James Morrow Tak oto kończy się świat Podziękowania Mam szczególny dług wobec poniższych książek i chciałbym wyrazić moją wdzięczność wobec ich autorów: „Weapons and Hope" Freemana Dysona; „Eichmann in Jerusalem" Hanny Arendt; „Justice at Nuremberg" Roberta E. Conota; „A Strategy for Peace Through Strength" opracowanej przez Amerykańską Fundację Rady Bezpieczeństwa; „The Fate of the Earth" Jonatha- na Schella; „Seeds of Promise" Randalla Forsberga, Richarda L. Garwina, Paula C. Warnke i Roberta W. Deana; „The Cold and the Dark" Paula Ehrlicha, Carla Sagana, Donalda Kennedy'ego i Waltera Orra Robertsa oraz „Last Aid" Erica Chiviana, Susanny Chivian, Roberta Jaya Liftona i Johna E. Macka. Czytelnicy zauważą, być może, że skromne twierdzenie zapre- zentowane w rozdziale 13 jest adaptacją pomysłu Jonathana Schella z książki „The Abolition". Mam nadzieję, że byłem wierny jego idei. Przez cały czas powstawania tej książki Justin Fielding był dla mnie źródłem mądrości i inspiracji. D. Alexander Smith, umysł iście renesansowy, przejrzał rękopis, czyniąc wiele pomocnych uwag. Tom Teller, były oficer marynarki wojennej, opowiedział mi o życiu na pokładzie prawdziwej atomowej łodzi podwodnej, co wykorzystałem przy tworzeniu dziwadła opisanego na niniejszych stronach. Chciałbym również podziękować za cenne komentarze moim pozostałym czytelnikom, a są nimi: Joe Adamson, Betty Bar- dige, Linda Barnes, Jon Burrowes, Sean Develin, Daniel Dubner, Joan Dunfey, James Frieden, Mel Gilden, Jean Morrow, Steven Popkes, D. M. Rowles, Jeffrey Rush, Charles Ryan, Karen Schapi- ro, David Stone, Bonnie Sunstein oraz Drew Sunstein. Niektórzy mówią, że świat skończy się w ognia szale, Inni - że przyjdzie wieczny lodu czas. Ludzkim przyjrzałem się pragnieniom, Tym pierwszym rację więc przyznaję. Lecz jeśli umierać miałbym jeszcze raz, Sądzę, że wiem dość o nienawiści, By rzec, iż do zniszczenia świata lód Jest również świetny I pomysł taki też się ziści. Robert Frost PROLOG Salon~de-Provence Francja, rok l5S4 Doktor Michel de Nostredame, człowiek, który widział przy- szłość, siedział w swoim sekretnym gabinecie, oglądając koniec świata. Wizja rozpościerała się przed nim na blacie sekretarzyka - sto obrazów zniszczenia, każdy namalowany na kawałku szkła nie większym od karty tarota. Z wielką ostrożnością jasnowidz rozkła- dał kruche arcydzieła, tworząc dramatyczne sekwencje. Co nadej- dzie pierwsze? - zastanawiał się. Żelazne wieloryby? Słupy ognia? Wielkie, samonapędzające się pociski? Późnym popołudniem malunki były już odpowiednio pogrupo- wane. Nostradamus był gotów do ułożenia setki komentarzy, któ- re miały im towarzyszyć. Otworzył okno i wciągał w nozdrza słod- kie powietrze. Klomby tulipanowe. Pozłacane słońcem pola koniczyny. Małe białe chatki. Zięba ćwierkająca pomiędzy ociekającymi nektarem kwiatami wiśni. Proszę, pomyślał jasnowidz, niech teraz pojawi się kot i żywcem pożre ziębę. Potrzebuję natchnienia. Zerknął w przyszłość ptaka. Żadnych kotów. Zięba umrze ze starości. Zaciągnął zasłonę, zapalił siedem świec, umoczył pióro kruka w kałamarzu sporządzonym z czaszki i zaczął pisać. Mrok, okrutny i nieustępliwy, niósł mu wenę. Słowa, niczym krew z przeciętej ży- ły, spływały z pióra; końcówka skrzypiała na pergaminie. Wkrótce przed północą Nostradamus ukończył ostatni czterowiersz. Odpo- wiedni obraz ukazywał brodatego mężczyznę stojącego na nie- skończonej lodowej równinie. „I tak nasz bohater", napisał jasno- widz, „ostatni z żywych, przygotowuje się do odejścia na łono Pana. Oto są fakty historii, która dopiero się wydarzy". Dębowa powierzchnia blatu zamieniła obrazek w lustro. W lo- dowej płaszczyźnie odbijały się czarne oczy jasnowidza, haczyko- waty nos, poskręcana czarna broda - twarz, którą jego żona prze- cież kochała. Anna wkrótce wejdzie do mojego gabinetu, zdał sobie sprawę. Powie mi coś bardzo kłopotliwego. Ciężarna kobieta czeka na mnie na dole. Kobieta rodzi. Chce... - Chce, żebym jej pomógł - powiedział Nostradamus do żony, gdy weszła do pomieszczenia, tak jak przewidział. Anna Pons Gemmelle uśmiechnęła się łagodnie. - Sara Mirabeau przybyła aż z Tarascon. - A jej mąż...? - Ona nie ma męża. - Możesz zdradzić Sarze Mirabeau, że widzę łatwy poród, krzepkiego małego bękarta oraz szczęśliwą przyszłość dla wszyst- kich zainteresowanych. Powiedz jej również, że dostrzegam, jeśli nie przestanie mnie nachodzić, siebie tracącego cierpliwość - ja- snowidz zacisnął dłoń na trzcinowej lasce - i wyrzucającego ją na ulicę. - A co naprawdę widzisz? - Wszystko jest dość mętne. - Sara Mirabeau nie przybyła tu po wróżbę. Przybyła... - Ponieważ jestem lekarzem? Niech się zwróci do akuszerki. Anna zamknęła oczy i przygryzła wargę. Zdołała się opanować. - Akuszerki z Tarascon nie będą usługiwać Żydówce - wycedziła. - Podczas gdy ja tak? - Powiedziałam jej, że od wielu lat nie praktykujesz. - Świetnie! Czy pokazałaś jej moje świadectwo chrztu? Nie, czekaj, widzę ciebie mówiącą jej, że... - Już to zrobiłam, a ona... - Nie dała się przekonać. A zatem powiedz tej cudzołożnicy, że nigdy dotąd nie odbierałem porodu. Poinformuj ją, że ostatnio praktykuję usuwanie zmarszczek z twarzy starzejących się arysto- kratów. - Ona nie jest cudzołożnicą. Sto dni temu jej mąż został... 1AMES MORROW - Zabity przez zarazę - domyślił się jasnowidz. - Wdowa wierzy, że mogłeś go uratować. „Tylko świątobliwy doktor Nostradamus może utrzymać mnie dzisiaj przy życiu" - po- wiedziała. „Tylko bohater Aix i Lyons może odebrać moje zdrowe dziecko".Tak, słyszała o twoich zwycięstwach nad Czarną Śmiercią. - Ale nie o moich porażkach? Ten Nostradamus, w którego ona wierzy, nie jest ani katolikiem, ani żydem, ani cudotwórcą. Po- wiedz jej to. - Musimy okazać jej chrześcijańskie współczucie. - Musimy okazać jej moje współczucie, to wszystko. Twoja wdowa może, wyłącznie na dzisiejszą noc, zająć łóżko Madeleine. Madame Hozier jest utalentowaną akuszerką. Zapłacę jej pięć ecus. Gdyby narzekała na wysokość honorarium albo na to, że two- ja wdowa jest Żydówką, zagroź, że niezwłocznie postawię jej horo- skop i będzie to najbardziej ponury z możliwych horoskopów, mó- wiący jedynie o ubóstwie i chorobach. Anna Pons Gemmelle wyszła, jednak jasnowidz niedługo miał cieszyć się spokojem. Ujrzał to wyraźnie: do jego gabinetu wej- dzie chłopiec. Do jego gabinetu wszedł chłopiec. - Miałeś podać mi swoje imię - rzekł mędrzec. - Tak? - Chłopiec miał czternaście lat, oliwkową skórę i czarne kręcone włosy wymykające się spod płóciennej czapki. - Tak. Kim jesteś? - Nazywają mnie... - Jakub Mirabeau. Twoja matka jest w pokoju mojej córki, ro- dzi. Powiedz mi, chłopcze, czy zaproszenie, które sprowadza cię do mojego prywatnego gabinetu, było wydrukowane na złoconym pergaminie czy na zwykłym papierze? - Słucham? - To był sarkazm. O tym, co będzie. Mirabile dictu, cóż za po- rażki Bonaparte dozna, gdy dotrze do Moskwy! Chłopiec zerwał z głowy czapkę. - Znam pana! Pan jest tym, który widzi, co się wydarzy. Moja matka zbiera pańskie broszury. - Kupuje je, czy tylko znajduje leżące na ziemi? - Kupuje. - Poczęstuj się figą - zaproponował Nostradamus radośnie. - Merci. Moja matka przykłada wielką wagę do pańskich prze- powiedni. Uważa, że jest pan obdarzony łaską bożą. - Opinie na mój temat są podzielone. Hałastra z Salon uważa mnie za satanistę lub, co gorsza, hugenota czy też, jeszcze gorzej, Żyda. - Ale pan jest Żydem. - Stanowimy razem niezłą parę, chłopcze. Ja widzę twoją przy- szłość, a ty widzisz moją przeszłość. - Sam również jestem Żydem. - Chłopiec odgryzł kawałek figi. - Nie trąb o tym dokoła. Być Żydem to nie jest dobra lokata na przyszłość, wierz mi. Inkwizycja jeszcze nie zakończyła żywota, papież chciałby widzieć nas zamkniętych w gettach. Ochrzcij się, posłuchaj mojej rady. Zapomnij, że jesteś Żydem. - Czy widzi pan jakiś fragment przyszłości w tej chwili, mon- sieur le docteur, czy też musi pan najpierw przyjrzeć się konstela- cjom gwiezdnym? - Gwiazdy nie mają nic wspólnego z moimi umiejętnościami, mały Żydku. - Ale używa pan astrolabium. - Jak również mosiężnej miski, trójnogu oraz gałązki laurowej. Moi czytelnicy oczekują pełnego zestawu głupstw. - Co pan widzi w tej chwili? - zapytał chłopiec, obracając pest- kę figi pomiędzy językiem i zębami. - Powinieneś już być w łóżku. Czy wiesz, że jest prawie pół- noc? - Co pan jeszcze widzi? - Siebie. Piszącego wielką księgę. - Nostradamus przeciągnął kruczym piórem w powietrzu. - Sto przepowiedni, spisanych nie- zgrabnym i kulawym wierszem. Bzdury, od początku do końca, ale wszyscy będą się tym zachwycać. Odtąd aż po koniec świata księ- garze będą nabijać sobie kabzę na pustych i nieuczciwych komen- tarzach do tych strof. Wspomnę o rzece Hister, a moi interpretato- rzy będą twierdzić, że miałem na myśli Hitlera. - Kto to jest Hitler? - Lepiej, żebyś nie wiedział. Kolejne złe wieści dla Żydów. - Jeśli ta książka to bzdury, po co ją pisać? - Dla zabawy i zysków. - Wydawałoby się, że... Strach kazał mu zamilknąć. Wielka czarna osa przecisnęła się pomiędzy zasłonami i wleciała do pokoju. Brzęczała donośnie. Chłopiec schował się za olbrzymim globusem. - Spokojnie, mały Żydku. Nic ci nie zrobi. 1AMES MORROW - Z całym szacunkiem, monsieur - zerwawszy czapkę z głowy, Jakub postąpił do przodu - ale mam wątpliwości. Strącił osę na podłogę i zdeptał ją na miazgę. - Dlaczego był pan pewien, że mnie nie użądli? - Widziałem, że najpierw ją zabijesz. Jakub włożył z powrotem czapkę, wpychając niesforne kosmy- ki pod otok. - Czy moja matka umrze przy porodzie? - Twoja matka dożyje siedemdziesiątki. Co więcej, Truman po- kona Deweya, wbrew przewidywaniom. - Jest pan naprawdę błogosławiony, monsieur. Miły chłopak, pomyślał jasnowidz. Docenia mój talent, nie ukrywa swojego wyznania, ma szybki refleks. Jeśli potrafię ocza- rować młodzieńca tak bystrego, to bez wątpienia pospólstwo po- walę na kolana. - Powiedz mi, mistrzu Jakubie - rzekł Nostradamus, otwiera- jąc kasetkę z drewna orzechowego i wydobywając urządzenie z metalu i szkła - czy chciałbyś widzieć przyszłość? - Tak, bardzo. Nostradamus postawił urządzenie na sekretarzyku. Chłopcu zadrżały wargi, oczy otworzył szeroko. - Słusznie jesteś pod wrażeniem, albowiem człowiek, który skonstruował to urządzenie, jest najwspanialszą postacią na- szych czasów. Szybko, kto jest najwspanialszą postacią naszych czasów? - Ty, mój panie. Jasnowidz jednocześnie uśmiechnął się i skrzywił. - Najbardziej wspaniałą postacią naszych czasów jest Leonar- do z Vinci, który jako jedyny wiedział, jakie miny mieli poszcze- gólni apostołowie podczas wieczerzy z Chrystusem. - Słyszałem o Leonardzie z Mediolanu. - Z Mediolanu, tak. Z Florencji, Rzymu, Vinci. Jednak swoich dni dożył we Francji - w Amboise, na zamku Clos-Luce. Byłem przy jego łożu śmierci. Wydając ostatnie tchnienie, obdarował mnie tym „obrazkowym działem", jak to nazwał. Monsieur Leo- nardo uwielbiał armaty. Uwielbiał wszelką broń. Na szczęście to działo nie miota kuł. Opanowując zdumienie, Jakub podszedł do sekretarzyka. Urządzenie było blaszanym prostopadłościanem z niewielkim walcem osadzonym na szczycie. Z jednego boku wystawała rurka zakończona mosiężnym kółkiem, na którym spoczywał błyszczący kryształowy dysk. - Miałem tyle lat co ty, kiedy ten wielki człowiek wezwał mnie do Amboise. Było to w roku... 1518, gdy po raz pierwszy posze- dłem do szkoły. Leonardo słyszał o moim talencie. W Awinionie nazywano mnie małym astrologiem. Bałem się. Oto był on, zna- mienity Leonardo - Premier Peintre, Architecte et Mechanicien du Roi. I oto byłem ja - młodzieniec piętnastoletni, choć obdarzony niezwykłą umiejętnością. Jak się okazało, pokochał mnie, lecz to już temat na inne opowiadanie. Pokazał mi kilka rycin - nasz świat u swego kresu, zalewany powodziami i wstrząsany przez burze. „Czy taki właśnie koniec zgotuje Bóg swemu Stworzeniu?", zapytał mnie. Ojciec France- sco przetłumaczył pytanie. „Nie", odparłem. „Tak też myślałem", wyznał. Powiedziałem mu, jak będzie wyglądał koniec świata. „Nie będzie to akt Boga ani Natury", wyjaśniłem, „lecz pożoga wywo- łana ludzkimi rękami". Namalował to, co opisałem - ogniste ku- le ciskane z wielkich włóczni, wystrzelonych z grzbietów żelaz- nych wielorybów. Wszystko oddane było idealnie, jakby obrazy pochodziły bezpośrednio z mojego umysłu. Namalował je na szkle. Dziwne - lecz ze stu okropnych scen, które nakreśliłem, tylko cztery zdawały się irytować Leonarda. We wszystkich występowa- ły sępy. „Jesteś pewny, że sępy odegrają ważną rolę w tej woj- nie?", pytał mnie raz po raz. „Całkiem pewny", odpowiadałem. „Odwiedził mnie kiedyś sęp", mówił. Nie miałem pojęcia, co ma na myśli. Starzec planował wielki publiczny spektakl. Chciał najpierw wystawić swoje katastroficzne ryciny w Rzymie. Potem mieliśmy ruszyć na objazd po kraju, wreszcie po całym kontynencie - bio- rąc stolice szturmem, oszałamiając bez różnicy pospólstwo i boga- czy, ostrzegając ich przed straszną przyszłością, napełniając kie- szenie ich pieniędzmi... Od portretu, pod którym stał Nostradamus, bił blask dostojeń- stwa. Przedstawiał młodą kobietę o subtelnym, tajemniczym uśmiechu. - Mistrz nigdy nie opuścił Francji - kontynuował jasnowidz smutno. - Lecz ja tego dokonam. Papież Juliusz we własnej osobie będzie podziwiał te arcydzieła. - Nostradamus klasnął w dłonie. - 1AMES MORROW Potrzebujemy białej ściany, chłopcze. Zdejmij ten obraz - to ko- lejny prezent od Leonarda. Za kilka stuleci będzie wart niewy- obrażalną sumę pieniędzy. Niewielka to dla mnie pociecha. Po co biała ściana? - zdziwił się Jakub. Jeśli ten czarodziej za- mierza dokonać jakiegoś aktu magicznego, to czy czarna ściana nie byłaby bardziej odpowiednia? Ściągnął konterfekt tajemniczo uśmiechniętej damy. Nawet w słabym blasku świec biel ściany aż raziła, niczym biel pogrzebo- wego płótna, w które owinięto jego ojca. Może ten kolor jest jed- nak odpowiedni dla czarów, pomyślał. Nostradamus podniósł klapkę w bocznej ściance obrazkowego działa, odsłaniając małą lampkę olejną, którą zapalił. Dym wydo- był się z komina tajemniczego urządzenia. - Wierz mi, mistrzu Jakubie, w tej maszynie nie ma zawartych czarów. Jest jedynie tworem wspaniałego umysłu, którym Bóg obdarzył Leonarda niemalże w nadmiarze. Słyszałeś zapewne o urządzeniu zwanym camera obscuraJ Leonardo zdołał wywrócić jedno z nich na nice. Ta część tutaj - to przysłona. Tutaj - soczew- ka płasko-wypukła, wyszlifowana z najczystszego berylu. - Jasno- widz wsunął do środka pierwszą szklaną płytkę. - Potrzebujemy jeszcze ciemności. Jakub zdmuchnął świece i w gabinecie zapanowała noc. Spoj- rzał na ścianę. To, co ujrzał, przepełniło go lękiem i zdumieniem. - Dobry Boże! Właśnie to chrześcijanie nazywają robotą dia- bła! - Na ścianie pojawiło się wielkie malowidło, wielokrotnie większe od portretu uśmiechającej się damy. Skąd się wzięło? Wiedziony instynktem, Jakub zwrócił się ku obrazkowemu działu. - Ale przecież obrazek, który tu włożyłeś, był tak mały! Skupił się na malowidle. Nie mniej zdumiewające od jego roz- miarów było to, co przedstawiało: pękaty, dymiący, zrodzony przez demona, samonapędzający się pocisk. - Czy to naprawdę zniszczy świat? - zapytał. - Będzie takich tysiące, w różnych wersjach. - Nostradamus zerknął na zapisany pergamin. - „Ta szatańska dzida to radziecki pocisk SS-90" - odczytał. - „Typ ziemia-powietrze. Międzykonty- nentalny. Wyposażony w kilka głowic". Rozumiesz? -Nie. Poruszył się płomień wewnątrz urządzenia Nostradamusa. Cie- nie zatańczyły wzdłuż trzonu rakiety. Nostradamus zaprezentował obrazek numer dwa. - „Ta żelazna ryba to atomowa lodź podwodna wyposażona w głowice nuklearne" - odczytał. - „Łuski grzbietowe odsuwają się i zdalnie sterowane włócznie wylatują ku celom". - Jak ryba może mieć w środku włócznie i nie umrzeć? - zapy- tał chłopiec. Nostradamus pokazał obrazek numer trzy. - „Z piekielnego pieca, termonuklearna kula ognia...". - Czy to łacina? - Jesteś oszołomiony, Jakubie. Niemądrze postąpiłem, widzę to teraz, zaczynając pokaz od śmiercionośnych urządzeń. Tym ob- razom musi towarzyszyć opowieść, prawda? - A więc opowiedz mi jakąś historię - rzekł chłopiec. Nostradamus przejrzał szklane płytki, wybrał jedną, wsunął do urządzenia. Sęp. Zgarbiony, z postrzępionymi piórami, żółtawymi oczami, umazany krwią. - Jest to opowieść o sępie, wojnie i człowieku nazywającym się George Paxton. Człowieku pod wieloma względami przeciętnym, jednak zarazem bohaterze, uwięzionym przez tryby Historii i rzu- conym w sam środek przerażających i fantastycznych wydarzeń. Jasnowidz pokazał kolejny obrazek. Brodaty mężczyzna stoją- cy przy grobie. - Aż ujrzał trójkę dzieci ubranych na biało... Część pierwsza CI, KTÓRZY WYBIERAJĄ OGIEŃ 2. Tak oto kończy się świat ROZDZIAŁ l w którym nasz bohater zostaje przedstawiony i poznaje pewne fakty na temat doktryny obron- nej i ochrony ludności Dopóki nie ujrzał trojga dzieci w bieli, George Paxton wiódł życie właściwie pozbawione zmartwień. Urodzony w połowie dwudziestego stulecia z rodziców szczo- drobłiwych i kochających, z linii potomków pierwszych osadników o krwi tak czystej, że znajdowano ją tylko w południowo-wschod- niej części stanu Yermont, dojrzałość osiągnął na ciepłym łonie Kościoła unitariańskiego. Była to wiara surowa. Unitarianie nie wierzyli w cuda, czcili rozsądek, odrzucali boskość Jezusa Chry- stusa i mieli poważne wątpliwości co do boskości samego Boga. George wyrastał w przekonaniu, że żyje na najdoskonalszym z możliwych światów. Osiągnąwszy wiek trzydziestu pięciu lat, miał już wspaniałą cór- kę, żonę, która zawsze wyglądała, jakby właśnie oderwała się od ja- kichś zajęć niebezpiecznych i zmysłowych, oraz ładny dom na zboczu nad jeziorem. Cieszył się dobrym zdrowiem i wiedział, jak uchronić się przed wieloma groźnymi chorobami dzięki diecie mikroelemen- towej. Czerpał niezwykłe zadowolenie ze zwyczajnych rzeczy. Gorą- ca kawa była dla niego źródłem rozkoszy. Jeśli wieczorem w telewi- zji był dobry film, przez cały dzień chodził i podśpiewywał. Udało mu się nawet pokonać filozofów. Brzemienne w skutki odkrycie dwudziestego wieku dowodziło, że człowiek może wieść życie bliskie ideału i jednocześnie być nieszczęśliwy. Filozofowie nazywali ten stan rozpaczą egzystencjalną. Jednak w życiu Geor- ge'a nie było żadnej ciemnej strony - ani śladu depresji. Osobni- cy tak obdarowani przez los to rzadkość w owych czasach. George Paxton był atrakcją, na której oglądanie można by sprzedawać bi- lety. Trzeba w tym miejscu przyznać, że nie każdy w jego sytuacji byłby równie zadowolony. Nie każdy znajdowałby satysfakcję w ryciu napisów na nagrobkach. Dla George'a jednak wypisywa- nie inskrypcji na kamiennych płytach było powołaniem, a nie zwykłą pracą. Uważał się za członka przemysłu cmentarnego. W notatniku miał szkice wielkich grobowców historii: sarkofagu Aleksandra Wielkiego, kaplicy Mauzolusa w Halikarnassus, gro- bowca Medyceuszy w San Lorenzo, piramidy Cheopsa. Ludzie py- tali, czy nie bywa przygnębiony, spędzając całe dnie w otoczeniu nagrobków. Nie, odpowiadał. Wiedział, że kamienie nagrobne to pomoce naukowe, uczące, że życie jest ograniczone: nie oczekuj, człowiecze, zbyt wiele. Czasami żona oskarżała go o lenistwo. „Chciałabym, żebyś obudził się któregoś dnia i znalazł sobie jakiś wyższy cel" - mawiała. Jednak świat George'a zadowalał - powolne tempo i prostota życia oraz krzepa, którą wyrobił sobie dźwiganiem kamiennych płyt. A potem pojawiły się one, troje dzieci w bieli: wyskoczyły z ła- downi furgonetki Johna Frostiga i pobiegły ku gładkim jeszcze płytom ustawionym na terenie Zakładu Kamieniarskiego Crippe- na. Kamienie stały blisko siebie, jak na cmentarzu dla karłów. „Modele próbne", tak nazywał je szef George'a. Pytał żartobliwie: „Chcecie wziąć któryś i przetestować?". Przez zakurzone i brudne od sadzy okno George obserwował, jak dzieci w bieli przeskakują nad nagrobkami. Ich ubrania - do- pasowane, jednoczęściowe kombinezony ściągnięte pasem, zwień- czone okrągłym hełmem - nie ograniczały ruchów. Ci skaczący chłopcy wydawali się gotowi stawić czoło wnętrzu wulkanu, oce- anicznej głębi, marsjańskiej burzy piaskowej, rojowi pszczół, wszystkiemu. Z neseserem w dłoni John Frostig wysiadł z samochodu. Na drzwiach pojazdu widniał malunek białego kombinezonu oraz na- pis STROJE OCHRONNE WIECZNEGO BEZPIECZEŃSTWA... JOHN FROSTIG, PREZES... WILDGROYE, MASSACHUSETTS... JAMES MORROW j numer telefonu. Prezes firmy Stroje Ochronne Wiecznego Bez- pieczeństwa pomaszerował ku budynkowi biura, tryskając tego rodzaju nerwową, nienasyconą energią, która zawsze kazała Geor- ge'owi myśleć, że są gorsze rzeczy w życiu niż być zadowolonym z tego, co się ma. John wszedł, opadł na stołek i umieścił neseser na kolanach. - Czy ktoś umarł? - zapytał George. - Umarł? Niestety, przykro mi, dzisiaj nic mi nie sprzedasz, ko- lego. - Ich zażyłość była wymysłem Johna Frostiga. - Na razie nie potrzebuję żadnych nagrobków. George odsunął się od okna. Obrotowy fotel, biurko z ruchomy- mi blatami, kalendarz z półnagą modelką, warstwa kurzu, stołek, na którym siedział John Frostig - stanowiły całość wyposażenia biura Arthura Crippena. Szefa nie było w pracy. Nigdy nie poja- wiał się przed południem, rzadko przed godziną drugą. Teraz dochodziło już wpół do czwartej. Arthur siedział niewątpliwie w Jaszczurczej Jamie, lokalu, gdzie miejscowi rozczarowani ży- ciem przedsiębiorcy mogli kupić odrobinę marzeń. - Wyjrzyj przez okno, kolego. Co widzisz? George obrócił się ponownie. Dzieci rozpoczęły zabawę w stylu filmu fantastyczno-naukowego, strzelały do siebie z pistoletów la- serowych, kryły się za nagrobkami. - Białe dzieci - odpowiedział. - Bezpieczne dzieci. Nadchodzi wojna, George, krwawa wojna. Jest nieunikniona, biorąc pod uwagę, ile stacjonarnych między- kontynentalnych rakiet balistycznych trzymają w silosach obie. strony. Wkrótce będziemy ubierali się wyłącznie w stroje ochron- ne typu SZPAN, czyli samowystarczalne, zapewniające przetrwa- nie po ataku nuklearnym. Zaledwie od pięciu tygodni posiadam licencję, a już sprzedałem dwa tuziny kombinezonów, nie opusz- czając ani razu granic naszego kochanego miasteczka. Firma mat- ka pozwala nam działać pod dowolną nazwą, toteż ja występuję jako „Stroje Ochronne Wiecznego Bezpieczeństwa". Sam to wy- myśliłem - Stroje Ochronne Wiecznego Bezpieczeństwa. Podoba ci się? - Nie rozumiem, dlaczego Rosjanie mieliby planować bombar- dowanie Wildgrove - rzekł George, typowy unitarianin, czyli na- iwny sceptyk. - Nie masz zielonego pojęcia na temat strategicznej doktryny obronnej, prawda? Czy kiedykolwiek słyszałeś o odwetowym ude- rżeniu atomowym? Nieprzyjaciel pragnie zniszczyć naszą zdol- ność obronną. Cóż, Wildgrove jest częścią systemu składającego się na tę zdolność. Mamy tu żywność, odzież, benzynę, ciężarówki, ludzi - wiele celów o znaczeniu wojskowym. Jabłka, które tu zbie- ramy, mogłyby odegrać decydującą rolę w razie wybuchu wojny. - Cóż, sądzę, że jeśli Ruscy kiedykolwiek zrzucą tu bomby, wszyscy zginiemy, zanim w ogóle zorientujemy się, co się stało. - To bardzo pesymistyczne podejście, kolego, i co więcej, to nieprawda. Włóż na siebie strój SZPAN i choćbyś nie chciał - przeżyjesz. John Frostig otworzył neseser i wyciągnął drukowany formu- larz z nagłówkiem SPÓŁKA ESCHATOLOGIA - AUTENTYCZNA OBRONA CYWILNA TO NASZA SPECJALNOŚĆ. George znał się na umowach sprzedaży; nie można było nabyć nagrobka od Zakła- du Kamieniarskiego Crippena, nie podpisując jednej z nich. - Eschatologia... nie brzmi to po japońsku, prawda? - rzekł John Frostig. - Nie martw się. W tej chwili stroje mogą przyjeż- dżać aż z Osaki, ale w przyszłym miesiącu rusza fabryka w Detroit i następna w Pało Alto. Do diabła, zawsze należy być we właści- wym miejscu z właściwym produktem o właściwym czasie. To naj- wspanialsza rzecz od momentu wynalezienia gumy do żucia. Ban- da cwanych sukinsynów, ci ludzie z Eschatologii, ekipa niezłych... - To nie dla mnie. - Cena wcale by cię nie przestraszyła. - Przykro mi, John... - Zacznij skromnie. Mówię to wszystkim. Jeden albo dwa ze- stawy, potem nabierzesz ochoty na więcej. Najpierw dzieciaki. Im mniejszy strój, tym niższy koszt. Twoja córka... - Holly ma dopiero cztery lata. - Mądra decyzja, naprawdę mądra. Muszę ci wyznać, w gardle ściska mnie ze wzruszenia. Tak jak sobie to wyobrażam, głowice nie nadlecą wcześniej niż za dwa lata. Tak, wiem, świat pędzi do piekła na skośnookiej hondzie, ale grube ryby i tak mówią o dwóch latach. Potrzebujesz więc czegoś, co będzie odpowiednie rozmiarem dla Holly, gdy skończy sześć lat. Normalnie rozmawia- libyśmy o ponad siedmiu tysiącach papierków z podobizną Jerze- go Waszyngtona, ale dla ciebie, kolego, zejdę do sześciu tysięcy pięciuset dziewięćdziesięciu pięciu, plus podatek. - To więcej niż moja czteromiesięczna pensja. Pięciomiesięcz- na. Muszę ci odmówić. JAMES MORROW Sprzedawca kombinezonów walnął pięścią w rozłożony for- mularz. - Sądzisz, że rozmawiamy o gotówce na stół? Rozmawiamy o ra- tach na stół, maleńkich drobnych ratach. - Zaczął liczyć coś na mi- niaturowym kalkulatorze. - Przyjmując pięcioprocentowy poda- tek od sprzedaży oraz roczną stopę oprocentowania w wysokości osiemnastu punktów, czyli półtora punkta miesięcznie, mogliby- śmy zamortyzować pożyczkę na bazie comiesięcznej płatności w wysokości trzystu czterdziestu pięciu dolarów i siedemdziesię- ciu jeden centów, tak że za dwa lata twoja mała Holly będzie wła- ścicielką własnego ślicznego kombinezonu. Tyle zapewne wydajesz na piwo. George próbował przeczytać umowę, ale słowa nie układały się w sensowne zdania. Holly lubiła rysować. Dziennie robiła prze- ciętnie cztery rysunki kredką. Na drzwiach lodówki wisiał portret George'a jej autorstwa - naprawdę udany. Z drugiej strony jeśli wybuchnie taka wojna, o jakiej mówi John, nie będzie miało znaczenia, ile kosztuje czesne w szkole pla- stycznej. - Czy masz może przy sobie egzemplarz w rozmiarze dla sze- ścioletniego dziecka? Chciałbym... po prostu chciałbym zobaczyć, jak taki wygląda. John skinął głową. - Kiedy człowiek pracuje dla „Wiecznego Bezpieczeństwa", jest przygotowany na wszystko. Wyszli z biura i ruszyli przez miniaturowy cmentarz. Większość nagrobków usposabiała do makabrycznego optymizmu; nie wid- niały na nich żadne napisy. Przy wejściu znajdowała się część dla protestantów, potem dzielnica katolicka, wreszcie odcinek dla ży- dów. John otworzył tylne drzwiczki furgonetki i zniknął w ciem- nej czeluści, gdzie kilkadziesiąt strojów ochronnych tkwiło ści- śniętych niczym pasażerowie w wagonie porannego metra. George zauważył jeden kombinezon dla psa, inny dla niemowlęcia. Przygodnemu obserwatorowi mogłoby to przypominać dzie- więtnastowieczną scenę kradzieży zwłok: dwóch mężczyzn niosą- cych coś bladego i bezwładnego przez pusty cmentarz. Najpierw George - niski, muskularny, z surowymi rysami twarzy ledwie wi- docznymi pod zarostem i szopą włosów. Potem John - wysoki, gładko ogolony, agresywnie przystojny, uprzedzająco grzeczny. Białe dzieci weszły za nimi do biura. John i George złożyli mały strój ochronny na fotelu. George próbował sobie przypomnieć imiona synów Frostiga. Najmłodszy chodził do przedszkola razem z Holly i kiedyś zamordował chomika. Rickie - czy tak się nazy- wał? Nathan? - Pan Paxton chce zobaczyć wasze stroje - oznajmił John uro- czyście, ustawiając synów niczym rekrutów w wojsku. - Gary, po- każ panu swój sprzęt do ochrony głowy. Piętnastolatek ściągnął hełm w kształcie łba dinozaura. Odzie- dziczył po ojcu regularne rysy. - Reagując na detonację - wyrecytował - słuchawki wyłączają się, przez co nie ma ryzyka popękania bębenków z powodu nadci- śnienia. Co zaś do kuli ogniowej, ekran z przyciemnianego szkła chroni przed oślepieniem i poparzeniem siatkówki. - Doskonale, Gary. - Dziękuję panu. John podszedł do drugiego syna. - Lance, pan Paxton chce wiedzieć, z czego sporządzone są stroje. Kiedy Lance ściągnął hełm, George rozpoznał dziesięciolatka, którego niegdyś złapał, jak wypisywał farbą WALTERS MA FIO- ŁA na nagrobku, który Toby Walters zamówił dla swojej zmarłej matki. Lance wyglądał jeszcze na dzieciaka - zachowywał się swo- bodnie, naturalnie. Rozpiął kombinezon na piersi, ukazując w wy- cięciu koszulkę z napisem SPERM, nazwą modnej grupy rockowej. - Naprzemienne warstwy materiału synthefill VII firmy Win- co, wzmocnionego poliestru typu arcticguard oraz aktywowanego węgla drzewnego - wyskandował, odsuwając jedną połę, by zapre- zentować podszewkę. - Współczynnik ochronny, w kategoriach wstępnego promieniowania jonizacyjnego i późniejszego opadu popromiennego, wynosi jeden tysiąc, co oznacza ochronę przed skumulowaną dawką do dwustu tysięcy radów. Jeśli chodzi o... je- śli chodzi o... - Chłopiec drgnął i poczerwieniał. - Promieniowanie cieplne, synu. - Jeśli chodzi o promieniowanie cieplne, strój ochronny typu SZPAN jest w stanie wytrzymać temperaturę ponad dwóch i pół tysiąca stopni Celsjusza. Można znajdować się zaledwie sto me- trów od centrum wybuchu i tylko trochę się rozgrzać. John ponownie zwrócił się do swojego najstarszego syna. - Gary, posłuchajmy teraz na temat wpływu fali uderzeniowej na ciało ludzkie. ]AMES MORROW - Ponieważ jedną z warstw kombinezonu stanowi plecionka i włókien stalowych - rzekł Gary - ubiór jest w stanie wytrzymać nacisk dynamiczny rzędu pięciu tysięcy gramów na centymetr kwadratowy, jakiego można doświadczyć w odległości kilometra od epicentrum. Lecące odłamki szkła - niebezpieczeństwo praw- dopodobne przy każdej potyczce termonuklearnej - nie mogą przebić materiału. Wreszcie, na wypadek pochwycenia ofiary przez falę uderzeniową i ciśnięcia jej w powietrze na wysokość do stu metrów, specjalna wyściółka w kombinezonie nuklearnym gwarantuje bezpieczny upadek. - To nie są „kombinezony nuklearne", synu - rzekł sprzedaw- ca radośnie. - Jak brzmi prawidłowa nazwa? - Stroje Ochronne Wiecznego Bezpieczeństwa! - Sądzisz może, że ludzie z Eschatologii zapomnieli o Matce Naturze - rzekł John, wbijając George'owi palec wskazujący w ra- mię. - Nic z tego. Każdy zestaw posiada wbudowany schowek, przenośny niezbędnik. Teraz nadeszła kolej najmłodszego z chłopców. - Nickie, pokaż panu Paxtonowi swoje wyposażenie. Nickie - ach, oczywiście, przecież tak brzmiało jego imię - od- piął szeroki pas przypominający szarfę i zdjął hełm. Twarz mor- dercy chomików była smagła i stanowcza. - Zobaczmy... tutaj jest indywid... indywid... - Indywidualny. - Indywidualny dozymetr premiowania. - Promieniowania, Nickie. Powiedz „promieniowanie". - Promieniowanie. Następnie mam wielofunkcyjny scyzoryk, manierkę, zestaw witamin oraz mój - tu twarz chłopca zajaśniała radością - mój pistolet automatyczny kalibru czterdzieści pięć Colt Mark IV! - Wspaniale, Nick! Niezgrabnym gestem chłopiec wyciągnął pistolet z kabury. George zasłonił się rękami i wypowiedział imię Jezusa. - Zauważ rękojeść pokrytą specjalnym materiałem antypośliz- gowym - rzekł sprzedawca ubiorów - celownik renomowanej fir- my, następnie... - Czy jest prawdziwy? - zapytał George. - Nie jest naładowany, jeśli o to ci chodzi. Bezpieczeństwo przede wszystkim. - Mamy w piwnicy strzelnicę - wyjaśnił Nickie, wymachując pistoletem w taki sposób, że George musiał kilkakrotnie powtó- rzyć pod nosem słowo „nie naładowany". - Celujemy do podobizn komunistów. John stanął za chłopcami i wskazał małe, wąskie plecaki, które dźwigali. - I wreszcie mamy wyposażenie potrzebne do przetrwania. W dolnej komorze znajduje się butla z tlenem - głowice mogą wy- wołać niemało pożarów, a to oznacza kupę dymu i toksycznych ga- zów. Dostajesz również maszynkę spirytusową, przenośne urządze- nie do oczyszczania wody oraz hermetycznie zamkniętą puszkę nasion warzyw, w tym soi, odpornych na promieniowanie ultrafio- J letowe. W zestawie medycznym znajdziesz tabletki penicyliny, szczepionkę przeciwtężcową, hydrokortyzon oraz butelkę gazu '•;,' rozweselającego do znieczulenia. Poza tym, oczywiście, każdy ple- >>' cak zawiera jakąś pozycję z podstawowego zestawu broni strze- ! leckiej. Gary dźwiga rozłożony lekki karabin Armalite AR-180, na ; naboje... Powiedz panu, Gary. j - Standardowe naboje armii amerykańskiej kalibru pięć prze- f cinek pięćdziesiąt sześć setnych milimetra. Skuteczność rażenia - czterysta pięćdziesiąt metrów. \ - Zgadza się. Lance nosi wszystkie części dwunastostrzałowe- go remingtona 870. Najbardziej skuteczny ze wszystkich... - John l pogłaskał plecak Nickiego - jest ciężki karabin Heckler and Koch HK 91. Ten właśnie sprzęt dostaniesz z kombinezonem Holly. Sku- teczność rażenia - tysiąc metrów. George musiał przyznać, że termonuklearne troski czasem do- padały go nieoczekiwanie i nie wiedział wtedy, gdzie szukać uspo- kojenia. Byłoby wspaniale pozbyć się tego lęku, który pojawiał się nie wiadomo skąd. Jeżeli tylko zdołają wycisnąć kolejne sto dola- rów z comiesięcznej wypłaty Justine, istniały wszelkie powody, by kupić cacko Johna jako prezent pod choinkę. - Jeśli dam ci teraz pierwszą ratę, czy będę mógł zabrać go do domu? Wystudiowany uśmiech pojawił się na twarzy Johna. - Pewnie, że będziesz mógł zabrać go do domu. Do diabła, nie- długo potem zamówisz strój dla swojej pięknej żony, a potem dla siebie i oboje będziecie o wiele spokojniej spali. Szykujecie ja- kieś nowe pociechy? - Rozmawialiśmy na ten temat. - A więc do roboty. )AMES MORROW George wyciągnął książeczkę czekową. John pieścił umowę w palcach. - Przypomina mi to bajkę o pasikoniku i mrówce - rzekł. - Pan pasikonik przez całe lato śpiewa, tańczy i bawi się - mniej więcej jak twój szef utracjusz - podczas gdy pani Mrówka zapracowuje się, zbierając pożywienie. Kiedy nadchodzi zima, pan Pasikonik chce część szmalcu pani Mrówki. Pani Mrówka odpowiada mu na- turalnie, żeby się odczepił. Cóż, według mnie, Ezop pisał w istocie o erze wojen atomowych. Tylko w jednej kwestii się pomylił. Wiesz, jak powinien był nazwać swoją bajkę? -Jak? - „Bajka o pasikoniku i karaluchu". I w ten oto sposób George Paxton stał się szczęśliwym posiada- czem stroju ochronnego typu SZPAN. ROZDZIAŁ 2 w którym przed córką naszego bohatera ukry- te zostają pewne fakty na temat ptactwa mor- skiego Jak się okazało, George nie mógłby wybrać gorszego dnia na zakup stroju ochronnego. Właśnie tego ranka jego żona została wylana z pracy za zniszczenie pająka. Justine nigdy nie była zadowolona ze swojej sytuacji w Pie- skim Świecie, należącym do ogólnokrajowej sieci sklepie zoolo- gicznym w centrum handlowym w Wildgrove. Praca niosła ze sobą większość uciążliwości związanych z obsługiwaniem sierocińca i dawała niewiele satysfakcji. Justine zawsze wydawało się, że da- ny kociak czy szczeniak nigdy nie kończy u odpowiedniego właści- ciela; w rzeczywistości nie ufała nikomu, kto kupował w Pieskim Świecie, podczas gdy było tak wiele psychologicznie zdrowszych, chociaż mniej wygodnych miejsc, gdzie można było zaopatrzyć się w zwierzaka: farma, psiarnia, ulica. Poza tym, oczywiście, niektóre zwierzęta w ogóle nie znajdowały nabywców i z tygodnia na ty- dzień stawały się coraz starsze i mniej sympatyczne, wiodąc nędz- ny żywot w klatkach ze szklanymi ścianami (klatki te przez wła- ścicieli sieci zwane były habitatami), aż nadchodził dzień, gdy Harry Sweetser wysyłał je z powrotem do centrali, gdzie Bóg wie, jaki oczekiwał je los. Te odrzucone zwierzaki stanowiły nieustan- ną pokusę dla Justine, ale George nie zgadzał się na nowe zakupy, jako że domowa populacja wynosiła już sześć osobników. JAMES MORROW Tłusty chłopiec chciał mieć pająka ptasznika, naprawdę chciał, a jego matka wcale nie wydawała się przerażona tym pomysłem. Justine wyczuwała, że ma przed sobą klientów z odpowiednim na- stawieniem. Zazwyczaj niechętnie pokazywała klientom zwierzę- ta, które miały za wiele albo za mało nóg - pytony, węże szmarag- dowe, skorpiony, raki i pająki - nie dlatego że się ich bała (było inaczej), lecz dlatego że stawały się zabawkami, kupowanymi przez nieodpowiednich ludzi z nieodpowiednich powodów. Jednak spo- glądając na tego chłopca - ofermę, sądząc po wyglądzie - zdawała sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje on ptasznika i jak bardzo ptasznik potrzebuje jego. I tak Justine podjęła misję, którą postrzegała, między innymi, jako sprawdzian swoich umiejętności aktorskich. Bo żona George'a Paxtona bardzo chciała grać. Nie była marzycielką; nie chodziły jej po głowie wizje Hollywood. Jej trzeźwym i skromnym pragnieniem było zostać klownem rozdającym baloniki na dziecięcych przyję- ciach, głosem w radiu, który informuje, gdzie można nabyć nową sofę, albo ładną dziewczyną w lokalnej stacji telewizyjnej, wyja- śniającą, dlaczego należy kupować w sklepie żelaznym w Wild- grove czy barze sałatkowym U Sandy (albo, skoro już o tym mowa, w Pieskim Świecie). - Jak masz na imię? - zapytała radosnym tonem. - Andy. - Cóż, Andy, tego pająka będą ci zazdrościć przyjaciele. Gwa- rantuję ci to. - Słyszałam, że potrafią zabić człowieka - powiedziała matka, żartobliwie mrugając okiem. Bez tej konkretnej matki, uznała Ju- stine, Andy nigdy by nie przetrwał. - Źle traktowany, ptasznik rzeczywiście może ugryźć. Trochę jak pies. - Justine odwinęła kawałek gumy miętowej i teatralnym gestem włożyła ją sobie do ust. - Ukąszenie jest nieprzyjemne, ale nigdy śmiertelne. W rzeczywistości ptaszniki to nie dzikie be- stie, są całkiem delikatne. - Czy nie są też odrobinę nudne? - zapytała matka. - Nie wtedy, kiedy wstrzykują ci jad, o nie - odparła Justine i matka wybuchnęła śmiechem. - Czy można się z nim bawić? - chciał wiedzieć Andy. - Jasne że tak. - Justine wydobyła włochatego pająka z klatki i położyła go sobie na ramieniu. - Widzisz? - Gdy zwierz zaczai schodzić jej po ręce, Andy rozpromienił się, oczarowany. - Wspaniały! - uznał. Kiedy ptasznik zostanie upuszczony, rezultat jest zawsze ten sam. Wielki pająk eksploduje. Justine nigdy nie dowiedziała się, dlaczego przestraszył się i zeskoczył z jej ramienia, chociaż wypa- dek wydarzył się jednocześnie z buńczucznym wejściem Har- ry'ego Sweetsera i mógł być tym spowodowany. - Niech to szlag! - wrzasnął Harry, gdy wart czterdzieści pięć dolarów okaz eksplodował na podłodze. - Jezu, przepraszam, Harry! - Justine zrobiło się żal stworze- nia. - Biedny pająk! - Kobiety nigdy nie powinny brać się za te rzeczy. - Harry był łysiejącym małym skąpcem o wydatnym brzuchu. - Jesteś zbyt bojaźliwa. - Cóż, w gruncie rzeczy - odparła Justine - biedaczek zesko- czył tylko dlatego, że ty wszedłeś. - Wprowadzam nowy przepis - oznajmił Harry. - Kto nie po- trafi dotykać pajęczaków, nie wpadając przy tym w panikę, musi zostawić je w spokoju. - Lepiej pójdź sobie nadmuchać ropuchę - warknęła Justine w odpowiedzi. Po tej ripoście poczuła się wspaniale i radośnie wy- szczerzyła zęby. Harry kazał jej posprzątać szczątki ptasznika. - A potem chcę cię widzieć u mnie w gabinecie - dodał zło- wieszczym tonem. Matka Andy'ego spojrzała na plamę na podłodze. - Raczej nie zdecydujemy się dzisiaj kupić pająka - powie- działa, po czym wyprowadziła zdumionego syna ze sklepu. Wchodząc do gabinetu Harry'ego, Justine zauważyła z lekkim zdziwieniem, że jej szef nie siedzi przy biurku. Stał pośrodku po- koju, z kciukami zatkniętymi za pasek. - Tak więc, jak sądzę, Pieski Świat nie jest odpowiednim miej- scem dla ciebie, zgadza się? Wspomnę jednak o jednej rzeczy... zawsze miło było popatrzyć na ciebie rano. - Zbliżając się, pod- niósł dłoń do jej twarzy. - W niezwykle pociągający sposób kar- misz ryby. - Pogłaskał ją po policzku. - W gruncie rzeczy, Justine, wszystko w tobie jest pociągające. Odsunęła się. Jeśli kiedykolwiek na to pójdę, pomyślała, to tyl- ko by zdobyć główną rolę w telewizyjnej reklamówce. Harry zamknął drzwi i wmanewrował ją do kąta. - Za niewielką zachętą mógłbym zmienić zdanie i ciebie nie IAMES MORROW zwalniać. - Wypraktykowanym, niedwuznacznym gestem położył dłoń na jej lewym pośladku. - Może przejdziemy się dziś wieczo- rem do Jaszczurczej Jamy na drinka? - Wiesz, Harry - wyślizgnęła się spod jego dłoni i ruszyła ku drzwiom - jest w tobie coś specjalnego, z czego chyba nie zdajesz sobie sprawy. - Co takiego? - To że jesteś absolutnie beznadziejnym tłustym sukinsynem. Na te słowa Harry poinformował Justine, że jest zwolniona. I tak oto, gdy George wrócił do domu, dumnie pokazując strój ochronny, reakcję Justine można by porównać do zachowania matki z bajki „O Jacku i fasolce", gdy biedna kobieta dowiedzia- ła się, że Jack przehandlował rodzinną krowę za parę magicznych ziarenek. - Sześć tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt pięć dolarów? - zapy- tała zdumiona. - Za co? - Za ochronę przed atakiem termonuklearnym. Za przyszłość dla Holly. Płacimy trzysta czterdzieści pięć dolarów i siedemdzie- siąt jeden centów miesięcznie - wliczywszy podatek - i po dwóch latach kombinezon należy do nas. Wyprodukowano go w Japonii. Justine słuchała ponuro, gdy George bełkotał na temat indywi- dualnych mierników promieniowania, kuchenek spirytusowych, specjalnych ekranów na oczy i materiałów wypełniających. Poło- żył ubiór na sofie i zdjął roboczą koszulę, rozsypując wokoło odłamki granitu i skrawki tlenku glinu, charakterystyczne dla swego zawodu; podłogę ich domu pokrywała dziwna mieszanina: pył granitowy, tlenek glinu, piasek, zwierzęca sierść, korespon- dencja zbyt ważna, by ją wyrzucić, lecz zbyt trywialna, by umie- ścić w archiwum, części garderoby, które samodzielnie opuściły wieszaki, wszystko przemieszane z niezliczonymi zabawkami Hol- ly. Seter irlandzki podszedł i powąchał ubiór. Kot Lucjusz wsko- czył na kombinezon, zwinął się w kłębek i zasnął. Przerażenie Justine strojem ochronnym było nieme i intuicyj- ne, przypominało lęk kwoki widzącej cień jastrzębia nad podwór- kiem. Nie dostrzegała żadnej wady w jego kroju, żadnego błędu Wykonania, najmniejszego uchybienia w idei, która przyświecała Jego powstaniu. A jednak za nic nie chciałaby kupić Holly tego cuda. - Uważam, że powinien go przynieść święty Mikołaj - rzekł George, głaszcząc kombinezon leżący na sofie. - Holly prędzej bę- dzie go nosiła, jeśli uwierzy, że to od niego. - George, straciłam pracę. - Co takiego? - Harry Sweetser wylał mnie. Zniszczyłam pająka ptasznika. - Bzdury. - Żal mi ptasznika, ale jestem zadowolona, bo nie przeżyłabym już następnego dnia w tym sklepie. - Wsunęła kawałek gumy do żucia w usta niczym papierosa, udała, że się zaciąga. - W naszym college'u jest podobno wydział teatralny. - Myślałem, że rozmawialiśmy o następnym dziecku. Czy w ten sposób zmieniasz zdanie? - Pójdę na kurs wieczorowy. W dzień ja będę matką, wieczora- mi ty będziesz ojcem. Wszystko jakoś się ułoży. - Mamy pordzewiałe rury w całym domu, samochód się sypie, nie stać nas na polisę ubezpieczeniową, próbujemy mieć drugie dziecko, a ty chcesz wstępować do cyrku! , - Nie do cyrku, ale na wydział teatralny! - Guma zniknęła,1 w jej ustach niczym pień w tartaku. - Straciłaś poczucie rzeczywistości! - Ty straciłeś poczucie wszystkiego innego! -Włosy opadły Ju- stine na twarz i odgarnęła je na boki; odkryły duże brązowe oczy, wysokie kości policzkowe, zmysłowe usta - prawdę mówiąc, była to twarz, którą z łatwością można byłoby sobie wyobrazić przed kamerą stacji kablowej, twarz, która wedle wszystkich poza naj- banalniejszymi kryteriami była piękna. - Po kursie będę mogła zarabiać nawet dwa razy tyle co w Pieskim Świecie. - Bądźmy szczerzy, Justine. Zarabiania pieniędzy nigdy się nie nauczymy. Gdyby rosły na drzewach, hodowalibyśmy kurczaki. - Martwisz się o pieniądze? - Wściekle żuła gumę. - To cze- mu wydajesz siedem tysięcy dolarów, jakby należały do kogoś innego? Wybuchła kłótnia. Rozległy się wrzaski. Walono pięściami o drzwi. Stare urazy wydobyły się na powierzchnię niczym frag- menty dawnej cywilizacji wyniesione z głębin przez trzęsienie ziemi. Kłótnia dotyczyła skłonności George'a do czynienia auto- matycznego założenia, że opieka nad zwierzętami jest wyłącznym obowiązkiem Justine, i skłonności Justine do złego traktowania jej rodziców, ciągłego zapominania o datach ich urodzin. Sporną JAMES MORROW sprawą było również, czy poradzą sobie z następnym dzieckiem, pomijając nawet kwestię pieniędzy, a wreszcie problem wojny termojądrowej i doktryny strategicznej. George wierzył, że bom- by zrzuca się normalnie z samolotów. Justine była przekonana, że nadlecą w ładowniach zdalnie sterowanych rakiet. Za każdym ra- zem gdy atmosfera nieco się uspokajała, George demonstrował kolejną zaletę ubioru ochronnego. - W jaki sposób, u diabła, miałyby się komukolwiek przydać?! - Justine zawołała wściekle, gdy George pokazał jej zapakowane hermetycznie nasionka. - Czy wiesz, ile trwa, zanim wykiełkują? - Są odporne na promieniowanie ultrafioletowe. - Tak? I co to oznacza? - To tak jak z pasikonikiem i mrówką. - Jak z czym? - To był głupi pomysł, Justine, dać się wylać. Naprawdę głupi. Ten strój zapewni nam spokój ducha. Musisz poprosić Harry'ego, żeby przyjął cię z powrotem. - O jednej rzeczy zapomniałam cię powiadomić, kochanie - powiedziała Justine z krzywym uśmiechem. - Harry złapał mnie dzisiaj za tyłek. W chwili gdy John Frostig ujrzał George'a stojącego w drzwiach z małym ubiorem ochronnym pod pachą, wiedział, że z transakcji nici. Wyjmując formularz umowy i czek na trzysta czterdzieści pięć dolarów i siedemdziesiąt jeden centów z nesesera, John zwi- nął je w rulon i wycelował w brzuch George'a, jakby atakował go nożem. Mówił ponurym szeptem. - Wyjaśnię ci kilka rzeczy, kolego. - Zacisnął ramię wokół szyi George'a i wprowadził go do domu. -Teraz jesteśmy przyjaciółmi, mój drogi pasikoniku, lecz kiedy głowice dotrą do swoich celów, będę troszczył się tylko o siebie i swoją rodzinę, i nikogo więcej. Tak to jest z nami mrówkami. Ubiory ochronne zajmowały cały pokój Johna, walały się na podłodze, leżały na tapczanach, spoczywały na krzesłach. Jeden oglądał mecz futbolowy w telewizji. Inny grał na pianinie. Dom przypominał miejsce zebrania pozaziemskiego oddziału Ku-Klux- •Klanu. - Mówiąc krótko - ciągnął John - każdy, kto usłyszy, że my, mrówki, mamy schowanych parę dodatkowych kombinezonów... 