeptów posłużył się mocą, żeby do tego doprowadzić. - Rozumiem - powiedziała Eydryth. - Czy dobrze znasz tego Adepta, tego czarodzieja? Dakar pochylił głowę i milczał długą chwilę. Eydryth przyjrzała się jego twarzy oświetlonej blaskiem ogniska - czołu, kościom policzkowym i zarysowi szczęki. Reszta kryła się w mroku. W końcu skinął głową. - Hilarion był dla mnie jak ojciec, którego nie znałem. On i jego małżonka, czarodziejka Kaththea, przyjęli mnie do swojej starożytnej twierdzy, kiedy byłem tylko chłopcem, błąkającym się po zniszczonej przez wojnę krainie i mającym za towarzysza tylko torgiańczyka. To był mój pierwszy prawdziwy dom. - Kaththea? - Eydryth otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. - Słyszałam to imię. Czy to córka pana Simona Tregartha i byłej czarownicy, pani Jaelithe? - Tak, to ona. - Ludzie mówią, że ma braci, że cała trójka urodziła się jednocześnie - i że wszyscy władają mocą. - To prawda -, odrzekł Dakar. - W razie potrzeby łączą się i działają jak jedna istota. Ale każde z nich ma własne, odmienne zdolności. Pan Kyllan bez trudu 99 nawiązuje kontakt ze zwierzętami, pan Kemoc zna starożytną wiedzę i Słowa Mocy, a pani Kaththea jest czarodziejką. Zawsze była najpotężniejsza z całej trójkij - Więc dorastałeś wśród władców mocy? - Każdy z rodu Tregartha ma teraz swój własny dom w Escore - odparł Dakar. - Lecz nadal są sobie bardzo bliscy, umieją bowiem porozumiewać się bez słów. Eydryth, która wychowała się w podobnej rodzinie uwierzyła mu. Wspomnienia ożyły w jej pamięci i skinęła głową. - Wiem, co to znaczy żyć wśród ludzi obdarzonych magicznym talentem - przyznała. - Ty również miałaś taki dom? - Dakar nie odrywał od niej wzroku. - W Escore? - Nie. W kraju zwanym Arvonem, który leży po drugiej stronie morza, naprzeciw Estcarpu... - Arvon... - szepnął. - Słyszałem o nim. Hilarior powiedział mi, że kiedy po raz pierwszy żył w Escore, zanim Stara Rasa przeszła przez góry dzielące je od Estcarpu na wschodzie, istniała legenda mówiąca o dwóch krainach, które kiedyś były jednym krajem. Escore i Arvonem. Eydryth aż zamrugała z zaskoczenia. - Ten Hilarion musi być naprawdę stary - powiedziała otwarcie. - i żyć niewiarygodnie długo. W Cytadeli Kar Garudwyn są starożytne runy i zwoje, nawet kilka map, które pokazują tylko pustkowie rozciągające się daleko na zachód od mojej ojczyzny, pustkowie, które zamienia się w nawiedzaną przez śmierć pustynię. - A co leży za tą pustynią? - Nikt nie wie na pewno. Ta ziemia została zniszczona, spustoszona, zabija wszystko, co żyje, i nikt nie odważył się jej przebyć. Jeden z Adeptów napisał, że 100 próbował zbadać te tereny za pomocą dalekowidzenia. Im dalej sięgał, tym ta kraina stawała się coraz bardziej spalona i pustynna, a kończyła się stopionym, szklistym wybrzeżem niesamowitego morza, w którym żyły dziwne istoty. - Pasuje to do legendy, którą pamięta Hilarion - Dakar uśmiechnął się lekko. - Nie jest on siwobrodym starcem, jakiego sobie wyobraziłaś, pani. Spędził wiele czasu uwięziony poza Bramą, gdzie czas płynie inaczej niż w naszym świecie. Czy słyszałaś kiedyś o czymś takim? - Tak, wiem o istnieniu Bram. - Zdajesz się dużo wiedzieć o władaniu mocą, pani. Czy jesteś Mądrą Kobietą? - zapytał z wahaniem. - Nie. - Czarownicą albo czarodziejką? - Nie ustępował. - Nie, nie i nie! - Roześmiała się i odparła z goryczą: - Nie jestem władczynią mocy tak jak ty, Dakarze. Ze wszystkich mieszkańców Kar Garudwyn tylko ja i mój ojciec nie mamy magicznych zdolności. - Ja także wiem, co to znaczy być inny niż wszyscy - powiedział młodzieniec patrząc jej prosto w oczy. - Ale, pani, nie zawsze władanie mocą jest darem, talentem. Ci, którzy się na tym znają, zapewnili mnie, że może też być klątwą czy cieniem zatruwającym życie osoby, która urodziła się z takimi zdolnościami. - Mnie również o tym mówiono, ale mimo to... - przyznała Eydryth. - Kiedy dorastałam, czułam się jak ślepa i głucha. Moja przybrana siostra Hyana powtarzała mi nieraz, że tak nie jest, lecz... - Wzruszyła ramionami. - Zresztą sam o tym wiesz, nie muszę ci przypominać. Dakar spojrzał na nią ze współczuciem. Odwróciła twarz, czując, że rumieni się z zakłopotania. 101 - Wkrótce wzejdzie księżyc. - Zauważyła słaby blask na wschodzie. - Lepiej prześpijmy się, należałoby odejść stąd o świcie. Pierwsze, które się ocknie, obudzi drugie. - Zawahała się, po czym dorzuciła pośpiesznie: - Zapomniałam podziękować ci, że wróciłeś po mnie. Ryzykowałeś dużo. Proszę, uwierz mi, że jestem ci bardzo wdzięczna, Dakarze. — Uwierzę tylko wtedy, jeśli ty mi uwierzysz - odrzekł patrząc jej w oczy. - Zarówno Monso, jak i ja zawdzięczamy ci życie. - A więc wszyscyśmy sobie podziękowali. Śpij dobrze, Dakarze. Zdjęła buty, wsunęła się pod koce i oparła głowę na futerale harfy jak na poduszce. Zamknęła oczy. Lecz kiedy ukołysana ciepłem ogniska zapadała w sen, usłyszała znów głos swego towarzysza: - Pani Eydryth... Chodzi mi o dzień jutrzejszy. Czy udasz się do Lormtu? - Tak - mruknęła spoglądając na niego w półmroku. Znużenie kleiło jej powieki. - Ja muszę tam pójść. - Ale oni mogą nas szukać - zauważył. Eydryth pomyślała znów o czarownicach. - Mają twój trzos - odparła. - To ich pewnie zadowoliło. - Może lepiej ukryć się wśród tych wzgórz, dopóki się nie przekonamy, iż nikt nas nie ściga... - Nie mogę tu pozostać ani zawrócić - powiedziała kręcąc głową z uporem. - Życie kogoś bardzo mi drogiego zależy tylko ode mnie. - Rozumiem - powiedział w zamyśleniu. - No cóż, skoro to z mojej winy nie możesz wrócić do Ustronia Rylona, żeby kupić sobie konia, rad będę, jeślil pozwolisz mi się zawieźć do Lormtu. Znam drogę. Dotarlibyśmy tam stosunkowo szybko. Monsowi nie będzie przeszkadzał podwójny ciężar. - Mówił to z mieszaniną zapału i ostrożności, jakby spodziewał się odmowy. Eydryth oparła się na łokciu i spojrzała na niego ponad gasnącym ogniskiem. - Zrobiłbyś to dla mnie? Dlaczego? - To najmniejsze, co mogę zrobić. Ocaliłaś mi życie, a to niemała przysługa. Gdyby nie ty, tamten najemnik ugodziłby mnie sztyletem w brzuch. - Rzeczywiście, zapomniałam o tym. No dobrze... Cieszę się, że będę z tobą podróżować, Dakarze. Wsunął gałązkę w żarzące się węgle i patrzył, jak się tli, tli, by w końcu buchnąć płomieniem. - I jeszcze jedno - ciągnął cedząc słowa. - Nie nazywam się Dakar. Użyłem tego imienia, ponieważ... ponieważ nie chciałem, żeby dowiedziano się, jak naprawdę się nazywam. - Uśmiechnął się ponuro. - Wiesz, chodzi o oszustwo, jak to sama zauważyłaś. Zachowanie ostrożności wydało mi się niezbędne. Nie chciałbym jednak oszukiwać... towarzysza broni. - Ich oczy spotkały się ponad płomieniami. - Jestem Alon. pierwsze promienie wschodzącego słońca padły na zamknięte powieki Eydryth. Poruszyła się niespokojnie, ściągnęła brwi, ale śniła dalej... Zobaczyła swoją matkę Elys, która nie wyglądała ani trochę starzej niż wtedy, gdy widziała ją po raz ostatni. Czarownica leżała na przykrytych szarym jedwabiem narach, uśpiona albo pogrążona w transie. Tylko jej falująca oddechem pierś świadczyła, że jeszcze żyje. Mgła o barwie ołowiu wirowała wokół nieruchomej postaci, na przemian to zasłaniając, to odkrywając jej twarz. Matko! - próbowała krzyknąć Eydryth, lecz 103 żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust. Zdołała zrobić krok do przodu, potem drugi, ale wydawało się jej, że idzie pod powierzchnią wody: mogła poruszać się tylko bardzo powoli. Spojrzała w dół: miała stopy okręcone wijącym się szarym pasem niesamowitej mgły. Matko! I znów nie usłyszała własnego głosu. Nie była w stanie dalej iść: jej wyciągnięte, szukające po omacku ręce napotkały niewidzialną zaporę. Matko! Matko, jestem tutaj! Kiedy tak walczyła dziko, desperacko, Elys osłaniająca rękami nie narodzone dziecko roztopiła się we mgle... Obudziła się zapłakana. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała nad sobą pochyloną nieczłowieczą twarz, wielką, o złotych oczach, w której dominował krzywy dziób! Zerwała się na równe nogi, czując, iż serce wali jej jak młotem. Po chwili odzyskała poczucie perspektywy i zdała sobie sprawę, że ogromny potwór to złudzenie. Na skraju futerału harfy, na której opierała głowę, siedział spokojnie sokół. Przyglądał się jej z tak bliska, iż dziobem prawie musnął jej nos. Sokół był duży i cały czarny, z wyjątkiem białego V na piersi. Eydryth widziała podobne do niego ptaki: na pokładzie "Rybołowa" służyło kilku Sokolników. Lecz na żółtych nogach tego sokoła nie zobaczyła szkarłatnych rzemieni, które zwykle nosili towarzysze Sokolników. Skąd więc przybył? Na pewno nie zachowywał się tak żaden dziki ptak! - Kim jesteś? - szepnęła, jakby naprawdę mógł jej odpowiedzieć. - Jak tu się dostałeś? Z Ustronia Rylona? Na pewno nie! Nie słyszałam, żeby jakieś osady Sokolników znajdowały się w granicach Estcarpu! Ale twierdza wojowników noszących ptasie hełmy, Gniazdo, została zniszczona podczas Wielkiego Poruszenia. Może niektórzy z wygnańców żyli teraz wśród 104 Estcarpian. Słyszała jednak podczas wędrówek, że ci dziwni wojownicy, którzy nienawidzili kobiet, a kochali jedynie sokoły, postanowili stworzyć przyczółek w Nadmorskim Zamku w High Hallacku. Żaden z tych domysłów nie wyjaśniał obecności tego ptaka, który przypatrywał się jej uważnie, najpierw jednym okiem, potem drugim, podnosząc i opuszczając głowę. - On nazywa siebie Stalowym Szponem - odezwał się raptem ktoś za jej plecami. Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła Alona, gotowego już do podróży. Trzymał w ręku skórzany bukłak pełen wody. - Czy on... jest twój? Przecież nie jesteś Sokolnikiem! - Masz rację. Stalowy Szpon do nikogo nie należy. Jest wolny. Jego pan, Jonthal, był moim przyjacielem i partnerem. Został zabity. Zamordowany. Zamiast umrzeć razem z nim, jak to mają we zwyczaju te ptaki, Stalowy Szpon postanowił żyć do dnia, w którym znajdzie zabójcę swego pana... I wtedy okrutnie się zemści. - Rozumiem - odparła Eydryth, przyglądając się sokołowi, który odwzajemnił jej spojrzenie, patrząc na nią złocistymi oczami, w których głębinie kryła się iskierka inteligencji - nieczłowieczej inteligencji, lecz od niej nie gorszej. - Więc on podróżuje z tobą? - W pewien sposób - oświadczył Alon. - Przylatuje i odlatuje, kiedy chce. - Podszedł do niej, tak że stanęli naprzeciw ptaka. - Stalowy Szponie, to jest pani Eydryth - powiedział przedstawiając ją tak uroczyście, jakby znajdowali się na jakimś zgromadzeniu wielmożów, nie zaś na przesłoniętym mgłą i pokrytym rosą pastwisku usianym owczymi bobkami. - Monso i ja zabieramy ją do Lormtu, żeby pomóc jej w podróży, dlatego będzie nam towarzyszyła dzisiaj i jutro rano. 105 Eydryth pochyliła głowę jak przed człowiekiem. - Witaj, Stalowy Szponie. Przez chwilę ptak patrzył w oczy dziewczyny, po czym wydał przenikliwy okrzyk, wśród szumu skrzydeł wzleciał z głazu i zniknął w oddali. - No więc? Czy mnie zaakceptował? - zapytała Eydryth. - Jak mógł tego nie zrobić? To wyjątkowo roztropne stworzenie - odparł z uśmiechem Alon. Dziewczyna poczuła, że się znów czerwieni. Miała nadzieję, że Alon nie dostrzeże jej rumieńców. Zmieszana, powiedziała prawie nie dobierając słów: - Miałeś obudzić mnie o świcie. Musimy się pośpieszyć, gdyż inaczej owczarze nas tu znajdą. Szybko pozbierali swoje rzeczy, zaniechali śniadania, tylko schowali po kilka sucharów do kieszeni, żeby zjeść je w drodze. Monso dźwigał podwójny ciężar bez wysiłku, Alon jednak zmusił go do znacznie wolniejszego biegu niż ostatniej nocy. Eydryth odetchnęła z ulgą. Keplian biegł niezwykle równym krokiem, mimo że zmieniał tempo w zależności od terenu. Kiedy dotarli do drogi prowadzącej do Południowego Zakola, ogier pomknął cwałem. Dziewczynę zdumiewała wytrzymałość tej istoty. Rozmiękła, błotnista droga zdawała się płynąć pod jego kopytami. Wydawało się, że pędzi rzeką pod prąd. Eydryth oceniła, że do południa, gdy zrobili popas na obiad, przebyli prawie dziesięć mil. Stojąc obok pasącego się Kepliana, odważyła się pogłaskać go po barku. - On jest naprawdę zdumiewający! Niewiele wierzchowców mogłoby przebyć taki dystans jak on dzisiejszego ranka z jednym jeźdźcem - a co dopiero z dwoma. Kary ogier podniósł głowę. Pęki trawy sterczały mu z pyska. Sapnął prosto na kaftan dziewczyny, która wy buchnęła śmiechem. - Uważam, że naprawdę zdumiewające jest to, że zaakceptował bez wahania ciebie - odparł Alon. Odpoczywał leżąc na brzuchu w cieniu wysokiego buku rosnącego nad brzegiem strumienia. - Dotychczas tylko mnie pozwalał się dotykać. Hilariona ledwie tolerował. Eydryth usiadła obok Alona, rozkoszując się miękką jak poduszka trawą. - Jak długo do ciebie należy? Ile Monso ma lat? - Urodził się w Roku Wilkołaka. Kiedy miałem trzynaście lat. W takim razie Alon przyszedł na świat w Roku Hipogryfa, tak jak ja, pomyślała i zapytała bez namysłu: - W jakim miesiącu się urodziłeś? Młodzieniec przewrócił się na bok, żeby na nią spojrzeć i nagle spoważniał. - Nie wiem - oświadczył. - Kiedy powiedziałem, że miałem trzynaście lat w Roku Wilkołaka, wyraziłem tylko przypuszczenie, gdyż nie wiem, jak było naprawdę. - Jesteś sierotą? - Przypomniała sobie jego słowa, że po raz pierwszy w życiu znalazł prawdziwy dom jako wychowanek Kaththei i Hilariona. - Tak. Myślę, że mam dziewiętnaście lat, ale mogę być starszy. Nigdy się tego nie dowiem. Eydryth pomyślała o cieple i miłości, które ją otaczały, gdy dorastała w Kar Garudwyn, zanim zniknęła jej matka. Może są gorsze rzeczy niż brak daru władania mocą. Znacznie gorsze, przemknęło jej przez myśl. Przez chwilę zamierzała poprosić Alona, żeby opowiedział jej dzieje swojego życia, lecz stłumiła to pragnienie. Musi unikać powikłań. Ma zadanie do wykonania i nic nie może jej w tym przeszkodzić. - A ty, ile masz lat? - zapytał spokojnie Alon. 107 - Urodziłam się w Miesiącu Sokoła, dziewiętnaście lat temu - odpowiedziała. - A dlaczego... - zaczął, po czym zawahał się, jakby zmienił zamiar i zrezygnował z pytania. Chwilę później podniósł oczy i uśmiechnął się szeroko: - Oho, Stalowy Szpon wrócił z podarunkiem. Dziś wieczorem zjemy wyborną kolację! Eydryth usiadła i patrzyła, jak Alon podszedł do ptaka siedzącego na jednej z niskich gałęzi pobliskiego drzewa. Zakrwawiony kłąb pierza leżał na trawie. Młodzieniec podniósł kurę i pokiwał głową. - Znowu napadasz na drób? Mówiłem ci, jakie to niebezpieczne! A gdyby ten gospodarz miał strzałkowy pistolet? Sokół przekrzywił głowę i wydał okrzyk, który nawet Eydryth wydał się szyderczy. - Wystarczyłby nam królik - nie ustępował Alon. Przyjrzawszy się bliżej zdobyczy Stalowego Szpona, spochmurniał. - Nic dziwnego, że upolowałeś ją tak łatwo. Ta ma sporo lat. Sokół zignorował go i zaczął gładzić dziobem pióra. Człowiek westchnął głośno, obejrzał się na Eydryth i wzruszył ramionami. - Równie dobrze mógłbym milczeć, gdyż i tak mnie nie słucha. - Czy wy naprawdę ze sobą rozmawiacie? - Eydryth podeszła do niego, gdy zaczął skubać kurę. - Nie tak jak sokoły rozmawiają ze swoimi partnerami - odpowiedział. - Wiem wszakże, że Stalowy Szpon rozumie większość z tego, co do niego mówię, ale to jest jednostronna rozmowa. Nie mogę porozumiewać się z nim tak jak Jonthal. Eydryth przyjrzała się sokołowi. Sokolnicy i ich ptaki byli ze sobą nierozerwalnie złączeni, umysł z umysłem, i śmierć jednego z partnerów prawie zawsze pociągała za sobą śmierć drugiego, nawet bez wyraźnej przyczyny jak choroba czy rana. Owszem, słyszała o Sokolniku, który przeżył utratę swego skrzydlatego towarzysza, ale nigdy jeszcze o sokole, który wybrałby życie po zgonie swego ludzkiego partnera. Zemsta, pomyślała. Alon powiedział, że Stalowy Szpon żyje po to, żeby się zemścić na mordercy Jonthala. Na końcu języka miała pytanie, czy wie, kto zabił tego Sokolnika, lecz znów się powstrzymała. Alon pozwolił Monsowi paść się jeszcze przez godzinę, po czym ponownie go osiodłał i ruszyli w dalszą drogę. Tego popołudnia Eydryth kilka razy dostrzegła osieroconego sokoła. Latał on tak wysoko, że wyglądał jak czarna kropka na tle kłębiastych białych chmur, przepływających po wiosennym niebie. Słońce minęło zenit, gdy dotarli do rozwidlenia z drogowskazem wskazującym drogę do Południowego Zakola. Okrążyli miasto pastwiskami pełnymi bydła, owiec i koni. Kilka mil dalej ujrzeli wspomniany przez Alona punkt orientacyjny: czerwone jak krew wzgórze, z małym strumykiem u stóp. Boczna droga była wąska i biegła między zaroślami. Kiedy pochylili głowy przed zwisającymi nisko gałęziami, Eydryth nagle zauważyła, że kilka jasnych liści o barwie szmaragdu leży na ziemi. Nachyliwszy się jeszcze niżej dostrzegła ślady wielu podków. - Spójrz! - wskazała je Alonowi. - Tędy przejechało przynajmniej siedem lub osiem koni, prawdopodobnie nie później niż dziś rano. Czy w tej okolicy są rozbójnicy? - Trochę - odparł niespokojnie. - Ale Koris, który jest dobrym władcą dla uczciwych ludzi, nie ma litości dla złoczyńców. - Przez chwilę wpatrywał się w zdeptany 109 grunt, a później wyprostował się w siodle i wyraźnie rozchmurzył. - Znacznie bardziej prawdopodobne, że to tylko orszak jakiegoś wielkiego pana, który podróżuje do Lormtu w poszukiwaniu rodowych dokumentów. Wiele szlacheckich rodzin robi to od czasu Wielkiego Poruszenia. - Rozumiem - mruknęła Eydryth, nadal badając wzrokiem tropy. Nie zauważyła żadnych odcisków kół ani płytszych śladów, które wskazywałyby, że jechał tędy ktoś w niesionej przez konie lektyce. Znaczyło to jedynie, że w orszaku nie było ani starców, ani dzieci. Możliwe, że przypuszczenie Alona jest prawdziwe. - Dlaczego teraz, po Wielkim Poruszeniu? - zapytała. - Odkąd czarownice przemieściły graniczne góry, w Estcarpie w zasadzie panuje pokój. W czasie pokoju ludzie mają czas, żeby zajmować się takimi sprawami. Sprawdzanie dziejów rodzinnych stało się teraz bardzo popularne. Prawie godzinę jechali przez pola z rozrzuconymi gdzieniegdzie zagajnikami. Drzewa w nich rosły tak gęsto, że oboje musieli bez przerwy odchylać gałęzie. Ten rejon Estcarpu bardzo ucierpiał od dodatkowych wstrząsów, które nastąpiły po Wielkim Poruszeniu, i był porośnięty młodszymi drzewami, gdyż leśne olbrzymy przewróciły się przed trzydziestu laty. - Jak jeszcze daleko, Alonie? - zapytała Eydryth, odchylając gałąź, która za moment uderzyła ją w plecy. - Wkrótce się ściemni. Czy wtedy dotrzemy do Lormtu? - Nie, ale już jesteśmy niedaleko. Teraz od tego starożytnego przybytku wiedzy dzieli nas mniej niż dzień drogi - odparł. - Nawet zbytnio się nie śpiesząc, dojedziemy tam jutro w południe. - Pochylił się w siodle przed nisko rosnącymi gałęziami. Eydryth przytuliła się do jego pleców i wtedy usłyszała burczenie w jego brzuchu. - Jesteś głodny, panie, prawda? Ja także. Alon roześmiał się. - Umieram z głodu, pani. I muszę ci przypomnieć, że kura, którą Stalowy Szpon ukradł dla nas na kolację, była bardzo wiekowa i będzie długo się piekła. Mam w sakwie przy siodle kilka wyschłych kartofli i pęczek czosnku. Dodamy kilka dzikich cebul i parę trufli. Zjemy smaczny... Nagle urwał, gdyż Monso zatrzymał się bez ostrzeżenia. Keplian parsknął ostrzegawczo i uderzył w ziemię kopytem. Jak ożywione cienie ukryci dotąd za drzewami jeźdźcy ze wszystkich stron wyjechali na ścieżkę. Zostali otoczeni. Eydryth musiała przyznać, że zasadzka została dobrze zaplanowana. Gorączkowo rozważała możliwości ucieczki i odrzucała kolejne pomysły. Leśne poszycie było zbyt gęste, żeby mogli zawrócić i uciec wykorzystując szybkość Kepliana. Minstrelka obejrzała się i stwierdziła, że i tam przecięto im odwrót. Rozbójnicy, pomyślała i postanowiła drogo sprzedać swoje życie. Tym razem tradycyjna nietykalność jej nie obroni. Nie tylko zostanie ograbiona, ale prawdopodobnie będzie musiała ulec zalotom napastników. Po chwili wyjechał z cienia przywódca napastników i dziewczyna rozpoznała w nim estcarpiańskiego gwardzistę, oficera, sądząc po dystynkcjach na rękawach i hełmie. Poczuła ogromną ulgę, Alon widocznie również, bo się odprężył. - Witaj, poruczniku - powiedział. - Przez chwilę wzięliśmy was za rozbójników. Zapewniam cię, że nie jesteśmy nimi, tylko podróżnymi udającymi się do Lormtu, by prosić o pomoc głównego kronikarza Duratana i mistrzynię nauk, panią Nolar. Oficer nie odpowiedział na powitanie młodego męż- 111 czyzny i wyraz napięcia nie zniknął z jego twarzy. Przemówił nie odwracając głowy: - Pani, czy tej dziewczyny szukasz? Zza drzew wyłoniła się następna postać. Wprawdzie nosiła kolczugę i hełm jak gwardziści, ale była kobietą. Strach ścisnął serce Eydryth: rozpoznała w niej czarownicę, która przesłuchiwała ją w Cytadeli. - Tak, to ona - odparła lakonicznie Strażniczka. - Nazywa się Eydryth. - Tak jest - przyznała minstrelka, próbując nadrabiać miną. - Ale to, że znasz moje imię, nie daje ci jeszcze prawa do zatrzymywania mnie. - Jesteś zatrzymana - powiedziała stanowczo czarownica. - Złamałaś nasze prawo. Dziewczyna zesztywniała. - To chyba jakaś pomyłka. Nie popełniłam żadnego przestępstwa. Wręcz przeciwnie - pozwoliła, by w jej głosie zadźwięczała nuta oburzenia - to mnie wyrządzono krzywdę! Jedna z was zaczarowała mnie i ukradła moje rzeczy, a teraz w dodatku zostałam fałszywie posądzona o łamanie prawa! - Pomogłaś pewnej uciekinierce. Gdzie ona jest? Gdzie jest dziewczyna, która ci towarzyszyła? Eydryth szybko doszła do wniosku, że nie musi kłamać. - Opuściła mnie, pani. Teraz jest w granicznych górach Estcarpu... jako żona towarzyszy swojemu nowemu małżonkowi - dodała uśmiechnąwszy się lekko. - Wątpię, czy teraz wam się na coś przyda, jeżeli to prawda, że małżeństwo odbiera twoim siostrom ich moce. - Więc przyznajesz się, że pomogłaś jej w ucieczce. - Przyznaję tylko, że mnie do tego zmusiła, bo wszyscy wiedzą, że wy, czarownice, podporządkowujecie innych swojej woli. - W swej walce posługiwała się częściową prawdą, jej głos brzmiał przez to bardziej przekonująco. 112 Czarownica wpatrywała się w jej twarz, próbując dociec, czy powiedziała prawdę. W końcu jej usta wykrzywił kpiący uśmieszek, a przerażenie ścisnęło serce dziewczyny. - Rozumiem... - powiedziała w końcu. - No cóż, to niewielka strata. Szukaliśmy większej zdobyczy i zdaje się, że ją znaleźliśmy. Przyjrzała się Eydryth. - Długo cię ścigaliśmy, dziewczyno. Najwyższa Strażniczka chce poddać cię próbom. Zdaje się, że jednak władasz mocą. Tylko władczyni mocy mogła zgasić blask Klejnotu Czarownicy. - Nie! - krzyknęła Eydryth broniąc się przed paniką. - Ja nie władam mocą, pani! Jestem tylko wędrowną tkaczką pieśni, przysięgam na bogów opiekunów tego kraju! Ja muszę dotrzeć do Lormtu! Od tego zależy życie mojego ojca! - Posłuchaj - odezwał się Alon. - Eydryth nie podlega waszej jurysdykcji, ona nawet nie pochodzi z Estcarpu! Ona... - Zamilcz, chłopcze - rozkazał oficer. - Rozgniewasz Strażniczkę. Czarownica nawet nie spojrzała na Alona. - Zabierz również tego młodzika. Powiadomiono mnie ostatniej nocy, że szeryf Ustronia Rylona wydał nakaz aresztowania go. Eydryth zsunęła się z grzbietu Monsa, po czym wyciągnęła ukryty w lasce miecz. - Nie pozwolę się aresztować, pani - powiedziała przyjmując pozycję do walki. Uśmiechnęła się ponuro. - Nawet gdybym władała mocą - a nie władam - nie mogę sobie wyobrazić, żeby na coś ci się przydało martwe naczynie, w którym miałaby owa moc przebywać. Ja muszę dotrzeć do Lormtu i jeśli chcesz mnie zatrzymać, musisz mnie zabić. 113 Słysząc te pełne determinacji słowa dziewczyny czarownica i gwardziści znieruchomieli. W zapadłej nagle ciszy najpierw rozległ się szelest, a potem odgłos kroków. Alon zsiadł z Kepliana, podszedł do Eydryth i stanął obok niej, ramię w ramię. - Trzymaj - powiedziała Eydryth podając swoją laskę sprzymierzeńcowi. - Jeżeli nie chcesz im się poddać, to obawiam się, że będziesz musiał o to walczyć. Pilnuj mi pleców. Posłuchał i odwrócił się, aż zetknęli się plecami. Dobiegł ją jego szept, tak cichy, że tylko ona go usłyszała: - Chyba ci rozum odjęło, pani! Jest ich siedmiu przeciwko nam obojgu! Nie odłożył jednak broni, którą mu podała, lecz trzymał ją niezdarnie, jakby to był zwykły kij. Dziewczyna westchnęła w duchu: Jeżeli kiedykolwiek odzyskamy wolność, będę musiała nauczyć go walczyć. Jak on przeżył wędrując po świecie bez zielonego pojęcia o walce? - No więc? - zapytała. - Co teraz będzie, pani czarownico? Czy nas zabijecie, czy pozwolicie nam odjechać w pokoju? - Mówisz z głębokim przekonaniem, minstrelko odpowiedziała starsza kobieta dmuchając na zamglony klejnot, który teraz był osadzony w srebrnej bransoletce. - Pozostaje tylko dowiedzieć się, czy mówisz także prawdę. Ich oczy zwarły się ponad czarodziejskim kamieniem, szare z niebieskimi, i Eydryth nagle uświadomiła sobie, że wokół zapadła ogromna cisza. Las oniemiał - nie śpiewał żaden ptak i nie brzęczał żaden owad. Nawet konie zamarły bez ruchu. Mijały chwile. Czuła, jak wola czarownicy bada jej wolę, usiłując przeniknąć do jej umysłu, oceniając, badając. Spróbowała przywołać na pomoc kołysankę, którą śpiewała jej matka. Niech szum wiatru cię utuli, Zamknij oczka już. Śpij, dziecino, luli, luli, Nie bójże się burz. Ale choć bardzo się starała, nie mogła przypomnieć sobie melodii. Pamiętała nuty, ruch swoich palców, gdy grały ją na harfie, lecz muzyki nie słyszała. Zamrugała oczami i odwróciła wzrok. Nie potrafiła dłużej się opierać. A kiedy podniosła spojrzenie, czarownica znów się uśmiechała, ale ironiczne skrzywienie jej ust nie miało nic wspólnego z dobrym humorem. - Jest tak, jak myślałam, poruczniku - powiedziała. - Jej umysł nie odzwierciedla przekonania dźwięczącego w jej słowach. Jest nas siedmioro przeciw dwojgu. Żadna doświadczona w boju wojowniczka nie sprzedałaby tanio swego życia walcząc z taką przewagą. Możecie ją pojmać. 115 Eydryth zamknęła oczy czując, że robi się jej słabo z rozpaczy. Wybacz mi, ojcze, pomyślała. Zawiodłam cię - a byliśmy tak blisko Lormtu! Zgarbiła się i zachwiała, poczuła się nagle tak zmęczona, że zakręciło się jej w głowie. Alon objął ją ramieniem i podtrzymał. - Nie wszystko stracone - szepnął. - Zaczekaj. Dziś w nocy... - Nie rozmawiać, wy tam! - rozkazał oficer rozdzielając ich. - Dziewczyno, podaj mi miecz! I bez żadnych sztuczek! - Wyciągnął rękę. Oszołomiona Eydryth oddała swój miecz. Niebieskie oczy gryfa z quanstali zabłysły w blasku słońca, jakby protestował przeciwko takiemu traktowaniu. Jeden z żołnierzy chwycił Alona za ręce i wykręcił je do tyłu tak brutalnie, że młodzieniec jęknął z bólu. Eydryth potraktowano podobnie. Obojgu związano z tyłu ramiona. - Delikatnie! - upomniała go czarownica usłyszawszy sieknięcie dziewczyny, gdy rzemienie zacisnęły się wokół jej przegubów. - Nie może się jej stać nic złego, zrozumiano? Ponad nimi rozległ się przenikliwy skwir. Eydryth podniosła oczy w chwili, kiedy Stalowy Szpon zniżył lot, wysuwając gotowe do ataku szpony. Z okrzykiem przerażenia porucznik gwardzistów zasłonił oczy ręką i rzucił się na porosłą mchem ziemię. Kiedy sokół zanurkował, a potem wzniósł się w górę, krążąc nad nimi, kilku gwardzistów podniosło strzałkowe pistolety i wystrzeliło. - Nie! - krzyknęła Eydryth, szamocząc się w więzach. Lecz żaden pocisk nawet się nie zbliżył do ptaka. Korzystając z tego, że żołnierze skoncentrowali uwagę na Stalowym Szponie, Monso wybrał odpowiednią 116 chwilę. Bez ostrzeżenia stanął dęba, wyszczerzył zęby i rzucił się prosto na dwa gwardyjskie wierzchowce. Śmiertelne konie odskoczyły na boki rżąc ze strachu przed atakiem Kepliana. Monso zniknął w mgnieniu oka w zaroślach, pozostał za nim tylko trzask łamanych gałęzi. Sokół również jakby się rozpłynął w powietrzu. Przynajmniej Monso i Stalowy Szpon są wolni, pomyślała tępo Eydryth, podczas gdy strażnik popychał ją w stronę obozu, dokąd wcześniej odjechała czarownica. W obozie rozwiązano ich i pozwolono owinąć się opończami. Później gwardzista podał im porcję sucharów i suszonych owoców oraz manierkę z wodą. Eydryth czuła się bardzo nieszczęśliwa, ale zmusiła się do jedzenia. Pokarm pozwoli zachować siły - siły, których może jeszcze potrzebować. Nie zapomniała budzących nadzieję słów Alona. Kiedy skończyli jeść, żołnierze związali im ręce i nogi. A następnie, na rozkaz porucznika, oparłszy plecami o pnie drzew, przywiązali postronkami. Więzy były tak mocne, że sami nigdy nie zdołaliby się uwolnić. Alon znajdował się zbyt daleko od Eydryth, żeby mógł z nią rozmawiać, lecz gdy gwardziści wreszcie odeszli, by się posilić, ich oczy się spotkały. Mrugnął do niej, po czym szybko odwrócił spojrzenie. Wkrótce część żołnierzy wyruszyła na rutynowy nocny patrol, a pozostali wślizgnęli się do śpiworów. Eydryth nie przestawała śledzić ukradkiem swego towarzysza niedoli. W ciemności z trudem rozróżniała jego sylwetkę. Do wschodu księżyca pozostało jeszcze kilka godzin. Na jej oczach wijąc się w więzach przywarł jak najbliżej do pnia dębu, do którego go przywiązano. Widziała teraz jego profil oświetlony blaskiem ogniska. 117 Zwrócił ku niej blady owal twarzy, jakby się upewniał, że ona czuwa. Potem ziewnął przesadnie. Zgarbił się, opierając brodę na piersi, najwidoczniej szykując się do snu. Eydryth zrobiła to samo z bijącym sercem. Czas jej się dłużył. Zaczęła się zastanawiać, co miały znaczyć ostatnie słowa Alona. Czy zamierzał w jakiś sposób się uwolnić? Może miał nóż ukryty w ubraniu - rękawie albo brzegu opończy - a może w podeszwie? Ojciec opowiadał jej, że w tych miejscach można schować taką broń. Lecz Alon w ogóle się nie poruszał. Eydryth przysłuchiwała się głosowi porucznika robiącego przegląd wart, cichym krokom wartowników, parskaniu i sapaniu koni przywiązanych rzędem do palików. Starała się mieć otwarte oczy, ale powieki ciążyły jej jak sulkarskie kotwice. Była bardzo zmęczona. Zapadła w głęboki sen... Ocknęła się z okrzykiem, gdy coś ciężkiego wylądowało na jej butach. Podkuliła kolana patrząc z przerażeniem na ciemniejący przed nią niewyraźny czarny kształt. Coś skrzeknęło jakby z urazą, uniosło się w powietrze, siadło na pobliskiej gałęzi i spojrzało na dziewczynę. W blasku księżyca dostrzegła złociste oczy i białe V na piersi. - Stalowy Szpon! - szepnęła. - Co tu robisz? Odruchowo spojrzała na Alona, który teraz siedział wyprostowany. Zagwizdał cicho jak nocna jaskółka! i Stalowy Szpon podleciał ku niemu bezgłośnie. Młodzieniec pochylił się mocno do przodu, a sokół wylądował na jego plecach. Eydryth zauważyła w blasku księżyca, że ciało jej towarzysza drgnęło mimo woli, a twarz wykrzywił grymas 118 bólu. Zagryzła wargi ze współczucia. Zrozumiała, że zakrzywiony dziób ptaka rozrywa teraz rzemienie, którymi przywiązano Alona do drzewa. Czy właśnie to planował, zastanowiła się w duchu. Czy w jakiś sposób kierował postępowaniem sokoła? A może Sokolnicy uczą tej sztuczki swoje ptaki na przypadek wzięcia do niewoli? Nie znała odpowiedzi na te pytania. Minęło kilka minut. Ramiona młodzieńca nagle strzeliły do przodu, gdy po raz ostatni szarpnął i rozerwał rzemienie; jął rozcierać zdrętwiałe ręce. Następnie ukląkł i zaczął niezdarnie szarpać postronki krępujące mu nogi. Uwolniwszy się z więzów, ostrożnie popełzł po trawie w stronę Eydryth, przedtem przyłożywszy palec do ust. Kiedy dotarł do niej, nie zajął się rozwiązywaniem rzemieni, tylko położył jej rękę na czole i syknął do ucha: - Cierpliwości. Za chwilę cię uwolnię. Spróbowała ująć w słowa jedno z kłębiących się w niej pytań, ale młodzieniec pokręcił głową i zacisnął jej palcem usta. - Czekaj - szepnął nie przestając dotykać drugą ręką jej czoła. - I patrz... Usłyszała przytłumiony tętent kopyt, a potem parsknięcie. Czarny koń wbiegł w jej pole widzenia; strzemiona kołysały się przy pustym siodle. Później do wierzchowca podleciał ptak i usiadł na tylnym łęku siodła, balansując rozpostartymi skrzydłami. Monso! Monso i Stalowy Szpon, razem! Na oczach Eydryth Keplian i sokół okrążyli obóz. Okrążyli raz... Drugi... Trzeci... 119 Czary, uświadomiła sobie i zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Czuła to samo co wtedy, kiedy była świadkiem, jak Joisan albo Kerovan posługiwali się mocą. Te zwierzęta rzucają czary na obóz! Na chwilę ogarnął ją strach. Lecz wkrótce spostrzegła, że Monso i Stalowy Szpon okrążają obozowisko z prawa na lewo, a nie przeciwnie do biegu słońca na niebie. Odprężyła się. Nic, co kroczyło Ścieżką Lewej Ręki, nie mogło poruszać się w ten sposób. Zatoczywszy trzeci krąg, Keplian zatrzymał się i głośno zarżał. Żadna z leżących wokół niewielkiego ogniska i śpiących postaci nawet nie drgnęła. - Dobrze - powiedział półgłosem Alon i podszedł do najbliższego gwardzisty. Chwilę później wrócił z nożem w dłoni. Kilkoma cięciami uwolnił dziewczynę z więzów. - Musimy szybko stąd odjechać - oświadczył nie starając się nawet ściszyć głosu. - Czar potrójnego kręgu przetrwa tylko do świtu. Eydryth przeniosła spojrzenie z uśpionych ludzi na stojące w odległości kilku kroków zwierzęta. - To one to zrobiły? - szepnęła z lękiem. - Jak koń i sokół mogły rzucić czar snu? - Zwierzęta mają własną magię - odrzekł Alon. -Poza tym nie zapominaj, że ani Monso, ani Stalowy Szpon nie są zwykłymi zwierzętami. - A co z wartownikami? I z czarownicą? - Też śpią. - Wziął jej ręce w swoje i zaczął je rozcierać. Wstrząsnęło nią, gdy poczuła, jak spuchnięte! były jego palce. Kiedy aż jęknęła ze współczucia, Alon spojrzał na własne dłonie. - Tamten gwardzista nie obszedł się ze mną delikatnie - przyznał ponuro. --Dali mi wyraźnie do zrozumienia, że nie ja jestem uprzywilejowanym więźniem. Wstał i pomógł jej się podnieść. Oboje tupiąc roz- 120 ruszali palce stóp. Poczuli kłujący ból, gdy krew znów popłynęła swobodnie. W końcu Alon podniósł opończę minstrelki i zarzucił jej na ramiona. - Chodź! Musimy się śpieszyć. Poszła za nim, spoglądając ze zdziwieniem na uśpione twarze, które nie zmieniły wyrazu, gdy szukali swoich rzeczy. W księżycowej poświacie nawet czarownica wyglądała inaczej, jej surowe oblicze odprężyło się i złagodniało. Tak wielka była moc rzuconego przez zwierzęta czaru, iż nawet nie zdążyła się zaniepokoić, pomyślała z obawą Eydryth. - Poszukaj swojej broni! - zawołał do niej Alon z drugiej strony obozowiska. - Zabiorę im trochę prowiantu. Musimy podróżować szybko i bez obciążenia. Minstrelka odszukała swój miecz i laskę, po czym odruchowo podniosła broń i pas porucznika leżące obok uśpionego właściciela. - Weź to - powiedziała do swojego towarzysza podając mu tkwiący w pochwie miecz - i przypasz. Wziął, a potem z wahaniem wykonał jej polecenie. - Nie tak! Niżej, żeby spoczął na twoim biodrze. O, tak. - Zsunęła pas na właściwe miejsce. - Kiedy będzie czas, zacznę cię uczyć, jak się nim posługiwać. W blasku księżyca zobaczyła jego uśmiech. - Uważasz, że powinienem nauczyć się żołnierskiego rzemiosła? - Tak - odparła stanowczo. - Jeżeli mamy podróżować dalej razem, choćby nawet przez jeden dzień, chcę, żebyś był uzbrojony, gdyż dalej nie będę mogła cię chronić. Roześmiał się, podnosząc worek z zabranym gwardzistom prowiantem i rzekł: 121 - Nie, przypuszczam, że nie możesz. Chociaż ostatniej nocy zrobiłaś to bardzo dobrze. - Spojrzał na miecz u swego boku. - Nie mogę się tego doczekać. Odwiązali wszystkie konie i spłoszyli je wymachując pochodniami i kocami. Przestraszone pomknęły w mrok, parskając i wierzgając. Alon wskoczył na grzbiet Monsa i pomógł wsiąść Eydryth. - Do Lormtu - powiedział zwracając nos Kepliana na wschód. Eydryth skinęła głową. - Do Lormtu - powtórzyła. - I biada temu, kto jeszcze raz spróbuje nas zatrzymać! Jazda nocą była nieprzyjemna i zniechęcająca, ponieważ nie mogli wykorzystać niezwykłej szybko ści swojego wierzchowca. Lasy były za gęste do szybkie jazdy, na otwartej zaś przestrzeni obawiali się, by Monso nie złamał nogi, trafiając w jakąś norę. Musieli jechać stępa albo truchtem, podczas gdy wszystko w nich ponaglało do ucieczki. Nadal wyczerpana wydarzeniami Eydryth zorientowała się, że oczy znów jej się zamykają. Sprzyjał tem rytmiczny kołyszący się chód Kepliana. W blask ubywającego księżyca wszystko wokół wydawało się widmowe, nierzeczywiste. Powieki jej opadły.., Ocknęła się, kiedy Monso się zatrzymał. Zdała sobie sprawę, że drzemała przytuliwszy policzek do ramienia Alona. Krew napłynęła jej do twarzy i wyprostowała się pośpiesznie. - Czy jesteśmy na miejscu? - Nie, mamy jeszcze jakąś godzinę jazdy - odpowiedział. 122 Wszystko wokół nich pojaśniało. Różowy blask zabarwił niebo na wschodzie. Zbliżał się świt. Eydryth zmrużyła oczy i rozejrzała się; przed nimi strzelały w górę szare wzgórza porośnięte młodym lasem. W oddali dostrzegła chatę ze słomianą strzechą. Okolica wydawała się dziwnie surowa, jakby nie wykończona. - Co tu się stało? Czy to Wielkie Poruszenie tak przemieszało ziemię i skały? - Tak - odrzekł Alon. - Ale Lormt był dobrze chroniony. Starożytni, którzy zbudowali jego mury i wieże, wmurowali w fundamenty kule z quanstali, niebieskiego metalu; z niego wykonano oczy twojego gryfa. Podstawa jednej z wież zapadła się i czarodziejska kula zaginęła w ciągu wieków. Podczas trzęsienia ziemi ta wieża runęła, niszcząc częściowo sąsiednią oraz łączący je mur. Lecz dwie pozostałe przetrzymały katastrofę. Napoili Monsa i puścili go luzem na trawę, sami zaś przeszli się, żeby rozprostować nogi, przekąsili, a potem umyli twarze w strumieniu. Strumień zapewne płynął z gór, które majaczyły na horyzoncie, gdyż woda była tak zimna, że Eydryth aż ścierpły zęby. Z trudem powstrzymywała się, żeby nie szukać śladów, które pozostawili, i nie wytężać słuchu w obawie, że usłyszy tętent kopyt, jakkolwiek zdawała sobie sprawę, że ich wrogowie dopiero teraz się budzą. Ciarki ją przebiegły na myśl o wściekłości czarownicy, kiedy ta odkryje, że zdobycz znów jej uciekła. - Potrójny czar snu rzucony przez Monsa i Stalowego Szpona na pewno traci teraz moc - powiedziała. - Nie możemy zwlekać, Alonie. Ten jednak nie zdradzał zaniepokojenia i zlekceważył jej obawy. 123 - Wyprzedziliśmy ich o kilka godzin, a gdy znów ruszymy w drogę, Monso pokaże, na co go stać. - Ale oni wiedzą, dokąd się udajemy. - Przypomniała sobie zimne spojrzenie szarych oczu czarownicy i z trudem przełknęła ślinę. - A ta czarownica tak łatwo nie zrezygnuje - dodała z niepokojem. Jej towarzysz ścisnął popręg Kepliana i spoważniał. - Więc nadal musimy przed nimi uciekać. Nie chcę do końca życia gnić w jakimś lochu w Ustroniu Rylona. Kiedy znów wsiedli na karego ogiera, Alon popuścił nieco wodzy i pochylił się ku szyi konia. - Pędź - szepnął. Keplian tylko parsknął. Jechali tak szybko, że oczy Eydryth łzawiły od wiatru i widziała wszystko jak przez mgłę. Trzymała się pasa swego towarzysza, wykorzystując całe swoje umiejętności jeździeckie, wypatrując przeszkód i starając się przewidzieć wszelkie zmiany kierunku jazdy, żeby utrzymać się na grzbiecie galopującego Monsa. Słońce ledwie uniosło się nad horyzontem, gdy Alon z trudem ściągnął wodze i zatrzymał swego wierzchowca. - Lormt - oświadczył dysząc ciężko z wysiłku, gdyż musiał utrzymać w karbach tańczącego w miejscu Kepliana. Eydryth wyjrzała mu zza ramienia i zobaczyła rzekę przepływającą mimo kilkunastu chat zbudowanych z drewna i cegły i większego budynku, który mógł być gospodą. Dalej wznosił się wysoki kamienny mur i równie masywne wieże. Tak jak powiedział Alon, jeden z narożników był tylko kupą gruzu, nieco dalej można było dostrzec zarysy następnej, na poły zrujnowanej wieży. Zjechali wolno w dół zrytym koleinami traktem, który zarazem był główną ulicą tej niewielkiej wioski. Eydryth wyczuwała, że mieszkańcy przyglądają się im zza zasłon w oknach i przez szpary w drzwiach, ale tylko 124 kilkoro bosych dzieci odważyło się wyjść na drogę. Były za małe, żeby mogły pracować w polu albo pomagać przy przędzeniu. Przez moment myślała, że będą żebrać. Ale chłopiec i dziewczynka przyłączyli się tylko do nich, podczas gdy czwarte, nieco starsze, wpadło biegiem do którejś z licznych szczelin w kamiennym murze, zapewne po to, żeby uprzedzić o ich przybyciu. Okute metalem, przekrzywione wrota nigdy nie były zamykane. Podróżni wjechali przez nie na brukowany, zaśmiecony dziedziniec. Przed drzwiami jednej z ocalałych wież czekało na nich dwoje dorosłych, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna trzymał się prosto jak stary żołnierz. Był średniego wzrostu, należał do Starej Rasy i miał gładko ogoloną twarz. Zamiast szaty uczonego, jak oczekiwała Eydryth, nosił tunikę rdzawego koloru, skórzany kaftan, pas z końskiej skóry z pozostawioną na nim sierścią, bryczesy i buty. Stojąca obok niego kobieta miała na sobie prostą brązową suknię. Narzuciła na ramiona cienki zielony szal, gdyż ranek był chłodny. Ciemne włosy upięła w luźny kok. Miała wydatne, choć regularne rysy twarzy, którą szpeciła czerwonawa plama pokrywająca cały policzek. Eydryth musiała się zmusić, żeby spojrzeć jej w oczy. Z trudem odwracała wzrok od tego brzydkiego znamienia. Ogarnęło ją współczucie, gdy wyobraziła sobie, jak okrutnie musiały z niej szydzić inne dzieci. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że ta kobieta pogodziła się ze swoim wyglądem dawno temu i ani nie potrzebuje, ani nie chce niczyjej litości. Eydryth zawahała się, nie wiedząc, co powiedzieć. Alon odchrząknął i ukłonił się lekko. 125 - Szczęście temu domowi i wam obojgu. Ja nazywam się Alon, a to jest tkaczka pieśni Eydryth. Mężczyzna skinął nieznacznie głową, nie odrywając oczu od twarzy młodzieńca. - Witajcie w Lormcie, Alonie i Eydryth. Ja jestem mistrz Duratan, a to jest moja małżonka, mistrzyni nauk, Nolar. Jak możemy wam pomóc? - Pani Eydryth pragnie zasięgnąć waszej rady w sprawie leczenia. - Leczenia? Znam się na tym dobrze - Nolar odezwała się miękkim, melodyjnym głosem. - Wejdźcie, proszę. Możemy porozmawiać w mojej pracowni. Duratan dwornym gestem wskazał podróżnym drogę. - Polecę któremuś z chłopców stajennych zająć się waszym wierzchowcem. Alon wszakże nie ruszył się z miejsca i tylko potrząsnął przecząco głową. - Lepiej będzie, jeśli sam zajmę się moim ogierem, mistrzu Duratanie. Nigdy nie można mieć pewności, co do jego nastroju. Dołączę do was za kilka minut. - Dobrze. Zaprowadzę cię do stajni. - Podszedł do Alona i Eydryth wtedy zauważyła, że chociaż trzyma się tak prosto i miał szerokie ramiona, Duratan utyka w widoczny sposób. Poszła za Nolar do starożytnej wieży, która przypomniała jej Cytadelę w Es. Od jej kamieni emanowała taka sama aura czcigodnej starożytności - nie, nie tak sama. Ta budowla wydawała się jeszcze starsza. Obie kobiety przechodziły z pokoju do pokoju wypełnionego półkami. Na każdej stały setki książek i leżały, jeszcze od nich starsze, runiczne zwoje ukryte w metalowych i skórzanych futerałach. Uczeni w tradycyjnych szatach, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, krążyli cicho po korytarzach z naręczami czystego pergaminu i pękami świeżych piór. 126 Wspięły się po schodach do wieży; Nolar zatrzymała się przed jakimiś drzwiami i je otworzyła. Znalazły się w dużej komnacie z oknem wychodzącym na wschodnie wzgórza. Na kamiennym parapecie stały doniczki z ziołami. Na wyblakłych gobelinach prawie nie można było już rozróżnić żadnych wzorów. Pod wybielonymi wapnem ścianami stały rzędem skrzynie. W każdej przechowywano liczne zwoje kronik w okutych brązem lub rzeźbionych drewnianych futerałach. Eydryth wciągnęła do płuc zakurzone, pachnące pergaminem powietrze i pomyślała, że jeśli gdzieś na świecie znajduje się choćby jakiś strzęp wiedzy medycznej, która pomoże wyleczyć jej ojca, to właśnie tutaj. Nolar ostrożnie przesunęła kilka postrzępionych zwojów, które najwidoczniej niedawno czytała, po czym skinieniem ręki wskazała dziewczynie krzesło. - Powiedz mi, dlaczego tu przybyłaś. Eydryth odetchnęła głęboko i zaczęła opowiadać swoją historię. Dotarła do połowy, gdy Duratan i Alon weszli do komnaty. Ciągnąc długą opowieść o swojej przeszłości zauważyła, że mistrz kronikarz wciąż spogląda na twarz jej towarzysza. Nie wpatrywał się w niego otwarcie, lecz nie przestawał obserwować młodszego mężczyzny równie uważnie, jak Stalowy Szpon mógłby przyglądać się królikowi, który zbytnio oddalił się od swojej nory. Dlaczego Duratan tak bardzo interesuje się Alonem? Po chwili znalazła prawdopodobną odpowiedź: na pewno czytał o żyjących w Escore Keplianach i poznał, że Monso jest jednym z nich. Naturalnie zaciekawiłby go człowiek, który zdołał ujarzmić taką istotę. - I Jervon od tamtej pory pozostaje w tym stanie. - zakończyła Eydryth. - Pod wieloma względami jest jak małe dziecko. Posłuszny, ale potrzebuje pomocy w najprostszych czynnościach: jedzeniu, kąpieli czy ubieraniu 127 się. - Spojrzała błagalnie na mistrzynię nauk. - Pani Nolar, czy może wiesz, co mogłoby mu pomóc? On nie może dalej tak żyć! - I mówisz, że nie ma ani blizny, ani zagłębienia w tym miejscu czaszki, gdzie się uderzył? - Nie. Pani Joisan, która wychowywała mnie po zniknięciu mojej matki, jest Mądrą Kobietą i dobrą uzdrowicielką. Powiedziała, że choroby mojego ojca nie wywołało okaleczenie ciała, lecz umysłu, a może duszy. Podobnie jak... - poszukała w myśli przykładu - jak rzeka podczas powodzi, kiedy jej koryto nie może pomieścić tak wielkich ilości wody, że aż zalewa brzegi. Tak właśnie jest z drogami w umyśle Jervona. - Rozumiem - mruknęła Nolar. Popatrzyła na swego małżonka. - Wydaje mi się, że bardzo przypomina to przypadek Elgaret. Może Kamień... - Kamień? - zapytała Eydryth. - Jaki kamień? - Kamień z Konnardu - odparł Duratan. - To uzdrawiający Kamień o wielkiej mocy, który znajduje się w pewnej jaskini w dalekich górach. Jego odłamek wyleczył ciotkę mojej małżonki po tym, jak jej umysł został uszkodzony podczas Wielkiego Poruszenia. Kiedyś była czarownicą. - Odłamek? Czy mogłabym dostać taki odłamek? Albo pożyczyć wasz? - Serce dziewczyny biło jak dzwon na trwogę. - Niestety, ten odłamek już do mnie nie należy - powiedziała Nolar. - Wkrótce po uzdrowieniu Elgaret, przyciągnął mnie on z powrotem do macierzystego Kamienia i ponownie się z nim połączył. I nie wydaje mi się, żeby po tylu latach można było znaleźć inny odłamek. Czy mogłabyś zawieźć tam swojego ojca? - Kamień z Konnardu... - szepnęła dziewczyna z rozczarowaniem. Wyobraziła sobie długie miesiące 128 podróży, zanim wróci do Kar Garudwyn, a potem próbę przywiezienia Jervona do Estcarpu, najpierw przez góry i Wielkie Pustkowie graniczące z Arvonem, następnie przez doliny High Hallacku, przez morze i prawie cały Estcarp... Nie widziała sposobu, w jaki mogliby podróżować. Jervon mógł chodzić i robił to codziennie, ale tylko wtedy, gdy ktoś wziął go za rękę i prowadził, żeby nie zboczył z drogi. Jeździł konno, lecz nie potrafił kierować swoim wierzchowcem i ktoś musiał go w tym zastąpić. Ktoś zawsze musiał spać co noc w jego komnacie, żeby z niej nie wywędrował... Z trudem przełknęła ślinę, gdyż żal ściskał jej gardło. Musi istnieć jakiś inny sposób. Bogowie nie mogą być przecież tacy okrutni i wymagać, żeby ojciec wyruszył w tak niebezpieczną podróż! W dodatku nie mogła znieść myśli, że w ten sposób wszyscy poznaliby chorobę umysłową jej ojca! Skrzywiła się, wyobraziwszy sobie litościwe lub szydercze spojrzenia skierowane na potykającą się postać Jervona i jego bezmyślną twarz o rozchylonych ustach. - Wiem, że przywiezienie go tutaj byłoby niezmiernie trudne - powiedziała Nolar jakby znała myśli minstrelki. - Poza tym muszę cię przestrzec, że podróż do miejsca, w którym znajduje się Kamień z Konnardu, jest długa i niebezpieczna. Od czasu Wielkiego Poruszenia w górach pojawiły się dziwne stworzenia, które mogą być zagrożeniem dla wędrowców. Eydryth chciała się już rozpłakać, ale opanowała się, wyprostowała i spojrzała prosto w oczy Duratanowi i Nolar. - Zrobię, co będę musiała - oświadczyła. Może będzie mógł podróżować w zasłoniętej lektyce, pomyślała. 