3-Tak oto kończy się świat każdy, kto zbliży się do naszych spiżarni, żeby pożyczyć jeden z nich... taka osoba - nawet jeśli jest starym kumplem - taka oso- ba sama będzie się prosiła, żeby rozwalić jej łeb z remingtona 870. Alice Frostig podniosła wzrok znad maszyny do szycia - cero- wała rękawiczkę stroju ochronnego - i skinęła łysiejącą głową, jakby chciała powiedzieć „amen". Godna współczucia z wielu po- wodów, była też kobiecym odpowiednikiem rogacza. Niejeden raz George widział Johna podrywającego jakąś bezbronną prowincjo- nalną kurkę domową w Jaszczurczej Jamie i przekonującego ją, by skorzystała z jego gościnności w motelu. - Justine straciła pracę - tłumaczył George. - Zapisuje się na kurs aktorski. Nie stać nas na razie na kombinezon. - Powiedz to Sowietom - odparł sprzedawca strojów ochron- nych. - Prawdopodobnie w ogóle nie będzie żadnej wojny - rzekł George. Przez całe życie George nigdy nie odkrył przyjemności więk- szej niż czytanie na dobranoc córce. Jedzenie nie wykraczało po- za smak i nasycenie, w seksie brakowało zaspokojenia intelektu- alnego, lecz wieczorna lektura dla Holly miała w sobie wszystko. Była to, po pierwsze, czysto fizyczna radość zanurzenia się w dzie- cięcą kołdrę. Co więcej, lektura budziła lepszą stronę Holly, usy- piając płaczliwe monstrum, które zamieszkuje umysły czterolat- ków i żywi się rodzicielskim zniecierpliwieniem. Często również same książki były ciekawe, dowcipne i zmuszały do zadumy, zu- pełnie jakby napisał je pracownik agencji reklamowej w przypły- wie natchnienia. Ojciec i córka razem dokonali wyboru dzieła - złego wyboru, jak się okazało, gdyż postanowiono sięgnąć po ckliwą bajeczkę „Carrie z Przylądka Cod". Gdzieś pomiędzy fałdami kołdry ukrył się pluszowy kurczak. Wypchana menażeria Holly zajmowała się własnymi sprawami. George zaczął czytać: - „Surowe wiatry smagały jezioro, tworząc na jego powierzch- ni spienione fale. Wylądowało stado gęsi, gęgając donośnie". Opowieść o Carrie z Przylądka Cod wlekła się niemiłosiernie. Pod koniec lata Carrie ujrzała mewę chwytającą muszlę małża i upuszczającą ją na skałę. Muszla roztrzaskała się i ptak zjadł to, co było w środku. 1AMES MORROW - Skąd mewa wiedziała, że małż nie żyje? - zapytała Holly. Muszę zdobyć dla niej ubiór ochronny, pomyślał George. Wła- się do furgonetki Frostiga i ukradnę jeden. - Wiem! - wykrzyknęła Holly. Twarzyczkę miała obsypaną zło- tymi piegami, przez co wydawała się rozświetlona od wewnątrz. - Jeśli małż żyje, to otwiera oczy i mewa wie, że nie wolno go zja- dać! - Tak - powiedział George. -Taka jest odpowiedź. Mała zastanawiała się przez chwilę. - Ale skąd w takim razie małż bierze nową muszlę, tatusiu? Gdyby George złowił złotą rybkę i mógł wyrazić jedno życze- nie, przebudowałby świat według wizji Holly. Ta utopia składała- by się głównie z pluszowych kurcząt, szczęśliwych kucyków i mew oszczędzających żywe małże. - Nie wiem, skąd małż bierze nową muszlę - rzekł. Może wkła- da kombinezon ochronny, pomyślał. Na końcu bajki Carrie szła nocą po plaży, patrząc w niebo i roz- poznając gwiazdozbiory. Jednym z nich była Wielka Niedźwiedzi- ca. - Dlaczego tak się nazywa? - zapytała Holly. - Ponieważ przypomina niedźwiedzicę. - George zawsze pa- miętał, by przy Holly używać pełnych, gramatycznych zdań. - Pa- miętasz, jak wygląda niedźwiedzica? - Jak wygląda? George wstał, sięgnął po encyklopedię zwierząt leżącą na gór- nej półce i otworzył na odpowiedniej stronie. - Oto ona. - Chciałabym kiedyś zobaczyć Wielką Niedźwiedzicę - powie- działa Holly. - Którejś nocy wyjdziemy na dwór i jej poszukamy. - Tatusiu, tak bardzo chcę. Wyjdźmy teraz. - Jesteś boso. - Czy mógłbyś mnie zanieść? Poważnie rozważył tę prośbę. - Dzisiaj niebo jest całkiem zachmurzone. Nie sądzę, byśmy ją znaleźli. - Spróbujmy. Proszę cię. - Nie, kochanie, jest za późno - odparł, wyswobadzając się z jej uścisku. - Poszukamy kiedy indziej. W zamian opowiem ci bajkę. - świetnie. Zaczął od pasikonika i mrówki, ale potem zdał sobie sprawę, że nie podoba mu się zakończenie, zaimprowizował więc opowieść o nieporządnym króliku, który bardzo chciał nauczyć się jeździć na rowerze. Próbował i próbował, i ciągle spadał, nabijając sobie małe królicze siniaki. (Fala uderzeniowa może porwać cię na sto metrów, powiedział młody Gary Frostig). Potem któregoś dnia w norce królika wybuchł pożar. Wiedziony potrzebą zwierzak wskoczył na rower, popedałował do straży pożarnej i w ten sposób został bohaterem dnia. - Ja też chcę się nauczyć jeździć na rowerze - powiedziała Holly. - Nauczysz się - odrzekł George. - Wiem o tym - powiedziała Holly, odrobinę zniecierpliwiona. Zamknęła książkę. - Nauczę się jeszcze wielu rzeczy. Mam czas. ROZDZIAŁ 3 w którym Stany Zjednoczone Ameryki Północ- nej stają się bezpiecznym białym krajem Zbliżało się święto Halloween, dynie dojrzewały w szybkim tempie, a na cmentarzu, gdzie pracował George Paxton, pojawił się duch. Kiedy George po raz pierwszy ujrzał zjawę, przyglądała mu się przez frontowe okno budynku Zakładu Kamieniarskiego Crippe- na. W biurze tłusty Jake Swann uważnie czytał umowę sprzedaży - duże zamówienie, sięgające korzeniami dwunastego październi- ka, święta Krzysztofa Kolumba, kiedy to wujek Jake'a przyszedł do domu i zastrzelił wszystkich członków najbliższej rodziny - i gdy Jake sięgnął po pióro, by złożyć podpis, George podniósł wzrok. Mróz wymalował na szybie pąki kwiatów i arabeskowate wzo- ry Do jednej z framug przyklejony był krwistoczerwony paździer- nikowy liść. Spojrzenia George'a i ducha się spotkały. Chociaż George szczerze wątpił, czy stara kobieta naprawdę jest duchem - unitarianie nie wierzą w istoty nadprzyrodzone - wyglądała jak zjawa nie z tego świata. Ubrana była w strój żałobny, luźny niby całun, z czarnego materiału, do tego kapelusz z czarną woalką - podniesioną i czarne rękawiczki. Twarz miała w zielonkawym odcieniu przywodzącym na myśl pleśń. Posturą przypominała uschnięte, powykręcane drzewo. Otworzyła usta, błyskając szczer- batym uśmiechem, a jedno oko zmrużyła porozumiewawczo. George'owi zrobiło się zimno. Coś ścisnęło go w gardle. - Jesteś przeziębiony? - zapytał Jake Swann, flegmatyk, któ- rego nie poruszyła szczególnie strata dużej części krewnych. George wziął do ręki umowę, podnosząc brwi w sposób, który wydawał się odpowiedni dla pracownika zakładu pogrzebowego. Ukradkiem wyjrzał przez okno. Zjawa zniknęła. Później jednak, kiedy wychodził z biura, pojawiła się ponow- nie. Klęczała pomiędzy nagimi kamiennymi płytami. Żałobna suk- nia uwalana była błotem; woalka zniknęła. George schował się za nagrobek wzorcowy numer 3295. Stara kobieta wpatrywała się w pozbawiony epitafium kamień przez kilka minut, jakby odczy- tywała napis widoczny tylko dla duchów, po czym wyciągnęła dłoń w czarnej aksamitnej rękawiczce i pogłaskała granitową po- wierzchnię wzorca numer 6247, tego z figurką modlącej się świę- tej Katarzyny. George chciał coś powiedzieć, ale słowa, które przy- chodziły mu do głowy - „Ten jest szczególnie udany", „Polecamy go również w kolorze różowym", „Po kim nosi pani żałobę?" - wy- dawały się nie na miejscu. Powoli nad Zakładem Kamieniarskim Crippena zapadał zmierzch. Kobieta wyprostowała się, podeszła bliżej. - Mam dla ciebie zadanie - powiedziała dziwnie dźwięcznym głosem. -Wkrótce dowiesz się więcej. - Czy my się znamy? - zapytał. - Zawsze byłam z tobą - odparła z uśmiechem. - Czekałam na zaproszenie. -1 raptem zniknęła w gęstniejących ciemnościach. W następnych dniach George zauważył ją jeszcze kilka razy - zaglądającą przez okno, pochylającą się nad wzorcowym nagrob- kiem, stojącą przy zardzewiałym drucianym ogrodzeniu. Czeka na zaproszenie? W dzień Halloween po południu obserwowała go z porośnię- tego chwastami trawnika po przeciwległej stronie Hawthorne Street. Siedziała na ziemi, z koszykiem jabłek przy nogach. Jej ciemna suknia obsypana była liśćmi; wydawało się, że jest nimi wypchana. Słabe, zdziesiątkowane zęby zjawy musiały walczyć z każdym jabłkiem. George zastanawiał się, dlaczego wybrała tak twarde owoce. Pojawili się pierwsi przebierańcy: czarownica, dia- beł, kot, przedszkolak z Wenus, upiór. Kiedy zjawa zaproponowała dzieciom jabłko, wrzasnęły radośnie i uciekły w dół Hawthorne Street, śmiejąc się donośnie. Na rogu zamilkły, lecz biegły dalej, teraz już szybciej, sapiąc, drżąc z przerażenia, aż do końca Black- berry Avenue i jeszcze dalej. JAMES MORROW (Zbliżenie na mężczyznę siedzącego za biurkiem. Jest ubrany iv garnitur i otoczony amerykańskimi flagami. W trakcie jego prze- mówienia kamera podjeżdża bliżej i napis na ekranie informuje, że mamy przed sobą Roberta Wengernooka, zastępcę sekretarza obrony do spraw bezpieczeństwa międzynarodowego). WENGERNOOK Jako jeden z urzędników państwowych obar- czonych zadaniem wcielania w życie amerykańskiej strategii obronnej, wiem, jak zagwarantować wam bezpieczeństwo. Musi- my udowodnić Sowietom, że nigdy nie zdołają zrealizować swoich ohydnych planów wygrania wojny nuklearnej... Istotą naszego systemu bezpieczeństwa jest odstraszanie. Kluczowym elemen- tem odstraszania jest obrona obywatelska, a kluczowym elemen- tem obrony obywatelskiej są środki techniczne zaprojektowane przez spółkę Eschatologia... Jeśli kupiliście już ich ubiór ochron- ny - noście go. Jeśli nie - cóż, czy nie uważacie, że jesteście to winni sobie i przyszłości swojego kraju? Pamiętajcie, odstrasza- nie jest tyle warte, ile ludzie, których ochrania. (Wyciemnienie). W sali projekcyjnej Unlimited Ltd. Phil Murcheson ze spółki Eschatologia dmuchnął dymem w ekran z twarzą Roberta Wen- gernooka. - Wygląda na zdenerwowanego - rzekł, kiedy rozbiegówka trzydziestosekundowego filmiku wysunęła się z mechanizmu pro- jektora i zaczęła trzepać o pusty bęben. - Sądziliśmy, że raczej na wzruszonego. - Dave Yalentine, dy- rektor kreatywny Unlimited Ltd., wyłączył projektor. - Nam wy- dawał się wzruszony. - Zdenerwowany. - Powinien zapalić papierosa - rzekł Yalentine. - Spostrzeżesz dużą różnicę, kiedy przeniesiemy to na wideo - wtrącił Lou Marąuand, zastępca dyrektora kreatywnego. - Taśma filmowa charakteryzuje się wysoką rozdzielczością, zgadza się? To nie to medium. Wengernook zdecydowanie lepiej pasuje do ni- skiej rozdzielczości techniki wideo. - Zdenerwowany jak kocur - powiedział Murcheson. - To nie jest facet, za którym poszedłbym w ogień, i nasi klienci również go nie zaakceptują. - Nie lubię zawodzić cię w ten sposób, Phil - rzekł Yalentine. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo mnie to boli. Murcheson zapalił następnego papierosa. - Posłuchaj, to, co zrobiłeś, pasuje do wiadomości o szóstej, programu „Wstań i błyszcz", kaznodziejów z niedzielnego poran- ka. Tak, tam pasuje. Ale ten kraj czeka na zbliżający się wielkimi krokami finał rozgrywek futbolowych. To, co mi tu dałeś, Dave, to nie jest atmosfera meczu finałowego. Yalentine zaczął podskakiwać. - Poczekaj, Phil! Mam pomysł! Poczekaj! Oto nadciąga jajecz- ko... teraz sperma... bezpośrednie trafienie! Zapłodnienie! Spodo- ba ci się to. Jest tu szybka akcja, średniowieczny rycerz i odwróce- nie ról płciowych, s - Podoba mi się rycerz. Odwrócenie ról płciowych? - Jesteśmy na bieżąco. Osiemdziesiąt pięć procent widzów płci męskiej lubi oglądać sceny polegające na odwróceniu ról płcio- wych, pod warunkiem że nie przesadza się z czynnikiem zagroże- nia. - W porządku. Ale życie jest krótkie - czy muszę ci o tym przy- pominać? Finał rozgrywek, Dave. - Phil, będziesz to miał przed meczem. Robert Wengernook okazał się o wiele bardziej przekonują- cym sprzedawcą ubiorów ochronnych, niż ktokolwiek z spółce Eschatologia się spodziewał. Siedem sekund po pierwszym wy- emitowaniu reklamówki zadzwonił telefon Johna Frostiga. Na drugim końcu linii był przewodniczący Rady Miejskiej Wildgrove; chciał dwa ubiory dla dorosłych i trzy w rozmiarze dziecięcym. Gdy tylko John odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. Dyrektor gimnazjum w Wildgrove zamawiał siedem kompletów. Do Święta Dziękczynienia John zdołał uzupełnić swoją furgo- netkę o salon wystawowy, Centrum Obrony Obywatelskiej, otwar- ty codziennie do dziewiątej wieczór. Ameryka stawała się bezpiecznym białym krajem. Od morza po lśniące morze, obywatele zaczęli nosić stroje ochronne na co dzień. Z radością doskonalili sztukę jedzenia, spania, pracowania i odpoczywania w nieustającej gotowości na przybycie rakiet. Nie dość, że stroje gwarantowały przetrwanie w razie wybuchu wojny nuklearnej, odstraszały również skutecznie chuliganów i gwałcicieli. Rozkwitły gałęzie przemysłów pobocznych. Rzadko który przed- siębiorca nie osiągał zysku, oferując chemiczne czyszczenie ubio- 1AMES MORROW rów ochronnych albo ozdabianie ich szarfami, piórami, kamienia- mi półszlachetnymi czy inkrustacjami. Małe dziewczynki piszące listy do świętego Mikołaja powszechnie żądały miniaturowych ubiorów ochronnych dla swoich lalek. Pojawiły się naszywki, wy- haftowane ognioodporną nitką: TUTAJ MIESZKA TRĄCY... KTÓ- RĘDY NA FRONT?... HAUTE PROTECTION CIYILE... ODSTRA- SZANIE W TOKU. (Zbliżenie na wioskę gdzieś w średniowiecznej Europie. Banda tłu- stych, brodatych zbójców biega dokoła, podpalając chłopskie zagro- dy. Kobiety i dzieci uciekają w panice. Mężczyźni padają pod ciosami zbójeckich włóczni, toporów i mieczy). NARRATOR (spoza ekranu) Zagrożenie. Zawsze istniało. Za- wsze będzie istnieć. Gdziekolwiek znajdujesz wolność, zawsze są siły pragnące cię jej pozbawić. (Rycerz w hełmie wjeżdża do wioski na białym rumaku. Jego zbro- ja błyszczy w blasku płonących zagród. Zsiada z konia, dobywa mie- cza i atakuje zbójców. Ich broń okazuje się bezsilna wobec jego na- pierśnika i kolczugi). NARRATOR Jednak przed każdym zagrożeniem istnieje obro- na. W dawnych czasach zbroja chroniła ciało przed ostrzem mie- czy. Dzisiaj ubiory ochronne typu SZPAN zabezpieczają przed skutkami fali uderzeniowej, wysoką temperaturą i opadem popro- miennym. (Gdy zwycięski rycerz ściąga z głowy hełm, jego zbroja w magicz- ny sposób zmienia się w wyjątkowo zgrabnie uszyty ubiór ochronny. Niespodzianka: rycerz okazuje się kobietą. Potrząsa głową, rozpusz- czając wspaniałe blond włosy. Tło znika. W jego miejsce pojawia się typowy pokój telewizyjny z domu pod miastem. Wbiega mąż kobiety, za nim sznurkiem dzieci). OJCIEC Marge, zrobiłaś to! Odwiedziłaś naszego przedstawi- ciela Eschatologii! MATKA Odstraszanie jest tyle warte, ile ludzie, których chro- ni, Stan. OJCIEC Naprawdę tak myślisz? Tak się cieszę! (Wyciemnienie). Kiedy Justine Paxton obejrzała trzydziestosekundową rekla- mówkę w przerwie meczu pomiędzy reprezentacjami armii i ma- rynarki, doszła do wniosku, że mogłaby zagrać lepiej rolę matki niż kobieta na ekranie. Jej wykładowca z kursu aktorskiego uważał tak samo. Któregoś mroźnego grudniowego poranka, gdy George przy swoim stole kreślarskim wycinał ostatnie litery w szablonie, ogar- nęło go poczucie błogości. Wydawało się promieniować spoza jego ciała. Odwrócił się. ; Zjawa stała pośrodku warsztatu, z uniesioną woalką, uśmiecha- jąc się. Na ramieniu miała torebkę. Zerknęła tęsknie na nagrobek pokazowy numer 7034, wykonany w południowoafrykańskim gra- nicie. Granit był czarniejszy niż jej oczy, najczarniejszy z czar- nych, jak określał go Arthur Crippen. - Nazywam się Nadine Covington - powiedziała. Jakże aksa- mitny był jej głos, jakże młodo brzmiał! - Dlaczego mnie pani szpieguje? - Nie szpieguję. Obserwuję. Jesteś dobrym człowiekiem, Geor- ge^ Paxton, aniołem w branży, w której roi się od upiorów. - Cho- ciaż w jej głosie nie było śladu obcego akcentu, mówiła, jakby an- gielski nie był jej ojczystym językiem. - Jestem zaszczycona, mogąc cię poznać. Wrażenia spokoju i zadowolenia przepływały od zjawy w stro- nę George'a. - To jest branża usługowa - powiedział. - Produkt jest dopie- ro na drugim miejscu. Musimy wykazywać się wrażliwością nie mniejszą niż szef zakładu pogrzebowego. To zdumiewające, o czym myślą ludzie, kiedy tu przychodzą. Wszystko polega na tym, by klient czuł się dobrze i był zadowolony, nawet jeśli wybrał najtań- szą wersję. - Ty to potrafisz. - Nadine podeszła do elektrycznego grzejni- ka i zaczęła masować zmarznięte dłonie. - Żaden nagrobek nie zastąpi zmarłej osoby, proszę pani, ale może pocieszyć w smutku. - George nie czerpał takiej przyjemno- ści z samego aktu mówienia od czasu, gdy miał trzy lata. - Powiem jednak pani, co mnie denerwuje. Denerwuje mnie, kiedy ludzie kupują, hm, wie pani... jak je nazwać? Nagrobki czystego sumie- nia. - To brzmiało ładnie i właściwie. - Myślę o... cóż, nie podam jego nazwiska, ale facet traktował swojego syna jak śmieć. A kie- dy chłopak utonął, co robi ojczulek? Zamawia u nas wart cztery tysiące dolarów model „Tadż Mahal". - Muszę przekazać ci zadanie - powiedziała Nadine. - To zwy- kłe zlecenie, nie „kamień czystego sumienia". Potrzebne jest mi epitafium i coś, na czym można by je umieścić. - Czy to jest zlecenie perspektywiczne? - zapytał George. JAMES MORROW _ Co takiego? - Czy kupuje pani nagrobek dla siebie? - Nie. Pewni ludzie bardzo mi bliscy umierają... moi rodzice. - Przykro mi to słyszeć. - Dobry Boże, ile lat mają jej rodzice? - Kamień musi być odporny - powiedziała. - Mamy najlepsze gatunki granitu. - Podoba mi się ten materiał. - Nadine pogłaskała próbkę po- łudniowoafrykańczyka, który był wypolerowany na błysk. - Mogę się w nim przejrzeć. - Nasze kamienie charakteryzują się niebywałą gęstością, można w nich ryć nawet najbardziej skomplikowane wzory. A tak- że niską porowatością - wilgoć nie przenika do środka. Gwarancja jest bezwarunkowa, dotyczy pani, przechodzi na spadkobierców i beneficjantów. Jeśli pojawi się pęknięcie, choćby wielkości wło- sa, dostaje pani nowy nagrobek za darmo. - Nie mam spadkobierców ani beneficjantów. Chodzi mi przede wszystkim o epitafium. Potrzebuję czegoś... wymownego. - Wymownego? - powtórzył George lekkim tonem. - Napraw- dę? Dlaczego, proszę pani? Przecież nie będziemy ryć tego na ka- miennych tablicach... To taki niewinny dowcip, który tu sobie opo- wiadamy. - Sięgnął na półkę nad stołem i wydobył plastikowy skoroszyt z dwudziestoma przykładowymi epitafiami. Tekst zaczy- nał się od numeru pierwszego, ŻYJESZ WIECZNIE W NASZYM SERCU, potem było ZASNĄŁ W OBJĘCIACH CHRYSTUSA, na- stępnie JESTEM DROGĄ, PRAWDĄ I ŻYCIEM, aż do numeru dwudziestego, BÓG JEST MIŁOŚCIĄ. George podał skoroszyt sta- rej kobiecie, która zaciskając usta, przeczytała dwadzieścia pro- pozycji. - Nie, nie - powiedziała, stukając palcem w papier. - Nie ma tu szczerości. Chcę, żeby pan to napisał. - Ja nie piszę epitafiów, proszę pani, ryję je w kamieniu. - Proszę mi pokazać jak. - Nadine wzięła nóż ze stołu. Gdy brał od staruszki narzędzie, ostrze przesunęło się po jej kciuku. George najpierw pomyślał, że nic jej się nie stało - ale nie, starcze ciało się rozstąpiło. Gwałtownie wciągnął powietrze, a ona odetchnęła z równą siłą. Przez kilka sekund trwali w ten sPosób, on nie mogąc wypuścić powietrza, ona nie przestając go Wdychać. Krew starej kobiety była czarna. Czarna jak jej oczy. Czarna Jak południowoafrykański granit. Pachniała siarką. - Chce pani bandaż? - zapytał. - Poproszę. - Zaczęła ssać kciuk. Palce mu drżały, gdy sięgał do miejsca, gdzie trzymany był sko- roszyt z epitafiami, i znalazł blaszane pudełko. Chcąc się ukarać, przygryzł policzki od środka. Wspaniale, George. Zawsze pamię- taj, by ich kaleczyć - to najlepszy sposób na zdobycie klienta. Nadine rozerwała opakowanie i obwiązała sobie bandażem czarną, otwartą ranę. ; Na stole kreślarskim leżał prawie ukończony szablon. George dokonał kilku ostatnich poprawek. PAMIĘCI GRACE LO-, QUATCH... MŁOTEK ZAMILKŁ NA ZAWSZE. Dalej widniały daty urodzin i śmierci Grace Loąuatch. Była stolarzem. Epita- fium wymyśliła jej siostra. Czarna krew? Na jaką okropną chorobę cierpi pani Coyington? Przymocował szablon do nagrobka Grace Loąuatch, modelu numer 4306 z szarobłękitnego granitu vermonckiego. Wózkiem widłowym przewiózł kamień na drugi koniec warsztatu, choć za- danie to mógłby równie dobrze wykonać gołymi rękami. Szarobłę- kitny nagrobek minął trzy szumiące grzejniki elektryczne, pro- jekty napisów czekające na aprobatę klienta oraz kilka skrzynek załadowanych czystymi płytami nagrobnymi z wielkich kamienio- łomów Kanady i Yermontu. - Mamy też tak zwane kamienie samonienawiści. - Kamienie samonienawiści? Tak, to niezła nazwa. - Klient używa ich, by ze- mścić się na sobie samym za to, że nigdy nie zaczai żyć, wie pani, o czym mówię? Wczoraj pochowaliśmy... pewną kobietę. Przyszła tutaj, gdy tylko usłyszała od lekarza o raku płuc. „Chociaż raz chcę sobie sprawić przyjemność", powiedziała. Wymyśliliśmy więc coś specjalnego, projekt pełen kwiatów i ptaków. I aniołów. Wymagało to dodatkowej roboty, ale nie chciałem brać od niej nic ekstra, miała dość własnych problemów. Przyniosłem szkic napisu do jej pokoju szpitalnego. „Wspaniale", powiedziała. A potem do- dała: „Nie zasługuję na to". George umieścił kamień w komorze elektrycznej piaskarki au- tomatycznej firmy ABC, zamknął drzwiczki i włączył silnik. Po- wietrze rozdarł hałas. Nadine obserwowała zafascynowana, jak strumień tlenku glinu wytrysnął z końcówki węża. Ścierne ziarna odbijały się od gumowego szablonu; pozostałe trafiały w wycięcia, wżerając się głęboko w powierzchnię granitu. Korundowy pył podniósł się wokół kamienia niby mgła. JAMES MORROW - Człowiek nie przetrwałby tam długo - zauważyła Nadine, gdy George wyłączył piaskarkę. - Szybko zamieniłby się w szkielet. - Chyba że miałby na sobie ubiór ochronny. - Wszedł do komo- ry i oderwał szablon. Teraz i po wieki wieków napis na kamieniu głosił GRACE LOQUATCH... MŁOTEK ZAMILKŁ NA ZAWSZE. George przeciągnął palcami po precyzyjnych bliznach. - Już wkrótce my dwoje możemy być jedynymi osobami w Wild- grove nie noszącymi ubiorów ochronnych, George. - Moja żona i córka również ich nie noszą. -Wyciągnął pomnik z komory. - Dla nas siedem tysięcy dolarów to masa pieniędzy. Pewnie, chciałbym, żeby Holly miała własny kombinezon. Chodzi do przedszkola. - Do przedszkola Słonecznik - dodała Nadine. - Czasem tam jeżdżę. To moje hobby, można by powiedzieć. Lubię obserwować, jak bawią się dzieci. Holly jest bardzo inteligentna. I taka poważ- na. Wczoraj wszystkie dzieci rysowały skały. Holly pomagała tym, które nie wiedziały jak. - Doprawdy? Czy czasem opiekuje się pani dziećmi, pani Co- yington? - Z wielką chęcią opiekowałabym się twoją córką. Czy na pew- no chcesz jej kupić ubiór ochronny? - Oczywiście. - Zawrę z tobą umowę. Napisz epitafium dla moich rodziców, a ja dopilnuję, by Holly dostała ubiór ochronny, bez żadnych opłat. - Darmo? - Darmo. - Nawet nie znam pani rodziców. - Wyobraź sobie, że to twoi rodzice, nie moi. - Moi rodzice nie żyją. - Jaki napis widnieje na ich nagrobkach? - Nie ma żadnego. Tylko nazwiska i daty. Jestem unitariani- nem. - Jaki powinien być tekst? - Nie mam pojęcia. - Zacznijmy od twojej matki. - Słucham? - Jaka była twoja matka? - Chce pani, żebym opowiadał o swojej matce? - Proszę. - Moja matka - zaczai George. - Cóż... z pewnością moja mat- ka zasłużyła na więcej szczęścia, niż ją spotkało w życiu. Zawsze ujmowała sobie wartości, trąbiła naokoło o swoich wadach - coś w rodzaju przechwałek o. rebours, jak sądzę. Miała cukrzycę, ale to chyba wysokie wymagania stawiane sobie tak naprawdę ją za- biły. - Czy magazynował te pomysły, czekając na pytania pani Co- vington? - Bardzo ją kochałem. Była lepsza, niż sądziła, i... - „Lepsza, niż sądziła"! - zawołała dźwięcznie Nadine. - No i proszę, udało ci się! To idealnie pasuje do mojej matki! „Była lepsza, niż sądziła". Podoba mi się. - Na nagrobek? - Porozmawiajmy o twoim ojcu. - Był człowiekiem prostszym od matki. Bardzo możliwe, że był najmniej samolubnym człowiekiem na świecie. - Powiedz mi więcej. - Pamiętam go zawsze uśmiechniętego. Uśmiechał się, nawet kiedy był nieszczęśliwy. Powinni byli mu płacić kupę pieniędzy tylko za to, że był tak sympatyczny. Jego praca nie miała sensu. Nigdy się nie dowiedział, co tu robił. W jego samochodzie zawsze coś nawalało... - „Nigdy się nie dowiedział, co tu robił"... Mój Boże, to prawie idealne! Mój ojciec jest właśnie taki. Twoje umiejętności wymy- ślania epitafiów są zdumiewające, młody człowieku. Zarobiłeś na ten kombinezon. A zatem, ile kosztuje gotowy kamień? - Siedemset pięćdziesiąt dolarów plus podatek. Zazwyczaj prosi- my o połowę sumy z góry, a resztę klient płaci po ukończeniu roboty. Nadine otworzyła torebkę i wydobyła zwitek podniszczonych banknotów. - Nie chcę reszty - powiedziała, wsuwając dziewięćset dolarów w dłoń George'a. Uścisnęła mu rękę. Skórę miała jędrną i ciepłą, zupełnie nie jak zjawa. -1 nie chcę też umowy sprzedaży. Musimy sobie ufać. - Proszę przyjść w poniedziałek, zaaprobuje pani szkic szablo- nu. Liternictwo powinniśmy jednak wybrać już teraz. - Ufam jej, pomyślał George. - Każdy krój liter, który wybierzesz, będzie mi odpowiadał. Ważna jest treść. Na górze, po prostu: „Była lepsza, niż sądziła". - Bez nazwiska? - Ja wiem, kto tam jest pochowany. Na dole: „Nigdy się nie do- wiedział... ". JAMES MORROW - „Nigdy się nie dowiedział, co tu robił". - Właśnie tak. - Co z datami? - Nie musimy się nimi przejmować. Nadine wyciągnęła z torebki dużą, postrzępioną mapę, którą rozpostarła na nagrobku Grace Loąuatch. George rozpoznał nad- brzeżną dzielnicę Bostonu - dobry druk, pełne barwy, najważniej- sze budynki ukazane perspektywicznie z lotu ptaka. Papier był przetarty w miejscach zgięcia. Całe kwartały magazynów zapadły się w niebyt. - Ten konkretny sklep z ubiorami ochronnymi niełatwo znaleźć - powiedziała. - A dzisiejsi wydawcy map nie zawracają sobie gło- wy małymi uliczkami. - Wskazała puste miejsce przy Moonburn Street. - Pójdziesz tam. To lokal Theophilusa Cartera, Szalona Herbaciarnia, jak on go nazywa. Powiem mu, żeby oczekiwał cię w sobotę. Profesor Carter jest krawcem, projektantem kapeluszy, futrzarzem... wynalazcą. Daje ludziom zdumiewające rzeczy. Ruszyła ku wyjściu, zawahała się, podbiegła do George'a i po- całowała go lekko w policzek. - Tak się cieszę, że jesteś właśnie taki - wyszeptała. - Wspa- niale było z tobą porozmawiać. - Mnie również było bardzo przyjemnie, proszę pani. - Wszystkiego dobrego, George. - Do widzenia. Wychodząc z warsztatu, Nadine przystanęła przy bloku połu- dniowoafrykańskiego granitu. - Była lepsza, niż sądziła - mruknęła, najwyraźniej rzutując w wyobraźni słowa na kamień. Gdy czarny blask odbił się w jej oczach, George mógłby przysiąc, że ujrzał łzy. ROZDZIAŁ 4 w którym nasz bohater proszony jest o podpi- sanie zupełnie niezwykłej umowy sprzedaży Sobota. Wyznaczony dzień. George - rzemieślnik z małego mia- steczka - nie darzył szczególną sympatią Bostonu, z jego poczu- ciem własnej ważności i brakiem tabliczek adresowych, z siatką ulic przypominającą wysypany z talerza makaron. Miał nadzieję, że mapa pani Covington okaże się pomocna. - Wybieram się dzisiaj do miasta - powiedział do żony. Leże- li obok siebie, skąpani w blasku ekranu telewizyjnego. W sypial- ni rozlegały się piski rysunkowych wiewiórek i chichoty elfów. George się zastanawiał, czy twórcy tych dziewiczych rozrywek, pracujący w kosmopolitycznym i odległym Los Angeles, byli świadomi, jak wiele podniecenia seksualnego wywołują ich pro- dukty w prowincjonalnych zakątkach Massachusetts. - Na Sna- pe's Hill jest nowy nagrobek. Arthur poprosił, bym mu się przyj- rzał. Być może, zamówimy jeden egzemplarz do naszego salonu wystawienniczego. Była to w jednej trzeciej prawda, w dwóch trzecich kłamstwo. Na cmentarzu Snape's Hill rzeczywiście wzniesiono parę tygodni wcześniej interesujący pomnik, replikę prehistorycznej budowli megalitycznej; w ten sposób Nathan Brown, ekscentryczny młody człowiek, chciał uwiecznić pamięć niedawno zmarłego wuja, rze- komo wyznawcy druidyzmu. Arthur nie prosił jednak George'a o obejrzenie nagrobka, a Zakład Kamieniarski Crippena z pew- nością nie złoży nań zamówienia. JAMES MORROW Pocałował Justine. Nie korzystali ze środków antykoncepcyj- nych. Jeśli urodzi się dziewczynka, nazwą ją Aubrey. Jeśli chłopiec _ Derek. Już od dziesięciu tygodni nie używali zabezpieczeń. Wszystko pójdzie dobrze. Pragnął następnej córki; odpowiednio poinstruował swoje nasienie. Aubrey Paxton. - Czy Arthur płaci ci za takie jeżdżenie? - zapytała Justine z przekąsem. - Czy sam nie może obejrzeć tego cholernego ka- mienia? - Jest dzisiaj zajęty. - Chyba transportowaniem butelek whisky ze sklepu. Podno- szeniem szklaneczek do ust. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że ma padać śnieg. - Tak mocno nie będzie padało. Padało jednak bardzo mocno. Zanim jeszcze George zdołał przejechać śmiertelnie chorym volkswagenem furgonetką na ko- niec Pond Road, pierwsza burza śnieżna grudnia już trwała. Wen- tylator jęczał i skrzypiał, tłocząc niedostateczne ilości ciepłego powietrza ku zziębniętym palcom George'a. Zmrożone wycieracz- ki z trudem przesuwały się po szybie. Płatki śniegu nieustająco tworzyły miliardy miękkich kolizji. Skręcił w lewo w Main Street, minął urząd pocztowy, potem Jaszczurczą Jamę oraz centrum handlowe, siedzibę Pieskiego Świata. (Niech cię diabli, Harry Sweetser. Mam nadzieję, że jakiś ptasznik ugryzie cię pewnego dnia w tyłek). Teraz przyjemniejszy widok, bar sałatkowy U Sandy, gdzie we wtorki i czwartki, kiedy Justine uczyła się aktorstwa, George i Holly jedli pizzę i zagłębia- li w czymś, czego nie wstydził się nazwać dyskusją: wszystkie te- maty rozmowy z dziećmi wydają się przecież szalenie ważne. Mechaniczny koń stał przed lokalem baru. PRZEJAŻDŻKA GI- GANT, głosił napis. 25 CENTÓW. TYLKO MONETY ĆWIERĆDO- LAROWE. WRZUCAĆ TUTAJ. Holly zawsze prosiła ojca o dodat- kową przejażdżkę. Szansę na to, że jej nie otrzyma, były mniej więcej równe temu, że następnego dnia słońce nie wstanie. Po skręcie w Arbor Road volkswagen minął dom Johna Frosti- ga. Wyładowana sprzętem obrony cywilnej furgonetka Wiecznego Bezpieczeństwa stała na podjeździe. George przypomniał sobie dawne marzenie o tym, by włamać się do środka i ukraść ubiór ochronny dla Holly. Co za przyjemność - nie być obciążonym tą po- kusą, mieć w zamian perspektywę wizyty w Szalonej Herbaciarni i cennego prezentu. Przez okno ujrzał małego Nicka, odzianego . Tak oto kończy się świat w ubiór ochronny, usadowionego przed telewizorem. Na ekranie czarna mysz zrzucała bombę z płatowca z pierwszej wojny świato- wej. W momencie wybuchu przepełniła George'a fala błogości. Przygarbiona kobieta, cała obsypana śniegiem, skręciła z chod- nika na podjazd. George rozpoznał jej torebkę, zadrżał, widząc zgiętą, bezbronną sylwetkę. Powinna mieć na sobie płaszcz, pomy- ślał, sweter, kombinezon ochronny, cokolwiek oprócz tej czarnej sukienki. Minął cmentarz Rosehaven. Nagrobek Grace Loąuatch - MŁO- TEK ZAMILKŁ NA ZAWSZE - znajdował się już na miejscu. Pła- ty bieli oblepiały czarne granitowe obeliski1. Marmurowi święci z posągów uśmiechali się stoicko, śnieżyca siekła ich twarze i ob- lepiała ramiona. Może powinienem był zaoferować pani Coving- ton moją kurtkę puchową, pomyślał. Starsze panie łatwo marz- ną... a ona ma taką dziwną krew. Włączył radio. NATO rozmieszczało sto pięćdziesiąt dodatko- wych rakiet ziemia-powietrze typu Kruk na terenie Belgii w od- powiedzi na rozmieszczenie przez Rosjan trzystu rakiet średnie- go zasięgu typu SS-90 na poligonach w Polsce. Śnieżyca nieco osłabła. Nucąc pod nosem, słuchał kwintetu smyczkowego G-dur Brahmsa. Furgonetka wpłynęła do białego miasta. Zostawił samochód na płatnym parkingu - kosztowało go to pięć dolarów, ale co znaczą takie drobiazgi wobec darmowego ubioru ochronnego? - i teraz, chowając mapę Nadine za pazuchę, ruszył w drogę. Zamieć dobiegła końca. Śnieg skrzypiał pod po- deszwami butów. Białe pagórki uformowały się wszędzie, na samo- chodach, hydrantach, kubłach na śmieci, daszkach przystanków, tworząc rozległe obszary spokoju. Na pokrytych lodem chodni- kach pojawili się ubrani w puchowe kurtki mieszkańcy. George ujrzał świętego Mikołaja, potem następnego, i jeszcze jednego. Ich ubiory ochronne były jaskrawoczerwone. Do czapek umocowa- ne mieli długie białe brody. Pasma waty powiewały na wietrze. Kiedy Mikołajowie potrząsali dzwonkami, dźwięk ginął w rozrze- dzonym mroźnym powietrzu. George przyspieszył kroku. Żal mu było przechodniów uwięzio- nych w grubych kombinezonach, niezdolnych do odczucia magii białej ciszy. Marsz tędy przypominał głębokie nurkowanie w samo serce zimy. George miał na sobie puchową kurtkę, wełnianą czap- JAMES MORROW kę i wełniane rękawiczki, a i tak lodowaty wicher kąsał go w czu- bek nosa, szczypał w policzki. Zacisnąwszy dłonie w pięści, nasz miłośnik codziennych przyjemności szedł, marząc o gorącej kawie. Gdy dotarł do Snape's Hill, zaczął wątpić w sens swojej wypra- wy. Darmowy ubiór ochronny? Tylko za wymyślenie dwóch głupa- wych epitafiów? Było już bardziej możliwe, że czarnokrwista sta- ruszka próbuje zrobić mu jakiś niemądry dowcip. („Zawsze byłam z tobą...". Gadanie wariatki). Spojrzał na prehistoryczny monu- ment. Surowy, poważny i grubo ciosany, górował nad nagrobkami o bardziej tradycyjnym wyglądzie. Tutaj, na cmentarzu Snape's Hill, uważny obserwator mógł prześledzić cały rozwój technologii. W jednej części stały grobowce z piaskowca, z nazwiskami, data- mi i napisami zatartymi przez dziesięciolecia i bostoński klimat. Obok wznosiły się nagrobki z wapienia, bardziej odporne, z in- skrypcjami nieco naruszonymi, lecz nadal czytelnymi. I wreszcie, oczywiście, alejki nieśmiertelnego granitu, bardziej trwałego niż wszystko, czego mógł sobie zażyczyć egipski faraon. George opuścił cmentarz, ruszył dalej i nagle ujrzał bar kawo- wy ze swych pokornych marzeń, Holistyczny Pączek. Wszedł do środka, uraczył się kawą ze śmietanką i dwoma pączkami ze wspa- niałym kremowym nadzieniem. Piersi kelnerki przelewały się lu- bieżnie pod jej ubiorem ochronnym. Czy udało im się z Justine począć dziś rano Aubrey Paxton? George zaczął pogwizdywać. O tak, tatusiowie potrafią wyczuć te sprawy. Ojcowska intuicja. Nadal pogwizdując, wyszedł z baru. Spojrzał na mapę Nadine, zaplanował drogę. Skręcił w lewo, poszedł w dół obskurną alejką zwaną Gooseberry Street, skręcił w prawo, ruszył niejaką Pitch- blende Lane, skręcił w lewo, wszedł na Moonburn Alley. Była to pokręcona, brukowana uliczka ściśnięta pomiędzy rzędami skle- pów - sklep z serami, sklep numizmatyczny, antykwariat, warsz- tat zegarmistrzowski - wszystkie przytulne i oryginalne, z witry- nami zasypanymi śniegiem. Złote światło przeświecało przez szyby, kładąc na chodniku kształty, które George nazwał w my- ślach cieniami elfów. Dzisiaj, pomyślał, opowiem Holly bajkę o el- fie, który rzucał złoty cień. Szyldem reklamującym firmę Theophilusa Cartera była po- tężna dębowa deska z malunkiem dzbanka herbaty i napisem SZALONA HERBACIARNIA - NIEZWYKŁE PRZYBORY I RE- KWIZYTY. Poniżej biegł" napis PROFESOR THEOPHILUS CAR- TER - KRAWIEC, KAPELUSZNIK, FUTRZARZ, WYNALAZCA, WŁAŚCICIEL. W witrynie sklepu wystawiono kolekcję nakryć głowy: był tam melonik, cylinder, panama, sombrero, fez, pieróg, szapoklak, a nawet królewska korona wysadzana drogimi kamie- niami. Cichy dźwięk trzech blaszanych dzwonków oznajmił wejście George'a. Wnętrze Szalonej Herbaciarni było mroczne i zatęch- łe, zarazem jednak, co spostrzegł ze zdumieniem, lokal był nie- zwykle popularny - klienci tłoczyli się gęsto na całej powierzch- ni. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że uległ złudzeniu, powiększonym jeszcze przez obecność kilkunastu wielkich lu- ster, za tłum bywalców bowiem wziął zbieraninę manekinów ustawionych gdzie popadnie. Podobnie jak w przypadku nakryć głowy z witryny, również ubrania manekinów były niezwykle różnorodne, reprezentujące wszystkie style i epoki. George przecisnął się ostrożnie przez gąszcz sukni, kimon, tóg, kubra- ków, paltotów, sarongów, krynolin, tunik i lśniących zbroi. Czy to wszystko mogą być ubiory ochronne? - zastanawiał się. Czyżby Theophilus Carter odkrył sekret godzenia wymogów obronnych z estetyką? - A więc powiedz mi, dobry człowieku, dlaczego kruk jest po- dobny do biureczka? - Brytyjski akcent, arystokratyczny. George wydostał się z gęstwiny ubiorów niczym badacz Afryki przedzierający się przez dżunglę. - Słucham? Za kontuarem siedział przedziwny, komiczny człowiek. Niski, miał krzaczaste brwi, haczykowaty nos i wystające zęby. Jego sze- roki krawat ozdobiony był wielkimi grochami. Spod cylindra wy- stawały kosmyki płomiennorudych włosów. - Dlaczego kruk jest podobny do biureczka? - zapytał ponow- nie. Pochylił się naprzód, zacierając ręce, jakby trzymał w nich kawałek mydła. Był już starszym mężczyzną, a jednak głos i ruchy miał silne, zdecydowane. - Albo sęp. - Zachichotał niby mecha- niczna zabawka. - Dlaczego sęp jest podobny do biureczka? - Nie przyszedłem tu po zagadki. - Mogę powiedzieć ci, dlaczego sęp jest taki jak kruk, ale odpowiedź byłaby niesmaczna, związana z padliną i niewłaści- wym zachowaniem przy stole. - Na ulicy rozległ się nagle prze- JAMES MORROW raźliwy pisk hamulców, znak, że o mały włos doszłoby do wypad- ku. - Ludzkie ciało jest jajkiem. „Humpty-Dumpty na murze siadł./ I Humpty-Dumpty z muru spadł./ A nie sprawią wszyst- kie Króla konie...". Dlaczego ktokolwiek miałby oczekiwać, że konie zdołają scalić na powrót jajko? Ludzie byli naiwni w tam- tych czasach. - Szukam profesora Cartera. Sprzedawca zerwał z głowy cylinder i uwolnione włosy stanęły mu dęba. - Znanego również jako Krawiec Termonuklearnego Terroru. A także jako Projektant Drugiego Uderzenia. I jako Szalony Ka- pelusznik. Wreszcie jakieś konkrety, pomyślał George, chociaż wyczuwał, że sytuacja taka nie utrzyma się długo. - Jeśli jednak jestem Kapelusznikiem Wzajemnie Gwaranto- wanej Destrukcji - ciągnął Theophilus Carter - gdzie zatem znaj- duje się Herbaciarnia Wzajemnie Gwarantowanej Destrukcji? W Genewie, oczywiście. Punkt trzeci w rozmowach na temat ogra- niczenia i wyrównania sił strategicznych, taktycznych i antybali- stycznych - STABLE III, dla ciebie. Sowieci z Amerykanami sie- dzą przy stole STABLE i Sowieci mówią: „Nie podoba nam się ten Szalony Kapelusznik zasiadający tutaj. Nikt wzajemnie nie gwa- rantuje destrukcji Matki Rosji". Amerykanie zaś odpowiadają: „A więc poznajcie Marcowego Zająca, nazwanego od naszej no- wej strategii wojennej, modulowanych ataków w reakcji na czyn- ną napaść. Marcowy Zając przywraca radość wojnie nuklearnej - jest rzeczywiście możliwy". - Naprawdę nie chcę tego słuchać, profesorze Carter. - Sza, drogi panie! Pojawia się więc Marcowy Zając i Alicja mówi: „Teraz, gdy siły Rosji są takie same jak Ameryki, obie stro- ny poczynią redukcje". Zając zaś odpowiada: „Siły Rosji nie są takie same jak Ameryki, są zaledwie równoważne, a to oznacza, że redukcje nastąpią mniej więcej na święte nigdy". - Profesorze Carter, tracę cierpliwość - warknął George. - Proszę milczeć, mój panie! „I nie zapominaj", mówi Zając, „że są one równoważne, ponieważ Sowieci zaczęli gonić amery- kańskie zbrojenia wymuszone przez nieistniejącą nierównowagę z początku lat sześćdziesiątych". - Jestem George Paxton - oznajmił twórca inskrypcji nagrob- kowych spokojnie, z rozmysłem - i byłbym wdzięczny za udziele- nie mi głosu. Nadine Covington mówiła, że ma pan ubiór ochron- ny dla mojej córki. Jeśli się myliła, to... - Myliła? Nie, to ja się mylę. Do naprawy wyrobów z filcu uży- wamy rtęci, co sprawia, że się mylę. I zarazem jestem szalony. Le- karze mówią, że nie ma lekarstwa, ponieważ zużyłem je na filc, lecz ja czuję się uleczony, naprawdę, nigdy nie uleczyłem więcej filcu ani nie czułem się bardziej sfilcowany. Pani Covington, po- wiedziałeś? O tak, wspaniała kobieta, wspaniała. Można by poda- wać z niej herbatę. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Jeden nos. Dwoje oczu. Czarna krew. Zawsze byliśmy z tobą, czekając na za- proszenie. Oczywiście, że mam dla ciebie ubiór, George. Pozwól, że go znajdę. Tymczasem napij się wina. - Nie widzę tu żadnego wina. - Bo żadnego wina nie ma. Szalony Kapelusznik zniknął za aksamitnymi zasłonami i nie- mal natychmiast wrócił z dziecięcym kombinezonem, niepodob- nym do wszystkiego, co George kiedykolwiek widział. Materiał był złotawy, jedwabisty i fosforyzujący; cały sklep wy- pełnił się jasnym blaskiem o barwie roztopionego masła. Buty i rękawice wyglądały jak sporządzone z wulkanizowanego jadei- tu. George wyciągnął dłoń i dotknął materiału. Nasuwał skojarze- nia z ciepłym mlekiem. - To jedyny egzemplarz, więcej się w to nie będę bawił - rzekł Kapelusznik. - Gąsienice sam wyhodowałem. Karmiłem je witrio- lem i opiłkami metalu, żeby dawały mocny jedwab. Do przeżycia ataku nuklearnego potrzebny jest krzepki materiał, George. To były wspaniałe jedwabniki. Paliły nargile i siedziały na chmur- kach w kształcie grzyba. Kiedy Theophilus rzucił lśniący kombinezon na ladę, Geor- ge'owi wydawało się, że widzi, jak sypią się złote iskry. - Czy jest równie dobry jak te z firmy Eschatologia? - zapytał ostrożnie. - Lepszy. Rzeczywiście działa. - A więc dlaczego nie sporządzi ich pan więcej? - To stanie się oczywiste, kiedy przeczytasz umowę. - Myślałem, że jest za darmo! - Jeśli chcesz kombinezon, musisz podpisać umowę sprzedaży. - Kapelusznik spod lady wydobył pióro wieczne i kartkę zadruko- wanego papieru udającego pergamin. - Proszę - rzekł, przesuwa- jąc umowę w stronę George'a. - Złóż swój podpis. JAMES MORROW UMOWA SPRZEDAŻY Kładąc mój podpis pod niniejszą Umową, która upoważnia mnie do otrzymania jednego ubioru ochronnego za darmo, przyznaję się tym samym do współudziału w nuklearnym wyścigu zbrojeń. Ja, niżej podpisany, jestem w pełni świadom, że rozpowszechnie- nie powyższych ubiorów ochronnych zachęca przywódców naszego państwa do prowadzenia polityki atomowej konfrontacji. Co więcej, jestem świadom, że powyższe ubiory służą jako opium dla ludu, zobojętniając nasze społeczeństwo na następujące niebezpieczeństwa: załamanie rozmów STABLE na temat rozsąd- nego ograniczenia atomowych arsenałów światowych mocarstw; postępującą rozbudowę planu MARCH, czyli strategii ograniczo- nej wojny jądrowej; odmowę przyjęcia przez obecną administrację zasady nieatakowania w pierwszej kolejności w odniesieniu do sił jądrowych; jak również postępujące rozmieszczanie przez Stany Zjednoczone i Związek Radziecki międzykontynentalnych rakiet balistycznych wyposażonych w głowice nuklearne, a służących do przeprowadzenia pierwszego ataku. Podpisano: _______________________ - Nie rozumiem tego - rzekł George. - Po prostu podpisz. - „Współudział". To oznacza...? - Współuczestnictwo w przestępstwie. - Mógłbym pójść za to do więzienia? - Cóż, do więzienia mógłbyś trafić swoją drogą. Powiedzmy, że obudziłbyś się jutro rano i kogoś zamordował. Z pewnością wsa- dziliby cię do aresztu. - Rozmowy STABLE. Powiedział pan, że są to rozmowy na te- mat ograniczenia i wyrównania sił... - Strategicznych, taktycznych i antybalistycznych. Hej, George, jeśli nie chcesz tego ubioru, dam go komuś innemu. - Plan MARCH. Moderowane ataki... - Modulowane ataki w reakcji na czynną napaść. Po prostu ko- lejna zwycięska strategia wojenna. Stare wino w nowych butel- kach. Nie przejmuj się tym. Zwyczajnie podpisz. - „Nieatakowanie w pierwszej kolejności"... - W odróżnieniu od nieatakowania w drugiej kolejności, trze- ciej kolejności, siedemnastej kolejności... Czy zapomniałeś już, jak się składa własny podpis? George chwycił za pióro. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział po urodzeniu się Holly, brzmiały: „Nie chcę, żeby kiedykolwiek przytrafiło jej się coś złego". Podpisał. Lustra zarejestrowały jego uczynek. Manekiny wpatrywały się w niego martwym wzrokiem, poszeptując niemo do siebie. Wziął ciepły, miękki kombinezon w ręce. Miał wrażenie, że trzyma samą Holly. Czuł w sobie jej świetlisty blask. - To prezent bożonarodzeniowy dla niej - powiedział. Kapelusznik chwycił umowę sprzedaży z ostrożnością, która byłaby na miejscu w przypadku porcelanowej figurki, i wepchnął dokument w głąb cylindra. - Mam nadzieję, że twoja córka będzie się cieszyła wieloma la- tami nieużywania swojego prezentu świątecznego - powiedział, pokazując królicze zęby w uśmiechu, którego George nie nazwał- by w pełni dobrotliwym. - Dziękuję panu. Schował cenny ubiór pod pachę, przecisnął się przez zatłoczo- ny sklep i otworzył drzwi na zewnątrz. Poczekał, aż uspokoją się dzwonki. - Holly jest teraz bezpieczna - powiedział cicho do manekinów i przestąpił przez próg. ROZDZIAŁ 5 w którym ograniczenia obrony obywatelskiej wyjaśnione są w sposób mogący niektórych czy- telników poważnie zaniepokoić Współudział. Współuczestnictwo w przestępstwie. Czy jestem przestępcą? - zastanawiał się George, gdy jego furgonetka wlokła się przez zaśnieżone miasto. Zerknął na wspaniały kombinezon, który przezornie przymocował do dziecięcego fotelika. Pasował idealnie. Złoty hełm wydawał się uśmiechać. Udało ci się, Paxton. Wesołych Świąt, Holly. Potem jednak powilgotniały mu dłonie, a w żołądku coś zaczęło go niemiłosiernie ściskać. Przez całą drogę szosą 2A spoglądał w tylne lusterko, spodziewając się policyjnego pościgu. Światła uliczne stały się oczami szpiegującymi sygnatariuszy umów o sprze- daży ubiorów ochronnych. Na każdym przejściu dla pieszych ocze- kiwał, że jakiś uzbrojony po zęby szeryf otworzy drzwiczki furgo- netki i go zaaresztuje. Włączył radio. Straszne rzeczy działy się w Indonezji. Malezja była pogrążona w kłopotach. Zerknął w lusterko. W Kostaryce ter- ror stał się codziennością. W Libii usuwano ludziom języki bez ich zgody. Ponownie sprawdził widok z tyłu. Asystent sekretarza obro- ny Wengernook, sławny z reklamy ubiorów ochronnych, udzielał wywiadu nagranego wcześniej tego dnia. Zapytano go, czy w świe- tle tego, że sowieckie interkontynentalne rakiety balistyczne są obecnie w stanie dotrzeć do Ameryki w ciągu osiemnastu i pół mi- nuty, otóż czy w takiej sytuacji Sztab Sił Powietrznych stawia swo- je własne rakiety dalekiego zasięgu w tak zwanej najwyższej go- towości bojowej? Bezpieczeństwo i elastyczność idą ze sobą w pa- rze, oznajmił Wengernook. Za oknem przesuwały się obsypane śniegiem drzewa i kamien- ne ogrodzenia. George poprawił sprzączkę pasa bezpieczeństwa, zerknął w lusterko. Holly dostanie w prezencie lalkę Mary Merlin. Znajdzie ją pod choinką, zaraz obok wyposażenia obrony cywil- nej. George kupił lalkę jeszcze w październiku - tego samego dnia, kiedy Holly ujrzała reklamę w gazecie i zapytała, czy święty Mikołaj miewa takie lalki. Przykre doświadczenia nauczyły Geor- ge'a nie zostawiać kupna prezentów na ostatnią chwilę. Pomiędzy Mary Merlin w szafie i ubiorem ochronnym na fotelu obok siebie, czuł się zdumiewająco bezpieczny. Spojrzał na drogę - solidną, wiarygodną drogę z jej niedawno odśnieżoną powierzchnią i pryzmami brudnego śniegu po bokach. Niedaleko z przodu widać było most spinający brzegi rzeki Wiska- tonic. Minął tablicę: WILDGROYE CENTRUM - 5 KM. Obok zna- ku ktoś utalentowany i obdarzony makabrycznym poczuciem humoru ulepił bałwana z czaszką w miejscu głowy. Furgonetka przetoczyła się po moście. Lalki Mary Merlin udawały niemowlęta płci żeńskiej. Można było wybierać spośród trzech kolorów skóry. Mary Merlin potrafi- ła mówić, śmiać się, siusiać i tak dalej... Nagle stało się coś niezwykłego... Coś o wiele bardziej zdumie- wającego niż elf rzucający złoty cień... Coś, na wywołanie czego Stany Zjednoczone i Związek Radziecki przeznaczały masę pie- niędzy i środków. Stało się to, że zima, która wedle oficjalnego ka- lendarza miała rozpocząć się dopiero za trzy dni, ale już tego ran- ka pokryła południową część Nowej Anglii śniegiem, zniknęła. Zniknęła w nagłym jaskrawym błysku. Światło uderzyło w Geor- ge^ od strony jego rodzinnego miasteczka; pulsujący nadprzyro- dzony blask, oślepiający, rozpalony do białości, jakby gigantyczną liczbę żarówek zapalono na kosmicznej uroczystości ślubnej. Nie- bo zasyczało. Bałwan zniknął, wyparował. Z radia płynął tylko szum. Silnik furgonetki zgasł z jękiem. George pomyślał, że słoń- ce spadło na ziemię. Jezu Chryste przenajświętszy! Światło wypaliło mu siatkówki, zamieniając pole widzenia w lśniącą próżnię. Skóra jego twarzy stała się jednym wielkim )AMES MORROW oparzeniem pierwszego stopnia, bolesnym, jak po zbyt długim opalaniu. Samochód toczył się naprzód siłą rozpędu. George ośle- piony, wpatrując się w przerażającą, nieskończoną, słoneczną dziurę, zahamował i wygramolił się na zewnątrz. Gdyby został - czekałaby go pewna śmierć, gdyż jednym z wielu natychmiasto- wych, głośnych i złowrogich efektów wybuchu termonuklearnej głowicy o sile rażenia jednej megatony jest powstanie fali sprężo- nego powietrza, które zamienia szyby samochodowe w ulewę szklanych pocisków. Jezu Chryste przenajświętszy w niebiosach! Fala uderzeniowa nadeszła, wywracając furgonetkę i odrywa- jąc George'a od ziemi. Na moment znalazł się w powietrzu. Spadł do rzeki, przebijając jej powierzchnię niczym ciśnięty kamyk. Woda ochłodziła mu twarz, nie zauważył jednak tego. Ulga była agonią, północ południem, nieparzyste parzystym, dobre złym. Unosząc się na plecach, stał się dryfującym kawałkiem drewna. Ślepym. Bezokim. Wiatr go nienawidził, wymierzał mu niepropor- cjonalną karę za złożenie podpisu, i niebo go nienawidziło, i drze- wa, i księżyc, i Szalony Kapelusznik, i Harry Sweetser, i John Fro- stig. Rzeka go nienawidziła, więc przytoczyła mu na spotkanie pniak. Poczuł uderzenie, wszystko wyleciało mu z głowy, nie, Boże, proszę... Obudził się na posłaniu z mułu - po godzinie? po całym dniu? - błoto miał wszędzie, w ustach, w nosie. Zdał sobie sprawę, że wraca mu wzrok. Suchy liść leżał kilkanaście centymetrów od je- go nosa. Mrówka wdrapała się na niego. Mrówka. Pasikonik... Ezop... karaluch. Znowu widział, dzięki Bogu! Spojrzał w górę. Nie zobaczył ptaków ani słońca, tylko miliony czarnych płatków niby insekty, dym wijący się na niebie... jakim niebie? Nie było nieba, niebo zwaliło się na ziemię, pluszowy kurczak gotował się w zapo- mnianym garnku. George wstał, po kolana w wodzie, wypluwając kawały szlamu. Bolała go twarz. W powietrzu wisiał pył, kwaśny i czarny. Drzewa zamieniły się w skwierczące słupy ognia. Co się stało? Na pewno było to na tyle ważne, by znalazło się w wieczor- nych wiadomościach; ludzie będą rozmawiać o tym przez długi czas. Spojrzał tam, gdzie ukazała się ognista kula. Potężny krąg różowego dymu wznosił się ku niebu, usadowiony na szczycie pięt- nastokilometrowego grzyba gazu i wzbitego w powietrze pyłu. Pod koniec dwudziestego wieku obrazy takie przyjęło się uważać za symbole szaleństwa, lecz ten powietrzny grzyb z całą mocą przy- wrócił George'owi jasność rozumowania. Interkontynentalne ra- kiety balistyczne. Rosjanie mieli chętkę na jabłka z Wildgroye. A więc to nie była jego wina. Przerażenie odebrało mu siły, nie mógł się ruszyć. Woda wlewa- ła mu się do butów, moczyła skarpetki. Gdzieś z oddali ktoś wołał, raz po raz: „Znajdź Justine! Znajdź Holly!". Przez blisko pół godzi- ny George nie mógł skupić się na niczym innym poza tymi krzyka- mi - nie zdawał sobie sprawy, że rozbrzmiewają w jego myślach. Z mułu wystawały znajome przedmioty - krzesła, stoły, lampy, biurka, telewizory. Na piasku leżał czujnik przeciwpożarowy i brzęczał. George był przekonany, że ujrzał wanienkę dla ptaków Emily McCarthy i ceramicznego Murzynka Clarence Weatherbee. Będzie musiał powiedzieć sąsiadom, gdzie są ich rzeczy. Rzeką płynęły dziesiątki trupów w ubiorach ochronnych. Mate- riał kombinezonów był zniszczony, syntetyczna podszewka wyłazi- ła przez rozdarcia. Hełmy potrzaskały, tak że trupy miały na szy- jach błazeńskie kryzy z włókna szklanego. Mieszkańcy miasteczka schodzili ku rzece - w popękanych heł- mach, podartych kombinezonach, z poszarpanymi plecakami - idąc sztywno, z wyciągniętymi ramionami. Wielu miało spalone włosy i rzęsy. Kawałki syntetycznego puchu przyklejone były do ich skóry. Biała lawa stopionych gałek ocznych ściekała im po twa- rzy; wyglądali, jakby dosłownie wypłakiwali sobie oczy. Bezwolni niczym żywe trupy, prowadzeni jedną myślą jak stado lemingów, potykali się o brzeg i wpadali do wody. Na powierzchnię wypły- wali już nieżywi. Wszędzie dokoła opadała wzbita ziemia - piasek, pył, tony popiołów - radioaktywny deszcz w swym ostatnim popi- sie: kapelmistrzami były tu szkielety, dobosze walili w bębny ludz- kimi kośćmi. Nieszczęśni mieszkańcy miasteczka wymiotowali i cierpieli na biegunkę. George, który nie tak dawno temu czuł się znienawidzony przez cały świat, teraz sam odczuwał nienawiść. Nienawidził tych ocaleńców w ich bezwartościowych ubiorach ochronnych, z ich niehigienicznym zachowaniem, ich brudem, ich bólem. Nienawidził ich do szaleństwa. Furgonetka tkwiła zablokowana pod mostem. Szlam wylewał się z poszarpanych rozdarć w metalu. Złoty kombinezon, wyrzuco- ny z dziecięcego fotelika, leżał na masce niby marionetka oczeku- jąca na ożywienie. 1AMES MORROW Arcydzieło Kapelusznika! Prezent gwiazdkowy Holly! Jedyny ubiór ochronny na świecie, który zadziała! George odzyskał nagle siły. Kuśtykając naprzód, przypomniał sobie niektóre z przechwa- łek Johna Frostiga: ogień, trujące wyziewy, opad radioaktywny... Jeśli zdoła dotrzeć z tym kombinezonem do domu, Holly będzie mogła stąd uciec dowolną trasą, idąc przez płomienie, gdy będzie to konieczne, przekraczając obszary śmiertelnie trujących wyzie- wów, wolna jak ptak. Ze złotym kombinezonem pod pachą George ruszył w kierun- ku miasta. Okolica przypominała blat gigantycznej kuchenki ga- zowej, z palnikami włączonymi na maksymalny ogień. Na osmalo- nym niebie obłok w kształcie grzyba stawał się wielkim szarym baldachimem. Tłumy wstrząśniętych, poranionych uchodźców przesuwały się między zarzewiami ognia, szukając dróg wyjścia. George parł w przeciwną stronę. Czy Justine znajduje się pośród tego tłumu? Holly? Boże, pomóż znaleźć moją rodzinę! (W termonuklearnej zagładzie nie ma miejsca na unitariański sceptycyzm). Proszę, Boże! Justine! Holly! Nie. Nic, tylko te ludzkie wraki z ich nie- prawdopodobnymi oparzeniami i ranami nie do opisania. To nie może być prawda, to nie może być prawda, to nie... Widział ludzi podziurawionych jak rzeszoto. Skóra odpadała im od ciała płata- mi niczym liście zgniłej sałaty, mięśnie zwisały spiralami niby czarne wióry. Był coraz bardziej wściekły, naprawdę nie mógł przebaczyć ludziom tego, że tak źle skończyli. Co oni zrobili? Pró- bowali uruchomić jego szlifierkę?! Wielu miało powbijane w cia- ło odłamki metalu, drewna, szkła. Jednej kobiecie brakowało dolnej szczęki. Jakiś starzec trzymał swoją lewą gałkę oczną w złożonych dłoniach. Do diabła z nimi - skoro mają czelność za- chowywać się w ten sposób publicznie! Zapłakani rodzice nieśli martwe dzieci. Donośne łkanie otoczyło go niby okropny smród. I jeszcze jedna odmiana cierpienia - pragnienie. Ostre, okrutne, niewyobrażalne pragnienie wywołane przez promieniowanie. Po- nad płacz, jęki i trzask płomieni podniosły się błagania o wodę. Niech ich wszyscy diabli! Drogi należały do tych, którzy jeszcze potrafili iść. Reszta Wildgrove była już we władaniu unieruchomionych. Idź dalej, na- kazywał sobie. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. Sześcioletnia dziewczynka leżała w rowie, ściskała pluszowego misia i powtarzała cicho: - Nie będzie bolało, nie będzie bolało... Jakiś grubas siedział na wywróconej skrzynce pocztowej, z pli- kiem kartek świątecznych w dłoni. Próbował podnieść wieko, ale było stopione na stałe z obudową. Pies przewodnik, zupełnie pozbawiony sierści w wyniku opa- rzeń, lizał twarz swojego zmarłego pana. - Niech ktoś założy z powrotem sierść temu psu! - krzyknął George. Hydraulik w średnim wieku wymachiwał kluczem francuskim w stronę nieba, jakby próbował powstrzymać wyciek pyłów. U podstawy osmalonego, rozłupanego drzewa mniej więcej dwuletni chłopiec tulił się do zmarłego ojca, przyciskając do jego ust czekoladowy batonik. - Tata, am-am? - pytał. Kilkoro dzieci zebrało się wokół mężczyzny, którego podarty ubiór ochronny przypominał strój świętego Mikołaja. Mężczyzna śpiewał fragmenty kolęd. Jedna mała dziewczynka prosiła prze- bierańca o znalezienie jej rodziców. Inna żądała sanek w prezen- cie pod choinkę. Chłopiec ze zmiażdżoną dłonią domagał się no- wego kciuka. Dlaczego nikt tym ludziom nie pomaga? Ktoś powinien coś robić! Na drodze George'owi stanął koń. Kiedyś zajmował miejsce przed barem sałatkowym U Sandy. PRZEJAŻDŻKA GIGANT. 25 CENTÓW. TYLKO MONETY ĆWIERĆDOLAROWE. WRZUCAĆ TUTAJ. Szansę, że Holly nie otrzyma dodatkowej przejażdżki, by- ły mniej więcej równe temu, że słońce... Wcześniej koniowi brako- wało ucha. Teraz brakowało mu obojga uszu, lewej przedniej nogi i zadu. Według Holly koń nazywał się Jaskier. Poparzeni leżeli w przedziwnych pozycjach, wstrząsani okrut- nymi drgawkami, nie śmiejąc się poruszyć, obdarci ze skóry po żywe mięso. Ponad ziemią niosło się ich wycie. Wlekących się wzdłuż drogi ludzi błagali o miłosierną śmierć, której sami nie mogli sobie zadać dłońmi zamienionymi w krwawą masę. - Niech ktoś mnie zabije! - prosili z pokorą. Boże, niech to się skończy! Pomóż im, Boże! George zaczął biec, pragnąc za wszelką cenę dotrzeć dokąd- kolwiek, gdzie nie panuje plugawa śmierć. Omijał pożary, okrążał JAMES MORROW ściany dymu, przeskakiwał nad trupami. Wielkie połacie Wild- grove stały się ugorami tłuczonego szkła; odbudowanie miastecz- ka zajmie chyba tysiąc lat. Mijał płonące domy, zmiażdżone samochody, wywrócone toalety, zagubione zlewy, potrzaskane światła uliczne, połamane znaki drogowe, wykrzywione tablice UWAGA DZIECI, rozerwane rury wodociągowe, wydarte z ziemi hydranty, druty telefoniczne walające się po ziemi niczym zdech- łe pytony. Kamienie cmentarza Rosehaven przetrwały katastrofę w za- dziwiająco dobrym stanie. Większość została wyrwana z ziemi, ale nie widać było żadnych pęknięć ani rys. Znajome miejsce. Miej- sce, gdzie można zebrać myśli. Granit naprawdę jest wieczny, po- myślał George. Martwi mieszkańcy miasteczka leżeli na grobach, jakby szuka- li do nich wstępu. Na lewo od George'a znajdował się nagrobek starej pani Mulligan, model numer 2115 w kolorze różu Oklaho- ma. Pamiętał, że umieszczał na nim napis ZASNĘŁA W OBJĘ- CIACH CHRYSTUSA. Na prawo od niego wznosił się pomnik Pre- scottów, Louisa i Barbary. WZNIESIONY PRZEZ KOCHAJĄCE DZIECI, głosił napis. (W rzeczywistości tylko córka Kathy wyło- żyła na nagrobek; marnotrawny syn Kevin, który nie chciał mieć wiele wspólnego z rodzicami za ich życia, tym bardziej wyparł się ich, gdy umarli). W wyniku eksplozji potężny jar utworzył się od jednego końca cmentarza aż po drugi. Na dnie leżeli dawno temu pogrzebani mieszkańcy Wildgrove, wyrzuceni z grobów; teraz byli tylko kośćmi. Tak wyglądało wskrzeszenie w praktyce. George odwrócił się na północ, w stronę urzędu pocztowego, lecz dym i pył tworzyły nieprzeniknioną zasłonę. Ujrzał jednak budynek poczty, ujrzał go w wyobraźni, za nim, na brzegu jeziora, dostrzegł swój dom, a wewnątrz niego Justine i Holly pakujące walizki, karmiące zwierzęta, czekające na tatusia. Musiał, po pro- stu musiał się tam dostać. Uścisnąwszy lekko mały złoty kombi- nezon, ruszył przed siebie. Najkrótsza droga do domu prowadziła przez połacie czarnego piachu i prosto przez wyrwę po detonacji. George ostrożnie zsunął się na dół po osypujących się ścianach, z których przecięte kable i urwane rury wystawały niby dżdżownice w świeżo wykopanym grobie. Setki zdezorientowanych uciekinierów, zatrutych przez promieniowanie, cierpiących z powodu upływu krwi, umarło, po- konując ten lej. George musiał przeciskać się przez zwały trupów. Środek. Popioły, smród, ciała martwych, kolejny żywy czło- wiek. Prawie nagi, tylko w szerokim pasie podtrzymującym strzę- py ubioru ochronnego i potrzaskanym, jajowatym hełmie na gło- wie. Metodycznie przeszukiwał pobojowisko. Coraz to przyklękał, rozpinał kombinezon jakiegoś trupa i z naukową dociekliwością przyglądał się zwłokom. - Coś takiego - mruczał. - Coś takiego. George rozpoznał, kogo ma przed sobą. Atak nuklearny spra- wił, że John Frostig przestał być zabójczo przystojny. Stracił nos i lewe ucho. Na czole perlił mu się krwawy pot. - John? - Witaj, kolego. - John Frostig miał tak błyszczące oczy, tak histeryczny głos, że w porównaniu z nim Theophilus Carter wyda- wałby się twardym racjonalistą. - Zdaje się, że mamy tu problem z jakością wykonania, nie uważasz? Oczywiście, opad radioak- tywny nadal trwa, toteż za wcześnie na stwierdzenie, jak sprzęt poradzi sobie z dawką skumulowaną, ale jest jasne jak słońce, że współczynnik ochrony przed temperaturą i nadciśnieniem mu- si wzrosnąć o przynajmniej dwadzieścia procent, przynajmniej o dwadzieścia procent, nie uważasz? Materiał porwany - kiepskie wykonanie, jasna sprawa. Te palanty z kontroli jakości nasłucha- ją się ode mnie, uwierz, nasłuchają się od Johna Frostiga. Nasłu- chają się od Alice i Lance'a, i Gary'ego - cholera, George, czy wi- działeś kiedyś tylu martwych ludzi? Ciarki mnie przechodzą, przyznaję się otwarcie. Nasłuchają się od Gary'ego. Od Lance'a i Gary'ego, i... - Sprzedawca ubiorów ochronnych, który zapewne nie płakał od momentu, gdy lekarz dał mu klapsa w pupę zaraz po urodzeniu, teraz łkał, wylewając strumienie łez. - Twój salon mieścił się tutaj, prawda? - zapytał George. - Cholerni Ruscy! - Zdumiewające, że nie jesteś martwy. - Byłem w Jaszczurczej Jamie... szybki drink, króciutka rozmo- wa z... pewną damą, nic w tym złego, dwie minutki rozmowy, po- nieważ mój chłopiec... Nickie - właśnie o niego pytałeś, prawda? - cóż, Nickie jeździ właśnie na sankach u Barlowów z miłą starszą panią, którą zatrudniamy jako opiekunkę do dzieci, panią Coving- ton, tylko że w ogóle nie mogę znaleźć domu Barlowów, gdzie znaj- duje się mój synek - no więc z panią Covington, która jest dobrą ]AMES MORROW opiekunką, z czystym sercem możemy ją polecić, więc jestem pewny, że mały żyje, to znaczy, wszystkie zestawy nie mogą być wadliwe, tylko jedna seria z Pało Alto - te z Osaki muszą być w porządku, szczególnie kombinezon Nickiego, on przecież zjeż- dżał na sankach u Barlowów - zgadza się? - w kombinezonie czy bez. - Sprzedawca jęknął, z ust pociekła mu strużka wymiocin. - Nie pozwolę, by moja firma kojarzona była z tandetnym produk- tem, ludzie stracą do mnie zaufanie. Klient ma zawsze rację - za- pewne wbiłeś to sobie do głowy przy wyrobie nagrobków, co, kole- go? Jeśli te ubiory nie będą lepsze następnym razem, cała branża pójdzie z torbami. Co to jest to złote, co trzymasz pod pachą? Ni- gdy wcześniej nie widziałem złotego kombinezonu. - To wyjątkowy model. Na specjalne zamówienie. - Trochę mały. - Jest dla Holly, to jej prezent gwiazdkowy. Dostanie kombine- zon i lalkę Mary Merlin. - Mylisz się - powiedział John, wyciągając colta .45 z kabury przy pasie i celując w George'a. - Jest dla Nickiego. Jeżdżącego teraz na sankach z panią Covington. Cholernie dobra z niej opie- kunka. George zwymiotował. - Zapomnij o tym, John - powiedział, ocierając usta. Pistolet wyglądał obrzydliwie. Wylot lufy ani drgnął. Czy stąd wystrzeliła bomba? Nie, jest zbyt mały. Przyniósł ją samolot albo rakieta balistyczna. Czy istniała jakaś nadzieja? Tak, istniała, w kaburze kombinezonu Holly. - Założę się, że nawet nie jest skuteczny - powiedział John. - Nie pochodzi z firmy Eschatologia. George wykonał szybki, wykalkulowany ruch w stronę pasa. Usłyszał odgłos, jakby wybuchła petarda. Pocisk przebił lewą rękawiczkę ubioru Holly i trafił go w żołą- dek. George padł, okryty kombinezonem. Ledwie przytomny, po- czuł przerażenie. Ostrze płonącej dzidy rozrywało mu wnętrzno- ści. Cierpiał strasznie, a jednak niewystarczająco, nie była to odpowiednia kara za zawód, jaki sprawił swojej córce. - O cholera, przepraszam cię, George. Nie chciałem ci tego zro- bić. Nawet nie chcę tego cholernego kombinezonu. Niepotrzebnie się poruszyłeś. Mam nadzieję, że cię nie zabiłem. Nickie jeździ na sankach. Jezu, cóż to był za okropny dzień. Chyba cię nie zabiłem? Mówiłem ci, żebyś stał bez ruchu! 5. Tak oto kończy się świat John włożył sobie lufę colta w usta. Poruszał nią w przód i tył, jakby operował pompką rowerową, po czym oblizał metal i przy- tknął wylot lufy do podniebienia. Dziwne zachowanie, pomyślał George, jak na kogoś, kto właśnie przeżył wojnę jądrową. Rozległ się trzask. Coś szkarłatnego i lepkiego wytrysnęło z tyłu głowy Johna. Sprzedawca kombinezonów runął na ziemię. George spojrzał w górę. Czarny, napuchnięty stwór krążył na tle spalonego nieba. Miał chudą szyję i dziób niby szczęki kopar- ki. Jego ślepia były żółte, lśniące, nabiegłe krwią. Uderzenia skrzydeł, ogłuszające i gwałtowne niczym tupot stada bydła, two- rzyły powiew, który unosił popioły w leju i zrzucał je George'owi na głowę. George znalazł określenie dla monstrum w powietrzu. Sęp. Najpotężniejszy sęp świata, wielki jak pterodaktyl, przybył, by pozbierać jego kości. ROZDZIAŁ 6 w którym na scenę wkraczają dowódca okrętu wojennego, generał, psychoterapeuta oraz sługa boży Dowódca atomowej łodzi podwodnej, komandor Olaf Sverre, który był w stanie patrzyć poza horyzont, stał przy peryskopie i obserwował, jak dopala się Massachusetts. - Niech Bóg ma ich w opiece - mamrotał, przyciskając zdrowe oko do głównego peryskopu. Płomienie nad każdym z miast miały inny odcień. Stockbridge paliło się na pomarańczowo, Worcester na fioletowo, Wellesley na złoto, a Newton z cynobrowym poblaskiem. Peryskop był cudownym połączeniem mistycyzmu i technolo- gii. Soczewki sporządzono z berylu, tego samego minerału, z któ- rego Roger Bacon, trzynastowieczny alchemik, wyprodukował lustro umożliwiające mu obserwowanie zjawisk odległych o sto mil. Naukowcy z laboratorium badawczego Sugar Brook, pracu- jący na zlecenie Departamentu Obrony, ustawili owe lustra we- dług wskazówek znalezionych w notatkach Leonarda da Vinci i następnie połączyli je z szeregiem geostacjonarnych satelitów; w rezultacie zbudowali peryskop o nieograniczonym zasięgu. Amerykański Kongres kupił właśnie obywatelom czterdzieści dwa takie urządzenia, po jednym dla każdej atomowej łodzi podwodnej klasy Filadelfia. Obywatele byli w większości zasko- czeni i zachwyceni tymi prezentami, i odczuwali satysfakcję, gdyż obywatele Związku Radzieckiego jeszcze takich cudów nie posiadali. Sverre zmniejszył ogniskową, skupiając wzrok na płonącym ogromie Bostonu. Oszołomione mewy kołowały nad portem. Paliły się żywym ogniem. Sverre zamknął prawe oko i otworzył lewe, które sporządzone było z gutaperki. Tak, teraz lepiej, płonące me- wy zniknęły. Każdego wieczoru Sverre zdejmował gumowe oko, przemywał je ginem i zakładał z powrotem, dzięki czemu alkohol przenikał wprost do jego mózgu, wprawiając w stan jedynego w swoim rodzaju uniesienia. W tych trudnych czasach był to jedy- ny sposób na bezsenność. Chociaż Sverre mógł obserwować miejsca tak odległe jak In- die czy Argentyna, nie widział, co dzieje się na jego własnym stat- ku. W tej kwestii polegał na swym zastępcy. - Panie Grass - warknął do interkomu - proszę o raport sytua- cyjny. Minie kilka minut, zanim porucznik Grass dotrze do kabiny pe- ryskopowej, można więc przyrządzić sobie drinka. A nawet dwa. Sverre wyszarpnął butelkę z kieszeni marynarskiego płaszcza, wlał gin do styropianowego kubka. Spod jego futrzanej czapy wystawa- ły czarne kędziory włosów. Twarz okalała bujna, jedwabista broda. Nagle przyszła mu do głowy strofa poezji. Chwytając instruk- cję zatytułowaną „Torpeda MK-49: naprawy i serwis", nagryzmo- lił na tylnej okładce: Wąż Midgardu, już rozwinięty, Kręgiem otoczył śmiertelny świat. Gdy Jormungandr wstrząsa zwojami, Lepki ocean burzy się i wścieka. Do kajuty wszedł porucznik Grass, odziany w biały mundur; z połyskującymi mosiężnymi guzikami, trzeszczący cicho od nad- miaru krochmalu. Piegi porucznika wyglądały na świeżo wypole- rowane. Marynarka wojenna była całym jego życiem. Sverre przekreślił słowa wiersza. - Czy możemy opuścić to okropne miejsce? - Godzinę temu wyłowiono rozbitka - odparł jego zastępca. - Jest w ambulatorium. - W ambulatorium? Do diabła! Nie będę transportował żad- nych trupów, nie takie mam rozkazy. Jakie ma szansę? ]AMES MORROW l - Niezłe. Pocisk zapewne by go wykończył, ale na szczęście za- słonił się ubiorem ochronnym jakiegoś dziecka. To silny facet, za- rabia na życie, ryjąc napisy w nagrobkach. - W nagrobkach? - Zgadza się. - Czego mogą od niego chcieć? - Nie mam pojęcia. - Napromieniowany? - Ponad dwieście pięćdziesiąt radów, wedle wskaźników. - Masz dla mnie jeszcze jakieś złe wiadomości, skoro już tu je- steś? Powiedz mi, że ambulatorium nie zdoła przyjąć kolejnego pacjenta. - Cóż, wciąż zajmują się Wengernookiem i Tarmacem, ale na- wet po przyjęciu Paxtona będą jeszcze mieli sporo wolnych miejsc. Dowodzi pan dzielnym okrętem, komandorze. Sverre skontaktował się z mostkiem i nakazał wykonać zwrot. - Zanurzenie, panie Sparks. Siedemdziesiąt metrów. - Ciekawi mnie coś, panie komandorze - rzekł porucznik Grass. - Kiedy natrafiono na Paxtona, znajdował się w punkcie ze- ro, w samym kraterze. To dziwne miejsce, nie uważa pan? Co on tam według pana robił? Przysunąwszy zdrowe oko do peryskopu, kapitan patrzył, jak czerwone, wrzące wody bostońskiego portu przelewają się przez pokład. - Robił to, co my wszyscy - odparł Sverre. - Próbował znaleźć drogę do domu. - Fakty - powiedziała kobieta. - Potrzebne ci są fakty. Pomogą ci wrócić do rzeczywistości. George stał się świadom kilku odmian bólu. Uznał, przyjmując to odkrycie z mieszanymi uczuciami, że nadal żyje. Przetrwał wy- buch bomby termojądrowej i postrzelenie przez Johna Frostiga, i choć bardzo chciał być martwy, najwyraźniej nie opuścił jeszcze tego świata - oczywiście jeśli założyć, że niewyraźna postać stoją- ca obok niego nie jest aniołem. - A więc fakty. Znajdujesz się w ambulatorium dla osób napro- mieniowanych na pokładzie łodzi podwodnej marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych typu SSBN 713 „City of New York", port macierzysty stacja McMurdo. Wyporność - trzydzieści cztery ty- siące ton. Znos - dwadzieścia metrów. Broń pokładowa - trzydzie- ści sześć torped uzbrojonych w rakiety typu Multiprong. Głowice - zwrotne, osiem na gniazdo, pięćset kiloton każda. George'a trawiła gorączka. Na czole perlił mu się pot. Burczało w brzuchu. Bolały go wnętrzności. Czuł, jakby przez głowę prze- ciągano mu drut kolczasty. - Istnieje pewien dokument - powiedziała kobieta - zwany po- rozumieniem z Zatoki McMurdo. Wymienia się w nim sześć na- zwisk, w tym twoje. Obecnie ewakuujemy was sześciu na lodo- wiec Rossa. George nagle zdał sobie sprawę, dlaczego widzi anioła tak nie- wyraźnie. Otóż leżał wewnątrz plastikowego namiotu, a kobieta stała na zewnątrz. Wycharczał coś w odpowiedzi. Zupełnie jakby w jego przełyku tkwiły dwa kamienie. Wepchnął palce do ust, chcąc się przekonać, czy to prawda. Grzbiet jego dłoni pokryty był czerwonymi plama- mi. Krew ciekła mu z dziąseł. - Żyjesz dzięki operacji „Erebus" - mówiła kobieta. - Kiedy cię wyratowano, byłeś postrzelony w brzuch i ściskałeś w rękach dziecięcy ubiór ochronny. Kulę wyjęliśmy w zeszłym tygodniu. Kombinezon znajduje się w kajucie, którą zajmiesz, kiedy wypu- ścimy cię z ambulatorium. Dlaczego tak mi zimno w głowę? - zastanawiał się George. Jest ci zimno, bo nie masz włosów, odpowiedziały czubki palców. Jesteś łysy jak kawał południowoafrykańskiego granitu. - I fakt ostatni. Przez sześć dni byłeś nieprzytomny, w tym cza- sie przeszedłeś od wstępnej fazy choroby popromiennej przez fa- zę rozwiniętą aż do fazy „życie albo śmierć". I taka jest twoja sy- tuacja. Przykro mi, że nie jest lepsza. Za bólem fizycznym kryło się dodatkowe cierpienie, emocje przygniatające niczym głazy, których jego przodkowie z Nowej Anglii używali do kamienowania czarownic. Jeden głaz symbolizo- wał poczucie straty, drugi lęk, trzeci Holly, czwarty... - Jestem żonaty - wykrztusił. Dwa słowa, dwa łyki kwasu. Wstrząśnięty atakiem kaszlu, opadł na poduszkę. Plwocina była krwawa. - Mam też córkę. Powinienem opowiedzieć jej bajkę o el- fie, który rzuca złoty cień. - Usiadł z trudem, po czym znowu opadł na łóżko, obolały i wyczerpany. - Lodowiec? Łódź podwod- na? To znaczy, że jesteśmy pod wodą? Dlaczego mam czerwone plamy na rękach? Co utkwiło mi w gardle? 1AMES MORROW - Plamy oznaczają krwawienie podskórne. To coś w twoim przełyku to zakażone migdałki. Nazywam się Morning Yalcourt. Jestem psychoterapeutką i zamierzam ci pomóc. George zakasłał, mniej gwałtownie niż przedtem. Wstrząsały nim dreszcze. Płuca miał napuchnięte niczym krowie wymiona przed dojeniem. Nasunąwszy na twarz chirurgiczną maskę, doktor Yalcourt od- sunęła połę namiotu i weszła do środka. Jeden rzut oka wystarczył, by odrzucić teorię o aniele. Pod je- dwabnym kimonem kryło się zdecydowanie materialne ciało. Ko- bieta miała intensywnie błękitnozielone oczy, a włosy gęste i rude niby zwoje w elektrycznych grzałkach Zakładu Kamieniarskiego Crippena. Sześć dni nieprzytomny, czy tak właśnie powiedziała? A zatem nie stawił się na poniedziałkowe spotkanie z panią Co- yington. - Musisz sobie zdać sprawę, że... zaraz po tym, jak cię ewaku- owano, następna głowica znalazła cel. Było to bezpośrednie trafie- nie. - Nachyliła się bliżej, oddychając głęboko pod maską. - Nikt oprócz ciebie nie wydostał się z Wildgrove. Rozumiesz? Jego antypatia do doktor Yalcourt graniczyła z obrzydzeniem. Skąd wiedziała, że nikt się nie wydostał? Jakie miała prawo mó- wić takie rzeczy? Odsunęła się i cofnęła, tak że plastikowa zasłona rozchyliła się, a potem opadła, ponownie oddzielając ich od siebie. - Zabij mnie, proszę - rzekł, cytując poparzonych z Wildgrove, mówiąc tak spokojnie, jakby prosił o szklankę wody. Doktor Yalcourt spacerowała za mleczną zasłoną. Wydawała się obrazem rzucanym przez niewyregulowany projektor. - Nie mam zamiaru cię zabić, lecz wyleczyć. - Z choroby popromiennej? - Ze wstydu. Nazywa się to wojennym syndromem winy. Prze- żyć katastrofę tych rozmiarów, kiedy tylu innych zginęło - to straszliwe obciążenie dla psychiki. - Dokąd płyniemy? - Do domu. - Do Wildgroye? - Na Antarktydę. - Zostaw mnie w spokoju. - Coś ci powiem jasno i otwarcie, George. Nieczęsto usłyszysz coś takiego od psychoterapeuty, szczególnie specjalizującego się w wojennym syndromie winy. Sądzę, że masz prawo dowiedzieć się, dlaczego twoje nazwisko figuruje w tekście porozumienia z McMurdo. Gdy już się tego dowiesz - wolna droga. Będziesz mógł jeść, pić i weselić się... albo przekląć Boga i umrzeć. Nie ob- chodzi mnie specjalnie, którą możliwość wybierzesz. Rozległ się odgłos kroków i nieprzyjemna terapeutka rozpły- nęła się w oddali... Przekląć Boga i umrzeć. W Księdze Hioba najgorliwszy wy- znawca Pana poddany jest swego rodzaju zakładowi pomiędzy Bo- giem i szatanem. Za zgodą Boga szatan zrzuca na głowę Hioba wszystkie nieszczęścia, wyjąwszy jedynie głowicę termonuklear- ną. Hiob traci bydło, owce, wielbłądy, osły, sługów, synów i zdro- wie. „Przeklnij Boga i umrzyj", radzi jego żona. Hiob siedzi w tym momencie na zgliszczach. „Wnętrze mi kipi, nie milczy", skarży się Hiob, który nie posia- da przysłowiowej Hiobowej cierpliwości. „Stałem się bratem sza- kali i sąsiadem młodych strusiów. Ma skóra nad piec rozpalona, a kości me - nad wiatr piekący, stąd gra mi harfa żałobnie, a głos piszczałki posmętniał". Przekląć Boga i umrzeć. George'owi wydawało się to wyjątko- wo sensowną i trafną radą. Jeśli można powiedzieć coś dobrego o ostrej chorobie popro- miennej, to z pewnością to, że tworzy ona jasną alternatywę: albo zabija chorego, albo pozwala mu przeżyć. Wiedząc, że ewentualny sukces jest możliwością odległą, członkowie personelu medycz- nego okrętu „City of New York" zabrali się raźno do pracy. Pobra- li od George'a próbki krwi, śliny i stolca, po czym nafaszerowali go odpowiednimi antybiotykami. Wbili mu plastikową rurkę w przedramię i zaczęli podawać białe ciałka krwi. Co dwanaście godzin kąpali go w roztworze odkażającym, co dwadzieścia cztery myli głowę glukonianem chlorhexydyny i każdego dnia obcinali paznokcie u rąk i nóg. Do końca życia George'a miała prześladować myśl, że promie- nie gamma zasiały ziarna Bóg wie jakich chorób w jego ciele, ale lekarze z okrętu podwodnego mieli rację, kiedy uznali go za wy- leczonego. Gorączka ustąpiła, włosy na głowie odrosły, czerwone plamy na skórze zniknęły, migdałki wróciły do normalnych roz- )AMES MOREOW miarów, płuca się oczyściły, dziąsła przestały krwawić, poziom płytek krwi i białych ciałek stał się wzorcowy. Sanitariusze za- pewniali George'a, że wchłonął niewielką dawkę promieniowa- nia, a ponieważ szybko opuścił punkt zero dzięki operacji „Ere- bus", skumulowana dawka w jego ciele nie przekroczyła trzystu radów. - Bliżej dwustu osiemdziesięciu, jeśli pyta mnie pan o zdanie - powiedział szef ambulatorium, doktor Brust, porucznik. - Jest pan w świetnej formie, proszę mi wierzyć. Tylko z jednym nie mo- gliśmy dać sobie rady. - Tak? - zapytał George. - Pańskie spermatocyty nie przemieniają się w spermatydy. - Doktor Brust był niskim, pulchnym mężczyzną z twarzą tak niesa- mowicie wymizerowaną, jakby przebywała na własnej, oddzielnej diecie. - To wina promieniowania. - O czym pan mówi? - Jest pan bezpłodny - odparł doktor Brust spokojnie. - Bezpłodny? Lekarski fartuch Brusta poplamiony był czymś czarnym. - Bezpłodny niczym muł. Nie rozumiem, dlaczego na tym eta- pie miałoby to sprawiać panu jakąkolwiek różnicę. - Planowaliśmy z żoną... - George zamknął oczy. - Czy nie powiedzieli panu o żonie? - Tak. - Kiedy otworzył oczy, ujrzał tylko własne łzy. - Na pańskim miejscu nie martwiłbym się o własne gonady - rzekł doktor Brust. - Szczęście, że w ogóle pan żyje. Wkrótce przeniesiono George'a z izolatki dla ofiar choroby po- promiennej na zwykły oddział. - Jesteś wymieniony w porozumieniu z Zatoki McMurdo? - za- pytał pacjent z sąsiedniego łóżka, wysoki, nerwowy mężczyzna o tak napiętym wyrazie twarzy, że George nie mógł patrzyć na nie- go bez grymasu. - Tak. Moje nazwisko brzmi George Paxton. Ty również? - Z samego szczytu listy. Z przyjemnością uścisnąłbym ci dłoń, przyjacielu, ale mam dość nieprzyjemną rurkę w przegubie. - Ja też. - Słyszałeś kiedyś o Robercie Wengernooku? - Czy przypadkiem nie widziałem cię w telewizji? - Ach, jeszcze jeden - rzekł Wengernook z szyderstwem w gło- sie. - Oto zapracowuję się na śmierć w Departamencie Obrony, a wszyscy myślą o mnie jako o facecie z reklamy ubiorów ochron- nych. W życiu prywatnym jestem asystentem sekretarza obrony do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego. - Moja żona zawsze chciała wystąpić w reklamie ubiorów ochronnych. Tej z kobietą rycerzem. - Naprawdę? Też tam grała? Jaki ten świat mały! - Nie, chciała tam zagrać. Doskonale by się zresztą nadawała, była bowiem bardzo piękna, wszyscy to mówili. Podobno trafiła ją głowica. ', - Musisz mi uwierzyć, George, naprawdę byłem przekonany, że te ubiory są w porządku. - Drżące palce Wengernooka splotły się w skomplikowane układy. Jego język, zaskakująco długi, wysuwał się z ust niby język kameleona. - Pewnie w ten sposób Japońcy chcieli się na nas zemścić. - Za Hiroszimę? - Myślałem o ważniejszych sprawach. - Wengernook zapalił papierosa, wypuścił dym. - Boże, to wszystko jest takie straszne. Można by sądzić, że na łodzi podwodnej nic nie będzie przypomi- nało człowiekowi o jego rodzinie, ale to nieprawda. Widzę jakąś gaśnicę i zaraz przed oczami staje mi ta, którą podarowałem Janet na zeszłe święta. Nie sądziłem, że zwykła gaśnica może wywoły- wać tak potężne uczucia. - Wolałbym porozmawiać o czymś innym. - Ja też. Jednak twórca napisów nagrobkowych i asystent sekretarza obrony do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Pod koniec tygodnia George został przeniesiony do kabiny bar- dziej przypominającej wnętrze luksusowego statku oceanicznego niż jednostki wojskowej. Chciał, żeby Justine tu była, śmiała się razem z nim z kiczowatej tapety w kwiatki i rozkoszowała obfity- mi daniami okrętowej kuchni - jajecznicami na śniadanie, małża- mi na obiad, homarami na kolację - podawanymi przez uśmiech- niętych, zarumienionych rekrutów, którzy sprawiali wrażenie, jakby ubiegali się o pracę w niezwykle eleganckim hotelu. Chciał, żeby Holly tu była, piszczała z radości na widok akwarium pełne- go żywych koników morskich i nadawała im swoje ulubione imio- na, te same, które nadała już tuzinom lalek i pluszowych zwierza- ków. Imionami tymi, nie wiadomo czemu, były zawsze Jennifer, Suzy, Jeremiasz, Alfred i Margaret. JAMES MORROW I tak oto, pomimo wspaniałego otoczenia i wspaniałej kuchni, George nadal czuł się bratem szakali. Jego harfa nadal grała ża- łobnie. Czasem tłukł pięściami w różne przedmioty, aż krwawiły mu knykcie. Dowództwo przysyłało starszego marynarza, żeby po- sprzątał bałagan. Kiedy indziej przyglądał się wnętrzu swojej sza- fy, gdzie złoty kombinezon Holly z poszarpaną rękawicą wisiały ni- by na szubienicy. Wpatrywał się w kombinezon całymi godzinami. Ocaliłby jej życie, mówił sobie, chociaż podejrzewał, że to nie- prawda. - Powinienem był bardziej się starać - jęczał na głos w nie- oczekiwanych momentach. Czasem w jego myślach pojawiała się iskierka ukojenia. Jeśli śmierć jest tak ostateczna i bezbolesna, jak go uczono, to przynaj- mniej jego rodzinę obdarzono łaską nicości. Justine nie musiała teraz opłakiwać śmierci córki. Holly nie musiała się zastanawiać, czy cały ten bałagan w jakiś sposób uniemożliwił jej otrzymanie lalki Mary Merlin na Gwiazdkę. Dzięki Bogu za zapomnienie, brzmiała jego unitariańska modlitwa. Ktoś, najwyraźniej przyzwyczajony do posłuchu, zapukał ener- gicznie, niecierpliwie do drzwi. - Otwarte. - George siedział na obitej pluszem kanapie, czyta- jąc Księgę Hioba po raz trzeci w tym tygodniu. Ponownie cała hi- storia wydała mu się okrutna i absurdalna. Do środka wszedł oficer. Paradoksalnie, miał na sobie mundur wojsk lotniczych. Na atomowej łodzi podwodnej wyglądał nie na miejscu, niczym rabin w katedrze. - Jesteś Paxton, ewakuowany, zgadza się? George zamknął Biblię i potwierdził. Lotnik ocaleniec pod- szedł bliżej, wyciągając rękę do obowiązkowego uścisku. Miał ma- sywne bary, surowo ciosaną głowę, budzący respekt tułów i mał- piej długości ręce. Na piersi, obok plakietki z nazwiskiem - Tarmac - nosił wielobarwne baretki odznaczeń. - Generał major Roger „Brzdąc" Tarmac - przedstawił się do- nośnym głosem. Uściśnięcie dłoni Brzdąca Tarmaca było nie lada osiągnięciem. - Zastępca szefa sztabu do spraw ustalania celów bojowych, Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych. Byłem w centrum stanu Omaha, kiedy nadlecieli Ruscy. Człowiek musi kiedyś zrobić zakupy przedświąteczne, prawda? A więc jestem tam, kupuję wielkiego klowna dla dzieciaka siostry, kiedy szybka jak diabli ruska rakieta wybucha za moimi plecami i nagle, ani się spostrzegłszy, jestem na pokładzie łodzi podwodnej. Czyste szaleństwo. Klown był na baterie - miałem je kupić w następnej kolejności. Wciąż sobie powtarzam „Brzdąc, spójrz prawdzie w oczy. Nigdy więcej nie zobaczysz tych ludzi - twoja siostra nie żyje". Powtarzam to sobie i nadal nie wierzę. Była pilotem tak jak ja. Latała na strategicznych myśliwcach przechwytujących. Jezu! Nieprawdopodobne. George nigdy wcześniej nie zapałał do nikogo tak natychmia- stową sympatią. Brzdąc Tarmac był typem przystojnego, wyspor- towanego oficera, jakiego dziesięcioletni chłopcy wyobrażają so- bie w roli ojca, i George, w wieku lat trzydziestu pięciu, również żywił podobny sentyment. - Kawy? - zaproponował. - Zgoda - odparł generał major. Uzyskanie kawy na pokładzie „City of New York" wymagało jedynie podejścia do ekspresu znajdującego się w każdej kajucie i naciśnięcia kilku guzików. - Ze śmietanką i cukrem? - Czarną. Może być w brudnym kubku. My piloci bombowców nie potrzebujemy luksusów. Styropianowy kubek wypełnił się czarnym płynem. George po- dał kawę gościowi. - Jak dotąd udało mi się zlokalizować wszystkich członków ope- racji „Erebus" oprócz Sparrowa, kaznodziei. - Brzdąc pociągnął łyk kawy. - Będziemy tu mieli parę wybitnych umysłów. Wenger- nook jest... - Poznałem go na izbie chorych. - Imponujący facet, co? - Nerwowy. - Owszem. Powinien rzucić palenie. Potem mamy Briana Over- white'a z Agencji Rozbrojenia i Kontroli Zbrojeń i... nigdy nie zgadniesz, kogo wsadzili do kabiny obok ciebie. - Kogo? - Williama Randstable'a. Pamiętasz, jak pokonał tego Ruska w szachach? Miał tylko siedem lat czy coś koło tego. - Nie interesuję się szachami. - To było dla nas wielkie zwycięstwo propagandowe. Dzieciak pracował dla jednego z tajnych instytutów strategicznych przez jakiś czas, a potem umieścili go w centrum naprowadzania rakiet w Sugar Brook. Biorąc to wszystko pod uwagę, wydaje się, że nasz !AMES MORROW prezydent szykuje całkiem niezłą imprezę na pustkowiach An- tarktydy. Za kilka dni zbiorą cały zespół - po tym, jak przejdzie- my już przez te bzdury związane z kompleksem winy - żebyśmy mogli rozważyć dostępne nam możliwości. Boże, mam nadzieję, że ewakuacja postępuje w szybkim tempie. Nie wyobrażam sobie, żeby miało się to zamienić w masakrę ludności cywilnej. - Dlaczego Antarktyda? - Potężny kawał lodowej pustki, co? I dlatego trudno nas bę- dzie trafić rakietą. Doskonałe miejsce na ośrodek kontroli i dowo- dzenia. Wygląda na to, że szefowie połączonych sztabów pomyśle- li o wszystkim - ja znam się na interkontynentalnych rakietach balistycznych, Wengernook wie, co powinniśmy przeznaczyć na europejski teatr działań, Randstable zajmie się sprawą badań i nowych technologii, a wielebny Sparrow nie dopuści, by upadło nasze morale. W porządku, w porządku, przyznam to. Wszyscy po- winniśmy po prostu to przyznać, zgadza się? Boimy się. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Kiedyś trzeba stracić cnotę. Musisz się strasznie denerwować, co z twoim planem MARCH i tak dalej. Wiesz, jestem wielkim zwolennikiem MARCH. W sztabie nazywa- no mnie nawet Marcowym Zającem. - Moim planem? Nie mam nic wspólnego z planem MARCH. Nawet o nim nie słyszałem, dopóki profesor Carter... - Modulowane ataki w reakcji na czynną napaść... to nie twoje dziecko? -Nie. - A zatem SPASM. Jesteś jednym z geniuszy odpowiedzialnych za SPASM. - SPASM? - Specjalny plan ataku... hm, co ty właściwie robisz w tym ze- spole, Paxton? - Sam chciałbym to wiedzieć... Dwa tygodnie temu podpisałem naprawdę dziwną umowę dotyczącą kupna ubioru ochronnego. - Ubiory ochronne? Do diabła, przecież przed niczym nie chro- nią. Przeprowadziliśmy odpowiednie testy. - Ja mam taki, który chroni. Trzymam go w szafie. Nie... nie zdążyłem go dostarczyć na miejsce. - Nie jesteś z branży wojskowej? Nie pracujesz w Sugar Brook albo Lumen czy w czymś podobnym? - Ryję napisy na nagrobkach. - Napisy na nagrobkach? - Ostatnio pisałem epitafia. - Epitafia? Przykro mi to mówić, Paxton, ale wygląda na to, że ewakuowano ciebie przez pomyłkę. - Ja nawet nie chcę należeć do zespołu. Chcę umrzeć. Marcowy Zając nie był w stanie znaleźć na to właściwej odpo- wiedzi. - Umrzeć? - zapytał. Dłońmi przeczesał włosy, sztywne i proste niby igły do szycia. - Umrzeć? - zapytał ponownie. U jego szero- kiego pasa zwisał obiekt podobny do petardy. - Ładną masz tu ka- binę, Paxton. Moja też nie jest zła. Marynarka wojenna zawsze działa z rozmachem, co? Ten okręt przewozi trzydzieści sześć ra- kiet woda-powietrze typu Multiprong, załadowanych i gotowych na ruskiego niedźwiedzia. George zerknął na akwarium z konikami morskimi, przyjrzał się błazeństwom Jennifer, Suzy, Jeremiasza, Alfreda i Margaret. Poprzedniego dnia pojawiło się kilka młodych. Wyobraził sobie, że Holly je widzi. Wyimaginowane okrzyki zachwytu córeczki ra- niły mu duszę. Brzdąc nalał sobie drugi kubek kawy, opróżnił go natychmiast i udał się po trzeci. - Epitafia, powiedziałeś? Hm, może dowództwo spodziewa się, że walka potrwa tak długo, że wszyscy będziemy potrzebowali pa- ru dobrze dobranych słów nad głową. W każdym razie witaj w ze- spole. Czeka nas powzięcie paru trudnych decyzji. Zacząłeś już te- rapię? - Nie. A ty? - Chyba tak. Prawie cały czas siedzimy w kabinie doktor Val- court i gadamy po próżnicy, za co wojsko chyba płaci pani doktor obowiązującą stawkę. Mówię jej, że moje poczucie winy wynika głównie z faktu, że nie znajdowałem się w siedzibie sztabu, kie- dy przeprowadziliśmy uderzenie odwetowe. - Wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. - Niech nikt cię nie zwiedzie. Nasze ra- kiety powietrze-ziemia typu Dzida to najlepsze zabawki, jakie można nabyć za dług federalny. - Jego uśmiech nagle zniknął. Brzdąc Tarmac zakrył dłonią usta, jakby chciał powstrzymać wy- mioty. - Do diabła, boję się, Paxton. - Nie podoba mi się doktor Yalcourt. ; Generał major odetchnął głęboko. - Tak, wiem, jest nieco obojętna, ale lubię te z nią spotkania. Może kiedyś skończę po wewnętrznej stronie jej majtek. - JAMES MORROW Zgniótł styropianowy kubek. Resztki kawy wylały mu się na dłoń. - Cholera, czy nie uważasz, że powinni dać nam parę możli- wych scenariuszy do przeanalizowania? Możesz być pewien, że ruscy generałowie nie siedzą teraz w trzewiach jakiejś cholernej łodzi podwodnej. Konik morski Jeremiasz całował się z konikiem morskim Mar- garet. - Czy kiedykolwiek zauważyłeś, że na rysunkach czterolatków ludzie są zawsze uśmiechnięci? - zapytał George. - W każdym ra- zie ludzie na rysunkach mojej czteroletniej córeczki zawsze się uśmiechali. Miała na imię Holly. - Przykro mi. Wojna to piekło, co? - Brzdąc wydobył petardę z kabury. - Jezu Chryste, to się naprawdę dzieje! Praktycznie naj- większa tragedia, jaką można sobie wyobrazić, i... dzieje się! Rzecz w tym, że kiedy już znajdziesz się w sytuacji, w której two- ja strategia odstraszająca okazała się nieskuteczna, nie możesz pozwolić, by nieprzyjaciel rozdawał karty. W wielu scenariuszach, częściej niż przypuszczasz, zwycięzcą jest facet, który oddaje ostatni strzał. - Brzdąc potrząsnął bronią. - Mała zabawka, ale czy- ni cuda. Jak z opowieści o Dawidzie i Goliacie. - Granat ręczny? - No nie, Paxton, daj spokój, żyjemy w erze mikroelektroniki. W marynarce może szczają do złotych nocników, ale jeśli szukasz najnowszych technologii, zwróć się do lotnictwa. To jest przenoś- na miniaturowa głowica jądrowa o sile jednej kilotony, wraz z sys- temem transportującym. Wygląda jak... - Zabawka - dokończył George, przesuwając się w głąb kabiny. Rzeczywiście, rakieta do tego stopnia przypominała zabawkę, że Holly, gdyby tu była, z pewnością użyłaby jej do wysłania swojego pluszowego kurczaka na Księżyc. - Proszę, zostaw mnie teraz sa- mego - rzekł George. - Czuję nadciągający atak poczucia winy. George spędził następne cztery dni w swoim łóżku z baldachi- mem, kryjąc się pod jedwabną kołdrą, pragnąc śmierci. Przekli- nał Boga, lecz nie umarł. Jego umysł pragnął zerwać wszelkie związki z tym, co pozostało z zewnętrznego świata, lecz jego ciało odmówiło współpracy. Serce, niepomne losu Justine, biło nadal. Nerki, obojętne na nieobecność Holly, filtrowały płyny. Kiedy w ustach robiło mu się sucho, pił. Gdy burczało mu w brzuchu, jadł. George Paxton przeklinał Boga i przeklinał fałszywe przysło- wie, że czas leczy wszelkie rany. Jedyne fizyczne ćwiczenie, jakie wykonał przez cały tydzień, polegało na chodzeniu we śnie. - Ho, ho, kogo my tu mamy? Ktoś potrząsnął nim tak gwałtownie, że miał wrażenie, iż zaraz się rozleci. Otworzył oczy. Stało przed nim sześciu chorążych. Po- tem zrobiło się z nich czterech. Wstrząsy ustały. Dwóch chorążych - pyzatych, rumianych, niezbyt różniących się od siebie. - Po pierwsze, powinien nam pan zasalutować - rzekł jeden chorąży. - Zgadza się - dodał drugi. - Zasalutować komu? - Podporucznikowi Cobbowi - odpowiedział pierwszy. - I jego kuzynowi, podporucznikowi Peachowi - dodał drugi. - Panie Peach, zdaje się, że znajdujemy się w towarzystwie George'a Paxtona - powiedział podporucznik Cobb. - Coś takiego, panie Cobb. Czyżby miał pan na myśli George'a Paxtona wymienianego w porozumieniu z McMurdo? - Nikogo innego - odparł podporucznik Cobb. Podporucznik Peach zdjął zabłąkaną nitkę z emblematu mary- narki wojennej na jedwabnej piżamie George'a. - Niektórzy mówią, że powinniśmy budować powolne, niedo- kładne, niezniszczalne rakiety - powiedział z lekkim uśmiechem. - W ten sposób potwierdzając obawy Rosjan, że zamierzamy zaatakować pierwsi - ciągnął podporucznik Cobb. - Podczas gdy inni twierdzą, że arsenał szybkich i dokładnych rakiet... - ...stanowi lepszy element odstraszający - dokończył podpo- rucznik Cobb. - Ponieważ nie implikuje on wzajemnej zagłady w razie kon- fliktu - rzekł podporucznik Peach. - Przeciwnie, niektórzy twierdzą, że ośrodek dowodzenia wro- ga należy ocalić. - By można było wynegocjować rozejm. - Podczas gdy inni mówią, że ośrodek dowodzenia należy znisz- czyć od razu... - By nieprzyjaciel został pozbawiony swego „mózgu" i nie mógł wykonać uderzenia odwetowego. - I przeciwnie, gdyby tak było, mogłoby się to zdarzyć. JAMES MORROW - A gdyby było tak, tak by się zdarzyło. - Lecz ponieważ tak nie jest, nie zdarza się. - Oto doktryna strategiczna. - Proszę nam zasalutować, Paxton. George zasalutował niepewnie. - Przykro mi, ale źle - rzekł podporucznik Peach. - Jeszcze raz. George ponownie zasalutował. - Nadal słabo - powiedział podporucznik Cobb. - Wygląda na to, że mimo wszystko będziemy musieli wsadzić pana do komory torpedowej. - Do czego? - zapytał George. - Proszę się nie martwić. Nie będzie pan tam długo - rzekł podporucznik Peach. - Najwyżej minutę - dodał podporucznik Cobb. - A potem - wiu, wiu! - wystrzelimy pana prosto w wody dzi- kiego, błękitnego Atlantyku. - To ten wielki słony za burtą. - Czy umie pan pływać? - Czy umie pan oddychać pod wodą? Pomimo oszołomienia George uświadomił sobie, po pierwsze, że boi się tych facetów. A po drugie, że właśnie wloką go gdzieś korytarzem. Próbował się uwolnić. Czuł, jak ból rozrywa mu mięś- nie. Widział mijane świetlówki u sufitu i przewody wentylacyjne. Próbował wykrzyczeć w twarz swoim oprawcom, że nie mają pra- wa traktować go w ten sposób, ale poczuł tylko, jak spocona dłoń podporucznika Cobba zatyka mu usta. Wnętrze przedziału torpedowego pomalowane było zieloną farbą; złączenia na ścianach wzmacniały żelazne nity. Z głośników sączyła się melodia „Kotwy rzuć" w wykonaniu zespołu smycz- ków. Dwaj podporucznicy zaciągnęli George'a do komory numer jeden i otworzyli małe drzwiczki. Wnętrze komory, cuchnące sło- ną wodą i olejem silnikowym, nasuwało skojarzenia z łonem zdol- nym rodzić małe, przenośne głowice nuklearne. Podporucznik Cobb podsunął George'owi pod nos kopię poro- zumienia z Zatoki McMurdo. Był to kilkusetstronicowy dokument w formie kołonotatnika z drutem kolczastym zamiast sprężynki. Cobb otworzył go na strome z oznaczeniem „Dodatek C" i pokazał George'owi. Dodatek C nosił podtytuł „Umowa sprzedaży ubioru ochronnego". - To pański podpis, nieprawdaż? - zapytał podporucznik Cobb. 6. Tak oto kończy się świat - Tak, ale... - Proszę spojrzeć, panie Peach, on to podpisał! - I to własnym nazwiskiem! - Jestem przyjacielem generała Tarmaca - zapewnił George. - Marcowego Zająca? - zapytał podporucznik Cobb. - Tak właśnie. - Każdy przyjaciel generała Tarmaca jest moim wrogiem - rzekł podporucznik Peach. - Niech pan nie zapomni zamknąć ust - powiedział podporucz- nik Cobb. - I nie zapomni zatkać nosa. - I nie zapomni napisać. - Zawsze byliśmy z panem... - Czekając na zaproszenie. George zamachnął się, celując w szczękę Cobba. Uderzenie było głośne i zdecydowane. Peach odpowiedział tym samym, pla- sując pięść w żołądku George'a i otwierając zabliźnioną ranę po> kuli. •' Potrafię to znieść, powiedział George do siebie, kiedy dwaj podporucznicy wepchnęli go do komory torpedowej i zamknęli drzwiczki. Nie będę krzyczał. Od początku pragnąłem zapomnie- nia i oto ona, niepamięć, mój dobry unitariański przyjaciel. Słyszał swój oddech odbijający się echem od cylindrycznych ścian. Uznał, że tak muszą czuć się jego klienci zamknięci w trum- nach. Czy uspokaja ich fakt, że wart siedemset pięćdziesiąt dola- rów kawał granitu tkwi im nad głową? Wrzasnął donośnie. Jego, wrzask wrócił echem, powodując przenikliwy ból w uszach. Pomyślał o ciosie, który właśnie wymierzył Peachowi. Czy do- brze widział? Czy to możliwe? Czy kiedy rozciął podporucznikowi: wargę, z rany wypłynęła czarna krew? Zmoczył spodnie od piżamy. Uczucie ciepła było zarazem obrzydliwe i uspokajające. Powiedzieli, że potrwa to tylko minu- tę. Czarna krew. Jak u pani Covington. Skutek promieniowania? Nie, przecież pani Covington odwiedziła zakład kamieniarski; przed wojną, nieprawdaż? Zrobiło mu się zimno. l Zawsze lubił chodzić do kina, szczególnie z Justine. Małżeńskie'; randki są najlepsze pod słońcem. Można się zrelaksować, nawet' jeśli zabraknie prażonej kukurydzy, nie jest to jeszcze koniec świata. Człowiek siedzi w fotelu, oddychając klimatyzowanym po- wietrzem, i czeka, aż zacznie się film - jakikolwiek film, nie ma to JAMES MORROW znaczenia - niczym kosmonauta w stanie nieważkości, bez żad- nych zobowiązań, żadnych obciążeń... Drzwi komory się otworzyły. Ktoś chwycił go za kostki i wycią- gnął na zewnątrz. W przedziale torpedowym unosił się zapach spalonych włosów, którego nie czuł wcześniej. Słodkie smyczki kwiliły teraz na melodię „Tam w oddali". George zgiął kolana i wstał. Bolały go zdrętwiałe ramiona. Mężczyzna po trzydziestce, przystojny, krępy, ubrany w nieska- zitelny trzyczęściowy garnitur, szczerzył zęby w uśmiechu. Włosy miał kasztanowate i bujne, niczym dobrze utrzymane futro oran- gutana. - Co się stało z tymi dwoma podporucznikami? - zapytał George. Postąpił naprzód, stawiając wąsko nogi, by ukryć plamę w kroku. - Najwyraźniej skończyli już wachtę, George - rzekł jego wy- bawca przyjaźnie. - Sądzę, że chcieli cię tylko nastraszyć. - Skąd przyszło im do głowy, że nastraszą mnie, grożąc wyrzu- ceniem za burtę? - zaśmiał się twórca epitafiów. Jego wybawca nie zareagował. George nigdy dotąd nie widział tak gładko ogolonego mężczyzny. Facet wyglądał, jakby wydepilo- wał sobie twarz. - Mój dziadek służył w marynarce - rzekł głosem o fakturze szlachetnej kawy, jedwabistym, miodopłynnym. - Wiele się od tamtego czasu zmieniło. Ci dwaj marynarze najwyraźniej nie otrzymali daru Ducha Świętego. George przyjrzał się swoim pięściom. Były poplamione sub- stancją przypominającą smołę. - Mają czarną krew. - Nie dziwi mnie to - odparł jego zbawca. - Również jesteś marynarzem? - Oglądasz czasem programy religijne w telewizji? - Niezbyt często. - W zeszłym roku nasza audycja „Zbliża się Boski gniew" - ni- gdy nie trafiłeś na ten program? - cieszyła się lepszą oglądalno- ścią niż konkurencyjne „Śpiewajmy razem psalm". Dostawaliśmy dwie i pół tony listów tygodniowo. Bóg potrafi czynić niezmierzo- ne dobro. - Moja żona zawsze chciała występować w telewizji. Kaznodzieja wysunął przed siebie miękką, giętką dłoń. - Wielebny Peter Sparrow - przedstawił się. Ściskając rękę kapłana, George poczuł pewność i spokój pro- mieniujące z każdego palca. Oto spotkał wspaniałego towarzysza niedoli. - Na naszych oczach telewizja staje się ulubionym medium Bo- ga, powoli zastępując wynalazek Gutenberga - rzekł kaznodzieja. - Ostatnio prezentowaliśmy w ramach naszej audycji serię starych filmów, chodziło o powiększenie widowni, rozumiesz? Trzeba tra- fiać w ludzkie gusta. Jasne, może „Ben-Hur" to wcale nie taki do- bry film - ich przedstawienie trądu było cokolwiek niedoskonałe - ale w ten sposób można powoli przyzwyczajać ludzi do ambitniej- szych dzieł, w rodzaju „Szaty", „Quo vadis" i temu podobnych. George zakaszlał. W komorze torpedowej roiło się zapewne od zarazków chorobotwórczych. - A więc wszyscy zmierzamy na Antarktydę - powiedział, zmie- niając temat. - Czy to nie wspaniałe, że wojna jądrowa nie dotyczy chrześci- jan? - rzekł Sparrow. - Wiedziałem, że czas wygnania będzie cza- sem radosnym, ale nie zdawałem sobie sprawy, że będzie to radość tak pełna uniesienia. Wkrótce spotkam się z moją rodziną. - Przebywają na Antarktydzie? - Nie, w niebie z Jezusem. George odruchowo zerknął w górę. - Mogę cię o coś zapytać? - Kaznodzieja dotknął poplamio- nych knykci George'a. - Czy jesteś zbawiony? - Tak, tyś właśnie mnie zbawił. Jestem ci bardzo wdzięczny. Gdyby twój program był nadal nadawany, z pewnością bym go oglądał. - Mówię o twoich stosunkach z... - Moja rodzina zginęła, kiedy Rosjanie zaatakowali Wildgrove. Tak mi powiedziano. Wielebny Sparrow zmarszczył brwi. - Hebrajscy prorocy, Ezechiel, Jeremiasz, mieli rację, rozu- miesz? Wygnanie, straszliwy sąd, zniszczenie jerozolimskiej świą- tyni - przewidzieli to wszystko. Jesteś ocalony, George, inaczej bo- wiem nie uczestniczyłbyś w tym rejsie. - Jestem członkiem Kościoła unitariańskiego. - Będę się za ciebie modlił - rzekł wielebny Sparrow z przeko- naniem. - Doceniam to - rzekł George i naprawdę tak myślał. ROZDZIAŁ 7 w którym nasz bohater podejmuje strategicz- ną decyzję i zyskuje powód, by nie przeklinać Boga i nie umierać l W ciągu następnych dni smutek trapiący George'a, w sposób typowy dla tradycji Nowej Anglii, przestał być uczuciem sponta- nicznym, a stał się narzuconym obowiązkiem. George usilnie próbował przypomnieć sobie wszystkie chwi- le, kiedy ojcostwo wydawało mu się przygniatającym ciężarem. Okazje, kiedy płacz Holly albo jej upór wyprowadzały go z rów- nowagi, kiedy czuł się, jakby zamienił normalne życie na niewo- lę z żelazną kulą u nogi. Lecz w zamian pojawiały się tylko kojące wspomnienia. Holly układająca do snu swoje lalki. Pró- bująca nakarmić śmiertelnie chorego kota. Nucąca piosenki. Starająca się zrozumieć dowcip opowiadany przez dorosłego. Nie pojmowała jeszcze sensu kalamburów. Puk, puk - mówiła. Kto tam? - pytała jej czteroletnia przyjaciółka. Jennifer (albo Suzy, albo Jeremiasz, albo Alfred, albo Margaret), odpowiadała Holly. Jaka Jennifer? Jennifer Psie Pieluchy Tłusta Gęba! I obie zaczynały chichotać, rozśmieszone przedszkolnym hu- morem. Puk, puk. - Kto tam? - George właściwie nie musiał pytać. Pukanie było charakterystyczne niczym odciski palców. - Drzwi są otwarte, ge- nerale Tarmac. Marcowy Zając z impetem wkroczył do kabiny - przypominało to szarżę jednoosobowego oddziału piechoty. Za nim wszedł męż- czyzna około pięćdziesiątki z ostrym kłującym spojrzeniem i po- sturą marionetki. - Przedstawiam ci doktora Williama Randstable'a - rzekł Brzdąc. - Cudowne dziecko z laboratorium Sugar Brook i, jak gło- si plotka, prawdziwy geniusz. - Generał schudł nieco od ostatnie- go czasu, a worki pod jego oczami się zmniejszyły. - Williamie, oto George Paxton, ceniony poeta z Wildgrove, w stanie Massa- chusetts. - W gruncie rzeczy nie jestem już cudownym dzieckiem - rzekł Randstable. Miał na sobie garnitur o kilka numerów za du- ży. - Raczej utalentowanym mężczyzną w średnim wieku. - Słyszałem, że pokonał pan niegdyś rosyjskiego mistrza sza- chowego. - Udało mi się uniknąć popełnienia ostatniego błędu - rzekł uprzejmie Randstable. Brzdąc poklepał swoją przenośną głowicę termojądrową u pasa. - Cóż, panowie, zdaje się, że szykuje się niezła zabawa. - Mówił drżącym głosem i przez zaciśnięte zęby. - O godzinie czternastej zero zero ma zostać przeprowadzony atak na istniejące jeszcze po- ligony rakietowe wroga. Jeśli szybko przejdziemy na mostek, mo- że uda nam się zobaczyć, jak trzydzieści sześć rakiet typu Multi- prong startuje z impetem równym temu, z jakim Grant nacierał na Richmond. - Laboratorium Sugar Brook opracowało technologię sterowa- nia i kontroli dla tych rakiet - rzekł Randstable z lekkim chicho- tem. Zdjął okulary i zaczai gryźć końcówkę rogowej oprawki. - Za- wsze się zastanawiałem, jak będę się czuł w dniu, kiedy na dobre opuszczą rodzinne gniazdko. - Zapewne wściekły - odrzekł George. Było to jednak zbyt sła- be określenie, sądząc po sapaniu i głośnych westchnieniach, jakie wydawał Randstable. Przecisnąwszy się wąskim korytarzem pełnym rur, przewodów i kranów trzej członkowie operacji „Erebus" dotarli do drzwi ozna- czonych napisem ŚWIETLICA: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Brzdąc uznał, że zakaz nie stosuje się do nich. Przekroczywszy próg, znaleźli się w czymś w rodzaju dzielnicy JAMESMORROW uciech, proporcjami dostosowanej do wymiarów łodzi podwodnej. Ruszyli korytarzem oznaczonym jako Aleja Rekreacji. George za- uważył niewielkie lodowisko, odrobinę skrócony tor kręgielni, mi- niaturowe pole golfowe, gdzie każdy błąd powodował przepadek piłeczki w otworze gębowym - albo innym - gipsowej syreny, oraz dwie pływalnie. Pływalnia dla zwykłych marynarzy miała dwa i pół metra głębokości, oficerska trzy metry. Nagle George'owi stanęła przed oczami koszmarna wizja - Peacha i Cobba oplątujących go łańcuchami i wrzucających do oficerskiej pływalni. Choć może wy- braliby tor kręgielni. Związaliby go i umieścili w przestrzeni za kręglami. Barwny neon błyskał na frontonie niewielkiego kina. Zapowia- dał projekcję „Wojny i pokoju" w reżyserii Siergieja Bondarczuka. Kilku marynarzy w błękitnych mundurach stało w kolejce do kasy; nie było pomiędzy nimi Peacha i Cobba. Naprzeciw teatru mieści- ło się niewielkie kasyno Srebrny Dolar, oszałamiające feerią świa- teł i zwodzące obietnicą zdobycia natychmiastowej fortuny. Za wahadłowymi drzwiami George zauważył starszego marynarza rozdającego karty do gry w oczko. Odgłosy wydawane przez auto- maty odbijały się echem po korytarzu. Minąwszy przepierzenie oznaczone napisem STREFA OD- STRASZANIA: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY, trzej wędrowcy znaleźli się przed otwartymi drzwiami do prze- działu rakietowego. Wszędzie uwijali się marynarze. Brzdąc za- trzymał pierwszego oficera, jaki się napatoczył, piegowatego po- rucznika Grassa. - Panie Grass, myślałem, że zamierzacie dokonać odpalenia punktualnie o czternastej zero zero. Młody oficer nie oddał honorów Brzdącowi. - Człony powrotne nie są gotowe. - Nie gotowe? Do cholery, co wy tu wyrabiacie, poruczniku? Komandor Sverre da wam popalić. Teraz Grass zasalutował. Uczynił to niewłaściwą ręką. Przysu- nął się do George'a, mrugając porozumiewawczo. - Czy to nie pana chcieli wystrzelić do wody w zeszłym tygo- dniu? Bardzo śmieszne. Weszli za Grassem do przestrzennego, wypełnionego metalicz- nymi dźwiękami przedziału rakietowego. - Mogłem się udusić - zauważył George. - Chyba o to właśnie chodziło - odparł Grass. Przytłaczająco wielkie, oślepiające stalowym blaskiem rakiety balistyczne wznosiły się ku sklepieniu niczym egipskie kolumny. I rzeczywiście, pomieszczenie przypominało właściwie świątynię w Karnaku, tyle że w wydaniu technologicznym. George niepew- nie postąpił naprzód, onieśmielony górującym nad nim majesta- tem narodowego arsenału. W „świątyni" krzątali się „wierni". Marynarze, uczepieni drabinek, odkręcali drzwiczki robocze i spuszczali je na dół za pomocą stalowych lin. - Dlaczego wybebeszacie rakiety, poruczniku? - zapytał Brzdąc. - Żeby dostać się do bandaży wiążących stożka ochronnego - odparł Grass. - Po co chcecie dostać się do bandaży ochronnych? - Żeby uzyskać dostęp do ładunków detonujących. - W jakim celu? - Żeby wyłączyć mechanizmy uzbrajające. - A to po co? - Żeby roztrzaskać je na kawałki. Brzdąc wetknął palec do ucha i pokręcił nim energicznie. - Przepraszam, poruczniku, ale od tej eksplozji w Omaha chyba pogorszył mi się słuch. Wygląda mi na to, że rozbrajacie rakiety. - Te cacka są niebezpieczne, panie generale. Jeśli któraś wy- buchnie podczas odpalania, komuś mogłoby się coś stać. Wiązka transportujących bombę mechanizmów powrotnych wi- doczna była na szczycie najbliższej rakiety. Przypominały kape- lusz czarownicy: czarne, stożkowate, tłuste od dziwnych smarów. - Zamierzacie odpalić nieuzbrojone rakiety? - zapytał Rand- stable ze zdumieniem. - Coś w waszej strategii jest dla mnie zu- pełnie niezrozumiałe, poruczniku. - Jak pan bez wątpienia się orientuje, doktorze Randstable, na okręcie podwodnym każdy centymetr sześcienny przestrzeni jest na wagę złota. - Grass uśmiechnął się chłopięco. - Gdy usunę już wszystkie te śmieci, będę mógł wykorzystać puste człony ra- kietowe do hodowania drzewek pomarańczowych. - Mrugnął okiem. - Projekt „Cytrus". - Drzewka pomarańczowe! - Głos Brzdąca odbił się echem w wielkiej lśniącej świątyni. - Drzewka pomarańczowe, niech skisnę! Marynarze przestali pracować. Spoglądali z zaciekawieniem z góry. JAMES MORROW - Jak pan zapewne zdaje sobie sprawę, generale, świeże poma- rańcze są rzadkością na dnie Oceanu Atlantyckiego - rzekł Grass. - Jeśli chce pan znać moje zdanie, przesadzanie drzewek owoco- wych wydaje się technologią przyszłości. Komandor Olaf Sverre posiadał apokaliptyczną kolekcję. Obiektem jego zainteresowań był koniec świata. W przerwach mię- dzy piciem ginu i wypełnianiem obowiązków dowódcy przekopy- wał okrętową bibliotekę w poszukiwaniu nowej wizji dnia sądu ostatecznego i znajdując takową, pisał na jej podstawie kiepski poemat. Ogień, lód, głód, powódź, susza, zaraza, wojna - Sverre miał je wszystkie w swojej kolekcji. W poemacie „Noe i Naamah" kapitan opisał czterdziestodniowy potop, w którym utonęli wszy- scy grzesznicy, opisał Noego wysyłającego białego kruka na poszu- kiwanie suchego lądu, a następnie scenę, w której ptak znajduje unoszącego się na powierzchni wody topielca i żywi się jego cia- łem, przez co na zawsze traci swoje śnieżne upierzenie, czerniejąc kompletnie i nieodwołalnie. W „Yimie zwycięskim" Sverre pisał o ostrej nie kończącej się zimie, o Yimie uzyskującym instrukcje od zaratustriańskiego boga światła, o wielkiej jaskini, do której bohater zanosi nasienie ludzi i zwierząt. Żadnych zarodków garbu- sów, radzi Yimie bóg światła, wczesny wyznawca eugeniki. Żadnych impotentów, szaleńców, trędowatych ani zazdrosnych kochanków. Sverre siedział przy swoim biurku i zanurzywszy gęsie pióro w kałamarzu w kształcie czaszki, atakował papier śmiałymi zawi- jasami. Kruk Noego popatrywał na niego z góry - alabastrowy bi- belot, biały niczym ubiór ochronny. Komandor pisał o morskim potworze nazywanym Jormungandr, ukrytym w lodowatych głębi- nach, wężu tak długim, że opasywał doczesny świat, Midgard. Nor- dycki bóg Thor postanowił niegdyś upolować węża Midgardu. Jako przynęty użył wołowej głowy na łańcuchu. Jormungandr skusił się na smakołyk. Thor wyciągnął węża z morza, uniósł młot do śmier- telnego ciosu, a wtedy łańcuch pękł. Lecz Thor i wąż mieli spotkać się ponownie, w dzień Ragnarók, końca świata, a ten czas... Walenie do drzwi przerwało komandorowi pracę nad „Sagą o Thorze". Wetknął pióro w dziób kruka, przełknął nieco ginu i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. - Ci rozbitkowie koniecznie chcieli się z panem zobaczyć - mruknął porucznik Grass stojący za progiem. Brzdąc zasalutował niechętnie. | - Komandorze Sverre, działania mogące stanowić zagrożenie ' dla naszego bezpieczeństwa - najwyraźniej opatrzone kryptoni- mem „Cytrus" - są obecnie prowadzone w przedziale rakieto- wym. - Może pan odejść, panie Grass - rzekł komandor z obcym ak- centem, którego nie dało się zidentyfikować. Pewny, że nic przyjemnego nie zajdzie pomiędzy Brzdącem i Sverre'em, George oddalił się pod pretekstem podziwiania ele- gancko staromodnej kajuty dowódcy - była tu dębowa boazeria, miękkie dywany, głębokie sofy, wielki globus. Na biurku siedział alabastrowy kruk, który spodobałby się Holly. - Widzę, że podoba ci się mój ptak, Paxton - rzekł Sverre. - Nazywa się Edgar Allan Poe. - Ktoś kiedyś zadał mi zagadkę - odparł George. - Dlaczego kruk jest podobny do biureczka? - Słyszałem to - rzekł Sverre. - Odpowiedź nie istnieje. - Postaram się ją znaleźć - powiedział Randstable, wyraźnie zaintrygowany. - To strata czasu - uciął Sverre. - A teraz zagadka, na którą ist- nieje odpowiedź: kiedy pierwsze uderzenie nie jest pierwszym ,• uderzeniem? - Kiedy? - zapytał Randstable. - Kiedy jest antycypowanym odwetem - wyjaśnił Sverre. - Hm... - mruknął Randstable, gryząc końcówkę oprawy okula- rów. - Zgadza się. Świetnie. Brzdąc poczerwieniał gwałtownie. - Powiedziano mi, że projekt „Cytrus" uzyskał pańską zgodę, komandorze - wycedził, zaciskając dłoń na uchwycie swojej prze- nośnej głowicy termonuklearnej - i chciałbym niniejszym wyrazić swój najbardziej zdecydowany sprzeciw! Sverre uśmiechnął się spod czarnej brody. - Te rakiety tylko nas spowalniają, im szybciej Grass zastąpi je hydroponicznym ogrodem uprawnym, tym lepiej. - Jego oczy były lśniącymi czarnymi krążkami. Nos, ze szlachetnym garbkiem, rzucał cień na ćwiartkę jego twarzy. - O co chodzi, generale, nie lubi pan pomarańczy? Rzecz w tym, że wojna nie bardzo mnie już interesuje, podobnie jak marynarka wojenna Stanów Zjednoczo- nych. Ktoś ma ochotę na drinka? Podajemy tu gin. Brzdąc wygiął usta w grymasie pogardy. JAMES MORROW - Znam takich jak ty, Sverre. Jesteś renegatem, co? Otrzyma- łeś zadania na wypadek konfliktu zbrojnego, masz zmieść z po- wierzchni ziemi kilka celów, a ty zaczynasz filozofować czy coś w tym rodzaju. Komandor postawił cztery styropianowe kubki na biurku i z czeluści marynarskiego płaszcza wydobył zakurzoną butelkę. - Indianie z brazylijskiej dżungli przewidzieli to wszystko - mruczał, nalewając alkohol. -Wierzyli, że ziemia zawieszona jest nad ogniem niczym kurczak na rożnie. - Podał gin, po czym wska- zał swoim trzem gościom miejsce na sofie z wywiniętymi poręcza- mi i rozetką, która nasunęła George'owi skojarzenia z wzorem na- grobka numer 8591. Ignorując zgrzytającego zębami Brzdąca, Sverre podszedł do biurka i wydobył z szuflady rzutnik przezro- czy. - Zanim zacznie pan wszczynać bunt, generale - boazeria na przepierzeniu rozsunęła się, odsłaniając ekran projekcyjny - chcę, żeby obejrzał pan dokumentację zniszczeń. Jednym pstryknięciem Sverre wyciemnił pomieszczenie, któ- re nigdy nie widziało słońca. Włączył rzutnik i jasny strumień światła wystrzelił z obiektywu, padając na ekran. W blasku nie widać było żadnych drobinek kurzu; okręt podwodny „City of New York" był światem absolutnej czystości. Sverre stanął na tle ekranu, gestykulując swobodnie. - Transmisje, jakie przechwyciliśmy z dowództwa, świadczą o tym, że wojnę rozpoczął Związek Radziecki. Pierwsze sygnały dotarły do naszego sztabu za pośrednictwem satelity obserwacyj- nego. Grupa rosyjskich rakiet SS-90 leciała nad Kanadą kursem na Waszyngton. Szefowie połączonych sztabów uznali, że upoważ- nia ich to do uderzenia odwetowego. Przeprowadzono precyzyjny nalot na kilka wybranych sowieckich baz atomowych i lotnisk. W efekcie nieprzyjaciel... odpowiedział ogniem. Komandor podszedł do biurka, przełknął łyk ginu i wsunął do rzutnika pierwsze przezrocze. - Te zdjęcia zostały wykonane przez geosynchroniczny układ satelitarny głównego peryskopu. - Mieliśmy swój udział w powstaniu tej zabawki - rzekł Rand- stable. - Jak w przypadku każdego konfliktu globalnego - ciągnął Sverre - również trzecia wojna światowa obfitowała w wiele ekscy- tujących i wiekopomnych starć. - Na ekranie pojawiła się nieostra ciemna linia. Sverre pokręcił obiektywem i linia zmieniła się w po- szarpaną szczelinę. - Bitwa pod Joplin, stan Missouri - oznajmił. Zmienił przezrocze. Pole ognia, samochody leżące na dachach ni- czym wywrócone żółwie. - Bitwa pod Dearborn, stan Michigan. - Nowy slajd. Preria pokryta ciemnymi bliznami. - Bitwa pod Dodge City, stan Kansas. - Następne przezrocze. Rząd spalonych drzew na brzegu trzęsawiska. - Bitwa pod Winter Haven, stan Floryda. - No- we przezrocze. Ocean popiołów. - Bitwa pod Twin Falls, stan Idaho. Teraz obrazy pojawiały się seriami. Racine. Amarillo. Hager- stown. Bowling Green. Chattanooga. Bangor. W pół godziny Sverre wystrzelał cztery okrągłe zasobniki, każdy zawierający sto dwa- dzieścia przezroczy. Wyłączył projektor i obraz upadku miasta Troja w stanie Nowy Jork zniknął z ekranu. Zebrani siedzieli w gęstym mroku, popija- jąc gin. Randstable popiskiwał niczym pies śniący przykry sen. Brzdąc na przemian chrząkał i pokasływał. Przez pięć minut nikt nie powiedział słowa. - Na ile wiarygodna jest ta dokumentacja? - zapytał wreszcie Brzdąc. - Bez wątpienia sporo ludzi przeżyło - odparł Sverre - i jestem przekonany, że dziesięć czy piętnaście miast zostało pominiętych. - Zabłysło światło. - Jednak ogólnie biorąc, sytuacja po wojnie ją- drowej jest tu przedstawiona wiarygodnie. - Tak? Cóż, to absurdalne - rzekł Brzdąc. - Plan MARCH za- wierał wiele mechanizmów mających nie dopuścić do eskalacji konfliktu. - O mój Boże! - jęknął Randstable. - O Jezu! O mój Boże! - Geniusz wydobył pudełko z magnetycznymi szachami z kieszeni spodni. - Szybko! Czy ktoś zna jakieś dobre zadanie szachowe? Dajcie mi jakieś zadanie, proszę! - Umieścić osiem hetmanów na planszy w ten sposób, żeby ża- den nie bił drugiego. - Niewystarczająca liczba hetmanów - wyjęczał Randstable. - Zadanie bezsensowne. Już to rozwiązałem. - W porządku. Wykorzystując wszystkie cztery gońce... - Sver- re przerwał, spostrzegając, że generał Brzdąc Tarmac wyrwał swo- ją przenośną głowicę termonuklearną z kabury u pasa i trzyma ją groźnie uniesioną nad głową. - Komandorze Sverre, jeśli nie wykona pan mojego rozkazu, pozwolę sobie odpalić tę głowicę, detonując w ten sposób ładu- nek o sile rażenia jednej kilotony w odległości trzydziestu centy- 1AMES MORROW metrów od pańskiego brzucha. - Brzdąc wycelował miniaturową rakietą w Sverre'a. - Niniejszym nakazuję panu odwołać projekt „Cytrus". Równocześnie nakazuję wprowadzić koordynaty nastę- pujących stategicznych celów na terytorium wroga do pańskiego komputera pokładowego. - Wydobył niewielki kluczyk zza pazu- chy i wetknął go w otwór u podstawy głowicy. - Poligon rakietowy w Nowosybirsku, poligon w Kiereńsku, sztab sił rakietowych w Charkowie, fabryka głowic jądrowych w Mińsku, główny sztab dowodzenia w Gorkim, zastępczy... - Zawsze byliśmy z tobą - przerwał mu Sverre, uśmiechając się szeroko, ze wzrokiem pałającym niczym u sępa, którego George widział nad kraterem w Wildgrove - czekając na zaproszenie. - Nie wiem, do jakiej szkoły pan chodził, komandorze - rzekł Brzdąc - ale w Akademii Lotnictwa uczą, że zwycięstwo jest lep- sze od przegranej. - O mój Boże! - jęczał Randstable, ustawiając figury szacho- we. - O Jezu! Sverre położył kościstą, zniszczoną dłoń na ramieniu George'a. - Sądzę, że powzięcie strategicznej decyzji pozostawimy obec- nemu tutaj panu Paxtonowi. Powiedz jedno słowo, George, a wy- ślę trzydzieści sześć moich rakiet, w pełni uzbrojonych, na teryto- rium wroga. Potężne uderzenie odwetowe o sile stu czterdziestu czterech megaton. - Chce pan, żebym ja zadecydował? - zapytał George. - Tak - odparł Sverre. -Ja? - Zgadza się. - Dlaczego ja? - Ciekaw jestem, co się stanie. George nie uważał za właściwe, by los Związku Socjalistycz- nych Republik Radzieckich leżał w jego rękach. - Naprawdę nie mam po temu odpowiednich kwalifikacji - rzekł. - Walczyłeś w równie wielu wojnach atomowych co reszta z nas - powiedział Sverre. George wyobraził sobie nagrobek wysoki na półtora kilometra, wzór numer 1067 w kolorze szaroniebieskim. Niezliczone nazwy wyryte były w granicie. DULUTH. DODGE CITY. SAN FRANCI- SCO. FILADELFIA. CHRYSLER. CBS. XEROX CORPORATION. FINAŁ NBA. Jak Sverre to nazwał? Uderzeniem odwetowym? Posiadamy realny i uzasadniony powód. Oni zmietli nas z powierzchni ziemi. Musimy odpowiedzieć tym samym. A jednak... - Powiedz mi, czy dobrze zrozumiałem, Brzdąc - rzekł George. - Chcesz wysadzić w powietrze Rosję, tak? - Chcę zniszczyć ich rezerwy głowic nuklearnych i uniemożli- wić użycie ich w następnych atakach - odparł Brzdąc. - Dlaczego? - Co powiedziałeś? - Zapytałem dlaczego. - Takie są wymogi narodowej strategii obronnej, oto dlaczego. - Tak, tak, rozumiem - rzekł George. - Jasne. Tyle że jeśli ma- my mieć narodową strategię obronną, Brzdąc, to czy nie potrzebu- jemy również... tego... no... - Czego? - zapytał generał Tarmac. ; - Narodu. f j - To warunek konieczny - powiedział Randstable, którego le? i wa półkula mózgowa przygotowywała się do rozegrania partii sza- chów z prawą. - Proszę, odłóż tę zabawkę, zanim wszystkich nas zabijesz. - Jeśli nie zniszczymy ich zapasów - nalegał Brzdąc - użyją ich do wykończenia tych, co przeżyli. - Choć to bolesne, sądzę, że musimy przyznać, iż strategia MARCH przestała w obecnej sytuacji obowiązywać - rzekł Randstable, wpatrując się tępo w szachownicę. - Nawet plan SPASM przestał być aktualny. Motywy obu stron zmieniły się diametralnie. - Obrócił się nagle ku dowódcy okrętu, gestykulu- jąc nerwowo. - Z drugiej jednak strony, o co chodzi z tą Antark- tydą? - Pańskim obecnym zadaniem - odparł Sverre - jest przepra- cowanie poczucia winy wspólnie z doktor Yalcourt. Brzdąc sapał i pocił się, jakby trawiony gorączką. - Potrzebny wam motyw? Mam go. Zemsta to może nie naj- piękniejsze słowo, ale tego właśnie się od nas oczekuje. - Słusznie! - zawołał Sverre. - Wszystkim tym milionom mar- twych ludzi winni jesteśmy uśmiercenie kolejnych milionów ludzi. Niech pan uważa, jak interpretuje pan doktrynę strategicz- ną, generale, bo może pan wyjść z tej wojny bez jednego medalu. Paxton, potrzebna mi twoja odpowiedź. JAMES MORROW XEROX CORPORATION. FINAŁ NBA. KAWA MAXWELL. BATONIKI HERSHEY. MISTRZOSTWA ŚWIATA W PIŁCE NOŻ- NEJ. CHIPSY ZIEMNIACZANE. CIOCIA ISABEL. KUZYN WIL- LIE. NICKIE FROSTIG. JUSTINE PAXTON. HOLLY PAXTON. Zemsta. George zobrazował to słowo w myślach. Najwyraźniej Brzdąc jest przekonany o swojej racji. Jednak ostateczna decyzja należy do mnie - do mnie i tylko do mnie. Epitafium pojawiło się u podstawy półtorakilometrowego nagrobka. UDERZENIE OD- WETOWE O SILE STU CZTERDZIESTU CZTERECH KILOTON NIE PRZYWRÓCI NAM ŻYCIA. To przesądziło sprawę. - Sądzę, że chciałbym zacząć dostawać świeży sok pomarańczo- wy do śniadania - powiedział George. - Podobno zapobiega szkor- butowi. - Kiepska decyzja, Paxton - wycedził Brzdąc. - Naprawdę zła. - Przykro mi - odparł George cicho. Na czole generała pojawiły się krople potu. - Dziesięć sekund, komandorze. Tyle ma pan czasu, potem Da- wid wystrzeli z procy. Dziewięć... osiem... siedem... - On blefuje - powiedział Randstable, który nadal nie wyko- nał pierwszego ruchu. - Stawiam sto do jednego, że tego nie zrobi. Sverre podszedł do biurka, usiadł i wrócił do pisania „Sagi oThorze". Brzdąc wycelował głowicę. - Sześć... pięć... cztery... - Uważam, że w ogóle go nie mam - powiedział Randstable. - Czego? - zapytał Sverre. - Trzy... - Poczucia winy - odparł Randstable. - Dwa... - Zajmiemy się tym - powiedział Sverre. Marcowy Zając wydał dziwny odgłos. George'owi skojarzył się on z rechotem płynącym z głośników w gabinecie luster wesołego miasteczka w Wildgrove. Uścisk palców Brzdąca Tarmaca zelżał i miniaturowa rakieta upadła na podłogę. Leżąca na dywanie bar- dziej niż kiedykolwiek przypominała zabawkę. - Nigdy nie widziałem takiego modelu - rzekł Sverre, wskazu- jąc śmiercionośny drobiazg Brzdąca swoim gęsim piórem. Marcowy Zając opadł na sofę, przełknął nieco ginu. Sapiąc 1 Pojękując, zaczął użalać się nad swoim zniszczonym krajem. Sverre wstał zza biurka, podniósł rakietę z podłogi. - Jaki rodzaj naprowadzania? - zapytał. - Sterowanie bezwładnościowe - wymruczał Randstable - wsparte systemem rozpoznawania cech terenu. - Napęd? - Silnik turbinowy dwuprzepływowy, chłodzony powietrzem, typ F-218. - Siła ciągu? - Cztery kilogramy. Później tego dnia, kiedy członkowie operacji „Erebus" zniknę- li, Sverre nakazał swoim oficerom i marynarzom zająć pozycje bo- jowe. Do komór wyrzutni wtłoczono sprężone powietrze, żeby wy- równać ciśnienie oceanu. Otwarto luki. Odpalono niewielkie rakiety na ogonie każdej z głowic. Woda w komorach zagotowała się, powstała para, wypychając głowice na powierzchnię oceanu, gdzie włączyły się główne silniki. Odpadły osłony. W ciągu kwa- dransa rakiety rozrzuciły swoją jałową zawartość do wód Zatoki Meksykańskiej, od Floryda Keys aż po zgliszcza miasta Nowy Or- lean. Jak wszystkie atomowe łodzie podwodne klasy Filadelfia, rów- nież „City of New York" krył w swoich trzewiach labirynt zapo- mnianych przejść i nie oznaczonych korytarzy. Opuszczając kabi- nę Sverre'a George był świadom, że Brzdąc jest na niego obrażony - świadczyła o tym jego kwaśna mina, sztywny chód - więc pospie- szył naprzód, wkrótce znajdując się w zakamarkach okrętu. Na- gie żarówki wisiały na brązowych kablach niczym jarzące się pa- jąki. Powietrze było nieprzejrzyste i nieruchome. George słyszał szum pracujących urządzeń. W innych okolicznościach byłby roz- drażniony, że się zgubił, ale nadal odczuwał głęboką radość z po- wodu powzięcia strategicznej decyzji. Dzięki niemu mężczyźni, kobiety i dzieci, obywatele Związku Radzieckiego, uniknęli nara- żenia na uderzenie odwetowe - to mój nagrobek dla Holly, pomy- ślał, wspanialszy i trwalszy od granitu. Zaczął walić pięściami w drzwi. Echo obijało się po pustym ko- rytarzu. Sprawdził klamki. Wszystkie kabiny zamknięte były rów- nie hermetycznie jak przypominający wiejską chatę rodzinny grób Sweetserów na cmentarzu Rosehaven. Przeszył go dreszcz lę- ku - obawa, że Peach i Cobb pojawią się nagle nie wiadomo skąd JAMES MORROW i poddadzą go jakiejś nowej wymyślnej torturze. Do diabła, każdy podpisałby tamtą idiotyczną umowę. Każdy. Czarna krew. Taka jak krew pani Covington. Nad pewnymi sprawami nie należy się zbyt głęboko zastanawiać. Będę myślał o czymś innym. Holly oca- liła Rosję... Pod sąsiednimi drzwiami pojawił się i odpłynął niby morska fala pomarańczowy blask. George podszedł bliżej, zapukał. - Proszę - rozległ się kobiecy głos. George wszedł i ujrzał potwora. Zamarł, przez głowę przelecia- ło mu: tak, to znowu one, próbują mnie przestraszyć... Kiedyś już widział tę istotę. Stwór przypominał ogromnego skrzydlatego rekina. Oczy na- biegnięte miał krwią, z jego nozdrzy wydobywały się płomienie i kłęby dymu niby z czynnego wulkanu. - Witaj, George. Pośrodku kabiny stara kobieta stała pochylona nad urządze- niem, które, jak wiedział dzięki wizycie w bostońskim Muzeum Dziecięcym, nazywało się latarnią magiczną. Snop światła biegł z wnętrza skrzynki ku obrazowi sępa na ścianie. Kobieta miała twarz ukrytą w cieniu. Wydobyła szklaną płytkę z wnętrza antycz- nego urządzenia i dołączyła ją do stosu podobnych malunków na stole. - Pani Covington! Nie spodziewałbym się, że tutaj panią spo- tkam. - Miło znowu cię widzieć, George. - Wykonałem szkice szablonów, o których rozmawialiśmy. - Jak zwykle, obecność pani Covington wprawiła go w dobry humor. - „Była lepsza, niż sądziła", pamięta pani? „Nigdy się nie dowie- dział, co tu robił". Wyglądały całkiem nieźle. Wzór siedemdziesiąt trzydzieści cztery. Chyba się spaliły. - Nie możemy rozwodzić się nad losem Wildgrove - stwierdziła Nadine. - Uwielbiałam to miasteczko. Dzieci. Nickie Frostig umarł na moich rękach. Obrażenia w wyniku fali uderzeniowej. - Wskazała szklane przezrocza. - Niektórzy twierdzą, że te malunki pokazują przyszłość. - Jej płaszcz przeciwdeszczowy wydawał się wilgotny i śliski, jakby zrobiony był z żywych węgorzy. - Czy wie- rzysz w przepowiednie? - Jestem unitarianinem, proszę pani. - Należały do mojej rodziny od stuleci. Namalował je Leonardo da Vinci w ostatnich dniach przed śmiercią. Jasnowidz Nostrada- 7. Tak oto kończy się świat mus - ten wspaniały, odważny, walczący z zarazą renesansowy uczo- ny - podyktował ich treść. Chcesz zobaczyć przyszłość, George? Wsunęła nowe przezrocze. Niski, muskularny, brodaty mężczy- zna stał na bezkresnej lodowej równinie. - Mój Boże, wygląda na to, że naprawdę jadę na Antarktydę - powiedział. Przezrocze zmieniło się. George ujrzał siebie w kasynie Srebr- ny Dolar, grającego w pokera z Randstable'em i Wengernookiem. Pokaz był o wiele ciekawszy i bardziej intrygujący niż ten, który został zaprezentowany wcześniej tego popołudnia. Obraz: George siedzący przy stole bankietowym, jedzący szynkę. Obraz: komandor Sverre podcinający sobie żyły nożem. Obraz: sęp poże- rający martwego pingwina. Nagle pojawiło się przezrocze przedstawiające szczęśliwą ro- dzinę - mąż, żona, dziecko. Wszyscy troje ubrani w stroje ochron- ne. Kombinezon dziecka był złoty. Obejmowali się radośnie. Ich uśmiechy wysyłały dwa razy więcej światła niż płomień latarni magicznej. Żaden obraz, namalowany, sfotografowany czy wyśniony, nie zrobił nigdy na George'u takiego-wrażenia jak ten zręcznie wyko- nany przez Leonarda. Dzieckiem była Holly. Wobec tego faktu stwierdzenie, że mężczyzną jest on sam, a kobietą doktor Morning Yalcourt, wydawało się niemal niedorzeczne. - Znam mężczyznę - powiedziała Nadine. - I widziałam tutaj również tę kobietę. Ale dziecko... - To Holly! Przyszłość! Niektórzy twierdzą, że te malunki poka- zują przyszłość! - Nikt oprócz ciebie nie wydostał się z Wildgrove. Doktor Yal- court powiedziała ci o tym. - Ale ona wygląda jak Holly. - Dokładnie jak ona? - Tak. Dokładnie. No, może niezupełnie. Ale... jeśli to nie jest Holly... to... może siostrzyczka, którą miała mieć Holly? - Nikt oprócz ciebie nie wydostał się z... W porządku. Nie jej siostra. Nie Aubrey. Zatem kto? Przyjrzał się rozświetlonej, migotliwej twarzy doktor Valcourt. Chociaż nie bardzo potrafiła się uśmiechać - zapamiętał jej chłodny, obceso- wy sposób zachowania - starała się, jak mogła. - Przyrodnia siostrzyczka Holly? Ożenię się z doktor Yalcourt i będziemy mieli córkę? JAMES MORROW - Rozsądna hipoteza. - Nazwę ją Aubrey. - Piękne imię. Czy podoba ci się doktor Yalcourt? - Ani trochę. - Zła odpowiedź, uznał. - Nauczę się ją lubić. - Ogarnęło go podniecenie. - Zrobię wszystko, żeby urodziła się Au- brey. Poślubię węża. Nadine wyciągnęła przezrocze z rodzinnym portretem. - Najwidoczniej ponownie staniesz się ojcem. Wyobraził sobie mechanicznego konia sprzed baru sałatkowe- go U Sandy. Aubrey siedziała w siodle, rozchichotana, rozbawio- na. Koń. Osiołek. Muł. Bezpłodność... - Nie, to też nie może być prawda - powiedział. - Jestem bez- płodny niczym muł. To właśnie powiedział mi doktor Brust. Moje spermatocyty... promieniowanie... Nadine wsunęła kolejny slajd. Mężczyzna podchodził do bram wspaniałego białego miasta. Marmurowe blanki jego murów lśni- ły w blasku księżyca. George ujrzał, że pielgrzymem jest on sam. - Nawet w naszych czasach chaosu - rzekła Nadine - są miej- sca, gdzie można odzyskać płodność. Ziemia ma swoje marmuro- we miasta. Nadine owinęła szklane przezrocza marynarskim ręcznikiem i wsunęła zawiniątko do kieszeni płaszcza. Otworzyła drzwiczki la- tarni magicznej, zdmuchnęła płomień i schowała urządzenie do płóciennej torby. - Pomogę pani - powiedział George. Jakby nie słyszała. Zarzuciwszy torbę na ramię, wyszła na ko- rytarz. George ruszył za nią w górę po kręconych schodach. Tak wielce zafascynowany był ideą reinkarnacji Holly - Aubrey Pax- ton, przepowiedzianą przez Nostradamusa, namalowaną przez Leonarda da Vinci, zrodzoną z ojca George'a Paxtona przez Mor- ning Yalcourt - że poczuł się rozczarowany, kiedy zobaczył, gdzie wyprowadziła go Nadine: na pokład okrętu podwodnego. W po- wietrzu unosiły się kłęby czarnego dymu. Fale roztrzaskiwały się o pędzący dziób. Wiatr szczypał w policzki; szarpał jego włosami niby grzebień w rękach mściwego rodzica. Boże! Jak zimno! Otwarta szalupa kołysała się przy kadłubie okrętu. Nadine sie- działa za sterem. Wciągnąwszy żagiel, sięgnęła do kieszeni płasz- cza i wydobyła szklane przezrocze, chroniąc je dłonią przed wilgo- cią. George przyjął szkiełko niby żebrak kromkę chleba. - W jaki sposób mogę odnaleźć to miasto?! - zawołał. - Nie mam pojęcia - odpowiedziała pani Covington, odpły- wając. - Czy ten Nostradamus wiedział, co mówi? - Wiedział swoje. Wielki, poszerzający się przestwór wody i oceanu rósł pomię- dzy nimi. George spojrzał na malunek pędzla Leonarda - niesa- mowicie szczegółowy, odrobiony mistrzowską ręką - i szczególne wrażenie zrobił na nim pewny, wyrazisty kontur pięknej twarzycz- ki Aubrey. Wiatr stężał. George'owi z włosów ściekały krople mor- skiej wody. Schował przezrocze pod koszulę, żeby się nie zamoczy- ło. Kiedy spojrzał ku horyzontowi, łódka Nadine Covington stała się lśniącym białym wiórkiem prącym na południe ku ciepłym morzom. ROZDZIAŁ 8 w którym nasz bohater jest świadkiem wielu zaskakujących efektów wojny nuklearnej, w tym śmierci z pragnienia, fałd czasowych i zatrzaśnię- tych drzwi - Miałem szczęśliwe dzieciństwo - rzekł George na początku swojej pierwszej sesji terapeutycznej. - Znaczenie szczęśliwego dzieciństwa jest mocno przesadzone - odparła pani psycholog. Przy pierwszym poznaniu Morning Yalcourt wydała się Geor- ge'owi w pewien sposób aktrakcyjna, teraz jednak ujrzał, że chi- rurgiczna maska, jaką miała na sobie przy tamtej okazji, kryła policzki upstrzone niezliczonymi piegami, nos zmarszczony, jak- by wyczuwał nieprzyjemną woń, i usta wygięte w na poły pogard- liwym grymasie. A jednak Leonardo namalował ją z ciepłym uśmiechem... najwyraźniej był artystą obdarzonym wielką wy- obraźnią. - Będę szczera - powiedziała doktor Yalcourt. - Rozwój syn- dromu postnuklearnego poczucia winy grozi nagłym załamaniem nerwowym. By do tego nie dopuścić, musimy wyrwać pewne fakty z mroków zaprzeczenia, wypychając je na dzienne światło świado- mości. Czy ta pompatyczna kobieta naprawdę może okazać się matką Aubrey? Kiedy pojawi się ciepły uśmiech? - Miałeś ostatnio jakieś kłopoty ze snem? - zapytała. - Cierpiałem na lunatyzm. Dwaj podporucznicy wyleczyli mnie z tego. - Którzy podporucznicy? - Peach i Cobb. Powiedzieli, że zawsze byli ze mną, czekając na zaproszenie. - Ale teraz śpisz już dobrze? -Tak. - Tracisz na wadze? -Nie. - Wypróżnienia masz regularne? - Bez zarzutu. - Zakochanie się w tej kobiecie będzie wymaga- ło sporego wysiłku. - Przepisywałam ostatnio sporo środków uspokajających - po- wiedziała doktor Yalcourt - ale w twoim przypadku wolałabym te- go nie robić. Znaleźli cię ściskającego złoty kombinezon ochronny. - Dostałem go od wynalazcy. Profesora Theophilusa Cartera. Zmusił mnie do podpisania umowy kupna. - Wiem. Przyznanie się do współudziału. Nie aprobuję takich rzeczy. Powiedz mi, co się stało po twoim wyjściu z lokalu Cartera. George wciągnął powietrze przez zęby, aż zabolało go w środ- ku. Opowiadał o palącym świetle i wielkim grzybie na niebie, ra- nach, czarnym pyle i błaganiach o wodę, o ludziach wymagają- cych przewiezienia do szpitali, które już nie istniały. Po każdym zdaniu następowała pauza, tak że trwało blisko godzinę, nim do- tarł do roztrzaskanego mechanicznego konia przed barem sałat- kowym U Sandy. - Mała uwielbiała tę zabawkę - powiedział. Coś ścisnęło go w gardle. - To nie do wytrzymania, prawda? Zaskoczyła go delikatność w głosie Morning Valcourt. - Nie do wytrzymania - powtórzył. - Zimy w Chicago są bardzo mroźne - mówiła dalej cicho - ale miałam dużo książek, całe mieszkanie obstawione półkami od podłogi po sufit, tak że było nam całkiem dobrze, mnie i kotom. Kładłam wszystkich ciepłych autorów po nawietrznej - Emily Dickinson, Scotta Fitzgeralda. Henry James sam daje własny po- wiew. Mieszkałam o przecznicę od mojej młodszej siostry - pasto- ra metodystycznego i w pewnym sensie lepszej terapeutki ode mnie. Nazywaliśmy Linde białą owcą rodziny. Chcę tylko zapew- nić jej pochówek. - Leonardo miał rację: Morning potrafiła się JAMES MORROW uśmiechać. Nie był to jednak radosny uśmiech matki na szklanym malowidle, lecz dzielny, twardy uśmiech kogoś powstrzymującego łzy. - Linda była najlepszą osobą, jaką znałam. - To byłby świetny napis na nagrobek. Zastanawiam się, jak odbierają swój obecny stan. - Twoja żona i córka? - Tak. I inni. - Zastanawiasz się, jak odbierają... - Swój obecny stan. To wariactwo, nieprawdaż? - Uważasz to za wariactwo? - Są martwi. Nie mogą niczego odczuwać... Sverre powiedział, że jest garstka ocalałych. - Bez wątpienia. - Nie przypuszczasz chyba...? - Nie, nie przypuszczam - odpowiedziała doktor Yalcourt. - Pomyślałem tylko... - Wszedłeś do kratera po bombie, prawda? A potem twój są- siad cię postrzelił? George przygryzł dolną wargę. - Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, krążył nade mną sęp. - Co takiego? - Sęp. Wielki czarny sęp, potężny jak latający dinozaur, wiesz, pterodaktyl. - Pterodaktyle nie były dinozaurami. - Zmarszczyła brwi w za- myśleniu. - Ale to ciekawe. To nie pierwszy raz, kiedy sępy poja- wiły się w annałach psychoterapii. Stworzenia te prześladowały niegdyś wielkiego Leonarda. - Leonarda da Vinci? - zapytał George. - Tak. - Mam jeden z jego malunków. - Wierzysz, że masz oryginalnego Leonarda? - Trzymam go w kabinie. Doktor Yalcourt na moment uciekła wzrokiem w lewo, jakby chciała powiedzieć, „Cóż, robota sama pcha się nam w ręce, nie- prawdaż, ty świrze?", po czym wstała. Jej sztywny i odpychający szary kostium był jak pas cnoty na całe ciało. Podeszła do półki z książkami na temat chorób umysłowych. Wystrój jej gabinetu łączył to, co racjonalne, z tym, co pierwotne - tablica anatomiczna, tkaniny naścienne z rysunkami w stylu in- diańskim, ceramiczny model mózgu, posąg hinduskiego bożka, sprzęt do badania biologicznego sprzężenia zwrotnego, obsydia- nowy nóż, który ostatni raz był używany przy składaniu ofiar z lu- dzi. Doktor Yalcourt wydobyła cienki tom, przelotnie pokazała George'owi okładkę - „Leonardo da Vinci: studium psychoseksual- ności" Zygmunta Freuda - i otworzyła mniej więcej pośrodku. - Leonardo opowiadał - mówiła - że kiedy był dzieckiem, sęp sfrunął do jego kołyski i pomasował mu usta ogonem. Czy twój sęp też to zrobił? - Mój sęp? - Ten, który pojawił się w kraterze. - Twierdzisz, że to była halucynacja? - A jak ty uważasz? - Nie wiem. - George nie miał najlepszego zdania o swojej pierwszej sesji terapeutycznej. - Mój sęp nie masował mi ust - oznajmił. - Leonardo, jak się wydaje, urodził się jako dziecko nieślubne. Był mocno związany z matką - zawsze odnosili się do siebie bar- dzo czule. W pradawnych czasach kult macierzyństwa był często związany z postacią sępa. Egipcjanie wierzyli, że jest to gatunek pozbawiony samców, zapładniany przez wiatr. Poprzez fantazję z sępem Leonardo przyznawał się do seksualnie znaczącej relacji z matką - tak tłumaczył Freud. Ogon rozwierający wargi. Coitus. - Myślałem, że będziemy rozmawiali o moich problemach - rzekł George. Morning Yalcourt zatrzasnęła książkę, jakby była to żelazna pułapka. - W poniedziałek rozpoczyna się twoje zanurzenie w śmierć - oznajmiła spokojnie. George wydobył portfel i wyciągnął z niego barwny prostoką- cik. - Zrobisz mi przysługę? Schowaj to gdzieś, gdzie tego na pew- no nie znajdę. - Położył prostokącik na biurku. - Nie mogę prze- stać się na to gapić. Terapeutka chwyciła portret Holly - jej zdjęcie z przedszkola Słonecznik - i schowała do górnej szuflady biurka. Fotografia Holly była źródłem smutku - „nie do wytrzymania" brzmiało określenie terapeutki, idealne określenie na taki żal - JAMES MORROW ale portret jego, Aubrey i Morning był czymś zupełnie innym. George spoglądał na obrazek tak często, jak tylko mógł, badając w coraz to nowym oświetleniu, zapamiętując każde pociągnięcie pędzla. W sobotnie popołudnie przyglądał mu się tak długo, że stracił poczucie czasu i w efekcie spóźnił się kilka minut na seans długaśnej ekranizacji „Wojny i pokoju" w reżyserii Siergieja Bon- darczuka. Pierre Bezuchow i książę Andriej Bołkoński szli przez las. „Je- śli źli ludzie mogą współpracować dla osiągnięcia swoich celów", mówił narrator, „mogą też czynić to ludzie dobrzy, dla osiągnięcia swoich". George'owi podobały się sceny bitewne spod Schoengraben i Austerlitz. Szeregi żołnierzy ciągnęły się w nieskończoność, dale- ko poza zasięg obiektywu kamery. Kiedy zabłysły światła na pierwszą przerwę, spostrzegł, że je- dynymi widzami w miniaturowej salce są on sam, jakiś rekrut, Randstable oraz - obracający się teraz w rzędzie z przodu, kieru- jący spojrzenie na George'a - starszy dżentelmen, który ze swoją bujną brodą i wydatnym brzuchem mógłby z powodzeniem odgry- wać rolę świętego Mikołaja. - Witaj, przyjacielu. - Kiedy święty Mikołaj się uśmiechnął, je- go broda rozłożyła się niczym ogon pawia. * i - Ty również zostałeś wyratowany w ramach operacji „Erę- l bus"? - zapytał George. - Brian Overwhite - przedstawił się Mikołaj, kiwając głową. - Amerykańska Agencja do spraw Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia. - Słyszałem, że jesteś na pokładzie. - Mieliśmy rozpocząć sesję rozmów STABLE III. Mój bilet do Genewy właśnie nadszedł, kiedy ta wojna... niesamowite, praw- da? Ludzki umysł nie jest przygotowany na takie rzeczy. Ataki nu- klearne. Błędna strategia odstraszania. Porozumienie STABLE III miało wymusić nałożenie ostrych limitów w dziedzinie broni anty- satelitarnych i siły ciągu rakiet. - Jestem Paxton. - George wyciągnął dłoń. Prawe ramię Over- white'a było unieruchomione w gipsowym pancerzu. - Znalazłeś się pod ostrzałem? - Nie, dwaj nierozsądni podporucznicy złożyli mi wizytę. Kuzyni. - Wiem, o czym mówisz. - Powiedzieli: „Przez całe życie ograniczałeś wolność innych, teraz odpłacimy ci tym samym!". Złamali mi rękę. Strzaskali kość łokciową, cholera! Zgłosiłem wypadek porucznikowi Grassowi. I wiesz co? Facet mnie wyśmiał. Właśnie tak. Wyśmiał mnie. - Wydaje się, że załoga ma wobec nas jakieś uprzedzenia - rzekł George. - Weźmy mnie, na przykład. Zostałem umieszczony w komorze torpedowej. - Uprzedzenia? Tak, sądzę, że to odpowiednie słowo. - Over- white podrapał się po gipsie, jakby coś go swędziało. - Powiedz mi, George, czego bardziej się obawiasz, promieni gamma czy beta? - Słucham? - Promienie gamma przenikają twoje ciało, ale cząsteczki beta kryją się w jedzeniu, które spożywasz, i w powietrzu, którym od- dychasz. - Overwhite pogłaskał się po szyi pod brodą. -Trzeba ob- serwować powiększanie się tarczycy. Promienie beta atakują ten gruczoł, szczególnie u dzieci. To straszne, kiedy nie pozwalają ci negocjować jednego cholernego porozumienia rozbrojeniowego. George pragnął, żeby projekcja została już wznowiona. - Dobry film, co? - Rozumiem twój punkt widzenia. Osiem godzin podrzędnej techniki filmowej w służbie mętnej sowieckiej propagandy, a jed- nak należy podziwiać rozmach i wierne oddanie tołstojowskich szczegółów. - Overwhite pomasował się po łokciu. - Nowotwory złośliwe prawie nigdy nie powstają w łokciach. - Była słaba frekwencja - rzekł George. - Tych marynarzy interesują tylko Clint Eastwood i gołe cycki. - Overwhite splótł palce. - Rak zasadniczo nie atakuje też palców. - Podrapał się po klatce piersiowej. - Ogólnie biorąc, nie musimy też martwić się rakiem piersi. Później tego popołudnia Rosjanie wycofali się w rozsypce spod Borodino, Andriej zmarł z powodu odniesionych ran, Wielka Ar- mia okupowała Moskwę, Napoleon rozpoczął swój tragiczny od- wrót, a Pierre skończył w ramionach żywiołowej i sympatycznej Nataszy Rostowej. MorningYalcourt okaże się zapewne całkiem żywiołowa i sym- patyczna, uznał George, kiedy ją lepiej poznam. Z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba psychotera- peuci w drugiej połowie dwudziestego stulecia byli przepłacani. Sto dolarów za godzinę to wygórowana cena za wysłuchiwanie cu- dzych żalów. Jednak ludzie nie rozumieją, pomyślała Morning, że )AMES MORROW ja nigdy nie przestaję pracować, w dzień czy w nocy. Kiedy jem drugie śniadanie, myślę o pacjentach. Nawet o nich śnię po nocach. Usiadła pośrodku pomieszczenia peryskopowego i rozłożyła swoje drugie śniadanie. Termos z chudym mlekiem, kanapka z ogórkiem. Miała nadzieję zrzucić trzy kilogramy do końca po- dróży. Przypomniała sobie o pacjencie z Departamentu Obrony. Wengernook. Tyle przeżył - widział na własne oczy, jak jego żona umiera z powodu choroby popromiennej - i nie potrafił wyrazić swych uczuć. Opowiadał tylko o systemie obrony rakietowej. Do tego Randstable, ględzący w nieskończoność na temat zdalnego sterowania i swojego „dawnego instytutu". Mylił analizę systemo- wą z myślą. Plus specjalista od rozbrojenia. Biedny Overwhite, atakowany przez nie istniejące nowotwory. Stłumienie... Skończyła jeść, wrzuciła resztki do kosza. No i ten Paxton. Dlaczego patrzy na mnie w ten sposób? Nie chodzi o seks, nie wyłącznie. On chce ode mnie czegoś jeszcze. Drzwi otworzyły się z cichym sykiem. George wiedział, że jako unitarianin nie jest przygotowany do radzenia sobie z kwestiami metafizycznymi, takimi jak przepo- wiednie namalowane na szklanych płytkach. Postanowił podejść do problemu z założeniem, że Leonardo nie przedstawił nie- uchronnego biegu wypadków, lecz raczej możliwą wersję przyszło- ści, coś, co może się zdarzyć dzięki pracowitości i pomysłowości. Nie zawiodę Leonarda, Nostradamusa i przyrodniej siostry Holly, postanowił. Będę zalecał się do Morning Valcourt, sprawię, że w jej oczach stanę się kimś fascynującym, zakocham się w niej, a na koniec przekonam ją, żeby została moją żoną. - Ty i ja mamy wiele wspólnego - powiedział, wchodząc do przedziału peryskopowego. - Czy wiesz, że sprzedawanie nagrob- ków jest bardzo podobne do psychoterapii? Ja też rozmawiam z ludźmi o ich problemach. - My leczymy słowami - odparła Morning bezbarwnym tonem. - My na przykład mamy nagrobki poczucia winy. I nagrobki sa- monienawiści. - Ach tak? Dostrzegł, że błędnie interpretował wyraz jej twarzy. Dziwne skrzywienie ust nie było efektem opryskliwości, lecz ciągłego mó- wienia prawdy, drżenie nozdrzy zaś należało przypisać wrażliwo- ści, a nie snobizmowi. Dotknął swojej obrączki ślubnej. Wybacz mi, Justine. - Chcę, żebyś przyjrzał się pożarowi - powiedziała doktor Val- court. - Pożarowi? Napatrzyłem się wystarczająco w Wildgrove. - Zimna profesjonalistka, pomyślał. - Wildgrove to nic w porównaniu z tym. - Poprowadziła go do głównego peryskopu. - Odessie przypadł wątpliwy zaszczyt, jest ostatnim miastem trafionym głowicą nuklearną. Została zaatako- wana pięć dni temu przez atomową łódź podwodną „Atlanta". Wciąż płonie. - Odessa? Chcesz powiedzieć, że... rosyjskie miasta zostały jednak trafione? Nasi nie ograniczyli się do zniszczenia baz rakie- towych? - To podstawowa strategia wojenna. Wysadziliśmy w powietrze ich bazy i magazyny, ale oni myśleli, że chodzi nam o ich miasta, więc zaatakowali nasze miasta, i tak... qui pro quo. George przycisnął oko do gumowej osłony obiektywu. W polu widzenia pojawiła się rozszalała pomarańczowa mgła. Wyregulo- wał ostrość. Odessa stała w płomieniach. Niebiosa wypełniał czar- ny dym. - Tekstylia, materiały izolacyjne, zapasy ropy, tworzywa sztucz- ne... opału jest dość - powiedziała Morning. - Ci, co jeszcze oddy- chają, wciągają do płuc masę trujących substancji. - Wiesz tak dużo - rzekł George, mając nadzieję, że jego głos brzmi uwodzicielsko. Pomieszczenie peryskopowe, uznał, jest kiepską scenerią na rozwój romansu. Będzie musiał zaprosić ją na randkę. Czy kino będzie najlepsze? Kręgielnia? A może kasyno? Morning obróciła peryskop, tak że teraz wskazywał kontynent, na którym niegdyś znajdowały się Stany Zjednoczone Ameryki. Pożary. Z powrotem na Związek Radziecki. Pożary. Ameryka. Poża- ry miast. Pożary odwiertów naftowych. Pożary kopalni. Pożary pre- rii. Pożary torfowisk. Pożary lasów. Ciężki całun wisiał w powie- trzu, czarny jak krew Nadine Covington i podporucznika Peacha. Tej nocy - z poniedziałku na wtorek - George śnił, że jest zbu- dowany z dymu. Nogi z dymu nie chciały go nieść. W rękach z dy- mu nie potrafił nic utrzymać. Potem nadszedł wtorek. Znowu przy peryskopach. - Czy możesz mi powiedzieć, jaki jest dzisiaj dzień, George? - zapytała doktor Yalcourt. Czy to tylko złudzenie, czy też jej pytania stawały się coraz bardziej bezsensowne? JAMES MORROW - Dziesiąty stycznia. Jestem na pokładzie od trzech tygodni. - Świetnie. Lecz na zewnątrz jest początek lipca. - Na zewnątrz? Gdzie? - Na świecie. - Słucham? - Czas uległ zniszczeniu, George. To kolejny z wielu efektów wojny nuklearnej, których nikt nie przewidział. Wszystkie cząstki elementarne zostają zniszczone i nagle trach! - czas wygina się i fałduje. Tutaj mija minuta, ale tam może to być godzina, dzień albo tydzień. - Fałduje? - Jak chiński ekran. Fizyka postnuklearna... nawet Einstein by tego nie przewidział. W lokalnych obszarach tkaniny kwantowo- -dynamicznej przestrzeń przejmuje rolę czasu i vice versa. We- dług posiadanych przez nas informacji są tylko dwa miejsca, gdzie czas nadal biegnie po staremu. Ten okręt jest jednym z nich. Drugim jest Antarktyda. Gniewasz się? Przypomniał sobie książkę, z której czytał Holly do snu, „Car- rie z Przylądka Cod", o małżach i samotnych krabach. Jestem kra- bem pustelnikiem, pomyślał. Przytknij pochodnię do mojego pan- cerza, nic nie poczuję. Podrap mnie, nie doznam bólu. - Jeśli czas jest pomarszczony, to tak właśnie jest - powiedział wreszcie. - My, kraby pustelniki, potrafimy znieść wszystko. - Wy kto? - Kraby pustelniki. - Tak. Kraby pustelniki. Świetnie - powiedziała Morning. - Kraby pustelniki wyszukują pancerze, ponieważ chcą przeżyć - dodała w zamyśleniu. - Kraby pustelniki wierzą w przyszłość - do- kończyła. Zaczyna jej na mnie zależeć, pomyślał. Czy powinienem po- kazać jej mojego Leonarda? (Proszę, zobacz. Ty i ja mamy wziąć ślub i mieć dzieci!). Nie. Jeszcze nie - nie zrozumiałaby. Uznała- by to za żart albo oznakę poczucia winy, albo dziwną próbę uwie- dzenia. - Jocotepec, Meksyk - powiedziała. Nachylił się ku peryskopowi, przekręcił pierścień ostrości. - Dzisiaj - ciągnęła - zajmiemy się lodem. Tłum wieśniaków stał na zamarzniętym jeziorze. Sadze zakry- wały niebo. Padał zimny deszcz. Ocaleńcy szczękali zębami, wy- dychając kłęby pary. Okrywały ich łachmany. Wielu stało boso - mieli sine nogi, czasem brakowało im kilku palców u stopy. Po- zbawieni nadziei, tłoczyli się wokół wątłego ogniska. - Zdaje się, że mówiłaś coś o lipcu. - Tak, lipiec. Samo południe. Ci ludzie zamarzają. To wina po- żarów miast. W powietrzu jest tyle dymu, że na ziemię nie docie- rają promienie słoneczne. Obecnie przeciętna temperatura na świecie wynosi dwadzieścia pięć stopni poniżej zera. Czapa sa- dzy przenosi się i w innym miejscu powoduje zmianę klimatu. W kwietniu przekroczyła równik, zsyłając burze śnieżne na rejon Amazonki. Szata roślinna ziemi marnieje, fotosynteza ustała. Nikt się czegoś takiego nie spodziewał. Dopiero na krótko przed wybuchem wojny paru naukowców przewidziało, co się stanie. Syndrom śmierci słońca. Szarpnęła za dźwignię peryskopu. Sztywne zwłoki zaśmiecały całą planetę, niczym dzieła jakiegoś szalonego wypychacza mar- twych zwierząt. Wielu uchodźców, nie mogąc przebić pokrywy lodowej i dostać się do wody, umierało z pragnienia. Pod sinopur- purowym niebem francuski rolnik krwawymi palcami drapał stwardniałą ziemię, szukając ziemniaka. Wreszcie wyciągnął dro- gocenną bulwę z piachu, wpatrując się weń ogłupiałym wzrokiem. George'a ucieszyło to skromne zwycięstwo. A teraz go zjedz! Rol- nik zemdlał i przewrócił się, wkrótce stał się tak sztywny jak ka- mienny anioł, sprzedawany przez George'a jako wzór numer 4335. Środa. - Minęło czternaście miesięcy - powiedziała Morning. - Jest wrzesień. Atomowe łodzie podwodne zawinęły do portu. Sadza osiadła, światło słoneczne dociera już do powierzchni ziemi. Syn- drom śmierci słońca dobiegł końca. - Dzięki Bogu! - Nie dziękuj nikomu. To światło jest szkodliwe. - Morning za- mknęła oczy. - Wybuchy spowodowały powstanie tlenków azotu, które naruszyły ziemską warstwę ozonową. Pada na nas ultrafiole- towe światło słoneczne. Co to wszystko oznacza? - Jej westchnie- nie było ostre, przenikliwe. - Głód - powiedziała. George nie chciał mówić nic przykrego na tym etapie ich zna- jomości, ale nie mógł się powstrzymać przed zapytaniem: - Czy to naprawdę jest sposób na uleczenie mnie? - Tak - odpowiedziała Morning, jakby to załatwiało sprawę. - Ubiegłoroczne zbiory były katastrofalne. Zmarznięta ziemia nie przyjmowała nasion, a te rośliny, które się jednak przyjęły, wchło- JAMES MORROW nęły potężne ilości pyłów i kwaśnych deszczów. Tegoroczne "zbiory będą jeszcze gorsze, bo korzenie tkwią w popękanej glebie, liście są dziurawione przez promienie ultrafioletowe. I jest jeszcze je- den wróg... Szarańcza przesuwała się nad polami kukurydzy w stanie Iowa niczym wielki nienasycony dywan, ogryzając rośliny do szczętu, zżerając botaniczną padlinę. - Skażone środowisko okazało się idealne dla insektów. Ptaki, ich naturalni wrogowie, padły ofiarą promieniowania. Zapasy środ- ków owadobójczych uległy zniszczeniu. Wszechobecne trupy do- starczają pożywienia. Co więc uczynią wygłodniali ludzie, którzy ocaleli z zagłady? Zajmą się zbieractwem? Orzechy i jagody szyb- ko znikają. Będą wyławiać skorupiaki? Radioaktywne deszcze ska- ziły wody przybrzeżne. Polować? Zwierzyna wymiera w błyskawicz- nym tempie... Obróciła peryskop. Wychudzony zajączek, szkielet obciągnię- ty luźną skórą. Zwierzątko wykonało desperacki skok i padło martwe. - Małe stworzenia tworzące podstawę łańcuchów pokarmo- wych zginęły, kiedy promieniowanie zaatakowało bagna i zbiorni- ki wodne... Czy mors, wzór istot tłustych i sytych, może wyglądać na wy- cieńczonego? Ten okaz tak wyglądał. Oczy miał zapadnięte. Wy- stające żebra uwidaczniały, jak wiele własnego tłuszczu zużył, by przetrwać. - Tysiące gatunków jest zagrożonych, ponieważ promienie ul- trafioletowe wypaliły zwierzętom rogówki... Ślepy jeleń kroczył przez organiczne zgliszcza, będące niegdyś lasami środkowej Pensylwanii, zataczał desperackie kręgi, otępia- ły i głodny. George niemal słyszał głos Holly mówiącej: „Biedny jelonek!". - Wiesz, co stanie się teraz, prawda? Wiesz, co ludzie jedzą, kiedy nie mogą już zbierać jagód, chwytać zwierzyny ani poławiać owoców morza? Gdzieś tam, w sfałdowanej czasoprzestrzeni, włoscy pracowni- cy biurowi jedli ludzkie trupy. Belgijscy profesorowie matematy- ki mordowali kolegów i pożerali ich organy wewnętrzne. Dave Va- lentine z firmy Unlimited, Ltd., producenta reklam ubiorów ochronnych, błąkał się po ruinach Glen Cove, na Long Island, z kanibalistycznymi zamiarami. Po tej sesji George długo leżał na podłodze, wstrząsany drgaw- kami Czwartek. - Minęło pięć lat - oznajmiła Morning. - A jednak, w innym sensie, czas się odwrócił. Nowoczesne i schludne miasto Billings, stan Montana, zmieniło się w czternastowieczny Londyn. Obróciła regulator ostrości. - Czas zająć się zarazą - powiedziała. Nie, nie, pomyślał George, czas zająć się moim szklanym prze- zroczem. Czas zacząć robić plany małżeńskie. Muskularny mężczyzna w polowym mundurze kucał przy wejściu do schronu. Był ubrany w zaskakująco nowy kombine- zon ochronny i miał na twarzy niepełny uśmiech. Karabin marki Heckler and Koch opierał o kolano. W tle równo poukładane trupy tworzyły zaporę przeciw intruzom. George wyczuł, że woj- na atomowa to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się temu czło- wiekowi. - W jego schronie znajduje się wielki zapas puszkowanych zup - wyjaśniła Morning. - Ten człowiek ma nadzieję, że ktoś będzie próbował je ukraść, gdyż wtedy będzie mógł użyć karabinu. Przed wojną w jedenastu zachodnich stanach USA szczury były stale za- rażone dymienicą morową. Węzły chłonne na szyi mężczyzny w kombinezonie ochronnym przypominały ukryte pod skórą piłeczki golfowe. Morning obróci- ła peryskop. W Montanie roiło się od szczurów. Wzdłuż dróg leżały nie pochowane trupy. - Gdybyś był chorobą - zapaleniem żołądka i jelit, zapale- niem wątroby, biegunką - nie mógłbyś wymarzyć sobie lepszych warunków do rozwoju niż na planecie Ziemia po wojnie atomo- wej. Promieniowanie ultrafioletowe naruszyło system odporno- ściowy twoich nosicieli. Wszechobecne owady roznoszą się na wszystkie strony. Brak pasteryzowanego mleka, brak chłodni, brak utylizacji odpadów, brak szczepień ochronnych - wszystkie te okoliczności dobrze rokują. W każdej stronie świata rozwijał się nowy mikroorganizm. Żadna śmierć nie działa się w próżni. Pewne nigeryjskie dziecko, trzymane przez matkę na kolanach, umarło na cholerę. Pewien ru- muński robotnik zmarł na zapalenie opon mózgowych, pewien irański nauczyciel na dur plamisty... Piątek. JAMES MORROW - Bezpłodność - powiedziała Morning. Słowo to brzmiało neutralnie, klinicznie, niegroźnie. Potem George wyjrzał na zewnątrz. Kambodżańskie małżeństwo siedziało przed swoim domem w wiosce i płakało. - Promieniowanie - wyjaśniła doktor Yalcourt. - Nigdy nie bę- dą mieli dzieci. Powinni znaleźć miasto z marmurowymi ścianami, pomyślał George. Nostradamus przewidział ten problem. Matka w Polsce poroniła. Inna w Pakistanie, jeszcze jedna w Boliwii urodziły martwe płody. Porody żywe były jeszcze gorsze. Był to czas, kiedy przychodziły na świat tysiące dzieci pozbawione tak istotnych organów jak ręce, nogi czy kora mózgowa. - Skrzyżuj napromieniowany chromosom z innym napromie- niowanym chromosomem - powiedziała Morning - a nic dobrego z tego nie wyniknie. - Musisz mi coś wyjaśnić - rzekł George, czując nudności. - Kto wyleczy twoje poczucie winy? Terapeutka wygładziła szarą spódnicę i niepewnie odpowie- działa: - Nie wiem. Wielebny Peter Sparrow postanowił nie przyłączać się, ze względów moralnych, do nocnych zebrań w klubie pokerowym Erebus. Hazard, jak wiedział, jest trzecią ulubioną rozrywką sza- tana, po seksie i katolicyzmie. Pozostali ewakuowani, pozbawieni podobnych zahamowań, zbierali się wokół zielonego stolika w pul- sującym, błyskającym światłami wnętrzu kasyna Srebrny Dolar. Otworzywszy nową talię, Brzdąc Tarmac oddzielił jokery. Bar- dzo schudł; przez ostatnie kilka dni stracił kolejne trzy kilogramy. - Stawka wzrasta. Gramy w zakrywanego, po siedem kart. - Karty fruwały w jego dłoniach. - Dzisiaj przez peryskop widziałem... - powiedział George. - Widziałeś, widziałeś - przerwał mu Brzdąc z szyderstwem w głosie. - Proszę wchodzić. - Jeden dolar - powiedział Overwhite. - Pas - rzekł Wengernook. - Podwajam - rzucił Randstable. - Morning pokazała mi... - nie ustępował George. °-Tak oto kończy się świat - Będziemy głosowali - rzekł Brzdąc. - Ilu z nas chce usłyszeć,; co Paxton widział dzisiaj przez peryskop? J Nikt się nie odezwał. Brzdąc rozdał w kolejnej turze odkrytej karty. ;! - My też to widzieliśmy - powiedział Wengernook, drżąc jak osika. - Jezu! - Ten peryskop zbudowało laboratorium Sugar Brook - wtrącił Randstable, któremu udało się ustawić sześć żetonów pokerowych pionowo obok siebie. - Tyle że nie mój wydział, lecz faceci od do- wodzenia i kontroli. - Trzy dolary - powiedział Overwhite, sięgając pod gips i sprawdzając, czy nie powiększają mu się węzły chłonne pod pa- chą. - Mam pytanie. - George chwycił jokery i potarł nimi o siebie niby brzytwą o pas. - Jeśli Ameryka i Rosja wiedziały o syndro- mie śmierci słońca, po co konstruowały plany poszczególnych ata- ków? - Cóż, widzisz, teoria śmierci słońca oparta była na niepełnych modelach atmosfery - odparł Brzdąc, zaciskając zęby, jakby do- świadczał strasznego bólu. - Wszystko zależy od wielkości cząste- czek pyłu, wysokości słupów dymu, opadów deszczu, tego typu czynników. - Tę teorię trzeba traktować z lekkim przymrużeniem oka - powiedział Wengernook, wyciągając papierosy i zapałki z kiesze- ni koszuli. - To bardzo śmiała koncepcja. - Ale właśnie się sprawdziła - zawołał George. - Tutaj, na na- szej planecie. - To tylko jeden odosobniony przypadek - odparł Wenger- nook. Potarł zapałkę. - W wojnie innego rodzaju obiekty miejsko- -przemysłowe nie byłyby celem ataków. Byłoby mniej pożarów, mniej sadzy, więcej światła i... i... - Próbował przytknąć płomy- czek do końcówki papierosa, ale mu się to nie udawało. - Proszę wchodzić - rzekł Brzdąc. - I wszystko lepiej by się dla nas skończyło - dopowiedział Wengernook. - Mam! - wrzasnął Randstable. Chwycił jednego z jokerów od George'a i położył go na sześciu pionowych żetonach. - Co masz? - Rozwiązanie! - Problemu wojny? JAMES MORROW - Rozwiązanie zagadki. - Żetony zachwiały się pod ciężarem karty. - Jakiej zagadki? - Zagadki komandora Sverre'a. Dlaczego kruk jest podobny do biureczka? - Dlaczego? - Kruk jest podobny do biureczka - powiedział eks-wunder- kind, gdy zawaliła się jego konstrukcja - ponieważ Poe przy pisa- niu używał obu. Tam i z powrotem, z denerwującą miarowością, młoda czarno- skóra kobieta spacerowała po plaży swojego prywatnego tropikal- nego raju. Brzeg skrzył się olśniewająco, jakby drobinki piasku zamieniły się w kryształowe paciorki. Promienie słońca rozświe- tlały łagodne fale przyboju. Powierzchnia morza przypominała płynny błękitny klejnot. Kobieta była naga. Jej gładka skóra miała barwę i połysk roz- puszczonego cukru, jędrne piersi kołysały się niczym balony z he- lem wypuszczone przy okazji wielkiego święta czy wydarzenia sportowego. George pomyślał, że jest to najbardziej atrakcyjna kobieta, jaką w życiu widział. Z piasku niedaleko drzewa bananowego wystawał kawałek za- kopanej liny. Kobieta wyszarpnęła ją, wzbijając w powietrze ob- łok pyłu. Chwyciła sznur, układając go w znajomy, budzący ponu- re skojarzenia kształt. W jej zręcznych dłoniach pojawiła się pętla. George próbował odsunąć się od peryskopu, ale nie był w sta- nie przemóc samego siebie. Ostatnia kobieta na świecie podeszła do drzewa, przerzuciła li- nę przez gałąź. Przy wtórze szumu fal, w blasku słońca odbijające- go się w wodzie, założyła sobie stryczek na szyję i zawisła. Jej ob- racający się cień przypominał rozgwiazdę. George usiadł pod peryskopem i z trudem chwytał powietrze. - To koniec? - Na poły pytał, na poły stwierdzał fakt. - W tym nieodwracalnym momencie historii - odparła Mor- ning Yalcourt - na całym świecie nie pozostał już nikt żywy - z wy- jątkiem, wątpliwym i niepewnym, pasażerów tego okrętu. Krab pustelnik opuścił swój pancerz. Był teraz drżącą masą de- likatnej protoplazmy. - Nikt nie dosiądzie już mechanicznego konika. - To prawda. - Ani nie zobaczy Wielkiej Niedźwiedzicy. - Zgadza się. - Ani nie pójdzie na kurs aktorski. George zapłakał, z wysiłkiem, i nie wiedział już, czy jego łzy są dla Justine, Holly, Francuza, który wygrzebał z jałowej gleby kar- toflaną bulwę, irańskiego nauczyciela zmarłego na tyfus roznoszo- ny przez wszy, ostatniej kobiety na ziemi... Morning uklękła obok cierpiącego mężczyzny. Objęła go i otar- ła mu łzy. George odwzajemnił jej uścisk. Rana po postrzale bolała go, jakby ktoś wiercił mu w ciele nożem. Sięgnął za pazuchę i wydo- był obrazek Leonarda. - Spójrz na to - powiedział, łykając łzy. - To ty. I ja. I nasze dziecko. - Nie rozumiem. Jesteś malarzem? - Mówiłem ci o tym wcześniej. Autorem jest Leonardo da Vin- ci. Wiesz, ten facet z kompleksem sępa. - To fałszerstwo, tak? - Oryginalny Leonardo. Na podstawie przepowiedni wspania- łego jasnowidza, Nostradamusa. Obrazek pokazuje przyszłość. Wi- dzisz? Niedługo przyjdzie na świat przyrodnia siostrzyczka Holly. Ty będziesz jej matką. Pani doktor ujęła przezrocze. Światło odbite w szkle sprawiło, że rozjarzyły się jej błękitnozielone oczy. - Ona naprawdę jest podobna do mnie. Niesamowite! - To jesteś ty. - A dziecko...? - Gdyby Justine zdążyła zajść ponownie w ciążę, nazwalibyśmy dziewczynkę Aubrey. Miałaś dziecko? -Nie. - Dzieci są naprawdę fantastyczne. - Nigdy nie wyszłam za mąż. Aubrey, powiedziałeś? - Aubrey Paxton. - Ładnie. - I będą jeszcze inne. Jej siostry i braciszkowie. Holly zawsze chciała mieć liczne rodzeństwo. - Po co mielibyśmy sprowadzać dzieci na... - Na ten świat? Może nie znam się na psychologii i syndromie JAMES MORROW śmierci słońca, doktor Yalcourt, ale pracując w zakładzie kamie- niarskim Crippena, nauczyłem się jednego. Nasze dzieci zadowo- lą się każdym światem, jaki dostaną. - Jesteś bezpłodny. - Mam powody sądzić, że jest to stan przejściowy. - Zaraz zaczniesz opowiadać, że jesteś władny odrodzić rodzaj ludzki. Justine Paxton często oskarżała męża o brak ambicji. Powinna usłyszeć, co teraz powiem, pomyślał George. - Być może, mamy taką władzę. - (Może naoprawdę ją mieli!). - Być może, to jeden z tych nieoczekiwanych efektów wojny ją- drowej, o których ciągle mówisz. A jak z twoją płodnością...? - Nie wiem o niczym nieprawidłowym. - Podniosła przezrocze do oczu, badając opuszkami palców fakturę malunku. - Skąd to dostałeś? - Od pewnej cywilnej pasażerki. Nadine Covington. Jej krew jest czarna, - Czarna? - Jak atrament. - Wątpię, by można było tej kobiecie ufać. - Ja jej ufam. Wstali. Objęli się ponownie. George odebrał swojego Leonarda i odszedł, słysząc kołaczące się pod czaszką słowa „odrodzić ro- dzaj ludzki". Widzisz, moja biedna, wymarła Justine? Nie poślubi- łaś fajtłapy. Komandor Olaf Sverre dowódca okrętu marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych SSBN 713 „City of New York" serdecznie zaprasza Pana GEORGE'A PAKTONA na uroczysty bankiet 29 stycznia, godzina 20.00 główna mesa Wymarcie własnego gatunku niełatwo zrozumieć. Dopiero dzięki możliwościom głównego peryskopu George zaczął ogarniać rozmiary katastrofy. Korzystał z peryskopu raz po raz, prywatnie, godzinami przyglądając się swojej planecie. Spoglądał nawet na gwiazdy. Nic. Nic oprócz wypalonej ziemi, zatrutej wody, surowej ciszy, czasem jakiegoś zagubionego małża, przypadkowego kara- lucha, wiotkiej kępki trawy, kilku zasolonych trupów unoszących się na wodach południowego Atlantyku niby cielesne tratwy. Brian Overwhite się mylił. Ludzki umysł może przyjąć wszyst- ko. Bicie dzieci przez rodziców. Oświęcim. Śmierć słońca. To tylko krew, powiada umysł. Tylko ból. To tylko wsadzanie ludzi do pie- ców. To tylko koniec świata... Dawno temu, pewnego ostatniego dnia czerwca, dziadek Geor- ge'a przeniósł się na łono Abrahama, co postawiło rodzinę w kło- potliwej sytuacji. Czy powinni czwartego lipca organizować trady- cyjny piknik na święto narodowe? Dziadek George'a uwielbiał ten dzień. Zawsze konstruował na tę okazję specjalne petardy, wystrzeliwując je w kierunku drewnianego modelu Fortu McHen- ry. W trakcie bitwy rodzina intonowała hymn „Gwiaździsty sztan- dar", podczas gdy miniaturowe działa ciskały szklane kulki w stronę murów, a wokół poszarpanej amerykańskiej flagi wybu- chały petardy. Rodzinny dylemat rozwiązała ciocia Izabela. - Dziadek chciałby, żebyśmy świętowali normalnie - zapewni- ła. - Gniewałby się na nas, gdybyśmy się dobrze nie bawili. Piknik się odbył i był naprawdę udany. Fruwały podkowy, lało się piwo, grano na mandolinach, pieczone kurczaki znikały jeden po drugim, pochłaniano ogromne ilości placka z jagodami, a nad Fortem McHenry eksplodowały na czerwono niezliczone petardy. Wszyscy byli zgodni, że ciocia Izabela podjęła właściwą decyzję. I tak oto działo się, że codziennie, gdy szef kuchni Rush pojawiał się z kartą dań, George wybierał najbardziej sycące i obfite potra- wy. Zaczął chadzać do kasyna Srebrny Dolar, obstawiając szaleńczo przy stoliku do gry w oczko. Zaproszenie na bankiet u komandora Sverre'a - jedzenie! kawa! desery! - niezmiernie go więc uradowało. - Twój gatunek chciałby, żebyś świętował - powiedział sobie. - Twój gatunek gniewałby się, gdybyś się dobrze nie bawił. Główna sala jadalna łodzi podwodnej „City of New York", ozdobiona aksamitnymi draperiami, oświetlona przez kryształowe żyrandole, dowodziła dobrego smaku i wysublimowania planistów wydatków obronnych. Sam bankiet z kolei przypominał nieco ucztę w cesarskim Rzymie, z pewnymi elementami Babilonu i Go- JAMES MORROW mory - pozłacana zastawa, kryształowe kielichy, obrus tak gruby, że mógłby wchłonąć litr doskonałego wina, nie przepuszczając ani kropli. Kelnerzy - kilkunastu marynarzy i podoficerów - krążyli po sali w galowych mundurach, popychając wózki uginające się pod ciężarem połci szynki, plastrów wołowiny, bochnów chleba, waz z zupą, dzbanków parującej czarnej kawy. Karteczki z nazwiskami leżały na ceramicznych figurkach del- finów. George wylądował pomiędzy Overwhite'em i wielebnym Sparrowem - w krzyżowym ogniu dyskusji na temat traktatu STABLE II (najwyraźniej pod wpływem jednej z audycji Sparro- wa Senat USA podjął decyzję o nieratyfikowaniu traktatu). Jego towarzysze byli smutni i osowiali - wymarcie gatunku ludzkiego nie wywarło na nich dobrego wrażenia. Wengernook ssał nie za- palonego papierosa. Randstable budował kolejne samoporusza- jące się konstrukcje z elementów zastawy, a potem wywracał je obojętnym gestem. Generał Brzdąc Tarmac schudł do jakichś sie- demdziesięciu pięciu kilogramów. Broda Overwhite'a wyglądała wyjątkowo parszywie. Szeroki uśmiech Sparrowa zwiędł ostatecz- nie. Wszyscy powinni udać się na spotkanie z panią Covington, pomyślał George. Wszyscy powinni poznać swoją przyszłość. Na przeciwległym końcu stołu komandor Sverre rozmawiał z jakimś cywilem, któremu udało się wyglądać zarazem młodo i poważnie. Pomiędzy kolejnymi wymianami zdań oddawali się ry- walizacji w obżarstwie; Sverre pochłaniał szynkę, młody człowiek zaś pieczeń wołową. Przy komandorze warowała wiernie jego bu- telka ginu. Na ciemnym garniturze młodego cywila widoczne były plamy po sosie. Brzdąc mówił właśnie: - Osobiście sądzę, że cała ta historia z wymarciem rodzaju ludzkiego została mocno przesadzona. Psychoterapeuci lubią dra- matyczne efekty. Wengernook skinął głową. - Ziemia jest w rzeczywistości o wiele bardziej wytrzymała, niż sugerowałyby to obrazy widziane przez peryskop. Kelnerzy byli uprzejmi, lecz zupełnie pozbawieni gracji; zrzu- cali jedzenie na stół, jakby ładowali węgiel do pieca parowozu. Szampan lał się strumieniami. George wypił tyle, że zaczęło mu przyjemnie brzęczeć w uszach, jakby słuchał muzyki. Musiał to przyznać - Morning Yalcourt nie odniosła się do po- mysłu urodzenia Aubrey Paxton z przesadnym entuzjazmem. Pa- miętaj wszakże, powiedział sobie, to wielka sprawa dla kobiety, urodzenie dziecka, odrodzenie gatunku. Pozwól jej to przemyśleć*, - Na tym okręcie nie puszczają dobrych filmów - mówił wie*| lebny Sparrow. - „Wojna i pokój", cóż za chała! ij pytał Sverre. - Gotowi do wyjścia w morze - tak jest, panie komandorze. - A zatem nie zwlekajmy. - Wychodzimy w morze? - Wychodzimy w morze. - Cała naprzód? - Cała naprzód. - Kurs na stację McMurdo? - Kurs na stację McMurdo. Wiatr się wzmagał. Niebo pociemniało. Okręt kołysał się moc- no, niecierpliwy spotkania z wodami otwartego Atlantyku. Sverre przeszedł przez bagno pogrzebowym krokiem, pociągając z butel- ki, pokasłując, drżąc z zimna, uważnie stawiając stopy między resztkami unieważnionej historii. ANTRAKT Salon-de-Provence Francja, rok 1554 - ...uważnie stawiając stopy pomiędzy resztkami unieważnio- nej historii. Nostradamus palcami schowanymi w atlasowych rękawiczkach ujął rozgrzany szklany obrazek, który przedstawiał Olafa Sverre'a idącego przez trzęsawisko. Odbity płomień oświetlił ścianę, ką- piąc pomieszczenie w złotym blasku. Jakub Mirabeau miał twarz nieruchomą niczym kamień, w któ- rym wyryto hieroglify. Po chwili ziewnął potężnie. - Jesteś znudzony! - jęknął jasnowidz. Nocny wiatr poruszał zasłonami. - Nie, monsieur, zmęczony - odparł chłopiec. - Zapadłbym już w sen, gdyby ten pokaz nie był tak przerażający. Boję się śnić. Prześladowałyby mnie koszmary gorsze niż te z czasów zarazy. W komnacie pachniało kwiatami, za oknem ćwierkały świerszcze. - Przerażający, powiedziałeś? - Nostradamus klasnął w dłonie. - Koszmary? Wspaniale! Każdy lubi odrobinę dreszczyku. - Czy George odzyska płodność? - Podczas badania lekarz okrętowy stwierdzi, że kanaliki na- sienne Paxtona niewątpliwie rozpoczęły już produkcję sperma- tydów. - Pamiętam, spermatydy to niedojrzałe plemniki. Tak powie- dział Kapelusznik. - Bardzo dobrze, mistrzu Jakubie. - Czym są plemniki? - Świat dowie się o nich dopiero dzięki badaniom Leeuwen- hoeka przy użyciu mikroskopu w roku 1677. Jeśli śledziłeś roz- wój wypadków, zrozumiesz, że George musi skierować swoje plemniki do najądrza, tak by zyskały mobilność i weszły do jego vas deferens. - Podobała mi się bitwa. - Tak się spodziewałem. - Kapitan Sverre przypomina mi nieco pana. - Tak. Rozumiem, o co ci chodzi. Jest dość szlachetny, nie uwa- żasz? - O tak. Nagle dały się słyszeć krzyki, jęki pełne bólu. Chłopiec za- drżał, skulił się i zaczął gwałtownie oddychać. Nostradamus wyciągnął rękę i chłopiec przysunął się bliżej. Wkrótce uspokoił się pod wpływem dotyku kościstej dłoni jasno- widza. - Dlaczego Bóg czyni to tak bolesnym? - zapytał. - Dlaczego karze wszystkie kobiety za grzech Ewy? - Bóg nie ma tu nic do rzeczy. Kobieta cierpi przy porodzie, bo dziecko ma wielką głowę. Cóż, musi być tak duża, by pomieścić mózg. Spójrz na kolejne malowidło. Postaraj się odwrócić myśli od matki, nic jej nie pomożesz. Na ścianie pojawił się obraz srebrnych lodowców lśniących po- między okrytymi śniegiem górami. - By w pełni docenić dalszą część opowieści, Jakubie, musisz najpierw dowiedzieć się co nieco o scenerii, w jakiej się rozegra. Antarktyda obejmuje... - Miałem cię zapytać, panie, co to jest ta Antarktyda, o której wszyscy nieustannie wspominają. - Kontynent. Angielski badacz James Cook natrafi na pierw- sze ślady świadczące o jego istnieniu w roku 1772. Czy mam rozu- mieć, że nie będziesz już przerywał? - Przepraszam, monsieur. - Kontynent zwany Antarktydą obejmuje... Część druga DO ZNISZCZENIA ŚWIATA LÓD RÓWNIEŻ SIĘ NADAJE ROZDZIAŁ 11 w którym nasz bohater zostaje potraktowany jak pospolity przestępca i poddany niepospolitej torturze Kontynent zwany Antarktydą obejmuje ponad trzynaście mi- lionów kilometrów kwadratowych lodu posadowionych na sztyw- nym podłożu skalnym. Jest on, jako całość, zupełnie bezużyteczny. Gdy na świecie istniały jeszcze państwa, nawet najbardziej przed- siębiorcze z nich nie potrafiły w zyskowny sposób korzystać z tu- tejszych złóż ropy naftowej, gazu ziemnego, miedzi, rudy żelaznej czy węgla. Na Antarktydzie ciepły dzień oznacza temperaturę dwudziestu stopni poniżej zera. W należącej do Związku Radziec- kiego stacji Wostok zmierzono niegdyś temperaturę minus pięć- dziesiąt stopni. Około połowy dwudziestego stulecia kraje świata tak bardzo miłowały pokój, że podpisały porozumienie, w którym deklarowa- ły, iż nie będą toczyć wojny o tę przygnębiającą i niewygodną ku- pę niczego. Trzynaście suwerennych państw zgodziło się zapo- mnieć o swoich wzajemnie sprzecznych żądaniach terytorialnych. By odwiedzić tę górę lodu, nie był potrzebny paszport. Pod koniec tego samego stulecia, blisko cztery dziesięciolecia po podpisaniu traktatu w sprawie Antarktydy z roku 1959, kara- wana sześciu traktorów śnieżnych rozpoczęła podróż wzdłuż za- chodniej krawędzi szelfu lodowego Rossa, z Zatoki McMurdo do lodowca Nimrod. George'owi Paxtonowi, który siedział w kabinie JAMES MORROW pierwszego traktora, maszyny przypominały czołgi Shermana za- projektowane przez unitarian: gąsienice, metalowe osłony, szczeli- ny zamiast okien, brak karabinów. Niezgrabne i powolne, traktory brnęły wzdłuż krawędzi szelfu niby wielkie pancerniki pokonują- ce białą pustynię. Obserwując Góry Transantarktyczne w przedzie George czuł, jak jego nowo narodzone spermatydy buszują w kanalikach na- siennych. - To cud! - oznajmił doktor Brust po przeprowadzeniu badania. - Ale czy jestem płodny? - chciał wiedzieć George. - Płodny? W końcowym rozrachunku, nie. Twoje spermatydy są słabe, nie mają przed sobą wielkiej przyszłości. Hej, Paxton, nie wiesz, że nasz gatunek wymarł? Świat nie potrzebuje ludzkich chromosomów. Minęli drogowskaz: STACJA ARKTYCZNA 414 - 5 KILOMET* RÓW. - Poczekajcie tylko, moi mali przyjaciele - mruknął w stronę swoich spermatydów. - W jakiś sposób doprowadzę was nad ziem- ski biegun. Odwrócił się od okna. Strzegła go młoda kobieta o skośnych oczach, uzbrojona w strzelbę kaliber dwanaście. Według identyfi- katora na piersi nazywała się Gila Guizot, a na ramieniu jej ubio- ru ochronnego - „doskonałego na warunki arktyczne", jak wyja- śnił Sverre na łodzi - widniała oznaka Krwawiącej Dłoni, symbol Antarktycznej Policji Narodowej. Pierwszą rzeczą, jaką uczyniła Gila po poznaniu George'a, było wymierzenie kopniaka w jego świeżo przywrócone do życia gonady. Przekazanie osoby George'a spod jurysdykcji marynarki wo- jennej Stanów Zjednoczonych w ręce Międzynarodowego Trybu- nału Wojskowego i Cywilnego nastąpiło w jednym z wielu ponu- rych baraków z falistej blachy składających się na zabudowę stacji McMurdo, strzeżonym przez policję i oświetlonym przez lampy tranowe. George siedział na drewnianym stołku. Jego kom- binezon ochronny był cały w dziurach, toteż okrutny antarktyczny mróz kąsał go za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi. Raz na pół godziny przedstawiciel jakiejś nieznanej frakcji niezaproszo- nych wchodził do baraku, zajmując miejsce za lodowym wzgór- kiem wyrzeźbionym na kształt biurka. Owi wysłannicy zapisywali dane George'a. Nazwisko? Miejsce urodzenia? Wyznanie? Człon- kostwo w organizacjach politycznych? Czy restauracje w Nowym Orleanie są naprawdę takie dobre, jak pamiętam? Czy w Kalifor- nii naprawdę jest ciepło i słonecznie? „Król Lear" - to rzeczywi- ście udany wieczór w teatrze, prawda? Bach jest wspaniały, jeśli pamięć mi dopisuje. Czy mógłby pan zanucić mi urywek Bacha, panie Paxton? Bach poruszy mnie do łez, jak sądzę. Jego sojuszniczką podczas tych przesłuchań była Dennie Howe, boleśnie atrakcyjna młoda ciemnokrwista o przenikliwych turkusowych oczach i szerokim uśmiechu. Gdy tylko George wszedł do baraku, przedstawiła się jako główna asystentka Bo- nenfanta i wyjaśniła, że wykorzystując zdobytą wiedzę z dziedzi- ny prawa międzynarodowego, będzie się starała dawać odpór oskarżycielom. Mój klient nie musi odpowiadać na to pytanie. Mój klient nie ma obowiązku podpisywać tego dokumentu ekstra- dycyjnego. Mój klient ma prawo do filiżanki... Kawa, pomyślał George, gdy karawana wjechała na teren Sta- cji Arktycznej 414. Oddałbym wszystko za filiżankę gorącej ka- wy. Jechali główną ulicą stacji. Na chodnikach stali demonstran- ci, pilnowani przez liczne patrole policyjne. Docierające do wnętrza traktora gwizdy i nieprzyjazne okrzyki sprawiały, że George'a ponownie rozbolała rana po kuli. Za oknem przesuwały się transparenty i tablice wymalowane czarną krwią. ŻADNYCH UNIEWINNIEŃ DLA ZBRODNIARZY WOJENNYCH!... POWIE- SIĆ ABORCJONISTÓW RODZAJU LUDZKIEGO!... I OTO HIT- LER ZRODZIŁ WENGERNOOKA!... ZGŁADZIĆ RANDSTAB- LE'A!... ZAPROŚCIE NAS! George zauważył kilku dysydentów. UWOLNIĆ SZÓSTKĘ Z „EREBUSA"!... PRECZ Z SAMOSĄ- DEM!... POZWÓLMY IM SIĘ WYTŁUMACZYĆ!... PAXTONA WROBIONO! Był zakłopotany, jak wtedy gdy gazeta „Wildgrove Eagle" wydrukowała jego list protestujący przeciwko planom za- mienienia cmentarza w Rosehaven w pole golfowe. Spojrzał dalej. Dla wielu ciemnokrwistych czas był zbyt cenny, by tracić go na demonstrowanie. Na podwórku przed barakiem F matka i córka lepiły bałwana. Kawałek dalej starszy mężczyzna z bujnymi siwymi bokobrodami stał na niewielkim wzgórku i uda- wał, że dyryguje orkiestrą, podczas gdy na tyłach baraku W na- stoletni chłopiec próbował nakłonić fokę do przeskoczenia przez kółko. Z tłumu poleciały jajka, rozpryskując się o boki traktora. Po szybie od strony George'a spłynęło gęste żółtko, które nigdy nie zamieni się w pingwina. Gniewna młoda kobieta o orientalnych IAMES MORROW rysach cisnęła kamieniem, który odbił się od szyby, zostawiając promieniste pęknięcie. - Tego już wystarczy! - zawołał Dimitri Eliopoulos, otyły, no- szący okulary mężczyzna o zmiennym usposobieniu, prawdopo- dobnie Grek z pochodzenia. Uderzył dłonią w kierownicę. - Od tej pory trzymamy się z dala od skupisk ludzkich! Karawanie udało się przejechać przez Stację Arktyczną 414 bez dalszych incydentów. - Mamy tutaj dziewięćdziesiąt procent światowych zasobów lo- du - oznajmił z dumą Dimitri. - Widzisz ten lodowiec? Mulock. To miejsce mojego urodzenia. - Urodzenia? - zapytał George. - Dla mnie były to urodziny, Paxton. Być pyłem, a potem nagle otrzymać ciało i myśli, i wydostać się z lodu, cóż, może nie mia- łem prześcieradeł i cycka na własność do ssania, ale, do diabła, to było naprawdę coś. Na przedmieściach Stacji Arktycznej 414 tańczyła odziana w ubiór ochronny bułgarska baletnica. Pomimo krępującego ruchy kombinezonu robiła to całkiem zgrabnie, a na jej twarzy widniał wyraz zamyślenia, który George często podziwiał u Morning Val- court. Morning robi coś dokładnie w tym momencie, zdał sobie sprawę. Coś zwyczajnego? Śpi? Je obiad? Raczej - coś głębokiego. Prowadzi poważne rozmyślania na temat sępich fantazji Leonarda... Pomiędzy stacjami 416 i 417 Norweg z wędką i ręczną piłą pró- bował wyciąć przerębel w lodzie. W polu widzenia pojawiło się stado pingwinów. Na Antarktydzie, wyjaśnił Dimitri, zachował się ostatni żywy ziemski ekosystem, antyutopia ptaków i ssaków mor- skich oczekujących na nieuchronne. George'a nieskończenie za- smucał widok ufnych pingwinów, ich uroda pluszowych zwierzą- tek, ich całkowita nieświadomość bliskości ptaka podobnego do biureczka. - Hej, Paxton, może ty zdołasz rozsądzić pewien spór - rzekł Dimitri. - Byłbym Grekiem, jasne? To oznacza, że nienawidziłbym wszystkich innych Greków, zgadza się? - Och, na miłość boską - zaśmiała się Gila Guizot. - To zupeł- nie na opak. Nienawidziłbyś wszystkich nie-Greków. - To nie ma sensu - sprzeciwił się Dimitri. - Weźmy na przykład mnie - powiedziała Gila. - Byłabym Francuzką. I katoliczką. - I dumną z tego - dodał George. 11. Tak oto kończy się świat - Dumną z innych francuskich katolików? - zapytał Dimitri. - Dumną z siebie, że jesteś francuską katoliczką - wyjaśnił George cierpliwie. - Widzisz? - powiedziała Gila. - Miałam rację. - Co ona musiała zrobić, żeby stać się francuską katoliczką? - zapytał Dimitri. - Jej rodzice musieli być francuskimi katolikami - odparł George. - Zdaje się, że przypominam sobie coś na temat protestantów - rzekł Dimitri. - Czy ona byłaby również dumna z protestantów? - Byłaby dumna z siebie, że jest protestantką - odpowiedział George. - Gdyby nią była, oczywiście. - Byłaby tylko katoliczką? Nie również protestantką? - Nie dało się być jednym i drugim. - Dlaczego? - Po prostu było to niemożliwe. - Szkoda. Mogłaby być jeszcze bardziej dumna - rzekł Dimitri. - Gdyby była jednym i drugim, sądzę, że byłaby mniej dumna. - Nie przedrzeźniaj mnie, Paxton. - A ty jakiegoś jesteś wyznania? - zapytała Gila. - Jestem unitarianinem - odparł George. - To ci, co nienawidzili Żydów. Czy dobrze zapamiętałam? - Nie - rzekł George. 