129 - Ale dla ciebie taka podróż... - zaczęła mistrzyni nauk, a potem urwała kręcąc z powątpiewaniem głową. - Jestem pewna, że pan Kerovan i pani Joisan pomogą mi w przewiezieniu mojego ojca do miejsca, w którym będzie mógł odzyskać zdrowie - oświadczyła Eydryth, po czym dodała nie kryjąc goryczy: - Lecz waham się z innego powodu: co, jeśli odbędziemy taką podróż i czarodziejski Kamień nie uleczy Jervona? Albo jeśli ojciec zginie w drodze? Kronikarz i jego żona skinęli głowami, najwyraźniej rozumiejąc jej rozterki i rozpacz. Nagle Alon, o którym wszyscy jakby zapomnieli, poruszył się, odchrząknął i rzekł wskazując jeden ze zwojów ułożonych w stos na stole: - Pani Nolar, czy mogę to zobaczyć? Runy na jego futerale przypominają zwój, który mój nauczyciel Hilarion miał w swoich zbiorach. Tamten też dotyczył medycyny i jeśli to jest jego kopia... Duratan wyprostował się jeszcze bardziej, unosząc ze zdziwieniem krzaczaste brwi. - Hilarion? Słyszałem to imię od mojego przyjaciela, Kemoca Tregartha. - Znasz Kemoca? - spytał równie zaskoczony Alon. - Walczyliśmy razem na granicy i zostaliśmy przyjaciółmi a zarówno towarzyszami broni. Kiedy Kemoca raniono w walce, przybył on do Lormtu i znów go tutaj spotkałem, niezadługo przed Wielkim Poruszeniem. Od czasu ucieczki Starej Rasy do Escore wymienialiśmy listy za pośrednictwem podróżników i ptaków pocztowych. - Kronikarz zmrużył oczy w zamyśleniu. - Kemoc wiele mi pisał o tym Hilarionie, który poślubił jego siostrę. A ty mówisz, że byłeś jego uczniem? Alon zawahał się. 130 - Tak naprawdę, to nie. Hilarion i jego małżonka wzięli mnie na wychowanie, kiedy zostałem sam, bez rodziny i klanu w Karstenie, i jako dziecko znalazłem drogę do Escore. Nauczył mnie wielu rzeczy... czytania, pisania, liczenia i starożytnej wiedzy. Duratan przeszył go ostrym spojrzeniem, lecz zanim zdołał zabrać głos, Alon zwrócił się znów do Nolar: - Pani, mogę więc zobaczyć ten zwój? Nolar spojrzała na niego badawczo, po czym skinęła głową. - Oczywiście - rzekła. - Ale, proszę, bądź ostrożny. Jak na pewno wiesz, takie zwoje są bardzo kruche. - Będę bardzo uważał - obiecał przyciągając do siebie metalowy cylinder. Powoli, ostrożnie wyjął zwój i zaczął go rozwijać. Eydryth przez jego ramię zerknęła na odsłonięty tekst. Wyblakłe pismo było prawie nieczytelne, a runiczne symbole wskazywały na znacznie starszy język niż Dawna Mowa. Mogła odczytać to tu, to tam zaledwie jedno lub dwa słowa. - Ach... - mruknął Alon, przebiegając spojrzeniem manuskrypt. - Tak, to istotnie jest kopia tego, który widziałem. A tutaj... - wskazał palcem na wiersz w pobliżu końca - jest wzmianka, którą sobie przypomniałem. Urwał, bo gdy tylko dotknął palcem zamazanych, wyblakłych run, te nagle rozbłysły oślepiającym blaskiem, świecąc fioletowo w promieniach słońca wpadających do zakurzonej pracowni. Duratan i Nolar krzyknęli, zerwali się, okrążyli stół i wpatrzyli niedowierzająco w starożytny zwój. - Co zrobiłeś? - Nolar pierwsza odzyskała mowę. - To światło było fioletowe, miało barwę Wielkiej Mocy! - Wielkiej Mocy? - Eydryth spojrzała na Alona szeroko otwartymi oczami. 131 - Ależ ja nic nie zrobiłem - bronił się Alon. - Na tę stronę rzucono pewien czar. - Twarz miał ściągniętą, jakby coś bardzo go zmęczyło. - Słyszałem, jak Hilarion mówił o czymś takim. To stary czar rozjaśnienia, pozwala odczytać tekst nawet jeśli atrament wyblakł... pod warunkiem, że czytelnik jest w wielkiej potrzebie. Te runy zaświeciłyby tak samo, gdyby dotknęło ich każde z was. O! Szybkim ruchem chwycił palce Eydryth i musnął nimi manuskrypt. Runy znów zabłysły oślepiająco - ale tym razem niebieskozielonym blaskiem. Eydryth poczuła dziwny prąd przebiegający przez jej ciało: jakieś ciepłe mrowienie. Alon puścił jej rękę i popatrzył na nią z zaskoczoną miną, choć sam przepowiedział, że zwój zachowa się tak wobec każdego, kto bardzo pragnie poznać jego zawartość. - Więc to dotyczy leczenia! - wykrzyknęła dziewczyna, wracając do sprawy dla siebie najważniejszej. - O czym tam jest mowa? Czy można to przetłumaczyć? - To jest bardzo stara postać Dawnej Mowy - powiedziała powoli Nolar przypatrując się tekstowi. - Znacznie starsza od tej, jaką kiedykolwiek widziałam. - Umiem ją odczytać - oznajmił Alon. - Hilarion urodził się w czasach poprzedzających pierwsze Wielkie Poruszenie, które oddzieliło Estcarp od Escore. Ten zwój pochodzi z owej epoki. - Tak dawno? Trudno w to uwierzyć! - Duratan pokiwał głową ze zdumieniem. - Mój przybrany ojciec ma w swoim zamku zwoje, które są jeszcze starsze od tego - mruknął w roztargnieniu młodzieniec przyglądając się karcie pergaminu. Po dłuższej chwili oświadczył: - Miałem rację. Ten zwój wspomina o pewnym uzdrawiającym miejscu na peryferiach Doliny Zielonych Przestworzy, 132 Kronikarz skinął głową. - Doliny Morąuant! Kemoc pisał mi o tym. Jego brat Kyllan poślubił Panią Zielonych Przestworzy. - W Escore - wtrącił Alon - nazywają ją Dahaun. - Ona ma wiele imion - zgodził się z nim Duratan. - Ale wiadomo też, że zna sposoby leczenia znacznie lepsze niż Kamień z Konnardu, chociaż on też jest potężny. Jeżeli jakaś ranna istota dotrze do uzdrawiającego miejsca, które znajduje się w jej dolinie, śmierć traci nad nią moc. - A ona potrafi uzdrowić okaleczone umysły i dusze równie dobrze jak ciała? - zapytała Eydryth i nadzieja wstąpiła w jej serce. - I czy można przewieźć to coś, co uzdrawia? - Zwój nic o tym nie mówi. - Alon pokręcił głową. - Warto jednak tego poszukać. - Gdybym tylko znalazła jakiś leczniczy napój albo wywar z ziół, który mogłabym zawieźć mojemu ojcu! - wykrzyknęła dziewczyna, po raz pierwszy od wielu godzin odważywszy się pomyśleć, że jej poszukiwania mogą zakończyć się powodzeniem. - Może Pani Zielonych Przestworzy zna taki lek - powiedziała w zamyśleniu Nolar. - To możliwe - przytaknął Alon. - Słyszałem, że niewiele jest rzeczy, o których ona nie wie. - Ale jak się tam dostać? - zastanowiła się głośno Eydryth przypomniawszy sobie wschodnie góry majaczące na horyzoncie. - Sama przeprawa przez szczyty oddzielające Estcarp od Escore zajmie wiele dni. Alonie, czy znasz jakiś szlak lub drogę przez te góry? Nie słysząc odpowiedzi podniosła z zaniepokojeniem wzrok. Młodzieniec patrzył bez wyrazu na Duratana, ten zaś mierzył go tym swoim niepokojąco uważnym spojrzeniem. 133 - Chciałbym z tobą porozmawiać o tym Hilarionie - powiedział powoli kronikarz. - I o tobie samym, Alonie. Nieczęsto spotykamy... - Tych, którzy mieszkali w Escore - szybko przerwał mu Alon. - Tak, wiem. Obawiam się jednak, że teraz nie mamy czasu na taką rozmowę, panie. Jeżeli mam zaprowadzić panią Eydryth do Doliny Zielonych Przestworzy... - Serce dziewczyny zabiło mocniej, gdy usłyszała te słowa. - ...musimy zaraz wyruszyć w drogę. - Skąd taki pośpiech? - spytał Duratan z takim uśmiechem, jakby znał już odpowiedź. Alon odparł z zakłopotaniem. - Zaistniało coś, co może nam przeszkodzić w dotarciu do Escore. Te komplikacje właśnie teraz idą naszym tropem. - Rozumiem - odparł kronikarz nadal patrząc w oczy swemu rozmówcy. - Oczywiście, musicie się pośpieszyć. Ale gdybyś kiedyś miał wrócić... - Będę szczęśliwy, mogąc wówczas odbyć z tobą długą rozmowę - obiecał Alon wstając i podając dłoń Eydryth. - Musimy się pośpieszyć - rzekł. - Chyba że nie chcesz tam pojechać? Eydryth uchwyciła się jego palców i też wstała, chwiejąc się lekko. - Czy naprawdę chcesz mnie przeprowadzić przez góry do Escore? - szepnęła. - Och, Alonie, ja... Ja nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć! - Robię to zarówno w swoim własnym interesie, jak i w interesie twojego ojca - przypomniał jej. - Czy pamiętasz, że w Ustroniu Rylona czeka na mnie nakaz aresztowania? - Tak, ale... - Będę mógł ukrywać się w Escore tak długo, aż 134 tamta czarownica i mieszkańcy Ustronia Rylona całkiem o mnie zapomną. Wtedy Monso i ja znów pojawimy się na torach wyścigowych północnego Estcarpu i nikt nie będzie nic wiedział! Eydryth uśmiechnęła się chytrze. - Mówisz to tylko dlatego, że nie chcesz, by ktokolwiek wiedział, jak wielką wyświadczasz mi przysługę. Wolisz raczej udawać szelmę zajętego wyłącznie ratowaniem swojej skóry. - Spoważniała i spojrzała mu w oczy. - Ja jednak znam prawdę. Przyjmij moje podziękowania, Alonie. - Czy potrzebujecie prowiantu na drogę? - zapytała Nolar. - Może kilka podróżnych sucharów, gdybyś je miała - powiedziała Eydryth idąc w stronę drzwi. - I... pani Nolar, dziękuję. Dziękuję wam obojgu. Kilka minut później stali na dziedzińcu i Alon pakował do juków prowiant, który dała im mistrzyni nauk. Właśnie skończył, kiedy pojawił się mistrz kronikarz prowadzący gniadą klacz. Niósł też garść szmat i zwój sznura. - Jakie ma podkowy? - spytał bez wstępu, wskazując na Kepliana. Alon przyjrzał się uważnie sznurowi i kopytom gniadoszki, po czym uśmiechnął się z wdzięcznością. - Właśnie takie - powiedział. - Dobrze wybrałeś. - Jak większość Strażników Granicznych musiałem nauczyć się kowalstwa - skomentował kronikarz podając młodzieńcowi szmaty. Eydryth pomogła obwiązać szmatami kopyta Kepliana, żeby nie zostawiał śladów. Kiedy skończyli, Duratan wskoczył na gniadą klacz i wyciągnął rękę do Nolar. 135 - Pani żono - rzekł z uśmiechem w głęboko osadzonych szarych oczach - wydaje mi się, że już dawno nie odwiedzaliśmy najdalej wysuniętych na południe zagród i nie sprawdzaliśmy, czy nikt nie potrzebuje twoich lekarstw. Myślę, że powinniśmy to zrobić właśnie dzisiaj. - Zaczekaj, wezmę tylko torbę z lekami - Nolar zachichotała i pobiegła do wieży. Wróciła z węzełkiem i szeleszcząc suknią wdrapała się na zad gniadej klaczy. Bardzo sprytnie, pomyślała Eydryth. Kopyta gniadoszki będą zagłębiały się pod ich ciężarem tak głęboko jak kopyta Monsa. A jego śladów nie będzie widać. - Co powiecie, gdy was znajdą? - spytał z niepokojem Alon. - Powiem zgodnie z prawdą, że wszystkie inne nasze wierzchowce były zajęte - odparł spokojnie Duratan - dlatego ja i moja żona musieliśmy pojechać na jednym koniu, - Uśmiechnął się do młodzieńca. - Pamiętaj o swojej obietnicy, chłopcze. Będę z niecierpliwością czekał na tę długą rozmowę. - Nie zapomnę. - W takim razie... - Kronikarz podniósł rękę pozdrawiając ich. - Życzę szczęśliwej podróży wam obojgu. Obyście znaleźli to, czego szukacie. - Nolar skinęła im głową na pożegnanie, kiedy Duratan zawrócił konia. Odjechali kłusem. Eydryth i Alon odprowadzili ich wzrokiem. Później i oni opuścili dziedziniec prowadząc Monsa, by do reszty zmylić prześladowców. Dopiero gdy weszli na ubitą ziemię i skaliste podłoże, zdjęli szmaty z kopyt i wsiedli na karego ogiera. Eydryth prześlizgnęła się spojrzeniem od pobliskich wzgórz po zaśnieżone szczyty gór majaczących w oddali. Później odwróciła głowę i popatrzyła z niepokojem na słabo, ale jednak widoczne ślady. 136 - Czy sądzisz, że Duratan i Nolar zdołają zmylić czarownicę i jej gwardzistów? - Może na godzinę lub dwie. Ale kiedy ich zobaczą, poznają prawdę - odparł z westchnieniem. - Wtedy czarownica odwoła się do jasnowidzenia lub dalekowidzenia i w ten sposób się dowie, jaką drogą pojechaliśmy. - Wskazała na usianą skałami okolicę. - A na tym terenie Monso nie będzie mógł biec tak szybko jak potrafi. Jej towarzysz w milczeniu skinął głową. Po chwili zwilżyła wargi i dodała: - Jak ci się zdaje, czy góry ją zatrzymają? Alon pokręcił głową. - A ciebie zatrzymały? - zapytał po prostu. - Ta dama jest równie zdecydowana pochwycić cię, tak jak ty wyleczyć swego ojca. Nie mylił się. Zacisnęła mocno palce na jego pasku. - Czy jesteś pewny, Alonie, że nadal chcesz ze mną podróżować? Mógłbyś zostawić mnie tutaj i tylko wyjaśnić, jak mam znaleźć górską ścieżkę i przełęcz prowadzącą do... - Nie - oświadczył odwracając się w siodle. Spojrzał na nią z błyskiem zdecydowania w oczach. - Pojedziemy razem albo wcale. Nie zapominaj, że oni i mnie szukają. Lecz Eydryth wiedziała, co o tym myśleć. Gdyby Alon ją opuścił, estcarpiańscy gwardziści nie ścigaliby łotrzyka poszukiwanego za oszustwo w wyścigach. To jej szukała czarownica. Polowanie trwało i to ona miała być zdobyczą. Muszę go nakłonić, żeby mnie zostawił, postanowiła, nie zważając na ból, jaki sprawiła jej ta myśl. Bez względu na cenę. Jechali przez cały dzień i zatrzymali się, żeby rozbić obóz dopiero wtedy, gdy gwiazdy rozbłysły na ciemnopurpurowym niebie. Alon niemal bez przerwy zmuszał konia do stępa i nie pozwolił mu rozwinąć pełnej szybkości. W ten sposób dotarli do wysoko położonych wrzosowisk. Kiedy wreszcie przerwali jazdę, znajdowali się na pogórzu i graniczne góry Estcarpu wznosiły się nad nimi niczym forteca. Eydryth poruszała się jak we śnie, pomagając Alonowi oporządzić Kepliana. Zmusiła się do jedzenia, wiedząc, iż jej ciało tego potrzebuje. Zasnęła, jak tylko wpełzła do śpiwora. Następnego dnia przed świtem obudziła ich mżawka. Narzuciwszy opończe, pośpiesznie przełknęli kilka wilgotnych sucharów i zwinęli obóz, zanim się rozjaśniło. Zaczął padać deszcz. Ruszyli pieszo, prowadząc na wodzach Kepliana. Kiedy dotarli na szczyt najbliższego pagórka, dysząc ciężko i ślizgając się w błocie, Alon zatrzymał się i odwrócił, żeby spojrzeć na ich tropy. Po chwili trącił łokciem dziewczynę i wskazał coś palcem. 138 Zmrużyła oczy, usiłując dostrzec we mgle i deszczu to, co pokazywał jej towarzysz - widoczne w oddali ogniska. - Mamy prawie dzień przewagi nad nimi - powiedziała dziarsko, choć strach znów ścisnął ją za gardło. - Dogonią nas - odparł ponuro Alon. - Będą dziś jechać po łagodnie opadających zboczach. A przed nami ciężka wspinaczka aż do zmierzchu. - Nie ma innej przełęczy? - Takiej, którą Monso mógłby przebyć, nie ma. Jednak... jest nikła szansa, że czarownica przestanie nas ścigać. Istnieje czar rzucony na umysły ludzi ze Starej Rasy, dotyczący tej części Estcarpu i Escore. Pan Kemoc Tregarth pierwszy go odkrył. Teraz jednak wszyscy w Estcarpie o tym wiedzą i możliwe, że czarownica zdoła pokonać działanie tego starożytnego czaru, skoro wie o jego istnieniu. Przypomniawszy sobie swoje postanowienie, że Alon i Monso powinni ją opuścić, żeby nie ryzykować ponownego aresztowania, Eydryth spojrzała z ukosa na swojego towarzysza. - Jeżeli w pobliżu jest jakaś przełęcz, którą można przejść pieszo, dobrze by było, gdybyś mi ją pokazał. Wtedy ty i Monso moglibyście iść tędy. Alon zacisnął zęby i nie patrząc na nią zapytał: - Dlaczego? Odetchnęła głęboko. - Ponieważ od tego miejsca Monso będzie tylko opóźniał nam podróż. Wiem, że go nie porzucisz. Nie chcę jednak, żeby mnie schwytano tylko dlatego, że z wami zostałam. W szarym świetle świtu nie ogolona twarz Alona wydawała się jeszcze bardziej ściągnięta i wymizerowa- 139 na, gdy obrzucił dziewczynę długim, badawczym spojrzeniem. - Nie przejmuj się zbytnio - powiedział z nutką sarkazmu w głosie. - Kiedy zaczniemy opóźniać twoją podróż, wtedy będziesz miała dość czasu, żeby wędrować dalej samotnie. Walcząc z chęcią przeproszenia go, wyjaśnienia, iż powiedziała to tylko dla jego własnego dobra, Eydryth skinęła głową, nie patrząc mu w oczy. - Dobrze więc - powiedziała starając się, żeby jej głos zabrzmiał zimno i obojętnie. - Ale to ja będę sędzią w tej sprawie. - I ławnikami, i na pewno również katem - odparował z cierpkim uśmiechem. - Teraz jednak musimy iść dalej. Szli pieszo przez większość czasu. Potykając się pięli po skalistych zboczach usianych karłowatymi jodłami i ciernistym janowcem. Eydryth szła prawie na oślep nawet nie ocierając oczu i na tyle dostrzegając otoczenie, żeby nie zboczyć z drogi. Ostatnia uwaga Alona bardzo ją zaniepokoiła. W kpiącym tonie wyczuła ukryty wielki ból; jej słowa zraniły go bardziej niż chciałby to przyznać. On jest bardzo samotny, pomyślała przypomniawszy sobie, jak bardzo ucieszył się, że będzie miał z kim porozmawiać o Monsie i Stalowym Szponie. Stalowy Szpon! Eydryth podniosła wreszcie głowę i rozejrzała się dookoła, lecz nie dostrzegła na niebie czarnej plamki. - Gdzie jest Stalowy Szpon? - wykrztusiła dysząc z trudem. - Nie widziałam go, odkąd razem z Monsem rzucili potrójny czar snu. - Rano widziałem go siedzącego na gałęzi w niewielkim zagajniku karłowatych jodeł - odrzekł Alon. - On rzadko lata podczas deszczu; woli dogonić mnie później. Nie bój się, na pewno nas odnajdzie. 140 Eydryth pomyślała, że dobrze by było, gdyby to jej była dana taka możliwość wyboru. Strumyk zimnej wody przesiąkł przez mokry kaptur opończy i spłynął jej po szyi. Zadrżała. Wreszcie, na godzinę przed zachodem słońca, deszcz przeszedł w mżawkę, a w końcu ustał i słońce wyjrzało zza chmur. Alon natychmiast zatrzymał się obok karłowatej jodły. Zdjął opończę, po czym pośpiesznie otrząsnął z wody najbliższą gałąź i rozwiesił na niej swoje okrycie, żeby wyschło. Eydryth zastanawiała się, czy nie ponaglić go do dalszej drogi, ale stopy i mięśnie nóg tak bardzo ją bolały, iż nic nie powiedziała, tylko na innym drzewie też rozwiesiła swoje okrycie. - Czy możemy rozpalić ognisko? - zapytała głośno. - Chrust na pewno jest wilgotny, więc nie obejdzie się bez dymu. Alon wzruszył ramionami. - Czarownica i tak wie, gdzie jesteśmy, bez względu na to, czy rozpalimy ogień, czy też nie. A co do mnie - zdjął przemoczony skórzany kaftan - wolałbym raczej się ogrzać. - Potarł szczękę i skrzywił się. - Nie mówiąc już o gorącej wodzie do golenia. Rozpaliwszy ognisko, które istotnie paliło się z trudem i dymiło, Eydryth także zdjęła kaftan, żeby jej tunika mogła wyschnąć. Potem wyciągnęła swój miecz. - Pora na twoją pierwszą lekcję - ogłosiła uroczyście. Zdumienie, malujące się na ogolonej już twarzy Alona, rozbawiło ją. Czubkiem miecza wskazała broń, którą Alon miał u pasa. - No, wyciągaj go. Ucząc się prawidłowej postawy i jednego czy dwóch ruchów na pewno się rozgrzejesz i rozluźnisz zmęczone mięśnie. 141 - Ale... - Zawahał się, później wzruszył ramionami i posłusznie wykonał polecenie. Eydryth wprawnym okiem obejrzała estcarpiański brzeszczot. - To zwyczajny miecz, lecz estcarpiańscy kowale dobrze znają swoje rzemiosło. Jest dwustronny, ostro zakończony. Nauczysz się posługiwać zarówno ostrzem, jak i czubkiem. Przede wszystkim wyciągnij go przed siebie... o, tak. Skontrolowała jego rękę, dotykając lekko przegubu, przebiegając palcami wzdłuż obnażonego ramienia. - Masz dość siły - powiedziała. - Nie dziwię się, że potrafisz zatrzymać Monsa ściągając wodze. Ustaw stopy w ten sposób... - Sama zajęła prawidłową pozycję; wysunęła do przodu prawą stopę i przykucnęła nieco. - Tak, dobrze, teraz zegnij lekko kolana, o tak... Posłuchał, marszcząc w skupieniu brwi. - Dobrze - osądziła. - Ramiona nieco do przodu, prawe bardziej niż lewe, patrz przed siebie, dobrze... - Stanęła naprzeciw niego z wyciągniętym mieczem. - Musisz pozwolić, żeby twoje ciało myślało za ciebie, sam zachowaj spokojny umysł, żebyś mógł zaplanować następny ruch. Nie rozglądaj się, ale patrz tak, żeby objąć spojrzeniem całego przeciwnika. Żebyś widział nie tylko jego miecz, lecz także ruchy jego głowy, ramion, no, rozumiesz, całe ciało. Z czasem nauczysz się bezwiednie oceniać jego układ. Każda niewielka zmiana postawy czy ruchy oczu przeciwnika pozwolą ci przewidzieć jego zamiar. Zwłaszcza oczy często ujawniają następne posunięcie, zanim jeszcze zareaguje ręka i reszta ciała. - Co mam zrobić z lewą ręką? - zapytał ponuro Alon koncentrując się na trzymaniu miecza w odpowiednim położeniu. 142 - Na razie trzymaj ją tak. Pomoże ci utrzymać równowagę. Z czasem nauczę cię używać lewej ręki owiniętej w płaszcz. Będziesz mógł trzymać w niej sztylet, żeby odparowywać ciosy. - Więc tak walczysz? Z mieczem i sztyletem? - Tak, to jest mój ulubiony sposób - odparła. - Teraz schowaj swój miecz do pochwy. - Czy już skończyliśmy? - zapytał jej uczeń z widoczną ulgą, że tak łatwo się wywinął. - Skądże. Nie chcę tylko, żebyś mnie zranił, gdybym nie zdołała odparować cięcia. Poćwiczysz ze schowanym mieczem. - Kiedy jej posłuchał, powiedziała: - Dobrze. Teraz wróć do poprzedniej pozycji. - Nogi mi od tego zesztywnieją - mruknął Alon. - Na pewno - przyznała. - Teraz pozwól sobie zademonstrować podstawowe pchnięcie i paradę, żebyś mógł je przećwiczyć dziś wieczorem. Szybko przeniosła swój ciężar na prawą nogę, a jej miecz pomknął do przodu jak stalowy wiatr. Jego czubek zatrzymał się na piersi Alona. Ten cicho krzyknął z zaskoczenia i odskoczył do tyłu, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. - Proszę cię, uważaj trochę! - wybełkotał. - Ty... mogłaś mnie przebić! - Oczywiście - przytaknęła spokojnie Eydryth. - .Lecz tego nie zrobiłam. Patrz uważnie! - Pokazała znów to samo pchnięcie. - Musisz nauczyć się wyczuwać siłę ciosu i ustawienie miecza. To jest tak, jakby był częścią twojego ciała. Musisz ściśle go kontrolować. Twój brzeszczot, popychany przez twój przegub i ramię, rusza pierwszy. Za nim podąża twoje ciało, a potem, na samym końcu, robisz krok do przodu. Teraz spróbuj to wykonać! Po pierwszej próbie pokręciła głową z dezaprobatą. 143 - Skup się, Alonie! Miecz jest teraz przedłużeniem twojego ramienia i musisz tak go traktować. Powtórz. Powtórz! Jeszcze raz. Po dwunastej próbie nauczycielka skinęła głową z zadowoleniem. - Lepiej! Teraz postaraj się dotknąć czubkiem miecza, o, tego. - Zawiesiła na gałęzi worek z końską paszą. - Celuj w środkową sprzączkę. Powtórzył tę czynność dziewięć razy, zanim trafił w cel. - Dobrze! Znacznie lepiej! - Następnym razem, kiedy żołnierze nas zaczepią, nie będziesz walczyć sama, pani! - Alon uśmiechnął się szeroko. Widząc jego zapał, Eydryth uśmiechnęła się pobłażliwie. - A teraz pierwsza parada. Skrzyżuj ze mną miecz, o tak. Eydryth wykonała niewielki ruch przegubem i miecz nagle wypadł z ręki Alona. Młodzieniec przeniósł z niej spojrzenie na leżący na ziemi brzeszczot. - Zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele muszę się nauczyć - westchnął. - Ale dobrze się spisujesz, jak na początek. Teraz powtórzymy paradę. Tym razem rozluźnij mięśnie przegubu, żeby twoja ręka podążyła w ślad za mieczem i go nie wypuściła. Kiedy skończyli lekcję, zmierzchało już i koszula Alona była mokra raczej od potu niż od deszczu. Powiesił ją, żeby wyschła, i nałożył inną. - Zaraz wrócę - powiedział i zniknął jej z oczu. Dziewczyna zaczęła przygotowywać obozowisko. Pokiwała głową nad mokrym śpiworem, gdyż woda prze- 144 siąkła nawet przez wysmarowany sadłem pokrowiec. Później wyjęła z sakwy suszone mięso i mały garnek. Kolacja z ugotowanego na wolnym ogniu mięsa z dodatkiem pokruszonych sucharów będzie gorąca, choć niesmaczna. Alon wrócił dopiero wtedy, gdy zrobiło się zupełnie ciemno. Eydryth nie podsycała ognia podczas jego nieobecności i teraz w blasku żarzących się węgli, widziała go tylko jako ciemną plamę zasłaniającą ogniska rozpalone przez prześladowców. Spróbowała ocenić tę odległość. - Są bliżej. Alon usiadł z westchnieniem. Podziękował za jedzenie, które mu podała. - Jeżeli będą jechali z taką samą szybkością, jutro o tej porze prawie nas dogonią - zauważyła, wybierając łyżką resztki posiłku. Zagryzła wargę, zawahała się, po czym oświadczyła: - Jutro rano każde z nas powinno pójść swoją drogą, Alonie. - Nie - odpowiedział spokojnie. - Nie zdołają jutro nas dogonić. Skały zwolnią ich tempo, tak jak nasze dzisiaj. - Jeżeli nie jutro, to na pewno pojutrze. Musimy się rozstać. Sama pójdę szybciej! Odwrócił ku niej głowę, ale w słabym blasku żaru nie mogła nic wyczytać z jego twarzy. - Jeżeli jutro w nocy będą bliżej niż teraz - odpowiedział - zrobię, jak zechcesz. Czy to wystarczy? - Tak - odrzekła Eydryth, czując, że coś ściska ją za gardło. - Alonie... ja... jestem ci wdzięczna za to, że próbujesz mi pomóc. Ja... ja dobrze ci życzę. Nic nie odpowiedział. 145 Dotarli do podnóża przełęczy następnego wieczoru, lecz Eydryth to nie ucieszyło. Będą mieli szczęście, jeśli rano pokonają połowę odległości, którą przebyli tego dnia... A oddział gwardzistów, którzy nie musieli prowadzić koni po kamienistym gruncie, dogoni ich bez trudu. Odwracając się, żeby rzucić okiem na skaliste wzgórza, po których tak mozolnie się pięli, Eydryth aż zmarszczyła brwi ze zdumienia. Żadnego śladu estcarpiańskiej czarownicy i jej orszaku! Zwróciła na to uwagę Alonowi i usłyszała odpowiedź, że prześladowcy pewnie zgubili ich trop. - Ale ona może nas śledzić za pomocą swojego czarodziejskiego klejnotu - dowodziła dziewczyna. - Sam to powiedziałeś. - Posługiwanie się mocą bardzo męczy - odpowiedział. - Może w końcu straciła siły. A może nie mogła się jednak zmusić do podróży tak daleko na wschód. Eydryth nie opuściły wątpliwości. Przypomniała sobie determinację malującą się na twarzy ich przeciwniczki. - Nie poddałaby się nawet wtedy. Kazałaby się przywiązać do konia, którego ktoś by prowadził. Prawdopodobnie rozbili obóz w jakiejś dolinie i dlatego ich nie widzimy. - Zgubiliśmy ich - utrzymywał Alon. - Dzisiaj często się oglądałem i ani razu nie zobaczyłem nawet ich śladu. Myślę, że tej nocy możemy spać spokojnie. - Odwrócił się, zawołał przez ramię: - Niedługo wrócę! - Po czym zszedł w dół zbocza. Tego dnia Stalowy Szpon przyniósł im upolowanego królika. Eydryth go wypatroszyła i włożyła do garnka wraz z garścią jarzyn i szczyptą ziół. W oczekiwaniu na Alona postanowiła poćwiczyć szermierkę z nie istniejącym partnerem. Kiedy w końcu - spocona i zdysza- 146 na - znieruchomiała, zobaczyła, jak ostatnie promienie słońca oświetlają szczyt góry, która wznosiła się ponad nią, i znikają. Alona zaś wciąż nie było. Spóźnia się celowo, pomyślała z irytacją. Jest już za ciemno na lekcję szermierki. Wielkimi krokami zeszła ze zbocza, zamierzając wygłosić marnotrawnemu uczniowi mowę o konieczności codziennych ćwiczeń, jeżeli się chce osiągnąć biegłość we władaniu mieczem. Nagle poraziła ją inna myśl: Co, jeśli go schwytali, a ja idę teraz prosto w pułapkę? Szła teraz ostrożniej, przezornie przenosiła ciężar ciała z nogi na nogę, by nie poruszyć jakiegoś kamyka na skalistym gruncie, wykorzystywała każdy głaz i każdą osłonę, jaką mogło jej zapewnić otoczenie. I tak oto natknęła się na swego towarzysza, który klęczał na ziemi, śpiewając cicho. W jednym ręku trzymał pęk czarnego końskiego włosia, którym zamiatał głęboko odbity w mokrej glinie ślad kopyta. Dziewczyna wytężyła słuch i usłyszała urywki pieśni. Zdała sobie sprawę, że była to magiczna forma Dawnej Mowy. Nie ujawniła swojej obecności, tylko obserwowała go z zaciśniętymi gniewnie ustami. Alon umilkł. Wstał, podniósł ręce ponad głowę i nagle odcisk kopyta, rysa na skale powstała od uderzenia podkowy i kupka końskiego nawozu zaświeciły fioletowym blaskiem... ...i zniknęły. Z ziemi uniosła się mgła i zaczęła wić się w dół zbocza wzdłuż ich tropu. Eydryth instynktownie wyczuła, że zatrze wszelkie ślady, jakie pozostawili. Alon stał jeszcze chwilę z podniesionymi rękami, potem westchnął głośno i się zgarbił. Tak, czary rzeczywiście bardzo męczą tego, kto je rzuca, pomyślała z goryczą Eydryth. Policzki jej płonęły z gniewu i wsty- 147 du, gdyż przypomniała sobie, co wyznała mu o swoim dzieciństwie i dorastaniu w Kar Garudwyn. Jak mogła być tak głupia i nie domyślić się prawdy? Młodzieniec odpoczywał tylko chwilę, po czym powlókł się ku obozowisku. Najwyraźniej zmęczenie pozwalało mu tylko na taki krok. Eydryth poczekała, aż znajdzie się obok jej kryjówki, a wtedy zagrodziła mu drogę. - Teraz rozumiem, skąd ta pewność, że czarownica nie będzie mogła nas odnaleźć - powiedziała cicho, choć targał nią gniew. Zatrzymał się i patrzył na nią długą chwilę. Jego blada twarz majaczyła w półmroku. W końcu odrzekł: - Jest mi przykro. Masz prawo gniewać się na mnie. - Na Prawicę Karthena zwanego Pięknym, na pewno mam! - syknęła. Była tak wściekła, że trzęsła się cała jak liść na wietrze. - Ja ci zaufałam, a ty przez cały ten czas śmiałeś się ze mnie w duchu! Ty nie jesteś zwykłym wioskowym Mądrym Mężem ani żółtodziobem, który bawi się magią, tyle wiem. Wielki Adept, który towarzyszył biednej, pozbawionej mocy minstrelce, posługując się czarami, żeby ją chronić... - Przełknęła ślinę, czując w ustach gorycz gniewu. - No dobrze, odtąd sama będę siebie chronić! Nie potrzebuję cię! - Wiem o tym - powiedział spokojnie. Zaskoczyły ją te słowa. - Założyłaś bez pytania, że nie władam mocą - przypomniał jej. - Nie skłamałem otwarcie. - Pozwoliłeś mi w to wierzyć! - wybuchnęła dziewczyna. - To to samo! - Masz prawo się gniewać. - Jego głos był bardzo zmęczony i bez wyrazu. - Ale... pani, kiedy zorientowałem się, jaki błąd popełniłem, było już za późno, żebym mógł ci to wyjaśnić nie urażając cię. Wiedzia- 148 łem, że będziesz się gniewać, i nie chciałem ci sprawić przykrości. - Zawahał się, a po chwili ciągnął cicho: - I wczoraj, gdy zaczęłaś mówić o rozstaniu, zrozumiałem, że jeśli poznasz prawdę, wtedy rzeczywiście odejdziesz. Nie chciałem, by do tego doszło. Eydryth usłyszała w jego głosie nutę, która zgasiła jej gniew. Zarumieniła się znów i poczuła, że serce wali jej jak młotem. - Nie chciałam, żebyś przeze mnie znów wpadł w ręce tamtej czarownicy - powiedziała niezręcznie. - Byłaby to kiepska zapłata za twoją pomoc. - Ale mój brak szczerości stał się kiepską zapłatą za twoją otwartość - odparł. Podszedł do niej bliżej. - Mogę tylko rzec, że jest mi bardzo przykro. Pomyliłem się, ale myśl, że już nigdy cię nie zobaczę, była... - zawahał się - ...nie do zniesienia. Zakłopotana dziewczyna cofnęła się. Część jej istoty szukała odpowiedzi, druga zaś nie chciała nic więcej usłyszeć. - Czy mam więc odejść? - zapytał ze smutkiem w głosie. - Czy rzeczywiście musimy się rozstać? Dziewczyną targały sprzeczne uczucia. Zdołała jednak się opanować i odpowiedzieć w miarę spokojnie: - Jeżeli jesteś pewien, że dzięki temu, co zrobiłeś, ta uparta czarownica nas nie odnajdzie, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy osobno wędrować do Doliny Zielonych Przestworzy. Skinął głową w milczeniu i razem poszli w stronę obozu. Zapach gulaszu sprawił, że przyśpieszyli kroku. Gdy dotarli do miejsca, w którym czekał Monso skubiąc z determinacją pożółkłe kępki trawy przyczajone wśród skał, Alon nakarmił Kepliana. Dopiero wtedy zasiedli do swojego posiłku. 149 Po skończonej kolacji Eydryth spojrzała na swojego towarzysza ponad ogniskiem. - Znasz moje dzieje, Alonie. Uważam, że mam prawo poznać teraz twoje. Jak znalazłeś się w Ustroniu Rylona, wystawiając Monsa do wyścigu? Ktoś z takimi zdolnościami jak twoje... Zmarszczki pojawiły się wokół jego ust, kiedy odparł gorzko: - To prawda, że większość Adeptów spędza dnie w poszukiwaniu czegoś innego, a nie oszukuje na końskich wyścigach. Ale uwierz mi, zanim cię spotkałem, nie posługiwałem się czarami przez ponad rok. - Więc to ty uśpiłeś czarownicę i jej gwardzistów? - Tak, pokierowałem moją mocą za pośrednictwem Monsa i Stalowego Szpona. - Powinnam była się domyślić - powiedziała i w nagłym przypływie szczerości przyznała: - Możliwe, że się domyśliłam, lecz nie chciałam widzieć tego, co miałam przed oczami. Duratan i Nolar... Oni wiedzieli, prawda? - Myślę, że tak. Eydryth poruszyła gasnące ognisko gałęzią, aż płomienie strzeliły w górę, po czym wrzuciła ją w żarzące się węgle. - Z lat spędzonych w Kar Garudwyn pamiętam, że niełatwo jest ignorować swoją moc. Ten dar ujawni się bez względu na okoliczności. Dlaczego przestałeś posługiwać się czarami? - Ponieważ zabiłem mojego najlepszego przyjaciela -odpowiedział ze spokojem Alon. Wstrząśnięta dziewczyna utkwiła w nim spojrzenie. Oboje milczeli przez jakiś czas. Później Alon westchnął głęboko. - To długa historia. Ja naprawdę nie wiem, kim jestem ani kim byli moi rodzice. Niejaki Parlan wziął 150 mnie na wychowanie, ponieważ uważał mnie za syna swojego zabitego krewniaka. Nie wiem, czy to była prawda. - Dlaczego w to wątpisz? - Ponieważ Yachne powiedziała Parlanowi, że jestem dzieckiem jego kuzyna, ale nie było żadnego innego dowodu na poparcie jej słów. A Yachne... - zawahał się. - Nigdy jej nie ufałem, jakkolwiek troszczyła się o mnie i wychowywała przez pierwsze dwanaście lat mego życia. - Kim była ta Yachne? - Mądrą Kobietą, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Pojawiła się we dworze pana Parlana, gdy byłem niemowlęciem. Opowiedziała mu, kim jestem i jak się urodziłem. Twierdziła, że była służebną mojej matki. - Czy ta Yachne władała mocą? - Tak. Przypuszczam, że odkąd zacząłem chodzić i mówić uczyła mnie na wiele sposobów, jak się nią posługiwać. Ale nie wierzę, że była do mnie przywiązana czy przynajmniej lubiła. Opiekowała się mną ze względu na to, co, jak sądziła, będę mógł dla niej zrobić. Eydryth pomyślała, jak smutne życie musiał wieść - bez krewnych i miłości - i serce jej się ścisnęło. - Może - powiedziała niezręcznie - ta... Yachne kochała cię, ale nie umiała tego okazać. Tak często bywa z niektórymi ludźmi. Alon potrząsnął przecząco głową i odparł stanowczo: - Miałem dopiero dwanaście lat a już wiedziałem, że tak nie jest. Ona nigdy nie zachowywała się jak matka czy ciotka, ani nawet jak nauczycielka, która lubi swego ucznia. Uczyła mnie tak, jakbym miał jej się kiedyś na coś przydać, i obawiałem się tego dnia. - Spojrzał na nią smutno ponad płomieniami. - Uczyłem 151 się od niej, ale jej nie kochałem - chociaż Yachne nigdy nie obrzucała mnie obelgami i zawsze traktowała z obojętną, bezosobową życzliwością. Troszczyła się o mnie, lecz bardzo się jej bałem przez te wszystkie lata. - Czy obawiałeś się, że chce cię skrzywdzić? - Nie... - zawahał się. - Ale nigdy nie chciałem być sztyletem, który zamierzała wyostrzyć. - Uśmiechnął się, lecz w jego oczach Eydryth dostrzegła cierpienie. - Wiem na pewno, że właśnie tym byłem dla Yachne. Tym i niczym więcej. - Więc jak się uwolniłeś od niej i Parlana? - Pewien człowiek sprzymierzony z potężnym sługą Ciemności napadł na dwór Parlana. Prócz mnie wszyscy zginęli. Zdołałem ukryć się przed napastnikami. - Za pomocą czarów - domyśliła się Eydryth. - Czy wszyscy zostali zabici? Yachne również? Alon zaprzeczył. - Nigdy wprawdzie nie zobaczyłem jej ciała, ale też nie mam powodu przypuszczać, że ją oszczędzono. Wydawało mi się, że gdyby żyła, przyszłaby mi z pomocą. Mimo wszystko coś dla niej znaczyłem - dodał z grymasem goryczy. - A potem... Co potem zrobiłeś? - Przedostałem się do Escore i, jak ci mówiłem Hilarion i Kaththea wzięli mnie na wychowanie. Ale w kilka lat później urodziło im się dziecko... a po dwóch latach następne. Byłem prawie dorosły i Hilarion prze kazał mi wiele z tego, co sam umiał. Chcieli, żebyn został, lecz ja zapragnąłem odwiedzić kraj, w któryn przyszedłem na świat - jeśli rzeczywiście to był Kar sten, a nie wiem tego na pewno. Uznałem też, że moi przybrani rodzice powinni skupić się na wychowywaniu swoich dzieci. Dlatego odjechałem z Monsem. 152 Oparłszy łokcie na kolanach, ujął brodę w dłonie i wpatrywał się w gasnące ognisko, jakby widział tam obrazy z przeszłości. - Kiedy znalazłem się po drugiej stronie gór, spotkałem Jonthala, pana Stalowego Szpona. Jako dziecko miałem przyjaciela, Sokolnika imieniem Nirel, więc odezwałem się do Jonthala, mimo że unikałem dotąd rozmów z innymi ludźmi. Zaprzyjaźniliśmy się i już wkrótce potem przeprowadzaliśmy podróżnych przez góry z Karstenu do Estcarpu i z Estcarpu do Escore. Jonthal wszystko załatwiał, ja zaś tylko towarzyszyłem wędrowcom i strzegłem ich przed niebezpieczeństwami, które pojawiły się po Wielkim Poruszeniu... głównie Thasowie i wiłkołaki. - Rozumiem. Podróżni mogli bezpiecznie wędrować pod twoją opieką - zgodziła się z nim Eydryth. - Nic dziwnego, że nigdy nie musiałeś uczyć się szermierki! - Przekonałaś mnie, że się myliłem - odparł. - Teraz, gdy już nie musimy obawiać się pościgu, będę ćwiczył codziennie. - To dobrze - powiedziała. - Ale proszę, mów dalej. - Jonthal zawsze zarzucał mi zbytnią pewność siebie - podjął z westchnieniem Alon. - Lecz ja śmiałem się z jego obaw. Pewnej nocy w Karsie jedliśmy kolację w piwiarni, kiedy jakiś chłopiec przyniósł wiadomość, że pewien klient chce się z nami zobaczyć. Jonthal nie chciał tam iść, gdyż była to dzielnica, do której nawet strażnicy miejscy nigdy się nie zapuszczali, chyba że w grupie, ale ja nalegałem. Potrzebowaliśmy pieniędzy. Czego mielibyśmy się obawiać, zapytałem. Moja moc nas obroni. Roześmiał się gorzko i taka męka zabrzmiała w tym cichym śmiechu, że Eydryth serce się ścisnęło. 153 - I nie obroniła? - zapytała, gdyż siedział w milczeniu, z pochyloną głową. - Obroniła, ale... Posłuchaj. Weszliśmy do jakiejś alei, szukając domu i wejścia. Zaatakowano nas, zanim się zorientowaliśmy, co się dzieje. Coś sprawiło, że nic nie wyczułem. A przecież zmysły Adepta powinny były mi dać znać. Napadło nas czterech wynajętych bandytów, uzbrojonych w miecze. Jonthal wdał się w walkę z jednym ze zbirów, a ja uśpiłem dwóch innych. Czwarty wziął nogi za pas. Kiedy odwróciłem się, zobaczyłem, że miecz rzezimieszka mierzy w gardło mojego przyjaciela. Zaatakowałem, wytężając całą wolę, ale moc zboczyła z drogi. Ja... - Głos mu zadrżał po raz pierwszy. - Nigdy się nie dowiem, dlaczego tak się stało, ale musiałem popełnić... jakiś błąd. Uwolniona przeze mnie siła poraziła Jonthala, podczas gdy morderca stał nie tknięty. Mój przyjaciel był martwy, zanim jeszcze upadł na śmierdzący bruk tego po trzykroć przeklętego miasta! - Alon wpatrzył się w swoje ręce. - To ja go zabiłem. - Próbowałeś go uratować - zauważyła Eydryth. - Gdybyś nie poraził go mocą, zginąłby z ręki tamtego zbira. - Może... a może w ostatniej chwili odparowałby • cios. Był dobrym szermierzem. - Nie skrzywdziłeś go rozmyślnie - ciągnęła żywo. - W bitwie zdarza się, że żołnierz ginie od przypadkowego ciosu towarzysza broni. Pomyłki się zdarzają. W tym, co się stało, nie było twojej winy. I powinieneś był sobie to wybaczyć. - Westchnęła. -Poczucie winy to bardzo ciężkie brzemię. Popatrzył na nią uważnie w blasku gasnącego ogniska, - Ty też powinnaś o tym wiedzieć, pani. Ciągle winisz się o coś, do czego wcale się nie przyczyniłaś. - 154 Alon zastanawiał się przez chwilę. - Zawrę z tobą umowę, Eydryth. - Jaką umowę? - zapytała ostrożnie minstrelka. - Spróbuję sam sobie wybaczyć, jeżeli ty też to zrobisz. Nie możesz się obwiniać o zniknięcie swojej matki ani o chorobę swojego ojca. Jeśli w ogóle jesteś winna, to w znacznie mniejszym stopniu niż ja. Dziewczyna zagryzła wargi, a później z namysłem skinęła głową. - Dobrze. Nie będę uważała się za odpowiedzialną za to, co się stało, jeżeli ty postąpisz identycznie. - Umowa zawarta - powiedział i wyciągnął do niej rękę. Eydryth sięgnęła ponad rozżarzonymi węglami, czując bijące od nich ciepło, i mocno uścisnęła dłoń Alona. ponieważ już nie obawiali się pościgu, następnego dnia wspinali się znacznie wolniej. Ośnieżone szczyty wciąż górowały nad nimi, ale przełęcz, do której zdążali, była już tylko o pół dnia drogi. Szron bielił skały pod ich nogami i znikały ostatnie zarośla. Spotykali teraz tylko szarozielone porosty. Oddychając z trudem w rozrzedzonym powietrzu Alon i Eydryth zatrzymali się, żeby rozbić obóz na długo przed zachodem słońca. Kiedy trafili na prawie równy upłaz, dziewczyna się dowiedziała, że było to jedyne miejsce na obozowisko z tej strony przełęczy. Gdy już się posilili i odpoczęli, Alon zaczął ćwiczyć wyuczone pchnięcia i parady. Otulona opończą Eydryth obserwowała go, od czasu do czasu korygując postawę albo ruchy. Ale młody Adept robił szybkie postępy i powiedziała mu to. W końcu Alon przerwał ćwiczenia, spocony pomimo 155 zimnego powietrza, i ciężko dysząc osunął się na swój śpiwór. - Czy wystarczy na dzisiaj, nauczycielko? - Oczywiście - odrzekła. - Jutro - jeżeli będziemy mieli dość sił, żeby przedostać się na drugą stronę przełęczy - pokażę ci inną paradę. - A kiedy będę mógł skrzyżować miecz z żywym przeciwnikiem zamiast dzielnego worka z owsem? - Przy takich postępach, jakie teraz robisz? Och... może w przyszłym miesiącu - odpowiedziała z uśmiechem. Twarz Adepta wyciągnęła się i Eydryth pośpiesznie dorzuciła: - Ależ uczysz się szybciej niż większość ludzi, Alonie! Jeśli chcesz opanować sztukę fechtunku, musisz nauczyć się cierpliwości. - Cierpliwość nigdy nie zaliczała się do moich cnót. - Z westchnieniem sięgnął po kawałek suchara. Kolacja była zimna, ponieważ nie znaleźli chrustu na ognisko. Później, kiedy siedzieli w przyjaznym milczeniu patrząc, jak zapada zmierzch, Alon zapytał nagle: - Co to za pieśń? Ma śliczną melodię. Eydryth drgnęła. Nie zdawała sobie wcale sprawy, że coś nuci. - Nie wiem - powiedziała czując się głupio. - Jak brzmiała ta melodia? Alon zanucił ją, fałszując zresztą. Eydryth poczuła, jak rumieniec oblewa jej twarz. Bezwiednie napłynęły ku niej słowa towarzyszące tej melodii. Słońce za dnia złoci ziemię, Nocą księżyc srebrny drzemie. Jest li coś równie pięknego Jako oczy kochanego? 156 Wesoło tańczą na wietrze drzewa, Słodko ptak w ukryciu śpiewa. Nie ma dla mnie nic słodszego Niźli głos mego miłego. Srebro ni złoto, wietrzyk ni ptak, Słońce ni księżyc, choć cudne tak, Nie poruszą serca mego Jako widok kochanego. - To stara pieśń z High Hallacku - powiedziała niechętnie. - Uświadomiłem sobie właśnie, że nie słyszałem cię śpiewającej od tamtego dnia na końskim jarmarku, kiedy wykonałaś dla Monsa serenadę. Masz taki piękny głos... Czy możesz ją powtórzyć dla mnie? Eydryth pokręciła głową. - Zapomniałam słów - skłamała, krzyżując palce za plecami w geście, który nagle przypomniała sobie z dzieciństwa. - Szkoda. Proszę... zanuć ją znowu, żebym mógł zapamiętać tę melodię. Zanuciła, ciesząc się, że w ciemności nie można zobaczyć jej rumieńców. Nie ma czasu na powikłania! - powtórzyła w myśli z naciskiem. Tej nocy spali obok siebie pod wspólnym nakryciem, jak było we zwyczaju między towarzyszami podróży, którzy obozowali bez ogniska w chłodną noc. Alon zarzucił swoją opończę na grzbiet Monsa, po czym kazał mu się położyć. Przytulili się do siebie pod osłoną jego ciała i zmęczeni dziennymi trudami szybko zasnęli. Eydryth obudziła się w środku nocy. Ubywający księżyc świecił dziewczynie prosto w twarz, Alon przywierał do niej pod kocami, jego ramię przygniatało 157 ją do ziemi, a ciepły oddech muskał włosy na karku. Zagryzła wargi. Jak tu się uwolnić z jego objęć? Nawet przez grubą warstwę odzieży niezwykle wyraźnie wyczuwała bliskość przytulonego do niej ciała i ręki leżącej tuż obok jej piersi. Każdy oddech młodego Adepta zdawał się budzić echo w jej ciele. Kiedy tak się wahała, nie chcąc się poruszyć i go budzić, zauważyła błysk na zboczu pobliskiej góry. Zmrużyła oczy, pewna, że jej się to przywidziało, ale gdy sierp księżyca wychynął spoza ławicy mknących po niebie chmur, znów zobaczyła czyste, białe światło jarzące się w gęstym mroku. Zdawało się ją przywoływać. Co to takiego? Miała wrażenie, że słyszy dziwną, niesamowitą muzykę o wysokich tonach. Żaden instrument ani też ludzkie czy ptasie gardło nie wydałyby z siebie takich dźwięków. Ostrożnie wysunęła się z objęć Alona i usiadła. Zaszczekała zębami z zimna, gdy uderzyła w nią fala chłodu. Młodzieniec wymamrotał coś niezrozumiale, kiedy jego palce szukały na oślep jej ciepłego ciała. Niezwykłe światło przygasło i zniknęło, gdy następna chmura przesłoniła księżyc. Eydryth wpatrzyła się w zbocze góry, bojąc się nawet mrugnąć, żeby nie stracić z oczu owego punktu. Minęło kilka długich chwil i światło znów się pojawiło, świecąc... przyzywając. Eydryth usłyszała ciche parsknięcie i zobaczyła uniesioną głowę Monsa, atramentowy cień na tle zalanych księżycem skał. Keplian nastawił uszu. Blask nieznanego światła dziwnie odbijał się w jego oczach. Usłyszawszy znów tę piskliwą dziwną muzykę, młoda kobieta odwróciła się do swojego towarzysza i potrząsnęła nim. 158 - Alonie! Obudź się! - powiedziała niecierpliwie. - Obudź się, proszę! Ocknął się i w jednej chwili oprzytomniał. Każdy wędrowiec musiał nauczyć się tej sztuki, jeśli chciał dłużej pożyć na szlaku. - Co się dzieje? - Usiadł i zaklął cicho, gdy owionął go zimny wiatr. Naciągnął koce na ramiona. - Nie wiem - odpowiedziała Eydryth, wskazując na dalekie światło i starając się opanować drżenie. - Czy może to być jakaś pułapka zastawiona na nas przez strażniczkę? Alon podał jej opończę. - Nie, wyczułbym jej obecność. To jest... coś potężniejszego. Znacznie od niej potężniejszego. Nie jest żywe, a mimo to... jest częścią Mocy. - Jakiej Mocy? Na pewno nie Mocy Ciemności! - zaprotestowała Eydryth. To światło było takie czyste, takie jasne! - Nie mogę być całkiem pewny, gdyż niewiele wyczuwam - odparł Alon. - Lecz skoro ożywia je księżyc, więc musi pochodzić od Mocy Światła. I... ono mnie przyciąga, ma zdolność przywoływania, przyzywania. - Wiem - oświadczyła. - Mnie również wzywało. Alonie, to bardzo ważne, wiem, że tak jest. Musimy tam pójść - szybko, zanim zajdzie księżyc. Wędrówka w blasku księżyca była bardzo niebezpieczna. Szli potykając się i ślizgając po zamarzniętej, oszronionej ziemi. Kiedy zaczęli wspinać się po zboczu góry, teren stał się jeszcze bardziej nierówny, aż w końcu musieli kluczyć pomiędzy wystającymi z ziemi skałami pokrytymi lśniącymi pasmami lodu. Eydryth prowadziła, idąc wielkimi krokami, szybko i niecierpliwie, mimo trudności, jakie zmuszeni byli pokonywać. Jęknęła, gdy kamień obrócił się jej pod nogami. Tylko szybki refleks Alona i jego mocny chwyt uratowały ją przed upadkiem w przepaść. - Wolniej - przestrzegł. - Ale księżyc wkrótce zajdzie... - To prawda, lecz jeśli o zachodzie księżyca wszyscy znajdziemy się na dnie tamtego wąwozu ze skręconymi karkami, niewiele będzie nas obchodziło, czy jeszcze świeci, czy już nie. - Monso parsknął, jakby się z nirr zgadzał. - Może powinniśmy się zatrzymać? - Adep badał spojrzeniem nierówny grunt przed nimi. - Mogli byśmy zaczekać, aż wzejdzie słońce. - Nie - odpowiedziała Eydryth. - Bez księżycowej 160 poświaty, która nas prowadzi, nigdy nie znajdziemy tamtego miejsca. Jestem pewna, że tam nic nie świeci w blasku słońca. Czy widzisz w ciemnościach? - zapytała przypomniawszy sobie, że jej matka to potrafiła i że twierdziła, jakoby wielu władców mocy miało taką zdolność. - Nie tak dobrze jak Monso - wyznał Alon. - Ale może lepiej od ciebie. - Więc ty prowadź! Powoli wyminął ją na wąskiej półce skalnej. - Chwyć się mojego pasa! - polecił. - Dobrze. Pośpiesz się, Alonie! Kiedy ruszyli dalej, zacieniła im drogę wystająca skała. Eydryth uczepiona pasa swojego towarzysza, gotowa iść za nim po omacku, usłyszała, jak Alon mruczy coś pod nosem. Później światło trysnęło z jego prawej ręki, której każdy palec okoliła fioletowobiała poświata. Rozczapierzywszy dłoń, zwrócił ją ku dołowi, oświetlając w ten sposób drogę pod ich stopami. Eydryth się zaniepokoiła. A jeśli utrzymanie tego światła pochłonie tyle siły, że nie będzie mógł zakończyć wspinaczki? Może powinni się jednak zatrzymać i iść dalej rano? W końcu księżyc jutro też wzejdzie... O mało nie wypowiedziała na głos swoich wątpliwości, ale potem pokręciła głową i zmilczała. Nie umiała wytłumaczyć narastającej niecierpliwości, która ponaglała ją do dalszej wędrówki. Piskliwe dźwięki rozlegały się w jej głowie jak syreni zew, sprawiając, iż zimne dreszcze raz po raz przebiegały jej po grzbiecie. Alon, jak sam wyznał, nic nie słyszał. Widać było jednak, że docierały do Monsa, który tulił uszy i potrząsał łbem za każdym razem, gdy zabrzmiała niesamowita melodia. Eydryth zmrużyła oczy, badając grunt przed sobą laską zwieńczoną figurką gryfa, zanim ośmieliła się stanąć 161 całym ciężarem ciała na zdradzieckiej ścieżce. Podróżni powoli kluczyli pomiędzy głazami leżącymi w górnej części zbocza. Wreszcie dostrzegli cel i zatrzymali się dysząc ciężko i drżąc z wyczerpania. Byli blisko, lecz żeby dotrzeć na półkę skalną, z której tryskało białe światło, musieliby piąć się ścianą tak stromą, że na samą myśl o tym Eydryth zakręciło się w głowie, - Jak tam wejdziemy? - zapytała z rozpaczą. - Monso potrafi - powiedział po chwili Alon. - Złap się strzemienia, to utrzymasz równowagę. - Zajął miejsce z drugiej strony Kepliana. - Gotowa? - spytał. - Tak - odrzekła czując ze strachu suchość w ustach. - Monso, hop! - zawołał Adept. Kary ogier skoczył do przodu i jął się gramolić, okutymi w stal kopytami drążąc twardą, zamarzniętą ziemię. Eydryth starała się nie utrudniać Keplianowi zadania. Opierając się na swojej lasce, podciągała się do góry, a lodowate powietrze mroziło jej gardło przy każdym oddechu. Wreszcie trójka wędrowców podparła się po raz ostatni i pokonała krawędź skały. Słaby blask księżyca padał na ogromny kryształ tkwiący w zboczu góry. Eydryth była tak zmęczona, że mogła tylko na niego patrzeć, dysząc ciężko. Oparła się o równie zdyszanego Monsa, czując, jak uginają się pod nią nogi. Dopiero gdy trochę odpoczęła, podeszła do lustrzanej powierzchni. - Co to takiego? - zapytała szeptem, czując dziwną niechęć do głośnego mówienia. - To twór Mocy - odparł równie cicho Alon, który szedł tuż za nią. Ich odbicia zakołysały się. Dziwnie wyglądały w blasku księżyca. - Z jakiegoś powodu wezwano nas tutaj... - ciągnął Adept - Nawet nie próbuję snuć domysłów, kto to zrobił i dlaczego. 