'i - Muzułmanów? i - Nie. •:'' - Paxton jest dumny ze wszystkich - stwierdził Dimitri autory- tatywnie. Nadeszła noc, lecz nie ciemność, jedynie ciągły zmierzch póź- nego antarktycznego lata. George'owi śniły się spermatydy docie- rające do najądrza i wykształcające silne, zdrowe ogonki. O świcie karawana zaczęła przeprawiać się przez podstawę lo- dowca Nimrod, lodową rzekę płynącą nieruchomo z wewnętrzne- go płaskowyżu ku szelfowi. Nierówny, pocięty szczelinami jęzor lo- du rozszerzał się ku Górze Kościelnej, u stóp której piętrzył się gmach zbudowany z wiecznej zmarzliny, znanej również jako an- tarktyczna stal. - Lodowy Pałac Sprawiedliwości - rzekła Gila. - Wasz nowy dom. Była to potężna, krzykliwa budowla, której przeróżne ozdoby - ściany z przyporami, wieże z płaskorzeźbami, zdobione bramy - JAMES MORROW zdawały się ukrywać jej mroczne przeznaczenie, niczym lukier na dachu chatki Baby-Jagi. - Chcę zobaczyć biegun południowy - zaprotestował George. - To miejsce jest o wiele ciekawsze od bieguna południowego - rzekł Dimitri. - Muszę się tam dostać. - Od bieguna południowego dzieli nas ponad osiemset kilome- trów. Wobec braku transportu publicznego i faktu, iż zamierzamy wkrótce was powiesić, będziecie raczej musieli zadowolić się Lo- dowym Pałacem Sprawiedliwości. Karawana wjechała na centralny dziedziniec. Dimitri przekrę- cił kluczyk w stacyjce; silnik traktora prychnął i zgasł. Gdy Gila wyciągnęła George'a na mroźne powietrze, lodowaty wiatr zaczął wciskać mu się pod kombinezon. Demonstranci machali transpa- rentami i ciskali zamrożone jaja. Oskarżeni zbili się w drżącą, przerażoną gromadkę. Wengernook ciskał gniewne spojrzenia. Randstable przyciskał do piersi miniaturową szachownicę. Over- white obmacywał się po szyi w poszukiwaniu guzów. Wielebny Sparrow rozmawiał z Bogiem. Brzdąc, nawet pod swoim obszer- nym kombinezonem, wyglądał na chorobliwie wychudzonego. Policjanci powstrzymywali demonstrantów. Ziemia trzęsła się od skandowanych okrzyków i uderzeń kijów od transparentów. ŻADNEJ LITOŚCI DLA ZABÓJCÓW GATUNKU! To hasło George widział po raz pierwszy. ZGŁADZIĆ TWÓRCÓW ZAGŁADY! To również. Tęsknił za podestem dla świadków - tęsknił za nim, oba- wiał się go. Każdy podpisałby tamtą umowę. Naprzód wystąpił niski żylasty mężczyzna z kopią umowy z Za- toki McMurdo w dłoni. Według naszywki na jego kombinezonie był kapitanem Antarktycznego Korpusu Straży, a nazywał się Juan Ramos. Zapadła cisza, jakby gasły światła w wypełnionej po brzegi sali koncertowej. Do uszu George'a dobiegły fragmenty rozmowy. - ...ludzie, którzy doprowadzili do końca świata - mówił jakiś mężczyzna. - Źli ludzie? - zapytał mały chłopiec. - Z pewnością - odparł mężczyzna. - Ojcze...? - Tak, synu? - Ile pozostało nam jeszcze życia? - Dwa miesiące. - Czy to dużo? - O tak, synu. Dużo. Bardzo dużo. Bądź już cicho. - Jako naczelnik Narodowych Kazamatów Antarktycznych - zaczął Juan Ramos - jestem zobowiązany odczytać wam najpierw artykuł szesnasty regulaminu Międzynarodowego Trybunału Woj- skowego i Cywilnego. - Kazamaty? Nie podoba mi się to słowo! - wrzasnął Brzdąc. - Istnieją przepisy dotyczące traktowania jeńców wojennych! Ktoś cisnął rękawicą wypełnioną foczym gnojem. Zawartość rozprysła się na hełmie ochronnym Brzdąca. - Artykuł szesnasty: „Gwarancja sprawiedliwego procesu". - Czarne wąsy Juana Ramosa przypominały tylne nogi pająka ptasz- nika. - Paragraf A: „Akt oskarżenia będzie zawierał szczegółowe określenie zarzutów stawianych oskarżonym i, co więcej, kopia aktu oskarżenia, przetłumaczona na język powszechnie zrozumiały, zosta- nie wręczona każdemu z oskarżonych". - Mewy i wydrzyki kołowały z gracją nad wieżami pałacu. - Paragraf B: „Każdy z oskarżonych bę- dzie miał prawo przedstawić, samodzielnie bądź za pośrednictwem obrońcy, dowody świadczące na jego korzyść". - Ramos wdrapał się na półtorametrowy grzbiet lodowy. Wiatr szarpał jego wąsami; zda- wało się, że zaraz odlecą. - Moim drugim obowiązkiem jest powiado- mić was, że zbiorowa kaucja za wszystkich oskarżonych została usta- lona w wysokości trzystu sześćdziesięciu dwóch miliardów dolarów, co, jak się składa, jest kwotą równą zeszłorocznemu budżetowi obronnemu Stanów Zjednoczonych. - Przerwał, wyszczerzył zęby. - Jeśli przypadkiem posiadacie taką sumę przy sobie, niezwłocznie skontaktuję się z waszym adwokatem w celu dopełnienia formalno- ści umożliwiających wam odpowiadanie z wolnej stopy. Stalowa schodnia została spuszczona z dziedzińca w białe, zim- ne wnętrze lodowca. Gila Guizot lufą karabinu skierowała Geor- ge'a w dół po schodach, a potem poprowadziła labiryntem kory- tarzy. Na ścianach wisiały lampy tranowe. Wszędzie kręcili się strażnicy, których twarze wyrażały gniew, nienawiść, smutek i sła- bo rozwiniętą świadomość. CELA 6 - PAXTON, głosiła tabliczka na stalowych drzwiach. George ze zdumieniem spostrzegł, że dociera tu przymglone świa- tło. Zadarł głowę. Sufit celi stanowił przezroczysty blok lodu. Na niebie wisiały szare, brzydkie chmury. Cela była doskonale zabezpieczona przeciwko próbom samo- bójstwa. Na suficie nie było otworu do przeciągnięcia stryczka, 1AMES MORROW krawędzie mebli - łóżka, krzeseł, biurka, komody - zostały oszli- fowane na gładko. George'owi pozwolono zachować obrazek Leo- narda, chociaż z łatwością mógłby roztrzaskać szklaną płytkę i odłamkiem przeciąć sobie żyły. Skąd ten przywilej? Któregoś dnia pojawiła się odpowiedź, wyryta w lodowym sklepieniu. Był to cytat z Fiodora Dostojewskiego: „Końcowi świata towarzyszyć będą akty niewyobrażalnego współczucia". I tak oto George rozpoczął życie więzienne. Oczekiwał powtór- ki swojego niedawnego uwięzienia na pokładzie okrętu podwod- nego, nieskończonej nudy. I przez pierwsze siedemdziesiąt dwie godziny istotnie się nudził. Nic się nie działo, nie przesuwało się nawet słońce na niebie, jako że nad kontynentem panował ar- ktyczny dzień. George leżał na swojej lodowej pryczy, śpiąc, nie śpiąc, myśląc, czytając akt oskarżenia, odwiedzając swoje psy- chiczne muzeum - Morning w sukni ślubnej, Morning karmiąca piersią małą Aubrey. Potem zaczęły się męki. Wbrew obawom Brzdąca metody kaź- ni stosowane w Narodowych Kazamatach Antarktycznych nie by- ły sprzeczne z ustaleniami konferencji genewskiej dotyczącymi traktowania więźniów. Tortury były następujące: oskarżeni dostawali wszystko, na co mieli ochotę. Jedzenie? Każdego dnia o szóstej po południu pod- władni Ramosa serwowali obiad, który każdy ludzki kubek sma- kowy zamieniał w strefę erogenną; kilka bestsellerowych książek kucharskich można by napisać na temat przyrządzania pingwina w rosole czy bitek z mięsa lwa morskiego. Picie? Sfermentowane mleko foki miało zaiste zdumiewające właściwości. Seks? Brak doświadczenia miejscowe prostytutki nadrabiały entuzjazmem. Stymulacja intelektualna? Wielu spośród mieszkańców Antarkty- dy było potencjalnymi laureatami Nagrody Nobla. Nad każdą celą zbierały się grupki ludzi i kiedy więźniowie dogadzali sobie, ciemnokrwiści obserwowali ich przez przezro- czysty dach. Niebo upstrzone było oczami niby umierającymi gwiazdami. Widzowie klaskali w dłonie, gwizdali, tupali nogami i skandowali: „Zaproście nas!". Ludzie przychodzili całymi rodzi- nami. Kiedy pierwszy raz George'owi zaoferowano kawę w tych wa- runkach, przełknął ją bez wstrętów. Za drugim razem usiadł w ką- cię celi twarzą do ściany i pił małymi łyczkami. Za trzecim razem nie tknął kawy. Odwiedziła go prostytutka imieniem Trudy. Znalazła się na kontynencie jako kobieta w pełnym rozkwicie. - Przykro mi z powodu okoliczności - powiedziała, manipulując przy rozporku George'a. - Po prostu udawaj, że ich tam nie ma. Podniósł wzrok. Młody mężczyzna z naszywką uniwersytetu Gottingen na kombinezonie odwzajemnił jego spojrzenie. - Chciałbym, żebyś już poszła. - Już? - zdziwiła się Trudy. - Jesteś bardzo ładna. Proszę, odejdź. - W porządku... ale odpowiedz mi na jedno pytanie. -Tak? - Na pewno domyślasz się, o co mi chodzi. - Nie, wcale nie. - Domyśl się. - Nie potrafię. - Dlaczego, do jasnej cholery, doprowadziliście do końca świata? Chociaż centralna duża cela była teoretycznie przeznaczona na ćwiczenia fizyczne, oskarżeni woleli używać jej jako miejsca roz- grywek pokerowych, które były dozwolone każdego wieczoru przez dziewięćdziesiąt minut. Grano o jedzenie. Po każdym rozdaniu Juan Ramos zabierał większość wygranych i zjadał je na miejscu. - Nie jesteśmy dobrzy - mówił. - Zaledwie niewinni. W noc przed rozpoczęciem procesu George wrócił do swojej ce- li po pokerze i zastał w niej dwóch prawników. Wspaniałą Dennic Howe pamiętał ze swojego pobytu w stacji McMurdo. (Och, ile serc mogłaby złamać...). Jej towarzysz, który przedstawił się jako Park- man Cleave, wyglądał na jeszcze większego żółtodzioba niż reszta zespołu obrony. George wskazał swym gościom lodowe krzesła. Tyl- ko dzieci, przysyłają tylko dzieci. Bronią mnie przedszkolaki. - Właśnie wracamy z archiwum - rzekła Dennie. - Przypomina to średniowieczny klasztor, dokumenty ściągnięto z każdego za- kątka Ameryki Północnej i Europy, skrybowie przepisują stronę za stroną w blasku świec. - Przywieźli cały ten majdan barką - powiedział Parkman. Przy uśmiechu zęby błyszczały mu niczym zapinki nesesera. - O nazwie „Duch Prawa". JAMES MORROW - Na początek dobre wiadomości - oznajmiła Dennie. - Spośród dwudziestu ton ładunku, jedynym dowodem w sprawie przeciwko tobie jest jedna jedyna umowa sprzedaży ubioru ochronnego. - Wiem o tym - rzekł George. - Masz tu coś do picia? - zapytał Parkman. , - Kawę. Kakao. Prawnicy uśmiechnęli się jednocześnie, poprosili o kakao. George zaczął podgrzewać wodę na piecyku w rogu. - A teraz złe wieści - rzekła Dennie. - Głównym oskarżycielem jest Alexander Aąuinas - oznajmił Parkman. - Nigdy o nim nie słyszałem - powiedział George. - Naprawdę? Och, oczywiście - rzekł Parkman. Uśmiech ozdo- bił jego twarz, której skóra była gładka i różowa niczym polero- wany granit z Oklahomy. - Jeśli ma się pod ręką Alexandra Aqui- nasa, można odstawić wnyki i sidła. - Jego książki zadałyby śmiertelny cios układom oskarżonych z prokuratorami i wszelkim teoriom o niepoczytalności sprawców - wyjaśniła Dennie z podziwem, który w ocenie George'a był odro- x, binę zbyt szczery. - Alexander Aquinas nakłoniłby sędziów, by wy- ! dali na śmierć własną matkę. George wsypał kakao do dwóch kubków, zalał gorącą wodą i podał prawnikom. - Ty nie pijesz? - zapytał Parkman. W celi rozniósł się aromat kakao. - Nie. - Chcemy cię pouczyć, jak masz odpowiedzieć na pytanie, czy przyznajesz się do winy - powiedziała Dennie. - Jestem niewinny - rzekł George. - Prawie dobrze - oznajmił Parkman. - Musisz powiedzieć: „Niewinny w rozumieniu aktu oskarże- nia" - rzekła Dennie. - Dlaczego? - Ponieważ jesteś niewinny - wyjaśnił Parkman. | - W rozumieniu aktu oskarżenia - dopowiedziała Dennie. - Tak właśnie odpowiadali zbrodniarze hitlerowscy - dodała ra- dośnie. - Chcemy również nauczyć cię nieco taktyki - rzekł Parkman. - Musisz zrobić dobre wrażenie na sędziach. - Ubierz się czysto. - Skorzystaj z usług fryzjera. Niech ci skróci włosy, bardziej przystrzyże brodę. - W trakcie składania zeznań możesz wyglądać na zdenerwo- wanego. - W gruncie rzeczy staraj się wyglądać na zdenerwowanego - dodał Parkman. - Wolimy uniknąć wizerunku bezwzględnego nu- klearnego mordercy. - Ładne dziecko - powiedziała Dennie, zdejmując obrazek Leonarda z nocnego stolika. -Twoja córka? - Bonenfant uważa, że zdoła doprowadzić do naszego uniewin- nienia - odparł George, odbierając bezcenne malowidło. - Mówi, że ma parę asów w rękawie. - Wszystko zależy od tego, czy znajdziemy eksperta od sępów - rzekł Parkman. - Kogo? - zapytał George. - Eksperta od sępów - powtórzyła Dennie. - Słyszałeś kiedyś o Teratornis? - zapytał Parkman. -Nie. - To łacińska nazwa sępa - wyjaśniła Dennie. - Najwyraźniej nie jesteś ekspertem od sępów - uznał Parkman. Sępy. Nagle George poczynił wstrząsające spostrzeżenie. Widział już wcześniej Parkmana Cleave'a... na okręcie podwodnym... w garni- turze... niosącego worek z padliną. - Ja cię znam! To ty zajmujesz się moim sępem! - Twoim sępem? - powtórzył Parkman. - Doktor Yalcourt nazywa go moim sępem. Nie jest naprawdę mój. Po raz pierwszy spotkałem go w leju po bombie, potem na okręcie, kiedy go karmiłeś. - George odłożył obrazek na nocny stolik. - Ludzie niegdyś uważali, że sępy mogą rozmnażać się bez samców. Są zapładniane przez wiatr. Trzymasz go jako amulet? Być może, przyniesie szczęście twojej rasie. Z pewnością jest wy- starczająco duży. - Nic nie może przynieść szczęścia takim jak ja - powiedział Parkman. - Nawet zwierzęta zapładniane przez wiatr - dodała Dennie. - Nawet sępy - rzekł Parkman. - Broniąc ludzi oskarżonych o spowodowanie końca świata - wyjaśniła Dennie - człowiek chwyta się wszystkiego, co przyjdzie mu do głowy. ROZDZIAŁ 12 w którym okazuje się, że koniec świata był bardziej konieczny, niż się spodziewano Przez wewnętrzny płaskowyż, po wielkich zamarzniętych fał- dach lodowca Nimrod maszerowały legiony, ramię w ramię, zdąża- jąc na proces tysiąclecia. Stukot ich butów wprawiał w drżenie lo- dowe pola kontynentu i tworzył fale na powierzchni jezior i zatok. Czarnokrwiści trybutariusze płynęli szeroką, nie kończącą się fa- lą od strony Gór Transarktycznych: mężczyźni, kobiety, młodzi, starzy, Murzyni, Nordycy, mieszkańcy krajów alpejskich, Azjaci, Pigmeje, Eskimosi. Poruszali się pewnie i zdecydowanie, omijając zapadliska, przeskakując nad szczelinami. Wielu pogwizdywało cicho. Niektórzy podskakiwali. Tablice i transparenty kołysały się radośnie. Na mrozie daleko niosły się pieśni. Po raz pierwszy od czasu pojawienia się ciemnokrwistych ich przyszłość rysowała się różowo: w końcu i oni mieli otrzymać swoją dawkę kosmicznej mądrości, wreszcie mieli dowiedzieć się, dlaczego konieczne było spowodowanie końca świata. Widok Lodowego Pałacu Sprawiedliwości wprawił ich w jesz- cze lepszy nastrój. To był ostatni wielki projekt budowlany zre- alizowany na ziemi, antarktyczna omega dla alfy piramid z Gizy. Piękno białych wież pałacu, lśniących blanków, łopocących na murach proporców i gotyckich okien zapierało pielgrzymom dech w piersiach. Most zwodzony zadrżał pod stopami pierwszej fali ciemnokrwistych, szczęściarzy, którzy mieli otrzymać miej- sca siedzące. Pozostali skierowali wzrok na wielkie lodowe tabli* ce tworzące wschodnią ścianę Góry Kościelnej. DZISIAJ OD- CZYTANIE AKTU OSKARŻENIA, głosiły wyryte w lodzie litery metrowej wysokości. WYGŁOSZENIE PRZEMÓWIEŃ POCZĄT- KOWYCH. W sali sądowej panował nastrój powagi niemal jak w kate- drze. Światło słoneczne, wpadające przez rybie pęcherze rozpię- te w oknach, zalegało we wnętrzu gęstą zawiesiną. Z balustrad i belek zwisało tysiące sopli, z których nieustannie ściekała wo- da. Stojąca pośrodku szklana budka, niegdyś wyposażenie kasy- na Srebrny Dolar, obecnie chroniła oskarżonych, przezwanych „szóstką z «Erebusa»". George siedział pomiędzy Brzdącem i Wengernookiem, który wściekle ssał wygasłe cygaro i nerwowo splatał palce. Wielebny Sparrow studiował kieszonkowe wyda- nie Biblii. Overwhite odsypiał bezsenną noc, spowodowaną tor- turami ciemnokrwistych. Randstable próbował zbudować urzą- dzenie do utrzymywania stałej temperatury kakao, używając do tego celu prymusa gazowego z wyposażenia swojego ubioru ochronnego. George powiódł wzrokiem po galerii dla publiczności, przyglą- dając się twarzom setek gapiów. Tamta kobieta wyglądała prawie jak Morning, lecz miała za słabo zarysowany podbródek. A tamta miała rude włosy o identycznym odcieniu... tylko że natura ob- darzyła ją nieco zbyt grubymi ustami. Krostowaty chłopak trzy- mał napis WYSADŹCIE ICH W POWIETRZE! Kiedy woźny sądowy o króliczej twarzy podniósł halabardę i stuknął nią o ziemię, wszyscy wstali. Z bocznych drzwi wyło- niło się czterech sędziów, w kombinezonach ochronnych bez hełmu i narzuconych na nie powiewających czarnych togach. Składowi przewodniczyła Shawna Queen Jefferson, drobna, sprężysta czarnoskóra kobieta, która, jak ogłosiły to właśnie lo- dowe tablice, zostałaby w prawdziwym życiu „najbardziej kon- trowersyjnym sędzią Sądu Najwyższego w historii Ameryki". Wyjątkowy intelekt sędziego Karno Yoshinobu pozwoliłby mu przekształcić Sąd Światowy z pośmiewiska w najbardziej szano- wane publiczne forum planety i jednocześnie zapewnić mu pierwszą w historii Nagrodę Nobla dla obywatela Japonii. Jan Wojciechowski któregoś dnia wykorzystałby mroczną salę sądu w Krakowie, by wydobyć na światło dzienne mechanizmy łama- nia praworządności w krajach postkomunistycznych. Zagląda gatunku pozbawiła sędzinę Theresę Gioberti szansy zdobycia 1AMES MORROW międzynarodowego uznania za przeprowadzenie sprawiedliwe- go procesu zabójcy papieża. - Prosimy o odczytanie aktu oskarżenia - rzekła przewodniczą- ca Jefferson po zajęciu miejsca za stołem sędziowskim. Mówiła dźwięcznym głosem i widać było, że zna się na rzeczy. Przy stoliku tłumaczy liczny oddział ciemnokrwistych nachylił się nad mikrofonami przeniesionymi z łodzi podwodnej komando- ra Sverre'a i przekazał polecenie przewodniczącej w pięćdziesię- ciu językach. George zerknął ku stołowi oskarżenia. Widoczny spokój ekipy Alexandra Aąuinasa przepełnił go lękiem. Pulchna zastępczyni głównego oskarżyciela, niczym balon uwolniony od cum, podnio- sła się powoli z fotela, z aktem oskarżenia w dłoni. Nie stosowała żadnych teatralnych sztuczek, czytając powoli, wyraźnie, nawet z lekką rezerwą. NIEZAPROSZENI MIESZKAŃCY ANTARKTYDY PRZECIWKO NASTĘPUJĄCYM OSOBOM ROBERT WENGERNOOK, BRIAN OYERWHITE, GENE- RAŁ MAJOR ROGER TARMAC, DOKTOR WILLIAM RAND- STABLE, WIELEBNY PETER SPARROW, GEORGE PAXTON, indywidualnie i jako członkowie następujących instytucji i or- ganizacji, do których odpowiednio należeli, a mianowicie: Departament Obrony USA, Amerykańska Agencja do spraw Rozbrojenia i Kontroli Zbrojeń, Szefowie Połączonych Sztabów, Siły Powietrzne USA, Strategiczne Dowództwo Sił Powietrz- nych, Rada Bezpieczeństwa Narodowego, Korporacja Lumen, Narodowe Laboratorium Badawcze Sugar Brook, Komitet do spraw Kiełkującego Zła. NIEZAPROSZENI MIESZKAŃCY ANTARKTYDY, za po- średnictwem niżej podpisanego Alexandra Aąuinasa i jego współpracowników, wybranych do reprezentowania ich w pro- cesie dotyczącym niżej wymienionych zarzutów, zgodnie z lite- rą porozumienia z Zatoki McMurdo i regulaminem niniejszego Trybunału, ZARZUCAJĄ OSKARŻONYM POPEŁNIENIE NA- STĘPUJĄCYCH CZYNÓW. Zarzut pierwszy. Zbrodnie przeciwko pokojowi: zaplanowanie i przygotowanie wojny o charakterze agresywnym, bez względu na jej zgodność z prawami kraju pochodzenia Oskarżonego. Zarzut drugi. Zbrodnie wojenne: uruchomienie broni prze- znaczonej do niszczenia miast, do uśmiercania ludności cywil- nej, a także łamanie w inny sposób postanowień konwencji do- tyczących czasu wojny. Zarzut trzeci. Zbrodnie przeciwko ludzkości: zniszczenie biosfery, zatrucie promieniotwórcze, spowodowanie masowego cierpienia oraz inne okrutne i barbarzyńskie postępki. Zarzut czwarty. Zbrodnie przeciwko przyszłości: zaplanowa- nie i przygotowanie wojny prowadzącej do zagłady gatunku ludzkiego. - Nic z tego nie jest prawdą - szepnął George swoim nowym spermatydom. Ekspert od sępów. Wszystko będzie dobrze, jeśli obrona zdoła znaleźć eksperta od sępów. - Sąd wysłucha teraz oskarżonych - rzekł sędzia Jan Wojcie- chowski. - Oskarżony Wengernook, proszę podejść do stołu sę- dziowskiego. Zastępca sekretarza obrony usłuchał, przyjmując szyderczy wyraz twarzy. - Czy przyznaje się pan do popełnienia zarzucanych mu czy- nów? - Jestem niewinny w rozumieniu aktu oskarżenia - odparł Wengernook z pewnością siebie, która George'owi wydała się nie- możliwa do powtórzenia. I tak proces potoczył się dalej. Jedynie wielebny Sparrow wy- łamał się, oznajmiając, że jest „człowiekiem grzesznym, tak samo obciążonym winą jak Adam i Ewa", którego jednak „wkrótce od- kupi Syn Człowieczy". - Sąd odnotowuje to jako nieprzyznanie się do winy - oznajmił sędzia Wojciechowski. - Panie Paxton, teraz pańska kolej. Pięć tysięcy par oczu czarnokrwistych patrzyło na George'a, gdy opuścił szklaną budkę i stanął przed stołem sędziowskim. - Czy przyznaje się pan do zarzucanych mu czynów? - Jestem niewinny w rozumieniu aktu oskarżenia. - Łukowate sklepienie odbiło jego słowa, które zabrzmiały dziwnie, jakby wy- powiedział je ktoś inny. Przy stole obrony powstało jakieś zamieszanie. Martin Bonen- fant, wyglądający jeszcze młodziej niż przed procesem, zerwał się z krzesła. - Wysoki Sądzie, w tym krytycznym momencie jesteśmy zmu- JAMES MORROW szeni zakwestionować legalność trybunału. - Pomachał garścią do- kumentów. - Żądamy pozytywnego rozpatrzenia naszego wniosku o natychmiastowe zawieszenie procesu. - Rzucił plik papierów na lodowy blat. - Na jakiej podstawie? - zapytała sędzia Jefferson. - Twierdzimy, że metody odstraszania wymienione w tekście porozumienia z Zatoki McMurdo nie były uważane za przestępcze w świetle żadnego kodeksu prawnego, krajowego czy międzynaro- dowego, przed rozpoczęciem wojny. Tym samym trybunał łamie najbardziej podstawową zasadę prawną - nullum crimen sine legę previa, brak przestępstwa bez istniejącego wcześniej prawa. Jest więc instrumentem ex post facto, zorganizowanym wyłącznie w ce- lu zagwarantowania wyroków skazujących. Sześciu mężczyzn sto- jących dzisiaj przed Wysokim Sądem to nie oskarżeni, lecz kozły ofiarne. Twierdzimy również, że sędziowie tworzący trybunał, jako niezaproszeni, nie mają prawa sądzić ludzi, do których im podob- ni odczuwają instynktowną nienawiść. Przewodnicząca sądu uśmiechnęła się, a uśmiech ten miał cię- żar i nieodwołalność zatrzaskującej się pokrywy fortepianu. Zdję- ła okulary w oprawie z kości wieloryba i powiedziała: - Jeśli naprawdę zapomniał pan, jaka tradycja prawna leży u podstaw tego procesu, panie Bonenfant, to zwracam pana uwa- gę na dokument, z którego nasz akt oskarżenia bezpośrednio czer- pie słownictwo, a mianowicie umowę londyńską z roku 1945 upo- ważniającą międzynarodowy trybunał do sądzenia zbrodniarzy hitlerowskich w Norymberdze w Niemczech. Co do pańskiego dru- giego argumentu, przyznaję, że zagłada rodzaju ludzkiego poru- sza każdego z sędziów za tym stołem i że przedstawiony materiał dowodowy może wzbudzić nasze obrzydzenie. Jednakże naszą za- wodową powinnością jest powstrzymanie się od takich uczuć i wy- kazanie się całkowitą bezstronnością oceny. Powinności tej dopeł- nimy. - Sędzia Jefferson postukała okularami o lodowy blat. - Wniosek o przerwanie procesu odrzucony - oznajmiła tonem, któ- ry sugerował, że w swym hipotetycznym życiu rozprawiła się z wie- loma podobnymi wnioskami. - I nawzajem, pani sędzio - mruknął Brzdąc. - Oni chcą tylko wyjaśnienia - rzekł Overwhite. - Nie, chcą naszych głów - odparł Wengernook. - Proszę oskarżenie o wygłoszenie przemówienia wstępnego - ogłosiła sędzia Jefferson. Kiedy Alexander Aąuinas powstał, George ujrzał, że siły zgro- madzone przeciwko nim są istotnie potężne. Główny oskarżyciel miał blisko dwa metry wzrostu. Jego głowa przypominała rzeźbę - surowo ciosana, o ponurych rysach, wielka niczym młyński ka- mień. Postrzępione siwe włosy i gruby kark sugerowały obecność lwich genów. Aąuinas podszedł powoli do stołu sędziowskiego, ob- rócił się, i popatrzył na galerię rozpłomienionym wzrokiem czło- wieka rozmawiającego z aniołami. Uśmiechnął się. - To, że jest to najważniejszy proces sądowy wszystkich czasów, nie ulega wątpliwości. Wielkie precedensy - proces Adolfa Eich- manna w Jerozolimie, proces Hermanna Góringa, Rudolfa Hessa i innych w Norymberdze - będą nam z początku wskazywały drogę niczym latarnie morskie rozmieszczone przy brzegu szarpanym przez sztorm, potem jednak musimy ruszyć ku otwartemu morzu, mając za przewodnika jedynie nasze zapamiętane człowieczeństwo. - Facet myśli jak dziewczyna - mruknął Brzdąc. - Zamknij się - rzucił Overwhite. - To dziwny proces - ciągnął Aąuinas. - Jest to proces zarówno zbrodni wojennych, jak i zbrodni czasu pokoju, przy czym te ostat- nie są, być może, bardziej godne potępienia, a na pewno bardziej niezrozumiałe niż zbrodnie wojenne. - Odwracając się, oskarży- cielskim gestem wskazał szklaną budkę. Oczami ciskał iskry. - Al- bowiem ci ludzie wiedzieli, jakie spustoszenia może spowodować bomba jądrowa. Wiedzieli, że odstraszanie poprzez zniszczenie, które błędnie nazwali „obroną", nie może trwać wiecznie. Zaiste, byli często jednymi z najgłośniejszych, chociaż rzadko najbar- dziej elokwentnych, krytyków doktryny wzajemnie gwarantowa- nego zniszczenia. George przypomniał swoim spermatydom, że on i jego pięciu przyjaciół są niewinni. - A jednak w miejsce wzajemnie gwarantowanego zniszczenia nie zaoferowali nic. Nie, gorzej niż nic. Zaoferowali swoje zamiło- wanie do broni nuklearnej, zamiłowanie, które wyrażali, tworząc drobiazgowe plany wygrania wojny jądrowej... nawet jeśli zwycię- stwo oznaczało, tu zacytuję przemówienie oskarżonego Wenger- nooka, „że nikt z nieprzyjaciół nie pozostanie żywy, podczas gdy dwoje Amerykanów, mężczyzna i kobieta, przeżyją, by ponownie zapoczątkować rodzaj ludzki". - Czy nie można już posłużyć się metaforą, żeby ktoś nie za- ciągnął cię za to do sądu?! - zawołał Wengernook. JAMES MORROW - Czy naprawdę uważasz, że jeden mężczyzna i jedna kobieta powinni zacząć wszystko od początku? - zainteresował się George. - Oczywiście - odparł Wengernook. - Pod warunkiem że się so- bie spodobają. W Aąuinasie narastał kontrolowany gniew. - I ludzie rzekli: „Nie wolno wam tego zrobić!". A oskarżeni odparli: „Nie zdołacie nas powstrzymać!". ...I ludzie rzekli: „Chcemy żyć". A oskarżeni odparli: „Rozbro- jenie nie wchodzi w grę!". ...I ludzie rzekli: „Chcemy mieć wnuki!". A oskarżeni odparli: „Nie bądźcie takimi idealistami!". W umyśle George'a pojawił się obraz szubienicy, krwawej kon- strukcji, jaką marynarze Sverre'a zaprezentowali na uroczystym bankiecie. Na stryczku dyndało jego ciemne, wilgotne ciało. Był ciekaw, jakie to uczucie być wisielcem. Wyobraził sobie moment utraty gruntu pod nogami, gdy wyprężony jak struna, chwyta sznur i podciąga się do góry, aż mało nie pękną mu żyły... - Bomba jądrowa była kosztowną zabawką. Proszę rozważyć następujące fakty, Wysoki Sądzie. Rok 1979 ogłoszono na tej pla- necie Międzynarodowym Rokiem Dziecka. Ze stu dwudziestu dwóch milionów dzieci urodzonych tego roku jedna dziesiąta nie dożyła roku 1982, a większość umarła z braku podstawowych le- karstw i żywności. A jednak w roku 1982 świat wydał bilion dola- rów na zbrojenia! Bilion dolarów! George'owi ręka ześliznęła się z liny. Pętla zacisnęła się mocniej. - Facet wykłada kawę na ławę - rzekł Brzdąc. - Wygarnia wszystko bez ogródek - dodał Wengernook. - Przeskoczmy parę lat - rzekł Aąuinas. - W roku holocaustu cena jednego nowego atomowego okrętu podwodnego była rów- na połączonym wydatkom na oświatę kilku państw rozwijają- cych się. Przez następne pół godziny prokurator wymieniał podobne statystyki, w większości których padało słowo „dzieci". - Obrona nuklearna była najtańszą z możliwych - wyjaśnił Wengernook swoim towarzyszom. - Czy nikt nie może powiedzieć tego wprost? Kiedy Aąuinas wrócił do swojego stołu, jeden z jego asysten- tów podał mu kubek kakao, a zastępca wydruk komputerowy. - O godzinie 7.34 w sobotni ranek czasu wschodniego - rzekł Aąuinas - systemy wczesnego ostrzegania wykryły odpalenie dziesięciu rakiet SS-90 z sowieckich bombowców załogowych krą- żących w rejonie kręgu polarnego. Komputery NORAD pod górą Cheyenne w stanie Kolorado obliczyły trajektorię lotu rakiet. Okazało się, że celem jest Waszyngton, a przewidywany czas deto- nacji - godzina 9.06. Przeciwnik wykonał najwyraźniej uderzenie uprzedzające, z zamiarem pozbawienia Ameryki jej strategiczne- go centrum dowodzenia. Aąuinas podał wydruk sędzi Jefferson, która włożyła okulary i przestudiowała dane ze źle wróżącym zainteresowaniem. - O godzinie 7.40 wszystkie siły strategiczne zostały postawione w stan gotowości bojowej - ciągnął oskarżyciel. - O 7.52 obrazy z satelitów potwierdziły, że atak rakietowy nie jest pomyłką. O 8.07 komputery dowództwa obrony strategicznej i komputery sztabu wojsk lądowych zaczęły rozważać dostępne im opcje. O 8.08 debata ta zakończyła się zaleceniem wykonania uderzenia odweto- wego na sowieckie bazy jądrowe, zgodnie z planem MARCH. O go- dzinie 8.25 prezydent został przewieziony helikopterem z Białego Domu do bazy lotnictwa Andrews, gdzie wsiadł na pokład strate- gicznego bombowca stanowiącego latający punkt dowodzenia. Niestety więcej o nim nie słyszano... I tak oto rozpoczęła się światowa wojna termonuklearna.: Pierwsze uderzenie, drugie uderzenie, trzecie, czwarte. Chirur- giczna precyzja. Elektroniczne planowanie. Atakujcie tylko cele; wojskowe, to wszystko. - Aąuinas uśmiechnął się przelotnie. - Ach, lecz jeśli cele wojskowe graniczą z dużymi skupiskami ludności? Ten element strategii nuklearnej posiada swoją własną, wdzięczną nazwę. Określa się go, Wysoki Sądzie, mianem „gaszenia miast". - Cisnął kubkiem na drugą stronę sali, wylewając kakao. - Ale cze- kajcie! - wrzasnął, gdy kubek się roztrzaskał. - Czy przywódcy światowych supermocarstw nie mogli dostrzec, że sprowadzają za- gładę na ludzkość? Oczywiście mogli! Przywódcy światowych mo- carstw nie mieli jednak na uwadze dobra ludzkości, lecz jedynie interesy swoich krajów. Jakże mieli wyjaśnić, że utracili tak wiele, nic nie zyskując? Zniszczenie paru miast nie było powodem do wy- cofania się, lecz powodem, by zaryzykować całą resztę. Wróciwszy do stołu oskarżenia, Aąuinas sięgnął po kopię poro- zumienia z Zatoki McMurdo. - W ten sposób wprowadzono w życie główne opcje uderzenio- we - oznajmił sucho. - W ten oto sposób świat zamienił się w pie- kło, według mapy z taką pieczołowitością sporządzonej przez Ro- JAMES MORROW berta Wengernooka, Briana Overwhite'a, generała majora Rogera Tarmaca, doktora Williama Randstable'a, wielebnego Petera Sparrowa i George'a Paxtona. Prokurator przeciągnął dłonią po sprężynce z drutu kolczaste- go łączącej kartki. Kropla czarnej krwi pojawiła się na końcu je- go palca wskazującego. Przejechał palcem po okładce, rysując krwawe X. - Gdybym został obarczony niegodnym pozazdroszczenia zada- niem bronienia szóstki oskarżonych, może bym argumentował, że nie mieli wyboru. Przeciwnik gromadził kolejne arsenały broni i ich jedynym wyjściem było robić to samo. Jest to jednak fałszy- wy argument. Można było usunąć z planety nuklearne zagrożenie. Nie przez ustanowienie rządu światowego czy zbudowanie nieba na ziemi, lecz za pomocą metod dyplomatycznych nie wykraczają- cych poza wiedzę czy zdolności oskarżonych. W miarę przedsta- wiania argumentów oskarżenia Wysoki Sąd dowie się dokładnie, jakie były to metody. Głównym zarzutem obciążającym stojących przed nami sześciu mężczyzn jest to, że świadomie odmówili ich rozważenia. Mówiąc krótko, oskarżenie gotowe jest dowieść faktu zbrodniczego zaniedbania na skalę, jakiej świat wcześniej nie wi- dział - i nigdy więcej nie zobaczy! Aąuinas usiadł i przyjął gratulacje od swoich asystentów. Chociaż najgorsza obawa George'a - że sala zatrzęsie się od oklasków - nie sprawdziła się, uśmiechy rozjaśniły większość twa- rzy na galerii. Wielu widzów, w tym również kilku reporterów ogłaszających swe informacje na ścianie Góry Kościelnej, udawa- ło, że klaszcze. Młoda kobieta, najwyraźniej pod wpływem roman- tycznych fantazji związanych z Aąuinasem, zadrżała i wybuchnęła płaczem. - Facet nie wie, co mówi - rzekł Brzdąc. - Metody dyplomatyczne, też coś! - dodał Overwhite. - Jestem pewny, że nadal pisze listy do świętego Mikołaja z prośbą o prezenty - oświadczył Wengernook. - Nigdy nie sporządzałem mapy piekła - rzekł George. - Sąd zbierze się po przerwie - oznajmiła sędzia Jefferson. WNIOSEK O PRZERWANIE PROCESU ODRZUCONY, głosiły napisy na zboczu Góry Kościelnej. WSPANIAŁE PRZEMÓWIE- NIE POCZĄTKOWE AQUINASA. 12. Tak oto kończy się świat Martin Bonenf ant powoli zbliżył się do stołu sędziowskiego. Je- go gesty był sugestywne, ale trudne do jednoznacznego określe- nia. Mogły sugerować zdenerwowanie skryte za fasadą pewności siebie, pewność siebie skrytą za fasadą zdenerwowania albo zde- nerwowanie i pewność siebie w dynamicznej równowadze. - Wysoki Sądzie, obywatele Antarktydy, przyjaciele - zaczął ła- godnie, z nieśmiałym uśmiechem. - Dziś rano oskarżenie przemó- wiło do nas językiem namiętności. Nie mogę potępić tej metody, broń atomowa bowiem jest wynalazkiem nie zasługującym na i żadne inne uczucie poza przerażeniem. Wasz werdykt jednak, { czcigodni sędziowie, nie będzie osądem wojny atomowe j, lecz me* i chanizmów służących jej uniknięciu, a w razie najgorszego - kon-| troli i jak najszybszemu zakończeniu. Werdykt musi zostać wyda*! ny na podstawie faktów, nie uczuć. '"'' Pierwszym faktem, o którego wzięcie pod uwagę będziemy wielokrotnie prosili w nadchodzących tygodniach, jest krańcowe nieprawdopodobieństwo niedawnej zagłady. - Głos Bonenfanta brzmiał teraz nieco donośniej, chociaż łagodna modulacja pozo- stała. - Brakuje mi krasomówczego talentu pana Aąuinasa, więc niech wolno mi będzie użyć prostackiej analogii. Otóż szansę na taki a nie inny przebieg wojny, z takim a nie innym jej zakończe- niem, są mniej więcej równe zajściu w ciążę, jeśli kobieta biorąca pigułki antykoncepcyjne współżyje z bezpłodnym partnerem. Spośród czworga sędziów jedynie Theresa Gioberti wyglądała na urażoną. Pozostali stłumili śmiech. Mało prawdopodobna zagłada, pomyślał George. Doskonały ar- , gument. : - Drugi fakt jest taki, że moi klienci, dalecy od myśli o wywo- łaniu trzeciej wojny światowej, poświęcili swoje życie zawodowe jej przeciwdziałaniu. Proszę spojrzeć na ławę oskarżonych. Ujrzy- cie tam nie strategów wojennych, lecz patriotów. Jeśli ci ludzie są winni, Wysoki Sądzie, to ich wina sprowadza się do przestępstwa nie wymienionego w tekście porozumienia z Zatoki McMurdo, przestępstwa pod nazwą „umiłowanie pokoju". - Jest dobry - rzekł Wengernook. - Jest bardzo dobry - potwierdził Brzdąc. - Są jeszcze szansę na sprawiedliwość - uznał Randstable. - W ten sposób dochodzimy do trzeciego faktu - podjął wątek Bonenfant. - Zagrożenie pokoju. Przed rozpoczęciem przez pana Aąuinasa jego przemówienia wstępnego założyłem się z jednym 1AMES MORROW z moich asystentów, że prokurator wygłosi mowę, nie wymienia- jąc ani razu nazwy sowieckiego imperium komunistycznego. Nie uczynił tego ani razu. Dwukrotnie użył wyrażenia „sowiecki" i raz określenia „przeciwnik". Czcigodni sędziowie, czy wiecie, jakie państwo przed wybu- chem wojny było najintensywniej zbrojącym się państwem w hi- storii świata? - Adwokat potrząsnął gwałtownie głową, aż czarne lśniące włosy opadły mu na czoło. - Czy wiecie, jakie państwo po- gwałciło praktycznie wszystkie porozumienia rozbrojeniowe, ja- kie kiedykolwiek podpisało? Wymordowało miliony swych obywa- teli pod pretekstem walki o kolektywizację rolnictwa? Używało nielegalnych chemicznych i biologicznych środków bojowych w Azji Południowo-Wschodniej? Prześladowało więcej Żydów niż ktokolwiek inny od czasów Adolfa Hitlera? Masowo umieszczało pacyfistów i dysydentów w szpitalach psychiatrycznych? W umyśle George'a skrwawiona szubienica rozpłynęła się zu- pełnie. Na Boga, pomyślał, a więc mamy jednak argumenty na swoją obronę! Mimo wszystko jesteśmy niewinni! - Rozprzestrzeniając się po zwycięstwie rewolucji październi- kowej, rak sowieckiego komunizmu atakował kraj za krajem. Azerbejdżan. Armenia. Ukraina. Estonia. Łotwa. Litwa. Polska. Rumunia. Wschodnie Niemcy. Węgry. Czechosłowacja. Oto fakt - w roku 1983 w Pradze ekspedient ze sklepu spożywczego został skazany na pięć lat ciężkich robót za posiadanie nie zarejestrowa- nej kopiarki kserograficznej. Inny fakt - wiarygodne źródła po- twierdzają, że w ramach swojej kampanii terroru w Afganistanie Sowieci zrzucali z samolotów w okolicach wiosek dziecinne za- bawki. Każda zabawka wypełniona była materiałem wybucho- wym, który eksplodował w momencie podniesienia, urywając rączki afgańskim dzieciom... Bonenfant miał w zanadrzu jeszcze setkę podobnych faktów. Nudne mroźne popołudnie zamieniło się w spektakl zdrady i okropności. Przy każdym mrugnięciu George widział małą dziewczynkę sięgającą po kolorową lalkę. Nie potrafił wyobrazić sobie eksplozji. - Dlaczego na ławie oskarżonych nie ma obywateli Związku Sowieckiego? Gdzie jest generalny sekretarz partii komunistycz- nej? Dowódca Paktu Warszawskiego? Minister obrony? Ich nie- obecność jest wielce wymowna. Twórcy porozumienia z Zatoki McMurdo zdawali sobie sprawę z bezsensu stawiania Sowietów przed sądem, w tak oczywisty sposób Moskwa była winna zamie- nienia świata w arsenał i zniszczenia pokoju, który był marzeniem moich klientów. Wygramy, powiedział George do swoich spermatydów. - Wykorzystując mandat uzyskany od wyborców, działając na mocy zgody rządzonych, ludzie na ławie oskarżonych starali się powstrzymać rozprzestrzenianie sowieckiego nowotworu za pomo- cą wszelkich dostępnych środków technologicznych. Pan Aąuinas był łaskaw zakwestionować sens bronienia wolności przy użyciu rakiet. Proszę pozwolić mi na wymienienie sukcesów tej doktry- ny. Berliński most powietrzny. Zakończenie wojny koreańskiej. Honorowe rozwiązanie kryzysu kubańskiego. Analitycy przypisali te i inne tryumfy potędze atomowej Stanów Zjednoczonych. Hi- storia nas uczy, że tyranów ośmiela słabość, a temperują pokazy siły. Czy ktokolwiek obecny na tej sali naprawdę wątpi, że Zwią- zek Sowiecki ponad wszystko szanował potęgę militarną? Ja w każdym razie w to nie wątpię, pomyślał George. - Przez blisko pół wieku w Europie Zachodniej panował pokój. Kto to sprawił? Nuklearne siły NATO. W tym samym czasie na świecie nie wybuchł żaden konflikt globalny. Dzięki komu? Dzię- ki amerykańskim strategicznym siłom atomowym. Oto zdumiewa- jące dokonanie. Zaiste, można by powiedzieć, że pomiędzy drugą i trzecią wojną światową broń nuklearna uratowała więcej istnień ludzkich niż penicylina. Przed wypowiedzeniem ostatnich zdań Bonenfant wyprosto- wał się, głowę trzymał w górze. W ocenie George'a nigdy dotąd nie wyglądał tak dorośle. - Pytam więc: kto spośród czcigodnych sędziów, kto spośród oskarżycieli, kto spośród widzów w tej sali ośmieliłby się odrzucić tak bezpieczną doktrynę, wybierając w zamian niepewność świa- ta bez broni nuklearnej? Kto ośmieliłby się to zrobić? Kto? Gdy Bonenfant zajął miejsce za stołem obrony, Parkman podał mu kubek kakao z koglem-moglem. Adwokat z widoczną przyjem- nością pociągnął długi łyk. W szklanej budce zapanowało radosne ożywienie. Overwhite zauważył, że Bonenfant zna się na rzeczy. Wengernook uznał, że metafora z rakiem była „niespodziewanie pojemna". Sparrow ża- łował, że obrońca „nie powiedział nic o ich bezbożności". Brzdąc zapewniał, że „wygrali pierwszą rundę, z rękami w kieszeniach". Radość przyjaciół przepełniła George'a takim zadowoleniem, ja- JAMES MORROW kiego nie odczuwał od czasu, gdy pani Covington odsłoniła przed nim przyszłość. Przyjrzał się sędziom. Z twarzy Yoshinobu i Gioberti odpłynęła ciemna krew. Sędzia Wojciechowski, z zamkniętymi oczami i opusz- czonymi kącikami ust, wyglądał jak człowiek modlący się do boga, w którego nie wierzy. - Sąd ogłasza przerwę do jutra do dziewiątej rano - oznajmiła Shawna Queen Jefferson chrapliwym głosem. - Panowie - rzekł Randstable. - Zdaje się, że weszliśmy do gry. ROZDZIAŁ 13 w którym oskarżenie okazuje się uśmiechem bez kota Na każdej płaskiej powierzchni w sali sądowej stosy doku- mentów piętrzyły się niczym białe papierowe stalagmity. Spły- wały jęzorami wzdłuż przejść, zawalały stół sędziowski. Przez ko- lejne dni, wlekące się z prędkością ślimaka podróżującego po rozlanym kleju, asystenci Aąuinasa odczytywali na głos artyku- ły z „Kwartalnika Doktryny Strategicznej" autorstwa Brzdąca Tarmaca. Stenografistki o zaciśniętych ustach notowały szczegó- ły porozumień rozbrojeniowych negocjowanych przez Briana Overwhite'a. Zmęczeni tłumacze powtarzali opisy scenariuszy kryzysu oznaczonych nazwiskiem Williama Randstable'a. Sąd zapoznał się z treścią przemówień Roberta Wengernooka, lite- rackich dzieł wielebnego Sparrowa i umowy sprzedaży ubioru ochronnego, pod którą widniał podpis George'a Paxtona. Mate- riał dowodowy powiększał się o kolejne memoranda, raporty, in- strukcje, okólniki, listy, dyrektywy oraz manifesty programowe partii rządzącej. - Sędziowie są zmęczeni - zauważył Randstable. - Znudzeni jak mopsy - dodał Brzdąc. - Panie Aąuinas - powiedziała sędzia Jefferson, zamaszystym gestem odsuwając na bok stos dokumentów - sąd jest zdania, że powinien pan powołać pierwszego świadka. Aąuinas wyciągnął z kieszeni kopię zeznania. Położył na stole plik kartek, wygładził je. 1AMES MORROW - W porozumieniu z Zatoki McMurdo zapisana jest pewna da- ta - rzekł, wstając - data tak znacząca, że niewielu z nas odważy się wymienić ją na głos. Data ta wyznacza dzień rozpoczęcia trze- ciej wojny światowej. Zgodnie jednak z innym kalendarzem - kalendarzem, według którego nasze życie stałoby się faktem - te- go dnia wydarzyło się, czy mogło wydarzyć, coś zupełnie innego. W tym dniu grupa amerykańskich obywateli dostrzegłaby sposób wydobycia się z nuklearnego bagna. Wkrótce zaczęliby dyskuto- wać ze sobą, a potem ze swoimi dziećmi. Dzieci z czasem by doro- sły... Oskarżenie wzywa na świadka generała brygady Quentina Flooda z armii Stanów Zjednoczonych. Świadek wmaszerował do sali, jakby prowadził niewidzialną paradę. Stanął za pulpitem roztaczając aurę rycerskości. Wydawał się ulepiony z tej samej gliny co Brzdąc Tarmac - mocno zbudowa- ny, przystojny, o młodzieńczej energii. Mundur miał obwieszony wstążkami baretek i medalami. - Kim jest ten głupek? - zapytał Wengernook. - Kolejny armijny idiota - odparł Brzdąc. - Jest ich bez liku. Woźny o króliczej twarzy zbliżył się do pulpitu, wyciągnął zza pazuchy egzemplarz Biblii i zapytał świadka, czy zamierza mówić całą prawdę. - Tak - odparł generał Flood. - Ile pan ma lat? - zapytał Aąuinas. - Czterdzieści dwa. - Czy wedle pańskich wspomnień byłby pan jednym z założy- cieli organizacji znanej pod nazwą Generałowie przeciwko Broni Jądrowej? -Tak. - Czterdzieści dwa lata. To młody wiek dla generała brygady. - Byliśmy nowym pokoleniem. - Flood mówił melodyjnym ak- centem południowca. - Nazywano nas rozbroicielami. - Co rozbroiliście? - Doktrynę nuklearną. - Tak jak definiowali ją sekretarz Wengernook i generał Tar- mac? Bonenfant zerwał się z krzesła szybciej niż nietoperz uciekają- cy z piekła. - Sprzeciw! - Niech pan zada inne pytanie, panie Aąuinas - powiedziała sędzia Jefferson. Oskarżyciel skrzywił się i zapytał: - Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z oficjalną strategią nuklearną? - Przy lekturze artykułów z „Kwartalnika Doktryny Strategicz- nej" - odparł Flood. - Jeden z nich, pióra siedzącego tam pana se- kretarza Wengernooka, zatytułowany był: „Co po odstraszaniu? Strategie dla okresu międzywojennego". Tytuł innego, autorstwa generała majora Rogera Tarmaca, brzmiał: „Nasza pięta achilleso- wa - teoria triady i obrona naziemna". - Jaka filozofia przyświecała organizacji Generałowie przeciw- ko Broni Jądrowej? - Byliśmy przekonani, że broń nie posiadająca absolutnie żad- nej przydatności wojskowej nie może być zwornikiem strategii obronnej demokratycznego supermocarstwa. - Zapewne trudno było przekonać do tego poglądu waszych przełożonych z Pentagonu. - Próbował pan kiedyś wepchnąć rozpuszczoną landrynkę w tyłek dzikiemu żbikowi? Jest to możliwe, ale trzeba lubić tę robotę. Wracając do stołu oskarżenia, Aąuinas chwycił kopię zeznania. - Słynne i znaczące dzieło, które wyszłoby spod pańskiego pió- ra - „Po co broń?" - kończyłoby się następującym stwierdzeniem, cytuję: „W ten oto sposób nasze siły nuklearne psują nas. Odbie- rają sens i ducha starodawnej i czcigodnej tradycji żołnierskiej. Są niepatriotyczne. Musimy postarać się...". - Sprzeciw! - Bonenfant podniósł się hałaśliwie. - Wysoki Są- dzie, te powierzchowne opinie i bezpodstawne twierdzenia nie wnoszą wiele do sprawy. - Tak... czy moglibyśmy raczej dowiedzieć się czegoś o osobi- stych przeżyciach świadka? - dodała Shawna Queen Jefferson. - Świadek nie posiada żadnych osobistych przeżyć. - Oskarży- ciel odwrócił się ku stołowi sędziowskiemu. - Jest jednym z... - Wiem, o co chodzi - przerwała mu sędzia Jefferson. Aąuinas obrócił się niezgrabnie na pięcie, przytrzymując się pulpitu, by złapać równowagę. - Wasza grupa zaakceptowała traktat Einstein VI. Generało- wie nie popierają zwykle porozumień rozbrojeniowych. - Doszliśmy do wniosku, że strategiczna broń nuklearna, szcze- gólnie ta o charakterze ofensywnym, ulubiona przez Wenger- nooka i Tarmaca, osłabia potęgę państwa, zamiast ją wzmacniać. 