162 - Księżyc świeci tak jasno na powierzchni tego kryształu... - szepnęła Eydryth. - On musi być na pewno związany z Mocami Światła. - Ja też tak sądzę - zgodził się z nią jej towarzysz. - Lecz na tym świecie Światło i Ciemność często trwają w kruchej równowadze - i wiele tworów Światła ma Ciemne cienie. - Co chcesz... - Eydryth urwała, kiedy chmura przesłoniła księżyc a ich odbicia rozpłynęły się jak płatki śniegu w wodzie. Lecz powierzchnia kryształu nie stała się czysta i pusta. Zaświeciła ciemnym blaskiem, jakby we wnętrzu zapłonął zrodzony z cienia ogień. Powoli pojawiły się obrazy, które można było rozpoznać. Duża jaskinia. Po jej ścianach spływa woda, skały połyskują w czerwonawym blasku jedynej pochodni. - Co my widzimy?! - zawołała Eydryth. - Nie jestem pewny... - odrzekł Alon - ale myślę, że to zwierciadło w rzeczywistości jest jedną z Bram, które prowadzą do innych miejsc - może nawet do innych światów. Sądzę, że widzimy to, co znajduje się po drugiej stronie tej Bramy. Eydryth zaparło dech w piersiach, bo słuchając Alona zobaczyła w polu widzenia jakąś postać powłóczącą nogami, która podpierała się krótką laską. Jej sylwetka rysowała się na tle ciemnego wejścia do jaskini. W pierwszej chwili nic więcej nie dostrzegli. Światło było tak słabe, odzienie zaś tak bezkształtne i wyblakłe, iż nie sposób było określić wieku, rysów twarzy, a nawet płci. Postać zatrzymała się; później usłyszeli głos, cichy i władczy, który sprawił, że pierwsza pochodnia rozgorzała jaśniejszym płomieniem, druga zaś zapaliła się z trzaskiem. Eydryth aż zmrużyła oczy, tak oślepiło ją światło. Dopiero po chwili wzrok się przyzwyczaił do blasku. Przybysz okazał się kobietą ubraną w podartą szarą 163 szatę z kapturem. Jej rysy skrywał cień kaptura, ale ręce i laska świadczyły o zaawansowanym wieku. Jednakże poruszała się dość żwawo, krzątała się po jaskini, nucąc coś niemelodyjnie: ustawiła świece, a potem nakreśliła wyjętą z rękawa różdżką jakiś kształt na skalnym podłożu. Kreślone linie rozpłomieniły się błękitem, gdy tylko kobieta wyprostowała się zakończywszy pracę. - To pentagram - szepnęła Eydryth. Rozpoznała prastary symbol, który zaczynał zwykłe rzucanie czarów. - Czy ona jest czarownicą z Estcarpu? - Nie nosi klejnotu - zauważył Alon - lecz gwiazda ma właściwą barwę Mocy. Czarownice zajmują się teurgią, kontrolują swoją wolę, wiarę i uczucia, żeby czarować. A błękit to kolor teurgii. Nieznajoma spojrzała na pentagram, skinęła głową z zadowoleniem, a potem podniosła rękę. Ciemne świece, które umieściła na krańcach ramion gwiazdy, wybuchły płomieniem. Czarownica na moment zniknęła z pola widzenia, po czym wróciła niosąc sieć. Wewnątrz szamotała się jakaś istota, która wydawała ciche, przenikliwe okrzyki przerażenia. Alon zesztywniał, gdy rozpoznał ofiarę. - To Flannan! - szepnął. Eydryth słyszała o tych małych istotach, które mogły przybierać postać ptaka albo skrzydlatego karzełka. W Arvonie i High Hallacku były tylko legendą, ale w Estcarpie opowiadano, iż widywano je w pobliżu Doliny Zielonych Przestworzy. Flannany, z powodu swojego kapryśnego usposobienia, były niestałymi sojusznikami, na których nikt nie mógł polegać, lecz nigdy nie zawarły przymierza z Ciemnością. Kobieta wymówiła ostrym tonem kilka krótkich słów - Alon słysząc je aż zasyczał - po czym wsadziła rękę do sieci. Następnie wyjęła za kark Flannana. Stra- 164 cił już ptasią postać... Oprócz skrzydeł, które bezwładnie zwisały mu z pleców, miał ręce i nogi. Przestał się szamotać i wisiał nieruchomo, jak napojony jakimś narkotykiem albo sparaliżowany przez czary. Z przerażeniem patrzyli, jak wiedźma wyciąga nóż, który nosiła u pasa. Był to sztylet o czarnej rękojeści zwany athame. - Nie! - szepnęła dziewczyna w bezsilnej męce. Chwyciła Alona za ramię, boleśnie wpijając w nie palce, kiedy nieznajoma szybkim, brutalnym ruchem poderżnęła Flannanowi gardło. Krew trysnęła szerokim strumieniem. Eydryth widziała już, jak zadawano śmierć, ale zawsze odbywało się to w walce - nigdy w taki sposób! Ręką stłumiła własny krzyk. Tymczasem czarownica z cichym śpiewem jęła okrążać pentagram skrapiając skalne podłoże krwią drgającej jeszcze ofiary. Kiedy krew konającego Flannana zakrzepła, niebieskie płomienie gwiazdy pociemniały i przybrały nieprzyjemny odcień purpury. Żółte płomienie ciemnych świec sczerniały. Nie wypuszczając z rąk zwisającego bezwładnie martwego ciała, wiedźma śpiewała coraz głośniej. Ohydny rytuał dobiegał końca. - Co ona robi? - Eydryth walczyła z pragnieniem zatkania uszu; coraz trudniej było jej słuchać śpiewu czarownicy. - Ona coś przyzywa - szepnął zmęczonym głosem Alon. Eydryth spojrzała na jego pobladłą w blasku księżyca twarz. Chyba on też ma mdłości, pomyślała. - To potężne wezwanie. Wypowiada Imię jednego z najgroźniejszych Ciemnych Adeptów. Okrążywszy pentagram, wiedźma jeszcze bardziej podniosła głos i wykonała różdżką jakiś gest, uniosła tak wysoko ręce, że rękawy jej szaty odsłaniały sflaczałe ciało i kościste przeguby. Czarnopurpurowa mgła unio- 165 sła się z krwawego kręgu, zasłaniając pentagram przed oczami obserwatorów. Czarownica wydała ostatni, triumfalny okrzyk - na jego dźwięk Eydryth jęknęła i zasłoniła uszy rękami - i umilkła. Stała spokojnie przez kilka długich chwil, a później zaczęła się śmiać z wielką radością. Ciarki przebiegły po karku dziewczyny. We wnętrzu mglistego kręgu, w granicach ochronnego pentagramu coś zaczęło się poruszać, najpierw powoli, potem coraz szybciej, a w końcu jęło szamotać się rozpaczliwie. Nabrzmiały strachem głęboki męski głos najpierw krzyknął, a potem zaklął siarczyście. Rozbłyski Mocy trzeszczały wewnątrz zaczarowanego kręgu. Ta siła miała ciemnopurpurową barwę Mroku i wydostawała się poza nakreśloną figurę. Nucąc cicho, czarownica wyciągnęła ramiona i linie Mocy pomknęły ku niej szybko jak wiatr, okrążyły jej przeguby, popłynęły w górę wijąc się niczym węże stworzone z samej esencji Ciemności. Przebiegły przez pierś kobiety, spotkały nad jej sercem i tam zapulsowały. Jęknęła z bólu lub rozkoszy, nie dało się tego odróżnić. Nie było natomiast wątpliwości co do reakcji uwięzionej w magicznym kręgu postaci. Mężczyzna wrzasnął z bólu, kiedy migocące linie Mocy znikły w ciele wiedźmy. Więzień krzyczał coraz głośniej i głośniej - i nagle zapadła cisza. Ciemnopurpurowe linie zniknęły i mgła rozwiała się powoli. Eydryth zobaczyła teraz wyraźnie twarz stojącego w pentagramie wysokiego mężczyzny, wyniosłą, przystojną twarz człowieka ze Starej Rasy. Mógłby być ojcem lub starszym bratem Alona, tak bardzo byli do siebie podobni. Nieznajomy miał na sobie strój myśliwego albo leśniczego - krótką opończę, skórzany kaftan, brązowe spodnie i wysokie buty z miękkiej 166 skóry. U pasa nosił sztylet wysadzany drogimi kamieniami i krótki miecz w skromnej pochwie. Więzień patrzył z przerażeniem na stojącą naprzeciw kobietę. - Moja moc... - wykrztusił. - Teraz należy do mnie! - zapiszczała radośnie czarownica. - Ale... dlaczego? - zapytał w oszołomieniu. Eydryth nadal nie widziała twarzy nieznajomej, ale z jej tonu wywnioskowała, że uśmiecha się okrutnie. - Jesteś mężczyzną, a mężczyzna mający magiczne zdolności to zbrodnia przeciw naturze. - Podniosła dumnie głowę. - Tylko kobiety są prawowitymi naczyniami mocy. Straciłam moją przed wielu laty, ale teraz... - Poruszyła palcami i purpurowe światło okoliło je na chwilę. - ...odzyskałam to, co straciłam... Tak, wszystko i więcej, znacznie więcej! - Dinzil! - wyszeptał Alon. - Powinienem był wiedzieć... - Kto to? - spytała Eydryth podnosząc na niego wzrok. - Później - odparł niecierpliwie. Nagle Adept jęknął rozpaczliwie i zachwiał się na nogach. Ręką dotknął głowy, po czym spojrzał na dłoń z okrzykiem przerażenia. Eydryth wyraźnie zobaczyła wypukłe żyły i plamistą starczą skórę. Rozstawione palce wykrzywiły się w typowym starczym schorzeniu. Twarz Adepta wchłaniała lata jak suchy chleb wodę. Zmarszczki poorały mu policzki, siwizna przyprószyła czarne włosy. - Moja moc... - szepnął Dinzil - moja moc... - Obawiam się, że tylko ona zapewniała ci młodość, panie - powiedziała spokojnie czarownica. - Teraz, kiedy ją straciłeś, powrócą do ciebie wszystkie lata twojego żywota. A jest ich wiele, czyż nie tak? 167 Adept nie odpowiedział. Drgawki wstrząsały jego wysoką postacią, która coraz bardziej się kurczyła i wysychała po każdym spazmie. Jego włosy posiwiały i zrzedły. Okalały teraz twarz, która przypominała wiekowy pergamin zmiętoszony niedbałą ręką. Później jęk bólu rozchylił jego usta i kaskadą wysypały się zęby, padając z brzękiem na skałę u jego stóp. Wyciągnął ku czarownicy wyschłą szpo-niastą rękę i usłyszeli jego głos, już nie silny i dźwięczny, lecz piskliwy i drżący. - Gdybym mógł, przekląłbym cię, czarownico... przeklął ostatkiem tchu... Rozległ się drwiący śmiech wiedźmy. - Ach, tak - wycharczał mężczyzna, który jeszcze nie tak dawno był Dinzilem, Ciemnym Adeptem. - Śmiej się, czarownico, póki możesz. Ale jeśli nawet moje przekleństwa straciły moc, to wkrótce przekonasz się, że i tak jesteś przeklęta. Ścieżka Lewej Ręki to najtrudniejsza droga. Ciemność nakłada ciężki haracz na dusze swoich sług. Zanim umrzesz, zrozumiesz, co przywołałaś i wchłonęłaś, i na tym właśnie polega moje przekleństwo. Oby poraziło cię jak najszybciej! - To ty powinieneś rozmyślać o śmierci, panie - odparła szyderczo wiedźma. Zsunęła nieco kaptur z głowy. Eydryth aż drgnęła na ten widok. Twarz starej kobiety stała się gładka i pociągła. Spod kaptura wymknął się kosmyk włosów, który był teraz kruczoczarny jak przedtem kędziory Dinzila. Niedbałym ruchem ręki czarownica zgasiła czarne świece, a potem wskazała wejście do jaskini. - Nie mamy już ze sobą nic wspólnego, panie. Nie jesteś tu mile widziany, czy mogę więc zaproponować, żebyś sobie już poszedł? Przekonasz się sam, iż znasz okolicę... Chociaż, jak sądzę, jej mieszkańcy nie mają powodu, by cię kochać. Okazując odwagę i godność, którą Eydryth mogła tylko podziwiać, bez względu na to, czy Dinzil był Ciemnym Adeptem, czy też nie, prawie bezzębny starzec wyprostował się i chwiejnym krokiem ruszył w stronę ciemnego otworu. - Weź to, na pewno będziesz tego potrzebował, dziadku - dodała kpiąco wiedźma, podając mu swoją laskę. Eydryth przez chwilę myślała, że ciśnie nią w dręczycielkę, lecz nic nie powiedział i nawet się nie odwrócił. Czarownica szybko usunęła wszystkie ślady ponurego obrzędu, po czym podniosła leżącą w kącie sakwę i przewiesiła ją przez ramię. - A teraz - mruknęła - wypróbujmy to zwierciadło. Odwróciła się ku nim i po raz pierwszy zobaczyli wyraźnie jej oblicze. Minstrelka ujrzała kobietę ze Starej Rasy, w średnim wieku, o wyrazistych rysach twarzy, jednak zbyt ostrych, by ktokolwiek uznał je za piękne. I właśnie wtedy usłyszała cichy jęk Alona, który rozpoznał niewiastę w kryształowym zwierciadle. - Yachne! - szepnął. - Jak... Dlaczego... Eydryth otworzyła usta ze zdumienia. Wymówił imię Mądrej Kobiety, która pierwsza uczyła go magii! Czyżby to rzeczywiście była ona, tam, po drugiej stronie czarodziejskiej Bramy-zwierciadła? Ta, która dopiero co odprawiła obrzęd przyzywający Ciemność? Przypomniała sobie wyraz twarzy Alona, kiedy o niej opowiadał, odnalazła w pamięci jego słowa: "Nigdy nie chciałem być sztyletem, który mogłaby wyostrzyć". Yachne podeszła bliżej, podniosła różdżkę i wymówiła półgłosem kilka słów. Purpurowy blask rozjarzył się w głębinie zwierciadła. Wpatrzyła się w swoją stronę kryształu i otworzyła szerzej oczy. Dopiero teraz dostrzegła obserwującą ją parę. - Kto... - zaczęła, po czym urwała, patrząc Alonowi 169 w oczy. - Ależ to mój mały wychowanek, teraz całkiem dorosły! - powiedziała po chwili i tak się uśmiechnęła, że Eydryth oparła dłoń na rękojeści miecza ukrytego w lasce. - Witaj, młody Alonie, witaj! Zamierzałam cię odszukać, chociaż jeszcze nie teraz. Najpierw muszę odwiedzić innych, zanim będę gotowa na przyjęcie ucznia Hilariona. -Ty wiesz... Eydryth szturchnęła go łokciem, by zamilkł. Ta kobieta władała mocą, miała też wiedzę, ale nie powinni mówić jej więcej niż już wiedziała. - Och, wiem, ja dużo wiem, mój piękny, młody Adepcie. Więcej niż jeszcze pół godziny temu, jak bez wątpienia sami zobaczyliście. Jak się tu znalazłeś, Alonie? Przypadkiem? To raczej nieprawdopodobne. No cóż, może przyciągnęły cię moje czary. Przecież moc przyzywa moc, prawda? Młodzieniec milczał i Yachne po raz pierwszy zwróciła uwagę na Eydryth. - A kim jest twoja śliczna towarzyszka, Alonie? Twoją małżonką? A może kimś mniej... oficjalnym? Twoją kochanką? Dziewczyna nieraz była świadkiem, jak przeciwnicy wyszydzali się wzajemnie przed bitwą, więc słysząc obelgi wiedźmy nie pozwoliła, żeby jej twarz zmieniła wyraz. Lecz młody Adept zaklął gniewnie i zrobił krok do przodu. - Nie, Alonie - powiedziała Eydryth, chwytając go za ramię. - Jej właśnie o to chodzi. - No, no! Spostrzegawcza dziewczyna - stwierdziła z rozbawieniem Yachne. Jej oczy błysnęły i chyba nie był to tylko odblask purpurowego światła we wnętrzu kryształu. Eydryth przełknęła ślinę, nagle bardziej przerażona niż dotychczas. - Ciekawe, jaki masz symbol na lasce? - zapytała czarownica mrużąc w zamyśleniu oczy. Po chwili wybuch- 170 nęła śmiechem: - Och, to świetnie! Doskonale! Symbol władcy gryfów! Sam Kerovan, naczynie mocy Landisla dał ci ją, czyż nie? Może... tak, jego teraz odwiedzę! - Po co? - spytała Eydryth, chcąc zyskać na czasie, bo już przeczuwała, o czym mówi Yachne. Mdliło ją ze strachu. - Muszę odwiedzić ich wszystkich, moja droga - ododparła tamta kpiąco, udając, że się zwierza. - Wszystkich obrzydliwców, wszystkie nienaturalne stwory, które władają mocą, nie mając do tego prawa! Mężczyźni! - Prychnęła. - Trzymają moje siostry w niewoli, zmuszają do ulegania ohydnym ich żądzom, sile i chciwości. Tylu jest mężczyzn bezprawnie posługujących się mocą, że stanę się najpotężniejszą czarodziejką, jaka kiedykolwiek żyła na tym świecie. Pan Kerovan, ten obrzydliwy mieszaniec, rzeczywiście będzie następny... - Pojawiła się przed nimi twarz, którą Eydryth dobrze znała, okolona czarnymi włosami, o bursztynowych oczach z wąskimi niczym szparka źrenicami jak u kozy. - I jego syn Firdun. - Obraz w krysztale zmienił się i zobaczyli teraz przybranego brata Eydryth. - No i oczywiście nie należy zapominać o Simonie Tregarcie i jego nienaturalnych bachorach... - Trzy twarze o wyrazistych rysach: jedna starsza, kobieca, dwie następne tak do siebie podobne, że mogły należeć tylko do braci, przemknęły w kryształowym zwierciadle. - I wreszcie ty, mój drogi młody Alonie. Obawiam się, że musisz być następny... - Oblicze młodego Adepta zamigotało przed nimi i zniknęło. - Będę działać szybko, nie bój się, mój drogi. Obiecuję ci, że nie będziesz cierpiał. A jeśli zechcesz, pozostawię cię przy życiu, żebyś nie rozstał się z tą młodą damą. - Uśmiechnęła się do niego łagodnie. - Może zajmiesz się uprawą roli, skoro nie będziesz mógł prowadzić życia czarodzieja? 171 - Jesteś szalona - powiedział cicho młodzieniec i po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Eydryth usłyszała strach w jego głosie. - Na pewno nie! - Obudzona z marzeń czarownica spiorunowała go spojrzeniem. - Przemyślałam wszystko bardzo starannie. Najsilniejszym ze wszystkich obrzydliwców jest Hilarion i będę potrzebować waszej połączonej mocy, żeby się z nim rozprawić. Ostatni obraz rozjarzył się na powierzchni kryształu, twarz młodego mężczyzny, w którego oczach kryła się wiedza - i zarazem smutek - minionych wieków. - Yachne - odezwał się Alon i Eydryth wyczuła, że próbuje opanować drżenie głosu - gdzie nauczyłaś się tego czaru? Kiedy cię znałem dawniej, nie miałaś takich zdolności. Uśmiechnęła się do niego i odparła: - Wtedy nie mogłeś ocenić ani zmierzyć moich zdolności. Ale masz rację. Nie znałam tego czaru, zanim oni mnie go nie nauczyli. - Kto? Lecz czarownica nagle straciła chęć do zwierzeń i pokręciła głową. Jej oczy błyszczały i spoglądały chytrze jak u oszalałego rasti. - Nie, tego ci nie powiem, młody Alonie. Sam musisz to odkryć. Jeśli się odważysz. A teraz... - Poruszyła szybko ręką ponad powierzchnią kryształu i zaśpiewała coś cicho. - Żegnam was! Wielkimi krokami ruszyła ku nim. Eydryth jęknęła z przerażenia. Umiała walczyć, jej bronią były pięści i stal, ale nie znała takich metod jak Yachne. Poza tym instynktownie wzdragała się przed jakimkolwiek kontaktem ze służką Ciemności. Ukryła się za plecami Alona, gardząc sobą za tchórzostwo, nie mogąc jednak się opanować. Kiedy wreszcie odważyła się wyjrzeć, przekonana, że 172 czarownica stoi przed nimi na półce skalnej, ujrzała w krysztale tylko pustą jaskinię. - Dokąd ona poszła? - zapytała ze zdumieniem. - Myślałam, że przejdzie przez Bramę i znajdzie się tutaj. - Yachne ożywiła swoją stronę zwierciadła - odpowiedział z roztargnieniem Alon, stojąc przed wielkim kryształem i przypatrując mu się z przechyloną na bok głową. - Przeszła przez nie i udała się gdzie indziej. Może poszła odnaleźć Kerovana? - Kerovana! Nie! Och, nie! - Eydryth ukryła twarz w dłoniach, całą siłą woli usiłując nie wpaść w panikę. W końcu zdołała się opanować: podniosła głowę i powiedziała: - Czy pamiętasz, jak mówiłam ci o przybranych rodzicach, którzy mnie wychowywali po zniknięciu mojej matki? To był pan Kerovan i jego małżonka, pani Joisan! Alonie, musimy powstrzymać Yachne! - Jeżeli przejęła wszystkie umiejętności i zdolności Dinzila, będzie bardzo groźnym przeciwnikiem - odrzekł smutno. - Kim jest albo raczej był ten Dinzil? - Najsilniejszym z Ciemnych Adeptów w czasach, kiedy Escore jęczało pod jarzmem Cienia - wyjaśnił. - Porwał i prawie uwiódł Kaththeę, moją przybraną matkę, gdy była jeszcze panną. Uwiódł jej umysł, a nie ciało, dlatego porzuciła rodzinę i Światło i zwróciła się ku Ciemności. Ocaliła ją tylko odwaga jej brata Kemoca, który ośmielił się wejść do Ciemnej Wieży i tam ją odnalazł. Dinzil zniknął po klęsce, jaką poniosła jego armia. Zawsze podejrzewaliśmy, że uciekł przez jakąś Bramę, którą sam stworzył. - Dopóki Yachne go nie wezwała. - Tak. Czy ten Kerovan jest także czarodziejem? - Kerovan władał kiedyś mocą pradawnego pana gryfów imieniem Landisl - odparła Eydryth. - Czy 173 może na niej teraz polegać, nie wiem. Ma własne wrodzone zdolności, to prawda, lecz czy wystarczą do pokonania kogoś takiego jak Yachne? - Wzdrygnęła się. - Ona jest szalona, Alonie. - Tak. - Jeżeli nie możemy jej powstrzymać, to musimy przynajmniej ostrzec Kerovana, że grozi mu niebezpieczeństwo! - Zgadzam się - powiedział Alon. - Ale nie przejdziemy łatwo przez tę Bramę. Nigdy dotąd żadnej nie otworzyłem. - Hilarion tego też cię nauczył? - Nauczył mnie praw, które tym rządzą. Przestrzegł mnie wszakże przed tym. Kiedyś sam otworzył pewną Bramę i przeszedł przez nią do innego świata, wpadł tam w pułapkę i był więziony przez tysiąc naszych lat. Eydryth przypomniała sobie, że Alon już o tym wspomniał, i zagryzła wargi. - Ale żeby w okamgnieniu znaleźć się w innym miejscu, musimy zaryzykować. Inaczej nigdy jej nie dogonimy. - Wiem - odrzekł ochryple. - Pozwól mi wszystko zbadać. Muszę pomyśleć. A ty przygotuj coś solidnego do jedzenia. Posługiwanie się mocą zabiera siły. Pokarm w jakimś stopniu zmniejszy tę stratę. Eydryth skinęła głową i w szarym świetle przedświtu poszła wykonać jego polecenia. Była zbyt poruszona, by chciało jej się jeść, lecz na siłę przełknęła strawę. Trudno było przewidzieć, kiedy zjedzą następny posiłek. Alon żuł pokarm i przełykał odruchowo, nie odrywając wzroku od kryształowej Bramy. Od czasu do czasu mruczał oderwane magiczne słowa, jakby je wypróbowywał. - Eydryth - powiedział, gdy wschodzące słońce zalało czerwienią ośnieżone szczyty na wschodzie - proszę, użycz mi swego talizmanu. 174 - Talizman... - powtórzyła niepewnie, a potem powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem. Wysunęła z laski swój miecz o rękojeści w kształcie gryfa z oczami z quanstali. - Proszę. - Istnieje wiele sposobów na otwarcie Bram - wyjaśnił młody Adept - ale ponieważ tę wykonano z kryształu, przypuszczam, że może działać pod wpływem dźwięku. Uderzony kryształ wydaje melodyjne dźwięki. - Mówiąc to stuknął głową gryfa w środek zwierciadlanej powierzchni. Wyraźny, dźwięczny ton rozszedł się w powietrzu - nuta brzmiąca niemal równie niesamowicie, jak ledwie dosłyszalna melodia, która obudziła Eydryth ubiegłej nocy. - Mmmm... - Alon bez widocznego powodzenia próbował powtórzyć ten ton. Miał na to zbyt głęboki głos, ponadto kiepski słuch i wyraźnie fałszował. Spochmurniał, po czym zwrócił się do swojej towarzyszki: - Pani, czy mogłabyś to zaśpiewać? - To wysoka nuta - odparła po chwili zastanowienia - a ja mam niższy głos, ale może... Proszę, uderz jeszcze raz. Eydryth podniosła głos, lecz nie osiągnęła właściwej wysokości. - Nie śpiewałam od wielu dni - przypomniała - może kiedy się rozgrzeję... - Spróbuj - ponaglił ją. Odśpiewała kilka nut i po paru minutach, kiedy głos jej się oczyścił, na próbę zanuciła parę pieśni. Zasłuchany dotąd Alon uśmiechnął się szeroko, gdy zakończyła Czarodziejem jednego czaru. - Miejmy nadzieję, że potrafię rzucić więcej niż jeden czar - powiedział sucho. - Uderz w kryształ - rozkazała. Słuchała uważnie i powtórzyła zaśpiew zwierciadła w sposób doskonały. 175 Gdy głos Eydryth rozszedł się w powietrzu, kryształowa Brama jakby zapłonęła barwiąc fioletem twarz i ręce Alona. Coś wystrzeliło z jej powierzchni. Młody Adept krzyknął z zaskoczenia, ujrzawszy we własnej dłoni doskonale piękny kryształ, przejrzysty i bezbarwny z jednej strony, ametystowy z drugiej. A przecież, Eydryth uświadomiła to sobie ze zdumieniem, powierzchnia niezwykłego zwierciadła pozostała nietknięta! - Cóż to takiego? - zapytała, gdy Alon oglądał dar magicznego kryształu. Podniósł go ku słońcu i tęczowy blask oblał jego twarz. - Nasz klucz do tej Bramy - odrzekł. - Mam tylko nadzieję, że działa. Monso! Keplian, parsknąwszy czujnie, podszedł do niego. Alon ujął długą, gęstą grzywę znad czoła ogiera, po czym zaczął okręcać i oplatać pasmo włosów wokół kryształu, usiłując umieścić go pomiędzy oczami karosza. - Co robisz? - zapytała z ciekawością Eydryth. - Nie zostawię tutaj Monsa - odparł. - Będziemy go potrzebowali, jeśli mamy dogonić Yachne, która podróżuje pieszo. Wreszcie skończył i dar magicznego zwierciadła spoczął w niezgrabnej plecionce z grzywy Kepliana. Potem Alon wskoczył na siodło i wyciągnął rękę ku Eydryth. W prawej trzymał wodze i laskę z gryfem. - Kiedy stuknę w kryształ, musisz powtórzyć tę nutę - poinstruował ją. - Staraj się utrzymać ją jak najdłużej. Nieważne, co zobaczysz albo poczujesz, nie przerywaj, zaklinam cię, bo zginiemy! - Rozumiem - powiedziała pewnym głosem. Alon ścisnął nogami boki Monsa, ponaglając go, by szedł do przodu, i wyciągnął rękę w stronę zwierciadła. Keplian cofnął się, parskając. - Spokojnie, spokojnie, mały - Alon starał się uspo- 176 koić zwierzę. - Wiem, dziwisz się, lecz musisz stać nieruchomo, kiedy będę uderzał! - Jeszcze dwa razy podjął próbę podejścia, ale ogier cofał się w ostatniej chwili. - Monso! - rozkazał raptem młody Adept. - Hop! Mieszaniec niechętnie zrobił krok do przodu i stanął tak blisko lustrzanej powierzchni, że zamgliła się od jego oddechu. Alon stuknął głową gryfa w niezwykłe zwierciadło, Eydryth powtórzyła ten ton i utrzymała go... Powierzchnia kryształu zmieniła się, rozjarzyła, zamgliła... Stała się znów przezroczysta. - Ruszaj! - wrzasnął Adept, pochylając się i uderzając dłonią po szyi Kepliana. Zaskoczony ogier stęknął i rzucił się do przodu tak niespodziewanie, że Eydryth omal nie spadła i nie przerwała śpiewu. Zdołała jednak, mimo wszystko, zapanować nad sobą. Kopyta Kepliana zniknęły w ametystowym dymie, potem jego głowa, szyja, barki... Eydryth zacisnęła powieki, gdy niesamowita mgła uderzyła ją w twarz, powodując silny zawrót głowy. Po chwili poczuła wstrząs; to kopyta Monsa uderzyły o twardą skałę. Znaleźli się w jaskini czarownicy. Dziewczyna wreszcie przestała naśladować zaśpiew kryształu, kończąc go czymś w rodzaju cichego szlochu, i rozejrzała się wokoło. Ogarnęła ją rozpacz. - Gdzie jesteśmy? Myślałam, że udamy się tam, dokąd podążyła Yachne! Alon zawrócił ostrożnie Kepliana, żeby spojrzeć na kryształowe zwierciadło od strony wnętrza pieczary. - Musielibyśmy przejść przez Bramę - wyjaśnił. Sprawiał wrażenie bardzo wyczerpanego, ale ku podziwowi Eydryth, nadal trzymał się prosto w siodle. - Więc przejdźmy! 177 - Nie sądzę, żeby w tej chwili było to najmądrzejsze posunięcie. - Dlaczego nie? - zapytała niecierpliwie. Z całej duszy aż się rwała natychmiast ostrzec swego przybranego ojca przed grożącym mu niebezpieczeństwem. - Musimy uratować Kerovana! Nie możemy tracić czasu! - Nie zapominaj, że Yachne idzie pieszo, my zaś pojedziemy konno - przypomniał jej. - Będzie musiała dzisiaj odpocząć. Otwarcie naraz dwóch Bram to nie przelewki. - Zmęczony Adept dodał z westchnieniem: - Ale, pani, nie tylko dlatego chcę zaczekać. Są jeszcze dwa inne ważne powody. - A dlaczego? - Oto pierwszy powód - powiedział Alon. Puścił wodze Monsa, zrobił laską z gryfem jakiś ruch i wymamrotał coś pod nosem. Eydryth się wydało, że używał tych samych słów, które wypowiadała jego dawna opiekunka. Zwierciadło posłusznie ożyło, świecąc niezdrowym, czarnopurpurowym blaskiem, na którego widok minstrelka odwróciła głowę z okrzykiem przerażenia. - To lustro reprezentuje Ciemną stronę księżycowego kryształu, przez który przeskoczyliśmy. Narazimy się na ogromne niebezpieczeństwo, jeżeli posłużymy się nim, aby dotrzeć do Arvonu. - Narazimy nasze dusze? - domyśliła się dziewczyna. Wykrztusiła te słowa zesztywniałymi ustami. Uwierzyła mu widząc niesamowitą fosforyzującą poświatę. - Właśnie. - Ale, Alonie, musimy podjąć to ryzyko! Arvon jest setki mil stąd, za morzem! Inaczej nigdy nie odnajdziemy Yachne na czas! - Możliwe, że masz rację - oświadczył. - Nie zapominaj wszakże o drugiej przyczynie. - To znaczy? - zapytała czując, że nagle opadło ją wielkie zmęczenie. Wydało się jej, iż jedyne, co może zrobić, to trzymać się pasa Alona. - Pokażę ci. - Zatoczył Keplianem i wyjechał z jaskini, później zaś skierował go na skalny szlak i zatrzymał dopiero wtedy, gdy minęli zakręt i znaleźli się na zboczu jakiejś góry. Słońce wschodziło, lecz tutaj górskie szczyty nie przesłaniały jego promieni. Młody Adept szerokim ruchem wskazał na otaczający ich krajobraz. - Jesteśmy w Escore, pani. Jeśli się nie mylę, znajdujemy się o pół dnia drogi od Doliny Zielonych Przestworzy. - Doliny Dahaun! - wykrzyknęła, przypomniawszy sobie rozmowę z Nolar i Duratanem. - Uzdrawiające miejsce! Ale czy to prawda? Czy pani Dahaun może wyleczyć mojego ojca? - Nie jestem tego pewny. To miejsce znajduje się na skraju doliny. Są tam sadzawki z czerwonym mułem, który może uleczyć każdą ranę czy chorobę. Jeżeli chory zdoła tam dotrzeć, śmierć nie ma nad nim żadnej władzy. Ale czy muł Dahaun wyleczy umysł... - Wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Ale Kerovan... Yachne... - Zrobiła bezsilny gest ręką. - Ona go zniszczy, jeśli się jej nie powstrzyma! - Czy jesteś gotowa przerwać poszukiwania, poświęcić szansę uratowania twojego ojca, żeby ocalić tego pana Kerovana? Eydryth spojrzała ze smutkiem na zielone wzgórza Escore. Czuła się tak, jakby niewidzialne ręce brutalnie pochwyciły jej serce i rozdzierały je. Błogosławiona Gunnoro, co mam zrobić? Nie mogę wybrać między jednym a drugim! Nie mogę! Pomóż mi, Jantarowa Pani! - modliła się. a nie mogę wybrać między nimi - powiedziała głucho Eydryth. Spojrzała z rozpaczą na swego towarzysza. - Nikt nie może dokonać takiego wyboru! - I nikt nie powinien być do tego zmuszony - przyznał Alon. - Myślę jednak, że istnieje sposób na ocalenie ich obu. Jeżeli dzisiaj dotrzemy do Doliny Zielonych Przestworzy, możemy zabrać ze sobą trochę leczniczego mułu Dahaun, a jutro przejść przez kryształową Bramę. Przy szybkości Monsa powinniśmy dogonić Yachne, zanim zdoła skrzywdzić twojego Kerovana. - Nie wiemy, jaką odległość w Arvonie będzie musiała przebyć, zanim znajdzie się w Kar Garudwyn - zauważyła Eydryth. - A może wcale tam nie pójdzie? Sądzę, że raczej poszuka jakiegoś miejsca Ciemnych Mocy i przyciągnie go do siebie za pomocą czarów, tak jak Dinzila. - W Arvonie jest wiele takich miejsc - szepnęła Eydryth. - Jeżeli się mylimy, Kerovan może stracić życie i Yachne zyska tak wielką moc, że chyba nikt nigdy jej nie pokona. To hazard. - Tak, to hazard - zgodził się Alon. - Ale ja nie mogę opuścić Escore, zanim nie ostrzegę moich bliskich. Nie zapominaj, że im także grozi straszliwe niebezpieczeństwo. - Czy mieszkańcy Zielonej Doliny będą mogli jakoś ich powiadomić o zamiarach wiedźmy? - Tak. Dahaun ma wyszkolone ptaki, które noszą wieści do Es i do różnych innych miejsc w Escore, jeżeli coś zakłóca spokój tej krainy. Poza tym Kyllan utrzymuje łączność myślową ze swoim bratem Kemokiem i swoją siostrą Kaththeą. On też przekaże im ostrzeżenie. - Ruszajmy więc. Nie ma czasu do stracenia. Alon trącił Monsa piętami i Keplian zaczął ostrożnie schodzić w dół zbocza. Mieli szczęście, że Brama z tej strony górskiego pasma umieściła ich znacznie niżej wśród poszarpanych skał niż jej odpowiednik w Estcarpie. Zanim ujechali milę, natrafili na krętą, wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę, która prowadziła w dół, pomiędzy wzgórza. Eydryth jadąc rozglądała się w poszukiwaniu śladów Dinzila, nigdzie jednak nie zobaczyli nagle postarzałego czarnoksiężnika. Ścieżka zrobiła się bardzo stroma i śliska od rozmokłej gliny, musieli więc posuwać się ostrożnie i kiedy wreszcie bezpiecznie ją przebyli, Alon puścił wodze, pozwalając Keplianowi na swobodny oddech. Wokół panowały cisza i spokój, tylko stado antylop pasło się na świeżej trawie na zboczu następnego wzgórza. - Jak myślisz, co się stało z Dinzilem? - zapytała. Młody Adept przełożył nogę poza łęk siodła i odwrócił się do niej. - Nie sądzę, by ktoś taki jak Dinzil zechciał żyć jak zwykły człowiek. Jeżeli rzeczywiście utracił całą swoją 181 moc, założę się, że leży teraz na dnie jakiejś przepaści, uwolniony od słabego i wiekowego ciała. Dziewczyna skinęła głową. - Prawdopodobnie masz... Urwała z okrzykiem zaskoczenia i szybko pochyliła głowę, kiedy nagle spadło na nich coś czarnego. Wrzasnęło przeraźliwie przelatując obok i zatoczywszy koło zawróciło. Eydryth rozpoznała białe V. - Stalowy Szpon! - zawołała. - Znalazł nas! Alon wyciągnął przed siebie ramię. Zaskrzeczawszy jeszcze raz, sokół wylądował, Adept zaś skrzywił się, gdy poczuł ostre szpony przebijające rękaw skórzanego kaftana. Stalowy Szpon przyjrzał im się po kolei, najpierw jednym okiem, a potem, przechyliwszy głowę na bok, drugim. Znów zaskwirzył, a jego zakrzywiony dziób nagle znalazł się jakby za blisko oczu dziewczyny. - Zapomnieliśmy o nim - wyznała, czując się winna. - Gniewa się na nas. - Ja nie zapomniałem - Alon zwrócił się zarówno do niej, jak i do ptaka. - Wiedziałem, że nas odnajdzie. Był ze mną dostatecznie długo, żeby umiał wyczuć obecność mojego umysłu, mimo że nie jestem Sokolnikiem. Sokolnicy rzeczywiście potrafią porozumiewać się ze swoimi skrzydlatymi partnerami za pomocą myśli, ale w moim przypadku nie wymaga to bliskiego kontaktu. Stalowy Szpon po prostu wie, gdzie jestem. Eydryth przemówiła do sokoła, jakby ptak mógł ją zrozumieć: - Skrzydlaty wojowniku - powiedziała. - Jest mi przykro, że nie zaproponowaliśmy ci wspólnej podróży przez kryształową Bramę. Zapewniam cię jednak, że nie było to wygodne ani przyjemne. Lot nad tymi górami na pewno bardziej ci się spodobał. - Jeśli zechce towarzyszyć nam jutro, będzie musiał przejść z nami przez Bramę - zauważył Alon. - Nie da rady sam przelecieć przez dwa kontynenty i ocean - na drugą stronę świata. - Jak go przewieziemy? - Eydryth patrzyła z powątpiewaniem na ostry dziób i szpony ptaka. - Na pewno będzie to trudne, nie mam co do tego żadnych wątpliwości - odrzekł na to młody Adept. - Spróbuję przekazać mu to dziś wieczorem, przy pomocy Dahaun, która umie porozumiewać się z prawie każdą żywą istotą. Kiedy skończył mówić, sokół rozłożył skrzydła. Szybkim podrzutem ramienia Alon pomógł mu wznieść się w powietrze. Monso oddychał już powoli i spokojnie, ruszyli więc w dalszą drogę. Stalowy Szpon zataczał nad nimi kręgi unosząc się tak wysoko, że chwilami wyglądał jak czarna kropka na tle błękitu nieba. Teren przed nimi był falisty i trawiasty, więc Alon puścił Kepliana w cwał. Eydryth z położenia słońca oceniła, że jadą na północ. Odprężona, bez trudu to unosiła się, to opadała na potężnym grzbiecie ogiera. Po jakimś czasie ukołysana rytmicznym ruchem zapadła w drzemkę. W końcu dotarli do polnej, mocno wyjeżdżonej drogi. - Teraz już niedaleko - oświadczył Adept. - Pozwolę Monsowi trochę pobiec - ostrzegł ją. Trzymaj się! Zluzował wodze i Monso natychmiast ruszył wyciągniętym galopem. Po paru minutach Keplian parsknął i spróbował wyrwać wodze z rąk Alona. Prawie szorując brzuchem pędził coraz szybciej i szybciej! - Spokojnie, spokojnie, Monso - powiedział Alon, ale kary ogier jeszcze bardziej przyśpieszył biegu. - Czy możesz go zatrzymać? - zawołała z niepokojem Eydryth, lecz wiatr porwał jej słowa. Ramionami objęła Alona wpół, oparła głowę o jego 183 plecy i przymknęła oczy. Zawrotna szybkość rumaka, migające w pędzie widoki - oszałamiały ją. Po raz pierwszy jechała na Keplianie za dnia i jego bieg podniecał ją jednocześnie i przerażał. Czuła, jak napinały się mięśnie Alona, gdy młodzieniec starał się odzyskać kontrolę nad swoim wierzchowcem. Przemawiał cicho do ponoszącego zwierzęcia, to ściągał, to luzował wodze, wykorzystywał wszystkie swe jeździeckie umiejętności, żeby uniemożliwić Keplianowi zrzucenie jeźdźców i cwał na złamanie karku. Wreszcie kary ogier zwolnił nieco i Alon znów nad nim zapanował. Odwrócił lekko głowę. - Jesteś jeszcze tam, pani Eydryth? - Tak - wyjąkała Eydryth. - Ale kiedy on pędzi tak jak przed chwilą... Przestraszyłam się. - Myślisz, że ja nie? - zaśmiał się. - W takich razach w jego naturze budzi się dzikość odziedziczona po demonicznej istocie, która wydała go na świat... - Alon dyszał ciężko z wysiłku; opanowanie konia przyszło mu z trudem. - Poza tym Monso wyczuł, że nam się śpieszy - dodał. Podczas szaleńczego biegu karego ogiera przebyli dużą odległość; góry za nimi ledwie majaczyły w oddali. Przed nimi zaś rozciągały się teraz zielone pola, między którymi rozrzucone były schludne zagrody. Eydryth uważała Escore za pustkowie w porównaniu z Arvonem, ale widok tych gospodarstw uspokoił ją. Przypomniała sobie słowa Alona o tym, że oba te kraje były kiedyś jedną całością. To musiało rzeczywiście być dawno, bardzo dawno temu, pomyślała i aż zakręciło jej się od tej myśli w głowie. Droga zaprowadziła ich do dwóch poszarpanych grzbietów skalnych i przerwy między nimi tworzącej wąski krótki wąwóz. Alon jeszcze bardziej ściągnął Kepliana, aż w końcu jechali spokojnym kłusem. Kiedy zbliżyli się do wejścia, Eydryth zobaczyła symbole wyryte na czerwonawych ścianach. Kilka z nich przypominało runy Dawnej Mowy i dziewczyna rozpoznała je. Czuła, jak spływa na nią ulga i spokój, było to bowiem potężne zabezpieczenie przed Ciemnością. - Euythayan... - wyszeptała. - Tak - potwierdził Alon, odwróciwszy lekko głowę. - Aż do dnia, w którym Dinzil zdradził Zieloną Dolinę, porywając stamtąd Kaththeę, nikt z Ludu Zielonych Przestworzy nie podejrzewał, że może im zagrozić coś złego. Odkrycie, że można przerwać te zabezpieczenia, było dla nich ciężkim ciosem. - Dinzil rzeczywiście musiał być bardzo potężnym Adeptem - odparła dziewczyna, zaniepokojona słowami towarzysza. - Był nim - odrzekł młodzieniec, a potem, najwyraźniej odczytawszy jej myśli, dodał: - I teraz Yachne, jeżeli przejęła jego moc, również będzie mogła pokonać strażników Doliny. Jechali dalej. Urwiste ściany zniżyły się i rozstąpiły, droga zaś zwęziła. Kiedy minęli łagodnie opadający w dół zakręt, Eydryth ujrzała wielką dolinę. Była taka zielona! Porośnięta bujną trawą i kwiatami, ocieniona ogromnymi drzewami, wyglądała jak piękny sen i dziewczynie wydało się przez mgnienie, że znalazła się we własnym domu. Widok Doliny Zielonych Przestworzy przyniósł ulgę udręczonej i pełnej obaw duszy Eydryth, był jak balsam uzdrawiaczki lany na jątrzącą się ranę. Zaczęła przebiegać w myśli melodie i słowa w nadziei, że kiedyś uda jej się, choć w części, zawrzeć w pieśni urodę tego miejsca. Dolina usiana była ludzkimi siedzibami, jakkolwiek nikt nie nazwałby ich domami, ponieważ wyrosły z ziemi, a ich ściany tworzyły pnie drzew albo kwitnące 185 krzewy. Ostro zakończone dachy pokrywały strzechy z połyskliwych niebieskozielonych piór. Na widok jadących powoli podróżnych, mieszkańcy wyszli ze swoich niezwykłych domów. Wielu pozdrawiało Alona, ten zaś odpowiadał na ich powitanie, ale wodze ściągnął dopiero wtedy, gdy dotarli do największego domostwa. Kiedy Monso stanął, utworzona z kwitnących łodyg winorośli zasłona w drzwiach odsunęła się i wyszło stamtąd dwoje ludzi, najpierw mężczyzna, a za nim kobieta. To Kyllan i Dahaun, pomyślała Eydryth. Oboje mieli na sobie miękkie tuniki i nogawice o barwie wiosennej zieleni. Nosili też bransolety i pasy wysadzane niebieskozielonymi kamieniami. Kyllan był wysoki i barczysty i miał żołnierską postawę. Pod tym względem przypominał Eydryth jej ojca, Jervona: sprawiał wrażenie człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Należał do Starej Rasy, jakkolwiek miał szeroką szczękę. W kącikach jego ust błąkał się uśmiech. Eydryth przypomniała sobie, że jego ojciec, Simon Tregarth, ponoć miał być cudzoziemcem, który przybył z innego świata przez jedną z legendarnych Bram. Kiedy Pani Zielonych Przestworzy podeszła do przyjezdnych, Eydryth otworzyła szerzej oczy z zaskoczenia. Spojrzała na nią, zamrugała, po czym bez skrępowania utkwiła w niej wzrok. Nigdy nie widziała kogoś takiego! Wysoka i smukła Dahaun w swojej zielonej tunice wydawała się równie pełna wdzięku jak młoda wierzba. Jej włosy miały tę samą bladozłotą barwę co jej bransoleta... Ależ nie! Były rudawe jak roztopiona miedź... Nie, czarne jak jej własne kędziory... Och, nie! Zielone, zielone jak liście na wiosnę! Im dłużej Eydryth w nią się wpatrywała, tym bardziej kolor włosów i rysy twarzy Dahaun zdawały się zamazywać i zmieniać. Była wieloma kobietami jednocześnie... a każda odznaczała się niezwykłą urodą. - Alonie! - zawołała ciepło Dahaun, wdzięcznym ruchem wyciągając ku niemu ręce. - Och, witaj, witaj! Nareszcie do nas wróciłeś! - Witaj, pani... witaj, Kyllanie - odparł Adept. - Chciałbym bardzo, żeby moje odwiedziny były tylko odwiedzinami, ale naprawdę przybyłem w pośpiechu, w bardzo ważnej sprawie. - Odwrócił się w siodle, żeby podtrzymać Eydryth, która zsunęła się z Kepliana, po czym sam zeskoczył na ziemię. Ujął dziewczynę za rękę i pociągnął ją ku sobie. - Lecz najpierw muszę przedstawić wam moją towarzyszkę, oto tkaczka pieśni pani Eydryth. Pani Zielonych Przestworzy pochyliła dwornie głowę i ujęła w dłonie rękę dziewczyny. - Witaj w naszym domu, Eydryth - powiedziała ciepło. - To jest mój małżonek Kyllan. - W chwili kiedy Dahaun dotykała Eydryth, jej rysy znieruchomiały. Okazało się, że ma pociągłą twarz, szare oczy i czarne włosy. Teraz wyglądała jak ktoś ze Starej Rasy, tak jak jej mąż Kyllan. - Niech los sprzyja twojej siedzibie, pani Dahaun, teraz i zawsze - odezwała się Eydryth, zmieniając nieco tradycyjne powitanie. W żaden sposób nie można było nazwać domem tej altany z żywych drzew i winorośli. Pani Zielonych Przestworzy puściła rękę dziewczyny i jej rysy znów zaczęły się zmieniać. Kyllan także podszedł, żeby ją powitać. Później zaś zwrócił się do Adepta, który stał, przerzuciwszy wodze Monsa przez ramię. Uśmiechnął się i powiedział z odrobiną smutku w głosie: - Gdybyś miał zwyczajnego wierzchowca, Alonie, 187 zaproponowałbym, że się nim zajmę. Jeśli chodzi o Monsa, to chyba nie byłby najmądrzejszy pomysł. Młodzieniec uśmiechnął się szeroko: - Moja przybrana matka powiedziała mi, że nie masz powodu kochać Kepliana, przecież jeden z kuzynów Monsa o mało cię nie zabił. Sam się nim zajmę. Dahaun - jej sploty ponownie stały się równie zielone jak jej strój - zwróciła się do męża z figlarnym uśmiechem: - Nie zapominaj, panie, jak wielki dar ofiarował ci tamten Keplian dawno temu. Gdyby nie on, nigdy byśmy się nie spotkali! Kyllan pochylił głowę i odrzekł: - Za to składam dzięki każdego dnia, pani. Czasem jednak myślę, że istnieją jeszcze lepsze okazje poznania swojej przyszłej małżonki, niż leczenie zdruzgotanych przez demonicznego konia kości! Dahaun uśmiechnęła się i zwróciła do Alona: - Rozsiedlaj swojego wierzchowca i puść go luzem. Monso będzie się tu czuł bardzo dobrze, czyż nie tak, mój śliczny? - Wyciągnęła rękę ku głowie Kepliana i nagle otworzyła szerzej oczy. - Cóż to takiego?! - wykrzyknęła. Alon zaczął rozdzielać długie pasma włosów Monsa. - To kryształ, który wplotłem w jego grzywę, żebyśmy mogli otworzyć Bramę - powiedział. - Tak bardzo śpieszyłem się do was, że zupełnie o nim zapomniałem. Ależ... on się zmienił! - Jego palce pośpiesznie wyłuskały kryształ barwy ametystu z grzywy Kepliana. - Spójrzcie! - zawołał pokazując go obecnym. Odłamek magicznego zwierciadła nie leżał już w siateczce z końskiego włosia, lecz oplatały go nici z najczystszego srebra. 188 - Musiał się przemienić, gdy przeskoczyliśmy przez Bramę - szepnął Adept. Dahaun wyciągnęła już rękę, ale nagle zatrzymała ją w niewielkiej odległości od kryształu. Nie dotknęła go. - To potężny talizman - powiedziała. Odwróciwszy się do Kyllana, oderwała srebrny sznurek zdobiący górę jego tuniki. Następnie, nie dotykając kamienia, przeciągnęła go przez siateczkę, która stała się przez to wisiorem. - Nie rozstawaj się z nim i oby uchronił cię przed wszelkimi postaciami Zła - dodała spokojnie. - Pozostaw tutaj Monsa - powtórzyła. - Będzie mu tu dobrze. Kary ogier parsknął, a potem energicznie pokiwał głową, jakby przyznawał jej słuszność. Alon szybko zdjął uprząż z Monsa i klepnął go po zadzie kierując na trawę. Dopiero wtedy podróżni weszli za gospodarzami do żywego domostwa. Ściany z winorośli i z piór dzieliły wnętrze na oddzielne pomieszczenia. Kobierce z mchu wyściełały podłogę. Przez dach i ściany sączyło się zielone, przyjemne dla oka światło. Alon chciał od razu opowiedzieć, co ich tu sprowadziło, ale Dahaun powstrzymała go szybkim gestem. - Twoja opowieść może zaczekać jeszcze kilka minut. - Ruchem ręki zaprosiła Eydryth do alkowy, podczas gdy Kyllan ujął ramię młodego Adepta i skierował go do innego pomieszczenia. - Bardzo długo podróżowaliście - powiedział - i potrzebujecie odpoczynku, choćby krótkiego. Poza tym musimy wezwać zwiadowców, którzy wysłuchają twojej opowieści z pierwszej ręki, jeśli mają przekazać ją innym. Alon, choć niechętnie, skinął głową. 189 Eydryth poszła za Dahaun do pomieszczenia z dwoma basenami. W jednym woda była zabarwiona na czerwono, w drugim zaś czysta. Teraz, kiedy Eydryth dotarła do celu podróży, ujawniły się brak snu i niedożywienie. Idąc, potykała się co chwila. Pani Zielonych Przestworzy wskazała na basen z mulistą wodą mówiąc: - Najpierw wejdź tutaj, pani Eydryth. Zrzuciwszy zakurzoną, brudną odzież, dziewczyna z ulgą zanurzyła się w ciepłej wodzie. Dahaun podniosła zabrudzone ubranie, obiecując, że dopilnuje, by je wyczyszczono na czas, po czym odeszła. Czerwonawa woda była rozkosznie gorąca i przywróciła Eydryth siły tak szybko, że głód i zmęczenie zniknęły jak ręką odjął. Pomyślała, że ta woda musi posiadać podobne uzdrawiające właściwości jak sadzawki pełne czerwonego mułu, o których wspomniał Alon. Opłukawszy się w basenie z czystą wodą, Eydryth włożyła ubranie, które pozostawiła dla niej Dahaun, podobne zresztą do ubrań obojga gospodarzy. Gdy dziewczyna wyszła z niezwykłej łazienki, czując się teraz znacznie silniejsza, zastała Alona, też przebranego w czysty strój, rozmawiającego z mężczyzną z tej samej rasy co Dahaun. Był to Ethutur, Pan Zielonych Przestworzy. On również miał zdolność zmiany wyglądu, lecz nie w takim stopniu jak małżonka Kyllana. Na czole rosły mu niewielkie różki barwy kości słoniowej, prawie niewidoczne wśród falujących, wciąż zmieniających kolor włosów. Alon przedstawił Eydryth, która zdążyła usiąść na porośniętym mchem pagórku służącym jako poduszka, kiedy wróciła Dahaun. Towarzyszyło jej dwoje dzieci, które niosły tace z jedzeniem i piciem, oraz dwóch mężczyzn w zniszczonych butach i lekkich kolczugach gońców albo zwiadowców. Jeden z nich był prawdziwym olbrzymem. Kyllan przedstawił ich jako zwiadowców Zielonej Doliny, Yonana i Uruka. Yonan był średniego wzrostu i najwyraźniej, sądząc po jasnych włosach, miał jakiegoś sulkarskiego przodka. Olbrzym nazywał się Uruk. Chłopca i dziewczynkę - wydawali się o jakieś pięć lat młodsi od Eydryth, choć równi jej wzrostem - Kyllan przedstawił jako bliźnięta, które urodziła mu Dahaun. Elona w pewnym stopniu odziedziczyła po matce zmienność formy i barwy. Dziewczyna patrzyła, jak rysy dziecka zaczęły się zmieniać, a oczy i włosy na przemian ciemniały i jaśniały. Keris podobny był do ojca i nie zmieniał wyglądu. Nie miał też rogów Zielonego Męża. Dahaun wskazała na kromki świeżego chleba, gomółki sera i stos owoców oraz wczesnych jarzyn. - Moglibyście mówić jedząc? - zapytała. Alon już sięgnął po jeden z owoców. - Będziemy robić to na zmianę - odparł. - Spotkałem tę wędrowną tkaczkę pieśni, gdy wystawiłem Monsa do wyścigów w osadzie zwanej Ustroniem Rylona... Opowiedział, jak spotkał Eydryth, podczas gdy dziewczyna zajęła się jedzeniem. Potem, kiedy doszedł do powodów ich przybycia do Doliny Zielonych Przestworzy, skinął głową swojej towarzyszce, która szybko wyjaśniła, że szuka lekarstwa, które mogłoby uzdrowić jej ojca. - Alon zastanawiał się, czy nie dopomógłby mu czerwony muł, który znajduje się w waszej Dolinie - zakończyła spoglądając pytająco na Dahaun. Na podlegającej ciągłym przemianom twarzy Dahaun malowała się powaga, gdy rozmyślała nad pytaniem dziewczyny. 191 - Nie wiem - odparła cicho - czy czerwony muł może leczyć choroby umysłu i ducha równie dobrze, jak niedomagania cielesne. Nigdy nie został poddany takiej próbie. Możesz jednak wziąć trochę i spróbować. - Dziękuję ci, pani. - Ale poszukiwania Eydryth to nie wszystko - oświadczył Alon przełknąwszy ostatni kęs. - Ubiegłej nocy obudziły ją dziwne dźwięki, których ja nie słyszałem... Mówił dalej, relacjonując ich wyprawę do starożytnej Bramy-zwierciadła i spotkanie z Yachne. Opowiedział też o przywołanym czarnoksiężniku i jej odbierających moc czarach. - Dinzil! - zawołał Kyllan i spochmurniał. - Myślałem, że odszedł stąd na zawsze albo umarł. - Teraz chyba rzeczywiście już nie żyje - powiedział Alon, po czym przedstawił Tregarthowi niebezpieczeństwo zagrażające wszystkim mężczyznom władającym mocą. - Yachne nazwała nas przeciwnymi naturze obrzydliwcami - zakończył. - Zamierza stać się najpotężniejszą czarodziejką, jaka kiedykolwiek żyła na świecie. - Czy wiecie, skąd pochodzi? - zapytała Dahaun. - Sądząc z jej wzmianek, mogła być kiedyś czarownicą z Estcarpu - odezwała się Eydryth. - Jedną z tych, które utraciły magiczne zdolności, gdy stała się naczyniem dla mocy podczas Wielkiego Poruszenia. - Czy kiedy cię wychowywała, wspomniała, że jest czarownicą? - zapytał Kyllan. Alon potrząsnął przecząco głową. - Na pewno była Mądrą Kobietą, ale gotów byłbym przysiąc, że nie umiała rzucać takich czarów, jakie widzieliśmy na własne oczy - powiedział w zamyśleniu. - Dzisiaj sam się przekonałem, że niełatwo jest otworzyć Bramę. Yachne, która mnie wychowała, była jasnowidząca, wyczuwała obecność Ciemności i leczyła za pomocą ziół i tym podobne. W najlepszym wypadku znała tylko pomniejsze czary. Nie była czarodziejką. - Więc gdzie poznała czary odbierające moc? - Eydryth rozmyślała na głos. - Wyznała, że ktoś ją tego nauczył... Tylko kto? - Może skłamała, a w rzeczywistości natrafiła na nie w jakimś zakurzonym starym zwoju w Lormcie? - powiedział Alon i dodał z westchnieniem: - Zresztą, nieważne, gdzie się tego nauczyła. Zagraża nam poważne niebezpieczeństwo. - Natychmiast porozumiem się z Kaththeą i Kemokiem - wtrącił Kyllan. - A jutro rano moja małżonka wyśle swoich ptasich posłańców do Estcarpu z wieścią do mojego ojca, Simona Tregartha, który przebywa w Estfordzie. - Gdybym tylko władała mocą - mruknęła cicho Eydryth - wtedy mogłabym ostrzec Kerovana jeszcze dziś wieczorem. - Wystarczy jutro - pocieszyła ją Dahaun. - Słońce już chyli się ku zachodowi... Zacznie świtać, zanim się spostrzeżesz. Eydryth wiedziała, że Pani Zielonych Przestworzy stara się ją pocieszyć, lecz dręczył ją niepokój. Czerwonawa woda aż za dobrze spełniła swe zadanie: Eydryth czuła się tak pełna energii, że nie mogła zasnąć. Wyszła na zewnątrz i zobaczyła Monsa pasącego się na soczystej trawie i Stalowego Szpona siedzącego na drzewie nie opodal Kepliana. Po kilku minutach Alon także opuścił żywy dom niosąc miecze. - Czas na lekcję - przypomniał. Eydryth ucieszyła się, że będzie miała czym zająć myśli, i razem powtórzyli proste pchnięcia, które już poznał młody Adept. Starając się powiększyć niewielki 193 zakres umiejętności szermierczych Alona, zademonstrowała mu kilka zastaw i sztychów, łatwiejsze zaś oboje przećwiczyli. Rozgrzewkę przerwał im Kyllan z wiadomością, że Yonan i Uruk właśnie odjechali z ostrzeżeniem do osady karsteńskiego odłamu Starej Rasy. Byli Karsteńczycy zdążyli już zapuścić korzenie w swojej nowej - a tak naprawdę dawnej - ojczyźnie. Tregarth przez jakiś czas przyglądał się lekcji fechtunku. - Jesteś dobrą nauczycielką - powiedział do Eydryth, kiedy ona i jej uczeń rozeszli się dla złapania oddechu. - On rzeczywiście nauczył się tego pchnięcia. - Na nieszczęście to jest jedyny ruch, którego się nauczyłem - wtrącił ponuro Alon ocierając pot z czoła. - Ale lepiej znać dobrze jeden niż żadnego, przynajmniej tak mi się wydaje. Eydryth wręczyła swój miecz Kyllanowi, proponując, by stanął w szranki z jej uczniem. Zrobił to z ochotą. Był dobrym szermierzem - Eydryth pomyślała, że prawdopodobnie równie dobrym jak niegdyś jej ojciec, nim spotkało go nieszczęście. Jakby przywołana tą myślą o Jervonie, w zapadającym zmierzchu pojawiła się Dahaun. Podała dziewczynie drewnianą skrzyneczkę, starannie zapieczętowaną woskiem. - Masz tu trochę uzdrawiającego mułu - oznajmiła. - Uważaj, żeby nie złamać pieczęci, zanim będziesz mogła go użyć. Ściskając skrzyneczkę w ręku, Eydryth przebiegła drżącymi palcami po wieczku. Czy rzeczywiście było to lekarstwo, które wyleczy Jervona? - Pani - wykrztusiła. - Dziękuję ci, jestem ci taka wdzięczna... - To my mamy wobec ciebie dług wdzięczności - zapewniła ją Pani Zielonych Przestworzy. - Modlę się tylko o to, żeby muł podziałał. Posmaruj nim czoło i głowę ojca i zaczekaj, aż muł wyschnie na skorupę, dopiero wtedy ją rozbij. - Zrobię tak - odparła dziewczyna. - I jeszcze raz bardzo ci dziękuję, pani. Dahaun uśmiechnęła się do niej. - Nie, to ja ci dziękuję. Twoje ostrzeżenie może uratować mojego małżonka - powiedziała. - Będziemy się wystrzegać tej Yachne i jej ohydnych czarów. Moc prawnie należy do tego, kto nią włada w odpowiedzialny sposób. Ona nie ma prawa decydować o tym, kto może czarować albo nie. Eydryth uroczyście skinęła głową na znak, że całkowicie z nią się zgadza. Opuścili Zieloną Dolinę przed świtem, z sakwami pełnymi prowiantu ze spiżarni Dahaun. Monso parsknął ochoczo, jakby pragnął znów wyruszyć w drogę. Wrócili do jaskini Yachne przed południem. - Czy pamiętasz, jak ona otworzyła tę Bramę? - spytała Eydryth, gdy przed wejściem zsiedli z Kepliana. Stalowy Szpon zleciał z pobliskiego pagórka i usiadł na łęku siodła. - Czy pamiętasz, co śpiewała? - Słuchałem uważnie - odparł Alon marszcząc brwi, po czym wzruszył ramionami, jakby niezbyt ufał swojej pamięci. - W każdym razie dziś w nocy zanotowałem wszystko to, co zdołałem zapamiętać, i przećwiczyłem. Mam tylko nadzieję, że mój wysiłek nie pójdzie na marne. Nie dowiemy się tego, póki nie spróbujemy. 195 Kiedy weszli do jaskini, wyciągnął z sakwy krótką różdżkę. - Czarny bez - powiedział podnosząc ją do góry, żeby Eydryth mogła ją obejrzeć. - Używa się go przy co ciemniejszych i potężniejszych czarach. Zaczął szybko kreślić gwiazdę na dnie pieczary prawie w taki sam sposób, jak zrobiła to Yachne. - Przecież ty nie zamierzasz nikogo przywoływać! - zaprotestowała Eydryth. - To prawda, ale muszę odbyć obrzęd dokładnie tak, jak ona to zrobiła. Nie wiem, jaka część rytuału otwiera tę Bramę - wyjaśnił. - Yachne nie otworzyła jej za pomocą specjalnego czaru, tak jak ja, dopiero ostatnie słowa skierowała do ciemnego zwierciadła. W takim razie coś w jej czarach, które miały pognębić Dinzila, musiało uruchomić Bramę i wykorzystać jej moc, a potem pozostawić gotową do działania. Szybko ustawił dostarczone przez Dahaun świece i zapalił je ruchem ręki. - Skąd weźmiesz krew? - zapytała ze strachem Eydryth. - Posłużę się moją - odrzekł. - Lecz w ten sposób zbytnio się osłabisz! - zaprotestowała. - Weź moją, Alonie. Pokręcił głową z uporem i odpowiedział: - Nie mogę wykorzystać krwi innej żywej istoty do uprawiania magii. Jeżeli już muszę rzucać Ciemne czary, to powinienem zrobić to jak najczyściej. W przeciwnym razie sama tylko czynność może mnie skalać nieodwracalnie. - Alonie, nie bądź głupcem! Potrzebujesz wszystkich sił do otwarcia tej Bramy! Jeżeli posłużysz się moją krwią, weźmiesz tylko to, co ofiaruję dobrowolnie! To cię nie skala! - Nie - powtórzył stanowczo i dziewczyna dostrzegła błysk uporu w jego oczach. - Użyję wyłącznie mojej krwi i żadnej innej. Eydryth dłużej się nie sprzeczała, tylko wyciągnęła sztylet i głęboko nacięła swój przegub, po czym wyciągnęła ku Alonowi rękę. Spiorunował ją spojrzeniem, lecz dziewczyna potrząsnęła ramieniem, opryskując skalne podłoże wokół nich. - Nie marnuj jej! Bez dalszej dyskusji zaczął ją prowadzić wokół penta-gramu, śpiewając cicho. Po kilku chwilach ciągły upływ krwi sprawił, że Eydryth zrobiło się słabo, jednak się z tym nie zdradziła. Kiedy obeszli około dwóch trzecich kręgu, potknęła się. Alon natychmiast zacisnął mocno palce na rozcięciu i mruknął coś pod nosem. Krew popłynęła wolniej, coraz wolniej, wreszcie przestała się sączyć. - Idź i zabandażuj ranę! - rozkazał. - Później przygotuj Monsa i Stalowego Szpona do podróży. Nie odzywaj się do mnie, dopóki nie ukończę tego czaru. Muszę się skoncentrować. - Następnie wyciągnął swój nóż, zaciął głęboko przegub i własną krwią zamknął krwawy krąg. Kończąc śpiewał coraz głośniej... Powoli, nieubłaganie, świece zaczęły ciemnieć. Od słów, które Alon teraz wypowiadał, Eydryth zakręciło się w głowie. Chciała zatkać uszy tak jak wtedy, gdy słyszała Yachne. Na twarzy Adepta malował się taki wstręt, jakby słowa zaklęcia miały smak żółci. W jaskini rozsnuwała się ciemność, powietrze zgęstniało od smrodu i zrobiło się mgliste. Snuły się jakieś niewidzialne kształty, coś mamrotało po kątach, lecz ilekroć Eydryth odwróciła się, nie widziała nic. Postanowiła więc wszystko ignorować, Alona też. 197 Szybko sprawdziła zapięcie sakiew przy siodle Monsa, pod strzemieniem przywiązała swoją laskę, a potem rozłożyła opończę na kamiennym podłożu. - Już czas, Stalowy Szponie - powiedziała do sokoła, który nieruchomo siedział na łęku siodła. Ptak zaskrzeczał ochryple i zleciał na opończę. Eydryth uniosła rogi płaszcza i zwinęła je w górze, chroniąc się w ten sposób przed ostrymi szponami i dziobem sokoła. Trzymając Stalowego Szpona w ramionach, wyprostowała się i odwróciła w stronę Adepta. Zobaczyła, jak Alon z odchyloną do tyłu głową - ciemny cień na poły przesłaniał jego rysy - wydał ostatni, głośny okrzyk tak jak przedtem Yachne. To wezwanie było tak przerażające, że dziewczyna cofnęła się chwiejnym krokiem i oparła o bok Monsa. Keplian zaś przewrócił oczami i zadrżał na całym ciele. Pokryta pasmami cienia purpurowa powierzchnia ciemnego zwierciadła zapłonęła ohydnym blaskiem. Brama była otwarta. Alon odwrócił się i spojrzał na swoje dzieło z takim obrzydzeniem, że Eydryth krzyknęła ze strachu. Później powlókł się do najbliższego zakątka pieczary i zaczął gwałtownie wymiotować, jakby chciał pozbyć się piętna pozostawionego przez zaklęcia Yachne. W końcu wyprostował się, dygocząc, z twarzą tak bladą jak świece, które użył do obmierzłej ceremonii - były teraz równie czarne, jak przedtem białe - i otarł usta rękawem. Splunął po raz ostatni, potem zaś, najwyraźniej trzymając się na nogach resztką sił, podszedł do Monsa i z trudem wspiął się na siodło. Z posępną twarzą wyciągnął rękę po okręconego płaszczem sokoła, po czym przytulił go do piersi. - Czy możesz wsiąść sama? - spytał z przepraszającym uśmiechem. - Brak mi ręki, którą mógłbym ci teraz podać. - Mogę, jeśli Monso nie będzie wierzgać. - Nie, nie kopnie cię - zapewnił ją. Eydryth cofnęła się za Kepliana i poklepała go po zadzie. - Spokojnie, chłopcze. - Następnie zrobiła kilka kroków do tyłu i z biegu wskoczyła na swoje miejsce za plecami Alona. - Bardzo ładnie - powiedział z podziwem Alon. - Nigdy nie widziałem tej sztuczki. - Nauczył mnie jej Obred, kiogański przewodnik - odrzekła z roztargnieniem. - A teraz do Arvonu... mam nadzieję... - szepnął Adept zmęczonym głosem. - Trzymaj się mocno. Ponaglił Kepliana. Kary ogier chrapnął z lęku i skoczył wyginając grzbiet. Alon wykrzyczał jakiś rozkaz, waląc piętami w boki zwierzęcia. Mimo to koń sprzeciwiał się, cofał, potrząsając głową i rżąc ze strachu. Eydryth czuła odór przerażonego zwierzęcia. - No, hop! - krzyknął Adept i dorzucił siarczyste przekleństwo. Eydryth, usłyszawszy je, aż stęknęła. Alon ponownie walnął piętami w boki swego wierzchowca i jednocześnie z całej siły smagnął wodzami szyję Monsa. Keplian dał susa ku Bramie tak nagle, że głowę Eydryth odrzuciło do tyłu. Ich pierwsza podróż przez Bramę była dostatecznie niepokojąca, lecz druga okazała się niezwykle męcząca. Otulił ich wielki cień. Zawiśli w tak głębokim mroku, że dziewczyna obawiała się, iż oślepła. Jej dusza zadrżała przed złem, przed nieprawością tkwiącą w tej Bramie. Chciała krzyczeć z przerażenia, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej otwartych ust. Czuła się tak, jakby przeżywała na jawie najgorszy koszmar, z którego 199 dręczony nim człowiek na próżno próbuje się obudzić. Wiedziała, że to nie był sen. Nie miała pojęcia, ile czasu to wszystko trwało - minuty, lata, wieki? Lecz w końcu usłyszała, jak kopyta Kepliana uderzają o twardy grunt i świat na nowo pojawił się wokół nich. Na horyzoncie słońce chyliło się ku zachodowi - a wyruszyli z Escore przed południem! Eydryth rozejrzała się dookoła, zwracając uwagę na barwę i rodzaj roślinności, kształty dalekich gór, po czym powąchała powietrze. - Udało się - powiedziała cicho. - Jesteśmy w Arvonie. - To dobrze - odparł ponuro Alon. Wyglądał na wyczerpanego. Zatrzymał Kepliana, zsunął się na ziemię i szeptem przeprosił pokrytego potem wierzchowca, za to, że go uderzył. - Przykro mi, wybacz, chłopcze - mruknął, po czym położył na ziemi węzełek z sokołem. Stalowy Szpon uwolnił się z fałd, po czym poleciał na gałąź pobliskiego dębu, skrzecząc przeraźliwie na znak sprzeciwu wobec takich podróży. Odrętwiała dziewczyna zsunęła się z grzbietu Kepliana i stanęła, drżąc na całym ciele i patrząc, jak Alon gładzi i ociera konia. Monso szturchnął go nosem z cichym parsknięciem. - To było straszne - szepnęła Eydryth, kiedy z trudem opanowała drżenie głosu. - Nigdy nie mogłabym tego powtórzyć. Nigdy. - Ani ja - Alon miał twarz kamienną i wydawał się znacznie starszy i bardziej surowy niż poprzedniego dnia. - Gdyby nie chodziło o Yachne, nie musielibyśmy się do tego uciekać. Kiedy ją dogonię, zapłaci mi za to. 200 - Czy zdołamy ją pochwycić? Jak myślisz, czy można w jakiś sposób odebrać jej ten straszliwy czar? - zapytała Eydryth, drżąc na wspomnienie mocy starej czarownicy. - Jeśli taki sposób istnieje, to ja go nie znam - odrzekł ponuro Adept. Zimny błysk nienawiści pojawił się w jego oczach, a w głosie tak uroczysty ton, jakby Alon składał świętą przysięgę. - Ale nie martw się. Kiedy ją znajdę, przysięgam na wszystkich bogów, jacy są i byli, że odtąd nie będzie już nikomu zagrażać! Eydryth spojrzała na niego z przerażeniem. - Chyba nie chcesz powiedzieć... - zaczęła, lecz on tylko skinął głową, zacisnąwszy usta. - Och, tak - dodał cicho, a jego głos brzmiał tak zimno i okrutnie, że młoda kobieta cofnęła się o krok. - Zamierzam ją zabić. - Rzucił ostrzegawcze spojrzenie swej towarzyszce. - I nawet nie próbuj mnie powstrzymywać, moja pani! W okolicy nie zauważyli żadnych ludzkich śladów. Stalowy Szpon wzbił się w strojne purpurą wieczorne niebo, przypuszczalnie szukając miejsca na nocleg. Jechali przez pustą, porośniętą twardą, jasnozieloną trawą przestrzeń, i nie napotkali żadnych dróg poza wydeptanymi przez zwierzęta ścieżkami. Ta część Arvonu wydawała się nie zamieszkana, w przeciwieństwie do znanych Eydryth stron. - Musimy znajdować się daleko na północny zachód od Kar Garudwyn - powiedziała, odchylając się do tyłu i patrząc na gwiazdy, które zaczynały świecić na niebie. - Mój ojciec i ja nie zapuszczaliśmy się aż tutaj, ponieważ powiedziano nam, że te tereny są bezludne. Chyba rzeczywiście tak jest. Nie przejeżdżali obok samotnych zagród ani wiosek, nie widzieli dalekich światełek. Mijane stada antylop zachowywały się spokojnie; zwierzęta unosiły głowy i patrzyły na nich z ciekawością. - Człowiek nie jest drapieżnikiem, którego znają - zauważył Alon. - Istotnie, znajdujemy się na odludziu i brak tu wiosek czy zagród. Jak sądzisz, jak odległy jest Kar Garudwyn? - Cztery dni jazdy, może więcej, ale to tylko przypuszczenie - odparła. - Jeżeli się nie mylę, powinniśmy dotrzeć do ziem klanu Błękitnych Płaszczy jutro po południu albo pojutrze rano. Potem będziemy podróżować szybciej, ponieważ tam są drogi. - Może nie powinniśmy udawać się do Kar Garudwyn, tylko najpierw odnaleźć Yachne - zaproponował. Eydryth zmieniła pozycję, bez powodzenia starając się ulżyć obolałym mięśniom ud i pośladków, i westchnęła głęboko. - Nie - odparła po chwili namysłu. - Musimy najpierw pojechać do Kar Garudwyn. - Dlaczego? - zapytał wyzywająco. - To Yachne jest niebezpieczna. Im szybciej z nią skończymy, tym szybciej twój przybrany ojciec będzie bezpieczny. Eydryth wzdrygnęła się w duchu, kiedy przypomniała sobie, jak Alon zamierza rozprawić się z czarownicą. Ukryła jednak swoje uczucia. - Uważam tak - odpowiedziała - ponieważ w pobliżu Kar Garudwyn jest miejsce Mocy, w którym Kerovan mógłby się schronić. Nazywamy je Grobami Królów. Z tego, co wiem o działaniu magii, gdyby Kerovan tam się udał, chroniłaby go Moc tego miejsca i Yachne nie mogłaby mu nic zrobić. - Jeśli ta Moc jest tak potężna, możesz mieć rację - przyznał niechętnie Alon. - Poza tym - odparła dziewczyna - kiedy Kerovanowi nic nie będzie zagrażać, znajdziemy pomocników do poszukiwania Yachne. - Jakich pomocników? - zapytał sceptycznie. - Moja przybrana siostra Hyana mogłaby odnaleźć miejsce pobytu starej czarownicy. Ona jest przecież jasno- 203 widząca. Wówczas Joisan i Sylvya pojechałyby z nami. Obie są Mądrymi Kobietami, których nie należy lekceważyć. Alon mruknął tylko coś w odpowiedzi. Eydryth zagryzła wargi. Niepokoiła się o niego. Ten gburowaty, zasępiony mężczyzna w niczym nie przypominał człowieka, którego zaczęła uważać za przyjaciela w ciągu ostatnich sześciu dni. Czy rzeczywiście minęło tylko sześć dni? - zastanowiła się, oszołomiona. Wydaje się, jakby znała go zawsze. Zatrzymali się na noc dopiero wtedy, gdy zrobiło się tak ciemno, że Monso i Alon z trudem dostrzegali drogę. Eydryth zresztą, siedząc za Alonem, i tak nic nie widziała. Rozbili obóz na łące z trzech stron otoczonej lasem rosnącym w pewnej odległości. Wysokie, splątane gałęzie krzewów dzikiej róży osłoniły ich przed chłodnym północnym wiatrem. Zapach kwiatów, słodki i mocny, przesycał powietrze. Rozpakowali się i oporządzili Kepliana, ale zmęczenie tak im się dało we znaki, że jedli z niechęcią. Pośpiesznie spożyli zimną kolację, gdyż Eydryth odradzała rozpalenie ogniska. - Lepiej nie zdradzać naszej obecności - przestrzegła Adepta, gdy rozłożyli na ziemi śpiwory. - Dlaczego? Nie spotkaliśmy przecież nikogo. W każdym kraju są bandyci, ale czy zapuszczaliby się tak daleko od ludzkich siedzib? - Nie wiem - odrzekła spokojnie. - Chodzi mi o możliwe... inne niebezpieczeństwa. W Arvonie, tak jak w Escore, na nierozważnych podróżników czyha wiele zagrożeń. - Rozejrzała się ostrożnie dookoła. - Może powinniśmy stać na warcie? - W razie czego Monso nas ostrzeże. Jeżeli mamy jutro rano przejechać duży kawał drogi, musimy dobrze się wyspać. 204 Eydryth wiedziała, że zmysły jakiegokolwiek zwierzęcia są znacznie ostrzejsze od ludzkich. Choć była opatulona ciepłą opończą oraz kocami, nie mogła zasnąć. Głowę miała nabitą pełnymi niepokoju myślami i pytaniami, na które tylko czas miał odpowiedzieć. Czy czerwony muł Dahaun uleczy mojego ojca? Czy dotrzemy na czas, żeby ostrzec Kerovana? Czy nasze ostrzeżenie wystarczy, by go ocalić? Czy Yachne przywoła go do siebie, bez względu na to, gdzie Kerovan się ukryje? Jak go ochronić? Najbardziej niepokoiło ją co innego: Alon się zmienia... Nie jest sobą... Stał się podejrzliwy i ponury. Dlaczego? I co ważne, jak temu przeciwdziałać? W końcu powieki jej zaciążyły. Zamknęła oczy z westchnieniem... Ocknęła się nagle, kiedy Monso głośno parsknął. Wydawało się, że dopiero co sen ją zmorzył, ale musiało być już dobrze po północy, bo wzeszedł już księżyc oblewając bladym światłem łąkę. Eydryth wytężyła wszystkie zmysły, nasłuchując. Monso znów parsknął. Zeszłoroczna sucha trawa i krzaki zatrzeszczały, gdy niespokojnie grzebnął kopytem. Powoli odwróciła głowę, niby we śnie, i obrzuciła spojrzeniem las i otaczające ich pole. W ciemnościach nic się nie poruszyło. Nic... Nagle kątem oka dostrzegła jakiś błysk. Przerażona zerwała się i usiadła, wytężając wzrok w półmroku. Liczne słabo świecące kształty unoszone nocnym wiatrem zbliżały się ku nim. Dziewczyna szturchnęła łokciem ramię swojego towarzysza. - Alonie! - szepnęła. - Co... co się stało? - Ocknij się! Niebezpieczeństwo! 205 Kiedy zaspany przecierał oczy, Eydryth odrzuciła na bok koce, włożyła buty, po czym wzięła do ręki laskę, którą przed zaśnięciem położyła obok siebie. Jednym szybkim ruchem wyciągnęła miecz i zerwała się na równe nogi. Próbowała dojrzeć, czym są owe dryfujące w powietrzu kształty. Na tle czerniejącego w oddali lasu świeciły nieprzyjemnym dla oka zielonkawym blaskiem, poprzecinane jasnopurpurowymi pasmami. Eydryth widywała na ścianach jaskiń porosty sączące taką samą niesamowitą poświatę. Co to za stworzenia? Monso nagle wydał z siebie bojowe rżenie, wyszczerzył zęby i wspiął się wymachując przednimi nogami. Nozdrza Kepliana rozdęły się; znowu parsknął, jakby zwęszył coś szkodliwego. Eydryth pośpiesznie przymocowała postronek do uździenicy konia, po czym przywiązała go do karłowatego drzewa, obok którego umieścili swoje sakwy. Kiedy skończyła, Alon, już ubrany, czekał z obnażonym mieczem w dłoni. Stanęli obok siebie i jego ramię musnęło ramię dziewczyny: przez chwilę walczyła z chęcią oparcia się o niego, wzięcia go za rękę. Potrzebowała pociechy, ludzkiego dotyku. Nieznane istoty zbliżały się do nich w podskokach. - Co to takiego?! - szepnął. Eydryth wskazała na słabo świecące, unoszone przez wiatr kształty. - Spójrz tam. Pięć... sześć... dziesięć... Jest ich tam przynajmniej tuzin, może więcej. - Tuzin, ale czego? Wzruszyła ramionami. Alon widział ją wyraźnie w blasku księżyca, chociaż dla Eydryth jego twarz była tylko zamazaną plamą. - Nie jestem pewna, ale... To mogą być pajęczy jeźdźcy. Rzucił jej szybkie, niedowierzające spojrzenie. - Ależ one istnieją tylko w opowieściach, legendach! Przemierzyłem Escore wzdłuż i wszerz i zawsze słyszałem o nich tylko w opowieściach, którymi się straszy dzieci, to bajdy snute w środku zimy przy kominku! - W Arvonie, tak jak w Escore, wiele starodawnych legend okazało się prawdą, przypomnij sobie. A jeśli to istotnie są pajęczy jeźdźcy... Możemy nie dożyć poranka, Alonie. Wtedy właśnie poczuła słaby zapach i zmarszczyła nos. Był to smród rozkładu, jakby przybysze byli od dawna martwi, a ich ciała gniły. - Czymkolwiek są, ten zapach świadczy, że kroczą Ścieżką Lewej, a nie Prawej Ręki. Alon również wciągnął w nozdrza powietrze. Eydryth dostrzegła białawą smugę w powietrzu, kiedy nakreślił jakiś świecący znak. Zaklął i szybko cofnął rękę, jakby się oparzył. - Miałaś rację - potwierdził. - Nie ma wątpliwości, że chcą nas zaatakować. - Czy mogła je wysłać Yachne? - Możliwe. Możliwe także, że mieszkają tutaj i właśnie dlatego nie spotkaliśmy żadnych ludzi. Eydryth wzdrygnęła się, patrząc na zbliżające się ku nim świecące kształty. Były coraz bliżej i bliżej. - Widzisz je wyraźnie? - zapytała szeptem Alona. - To zielono-białe istoty siedzące na purpurowych sieciach - powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała. - Wielkości jakichś dwóch dłoni, mają długie nogi o wielu stawach... - Tak jak pająki? - Bardziej przypominają ohydny pomiot pająka i kraba - odrzekł. - Jakieś półprzeźroczyste. Wydają się lekkie, sprawiają wrażenie, jakby utkały te sieci, 207 puściły je z wiatrem i wskoczyły na nie, żeby tutaj dotrzeć. - Teraz on się wzdrygnął. - Mają długie kły i kleszcze albo szczypce. Założę się, że zatrute, jak u pająków. - Właśnie opisałeś pajęczego jeźdźca - stwierdziła ponuro. - Wiem. Eydryth rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, czy lepiej stanąć do walki tutaj, czy spróbować ucieczki. Zaparło jej dech w piersi i jej palce wpiły się w przedramię Adepta tak głęboko, że aż jęknął z bólu. - Jest ich więcej... znacznie więcej niż myślałam - szepnęła. - Okrążyły nas! Kiedy okrutne stwory podleciały jeszcze bliżej, dziewczyna dostrzegła to, co przed chwilą opisał jej Alon. Ich maleńkie oczka połyskiwały czerwienią w poświacie księżyca, a szczypce i kły ociekały trucizną. Czy były rozumne? Nie mogli się tego dowiedzieć w żaden sposób. Jedno było pewne: znajdą się w niekorzystnej sytuacji, jeżeli spróbują walczyć li tylko w słabej poświacie księżyca. - Czy możesz przywołać światło? - zapytała Adepta. - Na tyle jasne, żebym mogła bez trudu posługiwać się mieczem? - Mogę - odparł i wykonał kilka gestów. Blady fioletowy blask zamrugał nierówno nad zdeptaną trawą ich obozowiska. - Nie sądzę jednak, że szermierka to najlepszy sposób walki z nimi. - A więc co? - odparowała, okrążając go, aż stanęli do siebie plecami. Niektóre ze stworów znajdowały się na długość miecza od granicy ich obozu. Zdawało się, że są zależne od wiatru, gdyż tylko w niewielkim stopniu mogły kierować swoimi sieciami. To daje nam niewielką przewagę, pomyślała Eydryth. - Ja może będę mógł... - zaczął Alon i nagle urwał, gdyż Monso ze rżeniem rzucił się ku otaczającym ich napastnikom. Postronek zerwał się z głośnym trzaskiem. - Monso, nie! - krzyknął Adept i podbiegł, chcąc złapać wodze Kepliana, lecz ogier stanął dęba, zwalił swego pana z nóg i silnym ruchem głowy odrzucił go na bok. Alon upadł głucho na ziemię i aż stęknął usiłując złapać oddech. Eydryth pobiegła za karym ogierem, który zaatakował pajęczych jeźdźców, wydając swój okrzyk bojowy. Kopnął przednią nogą jednego z napastników, który opadł na ziemię. Monso skoczył jak kot, wdeptując powalonego wroga w ziemię. Eydryth zdołała złapać wodze i zatrzymać Kepliana. Zaskoczyła ją jednak jego nagła potulność, po chwili poznała jej powód. Ogier o mało nie upadł cofając się: jego prawa przednia noga uginała się bezwładnie. Fioletowe światło okazało się za słabe, by Eydryth mogła dostrzec, co się stało. Pochyliła się więc, wprawnie przesunęła ręką po muskularnej kończynie i odkryła szybko puchnące miejsce poniżej kolana. Było gorące i pulsowało. - Alonie! - krzyknęła. - Monso jest użądlony albo ukąszony! Adept już kuśtykał ku nim, wciąż ciężko dysząc. Osunął się na ziemię obok Kepliana. - Trzeba tam natychmiast przyłożyć okład, żeby wyciągnąć truciznę... Alon potrząsnął przecząco głową. - Powstrzymaj ich tylko na chwilę - rozkazał. Eydryth wyprostowała się, trzymając miecz w pogotowiu. Pajęczy jeźdźcy otoczyli ich, ale żaden nie przekroczył zalanej fioletowym światłem przestrzeni. Eydryth nie spuszczała ich z oka, od czasu do czasu 209 zerkając na swojego towarzysza, który oburącz ujął nogę Kepliana, przez cały czas mamrocząc coś pod nosem. Taki sam fioletowy blask trysnął spomiędzy jego palców. Minstrelka kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła się błyskawicznie, zajmując obronną pozycję. Ledwie zdążyła się uchylić, gdy świecący kształt runął jej na głowę. Widziany z tak bliskiej odległości pajęczy jeździec przypominał z wyglądu bardziej kraba niż owada. Trzasnął szczypcami zaledwie na odległość ręki od jej oczu. Z obrzydzeniem cięła mieczem ku górze i rozrąbała napastnika na pół. Potwór wydał przeraźliwy, niesamowity okrzyk, od którego rozbolały ją uszy. Dziewczyna skrzywiła się i w tej samej chwili świecąca zielonkawa posoka trysnęła ze strasznej rany, opryskując jej prawą rękę. Eydryth wrzasnęła z bólu, kiedy "krew" pajęczego jeźdźca ją sparzyła. Miała wrażenie, że oblał ją płynny ogień. Zagryzła wargi i kocem szybko starła cuchnącą maź, ale skóra nadal bardzo ją piekła. Oczy zaszły jej łzami. Musiała się przemóc, żeby zacisnąć dłoń i podnieść miecz. Możliwe, że jakaś dobroczynna emanacja wydobyła się z quanstali w chwili, gdy dotknęła rękojeści, ponieważ ból zmniejszył się nieco, jakkolwiek za każdym razem, gdy tylko poruszyła palcami, z ledwością powstrzymywała jęk. Okręciła kocem lewą rękę, posługując się nią jak tarczą. Prawą zaś kreśliła mieczem w powietrzu skomplikowane wzory, odbijając ciosy, zadając pchnięcia, starając się być wszędzie. Robiła to świadoma, że na nic się zdadzą jej wysiłki, ponieważ wcześniej czy później któryś z napastników zaatakuje ją od tyłu. Odpierała ataki przez długie chwile, z taką precyzją nigdy nie walczyła z ludzkimi przeciwnikami. Nagle wyczuła coś za sobą, coś, co prawie musnęło jej włosy! Powstrzymując okrzyk strachu odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła Alona mierzącego w jej głowę! Uchyliła się. Przyszło jej do głowy, że oszalał. Tymczasem Alon zaklął cicho, złapał ją za ramię, przytrzymał, a potem gołą ręką zrzucił z jej głowy pajęczego jeźdźca. Wzdrygnęła się patrząc, jak Adept obala poczwarę na ziemię jej własną laską. Walnął okutym końcem w środek pleców pająkokraba, który pisnął, drgnął i znieruchomiał. - Musimy stąd uciekać! - wykrzyknęła wskazując na wschód. - Do lasu, tam nie ma wiatru! Co z Monsem? Czy może się poruszać? - Wyciągnąłem truciznę z rany - stęknął Adept odpędzając kolejnego napastnika. - Ale czy uda nam się uciec? - Nie musimy uciekać - obiecał ponuro. - Powstrzymaj ich! Muszę wyjąć moją różdżkę... Szybko odczepił sakwę od siodła, wyrzucił jej zawartość na ziemię i podniósł gałązkę czarnego bzu. Wyciągnąwszy ją przed sobą, zaczął nucić, a potem poruszać palcami drugiej ręki jakby czesał powietrze lub zbierał coś niewidzialnego. Wiatr dmuchający w twarz Eydryth nasilił się, kosmyki włosów biły ją po oczach, łopotały szerokie rękawy jej koszuli. Nadal wykonując owe dziwne ruchy lewą ręką, Alon zaczął kreślić różdżką koła w powietrzu. Wiatr wiał teraz tak silnie, że Eydryth się zachwiała. Coś szorstkiego, długiego i ciemnego smagnęło jej twarz. Pomyślała z przerażeniem, że to jeden z pajęczych jeźdźców, tymczasem był to tylko ogon Monsa. Uświadomiła sobie, że ta nagła nawałnica to dzieło 211 Alona. Mrugając oczami rozejrzała się dookoła, szukając pająkokrabów. Okazało się, że już pierwszy silniejszy podmuch oddalił ohydne stwory od niedoszłej zdobyczy. Dziewczyna westchnęła z ulgą i opuściła miecz. Z trudem rozwarła obolałe palce i przerzuciła broń do lewej ręki. Na oczach zaciekawionej minstrelki Alon wciąż wykonywał różdżką koliste ruchy, jakby mieszał zupę. Wiatr zaczął wirować wokół pajęczych jeźdźców, zderzając ze sobą poszczególne grupy. Po chwili zaś każdy ze stworów znalazł się w środku miniaturowego wiru, z którego już nie mógł uciec. Wkrótce napastnicy wyglądali jak małe zielonkawe trąby powietrzne. - Doskonale! - Eydryth podniosła głos, by przebić się przez szum wiatru. - Jak daleko możesz odejść, nie uwalniając ich? Może dałoby się je posiekać, teraz, kiedy są bezsilne? - Odniosła wrażenie, że zimne żelazo je zabija... Ale pulsujący ból ręki dowodził, że błędem byłaby walka na bliską odległość. Jeżeli zdołamy uciec, zanim moc Alona nad pajęczymi jeźdźcami osłabnie, pod osłoną drzew i ochronnego kręgu nic już nam nie zagrozi, pomyślała. I przypomniała sobie okaleczoną nogę Kepliana. Monso ich nie poniesie. Muszą więc ograniczyć się do dystansu, który zdołają przejść pieszo. - Mam inne plany co do tego plugastwa - powiedział Alon. Wyczuła w jego głosie zimną wściekłość. Mówiąc to zamknął oczy. Po chwili pot wystąpił mu na czoło. Słup powietrza z uwięzionymi w nim wirującymi i piszczącymi stworami zaświecił jeszcze jaśniej... ...a potem nagle wybuchnął płomieniem! Chociaż Eydryth sama rozważała, w jaki sposób unicestwić wroga, ledwie powstrzymała okrzyk sprzeciwu. Zabić - tak, lecz spalić żywcem...?! Przez długie chwile uwięzione stwory walczyły z ogniem, który je pochłaniał; rozlegały się przeraźliwe piski i syki. Kiedy Eydryth doszła do wniosku, że już dłużej nie zniesie tych dźwięków i ucieknie przed nimi w noc, zapadła cisza. Z napastników pozostał tylko popiół niesiony wiatrem. Zacisnęła zęby, gdyż znów rozbolała ją poparzona ręka, ale to nie od bólu chwyciły ją mdłości. W blasku księżyca dostrzegła przelotnie twarz Alona, który przyglądał się swemu dziełu. Adept się uśmiechał... Wędrowcy aż do świtu zajmowali się otrzymanymi w walce ranami i oparzeniami. Przyłożywszy okłady i obandażowawszy się wzajemnie, skupili uwagę na Keplianie. Na nodze ogiera pozostała teraz tylko niewielka opuchlizna. Alon ponownie nią się zajął i usunął resztki trucizny. Nie będą mogli jechać na koniu, dopóki wszelki ślad nie zniknie. Adept uznał jednak, iż Monso będzie mógł nieść sakwy. Eydryth usiadła na swoim śpiworze, przyglądając się niebu z mieszaniną roztargnienia i niepokoju. Wiedziała, że trzeba się podnieść i ruszać w drogę, ale jej ciało tak bardzo domagało się wypoczynku. Byłaby równie zmęczona, gdyby przebyła pieszo odległość między Escore a Arvonem nie zatrzymując się ani na chwilę. - Powinniśmy już iść - mruknęła do Alona, który siedział przygarbiony obok niej, wsparty łokciami o podciągnięte kolana, z pochyloną głową. Musiał być równie wyczerpany jak jego towarzyszka. Zdołał podnieść głowę i spojrzał na nią. Oczy miał podkrążone. - Monso potrzebuje kilku godzin, żeby przyjść do siebie - powiedział. - A żadne z nas nie zajdzie daleko 213 piechotą bez odpoczynku. Prześpij się, Eydryth. Ja również zamierzam to zrobić. Pełna poczucia winy - a jeśli Yachne właśnie teraz zbliża się do Kerovana? - dziewczyna zdała sobie jednak sprawę, że młody Adept ma rację. Wsunęła się pod koce, naciągając na siebie skraj zniszczonej opończy, i zapadła się w czarną otchłań. Alon obudził ją szturchnięciem. Z jękiem przekręciła się i usiadła zaspana. Potrzebuję kąpieli, pomyślała tęsknie. Gdybyż tu w pobliżu były baseny z czerwonawą wodą, takie jak w dolinie Dahaun, rozmarzyła się. Zmarszczyła nos, gdy poczuła zapach jedzenia gotującego się w garnku na małym ogniu. - Weź! - powiedział Adept, podając jej kubek z gęstym gorącym kleikiem doprawionym suszonymi owocami. - Spróbuj tego. Musisz się posilić. - Nie mogę... - odmówiła czując nudności. - Chyba już nigdy nic nie zjem. W odpowiedzi obrzucił ją spojrzeniem. - Jedzenie pomoże twemu ciału zwalczyć skutki trucizny pajęczego jeźdźca - wyjaśnił. - Jeżeli nic nie zjesz, będziesz za słaba, żeby móc iść. Pamiętaj, że dzisiaj Monso wiezie tylko nasze sakwy. - Ponownie podsunął jej kubek. - Spróbuj, proszę... Wzięła go z powątpiewaniem i ostrożnie wypiła mały łyk. Skoro tylko przełknęła pierwszych kilka łyków, ustąpiły mdłości. Wydało się jej, że świat wokół niej okrzepł i pojaśniał. Poczuła się nieco silniejsza. Kiedy mieli ruszyć w drogę, mogła już stać i iść bez pomocy. Stalowy Szpon zleciał ku nim i usiadł na pobliskiej gałęzi. Sokół zaskwirzył z podniecenia, machając skrzydłami. Alon zatrzymał się na moment i przyjrzał mu się uważnie. - Co on chce powiedzieć? - zapytała Eydryth. - Nie wiem. Porozumiewamy się z pewnym trudem. W każdym razie jest przekonany, że jego poszukiwania niedługo się skończą. Czuje, że wkrótce będzie mógł połączyć się ze swym panem. - Biedny Stalowy Szpon... - Dziewczyna spojrzała przez ramię na ptaka, który wzbił się w powietrze. - Nie możemy mu nic pomóc - odparł z ponurą miną Alon. - Lepiej zrobimy koncentrując się na sobie i na tych, którzy są od nas zależni. Starali się iść szybkim, równym krokiem. Nawet w południe nie zatrzymali się, żeby coś zjeść, tylko posilili się w drodze, żując twarde suchary. Eydryth, która całą siłą woli zmuszała się, żeby iść naprzód, pomyślała tęsknie o jeździe na grzbiecie Kepliana. Miała wrażenie, że każdy mięsień w jej ciele jest albo naciągnięty, albo posiniaczony. Alon milczał w zamyśleniu. Dziewczynie nie podobały się jego przypadkowo pochwycone spojrzenia. Domyślała się, że jego myśli nie były przyjemne. Pojawiło się w nim coś, czego się obawiała, jakieś zaciemnienie duszy. Wczesnym popołudniem wspięli się na podłużne wzgórze o łagodnie opadających zboczach i zatrzymali się na szczycie, żeby odpocząć i rozejrzeć po okolicy. Po przeciwnej stronie zbocze kończyło się zapadliną, która sprawiała wrażenie wyrąbanej w usianej głazami, nagiej ziemi. Mimo że słońce jasno świeciło, wypełniała ją lekka mgiełka. Eydryth nie mogła dostrzec ani końca, ani jej początku. - Nasza droga prowadzi prosto poprzez to zapadlisko - powiedziała Eydryth przyglądając mu się z powątpiewaniem. - Ale nie podoba mi się jego wygląd. - Czy Kar Garudwyn leży w tym kierunku? - zapytał Alon, wskazując ręką. 215 - Tak. Lecz teren wygląda na bardzo nierówny. Czy nie sądzisz, że powinniśmy spróbować okrążyć to miejsce? - To pochłonie wiele godzin pieszej wędrówki - zwrócił jej uwagę młody Adept. - Zapadlina ma nie więcej niż pół mili długości. Chociaż okolica sprawia wrażenie niedawno poruszonej, ziemia wygląda na twardą. Jeżeli pójdziemy powoli przez tamte skały, nie powinno nam grozić żadne niebezpieczeństwo. Prowadząc Monsa, ruszył w dół zbocza. Eydryth poszła za nim, chociaż dziwne, wąskie dno rozpadliny budziło w niej coraz większą odrazę. Chciała już poprosić Alona, żeby się tam jednak nie zapuszczał, ale powstrzymała się, gdy przypomniała sobie, jak bardzo im się śpieszy. Przejście nie powinno zabrać więcej niż pół godziny, osądziła. Alon ma rację. Szukanie okrężnej drogi opóźniłoby nas o pół dnia albo więcej. Młody Adept właśnie wszedł na nagą, nierówną ziemię. Przywołał ją skinieniem ręki. - Jest twarda. Chodź! Zebrała się na odwagę i poszła w jego ślady. Zrobiła kilka dużych kroków, a potem jęknęła, kiedy skrawek gruntu, który wydawał się nieruchomy, nagle wywrócił się pod jej nogami. W ostatniej chwili podparła się laską, ratując się przed upadkiem w przepaść. Kuśtykając przed siebie poczuła raptem, jak następna bryła ziemi przekręca się pod jej piętą. - Alonie! - zawołała. - Zaczekaj! Jej towarzysz potknął się i o mało nie upadł, zdążył jednak uchwycić się postrzępionej grzywy Kepliana, po czym zatrzymał się i stał rozglądając się dookoła w oszołomieniu, z rosnącym niepokojem. Eydryth kulejąc dołączyła do niego. Zielone zbocza wzgórz gdzieś przepadły i usiany głazami wąwóz zdawał się rozciągać przed nimi - i za nimi - w nieskończoność. Słońce w górze zniknęło, niebo miało kolor miedzi i ziało żarem, a ziemia wokół nich iskrzyła się od gorąca. Nie rosła tu żadna roślina. Martwe drzewa leżały rozrzucone niby dziecinne słomiane kukiełki, zwiędłe zaś poszycie było szare jak popiół. Widmowe pędy winogradu skręcały się w pętle i wiły przez nierówny grunt. Obumarłe, pozbawione nawet śladu zieleni, przypominały z wyglądu dawno zdechłe węże. Kiedy stali tak w osłupieniu, ziemia zadrżała im pod nogami. Z okrzykiem uczepili się Monsa, który podniósł głowę i zarżał z przerażenia. Wzdłuż zapadliska rozwarła się długa szczelina, a potem zamknęła. W końcu wstrząsy ustały i znów stali na twardym gruncie. - Alonie... - dalsze słowa zamarły na ustach Eydryth. Stała tylko w milczeniu, wiedząc, że strach maluje się na jej twarzy. Alon pokiwał głową i się zgarbił. - Okazałem się skończonym głupcem. Gdybym tylko nie był tak zmęczony, na pewno bym to wyczuł... - Zacisnął usta, po czym dodał ponuro: - Całe to miejsce jest zaczarowane. To sprawka Yachne. Jej pułapka. A ja wszedłem w nią niczego nie podejrzewając. - Gdzie więc jesteśmy? - zapytała Eydryth starając się opanować drżenie głosu. Jakaś jej część chciała wrzeszczeć na Alona, przeklinać go za to, że zaprowadził ich do tej pułapki, ale co by to dało? Zmilczała, zaciskając zęby, aż rozbolały ją mięśnie szczęk. - Nie jestem tego całkiem pewny - odrzekł cicho i nuta goryczy brzmiąca w jego głosie uświadomiła dziewczynie, że w duchu sam siebie przeklinał jeszcze bardziej siarczyście niż ona kiedykolwiek mogłaby to zrobić. - Jak sądzisz, czy jeszcze jesteśmy w Arvonie? - Powiodła spojrzeniem po dziwnie zabarwionym niebie i strzaskanym krajobrazie, który rozciągał się bez żadnej widocznej linii horyzontu. Ogarnął ją strach. - A może, kiedy wstąpiliśmy na ten niesamowity teren, przeszliśmy przez jakąś Bramę? - Nie, nie sądzę - odparł obmacując z roztargnieniem kryształowy talizman, który Dahaun zawiesiła mu na szyi, jakby to dotknięcie pomagało mu myśleć. - Przypuszczam, że nadal przebywamy na obszarze tego tajemniczego wąwozu, do którego weszliśmy zaledwie kilka minut temu. - Ale jak to możliwe? Tutaj nie ma słońca... ani horyzontu. Nie możemy dostrzec zboczy wzgórz, które powinny nas otaczać. - Wiem. Lecz to, co widzimy w tym miejscu, to głównie iluzja - odparł. - Wiele z tych fałszywych obrazów mogę usunąć, jeśli przywołam prawdziwy wzrok - wskazał na poszarpany głaz zagradzający im drogę. - Na przykład to. W rzeczywistości to nie jest głaz, tylko ziejąca w ziemi szczelina, na poły przesłonięta uschłymi pędami winorośli. Eydryth utkwiła w głazie wzrok; przecież, gdyby szła dalej, bez ostrzeżenia Adepta wpadłaby do rozpadliny. Oblizała wyschłe nagle wargi. - Iluzja... Czy możesz zniszczyć ten czar, Alonie? Westchnął głęboko i oparł się o bark Kepliana. Wyglądał na bardzo zmęczonego. - Nie mogę tego zrobić - rzekł i z tonu jego głosu dziewczyna wywnioskowała, że to wyznanie drogo go kosztowało. - Czary Yachne są zbyt potężne. Otworzyła szerzej oczy z zaskoczenia. Nie spodziewała się, że tak łatwo przyzna się do porażki. - Skąd wiesz, skoro jeszcze nie spróbowałeś? - Wiem - odrzekł z naciskiem. - Przez jego twarz przemknął cień rozpaczy. - To jest zbyt potężne jak na mnie. Eydryth otworzyła usta i chciała coś powiedzieć, ale tylko westchnęła cicho. Ten czar, to nie tylko iluzja, uświadomiła sobie. Sprowadza na ofiarę poczucie bezsilności. Czuła, że i na nią działa, szarpiąc jej wolę, jej zdecydowanie jak rasti przegryzający podłogę spichlerza. A bez wiary i ufności we własne siły nasza moc jest niczym, pomyślała, przypomniawszy sobie strzępy nauki o magii, których nauczyła się od swojej matki i od 219 Joisan. Jeżeli Alon nie uwierzy, że może zniszczyć ten czar, nie uda mu się to. - Więc co możemy zrobić? - zapytała usiłując nie okazywać strachu. - Musimy przejść przez ten wąwóz - odpowiedział. - Yachne nie mogła zaczarować całego Arvonu. Jeżeli zdołamy odnaleźć prawdziwą drogę poprzez zasłonę iluzji, wynurzymy się z niej w prawdziwej rzeczywistości. Lecz to nie będzie łatwe. - Potrząsnął głową. Na jego twarzy malowała się niepewność. - Tutaj są pułapki wewnątrz pułapek, czyhające na nieostrożnych. Choćby jeden fałszywy krok może nas zgubić. - Ale ty potrafisz dostrzec prawdę ukrytą pod fałszem, czyż nie tak, Alonie? - spytała dziewczyna. Rosła w niej panika, nad którą starała się zapanować, odkąd na oślep weszli w to miejsce. - Tak, prostsze, mniej skomplikowane iluzje. Lecz teraz moc Yachne jest ogromna. - Zacisnął usta i dodał posępnie: - Nietrudno jest utkać zwykłą iluzję, ale to, co nas otacza, wcale nie jest proste... lecz tak szczegółowe, składa się z tak wielu warstw. Tutaj są iluzje we wnętrzu iluzji! - Rozumiem... - szepnęła. Dostrzegłszy kątem oka jakiś ruch, odwróciła się błyskawicznie, ale wokół nich panował nie naruszony spokój... spokój śmierci. Mimo to Eydryth nie mogła się oprzeć przekonaniu, że tuż poza zasięgiem jej wzroku coś ich śledziło, a potem chichocząc przeniknęło z jednej kryjówki do drugiej. Usłyszała skądś ciche rżenie i podmuch gorącego powietrza na twarzy. Czy ten wiatr, to też iluzja? - zadała sobie w duchu pytanie, zwilżonym śliną palcem sprawdzając jego kierunek. Alon jakby odczytał jej myśli. - To iluzja - powiedział bezbarwnym głosem. - Ten czar nie tylko jest sam w sobie skomplikowany, ale działa na inne zmysły poza wzrokiem. My nie tylko widzimy to, czego tu nie ma, lecz także słyszymy i czujemy. Eydryth, która wychowała się wśród prostych iluzji, jakie Elys tkała od czasu do czasu, żeby zabawić córkę, zapomniała języka w ustach. Większość iluzji nie wytrzymywała weryfikacji za pomocą dotyku. Próba sprawdzenia realności takiego złudzenia poprzez dotknięcie go ręką zazwyczaj wystarczała, by się rozwiało. Wzdrygnęła się i szepnęła: - Rzeczywiście musimy zachować ostrożność. Adept skinął głową z roztargnieniem, rozglądając się po otoczeniu. - Jest jeszcze jedna sprawa - dodał ochrypłym głosem. - Coś mi mówi, że ten czar w jakiś sposób zmienił nawet czas... albo przynajmniej nasze postrzeganie jego. - Jak to? - Zdaje się on rozciągać czas, zwalniać jego bieg. Przeprawa przez wąwóz potrwa długo, jeśli w ogóle się uda... - Ale... - Eydryth przyłożyła dłoń do lewego boku, czując bicie swego serca, dodające otuchy regularnym rytmem. - Ale moje serce bije, oddycham... Wcale nie czuję się inna! - Bo nie stałaś się inna, nie fizycznie. Iluzja wywiera wpływ na umysł, chociaż jej rezultaty istotnie mogą wydawać się bardzo realne. - Alon powiódł spojrzeniem po nagiej, zniszczonej krainie. - Gdzieś w pobliżu znajduje się zamaskowana przez iluzję prawdziwa ścieżka i właśnie jej musimy szukać. - Ale ty możesz ją odnaleźć! - Eydryth daremnie szukała otuchy w jego zasępionej twarzy. - Masz przecież prawdziwy wzrok! 221 - Mam - zgodził się z nią. - Lecz ciągłe posługiwanie się nim bardzo męczy, bardziej niż walka z dwoma tuzinami zbrojnych. Mogę tylko mieć nadzieję, że mój wzrok nie zniknie, kiedy się zmęczę. - Zrobię, co będę mogła, żeby ci dopomóc - obiecała Eydryth. - Lepiej ruszajmy w drogę, zanim zacznie się następne trzęsienie ziemi. - Odwróciła się, po czym spojrzała na niego z ukosa. - A może one także są iluzją? - Te, które dotąd przeżyliśmy, były prawdziwe. Gdyby jedno z nas wpadło do którejś ze szczelin, gdy się otwierają... śmierć byłaby równie prawdziwa. - Tylko oczy Alona zdradzały strach równie wielki, jak ten, który nią owładnął. Eydryth nieustannie, wciąż na nowo walczyła z przerażeniem, które chwytało ją za serce. Gdyby mu uległa, pobiegłaby z krzykiem w jakąkolwiek stronę, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo. - Rozumiem - odrzekła. - A teraz... Którędy mamy iść? Bez słońca, które by nas prowadziło, wszystkie szlaki wydają się takie same. - Tam - oznajmił Adept, wskazując przejście między dwiema wysokimi, czerwonawymi skałami. - Idź tuż za mną i ani na krok nie zbaczaj! Podał jej wodze Monsa, a potem się odwrócił. Nagle zatrzymał się i zapytał: - Czy mogę pożyczyć twoją laskę? Quanstalowa głowa gryfa może mnie przestrzec przed fałszywym krokiem. Podała mu ją bez słowa, a on skierował głowę gryfa w dół, ku ziemi. Eydryth poszła za nim ze wzrokiem spuszczonym w dół, stąpając po jego śladach. Prowadziła Monsa na skróconych wodzach, zmuszając go, by kroczył obok. Na szczęście rana sprawiła, że Keplian szedł wolniej niż zwykle i mniejszymi krokami. Miękka ziemia była dosłownie usiana kamieniami, które wypełzały z niej tuż pod stopami dziewczyny, by za moment wyślizgnąć się podstępnie albo nagle obrócić. Eydryth nadwerężyła sobie kostki obu nóg. Martwa, zszarzała roślinność również przeszkadzała iść, czepiała się jej i ograniczała ruchy. Dziewczyna wciąż się o nią potykała, mimo że stąpała bardzo ostrożnie. Kilkakrotnie omal nie upadła. Monso, którego wodze mocno ściskała w dłoni, uratował ją przed upadkiem z niezbyt wysokiej, ale stromej skały. Niebawem kuśtykała, krzywiąc się i posykując z bólu przy każdym kroku. Oczy bolały ją od lejącego się z nieba żaru i blasku. Mrugała jednak tylko wtedy, gdy zaczynały nieznośnie piec, gdyż obawiała się, że zamknąwszy je choć na chwilę może zgubić prawdziwą ścieżkę. Alonowi, który miał czarodziejski wzrok, powodziło się niewiele lepiej. Jego buty do konnej jazdy nie były przystosowane do długiego marszu. Wkrótce i on zaczął kuleć. Młody Adept to robił kilka chwiejnych kroków, to zatrzymywał się na długie chwile, przebiegając spojrzeniem rozdarty krajobraz i zamiatając laską ziemię tuż przed sobą. Kilka razy zamruczał coś cicho, wyciągając rękę i Eydryth zobaczyła, jak z koniuszków jego palców tryska fioletowe światło i zlewa się w smukłą rozjarzoną strzałę, która przelatuje nad ziemią i znika w odległości dziesięciu lub piętnastu kroków. W serce Eydryth wstąpiła nadzieja. Niebawem jednak zdała sobie sprawę, że posługiwanie się mocą dla odnalezienia drogi niebezpiecznie wyczerpywało siły jej towarzysza. Za każdym razem, 223 gdy Alon przywoływał świetlną strzałę, zmarszczki wokół jego oczu i ust pogłębiały się, skóra na policzkach naciągała, aż w końcu wyglądał jak wychudły, poszarzały cień młodzieńca, którego poznała. Strumienie potu żłobiły bruzdy w kurzu pokrywającym jego twarz; brudna, przepocona koszula lepiła mu się do pleców. Dziewczyna powstrzymała napływającą falę litości; ciepłe uczucie ostudziła myśl, że to on sam przyprowadził ich do tego niebezpiecznego miejsca. Tylko niewielka cząstka jej samej była zaszokowana tą nie- czułością. Mozolnie szli do przodu, często przerywając powolną wędrówkę. Miedziane niebo nie zmieniło się nawet na jotę; upał przygniatał ich do ziemi jak gigantyczny koc. Niezadługo zaczęło dręczyć ich pragnienie. Mieli tylko trzy manierki z wodą i od biedy powinno im jej wystarczyć na dzień wędrówki, lecz Monso również musiał korzystać z ich zapasów. W zniszczonej krainie Yachne napotkali tylko błotniste, mętne jeziorka, tak cuchnące, że nie mogła się z nich bezpiecznie napić żadna żywa istota, albo tryskające z ziemi gorące źródła, z których unosiły się gryzące opary. Po pewnym czasie, który Eydryth mierzyła jedynie coraz dokuczliwszym pragnieniem, bólem w skręconych kostkach i ogólnym złym samopoczuciem, wynikającym z rzuconego przez wiedźmę czaru, Alon się zatrzymał. - Odpocznij trochę... - powiedział chrapliwie. - Wody... Nogi ugięły się pod nim i osunął się na ziemię. Siedział zgarbiony, ze zwieszoną głową. Był zupełnie wyczerpany. Eydryth również stanęła, wyjęła z sakiew prowiant oraz manierki. Adept nieprzytomnie wpatrzył się w nią zaczerwienionymi i zamglonymi ze zmęczenia oczami. - Weź! - Sama odkorkowała butlę i podała mu ją. - Woda. Napij się, Alonie! Uchwyciwszy zapach wody Keplian zarżał cicho, rozdymając nozdrza. Adept spojrzał na manierkę, po czym odetchnął głęboko, najwyraźniej odzyskując świadomość. Potrząsnął głową i zwrócił naczynie. - Ty pierwsza, pani - szepnął prawie niezrozumiale ochrypłym głosem. Nie miała już sił, żeby z nim się spierać. Stęchły, ciepły płyn smakował jak najlepsze chłodzone wino. Oblizała spękane wargi, żeby uchwycić ostatnie krople i podała butlę swojemu towarzyszowi. - Chodź tu, mały... - Alon przyciągnął Kepliana tak blisko, że kary ogier omal go nie przydepnął. - Ty także musisz być spragniony... Zdjął z siebie skórzany kaftan, rozpostarł go na skrzyżowanych nogach, do powstałej niecki ostrożnie nalał wody. Monso hałaśliwie wychłeptał tę niewielką ilość życiodajnego płynu. Dopiero kiedy Keplian starannie wylizał wszelką wilgoć, Adept podniósł butlę do ust i wypił kilka łyków. Ostatnie krople wody też wytrząsnął na kaftan i dorzucił pokruszony suchar. Keplian chciwie zgarnął wszystko wargami. Najwyraźniej zmuszając się do jedzenia, Alon sam zjadł kilka kawałków suchara. Starał się przy tym nie otwierać popękanych i zakrwawionych ust szerzej niż to konieczne. Eydryth początkowo odmówiła poczęstunku. - Nie mogę. Suchary są zbyt suche. - W takim razie zjedz kilka owoców - odrzekł wyjmując pakiet, który przygotowała dla nich Dahaun. - Musisz zachować siły, Eydryth. 