1AMES MORROW - Ponieważ nieustannie zachęca drugą stronę do przeprowa- dzenia ataku bez uprzedzenia? - Właśnie. Ten, kto zaatakuje pierwszy, najlepiej na tym wy- chodzi. Taka jest straszliwa prawda. - Ten, kto atakuje pierwszy, najlepiej na tym wychodzi - po- wtórzył powoli Aąuinas. - Dziękuję panu, generale. Świadek nale- ży do pana, panie Bonenfant. Gdy Aąuinas powrócił na swoje miejsce, główny obrońca wstał i uśmiechnął się sympatycznie do świadka. - No już, upuśćmy im trochę krwi - rzekł Wengernook. - Z armią nie można się patyczkować - dodał Brzdąc. - Pewnie - powiedział George. Bonenfant wycelował palec w pierś świadka. - Ma pan tu ładne medale. - Dziękuję - odparł skromnie Flood. - Wyobrażam sobie, że świadczą one o błyskawicznym pokony- waniu przez pana szczebli kariery aż do stopnia generała brygady. - Niektóre z nich otrzymałbym później. - Doprawdy? Czyżby kilka z nich świadczyło o pańskich umie- jętnościach jako dowódcy na polu walki? Flood wskazał medal w kształcie tarczy słonecznej. - Otrzymałem go za Skorowodino. - Niektórzy z nas mogą nie być obeznani z historią czarnokrwi- stych. - Pod Skorowodino odbyłaby się główna bitwa wojny grecko- -rosyjskiej. - Która wybuchła już po wejściu w życie traktatu Einstein VI? -Tak. - Najwyraźniej ten traktat, którego jest pan takim zwolenni- kiem, umożliwił dalszy rozwój sowieckiego ekspansjonizmu. - Celny strzał, Bonenfant - rzekł Wengernook. - Dzieciak odrobił pracę domową - mruknął z uznaniem Brzdąc. Usta Flooda były jedną prostą kreską, nieruchomą jak znak po dłucie na granitowym nagrobku. - Trudno to stwierdzić. - Czy w wojnie grecko-rosyjskiej zginęłoby wiele Amerykanów? - Blisko dwieście tysięcy - odparł Flood. - Blisko dwieście tysięcy - powtórzył obrońca. - Ma pan wie- le na sumieniu, generale... Następna sprawa. Tylko co usłysza- łem, jak twierdził pan, że broń nuklearna jest z punktu widzenia wojska bezużyteczna. Przyjmijmy, że jako dowódca w polu otrzy- małby pan zadanie powstrzymania sowieckiej Ósmej Armii ata- kującej Republikę Federalną Niemiec. Czy kilka bomb o pod- wyższonym poziomie promieniowania nie byłoby w tej sytuacji skutecznych? - Republika Federalna Niemiec nie istnieje. - Proszę tylko odpowiedzieć na pytanie. Generał zmarszczył czoło. - Taktyczna broń nuklearna mogłaby być użyteczna w przy- padku nieoczekiwanego konfliktu. Jednak potem... - Użyteczna, powiedział pan? - Użyteczna w razie... - Ostatnie pytanie. Ilu dokładnie sowieckich oficerów należało do pańskiej organizacji? - Pośród Generałów przeciwko Broni Jądrowej nie było żad- nych Rosjan. Próbowaliśmy jednak... - Ilu dokładnie sowieckich oficerów? - Ani jednego - odparł zdenerwowany świadek. - Dziękuję panu, generale Flood. - Bonenfant oddalił się od pulpitu z szerokim uśmiechem na pucołowatej twarzy. - Daliśmy mu w kość, nie uważacie? - rzekł Brzdąc. - Zdecydowanie punkt dla nas - powiedział Wengernook. - Zdecydowanie - poświadczył George. Po przerwie obiadowej Aąuinas powołał na świadka szczupłą kobietę ubraną w czarny kombinezon z kryzą. - Kobieta? - rzekł Brzdąc. - Używają przeciwko nam kobiety? - Może zaczyna im brakować konceptu - odparł Wengernook. Świadek został zaprzysiężony i przedstawił się jako matka Ma- ria Katarzyna. - Czy dobrze rozumiem, że w prawdziwym życiu zostałaby pani księdzem katolickim? - zapytał Aąuinas. -Tak. - Kobiety w roli księży były chyba rzadkością. - Czasy się zmieniają. - Czy piastowałaby pani również godność wiceprezydenta Sta- nów Zjednoczonych? - Piastowałabym je, tak. - I czy podałaby się pani do dymisji przed upływem terminu kadencji? JAMES MORROW - Przyjmując drugie miejsce na świeczniku, znałam już pe- wien sekret. - Matka Maria Katarzyna miała wysoki, skrzypiący głos przywodzący na myśl stare filmy hollywoodzkie. - Wiedzia- łam, że wkrótce po wyborze zrezygnuję ze stanowiska ze względu na politykę nuklearną mojego prezydenta. - A kim byłby ów prezydent? - Siedzi na ławie oskarżonych. To wielebny Peter Sparrow. George zerknął na swojego towarzysza. Zdumiony wiadomo- ścią o swojej prezydenturze Sparrow na przemian uśmiechał się i krzywił. Matka Maria Katarzyna odwróciła się ku ławie sędziowskiej i figlarnie mrugnęła okiem. - Proszę skazać tego łobuza. Uważa on, że siłę chrześcijaństwa danego kraju mierzy się potencjałem jego arsenału nuklearnego. Sparrow miał teraz wyraz twarzy chłopca przyłapanego na si- kaniu w spodnie. - Sprzeciw! - krzyknął Bonenfant. - Świadek obraża, zamiast zeznawać. Gdy sędzia Jefferson nakazała stenografistkom wykreślenie ostatniej uwagi Marii Katarzyny, oskarżyciel posmutniał. Chwilę potem zmusił się do uśmiechu i rzekł: - Przed rezygnacją wykorzystywałaby pani swoje stanowisko w dość niekonwencjonalny sposób. - Spójrzmy prawdzie w oczy, panie Aąuinas. Byłam psotnicą. - Niektóre z pani posunięć... - Figle. Wszystko figle. - Czy nie zgłosiła pani projektu dość dziwnego porozumienia rozbrojeniowego? - Próbowałam wprowadzić tak zwany plan SWAN, czyli strate- gicznej wymiany arsenałów nuklearnych. - Maria Katarzyna splo- tła dłonie i złożyła je na podołku. - Mój pomysł polegał na tym, by pozwolić supermocarstwom tworzyć dowolnie wielkie arsenały broni masowej zagłady, jednak z zastrzeżeniem, że w odpowied- nim momencie będą się musiały nimi wymienić. Uważałam, że nie ma pewniejszego sposobu na rozbrojenie. - Chciała pani również zakładać Ośrodki Przeciwdziałania Lu- dobójstwu. - Gorące linie telefoniczne działające przez okrągłą dobę. Gdy tylko jakiś projektant rakiet uparłby się, by stworzyć kolejny dia- belski rodzaj broni, dzwoniłby do Ośrodka Przeciwdziałania Lu- dobójstwu i tam specjalnie przygotowany psycholog próbowałby go od tego odwieść. - Proszę nam opowiedzieć o Ustawie praw przedszkolaków. - Gdyby została przyjęta, uniemożliwiałaby Pentagonowi za- kup jakichkolwiek nowych rodzajów broni, dopóki jej wady i zale- ty nie zostałyby wytłumaczone czterolatkom wybranym losowo z dowolnego przedszkola w Waszyngtonie. Decyzja powzięta przez dzieci byłaby obowiązująca dla generałów. Kilkunastu widzów rozpostarło wielki transparent KOCHAMY CIĘ, MATKO MARIO KATARZYNO. - Chciałbym, żeby sąd dowiedział się czegoś na temat Krajo- wego Dnia Wstydu - rzekł Aąuinas. - To właściwie pomysł mojego męża. Wzywaliśmy wszystkich związanych z bronią nuklearną - inżynierów, polityków, naukow- ców - by jednego określonego dnia nie szli do pracy. Ogłosili- śmy, że następnego ranka mają przynieść zwolnienia od swoich matek. - Jakiej treści? - „Mój syn był wczoraj nieobecny, ponieważ bał się znaleźć po uszy w nieczystościach". - Jest pani wściekła na broń atomową, prawda, matko Mario Katarzyno? - Wściekła jak osa. Na galerii pokazał się następny transparent. BEATYFIKOWAĆ MATKĘ MARIĘ KATARZYNĘ. - Cóż, panowie, co o tym sądzicie? - zapytał Brzdąc. - Nie powiedziała nic, czego byśmy wcześniej nie słyszeli - od- parł Sparrow. - Poza tą wiadomością o twojej prezydenturze - rzekł Wenger- nook. - Nigdy nie wiadomo, do czego Bóg powoła człowieka - wes- tchnął Sparrow. - Gratulacje - powiedział George. - Oddałbym na ciebie głos - dodał Brzdąc. Z błyskiem w oku, z groźnym uśmiechem na ustach Bonenfant podszedł do pulpitu dla świadków. - Niech lepiej nie przesadza - rzekł Wengernook. - Wszyscy lu- bią siostry zakonne. - Ona jest księdzem - zauważył Randstable. - Zmierza prosto do piekła - powiedział Sparrow. JAMES MORROW - Jest czarnokrwista - wtrącił Overwhite. - Przez cały czas znajduje się w piekle. - Matko Mario Katarzyno - zaczął obrońca - jak pani sądzi, czy owe niekonwencjonalne działania pani autorstwa przyjmowano w Moskwie przychylnie? - Nie mam pojęcia. - Starcy z Kremla musieli być zachwyceni, że amerykańska wi- ceprezydent nawołuje do wymiany arsenałów atomowych. - Nigdy nie byłam na Kremlu. - Najwyraźniej nie. Przejdźmy do dalszych pytań. Kiedy zapro- ponowała pani po raz pierwszy zorganizowanie Sowieckiego Dnia Wstydu, czy miał on być obchodzony równocześnie z amerykań- skim? Czy też może zapomniała pani o propozycji dotyczącej So- wietów? - Moim celem było poinformowanie amerykańskiej opinii pu- blicznej o absurdach wynikających z... - Proszę odpowiedzieć na pytanie. Czy wzywała pani do zorga- nizowania Sowieckiego Dnia Wstydu? - Nie, nie wzywałam. - Złapał ją w potrzask - rzekł Brzdąc radośnie. - Zakonnice nie stawiają zbyt długo oporu - dodał Wenger- nook. - Ona jest księdzem - przypomniał ponownie Randstable. - Zdaje sobie pani zapewne sprawę - kontynuował Bonenfant - że pani pacyfistyczne idee są sprzeczne z katolicką doktryną wojny sprawiedliwej. - Słowo „pacyfistyczne" wypowiedział z szy- derczym uśmiechem. - Czy nie uważa pani, że powinna była uro- dzić się kwakrem? - Uważam, że w ogóle powinnam była się urodzić. - Czy naprawdę zrezygnowała pani ze swojego stanowiska, matko Mario Katarzyno, czy też może prezydent Sparrow poprosił panią o podanie się do dymisji? - Sama zrezygnowałam. Ogłosiłam, że nie mogę dłużej firmo- wać ekipy rządowej, która jest za pan brat z bronią masowej za- głady. George był pod wrażeniem sposobu, w jaki wielebny Sparrow zdołał ukryć wściekłość pod maską szerokiego, dobrotliwego uśmiechu. - Wyobrażam sobie, że Sowietów wielce zmartwiło pani odej- ście - rzekł Bonenfant. - Nie mam więcej pytań. - Często natykaliśmy się na takie jak ona w pobliżu Waszyng- tonu - zauważył Wengernook. - Zawsze wrzeszczały w obronie po- koju, tak jakbyśmy byli w stanie wojny. Zakonnice nie myślą lo- gicznie. - Ona jest księdzem - wtrącił Randstable. - Jefferson powoli zaczyna mieć tego wszystkiego dość, nie uważacie? - zapytał Wengernook. - Cały cholerny sąd zaczyna mieć dość - odparł Brzdąc. George odetchnął z ulgą. On, unitarianin, zawsze postrzegał katolików jako osobników nieco przerażających i dziwacznych (te figurki pokrwawionego Chrystusa!). Mogło być o wiele gorzej. Nazajutrz zastępca Aąuinasa ogłosił, że oskarżenie wprowadza „nową kategorię dowodów". Chodziło o pokazanie sędziom „mo- deli tych konkretnych instrumentów, za pomocą których oskarże- ni doprowadzili do zagłady". - Sąd przypomina o konieczności sprawnego prowadzenia procesu - powiedziała sędzia Gioberti. - Jesteśmy ograniczeni czasowo. - Nie ma powodu do obaw, Wysoki Sądzie - odparł zastępca głównego oskarżyciela, pulchny mężczyzna, któremu fałdy brzu- cha wylewały się przez szczeliny ubioru ochronnego. - Podjęliśmy kroki gwarantujące, że prezentacja będzie krótka, łatwo zrozu- miała, a nawet, jeśli mogę tak to określić - podniósł do ust alumi- niowy gwizdek i dał sygnał - przyjemna w oglądaniu. Odgłos werbli zwrócił uwagę George'a na lożę prasową, gdzie w miejsce reporterów pojawiła się orkiestra jazzowa. Zabrzmiał czynel, sekcja dęta odpowiedziała radosną fanfarą, a potem wszy- scy muzycy przeszli do przyspieszonej wersji „Swanee River". Na ten znak do sali wkroczyło gęsiego kilkanaście atrakcyjnych asy- stentek oskarżyciela w cylindrach i ozdobnych kombinezonach, nio- sąc elementy amerykańskiej polityki odstraszania sprzed ostatniej wojny. Przed stołem sędziowskim błyskawicznie rosła góra pieczo- łowicie wykonanych replik, istny lodowy arsenał. Niewielkie za- mrożone rakiety piętrzyły się jedna na drugiej, wszystkie oznaczo- ne tekturowymi metkami. Krótkiego zasięgu, średniego zasięgu, interkontynentalne. Powietrze-ziemia, ziemia-ziemia, woda-ziemia. - Spójrzmy na przykład na dowód rzeczowy G niesiony przez naszą miłą Glorię - mówił tymczasem zastępca oskarżyciela - ra- JAMES MORROW kietę średniego zasięgu na paliwo stałe, przeznaczoną na europej- ski teatr działań. Dowód rzeczowy H, obecnie strzegący bezpie- czeństwa naszej kochanej Kimberly, to jedna z amerykańskich rakiet niskiego lotu woda-ziemia typu Tomahawk, uzbrojonych w głowice o mocy dwustu pięćdziesięciu kiloton... Pojawiły się głowice nuklearne. Niski poziom promieniowania, wysoki poziom promieniowania, podwyższony poziom promienio- wania. - Dowód rzeczowy M to mechanizm nośny MK-12 z interkonty- nentalnej rakiety balistycznej Anioł Stróż II. Proszę teraz sąd o zwrócenie uwagi na Dolores i jej dowód rzeczowy N, jedną z używanych przez marynarkę głowic o sile rażenia dwudziestu kiloton... Dalej pojawiły się miny podwodne. Atomowe miny lądowe, tor- pedy z ładunkiem nuklearnym, bomby lotnicze. Po przerwie oskarżenie przedstawiło nową kategorię lodowego arsenału - jednostki latające zdolne do przenoszenia broni jądro- wej i w takową uzbrojone. - ...Na przykład osobiste zabezpieczenie Shirley, dowód rzeczo- wy T, helikopter Macho Mikę wyposażony w dwie nuklearne bom- by głębinowe. A teraz przechodzimy do... Pojawiły się okręty o uzbrojeniu atomowym. Lotniskowce, krą- żowniki, niszczyciele, łodzie podwodne. - ...Na przykład SSBN 688 „Lyndon Johnson", ofensywna łódź podwodna o dużej szybkości wyposażona w rakiety typu Harpun. Ostatni prezentowany rodzaj broni, Wysoki Sądzie, dowód rzeczo- wy W, dźwiga nasza młoda Wendy. Proszę zwrócić uwagę, że nie jest to makieta. Gdy orkiestra zagrała pierwsze takty „Camptown Races", Wendy podeszła do stołu sędziowskiego z przenośną głowicą ter- monuklearną Brzdąca i położyła ją przed sędzią Yoshinobu. - To urządzenie nie wybuchnie, prawda? - zapytał sędzia, chwytając elektroniczną maczugę. - O nie - odparł zastępca oskarżyciela. - Procedura odpalania wymaga znajomości dwunastocyfrowego kodu i posiadania nie- wielkiego mosiężnego kluczyka. Jak wszyscy wiemy z własnego doświadczenia, Wysoki Sądzie, technologia nuklearna jest jedną z najbezpieczniejszych dotychczas wynalezionych. - Ten sąd wygląda jak cholerny sklep z zabawkami - prychnął Wengernook. - Widać, że są wkurzeni całym tym bałaganem - powiedział Brzdąc. - Naprawdę wkurzeni - rzekł George. - Sklep z zabawkami - dodał, tłumiąc łzy. Pod koniec drugiego tygodnia procesu oskarżenie powołało na świadka Yictora Seabirda, siwowłosego mężczyznę o wyglądzie arystokraty. Zaawansowany wiek dodawał mu urody, Yictor Sea- bird był piękny jak stare drzewo albo antyczny zegar. - Panie Seabird, zgodnie z pańskimi wspomnieniami byłby pan głównym negocjatorem ze strony amerykańskiej tak zwanych traktatów Einsteina, czy tak? - zapytał Aąuinas. - Zgadza się - odparł świadek. Fala dobrego samopoczucia ogarnęła George'a, jakby znajdo- wał się w obecności Nadine Covington. - W okresie bezpośrednio przed holocaustem - rzekł Aąuinas - jedynym forum inicjatyw rozbrojeniowych były negocjacje na temat ograniczenia i wyrównania sił strategicznych, taktycznych i antybalistycznych, znane jako STABLE, reżyserowane przez oskarżonego Overwhite'a. Czy traktaty Einsteina poszłyby tym sa- mym torem? - Zupełnie odrzuciliśmy założenia, zgodnie z którymi prowa- dzono rozmowy STABLE - odparł Seabird. - Były nic niewarte - dodał radośnie. - To jego zdanie - mruknął Overwhite. - W ramach traktatu Einstein I zabroniliśmy rozwijania tech- nologii do zwalczania satelitów - rzekł Seabird. - Einstein II obejmował zakaz prób jądrowych. Einstein III był rozwinięciem porozumienia o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej z roku 1968. Einstein IV ogłaszał moratorium na budowę nowych rakiet i rozmieszczanie nowych arsenałów naziemnych. Einstein V po- wstrzymał produkcję materiałów rozszczepialnych o przeznacze- niu wojskowym. Einstein VI umożliwił zniszczenie wszystkich za- pasów broni jądrowej. Naszym podstawowym celem, widzi pan, było... - Chwileczkę - przerwała sędzia Gioberti. - Chce pan powie- dzieć, że zdelegalizowaliście broń nuklearną? - Tak - odparł Seabird. Cała czwórka sędziów pochyliła się naprzód jak jeden mąż. JAMESiMORROW - Wynegocjowanie takiego traktatu musiało być niełatwe - rzekł sędzia Wojciechowski. - To prawda - zgodził się Seabird. - Czy przyznanie większych funduszy okazało się pomocne? - zapytał Aąuinas. - Budżet Amerykańskiej Agencji do spraw Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia tradycyjnie wynosił jedną tysięczną budżetu De- partamentu Obrony - rzekł Seabird. - Jednak kiedy rozpoczynali- śmy negocjacje Einstein VI, byliśmy potężni jak instytucja ame- rykańskiej poczty. - Niektórzy z nas są zdumieni, że Sowieci podpisali traktat Einstein VI - rzekł sędzia Wojciechowski. - Sądzę, że kierowali się motywami ekonomicznymi. Totalitar- ny socjalizm to wystarczająco głupi sposób rządzenia krajem na- wet bez wyścigu zbrojeń. Przez następne cztery godziny Seabird omawiał szczegóły sce- nariusza pełnego rozbrojenia. Kraje uczestniczące... zdelegalizo- wane technologie... terminy... weryfikacja... - Weryfikacja - rzekł Aąuinas. - Wyobrażam sobie, że to mu- siał być niezwykle trudny orzech do zgryzienia. - Boże, to prawda. Proszę mi nie przypominać. - Gdy Seabird uśmiechnął się, George'a znowu ogarnęło poczucie całkowitego błogostanu. - Oczywiście przy pełnym rozbrojeniu weryfikacja jest łatwiejsza niż tylko przy redukcji arsenałów, ponieważ choć- by jednorazowa obserwacja zakazanej broni jest dowodem po- gwałcenia traktatu. - Mimo to żaden system weryfikacyjny nie jest idealny - po- wiedziała sędzia Gioberti. - Tutaj właśnie na arenę weszły forty kosmiczne - odparł Sea- bird. - Krążące po orbicie platformy uzbrojone w promienie czą- stek naładowanych, zdolne niszczyć nieprzyjacielskie rakiety w fazie startu. Ustalenia traktatu Einstein VI zachęcały mocar- stwa do rozwijania tej technologii, a także do budowy nieuzbrojo- nych rakiet przechwytujących i naziemnych obronnych systemów laserowych. - Jak sobie przypominam, Ameryka osiągnęłaby w tej dziedzi- nie przewagę - zauważył Aąuinas. - Kiedy konstrukcja sowieckich fortów kosmicznych okazała się wadliwa, nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy wysłać im kilka naszych własnych prototypów. 13. Tak oto kończy się świat - Chcę to dobrze zrozumieć - powiedziała sędzia Gioberti. - Przekazaliście własną technologię Sowietom? - Jak Wysoki Sąd sobie zapewne zdaje sprawę - odrzekł Sea- bird - sytuacja jest wysoce niebezpieczna, kiedy tylko jedno mo- carstwo nuklearne buduje skuteczny system balistycznej obrony antyrakietowej. - Czy forty kosmiczne zapewniają całkowitą ochronę ludności cywilnej? - zapytał Aąuinas. - Przy ataku wszystkimi siłami wiele miast zostałoby zniszczo- nych. Forty były przede wszystkim sposobem uniemożliwiającym oszukiwanie. - A więc orbitalny system obronny nie ma wielkiego sensu przy jednoczesnym braku rozbrojenia? - Można przewidywać - a właściwie mieć pewność, kiedy spoj- rzy się na historię - że bez jednoczesnych ustaleń traktatu Ein- stein VI system fortów kosmicznych przeniósłby tylko wyścig zbrojeń na nowy poziom zbiorowej psychozy. - Seabird wskazał wyrzeźbione z lodu rakiety złożone na stosie przed stołem sę- dziowskim. - Mocarstwa nuklearne próbowałyby unieszkodliwić forty przeciwnika za pomocą potężnych broni ofensywnych. - Czy istniały inne zabezpieczenia przeciwko oszukiwaniu? - Traktat zezwalał stronom na nieograniczone budowanie schronów przeciwatomowych, a nawet legalizował istnienie tych dziwacznych scenariuszy ewakuacyjnych... wiecie, kiedy wszyst- kich ludzi wywozi się w głąb kraju. Zezwalał również na daleko posuniętą modernizację konwencjonalnych sił w Europie. W koń- cu mówimy tutaj o realnym świecie. George zastanawiał się, w jaki sposób Bonenfant zdoła obalić wymowę traktatu Einstein VI. Ale dlaczego właściwie Bonenfant miałby go obalać? - zapytał swoich spermatyd. Żeby wygrać proces. - To musiał być wielki dzień, kiedy porozumienie, o którym pan mówi, weszło w życie - rzekł Aąuinas. - Dwie rakiety średniego zasięgu poszły na pierwszy ogień, da- jąc początek realizacji traktatu - odparł Seabird. - Organizacja Narodów Zjednoczonych zorganizowała ich transport tutaj, na An- tarktydę. Oglądałem transmisję na ekranie telewizora. Moja ro- dzina i ja, łącznie z wnukami. Nigdy tego nie zapomnę. Kto mógł- by zapomnieć? Samo południe, czasu zachodnioeuropejskiego, Wyspa Rossa, Antarktyda. Grupa naukowców usunęła materiał rozszczepialny z głowic i przekazała go Komisji Kontrolnej, która JAMES MORROW następnie rozrzedziła go uranem 238 i spaliła w brazylijskiej elektrowni jądrowej. - A więc rakiety były już rozbrojone... - Amerykańska McArthur DI i sowiecka SS-90. Wojska inżynie- ryjne przetransportowały je na szczyt wulkanu Erebus i zawiesiły na łańcuchach nad kraterem. A potem przedstawiciele młodzieży, kilkunastu uczniów szkół średnich z całego świata, zaczęli kręcić korbą, opuszczając rakiety w głąb krateru. Najpierw tę z amerykań- ską flagą na obudowie - stopili ją. Potem tę z sierpem i młotem... I równie nieoczekiwanie jak ulewa spada na głowy uczestni- ków pikniku, Yictor Seabird zaczai nagle płakać. Jego łkania odbijały się echem od gładkich białych ścian Pałacu Lodowego. Aąuinas uspokoił świadka, kładąc mu dłoń na ramieniu w bezpre- tensjonalnym geście sympatii. - To bolesne wspomnienia - powiedział. - Kilka minut później rozpoczęły się uroczystości. - Seabird otarł łzy z policzków. - To było jak... Sam nie wiem. Jak wtedy, kie- dy twoja drużyna zdobywa mistrzostwo świata strzałem z trzydzie- stu metrów w ostatniej minucie meczu finałowego. - Świadek chrapliwym głosem zaczął opowiadać, jak świętowano podpisanie traktatu. Roztrąbiły się klaksony samochodowe, rozryczały syreny fabryczne, wcześniej zamykano szkoły i zakłady pracy, ludzie wznosili toasty, milczeli, wydawali przyjęcia, szli do kościoła, uśmiechali się do obcych... - Stevie maszerował po całym domu. Miał dopiero trzy latka. Ściskał w ręku amerykańską flagę. „Dzia- dziuś pozbył się bomb!", wołał nieustannie. „Dziadziuś pozbył się...". -Wzruszenie sprawiło, że świadkowi głos uwiązł w gardle. Cisza była długa i brzemienna. George'a rozbolała rana po ku- li. Przed oczami stał mu obraz Holly maszerującej po domu Victo- ra Seabirda, wymachującej gwiaździstym sztandarem. Ujrzał ją wykonującą zabawny taniec z małym Steviem. Jesteśmy pogrążeni, nieprawdaż? - zapytał swoich spermatyd. Chyba że pojawi się ekspert od sępów, odpowiedział sobie. - Nie mam więcej pytań - rzekł Aąuinas uroczyście. A potem się zaczęło. Ogłuszający aplauz wstrząsnął galerią i otoczył szczelnie szklaną budkę oskarżonych. Overwhite roz- paczliwym gestem zasłonił uszy. Kiedy tumult wreszcie ustał, sę- dzia Jefferson zezwoliła Bonenfantowi na przesłuchanie świadka. - Ta propozycja całkowitego rozbrojenia ma wiele słabych punktów - rzekł Overwhite, opuszczając ręce. - Jeśli Bonenfant nadaje się do czegokolwiek, pożre ją na śnia- danie - zapewnił Wengernook. - Pamiętacie, jak próbowano wprowadzić prohibicję w latach dwudziestych? - zapytał Brzdąc. - To była katastrofa. George przyznał się swoim spermatydom, że jest dość mocno skołowany. - Panie Seabird - rzekł Bonenfant, zbliżając się do świadka. - Muszę przyznać, że nie dostrzegam wielkiej wartości w traktacie Einstein VI. Jak wszystkie podobne utopijne scenariusze, polega on na obdarzeniu zaufaniem państwa, które kłamało w kwestii swoich instalacji rakietowych na Kubie, zestrzeliło bezbronny ko- reański samolot liniowy... lista jest praktycznie bez końca. - Cóż, w świecie sprzed rozbrojenia również w poważnym stop- niu polegano na zaufaniu, nie uważa pan? - odparł Seabird. - Każ- dego dnia ludzie zasiadający dzisiaj na ławie oskarżonych ufali Rosjanom, że ci nie spróbują wykonać pierwszego uderzenia. Ufa- li, że zdołają skonstruować bezbłędnie działające zabezpieczenia i urządzenie kontrolne... Utopijny scenariusz? Cóż, nie nazwał- bym go tak, szczególnie biorąc pod uwagę ilość sporów wymagają- cych rozwiązania już po podpisaniu Einsteina VI. Mieliśmy Stałą Komisję Konsultacyjną do spraw Pogwałceń Warunków Traktatu i nie sądzę, by przeszedł choćby tydzień bez skarg z jednej czy drugiej strony. - A więc przyznaje pan, że porozumienie załamałoby się prę- dzej czy później? - Uważaliśmy, że najgorszą z możliwych jest sytuacja istnieją- ca w rzeczywistości, czyli pięćdziesiąt tysięcy bomb jądrowych kontrolowanych jedynie przez strach i łut szczęścia. Wiceprezy- dent matka Maria Katarzyna przekonała nas, że arsenały nuklear- ne są największym złem dwudziestego stulecia, tak jak w wieku dziewiętnastym było niewolnictwo. - Czysta fantazja. Ludzie zawsze wiedzieliby, jak stworzyć broń nuklearną. - Ludzie zawsze wiedzieliby również, jak stworzyć niewolnictwo. - Rosja była olbrzymim krajem. A jeśli Sowieci ukryli kilka- set głowic przed podpisaniem pańskiego sławetnego traktatu? Przypuśćmy, że zbudowali system ofensywny zdolny niszczyć wa- sze forty kosmiczne? Powaliliby Amerykę na kolana jednym na- głym uderzeniem. - Tak, ale oznaczałoby to dla nich potworne ryzyko. JAMES MORROW - Nie widzę tu żadnego ryzyka. - Również po wejściu w życie postanowień Einsteina VI od- straszanie pozostawało w mocy. Bonenfant stłumił szyderczy śmiech. - Odstraszanie? Bez broni? Odstraszanie? - pomyślał George. Bez broni? - Tak. W gruncie rzeczy tak właśnie to nazwaliśmy. Odstrasza- nie bez broni. - Teraz naprawdę przeszliśmy już na drugą stronę lustra. - Wygląda to tak. Któregoś dnia zapytaliśmy: „Czy nie ma żad- nej znaczącej różnicy pomiędzy krajem, który nigdy nie był potę- gą nuklearną, i krajem, który niegdyś był taką potęgą, lecz został rozbrojony?". I odpowiedzieliśmy: „Ależ jest. Ten drugi kraj na- dal posiada skuteczny straszak. Jest nim jego zdolność do ponow- nego uzbrojenia się". Na czole sędzi Jefferson pojawiły się głębokie zmarszczki. - To mi się wydaje dość kiepskim straszakiem, panie Seabird. - Wręcz żadnym - dodał sędzia Yoshinobu. Świadek podniósł ręce w uspokajającym geście. - Zgodnie z ustaleniami traktatu Einstein VI każda ze stron utrzymywała dobrze bronione, skryte za umocnieniami fabryki mające na celu odbudowanie atomowych arsenałów, na wypadek gdyby przeciwnik został schwytany na oszustwie. Jeśli dobrze pa- miętam, okres potrzebny do budowy osiemdziesięciu głowic i ra- kiet do ich przenoszenia wynosił cztery tygodnie. Tonem nastolatka pouczającego naiwnego braciszka Bonen- fant rzekł: - A więc Sowieci atakują wasze miasta, równają je z ziemią, po czym siedzą popijając wódkę przez cztery tygodnie, by dać wam czas na ponowne uzbrojenie się i przeprowadzenie odwetu? - Przy odstraszaniu bez broni Sowieci w ogóle nie atakują. Ist- nienie fortów kosmicznych i programów obrony cywilnej, możli- wość wzajemnego oszukiwania się, organiczona wielkość tajnego sowieckiego arsenału oraz utajona możliwość wykonania przez Amerykę uderzenia odwetowego sprawiają, że istnieje zbyt wiele niewiadomych. - To mi przypomina tę samą starą sytuację bez wyjścia - po- wiedział sędzia Wojciechowski. - To jest nowa sytuacja bez wyjścia. Ma tę zaletę, że świat nie stoi już na krawędzi bezdennej przepaści. - Wasz program był w istocie sposobem kupowania czasu, nie- prawdaż? - zapytała sędzia Jefferson. - Czas - powtórzył Seabird. - Stary dobry czas - mruknął pod nosem. - Dokładnie tak jak w przypadku polityki moich klientów - rzekł Bonenfant gładko. - Nie mam więcej pytań. Sędzia Jefferson zdjęła okulary i wpatrzyła się nieruchomo w przestrzeń. W zamyśleniu spoglądała to tu, to tam nie widzącym wzrokiem. - Czy cała ta gadanina o rozbrojeniu to prawda? - zapytał George. - To kupa wielbłądziego gówna - odparł Brzdąc. - On to wszystko wymyślił - zapewnił Wengernook. - Pismo nic o tym nie wspomina - zauważył Sparrow. - Gdybym miał budżet cholernej poczty amerykańskiej - warknął Overwhite - też mógłbym dokonać paru cudów. AQUINAS POWOŁA JUTRO OSTATNIEGO ŚWIADKA, głosił napis na zboczu Góry Kościelnej. Usłyszawszy swoje imię, Jared Seldin, niski, chudy chłopiec z czupryną przypominającą wiecheć słomy, wszedł do sali są- dowej. Gdy chwycił Biblię przed złożeniem przysięgi, nieomal upadł pod jej ciężarem. Twarz miał ciemną i błyszczącą jak wypolerowana dębina. Zapytany, ile ma lat, odpowiedział: „Osiem". Osiem lat, pomyślał George. Za dużo, by wierzyć w świętego Mikołaja, wystarczająco, by jeździć na dwukołowym rowerze. Aąuinas zbliżył się do pulpitu, jakby chciał lepiej widzieć chłopca. - W którym wieku przyszedłbyś na świat, Jaredzie? - Zaraz, rok 2134... to dwudzieste drugie stulecie. - I gdzie byś zamieszkiwał? - W Habitacie 7. - Czy to państwo? - Słucham? - Pytam, czy to państwo. - A co to jest państwo? JAMES MORROW - Trudno to wyjaśnić... Nieważne. Czy mógłbyś opisać nam Ha- bitat 7? - To rodzaj asteroidy, jak sądzę, pustej w środku, wyposażonej w napęd odrzutowy. Potrafi poruszać się z prędkością zbliżoną do prędkości światła, ponieważ mieliśmy taki wielki komin z przodu, który połykał cząsteczki wodoru i wysyłał je na tył do silnika ter- mojądrowego, a potem atomy - fiuuu! - były wyrzucane w prze- strzeń. Mieliśmy zamiar odwiedzić gwiazdę. - Jaką gwiazdę? - Nie pamiętam. Miała planetę. - Czy lubiłeś Habitat 7? - Było tam o wiele ładniej niż na Antarktydzie. - Tak, Jared, to na pewno. - Miałbym szczeniaka. Nazywałby się Ralph. Dlaczego wszyscy są tacy smutni, panie Aąuinas? - Nie mam pojęcia. Powiedz mi, Jaredzie, czy ludzie zamiesz- kujący Habitat 7 prowadzili wojny? - Czy to coś takiego jak państwo? - To jest... no wiesz. Wojna. - Wojna? - Wojna. - Nie rozumiem, panie Aąuinas. Bonenfant zerwał się, spoglądając pałającym wzrokiem na oskarżyciela. - Wysoki Sądzie, wnoszę o usunięcie zeznań tego świadka ze stenogramu. Nie posiada on żadnej wiedzy na temat broni jądro- wej. - Panie Aąuinas, czy zamierza pan zadać jakieś bardziej istot- ne dla sprawy pytania? - zapytała przewodnicząca Jefferson. - Zeznanie Jareda Seldina ma służyć do podkreślenia braku daru przewidywania u oskarżonych - odparł Aąuinas. - Brak daru przewidywania to nie zbrodnia, mój panie - rzek- ła sędzia Jefferson. - Nazwijmy to zatem zaniedbaniem. Zbrodniczym zaniedba- niem. - Los tego wniosku leży w moich rękach, panie Aąuinas, nie w pańskich - powiedziała sędzia Jefferson - i zarządzam, by ze- znanie Jareda Seldina zostało w całości usunięte ze stenogramu rozprawy. Brzdąc i Wengernook wznieśli toast kubkami z kakao. - To zamyka argumentację oskarżenia - rzekł Aąuinas cichym, bezdźwięcznym głosem. - Argumentację? - powtórzył Brzdąc. - Jaką argumentację? - Nie słyszałem żadnej argumentacji - dodał Wengernook. Oskarżyciel ze smutną miną wrócił na swoje miejsce. - Ta część na temat wyeliminowania broni jądrowej była inte- resująca, nie uważacie? - zapytał George. - Odstraszanie bez broni jest jak bezcielesny seks - odparł Wengernook. - Nigdzie nie prowadzi. - Uśmiech bez kota - dodał Randstable. - Papierowy tygrys - rzekł Brzdąc. - Szczególnie kiedy twoja instytucja jest nieodpowiednio fi- nansowana - dorzucił Overwhite. Gdyby Holly przeżyła, pomyślał George, czy poleciałaby na Marsa? ROZDZIAŁ 14 w którym oskarżeni mają swój dzień w sądzie Siedemnastego marca, gdy długa polarna noc skradała się przez kontynent, nadając lodowcom wygląd hałd węgla, Martin Bonenfant rozpoczął przedstawianie argumentacji obrony. Salę sądową oświetlr.ły małe lampki tranowe. Wokół szklanej budki oskarżonych kładły się ostre cienie. Młoda twarz Bonenfanta rozjarzona była jasnym blaskiem, jakby wewnątrz paliła się świeca. - Powołuję na świadka generała Rogera Tarmaca. Brzdąc powstał, nieustraszony. - Będziesz świetny - powiedział Wengernook. - Połamania nóg - życzył Randstable, który ustawiał właśnie figury na miniaturowej magnetycznej szachownicy. - Trzymaj się - rzekł George, któremu przed oczami stał obraz uczniów szkoły średniej opuszczających rakietę średniego zasię- gu w głąb krateru wulkanu. Zachęcony przez obrońcę Brzdąc opisał wzruszająco swoje dzieciństwo w Indianie, dzięki czemu sąd mógł dowiedzieć się o dwóch przypadkach, kiedy to młody Roger uratował kolegów ze szkoły przed utonięciem w rzece Muscatatuck. Potem szkoła lotni- cza, błyskawiczna wspinaczka po szczeblach wojskowej kariery, wreszcie stanowisko wyszukującego cele w sztabie sił powietrz- nych w byłym mieście Omaha. - Kilka dni temu - rzekł Bonenfant - pańskie nazwisko zostało wymienione w trakcie składania zeznań przez Quentina Flooda, założyciela organizacji Generałowie przeciwko Broni Nuklearnej. Brzdąc wygładził błyszczący medal na piersi. - Chodziło o jeden z moich artykułów, „Nasza pięta achilleso- wa - teoria triady i obrona naziemna". - W tym artykule analizował pan problem związany z amery- kańskimi rakietami typu Anioł Stróż. - Bezpieczeństwo Ameryki zależało tradycyjnie od trzech czyn- ników, zwanych łącznie „triadą". Pierwszy to okręty podwodne uzbrojone w interkontynentalne rakiety balistyczne. Drugi to bombowce stategiczne. I wreszcie trzeci czynnik, który nazwałem naszą piętą achillesową - rakiety ziemia-ziemia typu Anioł Stróż. - Dlaczego stały się one naszym słabym punktem? - Ze względu na SS-90, czyli czterysta trzydzieści precyzyjnych sowieckich rakiet interkontynentalnych zaprojektowanych, by zniszczyły nasze Anioły Stróże w pierwszym uderzeniu. - Przerażająca perspektywa. - Po takim ataku amerykański prezydent miałby tylko dwa wyjścia: poddać się albo zarządzić uderzenie odwetowe na rosyj- skie miasta. - Brzdąc wykonał gwałtowny gest. - To jednak oczy- wiście spowodowałoby kontruderzenie sowieckie i bylibyśmy w poważnych kłopotach. - A rozwiązaniem postulowanym przez pana była...? - Rakieta Omega. - Omegi były skuteczne przeciwko SS-90? - Przy takich celach niezwykle ważny jest czynnik czasowy. Omega to szybka diablica. Bardzo celna, posiada duży zasięg i po- trafi przenieść do dziesięciu głowic atomowych. - Czy słyszał pan kiedykolwiek argument, że ze względu na brak możliwości bezpiecznego magazynowania - Bonenfant skrzy- wił się szyderczo - Omega miała niewielki potencjał jako broń od- wetowa i była właściwie tak zwaną rakietą pierwszego uderzenia? - Nigdy nie przestaliśmy pracować nad problemem magazyno- wania. - I jakie możliwości braliście pod uwagę? Generał zaczął odliczać na palcach. - Jak dotąd rozważaliśmy magazynowanie rakiet na pokładzie niewielkich sterowców, w podwodnych pojemnikach, w okrągłych okopach, w kopalniach i na barkach na rzece Missisipi. - Powinniście byli schować je sobie w tyłku! - wrzasnęła jakaś młoda kobieta z galerii. Sędzia Jefferson musiała przez minutę uciszać donośny rechot. JAMES MORROW - W sztabie określano pana dość dziwnym przydomkiem - rzekł Bonenfant. - Nazywano mnie Marcowym Zającem - odparł Brzdąc. - Od planu MARCH. Ten skrót oznacza modulowane ataki w reakcji na czynną napaść. - Niektórzy ludzie twierdzili, że plan MARCH to scenariusz wygrania wojny zakamuflowany jako stategia obronna. - Najlepszym sposobem uniknięcia wojny jądrowej jest poka- zanie, że wierzy się w możliwość jej wygrania. - Sąd może mieć trudności ze... - Strona, która nie może wygrać, nie może odstraszać. Czy to jasne? - Z pewnością jest to jasne dla mnie. Nie mam więcej pytań. - Bonenfant odszedł od pulpitu z miną zadowolonego kota niosące- go w zębach mysz. Przewodnicząca Jefferson przekazała świadka oskarżycielowi. - Był świetny, nie uważacie? - rzekł Randstable, skupiając się na szachownicy, gdzie miał rozpocząć atak na skrzydle królew- skim przeciwko samemu sobie. - Prawdziwy zawodowiec - powiedział z uznaniem Wengernook. - Podał im dokładnie te dane, których potrzebowali - dodał Overwhite. Strona, która nie może wygrać, nie może odstraszać. George ła- mał sobie głowę nad tą konkretną prawdą. - Generale Tarmac - zaczął Aąuinas, podchodząc do pulpitu. - Jestem zdumiony pańskimi koncepcjami na temat słabości rakiet typu Anioł Stróż. Czy amerykańskie rakiety ziemia-ziemia nie są przechowywane w betonowych silosach? - Nowe sowieckie rakiety SS-90 posiadają zdolność niszczenia celów twardych - wyjaśnił Brzdąc cierpliwie. - Celów twardych? - Silos atomowy jest celem twardym. - W odróżnieniu od celu miękkiego? - Właśnie. Poświęciliśmy wiele godzin pracy problemowi twar- dości silosów, ale są pewne granice... sto pięćdziesiąt kilogramów nacisku na centymetr kwadratowy, coś koło tego. - Innymi słowy, ten cały wyścig zbrojeń to właściwie parę setek facetów pracujących nad problemem niedostatecznej twardości? - Może pan z tego żartować, panie Aąuinas, ale bezbronny ar- senał naziemny to nić śmiesznego. Aąuinas zrobił skonsternowaną minę. - Ale czy system trój członowe j obrony, dzięki swojej elastycz- ności, nie mógł mieć od czasu do czasu kilku słabych punktów? - Sowieci posiadali znaczną przewagę w dziedzinie rakiet zie- mia-ziemia - odparł Brzdąc. - Dlatego potrzebowaliśmy Omegi. - Chce pan powiedzieć, że system „triady" był źle zaprojekto- wany i Ameryka powinna się zdecydować na naśladowanie strate- gii komunistów? - Nie, mówię tylko, że Rosjanie mieli więcej rakiet ziemia-zie- mia od nas. Czy tak trudno to zrozumieć? - I naprawdę wierzyliście, że zdołają unieszkodliwić nasze ra- kiety naziemne w czymś w rodzaju nuklearnego Pearl Harbor? - Prawdopodobieństwo takiego rozwoju wypadków było nie- wielkie, ale i tak byliśmy zaniepokojeni. - Czyli przed powstaniem Omegi Sowieci mogli mieć nadzieję na skuteczne przeprowadzenie niespodziewanego ataku? -Tak. - Po którym to ataku musielibyście się poddać? Brzdąc opanował rozdrażnienie. - Tak - odrzekł krótko - Dlaczego? - zapytał Aąuinas. - Bylibyśmy bezbronni. - Czy amerykański prezydent nie mógł wykorzystać pozosta- łych dwóch boków defensywnego trójkąta, by przeprowadzić ude- rzenie odwetowe? - Proszę myśleć logicznie. Jeśli SS-90 już nas trafiły, to ich silo- sy są puste. - A więc musicie się poddać? -Tak. - Dlaczego? - Już to wyjaśniłem. Zostaliśmy rozbrojeni. - Podobnie jak Sowieci. To też już pan wyjaśnił. - Zapewne mają jeszcze w zanadrzu siły rezerwowe - odparł Brzdąc. - A zatem mielibyście co zaatakować - zauważył Aąuinas. - Nie. Wróg ochroniłby arsenał rezerwowy. - W jaki sposób? - Odpalając go. - A więc musicie się poddać? -Tak. 1AMESMORROW - Dlaczego? - Ile razy będę musiał to powtarzać? - Brzdąc odłamał sopel z pulpitu i zgniótł go w dłoni. - Zostaliśmy rozbrojeni! Czy nie potrafi pan pojąć najbardziej podstawowego elementu drktryny strategicznej? - Przypuśćmy, że zamiast się poddać, amerykański prezydent zarządza zniszczenie sowieckich miast rakietami woda-ziemia zmagazynowanymi na okrętach podwodnych. - Żaden prezydent nie odpowiedziałby na ograniczone uderze- nie frontalnym atakiem. To przeskoczenie zbyt wielu szczebli na drabinie eskalacji. - Ilu amerykańskich cywili poniosłoby śmierć w efekcie tego pierwszego ograniczonego uderzenia? - Wedle najgorszego scenariusza dwadzieścia pięć milionów. - Czy prezydent nie mógłby wziąć takiej rzezi za atak fron- talny? - Nie, jeśli byłby gotów uspokoić się na chwilę i zorientować, w jaki sposób doszło do takich strat. Przesłuchanie trwało przez następną godzinę, z przerwą jedy- nie na lunch złożony z gotowanych jaj pingwinich i kanapek z tra- nem, aż nagle Aąuinas zapytał: - Czy Omega nie była w istocie bronią pierwszego uderzenia, generale Tarmac? - Nie - odparł Brzdąc. - Czym zatem była? - Była funkcjonalną i wiarygodną odstraszającą bronią odwe- tową drugiego uderzenia. - Pewną i wiarygodną bronią odstraszającą? - Funkcjonalną i wiarygodną odstraszającą bronią... - Nie mam więcej pytań - warknął oskarżyciel, odchodząc od pulpitu z gestem irytacji. Brzdąc powstał, krzyżując ręce na piersiach. Wydawał się bar- dzo zadowolony z siebie. Swobodnym krokiem wrócił do szklanej budki i zapytał: - A więc jak mi poszło? - Zasłużyłeś na Oscara - rzekł Wengernook. - Mam nadzieję, że wypadnę tak dobrze jak ty - powiedział Randstable, zadając sobie szacha. - Nie zdawałem sobie sprawy, że strona, która nie może wy- grać, nie może odstraszać - westchnął George. Overwhite zeznawał następny. Światło lampek tranowych rzucało złote błyski na jego śnieżną brodę, gdy opowiadał histo- rię swojego życia - Foreign Service, korpus dyplomatyczny, De- partament Stanu i wreszcie Agencja Kontroli Zbrojeń i Rozbro- jenia. W oczach George'a Overwhite nadal był cymbałem, ale teraz jawił się jako cymbał inteligentny i pomysłowy, cymbał z klasą. - W aktach procesu znalazły się dwa traktaty, które pomógł pan wynegocjować - rzekł Bonenfant. - Mój szacowny oponent jednak najwyraźniej nie wierzy, byście zrobili wszystko, co było możliwe. - Rozumiem punkt widzenia pana Aąuinasa - odparł Over- white, obmacując szczękę w poszukiwaniu nowotworów. - Niech mi jednak będzie wolno przypomnieć sądowi, że instytucja, dla której pracowałem, dążyła przede wszystkim do całkowitego i ogólnego rozbrojenia. Niestety, masowe sowieckie zbrojenia uniemożliwiły nam w tamtym czasie osiągnięcie celu. - Ale wasze sukcesy były znaczne. - Każdy człowiek byłby dumny, mając na nagrobku napis „Ne- gocjator porozumień STABLE I i STABLE II". Model numer 4015, pomyślał natychmiast George. Szaronie- bieski granit vermoncki. Omówiwszy szczegóły obu traktatów STABLE, Bonenfant uznał, że „właściwie można włączyć je do akt jako dowody na rzecz obrony". Overwhite zgodził się z tym poglądem. - Krytycy zarzucali - ciągnął dalej adwokat - że porozumienia STABLE dawały armii Stanów Zjednoczonych zbyt dużą swobodę w kwestii wielostopniowych głowic i rakiet samosterujących dale- kiego zasięgu. - Rozumiem ten zarzut - oświadczył Overwhite. - Proszę jed- nak pamiętać, że nowe systemy uzbrojenia stają się cenną kartą przetargową przy stole negocjacyjnym. Zmuszają Sowietów, by poważnie podchodzili do sprawy redukcji arsenałów. - Proszę mi wybaczyć - rzekł sędzia Wojciechowski - ale czy dobrze usłyszałem? Twierdzi pan, że służył sprawie rozbrojenia, odmawiając uregulowania kwestii danego rodzaju broni? - Chcę tylko powiedzieć, że innowacje techniczne dają korzy- ści tak z dyplomatycznego, jak i wojskowego punktu widzenia. - Jeżeli cofnie pan się myślą w przeszłość, panie Overwhite - JAMES MORROW rzekł Bonenfant - czy sądzi pan, że pańska instytucja mogła zro- bić więcej dla uniknięcia niedawnej wojny? - Gdybyśmy byli pewni, że coś takiego się zbliża - tak, zapew- ne dążylibyśmy do osiągnięcia większego zaufania między strona- mi. Na przykład, gorąca linia telefoniczna między Waszyngtonem i Moskwą na gwałt potrzebowała unowocześnienia. - Cóż, nikt nie może winić was, że nie mieliście czarodziejskiej różdżki. - Zgodziłbym się z takim stwierdzeniem. - Nie mam więcej pytań. - Wracając do stołu obrony, Bonen- fant z emfazą wydymał nozdrza, jakby jego nos ledwie mógł po- mieścić ogrom zwycięstwa wiszący w lodowatym powietrzu. - Dlaczego odmowa regulacji danego rodzaju broni służy spra- wie rozbrojenia? - zapytał George Brzdąca. - Brian właśnie to wyjaśnił - odparł generał. - Ten proces musi być nudny dla kogoś takiego jak ty - zauwa- żył Wengernook. - Wcale nie jestem znudzony - zaprotestował George. Oskarżyciel podszedł do pulpitu z płaską lodową tablicą pokry- tą rzędami danych. - Panie Overwhite, jeżeli sprawa rozbrojenia tak bardzo leżała wam na sercu, to dlaczego nigdy nie zaproponowaliście wprowa- dzenia zakazu broni atomowej? - Cóż, gdy zaczyna się rozważać radykalne koncepcje, z miej- sca napotyka się poważne problemy przy decydowaniu, które technologie uznać za nielegalne, a które nie. Weźmy na przykład systemy transportowe... - Dlaczego kwestia systemów transportowych miałaby być tak skomplikowana? - Aąuinas zmarszczył krzaczastą brew. - Ponieważ w miarę jak rakiety stają się mniejsze, coraz trud- niej jest określić, czy coś jest jeszcze systemem transportowym. Bombowiec załogowy Osa-13 jest nim z pewnością, ale co z treso- wanym delfinem? Co z balonem na ogrzane powietrze? - A więc nigdy nie zakazaliście używania żadnych rakiet ani bombowców, ponieważ nie potrafiliście odróżnić ich od balonów na ogrzane powietrze? - Chciałem tylko powiedzieć, że ustalenie pewnych definicji może być naprawdę trudne. - Podczas gdy ulec poparzeniom trzeciego stopnia w wyniku eksplozji jądrowej jest raczej łatwo. Bonenfant zerwał się z krzesła. - Wysoki Sądzie, czy możemy wprowadzić moratorium na ciosy poniżej pasa? - Sąd nie jest zachwycony pańskim ostatnim stwierdzeniem, panie Aąuinas - rzekła sędzia Jef f erson. Aąuinas skłonił się lekko i ponownie zwrócił się do świadka: - Jak rozumiem, układ STABLEI dotyczył wyrzutni rakiet, czy tak? Każdej stronie przyznano prawo do posiadania ośmiuset pięćdziesięciu sześciu wyrzutni na okrętach podwodnych i tysiąca stu siedemdziesięciu pięciu silosów podziemnych. - Takie były te ograniczenia. - Nie wydają mi się one ograniczeniami. - Jeśli wprowadzi pan nazbyt drakońskie ograniczenia, panie Aąuinas, zachęca pan drugą stronę, by uderzyła pierwsza. - Wydaje się więc panu nieprawdopodobne, byście kiedykol- wiek ograniczyli liczbę wyrzutni do zera? - Woleliśmy pomylić się w bezpieczną stronę. Aąuinas poświecił sobie lampką tranową, odczytując dane z lo- dowej tablicy. « - Układ STABLE II dotyczył ładunków nuklearnych jako ta- kich... | - Ustaliliśmy limit dla ładunków wielokrotnych. Dwanaście • głowic na rakietę. - Wedle moich obliczeń liczba głowic po obu stronach wzrosła drastycznie w wyniku tego układu. - Tak, ale każda rakieta mogła odtąd dźwigać tylko dwanaście głowic. - Panie Overwhite, czy powiedział pan kiedyś w wywiadzie dla tygodnika „Time", cytuję, „Nie możemy ograniczać naszej gospo*|; darki układami podpisanymi wyłącznie dla ugłaskania opinii pu- blicznej"? - Chodziło mi o tych ludzi, którzy straciliby pracę, gdyby, po- wiedzmy, program „Omega" został nagle wstrzymany. - Over- white strzepnął okruch lodu z brody. - Musieliśmy powstrzymać proces pokojowy przed nadmierną, wie pan... - Eskalacją? - By nie padł łupem partykularnych interesów. - Porozmawiajmy o kartach przetargowych. - Proszę bardzo. - Czy mógłby pan wymienić trzy w pełni rozwinięte systemy JAMES MORROW broni ofensywnych, z których zrezygnowaliście przy stole negocja- cyjnym w zamian za ustępstwa ze strony Rosjan? - Zawsze pozbywaliśmy się bomb i rakiet, w miarę jak stawały się przestarzałe. - Nie o to mi chodzi. Chcę, żeby wymienił pan nazwy trzech systemów ofensywnych, które przehandlowaliście w negocja- cjach. - Nie potrafię wymienić trzech ot tak, z głowy. - Czy potrafi pan wymienić nazwy dwóch? - Dwóch również nie, niestety. - A jednego? - Cóż, jak zapewne potrafi pan sobie wyobrazić, gdy nowy ro- dzaj broni zostanie już wprowadzony do produkcji, staje się bar- dziej cenny jako środek odstraszania niż jako karta przetargowa. - Panie Overwhite, w świetle tego, co tu usłyszeliśmy, wydaje mi się, że pan i producenci broni staliście właściwie po tej samej stronie barykady. - Pańskie rozgoryczenie jest zrozumiałe, panie Aąuinas, jed- nak z wnioskiem końcowym nie mogę się zgodzić. Oskarżyciel ostentacyjnie wzruszył ramionami i oznajmił, że nie ma więcej pytań. - Doskonałe ujęcie kwestii ogólnego i całkowitego rozbrojenia - rzekł Randstable, przewracając własnego króla, by przyznać się, że przegrał samotną partię. - Ani na chwilę nie stracił panowania nad sobą - rzekł Wen- gernook. Na galerii powstał starszy mężczyzna o czerwonej twarzy. - Hej, Overwhite, oto prezent dla ciebie! - zawołał, po czym wstał i cisnął soplem lodu w kształcie rakiety samonaprowadza- jącej. Ostro zakończony stożek śmignął w powietrzu, mijając gło- wę Overwhite'a zaledwie o centymetry. To było zupełnie niepotrzebne, pomyślał George. Następnego ranka sąd zapoznał się z życiorysem doktora Wil- liama Randstable'a, człowieka wszechstronnie utalentowanego. Był to geniusz szachowy. Twórca popularnej gry komputerowej „Alarm trzeciego stopnia" (dzięki honorariom autorskim opłacił studia w Massachusetts Institute of Technology). Autor świetnie sprzedającej się powieści fantastycznonaukowej „Ciemna strona 14. Tak oto kończy się świat słońca". Najmłodszy geniusz w szeregach instytutu badawczego Lumen Corporation. Szef Wydziału Celności Rakiet w Krajowym Laboratorium Sugar Brook. - Już jestem pod wrażeniem - rzekł Wengernook. - Takich ludzi nie skazuje się na śmierć - dodał Brzdąc. - Zawsze się zastanawiałem, jak to jest być inteligentnym - wtrącił swoje trzy grosze George. Randstable skończył wyjaśniać, w jaki sposób pokonał rosyj- skiego arcymistrza szachowego, który był również agentem KGB. - Panie Randstable, czy na początku pańskiej kariery w wylę- garni geniuszy znanej jako Lumen Corporation... - Wylęgarnia geniuszy... czy to oznacza inżynierię genetyczną? - zapytał sędzia Yoshinobu. - Nie, Wysoki Sądzie, nic takiego - odparł Randstable. - Wyobrażam sobie rząd inkubatorów z noworodkami o odpo- wiednio wymodelowanym DNA - rzekł sędzia. - To właściwie całkiem ciekawy pomysł... - Randstable zdjął okulary w rogowej oprawie i zaczai przygryzać końcówkę. - Naj- trudniejsza byłaby kwestia połączenia elektroneuralnego... - Co takiego? - zapytała sędzia Gioberti. - Chodzi o modem mózgowy - wyjaśnił Randstable. - Nazwa „interfejs", kiedy teraz o tym myślę, wydaje się niewłaściwa, jako że usuwalibyśmy czaszkę i odłączali oczy, nos i pozostałe organy. - Randstable rozwodził się w ten sposób nad szczegółami przez kil- ka minut, aż wreszcie sędzia Wojciechowski zmuszony był mu przypomnieć, że uczestniczy w procesie, którego stawką jest jego własne życie. - Och, przepraszam - powiedział geniusz. - Proszę mi wybaczyć. - Niech pan opowie nam o Lumen - rzekł Bonenfant. - Zadaniem mojej grupy była analiza problemów logicznych wynikających z istnienia arsenałów jądrowych. Epistemologicz- nych pułapek gwarantowanej destrukcji, na przykład, albo tauto- logii, na jakie napotyka się podczas wspinaczki po szczeblach dra- biny eskalacji. - Co robiliście w związku z tymi problemami? - zapytała sę- dzia Gioberti. - Rozważaliśmy je - odparł Randstable. - To z pewnością szarpiąca nerwy robota - rzekł Bonenfant. - O tak. Kiedy Sugar Brook złożyło mi propozycję, natychmiast z niej skorzystałem. JAMES MORROW - Zdaje się, że pracował pan tam nad zagadnieniem zdalnego sterowania. - Poprawiałem celność każdej rakiety, którą podrzucili mi przełożeni. - I jak celne były rakiety po pańskiej kuracji? - Proszę sobie wyobrazić Robin Hooda stojącego na dziedziń- cu zamku Nottingham i zestrzeliwującego jabłko z głowy Wilhel- ma Telia w Szwajcarii. Bonenfant uśmiechnął się blado. - I co było końcowym rezultatem pańskich prac nad poprawą celności? - Bezpieczniejszy świat - odparł Randstable. - Bezpieczniejszy świat? - Brzmi to paradoksalnie, nieprawdaż? Ale kiedy wie się na pewno, że można stanąć w dowolnym punkcie boiska i oddać cel- ny strzał na bramkę, to znaczy kiedy ma się pewność trafienia w każdy dany silos rakietowy albo ośrodek dowodzenia, wtedy nadwyżka broni służącej tylko do odstraszania staje się niepo- trzebna. Obrońca podał swojemu klientowi płachtę foczej skóry rozpię- tej na ramie z kości. Widniały na niej dwa wykresy liniowe. - A więc dzięki poprawie celności rakiety stają się mniej nie- bezpieczne? - Dokładnie tak. Widać teraz wyraźnie, że od wczesnych lat sześćdziesiątych tonaż ładunków jądrowych po obu stronach sys- tematycznie się zmniejszał. - Jak działały zaprojektowane przez pański zespół urządzenia samonaprowadzające? Randstable odmłodniał nagle. Znowu był Williem, cudownym dzieckiem. - Podstawową jednostką była kula z berylu wypełniona żyro- kompasami i miernikami przyspieszenia. - Mówił niczym mały chłopiec ekscytujący się nowym modelem miniaturowej kolejki elektrycznej. - Mój pomysł polegał na zanurzeniu jej we wnętrzu następnej kuli wypełnionej nieprzewodzącym płynem o neutral- nym wyporze hydrostatycznym. Hokus-pokus! W trakcie całego lotu żyrokompasy tkwią sobie bezpiecznie w węglowodorowej ką- pieli. Ludzki embrion jest chroniony w podobny sposób. - Nadzorował pan również badania nad inteligentnymi rakie- tami. - Tutaj możliwa była jeszcze większa precyzja przy naprowa- dzaniu na cel. Każda głowica została wyposażona w niezależny procesor. Mogła dzięki temu porównywać, piksel za pikselem, ra- darowy obraz terenu z zakodowanym wizerunkiem celu. George'owi podobało się słowo „piksel". Brzmiało jak coś, co z upodobaniem kolekcjonują elfy. - Czy to w Sugar Brook opracowano konstrukcję balistycznej rakiety przechwytującej ziemia-powietrze o nazwie Polujący Ja- strząb? - Tak - odparł Randstable. George przypomniał sobie nagle, że zamierzał opowiedzieć Holly bajkę o elfie, który rzucał złoty cień. - To musiał być wspaniały dzień, kiedy dowiedliście, że Polują- cy Jastrząb potrafi zniszczyć nadlatującą rakietę - rzekł Bonen- fant. - Otworzyliśmy szampan i bez końca wznosiliśmy toasty. - Wasz Polujący Jastrząb był w rzeczywistości poprzednikiem systemów obrony kosmicznej, o których z takim uznaniem wypo- wiadał się pan Seabird podczas swoich zeznań dotyczących trakta- tu Einstein VI. - Sądzę, że tak właśnie było. - To musi być satysfakcjonująca świadomość. - Jestem zadowolony ze wszystkich dokonań Sugar Brook. - Oskarżenie niewątpliwie nazwie Sugar Brook firmą handlu- jącą śmiercią, nuklearną puszką Pandory... proszę mi wybaczyć, jeśli kradnę panu przenośnie, panie Aąuinas. - Nie ma sprawy - odparł oskarżyciel. - A czym pan się naprawdę zajmował, panie Randstable? - Sprawianiem, żeby broń nuklearna była coraz mniej po- trzebna. - Dziękuję panu. Nie mam więcej pytań. Bonenfant nieomal tanecznym krokiem wrócił do stołu obrony i zajął swoje miejsce. - Podobał mi się ten moment, kiedy William wspomniał o po- prawie celności - rzekł Brzdąc. - Również jego ostatnia wypowiedź na temat coraz mniejszego znaczenia broni atomowej była pocieszająca - dodał George. Zdjąwszy rękawicę, Aąuinas przeciągnął palcem po opadają- cej krzywej na wykresie odwzorowanym na płachcie foczej skóry. - Imponujący wykres - rzekł. 