225 Zbyt zmęczona, żeby z nim dyskutować, dziewczyna przełknęła zbyt słodki suszony miąższ owoców. Jedzenie nie podniosło jej na duchu, lecz po pewnym czasie poczuła się trochę silniejsza. Patrzyła z zaskoczeniem, jak Alon otwiera następną butlę i nalewa znów sporą porcję dla swego wierzchowca. Widząc jej odruch protestu Alon wyjaśnił: - Podróżowałem już na ograniczonych racjach żywnościowych. Zbytnie ograniczanie się wyrządza więcej złego niż dobrego, pani. Lepiej napić się do syta teraz, pozwoli to nam dłużej zachować te siły, jakie jeszcze mamy. Nie oszczędzajmy wody na później, gdy będziemy już za słabi, żeby dalej iść. Przypomniawszy sobie, że jej ojciec powiedział kiedyś coś podobnego, Eydryth przyjęła od Alona manierkę. - Jak daleko uszliśmy? .- szepnęła usiłując nie poruszać obolałymi i spieczonymi ustami. - Jak daleko jest do końca tego wąwozu? Wzruszył ramionami. - Zaszliśmy dalej niż Yachne mogła się spodziewać. Tego jestem pewny. Wyjście powinno znajdować się tuż za tym wzgórzem. - Wskazał je palcem. Ręka mu drżała. - Jakim wzgórzem? - szepnęła patrząc w bok. - Nie możesz go zobaczyć? - Oczywiście, że nie. - Zadawniony gniew sprawił, że powiedziała to ostrzejszym tonem niż zamierzała. - Widzę tylko kępy suchych krzaków ciasno oplecionych kolczastymi wiciami. Alon spojrzał na nią w zamyśleniu. - Te krzaki to iluzja. - Przyjmuję twoje słowo za dobrą monetę - odparła kwaśno, zastanawiając się, dlaczego tak ją irytował. Czy to czary Yachne wywoływały w niej to rozczarowanie i poczucie bezsilności? A może powodował nią gniew na Alona za to, że dał się zaprowadzić do zastawionej przez wiedźmę pułapki? Nie wiedziała. Widząc, jak spokojnie mierzy ją spojrzeniem, zacisnęła wyzywająco usta i odwróciła oczy, przyglądając się zaroślom, których tak naprawdę, jak twierdził, tu nie było. - Jeżeli spróbuję się przedostać przez nie, zostanę żywcem obdarta ze skóry... - mruknęła wpatrując się w długie kolce. - Może gdybym i ja miała zawiązane oczy... - Urwała, patrząc na niego pytająco. - Dla ciebie iluzja jest rzeczywistością - odparł. - Czy ją zobaczysz, czy nie, to bez znaczenia. Tak długo, jak fałsz pozostaje prawdą dla twojego umysłu, tak długo twoje zmysły dają się oszukiwać! - Czy nie możemy ich okrążyć? - Chyba nie. Tam - wskazał na lewo - są rozrzucone duże głazy, ustawione tak blisko siebie, że pies ledwie by się między nimi przecisnął, a co dopiero zwierzę wielkości Monsa. Tam zaś - pokazał na prawo - jest jedno z parujących jeziorek. Czy nie czujesz smrodu? Eydryth wciągnęła powietrze w nozdrza, a potem zmarszczyła nos. Rzeczywiście, wyczuła cuchnące opary. - Czy to jedyna droga, jaką możemy pójść? - spytała bliska paniki. Może gdyby zasłoniła twarz i ręce kawałkami koca i poruszała się bardzo powoli, uniknęłaby poważniejszych obrażeń... - To jedyna prawdziwa ścieżka - odpowiedział. - Sama zobacz. Wstał, mruknął coś cicho, po czym wyciągnął przed siebie ręce. Purpurowy blask stopniowo okolił jego palce, kapiąc powoli, bardzo powoli na ziemię, gdzie skupił się i utworzył jedną ze świetlnych strzał, które już przedtem 227 widziała. Strzała wijąc się popełzła w stronę środka zarośli, znacząc przejście. Jednakże tym razem szybko zbladła i zgasła. Eydryth ledwie zdążyła ją dostrzec. Alon zachwiał się z jękiem i oparł o bark Monsa. - Drogowskaz... - mruknął ochryple. - Widziałaś go? - Tak. Widziałam, dokąd prowadzi droga. Chyba wystarczy, jak pójdę tam powoli. Adept potrząsnął przecząco głową i zagryzając dolną wargę zdołał się wyprostować. - Nie - oświadczył. - To nie podziała. - Ale ja nie mogę... - Tak, możesz! - Z gniewem zajrzał jej w oczy. - Nie pozwolę, byś tkwiła w swoich własnych wygodnych iluzjach, pani. Nie mam na to ani czasu, ani sił - powiedział chrapliwie. - Musisz sama zniszczyć to złudzenie. Spojrzała na niego nic nie rozumiejąc. - Przecież ja nie władam mocą! Dobrze o tym wiesz! - zaprotestowała piskliwie. - Wiem, że jesteś przekonana, iż nią nie władasz - odparował. - I wiem, że to przekonanie cię powstrzymuje. - Tak samo jak twoje przekonanie, że czary Yachne są zbyt potężne, byś mógł je zniszczyć, powstrzymuje ciebie? - spytała chłodno. - Nigdy dotąd nie uważałam cię za tchórza, Alonie, aż do tej chwili. Ściągnąłeś nas w tę pułapkę, a teraz masz czelność obwiniać mnie o to, że nie mam zdolności, których nigdy nie miałam? - To oskarżenie zabrzmiało tak jadowicie, że Adept aż się wzdrygnął jak uderzony. Zacisnął wargi i wyprostował przygarbione plecy. - Ty masz ten dar, Eydryth. Wiedziałem o tym od pierwszej nocy, kiedy się spotkaliśmy. Wtedy też zauważyłem, że prawda zbyt cię przeraża, więc pozwoliłem ci pozostać przy twoich złudzeniach. Teraz jednak musisz spojrzeć w oczy prawdzie! - Nie bądź śmieszny! - warknęła dziewczyna. - Od gorąca pomieszało ci się w głowie! - Nie, nie pomieszało. To twoja niewiara we własne siły nie pozwala ci przebić wzrokiem zasłony iluzji. Jak ci się zdaje, dlaczego tamta czarownica z Estcarpu tak zawzięcie cię ścigała? Ze strachu nie chciałaś wtedy spojrzeć prawdzie w oczy, ale teraz musisz to zrobić! I posłużyć się własną mocą! - Nie! - wykrztusiła rozwścieczona. - Kłamiesz! Oślepiona złością podniosła się z trudem i rzuciła na niego, drapiąc i kopiąc. Alon zręcznie unikał jej ciosów i w końcu chwycił ją za ramiona. Obrócił ją szybko plecami do siebie, przytulił i objął mocno. Ramiona, które z taką siłą poskramiały Monsa, zacisnęły się na jej ciele. Daremnie się szamotała; nie mogła się uwolnić. Jęknęła z bólu. - Patrz! - Alon zbliżył usta do jej ucha i szepnął chrapliwie. - Tych zarośli tam nie ma! Te zarośla to kłamstwo! Przyjrzyj się dobrze, tkaczko pieśni, i przebij wzrokiem zasłonę kłamstwa, by ujrzeć prawdę, to znaczy stok wzgórza! Zaniechała prób wyzwolenia się z jego uścisku, uspokoiła się, a potem wpatrzyła posępnie w jasnoszarą roślinność. - Widzę tylko kępę krzewów - mruknęła. - Nie próbujesz! - powiedział gwałtownie. - Musisz spróbować! Skoncentruj się! Zobacz! Utkwiła wzrok w krzakach, czując, jak ją oczy bolą i pieką od oślepiającego blasku lejącego się z góry. Kontury zaczęły jakby lekko migotać... a może tylko tak jej się zdawało? 229 - Nie mogę... - Dygotała owładnięta jakimś nieznanym dotąd strachem. - Musisz uwierzyć! Możesz, przysięgam na własne życie, możesz to zrobić! Dziewczyna wytężyła wzrok i bez mrugnięcia wpatrywała się w zarośla, aż oczy zaszły jej łzami z bólu. Zobacz zbocze wzgórza, tam jest zbocze wzgórza, powtarzała sobie. Krzaki przed nią zafalowały; potem coś dostrzegła! Coś czerwonawego przeświecającego przez... - Widzę... - Nie mogła powstrzymać mrugania i obraz znikł. Wyczerpana osunęła się bezsilnie i oparła o pierś Adepta. - Nie mogę, Alonie! - powiedziała błagalnym tonem. - Możesz - nalegał spokojnie, podtrzymując ją, chociaż sam drżał z wyczerpania. - Eydryth, spróbuj nucić, kiedy patrzysz. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, ale Adept tylko skinął głową i powiedział stanowczo: - No, spróbuj! Zwróciła się więc znów w stronę widmowych zarośli, później zaś zaczęła nucić, sama nie wiedząc, co. Szary kłąb zafalował jej przed oczami, zamrugała, żeby lepiej widzieć, skoncentrowała się... I jakby widziała je zawsze, zobaczyła wzgórze ze ścieżką pnącą się na jego szczyt, wąską, stromą, wijącą się między głazami! Jęknęła i przestała nucić, a wtedy powróciła szara zasłona winorośli. - Alonie! - szepnęła. - Ja je zobaczyłam! - Świetnie - odparł wcale nie zaskoczony i puścił ją. - Twój dar musi być związany z muzyką. Eydryth. Śpiewałaś wtedy, gdy uspokoiłaś Monsa. A kiedy oszukałaś tamtą czarownicę w Es, nuciłaś, czyż nie tak? Wróciła myślą do wydarzeń, które, jak się jej wydawało teraz, miały miejsce przed wielu laty, a nie przed kilkoma dniami. - Tak, to prawda - powiedziała po chwili. - Nuciłam kołysankę mojej matki... - Spojrzała na niego w oszołomieniu. - Ale... jak to możliwe? Nigdy nie słyszałam o takim talencie! - Ani ja - przyznał. - Lecz teraz uświadomiłem sobie, że wiele czarów zależnych jest od dźwięków - śpiewów, zaklęć, a nawet pieśni. Czy pamiętasz kryształową Bramę? Czar, który ją otwierał, zależał od zaśpiewania odpowiedniej nuty! - To odkrycie wiele wyjaśnia - rzekła powoli ze zdumieniem. - Teraz musimy stąd uciekać i odnaleźć Yachne - przypomniał jej. Szybko zdjął koszulę i zawiązał nią oczy Keplianowi. - Myślę, że jeśli nie będzie widział, dokąd idzie, iluzja nie wywrze na niego wpływu. Ten środek nie podziałałby na nas, gdyż nasze umysły są bardziej skomplikowane i dlatego niełatwo je oszukać. Jesteś gotowa? - Tak. - Eydryth skinęła głową. - Czy możesz zobaczyć zbocze wzgórza? Dziewczyna przywołała jakąś melodię i zanuciła ją spieczonymi wargami, potem skinęła głową ujrzawszy przed sobą prawdziwą ścieżkę. - W takim razie... prowadź! - powiedział Alon łamiącym się głosem. Ukłonił się, gestem wskazując drogę. Kontrast pomiędzy jego dwornym zachowaniem a wyglądem sprawił, że Eydryth się zawahała. Jego twarz, przecięta siną pręgą od trucizny pajęczego jeźdźca, była pokryta pęcherzykami i zaczerwieniona, a nagą pierś i ramiona oblepiały kurz i brud. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie oszalał - wyglądał jak obłąkany. 231 Ale nie, jego oczy dowodziły, że jest zdrów na umyśle. Uwierzył w nią. A ona uwierzyła w siebie. Odetchnęła głęboko, zaczęła nucić, i poszli długą, skalistą ścieżką. Dziewczyna w skupieniu przywoływała melodię za melodią. Była tym tak pochłonięta, że nie poczuła drżenia ziemi. Grunt poruszył się jej pod nogami i zachwiała się z jękiem... Natychmiast otoczyły ją krzaki i martwe łodygi winorośli. Wbiło się w nią tysiąc cierni. Szczęściem żaden nie dotknął oczu, - Skup się! - usłyszała za sobą krzyk Alona. Przywołała ponownie muzykę i poczucie, że znajduje się w środku zarośli, zniknęło. Zrobiła krok do przodu, potem drugi i dopiero wtedy odważyła się otworzyć oczy. Zobaczyła przed sobą zbocze wzgórza, Eydryth powlokła się dalej pod górę, spodziewając się następnych wstrząsów. Kopniakami strącała leżące jej na drodze kamienie. Nuciła przy tym jak oszalały owad. - Teraz możesz się zatrzymać i odetchnąć - dotarł do niej schrypnięty szept Adepta. - Przeszliśmy już przez iluzoryczne zarośla. Eydryth oglądając swoje ramiona podziękowała w myśli Gunnorze za dar opanowania. Każde z ukłuć wypuściło szkarłatną kropelkę krwi. Ostrożnie dotknęła swojej brudnej twarzy jeszcze brudniejszymi palcami i odkryła na skórze kilka małych ranek. - Ta iluzja była zbyt realna jak na złudzenie - powiedziała do Alona, gdy do niej podszedł. - Przynajmniej mamy to już za sobą. Nauczyłaś się dzisiaj czegoś ważnego, pani. Kiedy rzuca się czar lub przeciwczar, rozproszenie uwagi grozi katastrofą. Przez pierwszy rok każdy uczeń czarownika ćwiczy sztukę skupiania uwagi i nie rozpraszania jej. Ty musiałaś nauczyć się tego w ciągu kilku minut. - Bądź pewien, że prędko nie zapomnę tej lekcji. Stanął obok niej i razem jęli piąć się na szczyt wzgórza. Byli bardzo zmęczeni, zabrało im to więc dużo czasu. Dysząc ciężko, stanęli na wierzchołku i spojrzeli w dół. Naga, spieczona ziemia kończyła się nagle przepaścią tak głęboką i ciemną, że Eydryth nie mogła dostrzec jej dna. Zasłona z gęstej szarej mgły wisiała nad rozpadliną, kłębiąc się i dryfując w porywach nie istniejącego wiatru. Mgła rozciągała się na wszystkie strony, całkowicie zasłaniając im widok. Dotarli do końca drogi... i nie mogli dalej iść. Łzy napłynęły jej do oczu. Zrozpaczona osunęła się na kolana, przyciskając ręce do wyschniętych ust. Łkanie rozdarło piersi. Zaszli tak daleko, tak niezmiernie trudną drogą i oto wszystko się skończyło. Wszystko na nic! Alon westchnął siadając obok niej. Zgarbił się i ukrył twarz w dłoniach, najwyraźniej równie wstrząśnięty jak ona. - Będziemy musieli zawrócić - szepnęła po jakimś czasie. Tylko to im pozostało, gdyż alternatywą była śmierć. Eydryth nie czuła się jeszcze przygotowana na przyjęcie takiego losu. - Może jest jakaś inna droga... Adept potrząsnął przecząco głową i wyprostował się z widocznym wysiłkiem. Zdjął koszulę z oczu Monsa i włożył ją, zapinając drżącymi palcami. - Droga prowadzi tamtędy. - Wskazał na drugą stronę przepaści. - Ta mgła zasłania prawdziwy Arvon. Musimy znaleźć jakiś sposób na przebycie tej rozpadliny... najlepiej przez most. Eydryth spojrzała na niego, całkiem teraz przekonana, że stracił rozum. 233 - Ale jak? - Musimy zbudować most. - To niemożliwe! Przecież nie mamy z czego go zbudować, nawet gdybyśmy mogli go przerzucić przez tę otchłań, w co zresztą nigdy nie uwierzę! - To jedyny sposób - powtórzył uparcie. - Arvon, prawdziwy Arvon, jest tam. - Wskazał palcem. - Czuję to. Na Prawicę Karthena Zwanego Pięknym, czuję zapach! A ty nie? Spojrzała na niego z ukosa, a potem, gdy nie odrywał od niej wzroku, powąchała powietrze. - Tak, czuję zapach... - szepnęła. - Czuję zapach kwiatów! I wody! A jeśli to jeszcze jedna iluzja? - Nie. Zapach jest prawdziwy. Musimy przebyć tę przepaść, Eydryth. Trzeba zbudować most. - Z czego? Nic nie mamy! Nic nie odpowiedział, tylko odczepił manierkę od siodła. - Napij się - rzekł podając ją dziewczynie, a wraz z nią zawiniątko z jedzeniem. - I zjedz. Będziesz potrzebowała wszystkich swoich sił. Czeka nas ciężkie zadanie. Oszołomiona, zrobiła, co jej polecił. Poczuwszy zapach wody, Monso zarżał błagalnie, lecz Adept pokręcił głową. - Tym razem nie, staruszku, przykro mi - powiedział klepiąc Kepliana na pocieszenie - lecz jeśli nam się powiedzie, bardzo szybko zaspokoisz pragnienie. - A jeśli nam się nie uda? - zapytała Eydryth, spoglądając nań kątem oka. Nie miała najmniejszego pojęcia, o co mu chodziło. - Jeżeli nam się nie uda - odrzekł posępnie - wówczas nic już nie będzie nam nigdy dokuczać. Kiedy się posilili i zaspokoili pragnienie, opróżniwszy wspólnie trzecią, ostatnią już manierkę, zeszli ze skalistego wzgórza i stanęli na skraju przepaści. Eydryth przezornie uchwyciła się prawego strzemienia Monsa, pochyliła do przodu i spojrzała w dół. Ujrzała tylko czerwoną skałę ginącą w kłębach szarej mgły. Alon podniósł kamień, potrzymał go ważąc w ręce, a potem rzucił do wąwozu. Kamień padał... i padał... ...i padał. Nie usłyszeli, jak uderzył o dno. Eydryth wpatrzyła się w rozciągającą się przed nimi zasłonę z mgły. Zaczynała się od skraju przepaści o dwie długości Monsa. - Uważasz zatem, że jeśli skoczymy w tę mgłę, wtedy uwolnimy się od czaru Yachne i wrócimy do prawdziwego Arvonu. A w jaki sposób przedostaniemy się przez tę przepaść? - zapytała, starając się mówić tak spokojnie, jakby rozmawiali o jakimś zadaniu możliwym do rozwiązania, a nie o pewnej i szybkiej śmierci. - Musimy zbudować most - powtórzył. - Czym się do tego posłużymy? - Nami samymi. Naszą mocą. Moją krwią. Twoją muzyką. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Oszalałeś! - szepnęła. - Już poznałaś znaczenie wiary, Eydryth - powiedział ostrzegawczym tonem. - Będziesz potrzebowała jej tyle, ile zdołasz przywołać. Tylko nie pozwól sobie na wątpliwości. Nie oszalałem, nie wolno ci w to wątpić. To - skinieniem ręki wskazał ziejącą przed nimi otchłań - to nasza jedyna droga z tej matni. Na drugim brzegu znajduje się Arvon, który opuściliśmy. 235 Owionął ją lekki zapach kwiatów. Monso rozdął nozdrza i powąchał powietrze, potem zarżał radośnie i grzebnął kopytem. - Widzisz, on czuje wodę - wyjaśnił Adept. Eydryth zagryzła wargi i odetchnęła głęboko. Zresztą, czy mogła wybierać? - Doskonale - odrzekła. - Wierzę. Jak to zrobimy? Skinął głową z uznaniem. - Będziemy musieli połączyć nasze moce - wyjaśnił. - Stworzyć nasze własne złudzenie. Iluzję tak silną, że będzie trwała, materialna. Nie przyjdzie nam to łatwo - zakończył ostrzeżeniem. - Ale można to zrobić. - Jestem gotowa - odparła ze spokojem. - Powiedz mi, co mam uczynić. - Najpierw musisz się skoncentrować - powiedział. - Jeżeli ziemia znowu zadrży, nie pozwól, żeby to rozproszyło twoją uwagę, rozumiesz? Kiwnęła głową. Adept wyjął swój nóż z pochwy i podał go Eydryth. - Kiedy dam ci znać, musisz naciąć to miejsce - ciągnął, stukając palcami w przegub. - Rozetnij głęboko, żeby krew popłynęła strumieniem, ale uważaj, nie za głęboko, bo później nie zdołasz jej zatamować. - Eydryth z wahaniem ujęła nóż. - Zrobiłbym to sam - dodał przepraszająco - lecz jednocześnie musimy trzymać się za ręce. - Cokolwiek się stanie, nie wypuść mojej dłoni. - Rozumiem - odrzekła, przyglądając się niebieskawym żyłom biegnącym po wewnętrznej stronie jego przedramienia i wyszukując najwłaściwszy punkt do nacięcia. - A co potem? - Potem musisz śpiewać. Poczujesz, że moc cię opuszcza, łączy się z krwią, one razem stworzą ten most. Użyj muzyki do wzmocnienia swojej mocy, a zarazem naszego mostu. Śpiewaj i za nic nie przerywaj śpiewu! Gdy most nabierze trwałości, najpierw wyślij Monsa na drugą stronę, a potem poprowadź mnie. Ja muszę mieć zamknięte oczy. Będę utrzymywać czar w moim umyśle, most będę widział tylko oczami wyobraźni i nie zobaczę, co ja - my - stworzyliśmy. Przyjrzał jej się uważnie. - Jeżeli Gunnora uśmiechnie się do nas, będziemy z powrotem w Arvonie, kiedy znów cię ujrzę. Eydryth dotknęła symbolu Jantarowej Pani, który nosiła na szyi. Później szybko sprawdziła, czy ich wszystkie rzeczy są bezpiecznie przywiązane do siodła Monsa. - Jesteśmy gotowi - powiedziała. Alon uroczyście odpiął lewy rękaw koszuli i podwinął go, obnażając ramię. Następnie wyciągnął do niej ręce. Dziewczyna lewą ręką ścisnęła jego prawą dłoń i podniosła nóż. Młodzieniec zamknął oczy, odetchnął głęboko kilka razy, a potem skinął głową. - Najpierw śpiew - mruknął. Eydryth zaczęła nucić cicho... Wybierając melodię prawie na chybił trafił, stwierdziła zaskoczona, że był to Widmowy ogier Hathora, pieśń, którą śpiewała, gdy spotkali się po raz pierwszy. Kiedy zaczęła wymawiać słowa, palce Alona ścisnęły jej palce. - Teraz - szepnął. Zebrawszy się w sobie, zbliżyła nóż do jego przegubu. Znacznie łatwiej byłoby zranić się samej, pomyślała, zmuszając się wręcz do śpiewu. Jantarowa Pani, pomóż mi! Nie pozwól, żebym zrobiła mu krzywdę! Błagam Cię, pozwól nam stąd uciec! 237 Śmiało przeciągnęła nożem po skórze. Pojawił się cieniutki czerwony strumyczek. Głębiej... jeszcze głębiej! Strumyczek rozszerzył się, krew zaczęła kapać... wreszcie płynąć. Eydryth już kiedyś przelała cudzą krew, ale nigdy w taki sposób. Poczuła, jak mrok gromadzi się na krańcach jej pola widzenia i tylko silna dłoń Alona ściskająca jej rękę sprawiła, że nie zemdlała ani nie dostała mdłości. Mimo to nadal śpiewała, nie pomijając żadnej nuty. Adept zaczął najpierw mruczeć coś ochryple, potem zaśpiewał w języku, którego nie znała. Krew trysnęła na brzeg otchłani. Dziewczyna nagle odniosła wrażenie, że coś zaczęło wysysać z niej energię. Czuła, jak energia się sączy, przepływa od niej do Alona, pozostawiając po sobie taką słabość, że omal nie ugięły się pod nią nogi. Opanowała się. Skupiła całą wolę i zdecydowanie i bez ruchu dalej śpiewała. Z sączących się bez przerwy kropel coś się tworzyło, rosło! Otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. To był... most! Wygięty łukiem, jeszcze widmowy i mglisty, ale stawał się coraz bardziej materialny! Był czerwony... czerwony jak krew, pulsował w rytmie obu ich serc... i z każdym ich uderzeniem krzepł i nabierał trwałości. Pod opalenizną twarz Alona była teraz biała jak płótno, lecz śpiewał coraz głośniej. Krew tryskała. Eydryth również śpiewała głośno, dbając, by słowa brzmiały dźwięcznie i prawdziwie, starając się uwierzyć w to, co widzi. Most migotał szkarłatem w miedzianym blasku, rozciągał się ponad przepaścią i ginął w szarej mgle. Uważając, żeby nie puścić ręki Alona, dotknęła stopą mostu. Był materialny - utrzymał jej ciężar. Ale czy utrzyma karego ogiera? - Chodź, Monso - zaśpiewała, włączywszy ten rozkaz do jednej ze zwrotek. Wolną ręką chwyciła wodze Kepliana i skierowała go na wprost mostu. - No chodź, mały! - śpiewała dźwięcznie. - Ruszaj! Ogier niezdecydowanie uderzył kopytem w most, lecz zapach wody i wyraźna solidność dzieła Alona przekonały go. Parsknął i pomknął do przodu. Jego kopyta zatętniły na moście, a następnie zniknął we mgle. Ostatni raz machnął ogonem i już go nie było! Chyba nie spadł w przepaść? - przemknęło przez myśl Eydryth, ale zdecydowała nawet się nad tym nie zastanawiać. Podprowadziła Alona do mostu i odważyła się stanąć na szkarłatnej powierzchni. Szli razem powoli, Adept wyśpiewywał zaklęcia, Eydryth zaś pieśni. Po chwili najcudowniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszała, dotarła do uszu dziewczyny, zagłuszając nawet jej własny śpiew: odgłos chciwego chłeptania. To Monso! - Dzięki ci, Jantarowa Pani! - zaśpiewała Eydryth, starając się nie patrzeć w dół. Pociągnęła Alona i przyśpieszyła kroku, gdyż dotąd wlekli się jak żółwie. Przebyli nieco więcej niż połowę czarodziejskiego mostu, kiedy Alon się potknął. Eydryth spojrzała na niego z niepokojem. Twarz miał szarą, oczy wywrócone. Zachwiał się, gdy nogi ugięły się pod nim. Błyszcząca szkarłatna powierzchnia pod ich stopami zaczęła drżeć. Eydryth ramieniem objęła Alona w pasie i przyciągnęła do siebie. Most zatrząsł się i zbladł. Dziewczyna rezolutnie zamknęła oczy, rzuciła się do przodu i skoczyła we mgłę, pociągając za sobą Adepta. Chwilę później poczuła, że spada... przez całą wieczność, a przynajmniej tak się jej wydawało, Eydryth spadała przez wirujący szary półmrok. Krzyk wzbierał jej w gardle, lecz nim zdołał wyrwać się z ust, uderzyła tak mocno w twardą ziemię, że zaparło jej dech w piersi. Potoczyła się i mocny zapach świeżej trawy wypełnił jej nozdrza. Kiedy w końcu świat przestał wokół wirować z oszałamiającą szybkością, Eydryth zdała sobie sprawę, że wpatruje się w błękitne niebo usiane białymi chmurami. Słońce ledwie przekroczyło zenit. Podniósłszy z trudem głowę, zobaczyła Kepliana. Monso spoglądał na nią ze stulonymi uszami. Woda kapała mu z pyska. Tuż za nim płynął strumień. Ktoś jęknął. W tym jęku było tyle bólu, że dziewczyna uklękła, opierając się na łokciach. - Alon? Adept leżał obok niej na stoku wzgórza. Oczy miał zamknięte i nie otworzył ich, gdy wymówiła jego imię. Krew spryskała trawę u jego boku i wsiąkała w ziemię. 240 Eydryth podczołgała się do towarzysza i chwyciła jego rękę, ściskając mocno, żeby zatamować krew. Wreszcie przestała płynąć. Eydryth usiadła na piętach. Jej zbroczone szkarłatem ręce drżały. Alon wciąż nie odzyskiwał przytomności, jego twarz miała szarą barwę, wargi zaś niebieską. Choć słońce przygrzewało, trząsł się w cienkiej, niegdyś białej lnianej koszuli, teraz rudobrązowej od zakrzepłej krwi. Sposoby uzdrawiania, których nauczyła ją Joisan, powoli przychodziły na pamięć. Eydryth podniosła się z trudem i na drżących z osłabienia nogach podeszła do Kepliana. Odwiązawszy sakwy, rozsiedlała ogiera i puściła luzem, żeby mógł wytarzać się i paść. Ufała, że koń pozostanie w pobliżu swego pana. Owinęła Alona ciepło opończami, nazbierała chrustu, rozpaliła niewielkie ognisko i przyniosła wody ze strumienia. Czekając, aż się zagotuje, rozpakowała niewielką torbę z lekami, które Joisan tak dawno temu przygotowała dla niej. Czując słodkie i ostre zapachy sproszkowanych ziół, przypominała sobie strzępy wiedzy, którą jej wpajała przybrana matka. Jakiś lek wzmacniający... werbena! Napar z werbeny! Wyłowiwszy ostry, cytrynowy zapach, otworzyła odpowiedni woreczek i wrzuciła suche liście do garnka. Kiedy napar był gotów, odcedziła go, potem oparła głowę Alona na kolanie i spróbowała go napoić. Jego powieki zadrżały i ocknął się na tyle, że wypił napar, nie odzyskał wszakże całkowitej przytomności. Przestał jednak drżeć i Eydryth przynajmniej za to była wdzięczna losowi. Z myślą o ranie Alona, Eydryth sama też się napiła naparu z werbeny. Czuła taką słabość, jakby nie jadła i nie spała przez wiele dni. Wiedziała, że takie zmęczenie jest naturalne po użyciu mocy. I ta myśl obudziła w niej gorzkie wspomnienie. 241 Ja uprawiałam magię, pomyślała, ledwie mogąc w to uwierzyć. Dopiero co się to działo, a wspomnienia już plątały się i bladły, jakby należały do kogoś innego, nie do obecnej Eydryth. Westchnęła i pokiwała głową, gdy przypomniała sobie stok tamtego wzgórza przesłonięty iluzorycznymi kolczastymi krzakami i ów moment, kiedy śpiewając usunęła fałszywy obraz i odsłaniała ukrytą pod nim za pomocą czarów rzeczywistość. Czy naprawdę tego dokonałam? A może to moc Alona wywarła na mnie jakiś wpływ? Czy możliwe, że naprawdę mam własny magiczny talent? Nie była niczego już pewna, nie miała zresztą czasu nad tym się zastanawiać. Uklękła nad strumieniem, umyła twarz i ręce, szorując czubki palców i paznokcie białym piaskiem z jego dna. Joisan twierdziła, że utrzymywanie ran w czystości jest równie ważne, jak leczenie ich odpowiednimi ziołami i zaklęciami. Przemywszy wciąż krwawiącą ranę Alona przegotowaną wodą, do której wrzuciła kilka szczypt szafranu i krwawnika, żeby ułatwić gojenie, Eydryth ściągnęła brwi w zamyśleniu. Rana była duża i należałoby ją zaszyć, tak jak robiła to jej przybrana matka. Ale tutaj, w dzikim pustkowiu Arvonu nie miała ani igły, ani wygotowanych nici. Zastanawiała się, czy po prostu nie zabandażować rany, lecz skaleczenie było tak głębokie, że przy najmniejszym ruchu otworzyłoby się i zaczęło ponownie krwawić. A dalsza utrata krwi byłaby bardzo niebezpieczna - mogła okazać się dla Alona śmiertelna. Kiedy się tak wahała, jej wzrok padł na niewielką opieczętowaną skrzyneczkę z czerwonym mułem z Doliny Zielonych Przestworzy, którą ofiarowała jej Dahaun. Nie! - pomyślała, zagryzając wargę. Dahaun powiedziała, żeby nie otwierać tej skrzyneczki! Czerwony 242 muł jest dla Jervona - to jego ostatnia szansa wyleczenia! Z niechęcią spojrzała na Alona, czując narastającą w sobie wrogość wobec niego. Nie użyję lekarstwa Jervona, żeby cię uzdrowić! Nie zrobię tego! Ogarnął ją gniew. Jakaś niewielka cząstka jej umysłu twierdziła, że ten gniew jest nierozumny, lecz Eydryth była zbyt rozgniewana, by posłuchać tego głosu. - Nie! Jervon jest moim ojcem! Ty jesteś dla mnie nikim, nikim, słyszysz? Gniew rozgorzał w niej płomieniem, straciła nad nim panowanie. Miałbyś za swoje, gdybym poszła dalej bez ciebie, po tym, jak zaprowadziłeś nas w tamto magiczne bagno! - pomyślała rozwścieczona. Powinnam cię tu zostawić, zostawić, żebyś umarł! Młodzieniec poruszył się niespokojnie, jakby wyczuł jej nagły gniew. Eydryth upajała się wściekłością i nienawiścią. Ręka jej drgnęła, jakby sama chciała sięgnąć po sztylet. Dziewczyna wstała i odeszła, nie oglądając się za siebie. Zarzuciła sakwę na plecy i ruszyła w dół zbocza. Monso zarżał cicho, przebierając kopytami, ale Eydryth zignorowała go. Aż się trzęsła wspominając, jak uciekli z iluzorycznej krainy Yachne. Nienawidziła Alona za to, że zmusił ją do odkrycia tej cząstki swojej istoty, której nie pragnęła poznać. Nie chcę władać mocą! - powtarzała sobie w duchu. Niesie ze sobą zbyt wiele niebezpieczeństw, nadmierne ryzyko! Nie miał prawa tego robić! Nagle coś czarnego runęło z nieba, mierząc prosto w jej oczy. Przeraźliwy okrzyk rozdarł powietrze. Eydryth uchyliła się. Kiedy się wyprostowała, skrzydlaty napastnik znów ją zaatakował, mierząc szponami w jej twarz. Eydryth cofnęła się, potknęła, straciła 243 równowagę i siadła na ziemi tak ciężko, że zobaczyła wszystkie gwiazdy i poczuła gwałtowny szum w uszach. Zamrugała i szeroko otwartymi oczami rozejrzała się wokół. Istota, która się na nią rzuciła, usiadła na pobliskim uschłym drzewie. Był to sokół i gdy na niego spojrzała, znów zaskwirzył. - Stalowy Szpon! - krzyknęła Eydryth, a potem, wstrząśnięta i niepewna, przyłożyła rękę do czoła: Co ja robiłam? Chciałam porzucić Alona? Zostawić go na pewną śmierć? Z niedowierzaniem i rosnącym przerażeniem przypomniała sobie własne postępowanie sprzed kilku minut. To dzięki Stalowemu Szponowi odzyskała zmysły. Co to jest to -złe we mnie? - zadała sobie pytanie. Przypomniała sobie Alona, jak z okrutnym uśmiechem przyglądał się płonącym żywcem pajęczym jeźdźcom. Dlaczego tak się zachowujemy? Co się z nami dzieje? Zmieszana, walcząc z paniką, wróciła biegiem do miejsca, w którym pozostawiła swego towarzysza. Stalowy Szpon przeleciał na łęk siodła i przyglądał się jej ciekawie, gdy podważała nożem pieczęć na skrzyneczce Dahaun. Wieczko otworzyło się, odsłaniając gęsty czerwony muł. Eydryth zaczerpnęła go pełną garścią i grubo posmarowała nim ranę Alona. Szybko zamknęła pojemnik i ponownie zapieczętowała woskiem, używając ogarka świecy, w nadziei, że to wystarczy i że uzdrawiająca substancja nie straci swoich niezwykłych właściwości. Po kilku chwilach bruzdy bólu na twarzy Alona się wygładziły, mięśnie rozluźniły i młodzieniec zapadł w głęboki, naturalny sen. Eydryth ostrożnie, powoli zdjęła z niego zakrwawioną koszulę, po czym zamoczoną w gorącej wodzie szmatką zmyła z jego twarzy, ramion i piersi brud i zakrzepłą krew. Kiedy skończyła swoje zabiegi, słońce zdążyło ogrzać i wysuszyć Adepta. Choć nadal był blady, wyglądał już lepiej. Eydryth przysiadła na piętach i wypiła następny kubek naparu. Później zaś, pogryzając kawałek suchara, pokruszyła resztę do wody, żeby przygotować coś w rodzaju polewki. Spojrzała w górę na Stalowego Szpona i powiedziała: - Stracił tak wiele krwi, że naprawdę potrzebuje świeżego mięsa, skrzydlaty towarzyszu. Czy możesz coś dla niego znaleźć? - Własny głos wydał jej się obcy i twardy. Ptak wydał cichy, przenikliwy okrzyk i wśród szumu skrzydeł wzniósł się w powietrze. Kiedy Eydryth wyprała koszulę swego pacjenta, a potem zdołała ostrożnie ubrać go w suchą i czystą wyjętą z juków, czarny sokół znów pojawił się w jej polu widzenia. Zatoczył nisko krąg, trzymając coś w szponach - po czym upuścił zdobycz o parę kroków od dziewczyny. Podnosząc za długie uszy upolowane zwierzę, Eydryth zawołała: - Dziękuję ci, Stalowy Szponie! Obdarła łup ze skóry, ciężkim sztyletem posiekała drobno mięso i wrzuciła do garnka. Czekając, aż ugotuje się gęsty rosół, zajęła się nogą Kepliana. Okazało się, że opuchlizna zniknęła, a rana prawie się zasklepiła. Eydryth uspokojona wzięła swoją sakwę i okrążywszy wzgórze tak długo szła brzegiem strumienia, aż znalazła miejsce, w którym rozlewał się w płytką sadzawkę. Tam rozebrała się i umyła. Woda była zimna i zaparło jej dech w piersi, ale kąpiel ją odświeżyła. Uprała swoje zakrwawione ubranie i rozwiesiła do suszenia na krzaku. Przebrawszy się w czystą odzież, wróciła do Alona. Rosół był gotowy. Zdołała napoić nim Alona, który jednakże nie przebudził się w trakcie karmienia. Wreszcie 245 sama wypiła kubek gorącego niesmacznego napoju. Czuła takie znużenie, że okolica zamazywała jej się przed oczami, przypominając zaczarowaną krainę Yachne. W końcu, wiedząc, że więcej niczym już nie może pomóc Alonowi, Eydryth wpełzła pod opończę. Przytuliła się do Adepta uważając, żeby nie potrącić jego okaleczonego ramienia. Tylko na kilka minut, pomyślała. Zaraz wstanę... Wilgotny, gorący oddech Monsa obudził ją kilka godzin później. Keplian trącał nosem jej włosy, obwąchując worek z ziarnem, którego użyła zamiast poduszki. Eydryth przetarła oczy, ziewnęła od ucha do ucha, wreszcie usiadła. Słońce świeciło na zachodzie. Nakarmiwszy Kepliana, Eydryth położyła rękę na czole Alona, chcąc sprawdzić, czy ma gorączkę. Skórę miał trochę za ciepłą, ale bez wypieków. Zauważyła, że czerwony muł prawie wysechł. Dahaun zalecała, żeby wysechł i stwardniał, zanim go się usunie. Eydryth obandażowała więc rękę Alona, żeby ten dziwny opatrunek nie odpadł. Rozpaliła ogień, podgrzała rosół. Kiedy tym razem dotknęła Alona, otworzył oczy. Chociaż wyglądał na oszołomionego, był przytomny. - Jak się czujesz? - zapytała go. - Czy... wróciliśmy? - szepnął z trudem. - Tak. Twój czarodziejski most spełnił swoje zadanie. - Yachne? - Nie zauważyłam najmniejszego śladu ani jej, ani żadnych czarów - odparła. - Myślę, że Stalowy Szpon i Monso na pewno by mnie ostrzegli. Zresztą, najpierw zajęłam się tobą, a potem poczułam się tak zmęczona, że musiałam się przespać. Usiłował podnieść się na łokciach, lecz przeszkodziła mu w tym opierając rękę na jego piersi. - Spokojnie, Alonie. Nadal jesteś osłabiony. Straciłeś dużo krwi. Adept uległ, ale Eydryth zorientowała się po jego minie, że tylko na chwilę. - Nie możemy tu pozostać - powiedział nieco mocniejszym i ochrypłym głosem. - Musimy dalej szukać. - Nie na wiele się zda, jeśli znajdziemy Yachne, a ty będziesz za słaby, żeby stawić jej czoło - odparowała. - Wprawdzie władam jakąś cząstką mocy, nie mogę jednak równać się z tak potężną czarodziejką jak ona. Zacisnął usta i odrzekł z goryczą: - Ja też nie jestem pewien, czy mogę się z nią zmierzyć, a co dopiero liczyć na zwycięstwo. Ta pułapka, którą na nas zastawiła... Nie umiałbym utkać czegoś takiego - przyznał. - Ale ona tę moc ukradła - zauważyła minstrelka. - Może brak jej wiedzy, nawet jeśli ma teraz takie możliwości. No - ponagliła go, zanurzając kubek w garnku wiszącym nad ogniskiem - wypij jeszcze trochę zupy. Doda ci sił. Ostrożnie pomogła młodzieńcowi usiąść, po czym podała mu kubek. Ręce drżały mu tak bardzo, że gęsta zupa przelała się przez krawędź. Eydryth bez słowa podtrzymała naczynie. Alon wypił mały łyczek, potem następny, coraz pewniej. Starczyło mu sił tylko na wypicie zupy i zjedzenie kilku suszonych owoców. Widać było, że przeraża, go własna słabość. 247 - Co z Monsem? - zapytał. - Rana się zasklepiła. Wygląda nieźle. - Zawsze szybko przychodził do siebie - powiedział młody czarodziej. I dodał z goryczą: - Żebym ja tak mógł! - To wymaga czasu - odrzekła Eydryth. - Czar, który rzuciłeś, bardzo mnie wyczerpał, a przecież ja tylko ci pomagałam. - Pokręciła głową. - Nie utraciłam też tyle krwi, co ty. Potrzebujesz odpoczynku i dobrego jedzenia. - Potrzebuję jednego: odnaleźć Yachne, żeby odpłacić jej za zło, które nam wyrządziła! - odparował. - Ale ona teraz może być wszędzie! Stalowy Szpon zaskrzeczał nagle ostro, najwyraźniej chcąc zwrócić na siebie uwagę. Alon odwrócił się i wpatrzył w ptaka; porozumiewali się bez słów. Nagle się odprężył. - O co chodzi? - zapytała Eydryth. - Jeżeli dobrze go rozumiem, mówi mi, że ta, której śladem przeszliśmy przez Bramę, jest w odległości pół dnia drogi od nas, nie więcej - i że się nie śpieszy. - Skrzywił się z ironią. - To mnie wcale nie dziwi. Utkała taki czar, tworząc ogromną iluzoryczną krainę, że musi być nieźle zmęczona! - Spojrzał w zamyśleniu na sokoła. - Jest jeszcze coś, coś tak zamglonego gniewem, że nie mogę dobrze tego zrozumieć. Stalowy Szpon bardzo się gniewa na Yachne. - Bo jest źródłem zła, które spotkało cię tu, w Arvonie? - Nie, aż tak nie jest do mnie przywiązany - zaoponował Alon. - Kochał Jona. Sokolników i ich ptaki łączą silne więzy przyjaźni i wierności. - Ale przebywaliście razem przez długi czas - odparowała. - Wiem, że Stalowy Szpon jest do ciebie przywiązany. Kiedy mu powiedziałam, że potrzebujesz świeżego mięsa, aby odzyskać siły, zaraz wrócił ze zdobyczą. - Być może... - powiedział z westchnieniem Adept. - Jesteś zmęczony - oświadczyła. - Połóż się i odpocznij. Odwrócił się ku słońcu, które zawisło tuż nad dalekimi wzgórzami. Szkarłat i żółć zabarwiły chmury na zachodzie. - Mogę odpoczywać na grzbiecie Monsa. Sądzę, że utrzyma mój ciężar, jeżeli pojedziemy stępa. Eydryth otworzyła już usta, lecz nic nie powiedziała widząc, jak Alon kręci głową. - Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nie będę mógł odpocząć, dopóki znajdujemy się tak blisko zaczarowanej krainy Yachne. Co będzie, jeśli ponownie wpadniemy w tę pułapkę? Zaniepokojona dziewczyna spojrzała przez ramię na lekko migocący, wyrąbany w nagiej ziemi wąwóz. - Czy to możliwe? - Nie wiem. Czary, których użyła, przekraczają moje zdolności uprawiania magii... Nie umiem osądzić. Wiem tylko, że lepiej odpocznę na grzbiecie Monsa oddalając się stąd niż w pobliżu tego miejsca. Eydryth westchnęła. Prawdę mówiąc, teraz gdy wspomniał, że znów mogliby wpaść w zastawioną przez Yachne pułapkę, zdała sobie sprawę, że i ona nie mogłaby tu odpocząć. - Dobrze więc - odrzekła. - Poprowadzę Monsa i pójdziemy, ale nie dłużej niż godzinę, rozumiesz? - Mogę spać w siodle. Już nieraz to robiłem. Opierając się na ramieniu Eydryth zdołał przejść niewielką odległość dzielącą go od brzegu strumienia. Umył twarz i ręce w zimnej wodzie, potem zaspokoił 249 pragnienie. Kiedy Eydryth siodłała Kepliana i ponownie pakowała juki, Alon zdążył wypić jeszcze jedną porcję wzmacniającego naparu z werbeny. Z pomocą Eydryth zdołał wsunąć nogę w strzemię, a potem wgramolić się na siodło, stękając z wysiłku. Zagryzł wargi i pot wystąpił mu na czoło. Oszczędzając zranioną rękę niezdarnie okręcił się opończą i wyruszyli, mając słońce za plecami. Na szczęście ich droga wiodła przez łagodnie pofalowane łąki i mogli wędrować aż do zmroku, odgradzając się od pułapki Yachne mijanymi wzgórzami. Kiedy dotarli na szczyt trzeciego pagórka, Eydryth zatrzymała się dysząc ciężko, ale z lekkim sercem, gdyż znów zdążali do celu. Nie chciała się zastanawiać, co ich czeka podczas tych poszukiwań. Spojrzała na Alona. Miał zamknięte oczy i zgarbił się, drzemiąc w siodle. Gdybym tylko mogła zajść jeszcze trochę dalej, zanim zatrzymamy się na noc, pomyślała, oglądając się na ledwie widoczny pomarańczowoczerwony pasek na zachodzie. Monso, tak jak wszystkie konie, dobrze widzi w nocy i nie będzie potrzebował wielu wskazówek. Gdybym tylko miała moc widzenia w ciemności równie wielką jak Alon! Ta myśl sprawiła, że zatrzymała się nagle. Przecież ja mam moc! Może zdołam się nią posłużyć tak, jak on to robi! Szybko napiła się wody, gdyż zaschło jej w ustach, po czym otworzyła szerzej oczy, wyobrażając sobie, że widzi w mroku, a następnie zaczęła nucić. Na lewo... tak, to był jakiś krzak. Kiedy Eydryth się skoncentrowała, jego kontury stały się wyraźniejsze. Tam zaś... to rów wyżłobiony przez wiosenne ulewy. Na prawo rosła stara sosna, a jej nagie konary wyglądały jak ramiona szkieletu. Wziąwszy znów do ręki postronek Monsa i nucąc bez przerwy, Eydryth ruszyła dalej. Koło północy ledwie już powłóczyła nogami, a gardło tak ją bolało, że nie mogła już wydobyć żadnego dźwięku. Przekonała się jednak, że wystarczy, by zanuciła w myśli jakąś melodię, usłyszała ją wyraźnie, a mogła posługiwać się niewielką cząstką swej mocy. Miało to jednak swoją cenę. Na Jantarową Panią, każdy, kto chciał czarować, drogo za to płacił! Po raz pierwszy Eydryth naprawdę zrozumiała, poczuła każdym mięśniem i ścięgnem, dlaczego Joisan, Elys, Alon i Hyana po magicznych seansach zawsze drżeli z wyczerpania i mieli wilczy apetyt. Zatrzymywała się kilkakrotnie, żeby zjeść kilka garści suszonych owoców. W końcu, kiedy zaczęła słaniać się ze zmęczenia i coraz częściej chwytać postrzępionej grzywy Monsa, musiała się zatrzymać. Nogi same ugięły się pod nią i osunęła się na ziemię. Zdrzemnęła się na moment. Obudził ją Keplian, dotykając ją nosem. Bolały ją wszystkie mięśnie, wstała z trudem. Alon pół zwisał, pół leżał na grzbiecie Monsa, kurczowo zaciskając dłonie na jego grzywie. Pociągnęła Alona ku sobie, aż ciężko opadł w jej objęcia. Jęknęła, lecz nie wypuściła go. Był niewiele od niej wyższy, ale więcej ważył. Jakoś zdołała bez szwanku położyć go na ziemi. Pośpiesznie owinęła go opończą, pozwalając dalej spać. Jedzenie i picie może poczekać. Zdołała tylko rozsiodłać Monsa, sama okręciła się opończą, położyła na ziemi i natychmiast zasnęła. Po jakimś czasie obudziło ją nerwowe parskanie Monsa i stuk kopyt. Do końca nocy było jeszcze daleko, cieniutki sierp księżyca dawał niewiele światła. Jutro wcale nie będzie świecił, pomyślała z roztargnieniem. 251 Kary ogier nie pasł się, był wyraźnie poruszony i stał w pozycji strażnika stada. - Co się stało, mały? - zapytała cicho. W odpowiedzi Monso parsknął tak głośno, że aż podskoczyła z zaskoczenia. Eydryth szybko zanuciła w myśli jakąś melodię i wyraźnie zobaczyła Kepliana, atramentową sylwetkę na tle jaśniejszej czerni wiosennej nocy. Uniósł głowę i ogon, patrząc na północ i stuliwszy uszy tak, że prawie stykały się czubkami. Ponownie parsknął, a potem nagle zarżał - jakby rzucał wyzwanie innemu ogierowi. Z oddali nadeszła odpowiedź - niewyraźny syczący dźwięk, jaki nie mógł wydobyć się z piersi żadnej znanej jej istoty! Zaniepokojona dziewczyna szybko odrzuciła opończę i sięgnęła po swoją laskę. Kiedy wyciągnęła miecz, obnażona stal lekko zalśniła w słabym blasku zachodzącego księżyca. Alon wymamrotał coś przez sen, ale się nie obudził. Eydryth chciała nim już potrząsnąć, ale w porę przypomniała sobie, jak bardzo jest osłabiony, i pozwoliła mu spać. Niewykluczone, że wyzwanie Monsa było skierowane do przywódcy jakiegoś stada dzikich koni. Wiedziała, że żyją one w odludnych zakątkach Arvonu. Odległość albo skały mogły zniekształcić rżenie, nadać mu tak niesamowite brzmienie. Kiedy jednak się podniosła i spojrzała na północ, ta słaba nadzieja zniknęła. Trzej jeźdźcy zmierzali ku nim. Strach ścisnął serce dziewczyny. Szybko odnalazła postronek Monsa i przywiązała Kepliana do mocnego krzaka. W pobliżu nie było drzew, ale być może to go powstrzyma na jakiś czas. Jeżeli goście przybywali w pokoju... Proszę Cię, Jantarowa Pani, spraw, żeby nie zamierzali zrobić nam nic złego! Gdy jeźdźcy podjechali bliżej, Eydryth wytężyła wzrok, starając się rozróżnić szczegóły. Środkowy jeździec był wysoki i dosiadał wielkiego karosza. Dojrzała czerwonawy błysk w oczach wierzchowca; był to Keplian pełnej krwi. Nikła nadzieja, że nocni goście żywią przyjazne zamiary, rozwiała się jak mgła. Towarzyszące Keplianowi wierzchowce na pierwszy rzut oka i z dala wyglądały jak białe albo siwe konie. Kiedy się zbliżyły, Eydryth przekonała się, że nie przypominały żadnych znanych jej istot. Miały głowy długie i wąskie, długie i giętkie szyje, obłe ciała i wysokie nogi. Nie porastała ich krótka końska sierść, za to skóra połyskiwała lekko, jakby pokryta łuskami! Dziewczyna dostrzegła przelotnie ich ostre, zakrzywione zęby, gdy jeźdźcy ściągnęli wodze, zmuszając swoje dziwne rumaki, aby szły stępa. Zauważyła też, że nie miały kopyt, tylko szpony podobne do sokolich. Wyglądają jak jakaś nienaturalna krzyżówka koni z jaszczurkami, pomyślała. Podobne są do bestii z opowiadań Sylvyi, których dosiadał Maleron i jego myśliwi, kiedy ścigali ją jako To-Co-Przemierza-Szczyty... Dosiadający potworów żołnierze nosili czarne zbroje, a ich twarze ukryte były w cieniu hełmów, więc minstrelka nie mogła dostrzec rysów. Natomiast środkowy jeździec miał na sobie błyszczącą kolczugę i ozdobioną herbem ciemnoczerwoną opończę. Eydryth spojrzała na ten znak, pewna, że już kiedyś widziała podobny. Wąż - a raczej naga czaszka węża - ukoronowana bijącymi z niej ciemnymi promieniami Mocy. Gdzie widziała taki herb? Gorączkowo przebiegała myślą wspomnienia, rozgrzebując je, przywołując. Była 253 wtedy z Jervonem, tak, zobaczyła taki sam symbol wyryty... Tak, wyryty w słupku bramy... Przypomniała sobie teraz! To był słupek bramy w Garth Howell, szkole, do której przybywali obdarzeni magicznymi zdolnościami mężczyźni i kobiety, żeby nauczyć się nimi posługiwać! Wspomnienia napłynęły z taką siłą, że Eydryth aż jęknęła z zaskoczenia. Przypomniała sobie dzień, w którym razem z ojcem udała się do Garth Howell, żeby zapytać o Widzący Kamień. Opat, chudy, ciemnowłosy mężczyzna o bladej, ascetycznej twarzy dwornie udzielił im wskazówek, jak dotrzeć do tego Miejsca Mocy. Ale zanim stamtąd odjechali, młoda mniszka odciągnęła ich na bok i ostrzegła pośpiesznie. "Strzeżcie się tego Kamienia" - szepnęła. Eydryth znów usłyszała w myśli ochrypły dziewczęcy głos: "Daje on prawdziwą wizję, lecz żąda za to strasznej zapłaty!" Mniszka stała przed słupkiem bramy i ponad jej głową Eydryth zauważyła wyryty głęboko w granicie ten sam herb, który teraz zobaczyła. Mieszkańcy Arvonu obawiali się tej szkoły jako miejsca, w którym gromadzili się władcy mocy, tak samo jak Szarych Wież Jeźdźców Zwierzołaków. Wprawdzie nikt z Garth Howell nie przyznawał się, że kroczy Ścieżką Lewej Ręki, ale z czasem zaczęto różnie o tym mówić... Pragnęła podnieść miecz, ale zmusiła się do bezruchu, kiedy jeźdźcy zatrzymali się przed nią. Środkowy, który dosiadał Kepliana, zdjął hełm i Eydryth zauważyła, że był przystojny, nawet piękny - miał energicznie zarysowaną szczękę i regularne rysy twarzy. Piękne może być ohydne, przypomniała sobie słowa Sylvyi. Jej brat Maleron był piękny, Dinzil również... Eydryth trzymała wysoko głowę, miecz zwrócony ku dołowi, ale stała na lekko zgiętych nogach, gotowa do przyjęcia postawy bojowej. Milczała, zmuszając przybysza do zabrania głosu. Oparł się na łęku siodła i spojrzał jej w oczy. - Witaj, tkaczko pieśni - powiedział obłudnie łagodnym tonem. - Ty i twój towarzysz podróżujecie przez nasze ziemie. Ziemie Garth Howell, pomyślała, choć nie zdradziła się, że rozpoznała herb na jego opończy. Ponieważ podówczas nie dostrzegła go na żadnej chorągwi powiewającej z wież szkoły, przyjęła, że utrzymywano go w tajemnicy. - Proszę o wybaczenie, jeżeli wtargnęliśmy w nie. Nie wiedzieliśmy o tym - odrzekła gładko i dwornie. - Zdążamy do ziem klanu Czerwonych Płaszczy i jeszcze dalej. - Niewielu podróżnych tędy przejeżdża - stwierdził. Zauważyła, że zmierzył spojrzeniem ją samą, wciąż uśpionego Alona i Monsa. - Nasze ziemie leżą z dala od uczęszczanych szlaków. Jak to się stało, że się tu znaleźliście? - zapytał. Chce mnie pociągnąć za język, pomyślała, lecz odparła grzecznie i wymijająco: - Podróżujemy od wielu dni - stwierdziła, mówiąc prawdę, ale celowo zmieniając jej znaczenie. - Niedawno przebyliśmy wielkie Pustkowie położone daleko na zachód od Arvonu, a potem znaleźliśmy się tutaj. Jej rozmówca drgnął z zaskoczenia. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, mrużąc oczy... Istotnie, miał prawo odnieść się sceptycznie do jej słów. Eydryth nigdy nie słyszała, by ktoś twierdził, że przebył straszliwe Ziemie Spustoszone. Uśmiechnęła się uprzejmie, przez cały czas zastanawiając się, po co trzech jeźdźców tu przyby- 255 ło. Czy rzeczywiście są ludźmi? Ich ręce mają taki dziwny kształt... - Ach, tak - powiedział cicho. - To niezwykła wieść. Monso zarżał wyzywająco i wierzchowiec nieznajomego podniósł głowę. Obcy Keplian był za dobrze ujeżdżony, żeby odpowiedzieć na wyzwanie, ale w jego oczach pojawił się czerwony błysk. - I podróżujesz na niezwykłym ogierze - dodał nowo przybyły po krótkiej przerwie. - Nie bardziej niezwykłym niż twój - odparowała uprzejmie Eydryth. Uśmiechnął się, błyskając zębami, lecz - o dziwo - przez to wydał jej się mniej, a nie bardziej ludzki. - Mój wierzchowiec jest pełnej krwi, podczas gdy twój... jest zupełnie inny. Nigdy nie przypuszczałbym, że taka krzyżówka jest możliwa. - Najwyraźniej jest możliwa, skoro stoi przed tobą - zauważyła. Przybysz zachichotał i dziewczynie ścierpła skóra, jakby dotknęły jej obrzydliwe, oślizgłe ręce. Jeden z jego podwładnych wydał rechotliwy dźwięk. Dostrzegła przelotnie ostre, zwierzęce zęby. A może ten czarny hełm osłania pysk, a nie twarz? - Doskonale! - oświadczył przywódca. - Ty zaś jesteś niezwykłą - i zabawną - istotą, pani. Nie mówiąc o tym, że naprawdę piękną. - Dziękuję, panie - wykrztusiła zdrętwiałymi ustami. Ten Ciemny Adept - uznała bowiem, że z nim ma do czynienia - budził w niej coraz większy strach, i coraz trudniej było jej podtrzymywać tę pozornie lekką rozmowę. - Czy mogę prosić cię o łaskę? - Oczywiście! - Sprawiał wrażenie zachwyconego, a otoczka nieprawości wokół niego z każdą chwilą stawała się coraz silniejsza. - Czy możemy przejechać przez wasze włości? Musimy dotrzeć do najbliższej drogi. Chcę jeszcze raz gorąco przeprosić za nasz mimowolny błąd. - Nasz? - powtórzył, po czym rozmyślnie, jakby go dopiero teraz zauważył, przeniósł spojrzenie na leżącego nieruchomo skulonego Alona. - Masz towarzysza! Który nie tylko z tobą podróżuje, ale może dzieli również łoże? - Udając, że nie widzi, jak Eydryth zaciskając usta potrząsnęła przecząco głową, ciągnął z udanym żalem: - Niestety, wygląda na to, że mam rywala... Och, jestem niepocieszony, minstrelko. - Przycisnął dłoń w rękawicy do piersi, gdzie niepokojący herb stawał się coraz wyraźniejszy. Perłowy blask rozjaśnił niebo na wschodzie; niebawem wzejdzie słońce. Eydryth zastanawiała się z roztargnieniem, czy te stwory zdołają wytrzymać dzienne światło - wielu sług Ciemności nie mogło - lecz przybysze nie wyglądali na zaniepokojonych zbliżającym się świtem. Ciemny Adept spojrzał na bladą, wynędzniałą twarz Alona i jego zmierzwione, brudne włosy, po czym westchnął głęboko: - Muszę powiedzieć, pani minstrelko, że dziwi mnie twój smak. Jestem pewien, że mogłaś dokonać lepszego wyboru. Eydryth zapłonęła gniewem. Potrząsnęła głową, odrzucając maskę lekkiego flirtu i fałsz dwornej rozmowy. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, panie - oświadczyła. - Na jakie pytanie, piękna pani? - Czy pozwolisz nam przejechać przez wasze ziemie. 257 - To prawda, nie odpowiedziałem. - Sługa Ciemności przyjrzał się jej uważnie. - Wybacz mi. Moja odpowiedź brzmi tak: pojedziesz ze mną do naszej twierdzy i porozmawiasz z naszym panem opatem, gdyż to jego musisz poprosić. Jestem pewien, że wyrazi zgodę. - A jak daleko stąd do waszej twierdzy? - zapytała. - Zaledwie dzień drogi - odparł lekko. - Takie niewielkie opóźnienie na pewno nie sprawi ci kłopotu, prawda, pani? Eydryth poczuła, że opanowuje ją gniew, głuchy i ślepy. Rozpoznała, że gromadząca się w niej wola i zdecydowanie - to moc. Nie pozwoliła sobie na rozważania o zdolnościach Ciemnego Adepta, jego przypuszczalnym mistrzostwie w uprawianiu magii. Zamiast tego odpowiedziała z ironicznym uśmiechem: - Obawiam się, że byłoby to dla mnie zbyt uciążliwe. Niestety, muszę odrzucić twoje uprzejme zaproszenie, panie. Twarz Ciemnego Adepta stężała. Oparł rękę na rękojeści miecza i wyciągnął go z pochwy. - A ja obawiam się, że muszę przy tym obstawać. Roześmiała się głośno, zobaczyła, że drgnął z zaskoczenia. - W takim razie ja muszę, panie, odpór dawać! - zawołała, rymując swą odpowiedź. Pewna myśl przebiegła jej przez głowę, mknąc jak Monso w pełnym galopie, pomysł oparty na tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie - i na mocy, która się w niej gromadziła. Słowa i melodie skupiły się w jej umyśle bez udziału woli. - Tym? - Opanował się, uśmiechnął złowrogo i wskazał na jej obnażony brzeszczot. - Nie - odpowiedziała dziewczyna, rozmyślnie opieszale chowając miecz do pochwy. Podniosła futerał, wyjęła z niego harfę, zagrała dźwięczną nutę, która zdawała się rosnąć i rozlewać w powietrzu, omal jej nie ogłuszając. - Tym! Moc wypełniła ją całą, gdy zaczęła grać, a potem śpiewać: Więc chcesz obrazić mnie, panie? Niechże tak się stanie! Minstrel swoje prawa zna! Niech cię zrani klinga twa, Gdy w zacięty pójdziesz bój! Niech na marne pójdzie znój, Niech ci szum napełni uszy I odsieczy głos zagłuszy! Niech krzak każdy cię uwięzi Wśród kolczastych swych gałęzi! Niech wzgardzi tobą sprzedajna dziewka, Niech jej nie skusi twoja sakiewka! Zobaczyła, jak dwaj nieczłowieczy jeźdźcy ukradkiem odsuwają się od swego pana, patrzyła na jego przerażenie, gdy piosnka - pełna płynącej od niej mocy, wzmocnionej siłą wydobywającą się z harfy - napełniła powietrze. Starodawne przekazy głosiły, że bard może źle życzyć, przekląć, a nawet spowodować śmierć tego, kto go obraził. Eydryth przelała w swoją pieśń całą targającą nią wściekłość, rozczarowanie, gniew na Yachne. Za tym na pewno stoi ta wiedźma, pomyślała, czując, że jej słowa są tak jadowite, jakby zanurzyła je w truciźnie. Siły Ciemności chcą nas opóźnić, w ten sposób pomagając Yachne. Zobaczymy, kto na tym dobrze wyjdzie. 259 Wytężając umysł, potrącała struny z quanstali kaleczące jej palce. Więcej słów trafiało na właściwe miejsce, kiedy pośpiesznie układała drugą zwrotkę swojej pieśni. Zagrała szybko i śpiewała dalej, podnosząc coraz bardziej głos: Więc chcesz walczyć ze mną, panie? Niechże tak się stanie! Niech szaleniec cię prowadzi, Niech cię druh serdeczny zdradzi! Obyś przeżyl własne dzieci I daremnie szukał śmierci! Niech cię strach za gardło dusi, Gdy odwagi szukać musisz. By nikomu się nie chciało W fałszywej chodzić żałobie, Kiedy twe gnijące ciało W bezimiennym spocznie grobie! Keplian zarżał z przerażenia, gdy poczuł bolesne ukłucie kolczastego wędzidła. Zbrojni jeszcze dalej cofnęli się od swego dowódcy. Gardłowe, bulgocące, przerywane sykiem dźwięki wydobyły się z niekształtnych ust, które dostrzegła przelotnie pod czarnymi hełmami. Eydryth nigdy dotąd nie słyszała tej mowy, a mimo to wyczuła strach w głosach nieznanych stworów. Grymas przerażenia wykrzywił twarz Ciemnego Adepta. Tkaczka pieśni grała na harfie, śląc w jego stronę muzykę i gniew. Niezależnie od tego, co mówiła przeszłość, sama wiedziała, czuła, że w jej słowach kryją się Prawda i Moc. Jej przekleństwo się spełni. Śpiewała o czekającym czarnoksiężnika losie, pieczętując go swoją magią. Kiedy twe gnijące ciało w bezimiennym spocznie grobie! Cisnęła w niego znów ten ostatni wiersz z taką mocą, że Ciemny Adept drgnął, jakby naprawdę go uderzyła. Później warknął coś pod nosem, zawrócił Kepliana, spiął go ostrogami i pognał w stronę, z której przybyli. Dwaj podwładni jechali za nim znacznie wolniej, trzymając się z dala od swego pana -jakby obawiali się, że przekleństwo minstrelki również ich dosięgnie, jeśli zbytnio się do niego zbliżą. Kiedy skraj tarczy słonecznej zajaśniał nad najbliższym wzgórzem, cała trójka zniknęła w porastającym stok lesie, kierując się na północ. Eydryth patrzyła za nimi, rozkoszując się zwycięstwem. Czuła się bardzo silna, triumfowała, miała wrażenie, jakby płonął w niej ogień gniewu i nienawiści. Przypomniawszy sobie wyraz twarzy Ciemnego Adepta i los, na jaki go skazała, odchyliła głowę i roześmiała się - śmiała się długo i głośno... Śmiała się, aż zabrakło jej tchu i musiała odetchnąć. Coś krzyczało na nią, że nie powinna tak upajać się upadkiem innego człowieka - nawet sługi Ciemności - ale zignorowała ten głos sumienia. - Niech twe gnijące ciało w bezimiennym spocznie grobie - szepnęła pokazując w uśmiechu zęby, gdy promienie słoneczne padły na jej twarz. Kiedy głośny śmiech Eydryth ustąpił miejsca sapaniu, usłyszała głos: - Dobrze się spisałaś, tkaczko pieśni. Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła Alona. Siedział prosto i nie odrywał od niej spojrzenia. - Jak długo nie spałeś? - zapytała, czując, że budzi się w niej gniew ten sam, co wczoraj. - Dostatecznie długo, by przekonać się, że nie potrzebowałaś mojej pomocy w walce z tym czarnoksiężnikiem. - Skinieniem głowy wskazał stronę, w której zniknął Ciemny Adept. - Moje gratulacje. Spiorunowała go spojrzeniem. - Gdzieś mam twoją pomoc! - wrzasnęła wściekle. - Myślałam, że jesteś taki słaby, że nie możesz usiąść bez pomocy, gdyż inaczej na pewno próbowałabym cię obudzić. To ty powinieneś rozprawić się z naszym nieproszonym gościem! - Fala mocy odpływała, cofała się, pozostawiając ogromną słabość. Raptem usiadła, żeby się nie przewrócić. Rozbolała ją głowa, a ciało zdawało się usychać. Alon beztrosko wzruszył ramionami. 262 - Nie byłem ci potrzebny. Teraz chyba sama uwierzyłaś, że naprawdę władasz mocą i to niemałą. - Uśmiechnął się niewesoło. - Nigdy bym nie przypuścił, że można walczyć za pomocą złośliwych wierszyków. Wiesz chyba, że spotka go to wszystko - dodał rzucając jej zaciekawione spojrzenie, jakby pytał, czy ma coś przeciwko temu. Eydryth podniosła głowę. - Wiem, że tak się stanie - odparła i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Radość z klęski Ciemnego Adepta znów wydała się jej niestosowna, zła, ale szybko przegnała tę myśl. - Co teraz? - zapytała. Alon przyciągnął sakwę z prowiantem. - Najpierw zjemy i napijemy się, a potem ruszymy dalej - powiedział po prostu. - Musimy odjechać stąd jak najszybciej. Może ich być więcej tam, skąd on przybył. Kiedy skończyli jeść, Eydryth obejrzała ranę. Czerwony muł wysechł i popękał pod bandażem, więc odłupała go paznokciem. Tam gdzie tak niedawno ziała otwarta rana, zobaczyła tylko cienką białą bliznę. Wpatrzyła się w nią ze zdumieniem. Gdybyż tak podziałał na jej ojca! Straciła jednak nadzieję, gdy przypomniała sobie, że złamała pieczęć na skrzyneczce Dahaun. Noga Monsa również wyglądała znacznie lepiej niż przedtem. Jego pan znów zaśpiewał nad nią uzdrawiające zaklęcie, jednocześnie nacierając ją maścią, którą wydobył ze swoich zapasów. - Dzisiaj ty jedziesz - oświadczył. - Czary, które rzuciłaś, bardzo osłabiają. Ja pójdę piechotą. Przyjrzała się jego twarzy, nadal bladej pod warstwą opalenizny. - Jeszcze jesteś na to za słaby - odparła. 263 - Przespałem prawie cały wczorajszy dzień - przypomniał jej. - A ty właściwie nie odpoczywałaś. Do góry! - rozkazał, wskazując siodło. Eydryth zawahała się, ale włożyła stopę w strzemię. Alon podtrzymał ją, kiedy powoli gramoliła się na grzbiet Kepliana. Zagryzła wargi, żeby nie jęknąć, tak ją bolały wszystkie mięśnie. Dziwnie się czuła w siodle na grzbiecie Monsa. Ogier przestąpił z nogi na nogę, przekrzywił głowę i łypnął na nią okiem, po czym położył uszy. Siła ukryta w jego potężnym ciele wzbudziła w niej lęk. Zesztywniała. Keplian parsknął gniewnie i grzebnął kopytem. - Czy jestem drugą osobą po tobie, która go dosiadła? - zapytała, ukrywając drżenie głosu. Przypomniawszy sobie szaleńcze galopady Monsa, z trudem przełknęła ślinę. Adept skinął głową. - Rozluźnij nogi na jego bokach - polecił, przypomniawszy jej krótko to, o czym wiedziała z własnego doświadczenia, kiedy pomagała Kiogom ujeżdżać ich konie. - Jeżeli będziesz napięta, wyczuje twój niepokój. - Później uspokoił karego ogiera. Eydryth kiwnęła głową i odprężyła się całą siłą woli. Alon ruszył w drogę, prowadząc swojego wierzchowca. Po kilku chwilach Stalowy Szpon zleciał z góry i zaskrzeczał na powitanie. W przeciągu godziny brak snu i zmęczenie dały się Eydryth we znaki i dziewczyna zdrzemnęła się w siodle. Jej ciało automatycznie kołysało się w takt kroków Monsa. Obudziła się i jęknęła, kiedy czarny ogier nagle zatrzymał się i podniósł głowę tak gwałtownie, jakby wędzidło nieoczekiwanie go ukłuło. Zaskoczona dziewczyna wyprostowała się, zamrugała i przetarła piekące oczy. Zaschło jej w ustach, czuła w nich przykry smak. Głód skręcał jej kiszki. Sądząc po słońcu, było już dobrze po południu. Przed nimi biegła droga, pierwsza, jaką zobaczyli w tych stronach. Eydryth spojrzała w dół na Alona. Adept opierał się o bark Monsa, jakby tylko w ten sposób mógł utrzymać się na nogach. - Alonie? - wykrztusiła. - Co się dzieje? Czy jesteś ranny? Dziewczyna zeskoczyła z siodła, chwyciła go za ramię i spojrzała w twarz. Pocił się i był blady. - Co ci się stało? - zapytała z niepokojem. - Skręciłem nogę - mruknął. - Muszę chwilę odpocząć... - Za długo szedłeś - zawyrokowała podnosząc do ust menażkę z wodą. Najpierw spłukała wstrętny smak z ust, a potem napiła się chciwie. Następnie podała ją Alonowi, patrzyła, jak pił, po czym powiedziała: - Teraz ty pojedziesz, a ja pójdę. - Nie - oświadczył nie znoszącym sprzeciwu tonem i zakorkował butlę. - Siądź znów na Monsa. Ja mogę iść. - Iść? - powtórzyła szyderczo. - Och, na pewno! I biec, co do tego nie mam wątpliwości! Nie bądź głupcem! Jego oczy nabrały twardego wyrazu, wyglądały jak jasne i płaskie kamyki na dnie strumienia. - Powiedziałem ci, że to ja pójdę. - Ruchem głowy wskazał puste siodło. - Wdrap się tam. Zaraz. Teraz. - Nie możesz mi rozkazywać - odparowała zimno. - Głupiec z ciebie, jeśli próbujesz to zrobić. - Uważaj na to, co mówisz, minstrelko. Za dużo sobie pozwalasz. - Adept poczerwieniał z gniewu. 265 - To, co mówię i dokąd idę - i jak docieram do celu - ogarniał ją gniew i zacisnęła pięści - to moja sprawa, a nie twoja! Powietrze wokół Alona zdawało się drżeć i świecić. Strach zakradł się do serca Eydryth, która bez namysłu cofnęła się o krok, zanim zdołała się opanować. Młody Adept otworzył już usta, żeby coś powiedzieć - a sądząc z wyrazu jego twarzy, to nie byłby żart - ale nigdy nie wymówił tych słów. Nagle Stalowy Szpon zaskwirzył przenikliwie, Monso zaś uderzył łbem w pierś swego pana tak silnie, że omal go nie przewrócił, Alon zaklął, gdy skręcona noga ugięła się pod nim. Do czasu, kiedy odzyskał równowagę, Eydryth wzięła się w ryzy. Wskazując na nogę Kepliana oświadczyła: - Jest prawie zdrów. Jeżeli pojedziemy powoli, na pewno uniesie nas oboje. Alon zawahał się. Niepostrzeżenie spróbował przenieść ciężar ciała na prawą nogę i ledwie zdołał pohamować grymas bólu. W końcu skinął głową. - Dobrze - warknął. Kulejąc podszedł do karego ogiera i wspiął się na siodło. Wówczas odwrócił się i niechętnie wyciągnął rękę do dziewczyny. Eydryth rozmyślnie go zignorowała i wskoczyła na Kepliana bez jego pomocy. Alon zasępił się, jego twarz pociemniała jak chmura gradowa. Skierował Kepliana w stronę drogi. Kiedy stanęli na jej skraju, młodzieniec zawrócił ogiera na południowy wschód. Eydryth potrząsnęła go za ramię. - Kar Garudwyn leży tam! - Wskazała na wschód, na lewo od nich. Adept nie zareagował. Zaniepokojona dziewczyna pociągnęła go za rękaw. - Wybrałeś zły kierunek! Pokręcił z uporem głową. - Alonie! - Uderzyła go lekko w ramię. - Zatrzymaj się! - Nie! - prawie warknął, w końcu racząc odpowiedzieć. - Alonie, musimy jechać na wschód, a nie w tę stronę. Co chcesz przez to zyskać? W końcu powstrzymał Kepliana i odwrócił się do dziewczyny. - Śmierć Yachne - odparł stanowczo. - Ta czarodziejka jest tam - dodał wskazując na południowy wschód. - Ależ... ależ... - wyjąkała z oburzeniem, czując, jak nagły lęk wypiera z niej gniew. On naprawdę zamierza to zrobić! - Przecież już postanowiliśmy, że najlepiej będzie, jeżeli udamy się prosto do Kar Garudwyn. Nie możemy zawrócić! Czy pamiętasz o Kerovanie? Musimy uratować Kerovana! - Gdy Yachne zginie, przestanie komukolwiek zagrażać - odparł i w jego głosie zabrzmiała taka złość, że dziewczynie zaparło dech w piersiach. - Stalowy Szpon powiedział mi, że tędy przechodziła i że wciąż jest tylko o pół dnia drogi od nas. - Nie pojadę! - zawołała Eydryth. - Pójdę sama ostrzec Kerovana! - Idź więc - warknął. - Z moim przekleństwem! Ogarnęła ją wściekłość, lecz w oczach Alona dostrzegła coś takiego, że powstrzymała się od uwag. Zsunęła się na jedną stronę Kepliana, żeby w każdej chwili móc się z niego zsunąć. - Pójdę - szepnęła uparcie. Stalowy Szpon nagle rzucił się ku nim, skrzecząc przeraźliwie. Monso się wzdrygnął. Gdyby Keplian skoczył na prawo, Eydryth spadłaby na ziemię. Lecz 267 kary ogier odskoczył w przeciwną stronę, pochylając głowę, tak że dziewczyna znów znalazła sią na swoim miejscu. Instynktownie objęła Alona w pasie w chwili, gdy Keplian gwałtownie skoczył do przodu. - Nie! - wrzasnął Adept, starając się odzyskać kontrolę nad swoim wierzchowcem. Ścisnął Monsa kolanami i z całej siły ściągnął wodze, chcąc, by ogier podniósł głowę. Pochylił się, to skracając, to wydłużając wodze, próbując założyć przygryzione przez konia wędzidło. Znów szarpnął i podciągnął wodze... ...i udało mu się to lepiej, niż przypuszczał. Monso stęknął i podrzucił głowę do góry, uderzając w twarz pochylonego jeźdźca. Nieprzytomny Adept osunął się i byłby spadł z siodła, gdyby Eydryth go nie przytrzymała. Teraz oboje spadliby z grzbietu Kepliana przy najmniejszym jego podskoku, ale ten najwidoczniej porzucił zamiar pozbycia się ich. Z początku szedł spokojnie stępa, potem nieco przyśpieszył, wreszcie ruszył cwałem. Eydryth zdołała wyrwać wodze z rąk Alona i zerkając ponad jego ramieniem, poczęła je skracać. Lecz Keplian zignorował jej wysiłki. Biegł teraz co sił w nogach, wielkimi krokami. - Monso! - krzyknęła, czując, że prąd powietrza smaga jej twarz, wyciska z oczu łzy i rozmazuje po policzkach. Prawie nic nie widziała. - Spokój, chłopcze! Ejże, prrr! - Jedno czarne ucho zwróciło się ku niej, ale tylko tak kary ogier zareagował na jej słowa. Pędzili teraz na wschód, w stronę Kar Garudwyn, mknąc polną drogą z prędkością leśnego pożaru. Alon niebezpiecznie zachwiał się w siodle i dziewczyna objęła go mocniej. Przy ich szybkości taki upadek mógłby być śmiertelny. Wciśnięta w siodło dziewczyna nie obawiała się, że spadnie, gdyż Monso biegł prosto i tak równo, że jeździec tylko lekko się kołysał. Jednakże jej panowanie nad Keplianem pozostawiało wiele do życzenia. Kary ogier wcale nie zważał ani na wędzidło, ani na wysiłki Eydryth, która starała się go zmusić do zwolnienia biegu. Dziewczynie kręciło się w głowie ze strachu. Monso biegł tak szybko, że straciła poczucie czasu. Czy jadą dopiero kilka minut? A może już godzin? Zebrała się w sobie i zaczęła śpiewać. Może uspokoi Monsa jak wtedy, na końskim jarmarku. Ale wiatr porywał jej słowa. Próba zatoczenia wielkiego łuku też się nie powiodła. Monso nie dał jej kierować sobą. Alon poruszył się, jęknął i widocznie odzyskawszy przytomność począł szamotać się słabo. - Siedź spokojnie! - krzyknęła mu do ucha. - Nie ruszaj się, bo oboje spadniemy! Usłyszał ją, gdyż po kilku chwilach zacisnął dłonie na jej rękach trzymających wodze. Razem usiłowali powstrzymać Kepliana - bez rezultatu. Nagle dostrzegła coś w oddali... na lewo od drogi. Jakiś olbrzymi grzyb o szarej nóżce i zielonym kapeluszu rósł na szczycie wzgórza. Czarna smuga zanurkowała w powietrzu i przeleciała obok nich. Eydryth usłyszała przenikliwy krzyk Stalowego Szpona. Monso nagle skręcił w bok i jeszcze zwiększył szybkość, kierując się w stronę niesamowitego kształtu. Dziewczyna z zaciśniętymi powiekami błagała w myśli Gunnorę, by Kepłian nie wdepnął tylko w jakąś norę albo dziurę. 269 Tymczasem Monso nie zwolnił nawet na stromym zboczu. Mknął teraz tak szybko, że miała wrażenie, iż leci na grzbiecie Stalowego Szpona, a nie dosiada ponoszącego konia. Kiedy dotarli na szczyt wzgórza, Eydryth otworzyła oczy. Teraz widziała, czym w istocie był ów wielki grzyb: to zagajnik z rosnących kręgiem gigantycznych drzew o bladozielonych pniach i pierzastych zielonych gałęziach na wierzchołkach najwyższych konarów. Monso nieco zwolnił biegu i zaczął okrążać dziwny gaj. Drzewa rosły w tak równych odległościach, że nie mogło to być dziełem natury; musiała je tam zasadzić jakaś istota rozumna. Eydryth usłyszała głośny, chrapliwy dźwięk i zdała sobie sprawę, że to zmęczony w końcu Keplian tak sapie jak kowalski miech. Strzępy piany bielały mu na karku i płatami spadały na ziemię. - Czy teraz możesz go zatrzymać?! - krzyknęła do Alona. - Próbuję - odparł. Lecz Keplian nadal krążył wokół wysmukłych pni, które rosły tak blisko siebie, że tworzyły naturalną palisadę. Znajdowali się teraz na wschodnim stoku wzgórza. Dziewczyna spojrzała na gęstą zieloną trawę porastającą zbocze. - Skaczemy? - spytała. - Skacz! - rozkazał Alon, odchylając się do tyłu i z całej siły szarpiąc wodze, aż zadrgały mięśnie jego ramion i pleców. - Ja zostanę... Stalowy Szpon znów przeleciał obok z tym swoim przeraźliwym okrzykiem. Monso raptownie zaparł się w ziemię przednimi kopytami. Odrzut pchnął czarodzieja i tkaczkę pieśni do przodu. Alon zaczął przeklinać ogiera, a potem, w porywie gniewu, smagnął go po szyi końcem wodzy. Dzikość 270 brzmiąca w jego głosie i wściekłość, z jaką zadał cios, przeraziły Eydryth. Stalowy Szpon znowu zaskwirzył. Nagle Monso zrobił wielki skok przed siebie, a potem rozbrykał się, jakby opętały go demony. Uczepiona kurczowo Eydryth wytrzymała jeden skok, dwa... Keplian skoczył w górę, rzucając kopytami na boki i z wygiętym w łuk grzbietem obrócił się w powietrzu, jak wąż z przetrąconym karkiem - dziewczyna spadła na ziemię. Instynktownie skuliła się i wcisnęła głowę pomiędzy kolana. Monso rżał przeraźliwie i kwiczał. Eydryth w ostatniej chwili pomyślała, że może jednak nie wyląduje na niej podczas jednego z szaleńczych skoków. Miękka trawa wyhamowała prawie cały impet upadku Eydryth. Mimo to jęknęła, gdy wydało jej się, iż jakaś olbrzymia ręka ścisnęła jej pierś i plecy. Oszołomiona, podniosła głowę i zobaczyła Alona uczepionego oszalałego ogiera. Adept przegrywał tę potyczkę. Krew strumieniem płynęła mu z nosa. Zapomniał o godności i jedną ręką trzymał się łęku siodła, drugą zaś wymachiwał, starając się utrzymać w siodle. Eydryth bez ruchu leżała na ziemi, łapczywie chwytając oddech. Nagle wzdłuż ramienia poczuła dziwne, ciepłe mrowienie. Obawiając się najgorszego, spojrzała na rękę: palce jednak zgięły się na jej rozkaz. Nie dostrzegła też żadnego śladu urazu. Rozejrzała się i zauważyła, że Monso jakby ją wrzucił w jedyną przesiekę w żywej palisadzie z niezwykłych drzew. Jej ramię leżało wewnątrz kręgu - i to stamtąd dochodziły ją te dziwne doznania. Ciepło... bezpieczeństwo... uzdrawiająca moc... światło. To uczucie było zarazem tym wszystkim i czymś więcej. Znacznie większym. Owo światło wpełzło w nią, 271 rozprzestrzeniało się, napełniało spokojem, przepędziło gniew i nieprawość, która tak ją przeraziła w ostatnich dniach, gdyż czuła, że usiłuje nią zawładnąć. Uczucie, że jakaś moc uleczyła nieznaną chorobę jej duszy, było tak przemożne, że w osłupieniu wpatrzyła się w swoje ramię, zapominając o utarczce Kepliana z jego panem. Ostrożnie oparła się na rękach. Miała zawroty głowy i szumiało jej w uszach, ale pragnienie oczyszczenia się z Ciemności pchało ją naprzód. Eydryth pełzła powoli i uparcie; zatrzymała się dopiero wtedy, gdy cała znalazła się w przejściu do tego dziwnego miejsca. Otoczyło ją światło i ciepło, kojąc duszę i ciało. Dopiero teraz zrozumiała, uświadomiła sobie, co się z nią działo, dlaczego oboje z Alonem tak dziwnie się zachowywali. Odkąd przeszli przez Ciemną Bramę, zagnieździł się w nich trujący Cień, zjadliwa i podstępna choroba duszy, którą teraz leczyły blask i życie tego Miejsca Mocy. Leczyły... uzdrawiały jej duszę i ciało. Po pewnym czasie - później zdała sobie sprawę, że nie mogło to trwać dłużej niż minutę lub dwie - Eydryth westchnęła, a później wstała. Odzyskała siły - nie ową ciemną siłę nienawiści i gniewu, ale uzdrawiającą siłę spokoju. To Miejsce Mocy obdarzyło ją hojnie, a był to bezcenny wprost dar. Stłuczenia i sińce przestały ją boleć, poczuła się odświeżona i pokrzepiona. Spojrzała w stronę wejścia do świętego gaju właśnie w chwili, gdy Monso stawał dęba, bijąc powietrze przednimi nogami. Wyglądał jak pradawny koński demon. Jego oczy płonęły szkarłatem, z pyska spadały różowe płaty piany. Później oszalały z wściekłości Keplian rzucił się na ziemię. Eydryth, przyciskając ręce 272 do ust, obserwowała to z poczuciem bezsiły, pewna, że Alon zginie. W ostatniej chwili Adept zeskoczył z siodła. Wylądował w połowie odległości między dziewczyną a swoim wierzchowcem. Monso przekręcił się, podniósł z trudem i stanął ze zwieszoną głową. Dyszał ciężko. Jego pan usiadł powoli. - Alonie! - zawołała Eydryth, lecz Adept spojrzał na nią obojętnie, jakby jej nie poznawał. Ogarnęło ją przerażenie, kiedy zdała sobie sprawę, że szare oczy Alona przybrały dziwnie matową, srebrną barwę. Rzuciła się ku niemu, ale ruchem ramienia strząsnął jej rękę. Potem - ignorując ją całkowicie - wstał i ruszył w stronę Kepliana z miną, która nie wróżyła nic dobrego nieszczęsnemu wierzchowcowi. Purpurowe błyskawice - purpura to kolor Ciemności, przypomniała sobie z lękiem - zaczęły strzelać spomiędzy jego rozwartych palców. Eydryth zrozumiała, że zamierza zabić Kepliana. Cień, który zdołał nabrać w niej niewiele siły, Alona opętał całkowicie. I nic dziwnego, pomyślała, idąc za nim chwiejnym krokiem. Przecież nie tylko przeszedł przez Ciemną Bramę, lecz także rzucił czar, który ją otworzył! Ciemność wywarła na niego większy wpływ niż na nią. Rzucając Ciemny czar, Alon wchłonął w siebie Cień. Tak samo zatruwa się człowiek jedzący zepsute mięsiwo! - Uciekaj, Monso! - krzyknęła. Spróbowała pochwycić Adepta w chwili, gdy purpurowa błyskawica strzeliła z jego palców. Na szczęście Keplian drgnął gwałtownie i czarodziejski pocisk go nie trafił. Oszołomiony ogier, w którym nawyk posłuszeństwa walczył z nagłą obawą przed ukochanym panem, zaczął się cofać powoli. Alon ruszył ku niemu. Jego zakrwawiona 273 twarz pociemniała z wściekłości, oczy zaś spoglądały zimno i ostro jak srebrne brzeszczoty. Podniósł do góry ręce i skierował na Monsa zakrzywione palce. Eydryth z całej siły uderzyła Alona ramieniem w krzyże. Adept upadł na twarz, purpurowa zaś błyskawica z trzaskiem popełzła po ziemi, pozostawiając czarny ślad w gęstej trawie. Alon z przekleństwem przekręcił się na plecy. Wyraz jego twarzy uświadomił dziewczynie grożące jej niebezpieczeństwo. Muszę zaprowadzić go do Miejsca Mocy, pomyślała. Może go uzdrowi? Zupełnie świadomie, pełna niechęci wobec siebie samej, uderzyła go pięścią w szczękę w chwili, kiedy próbował się podnieść. Półprzytomny Adept runął znów na ziemię, a dziewczyna pośpiesznie zaczęła go ciągnąć za nogę w stronę oazy uzdrawiającej mocy i światła. - Proszę cię, Jantarowa Pani - szepnęła wyschłymi ustami. - Proszę cię... Naraz Alon z całej siły kopnął ją drugą nogą w przedramię. Nosił ciężkie buty, więc dziewczyna straciła czucie. Krzyknęła z bólu i puściła jego stopę. Alon potoczył się po ziemi, wstał, odwrócił się i zrobił ruch, jakby chciał uciekać jak najdalej od Miejsca Mocy. Zobaczyła jego twarz: malował się na niej strach. To Cień, który w nim tkwi... - pomyślała. Tak łatwo go nie opuści! - Alonie, nie! - zawołała i pobiegła za nim. Był tuż przy ciężko dyszącym i szeroko rozkraczonym Keplianie, gdy go dopadła i odepchnęła na bok zdrową ręką. Odwrócił się, znów upadł, zerwał się jak oparzony. Poruszał się z szybkością szaleńca. Ale Eydryth już zacisnęła rękę na rękojeści swej laski przywiązanej do boku Monsa. Szarpnęła co sił i oderwała ją. - Alonie... - szepnęła, próbując spojrzeć mu w oczy, sięgnąć poza Ciemność, która go pochłonęła. - Musisz pójść ze mną! Nie odpowiedział, tylko się cofnął. Purpurowe światło strzeliło z jego rąk. Eydryth uświadomiła sobie, że mógł ją zabić, zabić bez trudu. - Nie rób tego - powiedziała błagalnym tonem. - Pamiętaj o Jonthalu. Na chwilę jego oczy odzyskały dawną, ciemnoszarą barwę. Ale potem znów pojaśniały, ich spojrzenie stwardniało. Dziewczyna zrozumiała, że go straciła. Nawet nie zauważyła, kiedy kopnięciem wytrącił jej laskę z ręki. Odrętwiałe palce dziewczyny nie zdołały jej utrzymać. Alon lewą pięścią uderzył ją tuż za uchem, jednocześnie zaciskając prawą dłoń wokół jej gardła. Zrobiło się jej ciemno przed oczami. Pomna nauk Jervona o użyciu siły napastnika przeciwko niemu samemu, Eydryth osunęła się na ziemię i przewróciła na plecy, jednocześnie podciągając kolana. Walnęła go nimi w brzuch. Stęknął boleśnie, tracąc oddech. Wtedy szybko zepchnęła go z siebie i z całej siły uderzyła małą, twardą pięścią w szczękę. Raz, drugi... Oczy Alona stały się szkliste i przygasły. Jego ciało zwiotczało. Dysząc teraz równie ciężko jak Monso, Eydryth złapała Alona za ramiona, po czym zaczęła go znowu ciągnąć w stronę wejścia do Miejsca Mocy. W połowie drogi obejrzała się, szukając wzrokiem wyrwy w leśnej ścianie - i to ją zgubiło. Alon nagle przyszedł do siebie i wyrwał jej się z rąk. Z półobrotu kopniakiem podciął nogi dziewczynie. 275 Upadła ciężko na ziemię. Tymczasem Adept zerwał się i biegł chwiejnym krokiem już nie w stronę Monsa, ale na zachód, skąd przybyli. Dziewczyna ostatkiem sił chwyciła laskę, poderwała się na kolana i zanim zdążyła przemyśleć następne posunięcie, z rozmachem rzuciła ją w stronę kulejącego mężczyzny. Zwieńczona figurką gryfa laska pomknęła nisko nad ziemią i uderzyła Alona w nogi. Adept przewrócił się i tym razem legł nieruchomo. - Jantarowa Pani, co ja zrobiłam?! - wykrzyknęła Eydryth i tłumiąc szloch rzuciła się w stronę Alona. Uklękła i ostrożnie go przewróciła. Jego twarz wyglądała jak przerażająca maska, była pokryta siniakami i krwawymi szramami, ale pierś falowała oddechem. Przyłożyła palce do szyi Adepta i wyczuła puls. Odetchnęła głęboko i z jej oczu znów popłynęły łzy - lecz tym razem łzy ulgi. W obawie, że Alon odzyska przytomność, zaczęła go szybko ciągnąć w stronę wejścia do Miejsca Mocy. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy przyciągnęła go do przejścia. Osunęła się obok na kolana, chwyciła jego zimną rękę, i nadzieja wstąpiła jej w serce. Podniosła głowę i po raz pierwszy rozejrzała się wokół. Okrągłą polanę porastała miękka trawa usiana dzikimi kwiatami. Szkarłatne i błękitne, bursztynowe i jasno-żółte, fioletowe i ciemnoróżowe... nigdy nie widziała takiego przepychu barw. W centrum dostrzegła spiętrzone głazy, a w zapadłej nagle ciszy usłyszała szmer płynącej wody. Woda... Na tę myśl poczuła nagle silne pragnienie. Woda do picia, woda do obmycia ran Alona... woda dla Monsa... Chwiejnym krokiem wyszła z gaju, rozsiodłała spokojnie skubiącego trawę Kepliana, a potem opróżniła wszystkie manierki i przewiesiła je sobie na rzemieniu przez ramię. Potykając się, wróciła najszybciej jak mogła do Miejsca Mocy. Upajające zapachy przesycały powietrze, kiedy stąpała po tym wielobarwnym kobiercu. Źródełko tryskało z zagłębienia w środku największego głazu. Eydryth zawinęła rękawy, uklękła przy nagrzanym od słońca kamieniu i spojrzała w wodę. Była przejrzysta, zimna i rozjarzona wewnętrznym światłem. Eydryth z wdzięcznością zanurzyła w niej dłonie, nabrała życiodajnego, iskrzącego się płynu i podniosła je do ust. Mały łyk ukoił obolałe gardło. Zaspokoiła pragnienie, a potem umyła ręce i twarz. Z każdą chwilą czuła się coraz lepiej. Ból mięśni rozpłynął się gdzieś, siniaki i stłuczenia także przestały dokuczać. Wodząc wzrokiem dookoła, zdumiona niezwykłymi właściwościami tej wody, Eydryth zadumała się nad zrządzeniami losu. Trafiła do Miejsca Mocy... I oto nagle przypomniała sobie coś, co usłyszała bardzo dawno temu. To musi być Świątynia Neave! Mówiono, że leży na północnym zachodzie Arvonu. Ciemne siły nie miały do niej dostępu, nie mogły istnieć w jej obrębie. Nic dziwnego, że wewnętrzna ciemność, która się w Eydryth zagnieździła, zniknęła, jak tylko przekroczyła granice tej świątyni. Neave... Jedna z Najstarszych. Jest wszystkim, co zdrowe, dobre i owocne. Nawet teraz podczas wesela nowożeńcy po kolei wznosili toast przywołując Neave, prosząc, by pobłogosławiła ich związek i uczyniła go trwałym i płodnym. Tak, to na pewno jest Świątynia Neave! 277 - Dziękuję ci, Neave - szepnęła z wdzięcznością Eydryth. - Dziękuję ci... Niewidzialna Moc udzieliła jej błogosławieństwa. Wypełniona spokojem zajęła się czerpaniem źródlanej wody do manierek. Niosła je szybkim, pewnym krokiem. Alon wciąż leżał nieruchomo jak kłoda, ale bruzdy strachu i bólu zniknęły z jego twarzy. Spał głęboko. Opuściwszy gaj Neave, dziewczyna cicho zagwizdała. Odpowiedziało jej stłumione parsknięcie Kepliana. Podeszła doń, sprawdziła stan nogi i podziękowała losowi za to, że rana się nie otworzyła. Ogier poczuł zapach wody i szturchnął dziewczynę miękkim pyskiem. Nie mogła dać mu pić do syta, był na to zbyt wyczerpany, pozwoliła tylko wysączyć kilka starannie odmierzonych garści wody, którą przelała do małego garnka. Spragniony Monso wychłeptał wszystko, pokazując swój bladoróżowy język, w czym bardzo przypomniał jej kota. Zwilżonym skrajem opończy otarła zakrzepły pot i kurz z boków i grzbietu konia. Kiedy skończyła, Monso chciwie zaczął skubać trawę. Źródło Neave na niego też wywarło swój dobroczynny wpływ i nie groziła mu już śmierć z wyczerpania. Uradowana Eydryth wróciła do Adepta. Usiadła obok niego, ostrożnie położyła jego głowę na swoich kolanach, a następnie otarła mu twarz i ręce. W zetknięciu z zimną wodą siniaki i opuchlizny zaczęły się zmniejszać, aż w końcu prawie znikły. Później przyłożyła mu manierkę do ust, cicho zachęcając do picia. Alon wysączył parę łyków. Westchnął głęboko, gdy ostatnie zmarszczki bólu wygładziły się na jego twarzy. Chwilę później otworzył oczy. Eydryth podziękowała w myśli losowi: to były jego własne oczy, ciemnoszare, łagodne i w owym momencie - oszołomione. 278 - Co się stało? - szepnął. Uciszyła go gestem. - Cicho! Jeszcze chwilkę. Wypij jeszcze trochę, Alonie. Musisz być bardzo spragniony. Westchnął kiwając głową. Pijąc nie odrywał od niej oczu. Tym razem zaspokoił pragnienie. - Jesteśmy w bezpiecznym miejscu - powiedziała, kiedy skończył pić. - W Miejscu Mocy. Monso uciekł. Czy to pamiętasz? Teraz wszystko w porządku - zapewniła Eydryth. - Za kilka chwil dam mu się jeszcze napić. Woda z tego źródła odświeża i przywraca siły. Jak się czujesz? - Dobrze... Ale nie pamiętam, jak się tu znalazłem. Pamiętam, że szliśmy przez nie kończącą się martwą krainę... że śpiewałaś... i krwawy most. Przypominam sobie jakiegoś Ciemnego Adepta, którego zwyciężyłaś. A może to mi się tylko śniło? - szepnął niepewnie. - Nie - odpowiedziała po prostu. Odwrócił głowę i zobaczył wejście do świętego gaju, ukwieconą polanę i głazy otaczające źródło. - Gdzie jesteśmy? - zapytał szeptem. - W świątyni Neave - odparła. - Przynajmniej tak mi się wydaje. - W Miejscu Mocy... - Tak. Jak się teraz czujesz? - powtórzyła. - Dobrze. Ból ustąpił. Czuję się, jakbym przedtem był... chory. Czy byłem chory? - zapytał jak dziecko. - Tak. Lecz teraz już wyzdrowiałeś - zapewniła go. - Tutaj jesteśmy bezpieczni. - Ja... zostałem oczyszczony - dodał po chwili, jakby dopiero co uświadomił to sobie. Długą chwilę patrzył jej w oczy. - Oboje zostaliśmy oczyszczeni. - Tak. Nic, co ma związek z Ciemnością, nie może tu istnieć. To miejsce chroni przed mocami Zła. 279 - W ostatnich dniach... - Chwycił ją za rękę, ścisnął i Eydryth zrozumiała, że przypomniał sobie wszystko. - Ja byłem chory! Zatruty przez Ciemność. Mówiłem rzeczy... - Urwał, krztusząc się i otworzył szerzej przerażone oczy. - Eydryth, ja zamierzałem... zabić Yachne! - Wiem - odrzekła łagodnie. - Ale nie byłeś sobą. Tak jak ja nie byłam sobą, gdy przegnałam tamtego sługę Mroku. - Nigdy nie mógłbym jej skrzywdzić - ciągnął głucho. - Ona mnie wychowała, troszczyła się o mnie. Jeżeli nawet nie żywiła do mnie przywiązania, nie zmniejsza to długu wdzięczności, jaki u niej zaciągnąłem. A kiedy sobie przypomnę, że zamierzałem ją zabić, robi mi się... - Urwał i dziewczyna zdała sobie sprawę, że w jego pamięci odżywają wspomnienia. Adept odetchnął głęboko. - Eydryth! Ja próbowałem zabić Monsa! - Nie zrobiłeś mu nic złego - odpowiedziała szybko. Usiadł z trudem. Oczy miał szeroko otwarte. Zaczął się trząść jak w gorączce. - Na Jantarową Panią, wszystko to pamiętam... Ja zrobiłem wszystko, żeby zabić... ciebie! - Ze mną też wszystko w porządku - odparła z uśmiechem. Nagle jednak poczuła lęk, obawę przed jego spojrzeniem. - Sam widzisz. Alonie... - Coś ścisnęło ją za gardło. - Alonie, nie byłeś sobą. Żadne z nas nie uchroniło się przed Ciemnością, ale ty rzucając czar, żeby otworzyć Ciemną Bramę, musiałeś wchłonąć jej więcej niż ja. Gdyby nie świątynia Neave, oboje przestalibyśmy być sobą. Zacisnął jej ręce na ramionach tak mocno, że aż jęknęła z bólu. - Eydryth, spójrz na mnie. Spójrz na mnie! - Po chwili zdołała podnieść wzrok i spojrzeć mu w oczy. Zaczerwieniła się po białka oczu. - Gdyby coś ci się stało... - Szukał słów, mówił schrypniętym, łamiącym się głosem. - Ja nie chciałbym... nie mógłbym... bez ciebie nic się nie liczy... - Odetchnął i dodał: - Nic, rozumiesz? Czy to Alon pierwszy pochylił się do przodu? A może ona? Albo oboje zrobili to jednocześnie? Eydryth nigdy się tego nie dowiedziała. Puścił jej ramiona i ujął jej twarz w dłonie; poczuła dotyk jego ust na swoich wargach. Była to delikatna pieszczota, po prostu muśnięcie. Eydryth przekonała się, że sprawiło jej to przyjemność, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Alon cofnął się po chwili. Wpatrywał się w jej twarz, lekko, z wahaniem muskał palcami jej kości policzkowe, rozgarniał włosy i odsuwał je z czoła. Eydryth próbowała coś powiedzieć, lecz Alon stanowczo pokręcił głową i dotykając palcami jej warg, powstrzymał ją. Wstał i wyciągnął do niej rękę. Jak zaczarowana oparła palce na jego dłoni. Postawił ją na nogi, a potem wziął w ramiona i objął mocno. Nie wahali się wcale przy drugim pocałunku. Wstrząśnięta dziewczyna przylgnęła do Alona, czując, jak budzą się w niej nowe uczucia i pragnienia. I po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że niezauważalnie rosły w niej od pierwszej chwili, kiedy się spotkali. Aż do tej pory odpychała od siebie swoje pragnienia, nie chciała uznać ich istnienia, zagrzebywała je najgłębiej jak się dało. Lecz teraz to wszystko się skończyło. Teraz już nie mogła oszukiwać samej siebie, nie mogła się wycofać. Ani nie chciała... W końcu Adept odsunął się i spojrzał na nią bez słowa. Eydryth oparła głowę o jego ramię, tuląc się do niego, gdy głaskał ją po włosach. 281 - Och, moja kochana! - Alon pierwszy przerwał głębokie milczenie. Uśmiechnęła się, kręcąc głową i nagle zachciało jej się śmiać. - Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - zakpiła lekko. - Mam ci mnóstwo rzeczy do powiedzenia - odparł, dotykając ustami jej skroni. - Ale nie mogę się zdecydować, co najpierw. - Zachichotał cicho. - Może to ty powinnaś zacząć. - Nie mogę. Mam ci zbyt wiele do powiedzenia. - Nuta smutku zabrzmiała w jej głosie. Podniosła głowę, spojrzała na Alona, a potem przytuliła policzek do jego policzka, czując kilkudniowy zarost, który lekko kłuł jej miękką skórę. - Gdybym wyznała ci tylko drobną cząstkę, musiałabym mówić aż do końca dnia... - Będziesz miała na to cały dzień. Ja zaś zrobię to nocą - odparł lekko, lecz tak na nią patrzył, że aż zabrakło jej tchu. Serce waliło jej jak młotem. Zmieszana, a przecież tak pełna radości jak nigdy w życiu, Eydryth oderwała od niego wzrok i raptem zamarła. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Noc, o której wspomniał, wkrótce zapadnie. Przypomniała sobie, po co tu są. A kiedy Alon powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, pomyślał to samo co ona. - Chciałabym tego - rzekła powoli. - Och, Alonie, chciałabym! Ale, mój najdroższy, nie możemy tutaj pozostać. Od nas zależy życie Kerovana... Sposępniał i skinął głową. - Musimy powstrzymać Yachne. Wymyślę jakiś sposób, żeby ją unieszkodliwić, nie czyniąc jej krzywdy. Teraz czuję się tak silny, że mógłbym dokonać rzeczy niemożliwych. Westchnął i mocniej ją objął, potem wypuścił z objęć. Powoli, w skupieniu odsunęli się od siebie. W przyszłość odsunęli nie wypowiedziane słowa i nie zaznane pieszczoty. Usłyszawszy sieknięcie, Eydryth spojrzała przez ramię i poprzez drzewa zobaczyła Monsa rześko tarzającego się po trawie. Przyglądali się kipiącemu życiem i radością ogierowi. Alon w końcu przerwał te igraszki, podszedł do konia, obmacał pierś, barki i boki, po czym obejrzał gojącą się ranę na nodze. - Teraz może pić do syta - oświadczył, podniósł wodze Kepliana i poprowadził go do wejścia do świętego gaju. Kiedy jednak zbliżyli się do wyrwy w żywej palisadzie, Monso zatrzymał się, podrzucił łeb przewracając dziko oczami, później zaś cofnął się z drżeniem. - Co mu jest? - zapytał Adept patrząc na przestraszonego ogiera. - Czy zwierzęta nie mogą wejść do tego miejsca? Eydryth zajrzała do środka gaju i zobaczyła Stalowego Szpona siedzącego na głazie. - Chyba wiem, o co tu chodzi - powiedziała. - Stalowy Szpon może wejść do świętego gaju, ponieważ jest naturalną istotą. Monso zaś to mieszaniec stworzony za pomocą czarów, a nie istniejące w naturze zwierzę. Nic, co ma związek z Cieniem, nie może wejść do świątyni Neave. - Tak. Monso ma w sobie krew konia-demona - rzekł powoli młody Adept. - Lecz w jaki sposób dowiedział się, dokąd nas zawieźć, żebyśmy mogli zostać oczyszczeni i uzdrowieni? - Nie wiem - odparła równie poważnie Eydryth. Spojrzała w zamyśleniu na czarnego sokoła. - Może to Stalowy Szpon mu powiedział... 283 Oboje zamilkli. Przypomniało im się, jak okrzyki sokoła zdawały się kierować postępowaniem Kepliana W końcu Alon pokręcił głową. - Nawet jeśli biedny Monso nie może wejść do świątyni, to chyba może pić wodę ze źródła, które tam bije, prawda? - Może - zapewniła go. - Dałam mu już trochę. Jeszcze raz zrobili zaimprowizowane koryto z kaftana, a potem Alon pozwolił rumakowi pić, aż zaspokoił pragnienie. Później wydzielił Keplianowi zwykłą porcję ziarna i podczas gdy ogier jadł, oporządzili go, wspólnie czyszcząc i szczotkując, póki czarna sierść nie zalśniła znów w czerwonawych promieniach zachodzącego słońca. Stalowy Szpon usiadł na leżącym w trawie siodle. Czyszcząc Monsa, Alon co rusz spoglądał na sokoła, jakby odbierając odeń meldunek. Eydryth nie zdziwiła się, gdy na twarzy jej towarzysza odbiła się troska. - O co chodzi? - zapytała cicho. - Stalowy Szpon widział Yachne, Nadal kieruje się na południowy wschód, w stronę miejsca, które mój skrzydlaty partner nazywa "martwym miejscem, miejscem chorych drzew, miejscem-klatki-z-Mocy". Jak rozumiem, ma to znaczyć, że Yachne znalazła miejsce, które jest przeciwieństwem tego. - Głową wskazał na gaj Neave. - Przypuszczam, że chce tam skupić swoją moc, by wpędzić Kerovana w zasadzkę. - Jak to daleko stąd? - Kilka godzin pieszo. - Spojrzał na wschód z głębokim namysłem. - Jak daleko jest do Kar Garudwyn, według ciebie? - Sądzę, że około dwudziestu mil - powiedziała wskazując również na wschód. - Oczywiście, jeśli 284 dobrze zapamiętałam dawne opowieści o położeniu świątyni Neave w stosunku do ziem klanu Czerwonych Płaszczy. Mój dom jest tuż za ich granicami. Młodzieniec zrobił krok do przodu i wziął ją za ręce. - Z podwójnym ciężarem Monso nie zdoła przebyć tej odległości dzisiejszej nocy. I ktoś musi odnaleźć Yachne. - Co... Co to ma znaczyć?! - Spojrzała na niego z zapartym tchem. - Rozstaniemy się - oświadczył cicho. - Ja pójdę pieszo na poszukiwanie mojej dawnej opiekunki. Jestem młody i źródło Neave dobrze się sprawiło: wyleczyło mi nogę. Stalowy Szpon zaprowadzi mnie do tej wiedźmy. Zrobię, co się da, żeby ją złapać, zanim zdoła okiełznać Moc tamtego Ciemnego miejsca. - A ja? - zapytała czując, że strach ściska ją za gardło. - Co chciałbyś, żebym zrobiła? - Eydryth! - Odetchnął głęboko. - Musisz pojechać do Kar Garudwyn. Ty jedna znasz drogę. Twoja rodzina cię wysłucha, a na pewno nie dowierzałaby obcemu. Dziewczyna spojrzała ponad ramieniem Adepta na spokojnie pasącego się teraz karego ogiera. Zadrżała.. Jechać samotnie na demonicznym koniu, pokonać tak wielką przestrzeń galopując dziko w bezksiężycową noc? A jeśli Monso ją zrzuci albo zwróci się przeciw niej? Przypomniała sobie tamtą przerażającą jazdę i zaschło jej w ustach ze strachu. - Alonie, chyba nie potrafię, nie dam sobie rady - szepnęła. Chwycił ją za ramiona i potrząsał, dopóki nie oderwała spojrzenia od Kepliana i nie popatrzyła na niego. 285 - Musisz! - powiedział z naciskiem. - Nie można nic innego zrobić, Eydryth! Musisz dosiąść Monsa i pędzić, jakby ścigały cię wszystkie Ciemne Moce tego świata - co jest zupełnie możliwe. Tylko w ten sposób zdołasz na czas ostrzec Kerovana! Zagryzła wargi z namysłem, potem odetchnęła głęboko i skinęła głową. - Pomóż mi go osiodłać - odparła. Wędrowcy zostawili wszystkie swoje pakunki - oprócz harfy Eydryth - zawieszonej na gałęziach buku rosnącego na skraju łąki. Pomagając umieścić je tam, dziewczyna zastanowiła się w duchu, czy te środki ostrożności w ogóle są potrzebne. Nikłe były szansę, by któreś z nich powróciło zabrać swoje rzeczy. Kiedy skończyli, Eydryth ujęła swoją laskę z rękojeścią w kształcie gryfa i bardzo powoli wysunęła z niej miecz. - Chcę, żebyś go wziął - powiedziała do Alona. - Nie mogę tu zostawić mojej harfy, a nie chcę przeciążyć Monsa. Poza tym możesz potrzebować broni. Zawahał się, a potem przesunął palcami po złotym gryfie trzymającym w otwartym dziobie ciężki błękitnawy kryształ. Wydało mu się naraz, że wykonane z niebieskiej quanstali oczy gryfa są żywe. Ciało gryfa, okręcone srebrnym drutem, żeby zapewnić dłoni mocny uchwyt, tworzyło węższą część rękojeści ponad jelcem. Adept zacisnął dłoń na gryfie, podniósł miecz i machnął nim, badając, czy jest dobrze wyważony. 287 Drobne szkarłatne fale spłynęły po niebieskawej klindze, gdy tylko padły na nią promienie zachodzącego słońca. - Dobrze leży w mojej dłoni - powiedział z podziwem. - Prawie tak, jakby był żywy i reagował na moje życzenia. - Bo tak się wykuwa najlepsze miecze - wyjaśniła. - Chcę, żebyś się z nim nie rozstawał, Alonie. Przyda ci się znacznie bardziej niż twój własny - zakończyła zdławionym głosem. Pomodliła się w duchu do Gunnory, żeby nie musiał się nim posługiwać. Alon nie był przecież szermierzem i nie mógłby tego zmienić nawet najlepszy miecz na świecie. Spojrzał na nią ze śmiertelną powagą, potem przecząco pokręcił głową i wyciągnął do niej brzeszczot. - Nie, dziękuję. Zamierzałem nawet zostawić swój miecz razem z resztą rzeczy - odpowiedział. - Źle się biega z mieczem u pasa. Żeby złapać Yachne, będę musiał poruszać się tak szybko, jak potrafię. - Wzruszył ramionami i dodał ze smutkiem: - Co innego, gdybym się umiał nim posługiwać. Eydryth popatrzyła na niego i powiedziała błagalnym tonem: - Przywiążemy go rzemieniem. Będziesz mógł go nieść na plecach, tak jak Sulkarczycy noszą te swoje wielkie brzeszczoty. - Wzięła pas i zapięła wokół ramienia i pod pachą Adepta. Następnie włożyła swój miecz do starej pochwy Alona i przywiązała go mocno w odpowiednim miejscu. - Widzisz? W ten sposób niewiele waży - Eydryth nie ustępowała. Lecz młodzieniec nadal się wahał. - Alonie... - szepnęła patrząc mu w oczy. - Weź go, proszę. Weź go i pamiętaj to wszystko, czego cię nauczyłam. Uśmiechnął się posępnie. - Jednego pchnięcia i dwóch parad - zauważył sucho. - Rzeczywiście jestem przygotowany do walki ze wszystkimi. - Potem jednak widząc wyraz jej oczu, dodał poważniejąc: - Wezmę go, moja droga. I będę pamiętał. Odetchnęła z ulgą. Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego uznała sprawę miecza za tak ważną. Była o tym tak głęboko przekonana, jakby widziała całą przyszłość. Monso stał już osiodłany i gotowy do drogi przed wejściem do gaju Neave. Harfę owinęli w poplamioną, brudną opończę Eydryth i przywiązali z tyłu siodła. Zamienili się obuwiem, gdyż własne gorzej się nadawały do wypełnienia wyznaczonych zadań. Eydryth nosiła teraz wysokie, miękkie, pokiereszowane buty do konnej jazdy. Były trochę za szerokie, ale wypchała ich czubki. Adept zaś włożył znoszone i rozdeptane w pieszych wędrówkach trzewiki dziewczyny. - Weź to - powiedział zdejmując też swój ciężki skórzany kaftan. - Przyda ci się. Osłoni cię przed wiatrem i gałęziami. Nałożyła go, a później naciągnęła rękawice. Strzemiona skróciła o kilka dziurek. Monso odwrócił głowę i z ciekawością obwąchiwał dziewczynę, kiedy przywiązywała do siodła manierkę pełną wody ze źródła Neave. Poklepała Kepliana. - Teraz będzie tylko nas dwoje, mały - mruknęła. - Jeżeli pozwolisz mi zostać na pokładzie. Na koniec skrzyneczkę Dahaun wcisnęła do kieszeni z klapą w kaftanie Alona i starannie przywiązała zapięcie. - Jestem gotowa - oświadczyła. Alon w milczeniu wyciągnął splecione dłonie i się pochylił. Szybko, w obawie, że się rozmyśli, Eydryth 289 w lewą rękę ujęła wodze, po czym postawiła lewą stopę na rękach Alona. Podsadził ją zręcznie... i w mgnieniu oka znalazła się w siodle. Monso parsknął niespokojnie i grzebnął kopytem. - Powiedziałaś, że dwadzieścia mil? - spytał czarodziej, zwracając się w stronę ciemniejszego nieba na wschodzie. - Równie dobrze może być i dwadzieścia pięć - przyznała. - Pod koniec będę musiała zjechać z drogi i mknąć na przełaj, przez ziemie Kiogów. Jest tylko jedno wejście do Doliny Landisla. Alon spojrzał na nią z przejęciem i oparł rękę na jej dłoniach trzymających wodze. - Jadąc równym galopem powinnaś tam dotrzeć około północy - powiedział. - Jeżeli nie pozwolisz mu rozwinąć pełnej szybkości, Monso da się skierować tam, dokąd chcesz. Ale musisz kontrolować jego bieg. Sama dobrze wiesz, co może się zdarzyć, jeżeli poniesie, a ty stracisz nad nim panowanie. Wiedziała bardzo dobrze. - Będę uważała - zapewniła go z powagą. - Zresztą, na pewno jest jeszcze zmęczony po dzisiejszej szaleńczej jeździe do świętego gaju. Może woda Neave też wpłynęła na niego kojąco jak na nas? Teraz będzie taki spokojny jak dziecinny kucyk, prawda, Monso? - zapytała, wygładzając grzywę niespokojnego Kepliana. Alon pominął milczeniem ten kiepski żart. Nie odrywał od Eydryth oczu. Zacisnął swoją dłoń tak mocno, że sprawił jej ból. - Oby Jantarowa Pani czuwała nad tobą, moja kochana - szepnął. - Modlę się, żebyśmy znów się zobaczyli. A póki to się nie stanie, niech ci się dobrze wiedzie. Tyle słów cisnęło jej się na usta, lecz czuła, że głos jej się załamie. Nachyliła się tylko i zdołała pocałować Alona w skroń, zanim Monso, zaniepokojony nowym jeźdźcem, nie odstąpił w bok. Alon odwrócił się od niej i skinieniem ręki przywołał Stalowego Szpona. - Bądź moim przewodnikiem, skrzydlaty wojowniku! - zawołał i pobiegł w dół zbocza, a ptak krążył nad jego głową. Monso widząc to, wygiął szyję i począł drobić w miejscu. Dziewczyna głęboko odetchnęła i popuściła nieznacznie wodze. Potem jeszcze trochę... Keplian zrobił krok do przodu i ruszył stępa za swoim panem. Eydryth ostrożnie znów popuściła wodzy. Wtedy Monso pognał galopem w dół zbocza i w dwóch krokach minął Alona. Kiedy dotarli do drogi, Eydryth skierowała konia w lewo. Keplian posłusznie skręcił i wbiegł na drogę. Podniosła wzrok i zanim zarośla przesłoniły jej widok, zobaczyła Alona machającego na pożegnanie ręką w chwili, gdy znalazł się u stóp wzgórza ze świętym gajem. Później zakryły go gałęzie i przed sobą miała już tylko biegnącą na wschód pustą drogę, na której kładły się czerwone blaski zachodzącego słońca. Stając w strzemionach, by ulżyć wierzchowcowi, jednocześnie wydłużyła o pół dłoni wodze. Kary ogier poszedł równym, wyciągniętym galopem. Sama droga mu w tym pomagała - nie była tak twarda, by uszkodzić kopyta, ani tak sucha, by unosiły się z niej tumany kurzu. Widząc przed sobą pustą przestrzeń, Keplian z nadzieją szarpnął wędzidłem, lecz posłuchał Eydryth, kiedy go powstrzymała. Dziewczyna nie posiadała się z radości. Mieć władzę nad tak szybkim, tak potężnym stworzeniem! Upajające to było doznanie. 291 Zapadł zmierzch, ale nadal nikogo nie spotkali. Monso wydawał się zadowolony, że może biec z szybkością, którą mogłyby osiągnąć tylko nieliczne śmiertelne rumaki. Robiło się coraz ciemniej. Eydryth postanowiła przywołać swój magiczny wzrok. Zanuciła na głos i wszystko wokół niej stało się wyraźniejsze. Zobaczyła, że jedno czarne ucho odwróciło się, by usłyszeć jej głos. Zanuciła głośniej, a wkrótce pełnym głosem zaśpiewała wyłącznie dla Kepliana pieśń, która wydała jej się w tych okolicznościach stosowna: Pędzi wśród nocy pięć koni młodych, Lecz nie o złoto idą w zawody. Gna pięciu jeźdźców co koń wyskoczy, Bo tu o życie walka się toczy. Zaśpiewała cały Wyścig pana Farala, a Monso wciąż trzymał jedno ucho zwrócone do tyłu. Może ta pieśń sprawiała mu przyjemność? Czas mijał... W bezksiężycowe noce, takie jak ta, trudno odgadnąć, ile czasu upłynęło, godzina czy więcej, ale Eydryth widziała mijane w pędzie pola uprawne i pojedyncze domy. Dotarli zatem już do gęściej zaludnionych ziem Arvonu. Przegalopowali przez jakieś miasto. Kopyta Kepliana krzesały iskry na ulicznych kocich łbach, a szybki tętent odbił się echem od zbudowanych z kamienia i drewna domów i sklepów. Nad drzwiami ratusza wisiał płaszcz jakiegoś klanu; Eydryth odwróciwszy się dostrzegła niebieską plamę. - Jesteśmy na ziemiach Niebieskich Płaszczy, Monso - wyśpiewała, nie zwracając uwagi na drzwi gospody, które się poza nimi otwarły. Głośne pytania 292 zaskoczonych wieśniaków, które szybko ucichły w oddali, też pozostawiła bez odpowiedzi. - Przebyliśmy przynajmniej dziesięć mil. Jeżeli tak dalej pójdzie, wkrótce będziemy jechać przez dobra klanu Czerwonych Płaszczy. Zmęczyłeś się? Kary mieszaniec parsknął, jakby gardził taką myślą. Eydryth roześmiała się głośno i pogalopowali dalej. Znów pędzili drogą biegnącą przez pola uprawne. Kamienny most zadudnił pod kopytami Kepliana. Usłyszała cichy plusk wody omywającej filary i oblizała wyschnięte od wiatru usta. Przyszło jej do głowy, że mogliby się zatrzymać, odpocząć i łyknąć wody ze źródła Neave, ale uznała, że wytrzyma jeszcze trochę. Kiedy znajdziemy się na ziemiach Czerwonych Płaszczy, obiecała sobie w myśli. Bród przy Głębokiej Wodzie. Tam odpoczniemy kilka minut... Bolały ją już mięśnie łydek, gdyż cały czas stała w strzemionach. Siadła więc w siodle i pochyliła się do przodu, starając się ułatwić Keplianowi bieg. Cwałowali teraz w stronę czegoś, co wyglądało jak czarna plama przykucnięta nad drogą niczym gigantyczna bestia, gotowa połknąć ich wielką paszczą. Eydryth wytężyła magiczny wzrok i dostrzegła drzewa. Oczywiście, przypomniała sobie. To las Niebieskich Płaszczy. Zaraz będzie granica posiadłości Czerwonych Płaszczy. Gdy Keplian wjechał do lasu, znaleźli się w tak głębokich ciemnościach, że nawet wyostrzony wzrok Eydryth ledwie je przenikał. Monso parsknął niespokojnie i zwolnił biegu, przechodząc z galopu w kłus. Wiedząc, że jego oczy muszą przyzwyczaić się do panującego w lesie mroku, Eydryth nie poganiała Kepliana. 293 Pod drzewami było ciemno jak w jaskini. Dziewczyna skoncentrowała się, nucąc głośno i dostrzegła drogę ciągnącą się przed nimi jak czarny atłasowy pas położony na równie czarnej aksamitnej sukni. Kroki karego ogiera stały się pewniejsze, gdyż jego oczy przywykły do braku światła w lesie. Kłusowali dalej, nie ośmielając się pędzić szybciej. Raptem zimny podmuch wiatru musnął jej kark niczym dotknięcie martwej ręki. Eydryth skuliła się nad kłębem i zadrżała. Wiatr znów ją dopadł, jeszcze silniejszy i zimniejszy, dął w plecy, mierzwił włosy. Razem z wiatrem napłynął jakiś zapach... Cuchnący, lecz znajomy odór. Eydryth skrzywiła się. Gdzie to było? Gdzie czuła już kiedyś taki smród? Obejrzała się, szukając wzrokiem jego źródła. Podmuch wiatru uderzył ją w twarz jak wstrętny oddech. Świecąc własnym upiornym światłem ponad dwa tuziny pajęczych jeźdźców unosiło się z wiatrem, wiejącym prosto na nią i na Kepliana. Były już tak blisko, że dostrzegła ich szczypce. Ze szczęk ściekał jad, opryskujący powierzchnię ledwie widocznej w mroku drogi. Skupiska obrzydliwego zielonkawego światła znaczyły ich szlak. Następny podmuch jeszcze bliżej cisnął pająkokraby w stronę minstrelki i jej wierzchowca. Jeszcze chwila... Eydryth z okrzykiem przerażenia pochyliła się do przodu. Niesamowity wiatr aż uderzył po jej plecach. - Naprzód, Monso! - zawołała uderzając piętami w boki Kepliana. - Naprzód! - Obejrzała się, zobaczyła szczypce tuż za rozwianym ogonem wierzchowca. - Pędź! - wrzasnęła, smagając wodzami szyję konia. Teraz i kary ogier zwęszył prześladowców. Nie potrzebował już żadnej zachęty. Pomknął przez ciemny las jak pocisk ze strzałkowego pistoletu. 294 Ciemności zamazały się przed oczami Eydryth. Ogarnęła ją obawa, że w każdej chwili może roztrzaskać sobie głowę o jakiś rosnący nisko konar. Z drugiej strony jeszcze bardziej bała się ścigających potworów. Nie próbowała zatem powstrzymać Monsa, tylko przylgnęła do jego szyi. Od czasu do czasu dostrzegała teraz prześwity w jednolitym murze drzew. Zebrała się na odwagę, obejrzała i spostrzegła, że pozostawili za sobą pajęczych jeźdźców. Lecz niesamowita wichura nie przestawała za nimi podążać. To czary, zrozumiała wreszcie. Nasłano na nich ten wiatr i tamte stwory. Ale kto to zrobił? Yachne? Adepci z Garth Howell? Nie wiedziała. Nie ścigamy się z pajęczymi jeźdźcami, pomyślała, ścigamy się z wiatrem! A jeśli ten wiatr się nasili... Keplian pędził co sił w nogach i mijali drzewa tak szybko, że ich pnie rozmazywały się w oczach. Nagle las się skończył. Mknęli teraz stromym stokiem ku rzece połyskującej w blasku gwiazd. To Głęboka Woda, uświadomiła sobie Eydryth. Jeżeli Monso się potknie albo upadnie, to przy tej szybkości zmiażdży mnie swoim ciężarem, pomyślała. Spojrzała przez ramię. Stado pająkokrabów rozproszyło się po opuszczeniu lasu. Uciekinierzy byli teraz szybsi od nich. Dziewczyna pociągnęła lekko za wodze. - Monso, spokojnie, chłopcze... możemy teraz trochę zwolnić... Ogier jednak nie zareagował. Mknął z szybkością spadającego na zdobycz sokoła. Eydryth błagała, śpiewała, ciągnęła wodze, omal nie wyszarpnęła sobie ramion ze stawów - wszystko nadaremnie. Wciąż jeszcze usiłowała zatrzymać rozhukanego wierzchowca, kiedy ten wpadł w wezbrane wody rzeki. 295 Keplian próbował stanąć dęba i przeskoczyć przez bród, ale tylko oddalił się od wybrukowanego pod wodą przejścia i osunął w głębinę. Fale rzeki sięgały mu do brzucha. Zachwiał się, na próżno starając się ustać na grząskim, mulistym dnie. Woda oblała kolana Eydryth. Jeszcze moment i tylne nogi Kepliana straciły oparcie. Runęli do rzeki, a ciemna woda zalała ich oboje. Kiedy Monso się przewracał, Eydryth zdążyła wysunąć nogi ze strzemion. Pogrążyła się w odmęty, zdołała jednak wypłynąć na powierzchnię. Kaszląc i krztusząc się stanęła na chwilę w wodzie, póki nie odzyskała oddechu, a potem popłynęła. Prąd ciągnął ją jak żywy drapieżnik zdobycz. Zamrugała i potrząsnęła głową, daremnie próbując usunąć z oczu wodę. Z chwilą gdy przestała nucić, straciła magiczny wzrok. Nagle poczuła obok siebie coś wielkiego. Monso! Keplian przyszedł do siebie i pewnie płynął rfa drugi brzeg. Eydryth rzuciła się ku niemu, wymacała unoszące się wodze. Podciągnęła się do karego ogiera i uchwyciła przedniego łęku siodła. Monso parł do przodu, rozbijając piersią fale. Płynąca przy koniu dziewczyna zdawała sobie sprawę, że kiedy Keplian stanie już na twardym gruncie, będzie miała tylko kilka chwil, by go dosiąść i uniemożliwić mu ucieczkę. Spojrzała za siebie - pająkokraby przestały ich ścigać. Ich fosforyzujące ciała połyskiwały w ciemnościach, gdy dryfowały bez celu wzdłuż odległego brzegu Głębokiej Wody. Oczywiście, pomyślała. Jak większość sług Ciemności nie mogą przebyć bieżącej wody. Nagle przednie nogi Kepliana uderzyły o twardy grunt. Ogier parskając rzucił się do przodu. Woda 296 kaskadami spływała z jego potężnego ciała. Eydryth uczepiła się oburącz nagłówka i wędzidła. - Monso, stój! - rozkazała zapierając się nogami w błotnisty, porośnięty trzciną brzeg. - Prr, mały! Mieszaniec potrząsnął głową i szedł dalej z Eydryth kurczowo trzymającą wodze. Kiedy dziewczyna znalazła się na brzegu, osunęła się bezsilnie na klęczki, odgarniając z oczu ociekające wodą włosy. Po chwili wstała z trudem, przywołała znów magiczny wzrok i spostrzegła z ulgą, że harfa nadal tkwi przy siodle stojącego nad nią konia. Będzie musiała ostrożnie ją suszyć, żeby się nie wypaczyła. Nocny wiatr jak miecz przeszył jej mokre ciało. Zatrzęsła się z zimna. Potykając się szła brzegiem, aż znalazła niewielki płaski głaz. Zatrzymała drżącego, mokrego konia i głaskała go chwilę, starając się go uspokoić. Później włożyła nogę w strzemię i z głośnym mlaśnięciem opadła na zmoczone siodło. Dopiero wtedy poczuła, jak przygniata ją śmiertelne zmęczenie. Poklepała się po kieszeni, w której ukryła skrzyneczkę Dahaun. Czy pieczęć, którą tam umieściłam, wytrzymała? - pomyślała z niepokojem. A może lek dla Jervona właśnie teraz miesza się z mułem na dnie rzeki? Bała się sprawdzić, zresztą nie było na to czasu. Zagryzła wargi i ponagliła Kepliana. Dopóki nie upewniła się, że zdążają we właściwym kierunku, jechała stępa, po czym pozwoliła swojemu wierzchowcowi na cwał. Nie dawała jej spokoju myśl, że tyle czasu stracili na przeprawę przez bród. Co, jeśli Yachne w tej samej chwili zastawia pułapkę na Kerovana? Puściła cugle i Keplian ruszył galopem. Dobrze znała tę drogę, gdyż jako dziecko wiele razy towarzyszyła swojej rodzinie do miasta. Jeszcze mila 297 i skręci w odchodzący od drogi szlak, a potem pojedzie na przełaj przez terytorium Kiogów. Nagle spostrzegła, że nie musi już powstrzymywać Monsa. Zaniepokoiło ją to. Zdawała sobie sprawę, że przeprawa przez Głęboką Wodę zmęczyła karego ogiera, gdyż i ją wyczerpała. Czy w ogóle zdołają dotrzeć do Kar Garudwyn? Przynajmniej pająkokraby naprawdę zniknęły. Zdobyła się na odwagę i spojrzała za siebie - zobaczyła tylko mrok. Czy ci, którzy je wysłali, spróbują unieszkodliwić ich w inny sposób? Nie wiedziała. W jakiś czas później Eydryth skróciła wodze. Monso zwolnił i szedł stępa. Przejeżdżając przez niewielki strumyk, patrzyła na prawo. Po chwili zobaczyła ledwie widoczną dróżkę, która odchodziła od drogi. Mogła to być ścieżka wydeptana przez dzikie zwierzęta, ale córka Jervona wiedziała, że jest inaczej. Skierowała na nią Kepliana. Kiogowie nigdy nie pozostawiali szerokich, udeptanych ścieżek na swoich pastwiskach. Kiedy niewielkimi grupami opuszczali swoje terytorium, posługiwali się takimi wąskimi steczkami, dbając, by nie stały się zbyt widoczne. Przegalopowali przez łąkę, lecz gdy ścieżka zaczęła wić się przez niewielki lasek, Eydryth musiała znów zwolnić bieg swego wierzchowca. Kiedy minęli jeden z zakrętów, nagle coś ciemnego zagrodziło im drogę. Przez chwilę sądziła, że to jakieś dzikie zwierzę kuli się na drodze. Był to na szczęście tylko wyżłobiony przez wiosenne ulewy głęboki rów, pełen jakichś szczątków. Pochylając się nisko nad karkiem Monsa, puściła luzem wodze, ponaglając go. Ogier jednym skokiem znalazł się po drugiej stronie. Na chwilę oboje zawiśli w powietrzu i dziewczynie wydało się 298 wtedy, że fruną, a zaraz potem Monso lekko opadł na ziemię. - Dobry chłopiec! - zawołała drżącym głosem. Alon świetnie go ujeździł, pomyślała klepiąc Monsa. Zmagała się z nocnym chłodem i wyczerpaniem, gdyż musiała bez przerwy posługiwać się magicznym wzrokiem, co męczyło ją znacznie bardziej niż jazda. Jeszcze dwukrotnie przeskoczyli przez powalone przez wiatr drzewa - pierwsze sięgałoby dziewczynie do uda, gdyby przy nim stanęła. Drugie raptem zagrodziło im drogę, kiedy w galopie wyskoczyli zza zakrętu na leśnym szlaku. Eydryth na widok leżącego olbrzymiego pnia stłumiła okrzyk przerażenia, ścisnęła kolanami boki wierzchowca, pochyliła się nisko nad jego szyją i zamknęła oczy. Keplian skoczył tak gwałtownie, że omal nie wypadła z siodła. Wydawało się jej, że całą wieczność wiszą w powietrzu, zanim zaczęli się zniżać... Keplian i amazonka wylądowali twardo, omal nie tracąc równowagi - ale cali i zdrowi. Kiedy robiący bokami ogier znów zaczął biec, dziewczyna objęła go za szyję, omal nie płacząc z radości. - Dziękuję... dziękuję, Monso - wyjąkała. Wreszcie pozostawili za sobą ostatnie drzewa i wydostali się na długie, stopniowo wznoszące się pole. Monso oddychał już z trudem, ciężko łomotał kopytami. Naraz zatrzymało ich wołanie, którego Eydryth oczekiwała od chwili, gdy skręcili na tę boczną dróżkę. - Ej! Ty tam! Stać! To ziemia Kiogów! Zatrzymaj się, przedstaw i powiedz, co cię tu sprowadza. Wiedząc, że wartownik jest uzbrojony w haczykowatą włócznię, Eydryth zatrzymała Monsa. Tym razem ogier najwyraźniej ucieszył się, że może stanąć. Już po chwili lżej oddychał. Potem, zwęszywszy zbliżającego się kiogańskiego wierzchowca, Keplian zarżał, rzucając wy- 299 zwanie. Śmiertelny koń parsknął ze strachu. Dziewczyna wytężyła wzrok i ujrzała ciemną sylwetkę jeźdźca na szarej klaczy. Kioga zapalił pochodnię. Eydryth zasłoniła ręką oczy przed blaskiem, który na chwilę ją oślepił. - To ja, Eydryth, córka Jervona! - zawołała. - Który z Kiogów odbywa wartę dzisiejszej nocy? - Eydryth?! - zapytał podejrzliwie mężczyzna. - Jeżeli jesteś panią Eydryth, udowodnij to. Powiedz mi, jak ma na imię twój bułany wałach? Roześmiała się na cały głos, rozpoznając ogorzałą, wąsatą twarz. - Moja klacz - to czerwona kasztanka, Gurecie, dobrze o tym wiesz. Nazywa się Vyar. - Eydryth! - jęknął Guret. - Co ty tu robisz?! Odjechałaś tak dawno temu! A teraz powracasz w środku nocy... - Podjechał bliżej, zmuszając klacz, by stała spokojnie mimo strachu przed Monsem. - A cóż to za wierzchowiec! Skąd go masz? Dziewczyna westchnęła i pokręciła głową. - To bardzo długa historia, przyjacielu, a nie mam czasu, żeby ją teraz opowiedzieć. Powiem ci tylko, że panu Kerovanowi grozi wielkie niebezpieczeństwo i że przyjechałam, by go ostrzec. Kiedy to zrobię, jeszcze tej nocy odjadę z waszej Doliny. Żeby tu przybyć, opuściłam przyjaciela, któremu również może zagrażać poważne niebezpieczeństwo. Muszę wrócić do niego, aby mu pomóc. - Przy... przyjaciela, powiadasz - zająknął się Kioga, najwyraźniej usłyszawszy w głosie dziewczyny nutkę, z której nie zdawała sobie sprawy. - To on wyhodował i ujeździł Monsa - wyjaśniła, głaszcząc pokrytą płatami piany szyję ogiera. - Musi to być prawdziwy mistrz - oświadczył Guret. - No, no, żeby złapać i ujeździć Kepliana, trzeba wyśmienitego jeźdźca. 300 - Opowiem ci o wszystkim albo Alon to zrobi, jak tylko będzie to możliwe - obiecała Eydryth - ale nie teraz. Gurecie, dzisiejszej nocy przejechałam pół Arvonu. Muszę jak najszybciej dotrzeć do Kar Garudwyn. - Pomogę ci, pani. Zaczekaj chwilę. - Jedną ręką ściągnął z siebie barwny, haftowany pled, osłaniający jego głowę i ramiona przed nocnym chłodem; długie, ciemne warkocze opadły mu na plecy. - Weź to. Wyglądasz jak przytopiony źrebak - dodał podając jej ciepłe okrycie. Eydryth włożyła koc na siebie, rozkoszując się ciepłem ciała Gureta zawartym w grubych fałdach. Kioga wskazał kciukiem za siebie. - Jedź, pani. Ja wezwę kogoś innego, żeby mnie zastąpił na warcie, a potem sam udam się do doliny, tam gdzie pasą się konie mieszkańców zamku. Każę je osiodłać i przygotować do drogi. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - Przyprowadź też Vyar - powiedziała. - Monso zasłużył sobie na odpoczynek. Dziękuję ci za pomoc, Gurecie. Eydryth lekko szarpnęła wodze Kepliana. Ogier potknął się i Guret zmierzył go spojrzeniem. - Czy on da radę? Może wolałabyś wziąć zamiast niego moją Takelę? - O nie, Gurecie - odrzekła dziewczyna. Poklepała Monsa po łopatce. - Nawet tak wyczerpany bez trudu prześcignąłby twoją klacz. Liczy się każda chwila. Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc. Pozdrowił ją uniesieniem pochodni, gdy ruszyła dalej. Kiedy znów otoczył ją nocny mrok, Eydryth spróbowała odzyskać swój magiczny wzrok. Liczyła jednak głównie na oczy Monsa, który wybierał drogę cwałując w górę zbocza. 301 Minęło kilka długich minut, zanim dostrzegła znajomy punkt orientacyjny - wielkie granitowe skały. Zwolniła bieg Kepliana, okrążając wybrzuszenie skalne, które rozwarło się wąską szczeliną. Skierowała tam ogiera. W połowie drogi do tej ciemnej gardzieli stały dwie kolumny z quanstali zwieńczone uskrzydlonymi kulami. Wejście do doliny. Była prawie w domu. Wyrwał się jej jęk ulgi, który jednak bardziej przypominał bolesny szloch. Eydryth zwróciła konia ku wejściu. W głębi kłębiła się mgła. Była to część ochronnego czaru otaczającego dolinę, w której Landisl, potężny człowiek-gryf wybudował niegdyś swoją siedzibę. Ale kiedy Monso spróbował minąć tę zaporę, zatrzymał się nagle i parsknął unosząc głowę. Później cofnął się, tak jak przy wejściu do gaju Neave. Zapomniałam, pomyślała dziewczyna. Strażnicy doliny! Monso nie może tam wejść, gdyż w części jest demonem... Gdyby zostawiła tu Kepliana i przebiegła resztę drogi do zamku na zboczu góry, zabrałoby jej to godzinę albo więcej! Wpatrzyła się w magiczną zaporę, szukając w sobie mocy, którą - zdaniem Alona - władała. Zaczęła śpiewać, podnosząc głos w prośbie bez słów, skupiając się na stwarzanym w myśli obrazie bramy, która się otwierała, pozwalając im wejść. Jej śpiew wypełnił wąskie przejście i niebawem uskrzydlone kule zaczęły pulsować w rytm melodii. Zachowując w myśli wizję bramy, Eydryth ponagliła Monsa. Powoli, oszczędzając zranioną nogę, Keplian przeszedł między magicznymi kolumnami. Czar, zawsze spowijający tego, kto wjechał do doliny, zaczął tworzyć wirujące obrazy przed oczami Eydryth, ale dziewczyna nie zaprzestała śpiewu i po kilku krokach wszystko zniknęło. Eydryth zobaczyła po prawej płonące niebieskim blaskiem na tle nocnego nieba, w pobliżu szczytu góry, strzeliste wieżyczki Kar Garudwyn. W Dawnej Mowie znaczyło to "Wysoki Zamek Gryfa". Jej dom. Serce uderzyło mocniej w piersi dziewczyny. - Jeszcze trochę, Monso. Potem będziesz mógł odpocząć - mruknęła, głaszcząc i poklepując Kepliana. Skupiwszy resztki energii, zaczęła nucić i powoli odzyskała magiczny wzrok. Wyłoniła się przed nią ścieżka; Eydryth cmoknęła językiem, a gdy to nie wystarczyło, uderzyła piętami w boki konia. Ściskała go nogami, dopóki nie wpadł w pełny galop. Wstydziła się tego; krzywdziła przecież zwierzę, które już dało z siebie wszystko, a teraz bliskie było zupełnego wyczerpania, ale musieli przebyć jeszcze ponad milę. - Ja też jestem zmęczona, mały - szepnęła, klepiąc ogiera po szyi. - Ruszaj, możesz to zrobić. - Przyszło jej do głowy, że tak dobrze byłoby zatrzymać się, choćby nawet wypaść z siodła, położyć na ziemi i zasnąć... spać... Obraz Kerovana wypełnił jej umysł. Wyprostowała się. Jeszcze trochę... Keplian biegł teraz z trudem, dysząc ciężko. Wyraźnie oszczędzał okaleczoną przez pająkokraby nogę. Zagryzając wargi, Eydryth zmusiła go do dalszego biegu, uderzając lekko wodzami po szyi. Straciła magiczny wzrok, otoczyły ją ciemności. Zachwiała się i chwyciła łęku siodła. Gdzie była? Dokąd dotarła? Tam! Na prawo... Wejście na rampę, która prowadziła w górę stoku! Ktoś, kto nie mieszkał tutaj przez całe życie, zobaczyłby tylko pionową skalną ścianę, ale 303 Kerovan już dawno temu poprawił czar, który ukrywał tę drogę, tak że jego przybrana córka mogła przyjeżdżać i odjeżdżać wedle swej woli. Skuliwszy się na grzbiecie Kepliana, zwróciła go w stronę podjazdu w zboczu góry, a potem mocno smagnęła wodzami, ponaglając go do biegu piętami i głosem: - Już prawie jesteśmy na miejscu, Monso! - jęknęła. - Naprzód, dalej! Zrób to dla Alona! Stalowe podkowy zaszczekały na kamieniach, kiedy wpadli do skalnego tunelu, który prowadził ukosem w górę, prosto do Kar Garudwyn. Ściany i sklepienie tunelu świeciły słabym niebieskim blaskiem jak kamienie, z których zbudowano tę górską twierdzę. Wewnątrz ledwie starczało miejsca dla Eydryth i jej wierzchowca. Przylgnęła do końskiej szyi, ale i tak ocierała się głową i ramionami o kamienne ściany. Kilkakrotnie uderzyła się mocno o twardą skałę, gdy tunel zawracał i skręcał. Pochyliwszy nisko głowę, dysząc jak kowalski miech, Monso piął się w górę... piął uparcie. - Już prawie jesteśmy... - szepnęła dziewczyna, lecz żaden dźwięk nie wydobył się z jej wyschniętych ust. - Prawie jesteśmy, Monso... biegnij! Keplian wydobywał z siebie resztki sił. Kiedy w końcu wygramolili się z ciasnego skalnego korytarza, zobaczyli rozjarzoną błękitem cytadelę Lan-disla. Kar Garudwyn był wysoką budowlą o dziwnie skręconych wieżyczkach i mnóstwie wąskich, łukowatych okien i drzwi. Przytłumione niebieskie światło wydostawało się wszystkimi otworami. Zatrzymała Monsa na brukowanej dróżce, odetchnęła głęboko i krzyknęła: - Obudźcie się! Kerovanie! Joisan! Sylvyo! Grozi wam niebezpieczeństwo! Obudźcie się! 304 Ledwie skończyła wołać, kiedy dwie postacie pojawiły się na tle wielkiego łukowatego wejścia. Joisan i, u jej boku, Kerovan! Widząc, że jej przybranemu ojcu nic się nie stało, Eydryth poczuła ogromną ulgę. Chwilę później Firdun przyłączył się do rodziców - jak bardzo urósł! - a zaraz potem jego siostra Hyana. Sylvya przybyła ostatnia. Jej głowę, zamiast włosów, porastały miękkie pióra. Okrągłe oczy, znacznie większe od ludzkich, patrzyły uważnie. - Eydryth! - zawołała Joisan i zaczęła schodzić po schodach do swojej przybranej córki. - Moja droga, co... Małżonka Kerovana urwała w pół słowa i zatrzymała się. Monso nagle zachwiał się i głośno stęknął. Opuścił głowę, dotykając nozdrzami kamiennych płyt. Jego bolesny świszczący oddech napełnił noc. Zanim oszołomiona Eydryth zeskoczyła na ziemię, ogier zadrżał jak drży strzała wbita głęboko w cel, a potem nogi ugięły się pod nim i ukląkł. Eydryth w ostatniej chwili zdołała zsunąć się z siodła. Keplian ciężko, powoli przewrócił się na lewy bok i znieruchomiał z wyprężonymi sztywno nogami. Potykając się, Eydryth odeszła parę kroków. Spojrzała, na swoją rodzinę i łzy jak grad popłynęły po jej twarzy. - To ja go zabiłam - powiedziała ledwie dosłyszalnie. - Och, Alonie, tak mi przykro... Monso, tak mi przykro... - Eydryth... - Joisan śpieszyła ku niej z wyciągniętymi ramionami. Dziewczyna zmusiła się, by mówić wyraźnie, szumiało jej w uszach z osłabienia, i sama prawie siebie nie słyszała. 305 - Przybyłam, żeby cię ostrzec, Kerovanie... Grozi ci ogromne niebezpieczeństwo. To ta czarodziejka Yachne. Ona ma wielką moc i zamierza ukraść twoją. Musisz się chronić. Musisz... Głos jej zadrżał i urwała, nie mogąc wykrztusić już ani słowa. Najpierw pomyślała, że ziemia chwieje się jej pod stopami. Dopiero po chwili zorientowała się, że to ona sama słania się z wyczerpania. Próbowała wyprostować kolana, lecz nie czuła nóg. Wysoki, cienki dźwięk zawibrował jej w uszach. Tej monotonnej, przeraźliwej nucie towarzyszyła fala czerni jeszcze ciemniejszej i zimniej szej niż nurty rzeki zwanej Głęboką Wodą. Mrok zalał ją i straciła przytomność. Zanim jej osłupiała rodzina zdążyła do niej podbiec, Eydryth osunęła się na bruk obok Monsa. eydryth! - Jakiś głos dotarł do jej uszu, znany głos. - Eydryth! - zawołał jeszcze raz. - Siostro, obudź się, proszę... - Czyjeś palce gładziły jej obolałą głowę, zmniejszając ból pulsujący w skroniach. Leżała na czymś miękkim i ciepłym. - Masz tu wodę, napij się, siostrzyczko. Poczuła w ustach i gardle kojący, zimny płyn. Przełknęła z ulgą, po czym otworzyła oczy i zobaczyła pochyloną nad sobą Hyanę. - Eydryth, jak się czujesz? - zapytała z troską jej przybrana siostra. Hyana przypominała z wyglądu swoją matkę, miała bowiem takie same jasnokasztanowe włosy, zielone oczy i jasną cerę kobiety z Dolin. Tylko wydatne kości policzkowe i spiczasty podbródek świadczyły, że była również córką Kerovana. - Och, Hyano - szepnęła dziewczyna. - Co z Kerovanem? Czy jest bezpieczny? - Jest - odpowiedział inny głos i Eydryth odwróciła głowę. To Firdun pojawił się obok swojej starszej siostry. - Ojciec czuje się świetnie. 307 Kiedy jej przyrodni brat uśmiechnął się przyjaźnie, chcąc jej dodać otuchy, dziewczyna znów zauważyła, jak bardzo wydoroślał. W wieku czternastu lat wyglądał bardziej na młodzieńca niż na chłopca, był wysoki i długonogi. Miał pociągłą twarz swojego ojca, ciemne włosy i oczy, które w pewnym oświetleniu wydawały się żółtobrązowe, w innym zaś jasnoszare. - Gdzie jest Kerovan? - zapytała. Miała wrażenie, że jej umysł przyćmił się albo zardzewiał. Rodzeństwo najwyraźniej z trudem się powstrzymywało, by nie zasypać jej tysiącem pytań. - Grozi mu niebezpieczeństwo. Przybyłam z pobliża Garth Howell, żeby go ostrzec - wykrztusiła. - Nie obawiaj się o ojca - uspokoił ją Firdun. - Teraz właśnie siedzi na tronie Landisla w wielkiej sali, otoczony taką ilością amuletów i talizmanów, że mógłby otworzyć stragan na jarmarku. - Uśmiechnął się niefrasobliwie. - I skarży się głośno, ponieważ matka zabroniła mu opuszczać te zabezpieczenia. Chce wiedzieć, co tu się dzieje. Powiedziałem mu, że zrobię wszystko, żeby się dowiedzieć. - Gdzie jest Joisan? A Sylvya? - zapytała Eydryth. - Poleciły mi opiekować się tobą, gdyż same zajęły się twoim... hm, wierzchowcem - odrzekła Hyana. - Zajęły się nim? - powtórzyła Eydryth nic nie rozumiejąc. - Przecież... przecież Monso nie żyje. Hyana potrząsnęła przecząco głową, a jej długie warkocze, na kiogańską modłę przeplecione barwnymi wyszywanymi wstążkami, podskoczyły na ramionach. - To stworzenie żyje - oznajmiła. - Ale jak długo... - Wzruszyła ramionami. - Myślałam, że zajeździłam go na śmierć - mruknęła Eydryth. Tak, jej umysł istotnie się psuł... A może to uszy ją zawodziły? Wydało jej się niemożliwe, by Keplian jeszcze żył, sama widziała, jak umarł na zamkowym dziedzińcu. - Nie, on żyje - zapewniła ją Hyana. - Tylko jest bardzo słaby, Eydryth. Mama używa całej swojej wiedzy i magii, ale nie wie, czy zdoła go uratować. Wspomnienia ożyły w pamięci córki Jervona z taką siłą, że poderwała się z kolan Hyany. Ignorując wysiłki przybranego rodzeństwa, usiadła na łożu. - Woda! - zawołała rozglądając się dookoła w poszukiwaniu uprzęży Monsa. - Woda w mojej manierce! Woda ze źródła Neave, może ona go uratuje! - To jest ta manierka? - Firdun podsunął jej coś pod oczy. - Tak! - Eydryth schwyciła ją zaborczo. Zawahała się jednak. Sama również musi odzyskać siły, bo inaczej nigdy nie zrobi tego, co musi uczynić jeszcze tej nocy. Gdzie teraz jest Alon? Czy stawia czoło Yachne? Pewnym ruchem odkorkowała naczynie i przyłożyła do ust. Liczyła łyki. Pozwoliła sobie wypić tylko pięć. Niemal natychmiast poczuła w swoim zmęczonym ciele uzdrawiający wpływ wody. Już po minucie zdołała bez niczyjej pomocy wstać z łoża, a potem wyjść na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec, gdzie Joisan i Sylvya przykucnęły przy Keplianie. Zbliżywszy się do nich, Eydryth zobaczyła z przerażeniem, że skaleczenie na przedniej nodze Monsa znów krwawi. Nogę pokrywała zarówno świeża jak i zakrzepła krew. Od chwili, kiedy rana się otworzyła, ogier musiał przebiec wiele mil. A ona tego nie zauważyła w ciemnościach! - Monso... - szepnęła osuwając się obok niego i głaszcząc go po szyi. Leżał nieruchomo i ledwie dyszał. Płacz mu nie pomoże, ale woda ze źródła Neave tak! 309 - Joisan... Sylvyo... - Uścisnęła krótko rękę każdej z kobiet, które pomagały ją wychowywać. Znajdzie się czas na objęcia i powitania później, kiedy dla Monsa zrobią wszystko co możliwe. - Mam coś, co może mu pomóc. Musimy dać mu to - powiedziała podnosząc manierkę. - Jest za słaby, żeby sam wypił, więc będę musiała wlać mu to do gardła, wy zaś przytrzymajcie mu głowę. - Co to jest? - spytała Joisan. Obok Mądrej Kobiety leżała jej torba z lekami. Oczyściła już ranę - zakrzywiona igła i nić ze ścięgna antylopy leżały na kawałku czystego płótna. - Woda? Jak zwykła woda może mu pomóc? - To nie jest taka sobie woda, ale woda ze źródła Neave - wyjaśniła Eydryth. - Ma bardzo silne działanie, wzmacnia i odnawia. - Podniosła do góry rozwarte dłonie. - Sama właśnie wypiłam trochę i widzicie, jak mi pomogła. Inaczej nie mogłabym się podnieść, leżałabym jak Monso. Joisan przyjrzała jej się, po czym skinęła głową. - Firdunie! Hyano! - zawołała. - Chodźcie tutaj i pomóżcie mi podtrzymać głowę tego stworzenia, żeby Eydryth mogła wlać mu lekarstwo do gardła! Dopiero we troje zdołali podnieść i utrzymać głowę Kepliana. Eydryth oburącz rozwarła szczęki nieprzytomnego ogiera. Odsunąwszy na bok jego język, odkorkowała manierkę, po czym ostrożnie wlała mu trochę wody do gardła. Następnie zaczęła masować mu szyję, aż odruchowo przełknął płyn, potem znów wlała następną porcję. Tym razem Monso sam przełknął. Eydryth odstawiła manierkę, zachowując resztę wody na później. Powoli opuszczono wielką głowę na bruk. 310 Monso otworzył i znów zamknął oczy. Stęknął, ale się nie obudził. Za to jego oddech stał się silniejszy i bardziej regularny. Joisan, która trzymała rękę na jego boku, tuż za przednią lewą nogą, podniosła wzrok i zawołała z podnieceniem: - Jego serce bije mocniej! Sylvya położyła głowę na łopatce Kepliana, chwilę nasłuchiwała, po czym spojrzała ogromnymi okrągłymi oczami na swoją przyjaciółkę. - Rzeczywiście! Lepiej zaszyj ranę teraz, Joisan, póki jest nieprzytomny! - poradziła. Mądra Kobieta skinęła głową i zabrała się do dzieła. Ponownie oczyściwszy ranę, zbliżyła do siebie jej brzegi, po czym zaczęła je zeszywać równymi ściegami, zawiązując i zabezpieczając każdy z osobna. - Eydryth, chciałabym poznać całą twoją historię - powiedziała, nie podnosząc wzroku. Eydryth westchnęła. - Tak wiele się zdarzyło, że właściwie nie wiem, od czego zacząć. Och, Joisan, musimy uratować Monsa, jeżeli to możliwe. On jest koniem Alona, a Alonowi właśnie teraz może grozi straszliwe niebezpieczeństwo! Musimy mu pomóc! - Kim jest ten Alon? - Małżonka Kerovana rzuciła jej szybkie spojrzenie. Eydryth poczuła, że się rumieni. Firdun i Hyana, którzy przykucnęli w pobliżu, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. - Alon - mruknęła, a rumieniec nadal zalewał jej twarz. - On jest... panem i właścicielem Monsa, tego Kepliana - zaczęła. - On jest moim przyjacielem... Mądra Kobieta uśmiechnęła się lekko i spojrzała przyjaźnie na swoją wychowankę. 311 - Przyjacielem - powtórzyła obojętnie. Eydryth nagle uznała, że koniecznie musi sprawdzić, czy butla z wodą rzeczywiście jest dobrze zamknięta. - Alon to Adept, który pomógł mi w znalezieniu leku dla Jervona. - Poklepała skrzyneczkę ukrytą w kieszeni pożyczonego kaftana. - Mam je ze sobą. Jeżeli Gunnora będzie łaskawa, może... Urwała, słysząc na schodach stukot kopyt. Wszyscy jednocześnie odwrócili się i zobaczyli Kerovana. Pan Kar Garudwyn pochodził z Dawnego Ludu i nie należał w pełni do rodzaju ludzkiego. Świadczyły o tym oczy o barwie jantaru, z wąskimi, dziwnymi źrenicami, i rozdwojone kopyta zamiast stóp. Poza tym był przystojnym mężczyzną o czarnych włosach i typowych rysach Starej Rasy. Eydryth otworzyła usta z zaskoczenia, a potem zerwała się jak oparzona. - Kerovanie, nie wolno ci opuszczać zabezpieczeń! Może właśnie teraz Yachne próbuje rzucić na ciebie czar! - Nie mogłem już dłużej wytrzymać - odparł z rozdrażnieniem jej przybrany ojciec, obejmując ją mocno. Po wszystkim, co przeżyła tej nocy, dziewczyna wreszcie poczuła się bezpieczna. Omal się nie rozpłakała, gdy tuliła się do niego przez chwilę. Kerovan odsunął ją nieco i spojrzał jej prosto w oczy. - Eydryth, córko, zbesztaj mnie, jeśli musisz, ale, na Dziewięć Słów Mina, powiedz mi, co tu się teraz dzieje! Joisan ostrożnie zawiązała ostatni szew i spojrzała na swego małżonka, marszcząc brwi. - Kerovanie - powiedziała surowo. - Eydryth mówi, że grozi ci niebezpieczeństwo. Nie możesz... Potrząsnął niecierpliwie głową. - Nie możesz oczekiwać, Joisan, że będę tam siedział i nic nie robił, kiedy coś zagraża mojej rodzinie i mojemu domowi. - Kerovan zwrócił się do swojej przybranej córki, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Kim jest ta Yachne, o której wspomniałaś? Jak może nam zagrozić? - zapytał ostro, przypomniawszy sobie lata, które spędził na wojnie. Eydryth pośpiesznie porządkowała w myślach wydarzenia ostatnich dni w jakąś logiczną całość. Tymczasem Joisan narzuciła koc na leżącego nieruchomo Kepliana i odwróciła się do Kerovana. Nagle zesztywniała i z okrzykiem przerażenia wskazała na stopy swego małżonka. - Kerovanie! Spójrz! Eydryth cofnęła się, otwierając szerzej oczy ze zdumienia. Na kamiennych płytach wokół kopyt Kerovana gęstniał pierścień ciemnej mgły. Widziała ją już w jaskini Yachne. - Kerovanie! - jęknęła wskazując na mgłę. - To czary Yachne! Ona chce przyciągnąć cię do siebie, a potem wyssać całą twoją moc! Musisz zniszczyć ten czar! Joisan skoczyła do przodu, wyciągając ręce do Kerovana. ale ten gestem kazał jej się cofnąć i wpatrzył się w ciemnopurpurową mgłę kłębiącą się wokół jego nóg. - Nie, pani - rozkazał nie cierpiącym sprzeciwu głosem. - Nie próbuj mnie dotknąć, bo i ciebie porwie ten czar. Eydryth poczuła się tak, jakby przeżywała na jawie koszmarny sen, z którego nie można się obudzić. Załamała ręce w bezsilnej męce. - Och, Kerovanie, czy możesz to powstrzymać? Nie pozwól się porwać! - zawołała. Kerovan powoli podniósł rękę, uroczystym gestem jakby kogoś przyzywając, kogoś nieobecnego. 313 - Tak - powiedział po chwili. - Mogę to powstrzymać. - Jego dziwne, nieczłowiecze oczy rozjarzyły się wewnętrznym blaskiem, gdy zaczął śpiewać w Dawnej Mowie. Wokół postaci dziedzica Landisla zaczęła rosnąć jakaś forma, zasłaniająca go całkowicie swoim blaskiem. Eydryth dostrzegła przelotnie ptasią głowę, która przypominała jej z wyglądu Stalowego Szpona, potem zaś uniesioną wielką łapę. Podobny do lwiego płowy zad zlał się z piersią i głową orła. Oczy zjawy zapłonęły jantarowym światłem... i były to oczy Kerovana. Lecz reszta ciała tej niesamowitej postaci należała do wysłannika Landisla, jego strażnika i obrońcy, gryfa Telphera. Przez całe życie dziewczyna słyszała opowieści o tym, jak Landisl, człowiek-gryf i jego sługa Telpher bronili Joisan i Kerovana podczas ich wędrówek... ale dopiero teraz zobaczyła, jak dziedzic Landisla przywołuje swego ducha opiekuńczego. Powoli, prawie pogardliwie widmowy gryf podniósł wielką łapę i przesunął nią przez gęstniejącą mgłę, rozrywając magiczny krąg. Po chwili zarówno mgła jak i zjawa gryfa nagle zniknęły. Kerovan, cały i zdrowy, stał na dziedzińcu. Eydryth krzyknęła, chwiejnym krokiem podeszła do swojego przybranego ojca i uścisnęła go mocno. Rodzina Kerovana, z okrzykami ulgi i radości, stłoczyła się wokół. - Ty... ty zniszczyłeś ten czar! - wyjąkała w końcu Eydryth, robiąc krok do tyłu, by mu się przyjrzeć. - I tak łatwo... a Dinzil nie mógł nic zrobić. - Spochmurniała myśląc o tym, jak próbowali ostrzec Kerovana. Przypomniała sobie przeprawę przez Głęboką Wodę, zasłabnięcie Monsa... Najbardziej jednak przerażało ją wspomnienie o tym, że opuściła Alona. Czy to wszystko poszło na marne? - Być może... - wyjąkała drżącym głosem - być może moje ostrzeżenie nie było potrzebne. Może nie musiałam opuścić Alona... Joisan tuląc się do swego małżonka, obejmowała go jednym ramieniem, drugim zaś swoją przybraną córkę. Potrząsnęła przecząco głową. - Mylisz się, Eydryth - powiedziała z powagą. - Moja pani ma rację, Eydryth - oświadczył Kerovan. - Ostrzegłaś mnie i dlatego mogłem zniszczyć czar, który miał mnie porwać. Ale gdybyś nie przybyła tutaj dzisiejszej nocy, wpadłbym w zastawioną przez Yachne pułapkę. Po prostu spałbym nie przygotowany do obrony... - i dodał ponuro: - I nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Miałaś nam opowiedzieć długą historię, siostrzyczko - wtrąciła Hyana. - Wspomniałaś też coś o jakimś Alonie, któremu zagraża niebezpieczeństwo... - Tyle mam do powiedzenia i tak mało czasu! - zawołała Eydryth. - Muszę natychmiast zobaczyć Jervona! Możliwe, że znalazłam dla niego lek, który mu pomoże! A potem wszyscy musimy jechać na pomoc Alonowi. Obawiam się, że Yachne spróbuje go schwytać, skoro nie udało jej się pojmać Kerovana. Wyruszył, żeby ją odnaleźć, ale jest zmęczony i wczoraj został ranny. Bardzo boję się o niego. - Eydryth, moja droga... - Sylvya patrzyła na dziewczynę ze zdumieniem, jakby nigdy dotąd jej nie widziała. - Wyczuwam tak wiele zmian, jesteś taka zmieniona! Odwiedziłaś wiele miejsc i wiele dokonałaś! Zmieniona... - Kobieta z głębokiej przeszłości Arvonu szybko nakreśliła w powietrzu jakiś symbol, który zapłonął niebieskozielonym blaskiem. - Masz rację, ciociu - powiedziała Eydryth uśmiechając się lekko, lecz dumnie. Potem zaś, nucąc cicho, 315 nakreśliła swój znak - w kształcie nuty. Zawisł przed nią jarząc się turkusowym ogniem. - Odkryłam własny rodzaj mocy - wyjaśniła. - Władam nią za pośrednictwem mojej muzyki. Inaczej nie mogłabym przeprowadzić Monsa obok strażników Doliny. Na twarzach obecnych odmalowało się zdumienie. Otoczono Eydryth, zasypując ją pytaniami. Kerovan musiał krzyknąć głośno, żeby uciszyć zgromadzonych. - Siadajcie, musimy wysłuchać całej historii od początku - rozkazał jak przystało panu na zamku. - A jeśli chodzi o mnie, najbardziej interesuje mnie ów tajemniczy Alon! Eydryth znów poczuła zdradziecki rumieniec na policzkach. Szukała słów, żeby opowiedzieć im o Alonie, ale wciąż nie umiała ich znaleźć. Uśmiechnęła się więc do swojej rodziny, czując, że ich miłość i troska są jak matczyne ramiona obejmujące dziecko obudzone z koszmarnego snu. - Wszystko wam opowiem - obiecała. - Po kolei. Pozwólcie tylko, że najpierw... - Wyjęła z kieszeni skrzyneczkę Dahaun, otworzyła ją i ostrożnie zajrzała do środka. Z ulgą zobaczyła czerwony muł, który sprawiał wrażenie równie świeżego jak wtedy, kiedy uleczyła nim ranę na nadgarstku Alona. - Najpierw Jervon. Nie usiedzę na miejscu, dopóki nie zobaczę mojego ojca. - Czy to jest lek, który przywiozłaś? - zapytał sceptycznie Kerovan, zaglądając do skrzyneczki. - Muł? Joisan dotknęła lekko palcem czerwonej, wilgotnej ziemi, a potem cofnęła rękę jakby ukąszona. - Gdzie to znalazłaś? - jęknęła. - Otrzymałam to od Pani Zielonych Przestworzy w Escore - odparła dziewczyna. Spojrzała na uśpionego konia, a potem podniosła z ziemi harfę, nadal 316 owiniętą w opończę. - Jeżeli dopisze nam szczęście, w skrzyneczce Dahaun pozostanie jeszcze dość mułu, żeby zaleczyć również ranę Monsa. - Uśmiechnęła się do nich. - Ale najpierw, och, najpierw muszę zobaczyć mojego ojca! - Oczywiście, idź do niego, moja droga - powiedziała Joisan z ciepłym uśmiechem. - W tym czasie Kerovan i ja przygotujemy coś do zjedzenia. Sądzę, że te wszystkie alarmy i napaści o północy dodały nam apetytu. Firdun i Sylvya będą czuwać nad twoim wierzchowcem. - Chodź, siostrzyczko - odezwała się Hyana biorąc dziewczynę pod ramię. - Będę ci towarzyszyć. Niosąc harfę i skrzyneczkę Pani Zielonych Przestworzy, Eydryth poszła za swoją przybraną siostrą poprzez wspaniałe komnaty Kar Garudwyn, a później korytarzem oświetlonym jarzącymi się kulami, podobnymi do tych, które widziała w Es, cytadeli Czarownic. Przypomniała sobie Arvis. Ciekawe, jak też jej się wiedzie? Dziewczęta dotarły do drzwi Jervona. Eydryth zatrzymała się nagle, drżąc na całym ciele. A jeśli muł Dahaun nie podziała, pomyślała czując suchość w ustach. Podróżowałam tak długo, minęło tyle lat... Proszę cię, Jantarowa Pani... proszę cię, Neave! Błagam was, zwróćcie mi ojca! Hyana położyła jej rękę na ramieniu, by dodać jej otuchy. Eydryth skinęła głową, wyprostowała się i weszła do środka. Jervon leżał na swoim łóżku. Jakaś kiogańska dziewczyna drzemała na krześle. Sługa albo ktoś z rodziny zawsze czuwał nad nieszczęśnikiem, żeby nie odszedł nieświadomy, dokąd idzie, albo mimowolnie nie zrobił sobie krzywdy, jak maleńkie dziecko, do którego teraz był podobny. 317 Kioganka - Eydryth przypomniała sobie, że miała na imię Karlis - spojrzała szeroko otwartymi oczami. - Eydryth! - wykrzyknęła. - Witaj w domu, pani! Eydryth powitała służebną, a Hyana uśmiechnęła się uspokajająco do dziewczyny. - Popilnujemy go obie jakiś czas - powiedziała i Karlis odeszła. Eydryth podeszła powoli do łoża swojego ojca. Rozchylone nawet podczas snu usta i nieobecny wyraz twarzy świadczyły o chorobie. Usiadła obok niego i łagodnie wzięła go za rękę. Jervon otworzył oczy, które niegdyś miały tę samą, intensywnie niebieską barwę jak oczy jego córki, ale teraz były wyblakłe i puste. - Ojcze - szepnęła gładząc jego kasztanowate włosy. - Wróciłam do domu. Jervon uśmiechnął się szeroko, i zaczął coś do niej bełkotać, mieszając przypadkowe słowa z bezsensownymi sylabami. Przynajmniej wciąż mnie poznaje, pomyślała ocierając mu ślinę z brody. - Leż tylko spokojnie - szepnęła i zaczęła powoli rozsmarowywać uzdrawiający muł po jego czole, okrywając je chłodną czerwoną osłoną. Twarz Jervona zaczęła drgać. Podniósł ręce, żeby zetrzeć leczniczą substancję. - Nie, zostaw, nie ścieraj tego - powiedziała Eydryth i razem z Hyaną trzymały go za ręce, aż znieruchomiał i tylko nadal zerkał na nie z lękiem. - Kiedy się uspokoi - odezwała się cicho Eydryth - zaniesiesz resztę tego mułu Joisan. Powiedz, żeby posmarowała nim ranę Kepliana. A potem niech przepłucze skrzyneczkę wodą. Chcę, żeby się jej napił, gdy się obudzi. - Rozumiem - odparła cicho Hyana. Jervon spojrzał na nie, później zaś na dzbanek z wodą stojący obok łoża. Wskazał go skinieniem ręki, znowu coś bełkocąc. - Chce mu się pić - oświadczyła Eydryth, która rozumiała te gesty i dźwięki. Ale zanim Hyana przyłożyła czarę do ust Jerrona, córka pod wpływem nagłego impulsu wrzuciła do niej grudkę czerwonego mułu i zamieszała palcem wodę. - Pij, ojcze - powiedziała, pomagając mu usiąść. Jervon pił łapczywie, potem uśmiechnął się z roztargnieniem i ponownie się położył. Rzucał się niespokojnie, nieustannie próbując zeskrobać muł, który zasychał mu na czole. - Nie, nie - szeptała Eydryth. - Zostaw to tak, jak jest, ojcze... Hyana trzymała skrzyneczkę Dahaun, przyglądając się resztkom czerwonego mułu. - Kimkolwiek jest ta Pani Zielonych Przestworzy, na pewno ma wielką moc - powiedziała z zastanowieniem. - Czuję to poprzez to puzderko. - Tak, Dahaun jest bardzo potężna - potwierdziła jej przybrana siostra. - To część historii, którą dopiero wam opowiem. Cicho... - dodała, spoglądając znów na ojca. - Leż spokojnie, drogi ojcze. Odpocznij. - Może mu zaśpiewasz... To zawsze go uspokajało, nawet w najgorsze dni. Eydryth skinęła głową, podnosząc harfę. Nastroiła ją, a potem zaczęła lekko trącać struny, nucąc cicho, gdy szukała w myślach odpowiedniej pieśni. Oczami wyobraźni ujrzała Alona i zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, już śpiewała: Gdy na wzgórzach purpurowe kwitły wrzosy, Gdy w Dolinie dźwięcznie brzmiały ptasie głosy, Leżąc z głową na miłego łonie Mogłam marzyć o ślubnym welonie. Nim zdradziecki wróg do Doliny wpadł, Nasze były wzgórza i naszym był świat. 319 Dzisiaj wojna kochanką jest mego miłego, Lecz jej względy wcale nie chronią od ziego. W moich snach miłośnie patrzą jego oczy, Słodkie zaklęcia szepcze jego głos. Naszą Dolinę słońce nadal złoci, I wzgórza purpurą barwi wrzos. Moje serce do niego należy, I będzie tak aż po życia kres. Bo siłę miłości wiernością się mierzy, Kto przysięgę złamie - oby sczezł! Śpiewała tę starą pieśń spokojnie, ale łzy wezbrały jej pod powiekami i popłynęły po twarzy. Kiedy skończyła, Jervon spał. Czerwony muł wysychał i zamieniał się w twardą skorupę na jego czole. Hyana położyła rękę na ramieniu siostry. - Kochasz go, prawda? - mruknęła. - Tego Alona? - Tak, kocham - szepnęła Eydryth, opierając czoło o ramię młodszej dziewczyny, gdyż nie śmiała spojrzeć jej w oczy. - Kocham go bardziej, niż mogłabym wyrazić to słowami. - Powiedz mi, czy on darzy cię miłością? - Hyana przytuliła ją lekko, gładząc po włosach. Eydryth skinęła głową. - Ale boję się o niego - mruknęła. - Zawisło nad nim wielkie niebezpieczeństwo. - Pomożemy ci, siostro - obiecała Hyana uściskiem dłoni dodając Eydryth otuchy. - Powiem rodzicom, żeby przygotowali się do podróży. Wyruszymy jutro. - Nie, jutro może być za późno. Musimy wyruszyć w drogę jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiejszej nocy. Alon poszedł samotnie śladami Yachne do pewnego Miejsca Mocy, Ciemnej Mocy. Nie mam odwagi zwlekać do świtu. Hyana spoważniała. - Dzisiaj w nocy nie świeci księżyc - powiedziała spokojnie. - Teraz Moce Cienia są najsilniejsze. A zwłaszcza w pewnym Ciemnym Miejscu. - Wiem. To jeszcze jeden powód, żeby wyruszyć przed świtem. Córka Joisan i Kerovana skinęła głową, a później wymknęła się niepostrzeżenie, pozostawiając Eydryth samą z jej ojcem. Siedziała obok ojca, ściskając go za ręce, patrząc, jak śpi. Zaczęła znów cicho śpiewać, a wspomnienia przemykały przez jej umysł jak rozbawione dzieci. Jervon... noszący ją na barana, gdy była bardzo mała. Jervon fechtujący się na dziedzińcu z Kerovanem, jego zaczerwieniona, pełna życia twarz. Jervon, który podniósł ją, kiedy po raz pierwszy spadła z konia, jego zatroskane oblicze... Jervon obejmujący ramieniem swoją małżonkę, gdy widziała ich razem po raz ostatni przed zniknięciem Elys... Wspomnienia rozwiały się i Eydryth zapadła w drzemkę. Obudziła się, gdy do komnaty weszła Joisan. Jej przybrana matka przebrała się do podróży w spodnie i wysokie buty. Miała na sobie watowany skórzany kaftan i grubą tunikę, a jej kasztanowate włosy były zaplecione w warkocze. Trzymała w ramionach naręcze starych ubrań Eydryth. - Przyniosłam ci odzież - szepnęła - żebyś mogła zdjąć ten przemoczony strój. - Spojrzała na Jervona. - Jak on się czuje? Eydryth postukała palcem w skorupę mułu na czole swego ojca. 321 - Muł wysechł i pęka - oświadczyła. - Dahaun powiedziała, żeby go usunąć, kiedy... Urwała, gdyż Jervon otworzył oczy. Przeniósł wzrok z Joisan na Eydryth, później zamrugał i spojrzał przytomniej. - Joisan? - szepnął wpatrując się w małżonkę Kerovana. Obie kobiety jęknęły ze zdumienia. Zaświtała im nadzieja. - Jervonie! - krzyknęła Joisan, chwytając go za rękę. - Jervonie, ty mnie poznajesz? - Oczywiście, że cię poznaję - odpowiedział wyraźnie zaskoczony tym pytaniem. - A kto to jest? - Wskazał na Eydryth. Eydryth przełknęła ślinę, a potem przytuliła do policzka rękę Jervona. Łzy potoczyły się jej po twarzy, słone i gorące. - Ojcze... - szepnęła. - Och, ojcze! Dziękuję Ci, Jantarowa Pani! Dzięki ci, Dahaun! Jervon rozwarł oczy ze zdumienia i wpatrzył się w córkę z niedowierzaniem. Usiadł i mocno ścisnął jej ramiona. - Eydryth?! - szepnął. - To ty? Ależ... ależ... Joisan uściskała swoją przybraną córkę, która teraz płakała tak rzewnie, że nie mogła mówić. - Tak, Jervonie. To jest Eydryth. Byłeś chory przez jakiś czas. Długi czas. Dopiero dziś w nocy twoja córka przywiozła lekarstwo na twoją chorobę i dlatego w końcu się obudziłeś! Jervon objął Eydryth i przytulił do piersi. Przepełniała ją radość tak głęboka i oszołamiająca, że wszystkie przygody i poświęcenia wydały jej się niczym w porównaniu z tym szczęściem. Po chwili Jervon znów się odezwał, jeszcze oszołomiony, ale już zdający sobie sprawę, że zaszły zmiany... Wielkie zmiany, o których nie ma pojęcia. - Czas... - szepnął. - Joisan, ile czasu? - Sześć lat, Jervonie. - Mądra Kobieta westchnęła głęboko i powiedziała całą prawdę. - Och, nie! - szepnął. - Moja córka... Stała się kobietą. Moja żona... - Nadzieja zabrzmiała w jego głosie. - Co z Elys? - Jeszcze jej nie odnaleźliśmy, ojcze - odparła Eydryth. Przebiegła palcami po tej tak drogiej, znajomej twarzy. Czule usunęła z niej resztki czerwonego mułu. Teraz, kiedy Jervon odzyskał przytomność i twarz miał znów pełną życia, wydawało się, że minione lata niewiele go zmieniły. - Jesteś tak do Elys podobna - powiedział ze zdumieniem. - Wyrosłaś na prawdziwą piękność, córko. - Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie, ojcze? - zapytała. - Widzący Kamień - odrzekł. - Wspiąłem się na szczyt, spojrzałem... - Zaczął oddychać szybciej. - Eydryth, ja ją zobaczyłem! Zobaczyłem wtedy Elys. Leżała w jakimś Miejscu Mocy, poznałbym je, gdybym znów je ujrzał. W moim widzeniu leżała na nędznym łożu, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nasz syn... - Odetchnął głęboko. - Nasz syn nadal był w niej. Widziałem krzywiznę jej brzucha. Otaczała ją mgła, rodzaj czaru, który zasłania ją przed ludzkim wzrokiem, ale - z całej siły ścisnął ręce córki - ona żyje, Eydryth! Żyje! - Och, ojcze! - szepnęła. - Gdybyśmy tylko mogli ją odnaleźć, ocalić! - Ocalimy ją - obiecał tonem uroczystej przysięgi. - Ocalimy! 323 Joisan wstała, opierając ręce na ramionach obojga przyjaciół. - Muszę zanieść te radosne wieści mojemu małżonkowi - oświadczyła. - A potem... Eydryth, nadal czekamy, aż opowiesz nam swoją historię. Eydryth z uśmiechem podniosła wzrok na swoją przybraną matkę. - Wkrótce do was przyjdę - powiedziała. - Oboje przyjdziemy - poprawił ją Jervon. - Jeżeli jest jakaś historia, którą należy opowiedzieć, ja również chcę jej posłuchać. - Uśmiechnął się smutno. - Zdaje się, że mam duże braki. Za niecałą godzinę Eydryth, ubrana w czystą odzież, zaspokoiwszy głód po raz pierwszy od wielu dni, siedziała na kamiennej ławie w wielkiej sali. Kończyła posiłek - a także swoją opowieść. - I dlatego Alon sam wyruszył śladem tej czarownicy - powiedziała. - Boję się o niego. - Przebiegła spojrzeniem twarze swoich bliskich. - Boję się tak bardzo, że wracam dzisiejszej nocy. Guret na pewno już czeka z osiodłanymi końmi. - Pojadę z tobą! - Firdun odezwał się pierwszy. - Nie boję się jakiejś tam czarodziejki! - I właśnie dlatego zostaniesz w domu - oświadczył ponuro Kerovan. - Ja pojadę z Eydryth. - I ja również - powiedziały chórem Hyana i Joisan. - I ja - Jervon spóźnił się tylko o sekundę. Ubrany był teraz w podróżny strój. Dzięki spacerom i konnym przejażdżkom, na które zabierali go opiekunowie, nie osłabł zbytnio, chociaż poskarżył się gorzko, że bardzo wychudł i stracił siły. Teraz uśmiechnął się do swojej córki i ścisnął jej rękę. W jego oczach zabłysły figlarne iskierki. - Musimy uratować tego młodego czarodzieja, chociażby po to, bym mógł go zapytać, jakie ma zamiary wobec mojej córki. - Pokręcił głową. - Cóż to za noc! Odzyskałem stracone lata, odkryłem, że moja córka wyrosła na czarodziejkę i że moim przyszłym synem może być jeden z Adeptów. W głowie mi się kręci, kiedy o tym pomyślę! Eydryth nie opowiedziała o tym, co się wydarzyło w świątyni Neave. Jej relacja zawierała tylko suche fakty: że to Miejsce Mocy uzdrowiło zarówno ją, jak i Alona ze skazy Ciemności. Wiedziała, że Hyana nie nadużyła jej zaufania. Jednakże jej rodzina znała ją dobrze, sama zaś podejrzewała, że głos ją zdradzał za każdym razem, gdy wymawiała imię młodego Adepta. - Ojcze! - powiedziała z udanym oburzeniem. - Ja nic nie mówiłam o... - Nie musiałaś - odrzekł łagodnie Jervon, a potem spoważniał. - Tak długo byłem nieświadomy tego, co się wokół mnie dzieje, że czuję, jakbym stał się nowym człowiekiem. Moja córka jest dorosłą kobietą i w dodatku czarodziejką. Muszę mieć trochę czasu, żeby się z tym oswoić. - Pani Zielonych Przestworzy dała nam ten czas - odezwała się Joisan. - Ale teraz ruszajmy w drogę! W końcu postanowiono, że Sylvya i Firdun pozostaną w Kar Garudwyn, mimo gwałtownych protestów chłopca. Kerovan przypomniał synowi, że to on ma utrzymywać myślową więź ze swoją siostrą i przekazywać wieści tym, którzy pozostali w zamku, o losie ich bliskich. Kiedy wszystko było gotowe, Joisan, Kerovan, Eydryth, Hyana i Jervon opuścili wielką salę. 325 Na zewnątrz czekał na nich Monso z garścią siana w pysku. Ciężkie przeżycia sprawiły, że wychudł i stracił siły, lecz czerwony muł Dahaun znowu podziałał i prawie wyleczył mu zranioną pęcinę. Poza tym kary ogier wypił resztę wody ze źródła Neave, a także wodę, w której opłukano skrzyneczkę po czerwonym mule od Pani Zielonych Przestworzy. Patrząc na niego Eydryth nie chciała wierzyć, że od ich przybycia do twierdzy Landisla upłynęły zaledwie dwie godziny. Poklepała Kepliana, a potem szybko go osiodłała i nałożyła uzdę. - Chyba nie zamierzasz na nim jechać? - zapytała z oburzeniem Joisan. - On potrzebuje długiego wypoczynku, a nie ruchu! - Pojadę na Vyar - odparła z uśmiechem Eydryth. - Lecz Alon będzie potrzebował wierzchowca. Zresztą Monso nie zechce czekać tutaj na powrót swego pana. Jeśli bowiem zapragnie udać się z nami, nie powstrzyma go żadna przegroda, żaden postronek... a Monso tego pragnie. - Ogier zarżał cicho, radośnie i grzebnął kopytem, jakby doskonale zrozumiał jej słowa. Odpięła wodze Kepliana, żeby na nie nie nastąpił, zwinęła i przywiązała do siodła. Tak jak przewidziała, Monso popędził za nimi, gdy tunelem zjechali w dolinę. Szereg jeźdźców, jeden za drugim, wyruszył na ratunek. Jervon, który nie miał magicznego wzroku, kłusował w środku. Kiedy wyjechali na drogę, Eydryth z trudem się powstrzymała, żeby nie przejść w pełny cwał. Rósł jej niepokój o Alona, kąsał jak dzikie zwierzę. A gdy pokłusowali na zachód, nie mogła znaleźć sobie miejsca, bo po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak powolne były śmiertelne wierzchowce w porównaniu z Monsem. Kary ogier biegł przed nimi z uniesioną głową i rozdętymi nozdrzami, jakby próbował węchem odnaleźć swego pana. Nagle Keplian zarżał przeraźliwie, a potem stanął dęba. Obawiając się, że mieszaniec oszalał, jeźdźcy ściągnęli wodze, patrząc z niepokojem na Monsa, który na środku drogi walił nerwowo kopytami. Ogier znów zarżał... ...i tym razem otrzymał odpowiedź! Przenikliwy okrzyk rozdarł mrok i Eydryth nagle dostrzegła lecący ku nim, ciemniejszy od nocy, kształt. Na piersi miał białe znamię w kształcie V. - Stalowy Szpon! - jęknęła, gdy sokół wylądował na tylnym łęku siodła Kepliana. Zdała sobie sprawę, że ten ptak zazwyczaj nie lata w nocy, i serce zaczęło bić jej jak młotem. - Czy to ten sokół, o którym mówiłaś? - zapytał Kerovan. - Tak - szepnęła wyschłymi wargami. Ptak spojrzał na nią i znów zaskwirzył. - Przybył, żeby zaprowadzić nas do Alona - powiedziała z głębokim przekonaniem. - Właśnie teraz grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo! Stalowy Szpon prowadził ich, przelatując z drzewa na drzewo, z krzaka na krzak, siadając zawsze w niewielkiej odległości i wciąż wydając ten sam przenikliwy okrzyk. Monso galopował z pustym siodłem, reszta jeźdźców za nim. Droga biegła przed nimi w ciemnościach bezksiężycowej, teraz kończącej się nocy - najpierw szeroki, wydeptany gościniec, którym Eydryth dotarła do Kar Garudwyn, a potem inny, węższy trakt, który skręcał na południe gdzieś na ziemiach klanu Niebieskich Płaszczy, a niebawem zamienił się w trawiastą, zrytą koleinami polną drogę. Wszyscy członkowie wyprawy ratunkowej, oprócz Jervona, mogli w razie potrzeby widzieć w nocy, więc kolejno prowadzili. W ten sposób nikt nie dźwigał samotnie tego brzemienia. Kiedy Kerovan wyjechał na czoło, przyłączył się do niego Jervon. Eydryth słyszała cichy głos pana na Kar Garudwyn, przerywany pytaniem lub komentarzem jej ojca. Domyśliła się, że Kerovan usiłował opowiedzieć przyjacielowi wydarzenia ostatnich lat. 328 Było jeszcze ponad godzinę do świtu, gdy dotarli do Miejsca Mocy, do którego zmierzała Yachne. Żeby tam się dostać, musieli przebyć wrzosowisko i kluczyć przez bagniste kotliny, gdyż polna droga zamieniła się w wydeptaną przez dzikie zwierzęta ścieżkę, wreszcie zniknęła w trawie. Gdyby nie Keplian i sokół, na pewno by się zgubili. Kiedy okrążyli kępę krzaków, Eydryth, która już jakiś czas jechała na przedzie obok Hyany, zobaczyła, że Monso się zatrzymał. Ogier parsknął, wysunął do przodu łeb i odchylił górną wargę, odsłaniając zęby, jakby zwęszył coś śmierdzącego. Chwilę później Stalowy Szpon usiadł na tylnym łęku siodła Kepliana. - Ten, którego szukamy, jest niedaleko - powiedziała ściszonym głosem Hyana. - Wyczuwam to w myślach sokoła. Wytężając wzrok, Eydryth dostrzegła w oddali migocące światło. Oświetlało drogę przed nimi równie słabo jak blask przygasającego leśnego pożaru, który kiedyś zobaczyła podczas swych podróży. Dziewczyna wyczuła jednak instynktownie, że to światło nie miało nic wspólnego ani z naturalnym ogniem, ani z żywym niegdyś drzewem. Blask, który żarzył się teraz przed nimi, był nieczysty. Vyar, kiogańska klacz Eydryth, nagle się zatrzymała, stuliła uszy, a potem je położyła, jednocześnie rozdymając nozdrza. Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Następnie pochyliła głowę i zaczęła iść tyłem. Gdyby Eydryth jej nie ponagliła, ściskając boki kolanami, zawróciłaby i uciekła. Wałach Hyany również spróbował iść bokiem. Nawet w ciemności Eydryth dostrzegła białą otoczkę wokół źrenic zwierzęcia. Z tyłu dobiegł ją cichy głos Kerovana: - Co się dzieje? 329 - To konie - odparła równie cicho. - Narowią się. Zwęszyły coś, do czego nie chcą się zbliżyć. - Czy będziemy musieli dalej iść piechotą? - zapytała Joisan. - Nie wiem. Może. Jednak po krótkiej walce z klaczą - musiała ją smagnąć wodzami po szyi - Eydryth zmusiła ją do posłuszeństwa. Vyar wysunęła się do przodu, drżąc na całym ciele. Eydryth, która ujarzmiła Kepliana, dawała sobie radę ze śmiertelnym wierzchowcem. Kiedy siwek Hyany, Raney, zobaczył przewodniczkę, popędził za Vyar. Cała drżąca, na sztywnych nogach, klacz pocwałowała za Keplianem w stronę tajemniczego blasku. Eydryth wydało się, że otoczył ją martwy las, który umarł tak szybko, że liście nie zdążyły spaść z drzew. Świeciły ostrą, bladą, fosforyzującą bielą jak porosty, które spotykała w niektórych jaskiniach. Gałęzie i pnie drzew, na których rosły te niesamowite liście, były matowoczarne, jakby przeistoczyły się w słupy zgnilizny. Z konarów zwisały pasma martwego, srebrzystego mchu, zasłaniając wnętrze lasu przed oczami podróżnych. Gdyby nie wywołujący mdłości smród, który bił z tego dziwnego lasu, i aż paląca oczy aura nieprawości, można by uznać to miejsce za dziwnie piękne. Kiedy zatrzymali się na skraju niesamowitego boru, Eydryth spojrzała na towarzyszkę. - Co o tym sądzisz, siostro? - zapytała wiedząc, że Hyana może wzrokiem przenikać istotę i przyszłość wszystkiego, co ją otacza. - Tak, to właśnie jest przypadek, kiedy piękne jest obrzydliwe, a obrzydliwe - piękne - odrzekła Hyana. - Jeżeli twój Alon poszedł śladem owej Yachne 330 do wnętrza tego lasu, naraził na niebezpieczeństwo nie tylko swoje ciało, lecz i duszę. Gdyby zginął w tym miejscu, nie tylko straciłby życie, ale byłby potępiony bez nadziei na pomoc lub łaskę. - Tam jest ścieżka - Jervon, jak zawsze rzeczowy, wskazał widoczny z oddali szlak. - Nie wiadomo jednak, czy zaprowadzi nas we właściwe miejsce. - Jeśli jest tam jakaś ścieżka, to musimy nią pojechać - stwierdził Kerovan. - Nie dotykajcie tylko żadnego z tych drzew - jeżeli kiedykolwiek nimi były - to gorsza trucizna niż jad żmii! - zawołał półgłosem patrząc na bransoletę, z którą nigdy się nie rozstawał, gdyż swoim blaskiem ostrzegała go przed Złem. - Czy konie zechcą tam się udać? - zapytała Joisan, uspokajając swojego złocistego kasztana. - Yarren nie chce nawet tutaj stać, a co dopiero tam wejść. - Monso już odchodzi! - zawołała Eydryth, wskazując na Kepliana, który kłusował po ścieżce. - Szybko, póki nas prowadzi! - Ścisnęła kolanami boki Vyar, ale musiała znowu smagnąć ją wodzami, żeby ruszyła za karym ogierem. Otoczyły ją "zgniłe" drzewa. Ziemia była szara, martwa, jałowa i sypka. Po kilku chwilach Eydryth po omacku wyjęła chustkę i zasłoniła nią usta i nos. Odważyła się obejrzeć i zauważyła, że inni poszli za jej przykładem. Konie wyraźnie nie czuły się dobrze w tym lesie, lecz żaden się nie znarowił. Eydryth drżała z niecierpliwości, pragnęła zmusić Vyar do galopu, ale przypomniawszy sobie przestrogę Kerovana, że te drzewa mogą być trujące, powstrzymała się z wielkim trudem. Rosło w niej przekonanie, że Alon ma kłopoty, aż w końcu drżała niczym struna harfy 331 trącona ręką barda. Zaczęła przypominać sobie każdy spędzony z nim moment, każde przelotne dotknięcie od chwili, kiedy się spotkali. Nie mogła i nie chciała zatrzymać tej fali wspomnień zalewającej jej umysł. Spojrzała przez ramię i zobaczyła, że bransoleta Kerovana jarzy się niebieskim światłem jak wtedy, gdy Keplian prawie zaczarował ją i Jervona. Nie potrzebowali wszakże talizmanu, który ostrzegał ich przed Ciemnością. Otaczający ich smród nawet na chwilę nie pozwalał im o tym zapomnieć. Stalowy Szpon siedział skulony na tylnym łęku siodła Kepliana. Brzydził się usiąść na jakiejkolwiek gałęzi w tym odrażającym borze. Zastanawiała się, jak daleko sięgało to Miejsce Ciemnej Mocy - przejechali bowiem już prawie milę. W chwili gdy ta myśl przyszła jej do głowy, dotarli do celu. Nagle zgniłe drzewa zostały poza nią ustępując miejsca wielkiej, prawie okrągłej polanie. Porośnięta była krótką, suchą trawą o barwie wiekowego porostu. W jej centrum tkwiła gigantyczna skała wielkości dużej chaty. Monso parsknął, jakby kogoś rozpoznał, i szybko wbiegł na polanę. Eydryth pojechała za nim, a potem ujrzała na tle ogromnego głazu dwie sylwetki. Jedną otaczało fioletowe światło bijące ze znanego Eydryth kryształowego talizmanu. To Alon właśnie podniósł ręce, jakby się przed czymś osłaniając, a fioletowy blask bił od nich jak tarcza. Drugą postacią bez wątpienia była Yachne, chociaż nadal nosiła luźną szarą szatę z kapturem, który zasłaniał jej twarz. Skręcone spiralnie wstęgi purpurowego światła w ciemnopurpurowe pasy strzeliły z czubków jej palców i pomknęły ku młodemu Adeptowi. 332 - Alonie! - krzyknęła Eydryth, zeskoczyła z Vyar i biegła już ku niemu, zanim klacz zdążyła się zatrzymać. - Alonie! Monso rzucił się do pana, ale zatrzymał się tak nagle, jakby napotkał jakąś niewidzialną zaporę. Stracił równowagę i omal się nie przewrócił. I tak rzeczywiście było. Eydryth sama się o tym przekonała, kiedy z rozpędu uderzyła w coś twardego. Bez tchu runęła na ziemię. Dopiero Kerovan złapał ją za ramię i pomógł jej wstać. Patrzyła teraz z przerażeniem na to, co się działo za magiczną zaporą. Usłyszawszy jej krzyk, Alon prawdopodobnie rozluźnił uwagę skupioną dotąd na swej obronie, gdyż trafił go jeden z wysłanych przez Yachne pocisków mocy. Adept, najwidoczniej oszołomiony, zachwiał się, potknął i osunął na kolana. - Nie! - szepnęła w męce Eydryth. Była bezsilna. Na widok Eydryth i pozostałych jeźdźców bezradnie stojących na wprost zapory wiedźma roześmiała się głośno, machnęła pozdrawiająco ręką i powróciła do przerwanego zajęcia. Eydryth z przerażeniem zdała sobie sprawę, że Yachne kończy czar, dzięki któremu ukradła Dinzilowi jego moc. Niedaleko niej leżał z poderżniętym gardłem martwy jelonek. Krwawy krąg był prawie zamknięty. Eydryth zaczęła walić pięściami w niewidoczną zaporę, kiedy czarownica drasnęła swój chudy nadgarstek sztyletem. W mgnieniu oka zamknęła potworne koło, a potem zaczęła śpiewać. Jej klęczący dotąd przeciwnik osunął się do przodu, oparł się łokciami na ziemi. Wokół niego rozsnuła się purpurowa mgła. - Alonie! - krzyknęła Eydryth. - Powstrzymaj ją! Musisz ją powstrzymać! 333 Po chwili młody mężczyzna wstał z trudem i spojrzał z przerażeniem w dół: gęstniejąca mgła nagle uniosła się do góry, sięgając mu powyżej kolan. - Nie! - zaszlochała Eydryth. Prawie nie zauważyła, że ojciec objął ją ramieniem. - Czy ten przeklęty mur Yachne otacza ich ze wszystkich stron? - wyjąkała. - Tak - odparła Hyana. - Widzę go. Jest to zapora z mdłego światła tak wysoka, że prawie sięga wierzchołków tych wstrętnych drzew. Eydryth zwróciła się teraz do Joisan i Kerovana. - Czy możecie zniszczyć ten czar? - zapytała błagalnym tonem. - Próbowałam to zrobić, odkąd tu przybyliśmy, ale nigdy dotąd nie zetknęłam się z takimi czarami - ze smutkiem odparła Mądra Kobieta. Śmiejąc się radośnie, Yachne podeszła do Alona. Adept użył blasku swego kryształowego talizmanu i usiłował wtłoczyć mgłę z powrotem w ziemię. Ale powoli, cal po calu, przegrywał. Magiczna mgła sięgała teraz po pas. Eydryth zrozumiała, że gdy zamknie się ponad głową Adepta ten magiczny kokon, Alon - taki jakiego znała - przestanie istnieć. - Alonie! - krzyknęła. - Miecz! Przypomnij sobie miecz! - Wiedziała bowiem, że zimne żelazo i stal często było potężniejsze niż czarna magia. A w rękojeści zwieńczonego gryfem brzeszczotu tkwiła quanstal, zabójcza dla sił Ciemności. - Miecz! - Osłoniła usta rękami niby tubą. - Sięgnij po miecz! Najwyraźniej oszołomiony zadanym przez wiedźmę ciosem, Alon potrząsnął głową. Jedną ręką nadal ściskał swój talizman. Nie usłyszał głosu Eydryth - czar Yachne w jakiś sposób tłumił także dźwięki. 334 Wiedźma zbliżyła się teraz do ofiary. Monso stanął dęba, waląc kopytami w niewidzialny mur i rżąc przeraźliwie. Daremnie. Purpurowa mgła podpełzła do podbródka młodego Adepta. Eydryth odwróciła się do Hyany. - Przecież możesz porozumiewać się za pomocą myśli! - Rozpaczliwie ścisnęła jej ręce. - Z moimi rodzicami... i z Firdunem. Czasami z tobą. - Spróbuj porozumieć się z Alonem, Hyano! Powiedz mu, żeby walczył mieczem! Spróbuj, proszę! Hyana zmarszczyła brwi, lecz posłusznie zamknęła oczy, koncentrując się. Miecz! - pomyślała Eydryth. Alonie, użyj miecza! On rozrąbie mgłę! Użyj miecza! Yachne stała teraz przed Alonem. Śpiewała machając rękami. Purpurowa mgła stała się jeszcze gęściejsza... Adept po omacku, jak we śnie, sięgnął za plecy. - Tak! - szepnęła Eydryth. - Tak, Alonie! Miecz... och, błagam cię, użyj go! Adept pochylił się i zniknął za zasłoną z mgły, która sięgała mu prawie do oczu. Eydryth zaciskała pięści ze wszystkich sił. Miecz! Czy go odpina, czy wyjmuje z pochwy? Co on robi? Wiedźma wydała ostatni, rozkazujący okrzyk, posługując się Słowem, od którego powietrze pociemniało. Mgła zamknęła kokon, w którym tkwił Adept. Eydryth nie była w stanie na to patrzeć. Zamknęła oczy - i natychmiast je otworzyła. Nie mogła patrzeć, to prawda, ale nie mogła także odwrócić wzroku. - Jantarowa Pani, pomóż mu! - modliła się, a łzy spływały jej po twarzy. Purpurowe światło otoczyło ramiona wiedźmy, która zaczęła wsysać w siebie moc Alona w taki sam sposób jak przedtem Dinzila. Przeraźliwy wrzask rozdarł powietrze, gdy nagle coś małego i czarnego spadło na Yachne jak kamień, mierząc szponami w jej oczy. Tylko jedna istota mogła przedostać się przez niewidoczną zaporę - Stalowy Szpon! Czarownica uchyliła się w ostatniej chwili. Purpurowy blask wokół jej ramion zadrżał i zgasł, kiedy podniosła ręce. Ciemna błyskawica strzeliła z jej palców, porażając czarnego ptaka z białym V na piersi. W tej samej chwili czubek miecza przeniknął przez otaczającą Alona mgłę. W purpurowej ścianie powstała wyrwa i zanim Yachne się zorientowała, że jej więzień próbuje ucieczki, niewyraźna postać Adepta poruszyła się za śmiercionośną zasłoną. Balansując na palcach, z ugiętymi kolanami i wyciągniętym ramieniem, Alon wykonał w sposób doskonały jedyne pchnięcie, którego nauczyła go Eydryth. Stalowa klinga wysunęła się z mgły jak jęzor niebieskobiałego ognia i zagłębiła w ciele czarownicy. Yachne wrzasnęła z bólu i wściekłości. Kiedy czarownica runęła na ziemię na plecy i znieruchomiała, magiczna mgła zniknęła. Eydryth i jej bliscy bezwiednie postąpili krok do przodu: niewidzialna zapora, która zatrzymała ich na skraju polany, również zniknęła. - Alonie, och, Alonie! - Eydryth podbiegła prosto do Adepta, złapała go za ramiona i objęła nie posiadając się z radości. Alon uścisnął ją przelotnie, łagodnie odsunął na bok i z kamienną twarzą podszedł do czarnego ptaka leżącego na ziemi obok konającej czarownicy. Eydryth krzyknęła z żalu i litości. Stalowy Szpon jeszcze żył... - Och, nie! - szepnęła. 336 Alon ze łzami w oczach tulił do piersi sokoła. - Stalowy Szponie... - szepnął z rozpaczą. - Ocaliłeś mnie... Eydryth ostrożnie dotknęła zakrzywionego dzioba i spojrzała w gasnące oczy ptaka. Dostrzegła w ich głębi jakby dziwne zadowolenie. Alon z zaskoczeniem podniósł na nią wzrok. - Stalowy Szpon jest... zadowolony - szepnął ze zdumieniem. Dziewczyna nagle wszystko zrozumiała. - Spełniło się jego pragnienie, które dotąd trzymało go przy życiu, prawda? - zapytała. - Umiera zadowolony, wiedząc, że się zemścił. - Yachne... Więc to była Yachne tamtej nocy, kiedy zginął Jonthal. Zastawiła pułapkę... na mnie. Ale to Jonthal umarł... Błyszczące oczy Stalowego Szpona zabłysły jeszcze jaśniej, a potem ptak nagle się wyprężył, drgnął kilkakrotnie i znieruchomiał. Adept odwrócił się i poszedł w stronę Kepliana. Eydryth chciała za nim pójść, lecz Jervon chwycił ją za ramię. - Nie - powiedział łagodnie. - Pozwól mu opłakać sokoła w samotności. Na pewno tego pragnie. Oboje patrzyli, jak Adept podchodzi do Monsa, poklepuje go, a następnie ostrożnie i czule owija ciało sokoła w urwany skraj tuniki i przywiązuje do siodła. Stalowy Szpon zasłużył sobie na pochówek w nieskalanej ziemi. Joisan i Hyana przykucnęły obok Yachne. Eydryth zdziwiła się, że czarownica jeszcze żyje, aczkolwiek już nic nie zdołałoby jej uratować. Uklękła przy konającej i popatrzyła na nią. Nagle wydała jej się taka mała i skurczona. Yachne otworzyła 337 oczy i dziewczyna nie znalazła w nich owego błysku szaleństwa, które przedtem tak ją przeraziło. Czarownica usiłowała odetchnąć. - Czy... czy umieram? - szepnęła. Joisan zawahała się, potem zaś skinęła głową. - Tak. Pomogłabym ci, gdybym mogła, ale nie mogę wyleczyć twojej rany. - Tak, czuję to. Boli... tak bardzo boli... - Obfity pot zlał twarz umierającej kobiety. - Przykro mi - powiedziała Joisan. - Jeśli chcesz, mogę pieśnią sprawić, że przestaniesz cierpieć. W żaden inny sposób nie potrafię uczynić twojej śmierci lżejszą. - Dobrze. Alon? - szepnęła Yachne. - Gdzie jest Alon? Adept właśnie do nich wracał. Eydryth przywołała go skinieniem ręki. Kiedy znalazł się obok kobiety, która opiekowała się nim w dzieciństwie, ukląkł i ostrożnie ujął jej rękę w swoje dłonie. - Przykro mi - rzekł cicho. - Bardzo przykro. Chciałbym, żeby był jakiś inny sposób. - Nie, to nie twoja wina - szepnęła. - Widzę teraz wyraźnie... tak długo nie byłam do tego zdolna... - Cicho - powiedział Alon starając się powstrzymać drżenie głosu. - Nie próbuj mówić. - Ale ja... muszę porozmawiać - nie ustępowała. - To było Poruszenie... Wielkie Poruszenie. - Zabrakło jej tchu. -Ja byłam... przedtem... czarownicą z Estcarpu... - Tak też przypuszczaliśmy - powiedziała Eydryth. - I straciłaś swoje zdolności po Wielkim Poruszeniu? Dawna czarownica skinęła głową. - Byłam rozgniewana. Chciałam tego, co powinno do mnie należeć na zawsze... chciałam to odzyskać... - Joisan ostrożnie przetarła mokrą szmatką spieczone 338 usta Yachne. Staruszka - jej pożyczona "młodość" zniknęła - z wdzięcznością ssała wodę. Joisan podniosła jej głowę i przyłożyła do ust manierkę. Yachne wysączyła parę kropli i ciągnęła: - Potem dowiedziałam się o mężczyznach, którzy nadal władają mocą. Mieli to, co ja straciłam... Podjęła po chwili: - Wędrowałam, długi czas. Garth Howell... przyjęli mnie tam. Oni też tam byli, mężczyźni władający mocą, nienaturalne istoty, ale zaproponowali mi pewien sposób... - Odetchnęła i przez chwilę wiła się z bólu. Pot lał się jej z czoła. Wreszcie znieruchomiała. - Ten czar. Opat nauczył mnie czaru. Jeżeli zgodzę się odebrać ci moc... - Jęknęła, wpatrując się w Adepta. - Taka była cena... Chciałam ją zapłacić... i z radością. Przykro mi z tego powodu, Alonie. - Zabrać mi moc? - Był wyraźnie zaskoczony. - Dlaczego? Przecież nigdy nie spotkałem mieszkańców Garth Howell, nigdy nie zrobiłem im nic złego. Byłem oddalony o pół świata! Dlaczego zatem? - Oni boją się ciebie - szepnęła czarownica. - Jesteś jednym z Siódemki. - Spojrzała później na Eydryth i Hyanę. - Tak jak one. Siódemka... - Jaka Siódemka? - powtórzyła Eydryth. - Obrońców... Obrońców tej krainy, obrońców Arvonu - odparła Yachne. Oddychała z trudem i aż przykro było słuchać jej głosu. - Będzie ich... siedmioro. Ostatni jeszcze... się nie urodził. - Przeniosła znów wzrok na Eydryth. - Twój brat - mruknęła. - Będzie ostatnim. Jeżeli w ogóle się urodzi. Dziewczyna oburącz chwyciła rękę starej czarownicy. - Co wiesz o moim bracie? - zapytała gwałtownie. - Obiecaj... Obiecaj, że uczynisz moją śmierć lżejszą... - wyjąkała tamta. 339 - Przysięgam na amulet Gunnory - obiecała. - Gdzie jest mój brat, Yachne? - Tutaj... i-nie-tutaj. We wnętrzu kamienia, który... nie-jest-kamieniem. W klatce, w ciele... och - jęknęła jeszcze i zamilkła. Dla Eydryth te słowa nic nie znaczyły. Zaczęła domagać się dalszych wyjaśnień, ale Joisan trąciła ją łokciem. - Ona już nie może mówić, córko - szepnęła. - Czy spełnimy daną jej obietnicę? Zaśpiewały razem i wszyscy widzieli, jak bruzdy cierpienia znikają z pomarszczonej twarzy byłej czarownicy. Kiedy Yachne skonała po kilku minutach, jej oblicze było niemal pogodne. Przykryli ją jej własnym podartym płaszczem i oddalili się. Stanęli po drugiej stronie gigantycznego głazu, by spokojnie porozmawiać. Joisan spojrzała na wschód. - Już świta - powiedziała cicho. - Przeżyliśmy jednak tę noc... A jeszcze kilka godzin temu wątpiłam w to. Alon powiódł spojrzeniem po twarzach ludzi, którzy przybyli mu na ratunek. - Dziękuję wam za pomoc. Gdyby nie ty - skinieniem głowy wskazał Hyanę - nigdy nie przypomniałbym sobie o mieczu. - Alonie, to jest Hyana, moja przybrana siostra - powiedziała Eydryth, przypomniawszy sobie o dobrym wychowaniu. - To zaś pan Kerovan i pani Joisan, moi przybrani rodzice. - Wzięła Jervona pod rękę i dodała z dumą: - A to mój ojciec Jervon. Alon ukłonił się kolejno każdej przedstawionej mu osobie, ale kiedy usłyszał imię ostatniej, zamrugał oczami i zawołał zaskoczony: 340 - Lek Dahaun podziałał! To wspaniała nowina! Panie... - zakończył pośpiesznie. - Dużo ci zawdzięczam, młody czarodzieju - rzekł z uśmiechem Jervon. - I wnioskuję z tego, czego moja córka nie powiedziała, że musimy omówić wiele spraw. - Wyciągnął rękę. - Witaj, Alonie. Adept zaczerwienił się po uszy, lecz uścisnął dłoń starszego mężczyzny i spojrzał mu prosto w oczy. - Masz do tego prawo, panie - odparł. - Tak, witaj, Jervonie. Jesteś człowiekiem, którego spotkało niezwykłe szczęście. Nie wiedzieliśmy, czy ten muł uzdrowi uszkodzony umysł. - Tak, istotnie, szczęście się do mnie uśmiechnęło, mam przecież taką córkę jak Eydryth. Chociaż... - odwzajemnił się spojrzeniem Alonowi - odniosłem wrażenie, że teraz będę musiał się nią dzielić. Usta Adepta lekko drgnęły. - Jesteś równie spostrzegawczy jak szczęśliwy - powiedział. Kerovan zachichotał, sięgnął do swojej podróżnej sakwy i wyjął z niej suchary oraz jeszcze jedną manierkę z wodą. - Weź, Alonie, musisz być głodny. Usiedli kręgiem, dzieląc się chlebem i wodą, podczas gdy otaczający ich niesamowity las powoli jaśniał w bladym świetle świtu. Wydarzenia ostatniej nocy wielkim brzemieniem przygniotły Eydryth i poczuła się teraz tak zmęczona, że bez wahania zasnęłaby tuż przy sztywniejących zwłokach Yachne, a zarazem tak rozczarowana, iż chciała krzyczeć na cały głos. Uchwyciwszy spojrzenie swego ojca, uśmiechnęła się do niego blado. - Tak niewiele brakowało, żebyśmy ją odnaleźli... Wszystko na nic. Yachne wiedziała, gdzie jest moja matka - w głosie Eydryth zabrzmiała rozpacz. 341 - Tak, to trudno znieść. Ale nie zrezygnujemy - rzekł Jervon. - Tutaj i nie-tutaj - powtórzył Alon, myśląc głośno. - Kamień - który-nie-jest-kamieniem. - Pokręcił głową. - Co to może być? Żadne z nich nie znało odpowiedzi na to pytanie. Lecz młody czarodziej łatwo nie rezygnował i ta zagadka bez reszty zaprzątnęła jego myśli. - Tutaj... - rozejrzał się po polanie. - Co może być tutaj i nie-tutaj? Kamień i nie-kamień? Kamień... Kamień to skała, granit, wapień i kwarc. - Raptem utkwił wzrok w krysztale, który nosił na szyi. - Kryształ! - zawołał. - Kryształ jest i nie jest kamieniem. Może o to chodziło Yachne? Wszyscy rozejrzeli się po otoczeniu. - Nie ma tu kamieni, prócz tego - stwierdził w końcu Jervon, wskazując na olbrzymi głaz. - A ten wydaje się szary i nie wygląda jak kryształ. Adept wstał i zbliżył się do głazu. Eydryth stanęła obok i młodzi razem na niego spojrzeli. - Tutaj i nie-tutaj - powtórzył Alon. - Kamień i nie-kamień. To chyba brzmi jak opis zwierciadlanych Bram, przez które przeszliśmy, prawda? Widać było, że snuje jakieś domysły, lecz Eydryth nawet nie próbowała zgadywać jakie. - Ten kamień jednak w niczym tamtego nie przypomina - oświadczyła, dotykając palcami talizmanu Alona i lekko uderzając weń paznokciem. Kryształ zadźwięczał cicho i Alon, który nie odrywał oczu od ogromnego bloku skalnego, jęknął z zaskoczenia. - Stuknij jeszcze raz! - rozkazał wyciągając do niej kryształ. - I powtórz tę nutę tak jak kiedyś. Pełna ciekawości uderzyła w kryształ i spróbowała powtórzyć dźwięk. - Widzę to! - zawołał Adept, otwierając szerzej oczy ze zdumienia. - Eydryth, powtórz to i patrz jednocześnie na ten głaz! Znów zadzwoniła w kryształ i zawtórowała mu śpiewem. Na jej oczach wielki głaz stał się przezroczysty! Mogła przeniknąć go spojrzeniem... Wytężyła wzrok i w jego wnętrzu zobaczyła posłanie, a na posłaniu nieruchomą ludzką postać! - To jest jakaś Brama! - zawołała ze zdziwieniem. Podniecone okrzyki obojga przyciągnęły uwagę reszty. Tym razem Jervon otworzył szerzej oczy. - To Elys! - jęknął. - Właśnie to zobaczyłem w Widzącym Kamieniu! Wiedziałem, że poznam to miejsce, jak tylko znów je ujrzę! - Trzeba zniszczyć iluzję kamiennego bloku - oświadczyła Joisan. - Musimy połączyć nasze siły i spróbować otworzyć tę Bramę. - Jak? - zapytał Kerovan. - Ty i Alon, jak się zdaje, robiliście to już kiedyś. - Sądzę, że powinniśmy wziąć się za ręce i połączyć nasze moce - powiedziała jego małżonka. - A potem przekazać je Eydryth. Ten kryształ reaguje na dźwięki, ona zaś jest tkaczką pieśni. Jej głos to klucz, który otworzy tę Bramę. - Spojrzała na Alona, który potakująco kiwnął głową. Stanęli więc w kręgu, ujęli się za ręce i skoncentrowali. Po kilku chwilach Eydryth lekko zakręciło się w głowie, czuła się tak, jakby była prętem, przez który przepływa piorun. Zaśpiewała i jej głos brzmiał tak dźwięcznie i miał tak wielką skalę jak nigdy dotąd. Wielki głaz znów stał się przezroczysty, zamienił się w kryształ, a następnie we mgłę. Władcy Mocy zrobili krok do przodu, prosto w czarodziejską mgłę. 343 Znaleźli się w miejscu wypełnionym Ciemnym światłem. Nie było tu granic ani horyzontu. Nie było tu nieba. Nie było nic... Wprawdzie stali na czymś, co było twarde, lecz nie umieliby powiedzieć, co to jest. Eydryth znów zakręciło się w głowie. Niepokoiło ją, że nie ma na czym zatrzymać spojrzenia. Prócz jednej rzeczy. Przed nią znajdowało się posłanie, na którym leżała uśpiona czarami Elys. Krzywizna jej brzucha wyraźnie rysowała się pod luźną szatą. - Była tutaj przez cały czas - szepnęła Joisan. - Ale dlaczego? - zapytał Kerovan. - Dlaczego pojmali ją i uwięzili? Jeżeli ci Adepci z Garth Howell są tak potężni, a jednocześnie tak niegodziwi, to dlaczego po prostu jej nie zabili? - Ponieważ zamordowanie ciężarnej kobiety to wielka zbrodnia, której nie odważyliby się popełnić mistrzowie i mistrzynie magii z Garth Howell - odrzekła Hyana. - Gunnora jest potężnym duchem, który chroni nie narodzonych i ich matki. Nie ośmielili się otwarcie skrzywdzić Elys. Za bardzo bali się odwetu Gunnory. Eydryth zbliżyła się do posłania, a pozostali za nią. Kiedy oczy Eydryth oswoiły się z tym dziwnym miejscem, wtedy zobaczyła linie Ciemnego światła wygięte łukiem ponad jej uśpioną matką. Całość robiła wrażenie jakiejś klatki z uwięzioną wewnątrz Elys. - W klatce, w ciele - szepnął Alon. - Przed nami śpi Siódmy Obrońca Arvonu. - Jak ją uwolnić? - zapytała Hyana. - Nie znam żadnego zaklęcia, które mogłoby zniszczyć ten czar. - Ja też nie - przyznała Joisan. - Landisl nie może nam tutaj pomóc - oświadczył Kerovan. - To miejsce znajduje się poza naszym światem. Nie ma go w żadnym, do którego kiedykolwiek zawędrował. Eydryth prawie nie zważała na ich uwagi. Wpatrywała się w linie Ciemnego światła. A im dłużej na nie patrzyła, tym bardziej przypominały jej struny harfy. A jeśli można na nich... grać? Muzyka była kluczem do tak wielu czarów, na które się natknęli... - Alonie... - szepnęła ochryple - użycz mi całej swojej siły! - Otrzymasz ją - odparł i po chwili ścisnął jej rękę w swojej dłoni. Zalała ją moc, napłynęła fala ciepła. Eydryth śpiewając stworzyła w myśli obraz gigantycznego plektronu. Zobaczyła, jak zawisł nad jedną z tych "strun". Z ogromnym wysiłkiem, od którego pot wystąpił jej na czoło, przesunęła go do przodu i uderzyła nim w niesamowitą "strunę". Rozległ się dźwięk tak głośny, że aż zachwiała się z zaskoczenia. Skupiła się znów i "szarpnęła" następną strunę. Później jeszcze jedną. - Trzy - powiedział Alon. - Jedna z liczb Mocy. - A jakie są jeszcze? - zapytała. - Jak sam widzisz, trójka nie podziałała. - Siedem - odparł. - I dziewięć. - Siedem - powtórzyła. - Siedmiu Obrońców i... Alonie - w jej głosie zabrzmiało jeszcze większe podniecenie - tutaj jest siedem strun! - Wypróbuj siódemkę - ponaglił ją. Drżąc z wysiłku, trąciła silnie kolejne struny, aż zagrały wszystkie siedem. Nic się nie zmieniło. Zawiedziona dziewczyna z trudem powstrzymała się od płaczu. - Siedem... To musi być związane z siódemką! - szepnął Adept. - To nie przypadek. Czary często 345 składają się z powtórzeń pewnych liczb, słów albo dźwięków... - Siedmiu Obrońców, siedem strun... - odparła szeptem minstrelka. - Siedem razy siedem... - Spróbuj tego - znów ją ponaglił Alon. Eydryth zaczęła. Poruszanie w myśli wielkim plektronem coraz bardziej ją męczyło... Co gorsza, pochłaniało wciąż więcej pożyczonej od Adepta mocy. Zdawała sobie sprawę, że wysysa z niego siły, tak jak zamierzała zrobić to Yachne. Ręka ściskająca jej dłoń zaczęła drżeć. A mimo to dziewczyna grała. Siedem różnych nut w skomplikowanym systemie, choć wybierała je prawie na chybił trafił... Przez cały czas jednak wiedziała, że komponuje pewną melodię. Pieśń o miłości i tęsknocie. Miłości dziecka do matki, męża do żony... To wszystko i jeszcze więcej zawarła w tej pieśni. Czternaście... dwadzieścia jeden... trzydzieści pięć... Fala mroku napierała, szarpała granice jej pola widzenia jak żarłoczne rasti swą zdobycz. Czterdzieści dwa... czterdzieści dziewięć! Ciemne światło zniknęło tak nieoczekiwanie, że wszyscy zamrugali oczami i zachwiali się na nogach! Alon i Eydryth mimo woli zrobili krok do przodu, młodzieniec opanował się jednak i przytrzymał towarzyszkę. - Niech twój ojciec podejdzie pierwszy - szepnął. Eydryth zawahała się, ale uznała tę myśl za słuszną i przystanęła. Małżonek Elys podszedł do jej posłania powoli, z czcią. Później pogłaskał policzek żony. - Elys... - szepnął. - Moja najdroższa małżonko... Pocałował czule jej czoło i usta. Następnie w jej rękę, którą mocno ściskał, wtulił swoją twarz. Łzy popłynęły mu z oczu, przemknęły po zarośniętym policzku i w końcu spadły na jej palce. Powieki śpiącej kobiety zadrżały i się uniosły. Spojrzała w oszołomieniu na Jervona. - Jervonie... - szepnęła. - Mój mężu... - Moja żono... - mruknął chrapliwym, drżącym głosem. - Och, Elys! - Szybko wziął ją na ręce, a kiedy Kerovan chciał mu pomóc, niepewny, czy przyjaciel udźwignie taki ciężar, ten pokręcił gwałtownie głową. Poszli za nim w milczeniu, kiedy niosąc swoje bezcenne brzemię zniknął za Bramą, i na zawsze opuścili to miejsce. Gdy znów wyszli na polanę, świeciło jasne słońce. Wydawało się, że Elys nie ucierpiała od długiego, zaczarowanego snu. Jak tylko mąż postawił ją na nogi, wyciągnęła rękę do córki: - Eydryth? - szepnęła. - Czy to możliwe? - Matko! - wykrztusiła dziewczyna, a potem obie uścisnęły się, płacząc z radości. Eydryth wydawało się, że jej serce nie pomieści więcej szczęścia. Odzyskała oboje rodziców w ciągu jednego dnia! - Powiedzcie mi, co się stało, ponieważ nic nie pamiętam - poprosiła Elys, wypuszczając wreszcie z objęć swą córkę. Wszyscy zaczęli mówić naraz w podnieceniu i każdy starał się jej opowiedzieć swoją wersję wydarzeń z lat, które straciła. Kiedy skończyli, piękna twarz czarownicy zasępiła się. Elys była niegdyś wojowniczką w rozdartym przez wojnę kraju, więc nie rozpłakała się ani nie złorzeczyła Adeptom z Garth Howell za odebrane dziewięć lat życia. Pokręciła z niedowierzaniem głową i rozejrzała się dookoła. 347 - Nic nie pamiętam - powiedziała po prostu. - O ile wiem, położyłam się, żeby się zdrzemnąć w Kar Garudwyn i obudziłam się tutaj. To wy - spojrzała na swego małżonka i dorosłą córkę, na przyjaciół i towarzyszy broni - moi kochani, cierpieliście, a nie ja! - Zacisnęła wargi. - Przysięgam na Najwyższe Moce, że policzymy się z nimi - rzekła spokojnie, lecz jej głos zabrzmiał tak groźnie, że Eydryth wstrząsnął zimny dreszcz. Później wszyscy w milczeniu skierowali się na skraj polany, gdzie stały przywiązane wierzchowce. Elys wszakże zdążyła zrobić tylko jeden krok, gdy nagle jęknęła, dotykając ręką pleców. - Elys? - Joisan natychmiast znalazła się u boku przyjaciółki i podtrzymała ją ramieniem. - Czy to dziecko? Matka Eydryth skinęła głową. - I wcale nie za wcześnie - powiedziała, siląc się na dobry humor - ponieważ, jeśli to, co mi opowiedzieliście, jest prawdą, nosiłam go w łonie dziewięć lat! Hyana i Joisan, jako doświadczone uzdrowicielki i położne, zajęły się Elys oczekującej na poród. Jervon i Kerovan opuścili polanę w poszukiwaniu żywności i czegoś do przewiezienia Elys. Wrócili po pewnym czasie na starym wozie, do którego zaprzęgli swoje konie: zdołali namówić miejscowego wieśniaka, żeby im go pożyczył, zostawiając swoje miecze jako gwarancję obiecanej zapłaty w złocie. Słońce minęło południe i chyliło się ku zachodowi, kiedy polanę napełnił krzyk oburzenia - bardzo podobny do wrzasku kota, któremu ktoś niechcący nadepnął na ogon. Eydryth i Alon, trzymając się za ręce, podeszli do Jervona, który uśmiechał się szeroko i trzymał na rękach Siódmego Obrońcę Arvonu. Eydryth uznała, że jest stanowczo za młody na takie wspaniałe miano... Wydał jej się też trochę za mały na imię, które wybrali dla niego kochający rodzice. - Trevon - szepnęła Elys ze swego gniazdka uwitego z koców na pożyczonym wozie, wpatrzona w wierzgające i czerwone niemowlę, które jej małżonek trzymał tak dumnie. - Nadzieja - rzekł Alon. - W Dawnej Mowie to słowo oznacza nadzieję. - Wiem - odparła Eydryth obejmując go ramieniem. - I bardzo będziemy potrzebowali nadziei w nadchodzących latach, jeżeli sprawdzi się przepowiednia Hyany, że w Arvonie wybuchnie wielka wojna podobna do tej, która niedawno zakończyła się w Escore. - Wydaje się, że ty i ja mamy odegrać w niej jakąś rolę - szepnął cicho Alon, a jego oczy pojaśniały. - Nadzieja. Będziemy jej potrzebowali. - Spojrzał uważnie na Trevona i poprawił się: - On będzie nam potrzebny. Po kilku godzinach opuszczono polanę, pozostawiając na niej kopczyk ziemi, pod którym spoczęła Yachne. Alon, który dosiadał Monsa, zawołał nagle: - Spójrzcie! Eydryth, która towarzyszyła mu na Vyar, aż jęknęła z zachwytem: - Trawa! Stała się zielona! - Spójrzcie! Spójrzcie na las! - zawołała Hyana. Podjechali bliżej drzew i przekonali się, że ulegają one przemianie, zmieniają barwę. Na miejscu czarno-białych widm stały teraz dęby, jarzębiny, buki, klony, sosny i świerki. - Las się sam uzdrawia! - krzyknęła Eydryth rozglądając się ze zdziwieniem. Alon uśmiechnął się i wziął ją za rękę. Pojechali dalej obok siebie, a poprzedzał ich przypływ zieleni, który mknął do przodu jak morska fala. Palce Eydryth po raz ostatni uderzyły w struny, - wydobyły z nich ostatni dźwięczny akord, który obiegł wielką salę w Kar Garudwyn jak dziecko w Święto Środka Zimy. - I tak oto - zakończyła, gdy muzyka ucichła - powrócili do Kar Garudwyn. Przedtem oczyścili i uzdrowili tamto Miejsce Mocy i teraz wielce się cieszyli. Kiedy ukłoniła się, rozległy się oklaski. Nawet Trevon siedzący dotąd spokojnie na kolanach matki pokazał w uśmiechu bezzębne jeszcze dziąsła. - To piękna pieśń, Eydryth! - pochwalił ją Jervon.- Ballada o tkaczce pieśni jest najlepszą pieśnią, jaką dotąd napisałaś. Uśmiechnęła się do ojca. - Najlepiej jest pisać o tym, co się zna - odparła z lekką ironią. Nagle uświadomiła sobie, że ktoś oparł się o poręcz jej krzesła i odwróciwszy głowę - a serce natychmiast powiedziało jej, kto - zobaczyła Alona. Powiedział kierując uśmiech do słuchaczy: - To wielki sukces, pani. Bardzo mi się spodobała twoja ballada. Zwłaszcza zaś słowa ku czci Stalowego Szpona - i dodał zniżywszy głos: - Ale może nasi goście są już zmęczeni? Ucztowaliśmy bowiem przez cały dzień i zbliża się wieczór. - Usłyszałem to, panie Alonie! - rzekł Obred, wódz Kiogów, i roześmiał się głośno. Eydryth i Alon zaczerwienili się, a Kioga roześmiał się jeszcze donośniej. - Zrozumieliśmy cię, panie Alonie, masz słuszność: pora już iść. Ale - dodał z uśmiechem - takie drobne kłopoty winny być twą strawą codzienną; poślubiłeś przecież tkaczkę pieśni. W dodatku tak dobrą jak pani Eydryth. Kiedy posłuchało się jej gry i śpiewu, nie chce się opuścić zgromadzenia, przed którym występuje. Adept uśmiechnął się szeroko do barczystego Kiogi. - Doskonale cię rozumiem, Obredzie. Uległem jej urokowi, gdy po raz pierwszy usłyszałem ten głos. Eydryth odłożyła harfę, a potem wstała, wygładzając swoją niebieską suknię. - Zapominasz, panie - mruknęła pod nosem, kładąc rękę na ramieniu nowo poślubionego małżonka i odwracając się do wyjścia z wielkiej sali - że to Monso pierwszy uległ mojemu urokowi! Ty po prostu poszedłeś za jego przykładem. - Zawsze naśladuję dobre przykłady - odparł Alon, prowadząc ją w przeciwnym kierunku, niż wychodzili goście. Zatrzymali się u stóp schodów, uśmiechnęli i pomachali na pożegnanie wśród chóru ostatnich życzeń i weselnych toastów. Eydryth przystanęła na półpiętrze i powiodła wzrokiem po galerii, skąd Kerovan, Joisan, Sylvya, Firdun, Hyana, Elys i Jervon żegnali weselnych gości. Na