1AMES MORROW - Też tak uważam - przytaknął Randstable. - Czy naprawdę wierzy pan, że tonaż nuklearny zmniejszałby się dalej w ten sposób? - Absolutnie. ,; - Opadając poniżej poziomu gwarantującego całkowitą zagładę? [.1 - Takie były wyniki przeprowadzonych przez nas symulacji. 11 - Ta kwestia celności, o której pan mówił, ma również swoją drugą stronę, prawda? - Co ma pan na myśli? - W miarę poprawy celności rakiety stają się również bardziej skuteczne. - Tak, ale proszę nie zapominać, że w końcowym rozrachunku lepiej jest mieć rakiety skuteczne niż nieskuteczne. - Doktorze Randstable, czy nie było to dla pana dziwne? Udo- skonalał pan nowoczesne technologie, mając jednocześnie świa- domość, że ich znaczenie jest w istocie psychologiczne - że jeśli naprawdę miano by je wystrzelić, to byłoby lepiej dla świata, gdy- by nie zadziałały. - Na pesymizm nigdy nie było miejsca w Sugar Brook. - Proszę mi szczerze powiedzieć, czy kiedykolwiek ogłosiliście, że dana rakieta przeszła pozytywnie wszystkie testy, podczas gdy zwaliła się na ziemię w płomieniach? L;. - Nie. II - Chodzi mi o to, że jeśli Sowieci wierzyli w skuteczność danej broni, to jej wartość odstraszająca pozostawała nie zmieniona. Mo- gliśmy zbudować cały nasz arsenał z nie ugotowanego spaghetti. - Mój klient już odpowiedział na to pytanie - oznajmił Bonen- fant, wstając. - Panie Aąuinas, proszę dać spokój - rzekła sędzia Jefferson. Kiedy George zerknął na galerię, spostrzegł, że kilku widzów otworzyło sobie żyły. Spływająca czarna krew utworzyła napis wielkimi literami: INTELIGENTNE RAKIETY TO GŁUPOTA. - Musiał pan być bardzo szczęśliwy, kiedy Sugar Brook wygra- ło kontrakt na konstrukcję rakiety przechwytującej Polujący Ja- strząb - rzekł Aąuinas. - No cóż, oczywiście. Walka z Winco Associates i General Heu- ristics była bardzo zacięta. - A potem, kiedy Polujący Jastrząb był już gotowy, uroczyście otworzyliście butelkę szampana? - Zgadza się. - Dziennikarz „Time'a" donosi, że piliście za „nerwową noc na Kremlu". - W rzeczywistości chodziło o „bezsenną noc na Kremlu". - Nie przewidywaliście żadnych bezsennych nocy w Białym Do- mu? - Nie pojmuję pańskiego toku rozumowania. - Cóż, budowa każdego kolejnego Polującego Jastrzębia po- większała strategiczną przewagę Ameryki, do momentu gdy wza- jemne odstraszanie stałoby się fikcją. Podejrzewając, że Ameryka zaatakuje pierwsza, Rosjanie mogliby uderzyć. - Nie zaatakowaliśmy, kiedy jako jedyni posiadaliśmy broń atomową. Aąuinas wyciągnął jakiś dokument ze stosu materiałów dowo- dowych i wepchnął go do ręki Randstable'owi. - Chciałbym zwrócić pana uwagę na dowód rzeczowy 476, opu- blikowany w roku 1951 tekst planu SPASM, czyli specjalnego pla- nu ataku siłami masowymi. Jak pan wie, przewiduje on całkowite zniszczenie Związku Sowieckiego - zagładę całego narodu - w od- wecie za konwencjonalny atak na Europę Zachodnią. - To było dawno temu. - Dla mnie, panie Randstable, wszystko było dawno temu. Nie mam więcej pytań. Naukowiec wrócił do szklanej budki. - No jak, panowie, jaki jest wasz werdykt? - Dałeś sobie radę - rzekł Wengernook. - Według mnie jesteś świetny - dodał Brzdąc. - Nie zrozumiałem tego, co mówiłeś o ludzkich embrionach - powiedział George. W trakcie lunchu - oskarżeni mogli wybierać pomiędzy kotle- tem z wieloryba a wydrzykiem na zimno - Randstable zaprezento- wał George'owi kilka otwarć szachowych i wyzwał go na pojedy- nek, proponując fory dla początkującego i przewagę pierwszego ruchu. George nie grał od czasów podstawówki, ale pomyślał, że miło będzie przegrać z kimś, kto pokonał rosyjskiego arcymistrza. Następny składał zeznania wielebny Sparrow. Donośnym gło- sem opowiedział sądowi, że jako młodzieniec uwięziony w „mrocz- nym świecie narkotyków i seksualnej rozwiązłości", zajrzał któ- rejś nocy do kolekcji pornograficznych kaset swoich rodziców i przypadkowo natrafił na Biblię. Zaczął ją czytać. Nie potrafił oderwać się od lektury. Rok później uczęszczał już do seminarium JAMES MORROW duchownego w Coral Gables. Przed upływem dziesięciolecia zało- żony przez niego kanał telewizji kablowej miał najwięcej abonen- tów, po sponsorowanym przez czasopismo „Szparka", a on sam stał się najmłodszym w historii prezesem uznanego prawicowego Komitetu do spraw Kiełkującego Zła. - Ten facet wyprowadza mnie z równowagi - rzekł Wengernook. - Nie, nie, to dobrze, że jest jednym z nas - odparł Brzdąc. - Potrzebujemy elementu religijnego. - W pańskiej osiągającej rekordowe nakłady książce „Chrze- ścijanie przeżyją pierwsze uderzenie" - rzekł Bonenfant - napisał pan, że z nadejściem trzeciego tysiąclecia spełnią się pewne bi- blijne przepowiednie. Jak pan ocenia swoje ówczesne twierdze- nia w świetle niedawnego konfliktu amerykańsko-sowieckiego? - Hebrajscy prorocy przewidzieli wszystko co do joty. - Kazno- dzieja rozpiął kombinezon i z kieszonki kamizelki wydobył nie- wielki egzemplarz Biblii. - Jak pan wie, w wyniku tej wojny znisz- czona została świątynia w Jerozolimie, a potem następuje to, co chrześcijanie nazywają Wygnanie. W wyniku Wygnania Kościół - ci, którzy uwierzyli w Jezusa - zostaje podzielony na siedem czę- ści i rozesłany w najdalsze zakątki ziemi. To wyjaśnia moją tutaj obecność. Jeśli spojrzycie na biegun północny i w inne odległe miejsca, dostrzeżecie tam wielu chrześcijan. - A po Wygnaniu? - Następują kolejne eksplozje, chociaż oczywiście nie mogą one dotknąć Kościoła. Te bomby mają tak niszczycielską siłę, że ci, co przeżyją, zwracają się ku człowiekowi, który obiecuje pokój. Ale kim on jest? Antychrystem! Po raz pierwszy w życiu George zdał sobie w pełni sprawę, jak fundamentalnie nudnym wyznaniem jest unitarianizm. - Nie jestem pewna, do czego pan zmierza - powiedziała sę- dzia Jefferson. W odpowiedzi Sparrow podniósł głos. - Przez siedem lat Antychryst wywołuje kolejne konflikty nu- klearne, w tym bitwę o Armagedon, gdzie zostaje użyta broń o si- le rażenia równej stu tysiącom megaton! Wtedy jednak Syn Czło- wieczy powraca, by nie dopuścić do całkowitej zagłady! - Czy to już wszystko? - zapytała sędzia Jefferson. - Obecny świat znika, następuje sąd ostateczny i pojawia się nowe niebo i ziemia. - Coś jeszcze? - Wieczność - odparł Sparrow cicho. - W zeszłym tygodniu - rzekł Bonenfant - była wiceprezydent Stanów Zjednoczonych matka Maria Katarzyna oskarżyła pana o mierzenie religijności danego narodu wielkością jego potencja- łu atomowego. - Nie ma takiego stwierdzenia w żadnym z moich tekstów. - Ale jest pan zwolennikiem pokoju poprzez siłę. - Jeśli studiuje się Pismo z otwartym umysłem - Sparrow po- stukał palcem w okładkę Biblii - dostrzec można, że zachęca ono Stany Zjednoczone do zachowania strategicznej przewagi nad Związkiem Sowieckim, państwem zwanym przez Ezechiela Mago- giem. - Podczas lektury pana książek natychmiast spostrzegłem, że uważa pan wojnę nuklearną za groźbę, której wszyscy chrześcija- nie muszą się przeciwstawić. - Tak, ale warunkiem powodzenia może być tylko nasza goto- wość do niesienia miecza Chrystusowego. Biblia uczy nas, że w świecie ludzi upadłych siła militarna jest kluczem do odbudo- wania porządku społecznego. - Cóż, pragnienia porządku społecznego nie można chyba na- zwać zbrodnią. Nie mam więcej pytań. - Nie znałem dotąd tej hipotezy o „upadłym świecie" - rzekł Randstable, zadając George'owi mata w czwartym posunięciu. - Brzmi intrygująco. - Ten facet przydałby się nam w sztabie - rzekł Brzdąc. - Nasz rzecznik prasowy zupełnie sobie nie radził. Czy staniemy się „ludźmi upadłymi"? - zapytały George'a jego spermatydy. Nie mam pojęcia, odparł. Aąuinas podszedł do pulpitu dla świadków bez widocznego en- tuzjazmu. Adwokat diabła, oskarżyciel Boga - równie niewdzięcz- na praca. - Gdy przeglądałem pańskie książki - zaczai - uderzyła mnie obecność tabel porównujących siłę militarną Ameryki i Rosji. Czy te statystyki nie są już zbytnim oddaleniem się od spraw teologii? - Chciałem pokazać chrześcijanom, że nieprzyjaciel uzyskał przewagę praktycznie w każdej kategorii - w sile uderzeniowej, w wojskach konwencjonalnych, w każdej. Musieliśmy ocalić Ame- rykę, póki był jeszcze czas. - Skoro upadek Ameryki został już przepowiedziany przez pro- roków, czy próba odwrócenia go nie stanowiła bluźnierstwa? 1AMES MORROW - Bóg ma wobec nas specjalne plany - odparł kaznodzieja. - Tytuł pańskiej ostatniej książki, „Porozumienia z diabłem: chrześcijańskie spojrzenie na układy STABLE", mówi sam za sie- bie. Najwyraźniej nie jest pan zwolennikiem kontroli zbrojeń. - Wierzę w kontrolę zbrojeń. Nie wierzę jednak w samorozbro- jenie. - Uśmiech Sparrowa był tak słodki, że można było obawiać się o stan zębów kaznodziei. - W końcu, panie Aąuinas, Związek So- wiecki to kraj policyjny, czyż nie? Nie da się stwierdzić, które poro- zumienia Sowieci łamią i jakie bomby konstruują potajemnie. - Jeśli więc nie da się stwierdzić, ile rakiet posiadają Sowieci, dlaczego opublikował pan tabele zawierające te dane? - Statystyki te zostały zebrane przez Komitet do spraw Kieł- kującego Zła. Aąuinas podszedł do stołu z dowodami, wybrał dwie książki w miękkiej oprawie i otworzył tę z grzybem atomowym nad Gol- gotą na okładce. - Panie Sparrow, na stronie sto czterdziestej trzeciej „Megaton Boga" pisze pan: „Nadejście Armagedonu nie powinno wywoływać lęku, lecz radość. Armagedon jest bowiem wojną, jaką wypowia- da Pan zgniliźnie tego świata". Zastanawiam się, ilu chrześcijan w efekcie lektury tego ustępu zaczęło z tęsknotą wyglądać począt- ku wojny atomowej? - Zajrzał do drugiej książki. - A potem, w dziele „Chrześcijanie przeżyją pierwsze uderzenie", cytuje pan Zefeniasza, rozdział l, wers 15: „Dniem gniewu jest ten dzień, dzień gęstych ciemnych chmur, dzień bitwy przeciwko fortecom, przeciwko wysokim twierdzom". I dodaje pan od siebie: „Czy nie przypomina to sytuacji, kiedy nasze rakiety drugiego uderzenia niszczą sowiecki system obrony balistycznej?". - Chciałem wykazać, że jeśli Ameryka będzie na tyle mądra, by nie wpaść w pułapkę rozbrojenia, Syn Człowieczy wykorzysta nasz arsenał dla ukarania tych w Magogu, którzy odrzucają dar zbawienia. - Jezus zrobiłby coś takiego? - Jego pierwsze przyjście było jako Baranka, drugie będzie ja- ko Lwa. - Ach tak - rzekł Aąuinas z przekąsem. - Dziękuję, nie mam więcej pytań. - Facet zna się na rzeczy, co? - skomentował Wengernook. - Zawsze podobało mi się kazanie na górze - rzekł George. - W Księdze Hioba również jest parę ciekawych fragmentów. - Myślałem, że jesteś unitarianinem - zdziwił się Brzdąc. - Jezus wyprzedził swój czas - powiedział Randstable. O dziewiątej następnego ranka Bonenfant powołał na świadka Roberta Wengernooka. - Cóż, panowie, zaczynamy - rzekł zastępca sekretarza obrony, niezgrabnie salutując swoim towarzyszom. - Pamiętaj tylko, historia jest po naszej stronie - dodał mu otuchy Brzdąc. - Siła zmusiła Sowietów do bardziej ostrożnego po- stępowania. - Uważaj na lewy sierpowy Aąuinasa - dodał Randstable. Za pulpitem Wengernook wyciągnął papierosy i zapałki z kiesze- ni kombinezonu. Przewodnicząca Jefferson pozwoliła mu zapalić. - Oskarżenie przedstawiło w ramach materiału dowodowego kilka dokumentów pańskiego autorstwa, w tym tekst wystąpienia zatytułowanego „Sowiecki plan nuklearnego zwycięstwa", wygło- szonego na zjeździe Stowarzyszenia Lekarskiego stanu Massachu- setts. Czy Sowieci naprawdę zamierzali wygrać? - Były na to niezbite dowody - odpowiedział Wengernook. Za- palił zapałkę, nie potrafił jednak przytknąć płomyka do końcówki papierosa. - Struktura ich arsenału sugerowała gotowość do pro- wadzenia przedłużającej się wojny jądrowej, posiadali również szeroko zakrojony program obrony cywilnej. W czasie gdy obją- łem obecne stanowisko w administracji rządowej, Rosja w pełni przyjęła już koncepcję atomowego zwycięstwa. - Tak więc Ameryka musiała odpowiednio zrewidować swoją strategię odstraszania? - Teoria wzajemnie gwarantowanej destrukcji była nie tylko niemoralna, lecz również przestarzała. Potrzebowaliśmy doktryny ograniczonego uderzenia, powiązanej z modernizacją naszych sił, i zestawu realistycznych wersji konfliktu. Innymi słowy, przejścia od planu MAD do MARCH. - Niektórych ludzi niepokoił fakt, że przyjęcie planu MARCH oznaczało znaczne zwiększenie liczby głowic. - Zgodnie z doktryną MAD mogło nam wystarczyć, och, bo ja wiem... kilka setek rakiet. - Wengernookowi udało się wreszcie opanować drżenie rąk i zapalić papierosa. - Jednak kiedy celem stategicznym jest ograniczone zniszczenie, potrzeba o wiele więk- szego arsenału. JAMES MORROW - Nie rozumiem tego sformułowania: „ograniczone zniszcze- nie" - przerwał sędzia Wojciechowski. To razem jest już nas dwóch, pomyślał George. To jest już nas razem czterysta milionów, dodały jego spermatydy. Przez cały ranek Wengernook wyjaśniał zawiłości doktryny ograniczonego zniszczenia. - Tak więc, Wysoki Sądzie, jest jasne - rzekł na zakończenie - że w tym straszliwym przypadku, kiedy odstraszanie okazuje się zawodne, musimy zacząć niszczyć cele przeciwnika wybiórczo. Na- sze głowice muszą nieść odpowiedni przekaz. - Jaki jest to przekaz? - zapytał sędzia Yoshinobu. - „Nie pragniemy was zgładzić, próbujemy jedynie ocalić sie- bie. Dlatego celujemy tylko w wasze silosy atomowe, lotniska wojskowe, doki dla okrętów podwodnych i fabryki broni". - Wen- gernook zaciągnął się mocno. - W wyniku takiej strategii po- wstrzymujemy przeciwnika przed wykonaniem zmasowanego przeciwuderzenia. - A więc w swojej wczesnej fazie taki ograniczony konflikt prowadzi do lepszego porozumienia między mocarstwami? - zapy- tała sędzia Gioberti. - Gdyby, broń Boże, kiedykolwiek doszło do wybuchu wojny, So- wieci ujrzeliby, że nie mają absolutnie nic do zyskania, wykracza- jąc poza precyzyjne, ograniczone uderzenia - odparł Wengernook. - Czyli nasze odstraszanie powstrzymywałoby ich przed eska- lacją? - Tak. Ich jedynym wyborem byłby pokój. Bonenfant pozwolił, by słowo „pokój" wisiało w powietrzu jesz- cze przez kilka chwil, po czym oznajmił, że nie ma więcej pytań do świadka. Sędzia Jefferson zarządziła przerwę obiadową. - Świetnie, że ujął sprawę od strony moralnej - rzekł Brzdąc. - I dobrze, że wspomniał o pokoju - dodał George. Rana po kuli rozbolała go nagle, kiedy próbował przypomnieć sobie zeznania Yictora Seabirda. Skomplikowany układ zakazują- cy przeprowadzania prób nuklearnych, czy to właśnie negocjował stary zuch? I było tam coś jeszcze na temat ilości materiałów roz- szczepialnych... - Panie sekretarzu Wengernook - zaczął Aąuinas po przerwie - czy można powiedzieć, że Ameryce leżało na sercu bezpieczeń- stwo Europy Zachodniej, kiedy rozpoczynała swój długotrwały ro- mans z bronią atomową? - Biorąc pod uwagę przewagę Układu Warszawskiego w siłach konwencjonalnych, rakiety taktyczne były zwornikiem zdolności obronnej Paktu Atlantyckiego. - Niektórzy obserwatorzy uważają, że rozmieszczenie w Euro- pie nowych rakiet średniego zasięgu zmusiło Rosjan do przyjęcia strategii niespodziewanego uderzenia. - Strategia ta ma swój aspekt stabilizujący, nie wolno o tym za- pominać - odparł Wengernook, gniotąc w palcach papierosa. - Kie- dy dane państwo utrzymuje swoje siły nuklearne w stanie podwyż- szonej gotowości bojowej, wojskowi czują się o wiele bezpieczniej. - Ponieważ wiedzą, że nie stracą tych sił w wyniku niespodzie- wanego natarcia przeciwnika? -Tak. - A więc jest mniej prawdopodobne, że zrobią coś głupiego? - Zgadza się. - Takiego jak uderzenie bez uprzedzenia? - Właśnie. - Proszę opowiedzieć sądowi o doktrynie powstrzymania się przed pierwszym uderzeniem. - Była to doktryna, zgodnie z którą państwa NATO nie użyłyby jako pierwsze swojej broni atomowej, nawet w obliczu totalnej klęski pod naporem sowieckich dywizji pancernych. Aąuinas wydobył kilka dokumentów ze stosu materiałów do- wodowych. - Widzę jednak, że w swoich artykułach sprzeciwiał się pan przyjęciu takiej doktryny. - Poważnie osłabiłaby ona naszą zdolność odstraszania. Wolę doktrynę, która mówi: „Państwa NATO nigdy nie użyją broni nu- klearnej, jeśli nie zostaną zaatakowane". - Siłami konwencjonalnymi. - W grę wchodziła tu również kwestia wiarygodności. Cała ta sławetna doktryna rozpadłaby się w proch i pył w razie sowieckie- go natarcia. - Wyjaśnijmy to do końca. Doktryna powstrzymania się przed pierwszym uderzeniem miała dość wiarygodności, by zachęcić do zmasowanego ataku, ale jednocześnie za mało, by w takim przy- padku zdać egzamin. - Nigdy nie wolno zdradzać swoich intencji nieprzyjacielowi. - Czy dlatego w tym wydaniu „Kwartalnika Doktryny Strate- gicznej", przedstawionym tu jako materiał dowodowy oznaczony JAMES MORROW numerem 794, chwalił pan prezydenta Trumana za wprowadzenie „czynnika Hiroszimy"? - Cóż, Hiroszima pozwoliła nam uzyskać nad Sowietami prze- wagę psychologiczną - odparł Wengernook, przeglądając doku- ment. - Nigdy nie mieli całkowitej pewności, do czego właściwie jesteśmy zdolni. - A więc, odrzucając doktrynę powstrzymania przed pierw- szym uderzeniem, Ameryka mogła zachować swoją przewagę psy- chologiczną? - Tak właśnie uważam. - W swoim wystąpieniu na Akademii Lotniczej w roku 1992, oznaczonym jako materiał dowodowy numer 612, wygłosił pan słynne zdanie, iż, cytuję: „W wojnie nuklearnej nasze siły muszą zatryumfować nad Sowietami i spowodować jak najwcześniejsze ustanie działań zbrojnych na warunkach korzystnych dla Stanów Zjednoczonych". Co to znaczy „zatryumfować" w wojnie nuklear- nej, panie sekretarzu? - To znaczy wchłonąć pierwszy atak i wykonać rozstrzygające kontruderzenie. - Jak opisałby pan kraj, który wchłonął pierwszy atak? - Ośrodki przemysłowe są w większości nienaruszone, struktu- ra dowodzenia funkcjonuje, zdolność odstraszania została przy- wrócona. - A co z ludnością cywilną? - Znaczna część przeżyła. - A znaczna nie przeżyła. Czy to właśnie pan i panu podobni nazywacie „dopuszczalnymi stratami"? - Czasem używaliśmy tego terminu. - Pięć milionów zabitych, to jest dopuszczalne? - Cóż, zawsze mieliśmy przed oczami liczbę dwudziestu milionów. - Dlaczego? - Takie straty poniósł Związek Sowiecki w czasie drugiej woj- ny światowej. - Niepokojąca liczba. Przegrywaliście wyścig dopuszczalnych strat. - Panie Wengernook - rzekł sędzia Wojciechowski - czy mogę uznać, że żaden poziom strat nie był dopuszczalny dla pana oso- biście? - To się rozumie samo przez się. - Oskarżony wyciągnął prze- ciwsłoneczne okulary z kieszeni ubioru ochronnego i osadził je na nosie. - Dopuszczalne straty to bardzo abstrakcyjne pojęcie. Uży- wa się go tylko w dyskusjach strategicznych. - Nie chcę być ptakiem, który kala własne gniazdo - rzekł Aąuinas - ale Ameryka wcale nie „zatryumfowała", prawda? Warn wyczerpały się pomysły, Rosjanie odmówili zaproponowania ko- rzystnych warunków dalszych rozmów, plan SPASM został wprowa- dzony w życie i rodzaj ludzki zniknął z powierzchni ziemi. Czy w świetle tych wydarzeń nadal wierzy pan, że wasze zamierzenia były bardziej moralne niż wzajemnie gwarantowana destrukcja? - Istnieje ogromna etyczna różnica pomiędzy ofensywnymi planami wojennymi i defensywnymi planami wojennymi. - Czy dlatego właśnie koncepcja zwycięskiej wojny nuklear- nej była czymś odrażającym, kiedy wysuwali ją Sowieci, i reali- styczną możliwością, kiedy padała z waszych ust? - Musieliśmy żyć w świecie, jaki był, panie prokuratorze, a nie takim, jaki chcielibyśmy widzieć. Aąuinas przysunął się tak blisko, że od jego oddechu Wenger- nookowi zaparowały okulary. - Ale wy uczyniliście świat takim, jaki był! Wasza doktryna strategiczna stanowiła śmiertelne zagrożenie dla Rosjan! Wasze siły taktyczne stanowiły dla nich zagrożenie! Wasze Pershingi i Cruise'y przerażały ich! Wasze Omegi...! - „Chcesz pokoju, gotuj się do wojny" - zacytował Wenger- nook ponuro. - Klaudiusz Appiusz Ślepy. - A jeśli chcesz wojny, również gotuj się do wojny! George widywał już tę scenę na filmach - oskarżyciel próbuje złamać świadka. - Twierdzę, że w wyniku waszej strategii Sowieci byli śmiertel- nie przerażeni! - napierał Aąuinas. - Twierdzę, że w ich przekona- niu najlepszą odpowiedzią było szybkie, nieoczekiwane uderze- nie mające pozbawić Amerykę głównych ośrodków dowodzenia! Lecz tego nie było w filmach. To był świat po katastrofie, gdzie nie istniało już życie i zastępcy sekretarzów obrony byli twardzi jak yermoncki granit. - Nie, myli się pan - odparł Wengernook tonem pełnym znuże- nia. - Ten sowiecki atak był kompletnie pozbawiony podstaw. Aąuinas podszedł do stołu sędziowskiego, stając przed lodowy- mi makietami rakiet. - Kiedy ten wyścig zbrojeń miał się zakończyć, panie sekreta- rzu? - Kopnął w jeden z modeli. - Kiedy? JAMES MORROW - Bezpodstawny, naiwny, bezcelowy, nieostrożny, samobójczy atak - powiedział Wengernook. - Wszyscy wiedzą, że rakiety sa- mosterujące dalekiego zasięgu SS-90 nie są dobre do pierwszego uderzenia. - Kiedy?! - wrzasnęła matka Maria Katarzyna z galerii. - Ile czasu można wymyślać wszystkie te plany wojenne, zanim wreszcie zapragnie się skończyć z tym wszystkim?! - krzyknął Aąuinas, kopiąc kolejne makiety. - Ile razy można przechodzić przez drzwi oznaczone tabliczką „Odstraszanie", zanim wreszcie wyląduje się w bunkrze i przyciśnie atomowy guzik?! Wengernook zerwał z nosa okulary i odparł: - Po dziś dzień nie pojmuję rozumowania nieprzyjaciela. SS- -90 to rakiety drugiego uderzenia. Nie pierwszego, lecz drugiego. Czy to jasne? Przez następne dziesięć minut Aąuinas kopał makiety rakiet i wykrzykiwał retoryczne pytania, Wengernook cierpliwie wyja- śniał, dlaczego rakiety użyte przez Rosjan są bezużyteczne przy pierwszym uderzeniu, matka Maria Katarzyna puszczała z galerii balony z napisem „Kiedy?", a sędzia Jefferson bez przekonania próbowała zaprowadzić porządek. Wreszcie wycieńczony oskarży- ciel oznajmił, że nie ma więcej pytań do świadka. Po powrocie do szklanej budki Wengernook odebrał od towa- rzyszy gratulacje i uściski dłoni. Kiedy podszedł do George'a, klepnął go przyjaźnie po plecach i powiedział: - Tego rodzaju zeznanie musi brzmieć dla ciebie jak jakiś okropny techniczny wywód, co? - Nie zdołałem usłyszeć, ile razy musiałeś przechodzić przez drzwi oznaczone tabliczką „Odstraszanie" - odparł George. W je- go głosie było więcej uszczypliwości, niż zamierzał, ale zabrzmia- ło to właściwie. - Bronienie kraju to o wiele trudniejsze zadanie niż produko- wanie nagrobków - odparł Wengernook przez zaciśnięte zęby. Ba- lon z napisem „Kiedy?" odbił się od drzwi budki. - Ty chyba ze- znajesz jutro, nieprawdaż? Pamiętaj, jesteśmy na sto procent z tobą. ROZDZIAŁ 15 w którym nasz bohater dowiaduje się, że jeden człowiek na świecie był mniej winny od niego Spermatydy George'a zadrżały, kiedy jego obrońca wstał z miejsca i ruszył przez poranny półmrok sali. Nie będzie tak źle, powiedział do nich. Będę musiał tylko wyjaśnić, że nie miałem nic wspólnego z inteligentną bronią, ograniczonym zniszczeniem i wszystkimi tymi rzeczami. - Obrona powołuje na świadka... - powiedział Bonenfant. - Nie! - przerwał mu znajomy głos z głębi sali. - Obrona powo- łuje mnie! Theophilus Carter wyszedł naprzód z parującą filiżanką her- baty w dłoni, stąpając po walających się wszędzie balonach. Miał na sobie ubiór ochronny wysadzany diamencikami, niczym ko- stium Arlekina, u pasa zaś wisiał mu istny arsenał sztyletów i re- wolwerów z kolekcji „Szalonej Herbarciarni". - Zazwyczaj nie chodzę tak mocno uzbrojony - oznajmił Kape- lusznik, popijając herbatę - ale jak rozumiem, są tu obecni zbrod- niarze wojenni. Przepraszam, czy ktoś nie powinien mnie poprosić, żebym zdjął kapelusz? -Wycelował kluchowaty paluch w przewod- niczącą Jefferson. - Chyba pani jest za to odpowiedzialna! - Nie obchodzi mnie, co robi pan ze swoim kapeluszem - od- parła sędzia, po czym zwróciła się do obrońców i skarżycieli. - Proszę mi powiedzieć, kim jest ten osobnik. - Doktor Theophilus Carter, niezaproszony krawiec i wynalaz- ca - wyjaśnił Aąuinas, wstając. - Zaangażowaliśmy go, by dostar- 1AMES MORROW czył dokument, przedstawiony tu jako dowód numer 919, oskar- żonemu Paxtonowi. - Dlaczego korzystaliście z usług kogoś tak niezrównoważone- go? - zapytała ostrym głosem sędzia Jefferson. - Och, ależ ja jestem wysoce zrównoważony! - zapewnił Szalo- ny Kapelusznik. Ustawił filiżankę na rondzie kapelusza i wykonał piruet. - To siły strategiczne są niezrównoważone. - Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z jego stanu - wyjaśnił Aąuinas. - Chyba nie chce pan, żeby ten człowiek zeznawał, prawda, pa- nie Bonenfant? - zapytała przewodnicząca Jefferson. - Ale ja chcę zeznawać - rzekł Kapelusznik. - Mogę dowieść, że George jest niewinny. Bonenfant gestem przyzwał swojego klienta. George opuścił szklaną budkę i stanął obok adwokata we wnęce zawalonej doku- mentami dotyczącymi układu STABLE II. - Czy jest jakiś powód do odrzucenia tego świadka? - zapytał szeptem Bonenfant. - To szaleniec - odparł George. - Czy szaleniec może zeznawać? Zaprzysiężenie Theophilusa Cartera było najtrudniejszym za- daniem w karierze woźnego sądowego. Po piętnastu minutach se- mantycznych wygibasów udało się wreszcie dopełnić formalności. - Czy zna pan oskarżonego Paxtona? - zadał pierwsze pytanie Bonenfant. - George i ja znamy się od dawna - odparł Kapelusznik. - Znałem go, zanim jego spermatocyty przestały przekształcać się w spermatydy. Czy mogę już złożyć zeznanie? - Właśnie pan to robi. - Cała sprawa poszłaby szybciej, gdybym powiedział panu, co mówić. Proszę mnie zapytać: „Kiedy po raz pierwszy spotkał pan oskarżonego?". Bonenfant zgrzytnął zębami. - Hm... kiedy po raz pierwszy... - Kiedy przyszedł do mnie po swój darmowy ubiór ochronny. Proszę mnie zapytać, ile oskarżenie zapłaciło mi za wykonanie te- go kombinezonu. - Ile oskarżenie zapłaciło panu za... - Sprzeciw! - Kapelusznik zerwał się z miejsca z impetem, jak- by był napędzany silnikiem odrzutowym. - Pytania tendencyjne! Oskarżenie nie zapłaciło mi za wykonanie tego ubioru. Ale prze- 15. Tak oto kończy się świat kupiło mnie, czyniąc właścicielem wspaniałego latającego skle- pu. - Opadł z powrotem za pulpit. - Proszę mnie zapytać, co się stało po tym, jak poinformowałem George'a, że musi podpisać umowę sprzedaży wplątującą go w proceder wyścigu zbrojeń. - Proszę, by sąd zauważył, iż mój klient został wrobiony przez stronę oskarżającą. A teraz, panie Carter, co się stało po tym, jak poinformował pan George'a, że musi podpisać... - Podpisał ją, zabrał kombinezon i zniknął. - Co było dalej? - Zżerała mnie ciekawość, czy ktokolwiek zachowałby się tak jak George. Wszak przyjął darmowy ubiór pomimo świadomości, że ta technologia podważa skuteczność odstraszania! Zapakowa- łem więc do kapelusza czyste formularze umów sprzedaży i wy- biegłem ze sklepu. Pomyślałem, że jeśli pięćdziesiąt osób odmówi ich podpisania, to George okaże się człowiekiem nieostrożnym i będę musiał przekazać dowody przeciwko niemu stronie oskar- żającej. - Czy znalazł pan pięćdziesiąt osób? Zdjąwszy filiżankę z ronda, Theophilus odwrócił kapelusz dnem do góry i sięgnął do środka. Wydobył stamtąd plik formularzy. - To pierwsze dwieście egzemplarzy, które rozdałem. Każdy jest podpisany. W porządku, powiedziałem sobie. Zadowolę się czterdziestoma pięcioma odmowami. Nic z tego. Trzydzieści? Nie- możliwe. Dziesięć? Nie. Kończył mi się czas. Głowice dolatywały już do celów. Jedna! Jeśli jedna osoba okaże się mniej nieostroż- na od George'a, przekażę dowody jego winy. - I czy znalazł pan taką osobę? - Proszę mnie zapytać, czy znalazłem taką osobę. - Właśnie to zrobiłem. - Doprawdy? Cóż za zbieg okoliczności - mnie też się udało! Proszę mnie zapytać, czy był to mężczyzna, czy może kobieta. - Czy ta osoba była mężczyzną czy... - To bez znaczenia! Ważne jest, że tylko jedna osoba na świe- cie była gotowa martwić się o wpływ ubiorów ochronnych na od- straszanie. - Wysoki Sądzie, zgłaszani sprzeciw - rzekł Aąuinas. - Doktor Carter nie sprawdził wszystkich ludzi na świecie. Gdy sędzia Jefferson nakazała stenografistkom wykreślić ostat- nie stwierdzenie świadka, Theophilus odczepił od pasa granat odłamkowy w kształcie ananasa i zaczął gryźć żelazną obudowę. 1AMES MORROW - Proszę mnie zapytać, dlaczego jestem szalony. - Dlaczego jest pan szalony? - posłusznie zapytał adwokat. Theophilus wyciągnął zawleczkę - nic się nie stało - i użył jej do zamieszania herbaty. Wyjaśnił, że gdyby nie odmówiono mu zaproszenia na ten świat, zaangażowałby się w prace nad scena- riuszem rozbrojeniowym. Jego praca polegałaby na przesiady- waniu w tajnym pomieszczeniu w Pentagonie i prowadzeniu roz- ważań na temat doktryny strategicznej. Zakładano, że wszyscy ludzie wykonujący tę pracę oszaleją. Byli bohaterami dwudzie- stego pierwszego stulecia. Ich szaleństwo było darem dla rodza- ju ludzkiego; dzięki Kapelusznikowi i jego współmęczennikom ludzkość miała nigdy nie zapomnieć, jak blisko znalazła się sa- mozagłady. - Proszę mnie zapytać, czym zajmuję się teraz - rzekł Theo- philus. - Czym zajmuje się pan... - Rehabilitacją historii. Długi dzień pracy, kiepska pensja, złe warunki. - Ponownie sięgnął do kapelusza. Tym razem wyciągnął plik dyskietek komputerowych. - Ten program to Marek Aure- liusz. Ten z kolei pójdzie do mózgu Mahatmy Gandhiego. W pew- nym momencie cała historia z radością aprobowała to, co ten sąd próbuje uczynić. Potem jednak, kiedy George ocalił mi życie... - Ocalił panu życie?! - zawołał Bonenfant. -W jaki sposób do- szło do tego, że George ocalił panu życie? - To ja zadaję tutaj pytania! Proszę mnie zapytać, jak doszło do tego, że George ocalił mi życie. - Jak doszło do tego, że George... - Ktoś zamierzał mnie zastrzelić. Proszę mnie zapytać kto. -Kto? - Proszę nie pytać! To ani odrobinę nie pomoże oskarżonemu Tarmacowi. - Wcale nie zamierzałem go zastrzelić - wyjaśnił Brzdąc towa- rzyszom. - Chciałem tylko przestraszyć go, żeby oddał mi swój sklep. - Ten sklep lata... czy tak właśnie powiedział? - zapytał Rand- stable. - Technologia dwudziestego pierwszego wieku - odparł Brzdąc. - Z radością obejrzałbym schemat - powiedział Randstable. Theophilus wyciągnął kolejne dyskietki z kapelusza. - Po tym jak George ocalił mi życie, zdałem sobie sprawę, że twórcy porozumienia z Zatoki McMurdo przekroczyli swoje uprawnienia. Stary George to fajny chłop. Powinniście zobaczyć świadków, których zgromadziłem. - Kapelusznik pomachał dys- kietką. - Spójrzcie! Sokrates będzie zeznawał na jego korzyść! I święty Franciszek z Asyżu! Joanna d'Arc! Sam Jezus Chrystus jest gotowy stanąć za pulpitem i złożyć korzystne zeznania... Tak, ten sam Jezus Chrystus, który powiedział: „Gdy ktoś zbombardu- je twoje miasto stołeczne, oddaj mu również do zbombardowania swój najlepszy port". George zauważył, że twarz wielebnego Sparrowa gwałtownie przybiera purpurowy kolor. Aąuinas ponownie wstał i powiedział: - Wnoszę, by cały ten bełkot został usunięty z akt. - Pan Carter zeznał, że mój klient został wrobiony - zaprote- stował Bonenfant. -To ważne stwierdzenie. Podczas gdy przewodnicząca składu sędziowskiego zastanawia- ła się, Theophilus schował dyskietki i formularze umów z powro- tem do kapelusza. - Zeznania świadka zostają przyjęte jako materiał dowodowy - ogłosiła sędzia Jefferson. - Nie zamierzamy jednak wysłuchiwać dalszych rewelacji. Oskarżenie może przesłuchać świadka. - Oskarżenie rezygnuje z przesłuchania - oznajmił Aąuinas. - Doprawdy? Dlaczego? - zdziwiła się sędzia Jefferson. - Ponieważ życie jest krótkie, Wysoki Sądzie. Tak jak człowiek w gorączce widzi rzeczy groteskowo pomniej- szone lub powiększone, grubsze lub cieńsze, tak i George ujrzał świat z diametralnie innej perspektywy, gdy tylko zajął miejsce za pulpitem dla świadków. Publiczność, istota oswojona i przewi- dywalna, jak to się wydawało ze szklanej budki, teraz sprawiała wrażenie krwiożerczej tłuszczy. Sędziowie spoglądali na niego wrogo. Woźny był postacią ponurą i bezlitosną. - W jaki sposób zarabiał pan na życie? - zaczął przesłuchanie Bonenfant. - Ryłem napisy na nagrobkach - odparł George. - I prowadzi- łem sprzedaż nagrobków. - Czy ta praca miała cokolwiek wspólnego z bezpieczeństwem narodowym? JAMES MORROW - Nie. - Jak dotąd wszystko w porządku, pomyślał. Bonenfant wydobył dokument numer 919 z pobliskiego stosu materiałów dowodowych. - Właściwie cały akt oskarżenia przeciwko panu opiera się na tej jednej umowie sprzedaży. Czy to pański podpis widnieje na dole? -Tak. - Czy Theophilus Carter nalegał, by zapoznał się pan z treścią umowy przed jej podpisaniem? -Nie. - A czy zapoznał się pan z jej treścią? - Niezupełnie. - Wedle tej umowy uważa pan, że istnienie ubiorów ochron- nych zachęca amerykańskich przywódców do prowadzenia polity- ki nuklearnej konfrontacji. - Nie wiedziałem nawet, co to jest „nuklearna konfrontacja". Nadal nie wiem. - Czy uważał pan, jak wynika z umowy, że istnienie ubiorów ochronnych odwraca uwagę ludzi od kwestii naprawdę istotnych, rozmów STABLE, planu MARCH, doktryny braku pierwszego uderzenia? - Z pewnością nie. - Czyli ten dokument wkłada w pańskie usta słowa, których pan nie wypowiedział? Poruszenie przy stole oskarżenia. - To samo czyni teraz pan obrońca - oznajmił Aąuinas. - Proszę zadać inne pytanie - zarządziła sędzia Jefferson. - Szczerze mówiąc, Wysoki Sądzie - Bonenfant wrócił spokoj- nie na swoje miejsce - mój klient jest tak wyraźnie niewinny, że nie potrafię wymyślić żadnego dodatkowego pytania, które miał- bym mu zadać. Świadek należy do pana, panie Aąuinas. Gdy oskarżyciel ruszył naprzód, George'owi przeszły po ple- cach ciarki. - Powiedział pan sądowi, że zajmował się sprzedażą nagrob- ków - zaczai Aąuinas. Boże, czyżby już mnie przygwoździł? Nie, przecież naprawdę sprzedawałem nagrobki. - Zgadza się. - Czy kazał pan swoim klientom podpisywać umowy sprzeda- ży, których treści nie znali? - Nie. - A jednak prosi pan sąd, by uwierzył, że podpisał pan umowę sprzedaży ubioru ochronnego, nie czytając jej? - Przeleciałem ją wzrokiem. Niewiele zrozumiałem. - „Niniejszym przyznaję się do współudziału w nuklearnym wyścigu zbrojeń". Według mnie to brzmi zupełnie jasno. Ekspert od sępów. Wszystko będzie dobrze, jeśli tylko pojawi się ekspert od sępów. - Inne części były trudne do zrozumienia. - Czy słowa „Niniejszym przyznaję się do współudziału w nu- klearnym wyścigu zbrojeń" są dla pana zrozumiałe, czy nie? George wiedział, że jego głos zabrzmi słabo, jak przyznanie się do winy. - Tak, są zrozumiałe. - Słabo. Jak przyznanie się do winy. - Chciałem, żeby moja córeczka dostała ubiór ochronny. Co w tym złego? Oskarżyciel wyciągnął umowę sprzedaży przed siebie na całą długość ramienia, jakby się jej brzydził. - Czy mógłby pan wskazać choćby jedno pańskie działanie, które przeczyłoby tezie o pańskiej nieostrożności? - Cóż, właściwie nie. Nie. Jeśli jednak wysłuchał pan zeznań pana Cartera, to wie pan, że praktycznie wszyscy inni... - Wszyscy inni nie są oskarżeni w tym procesie. Aąuinas zaczął powoli chodzić wokół stołu oskarżenia. George zadrżał jak przyszpilona ćma. - Ciekawi mnie jedna sprawa, panie Paxton - rzekł w końcu oskarżyciel. - Jaki jest pański stosunek do współoskarżonych? - Mój stosunek do nich? - Tak. - Są moimi przyjaciółmi. - Dobrymi przyjaciółmi? - Gramy razem w pokera. Wielebny Sparrow obronił mnie kiedyś przed dwoma niebezpiecznymi podporucznikami. Doktor Randstable nauczył mnie podstawowych otwarć szachowych. Ge- nerał Tarmac pomógł mi znaleźć klinikę leczenia bezpłodności. - A więc lubi ich pan? - Pewnie. Z pewnością nie są zbrodniarzami wojennymi. - A co pan sądzi o ich pomysłach? - O czym? - zapytał George uprzejmie. - O ich pomysłach. JAMES MORROW - Gdybym to ja siedział w Waszyngtonie, zapewne nie wymy- śliłbym niczego lepszego. Aąuinas się skrzywił. - Raz jeszcze pytam. Co pan sądzi o pomysłach współoskarżo- nych? George'owi stanął przed oczami obraz uczniów szkół średnich z całego świata, rozpoczynających ceremonię rozbrojeniową. Bum! Sowiecka rakieta SS-90 zsunęła się do wnętrza krateru wulkanu Erebus. Pomyślał: Nasza sprawa stoi dobrze, moi przyjaciele do- skonale się bronili, a teraz ja wszystko zepsuję. Jestem jednak w sądzie. Dotknąłem Biblii i przysiągłem mówić prawdę. - Musiałbym chyba odpowiedzieć, że... W żołądku zebrała mu się ciężka kula. Overwhite nigdy więcej się do mnie nie odezwie. Randstable nie nauczy mnie nowych gambitów. Sparrow przestanie się za mnie modlić. Brzdąc zniena- widzi mnie na zawsze. - Musiałbym chyba odpowiedzieć, że pomysły moich przyjaciół były kiepskie. - Kiepskie? - Tak. Kiepskie. Kiepskie pomysły. Okropne, w gruncie rzeczy. Aąuinas zaczął składać usta do gigantycznego uśmiechu. - Jak pan sądzi, dlaczego współoskarżeni tracili tyle czasu i energii na tak kiepskie pomysły? - Trudno powiedzieć. Uśmiech oskarżyciela się poszerzył. - Czy może pan zgadnąć? - Cóż, przypuszczam, że wymyślanie kiepskich pomysłów jest ciekawsze i bardziej ekscytujące, niż... no, wie pan. - Niż co? - Wie pan. - Dążenie do całkowitego rozbrojenia? - Tak - westchnął George. Uśmiech Aąuinasa osiągnął maksymalną szerokość. - Nie mam więcej pytań - rzekł, teatralnym gestem rzucając umowę sprzedaży na stół. Podczas nieobecności George'a w szklanej budce atmosfera wyraźnie się ochłodziła. - Mówiłeś bardzo ciekawie - powiedział Overwhite bezbarw- nym głosem, gdy niedawny świadek zasiadł na swoim miejscu. - Brawa za uczciwość - rzekł Randstable bez entuzjazmu. . - Chyba tylko nie musiałeś wspominać o tych kiepskich pomy- słach - uznał Brzdąc. - Tak, też miałem trudności z zaakceptowaniem tej części two- jej wypowiedzi - dodał Overwhite. - Całkowite rozbrojenie to mrzonka - dorzucił Wengernook. - Seabird sam to przyznał. - Nie musisz ciągle tego powtarzać - warknął George. Sędzia Jefferson włożyła okulary, pobieżnie przejrzała leżącą przed nią umowę sprzedaży i zapytała: - Czy mam rozumieć, że obrona zakończyła przedstawianie materiału dowodowego? - Nasz ostatni świadek stanie za pulpitem jutro - odpowiedział Bonenfant. George skurczył się, kiedy adwokat rzucił mu piorunujące spojrzenie. Ciśnięty w otchłań lodowego piekła, za jedyną pociechę ma- jąc malunek swojego nie narodzonego dziecka, przepełniony uczuciem, że jego wystąpienie jako świadka było katastrofą, drę- czony myślą, że zdradził towarzyszy, George mimo wszystko był najszczęśliwszym z ludzi. Przez salę sądową kroczyła bowiem, ze wzrokiem utkwionym nieruchomo przed siebie, przyszła matka przyrodniej siostrzyczki Holly. Spermatydy George'a drżały z roz- koszy. Morning uśmiechnęła się do niego przelotnie, krótko; a może nie uśmiechnęła się wcale. Pod wpływem jej obecności zmieniał się świat. Lodowe wnętrze zajaśniało. Wszyscy na gale- rii, nawet zgarbieni starcy z wyblakłymi oczami, nabrali dziwne- go piękna. - Hej, patrzcie - powiedział Wengernook. - To ta dama od pe- ryskopów. - Osoba tak chłodna powinna czuć się dobrze w tym otoczeniu - mruknął Brzdąc. - Zamknijcie się, dobrze? - syknął George. Gdy Morning została zaprzysiężona, Bonenfant zapytał: - Czy jest pani uchodźcą wojennym? Kobieta zamknęła oczy i głosem, który George'owi i jego sper- matydom wydał się zmysłowy, odpowiedziała: - Byłam praktykującą psychoterapeutką w Chicago, kiedy miasto jeszcze istniało. JAMES MORROW - Czy leczyła pani sześciu rozbitków z wojennego syndromu winy na pokładzie okrętu podwodnego „City of New York"? -Tak. - Dlaczego chce pani zeznawać? - Wiem coś, co przemówi na korzyść oskarżonego Paxtona. - Coś, czego dowiedziała się pani, lecząc go? George skrzywił się w duchu. Nic nie wprawia człowieka w większe zakłopotanie, zdał sobie sprawę - żaden stopień nago- ści czy publicznego ośmieszenia - niż obserwowanie, jak inni o nim rozmawiają. - Nie, moje zeznania dotyczą wydarzeń wcześniejszych - od- parła Morning. - Panie Bonenfant, Wysoki Sądzie, pozwolę sobie cofnąć się do dnia ewakuacji Paxtona. Nasz okręt podwodny cze- kał w porcie bostońskim na powrót grupy wysłanej po oskarżone- go. Wycelowałam jeden z peryskopów na jego rodzinne miasto. - Po co? - Chciałam przyjrzeć się mojemu nowemu pacjentowi. - Naprawdę? - Nie. Zafascynowało mnie samo miasto. Uświadomiłam sobie, że wkrótce zniknie z powierzchni ziemi, i chciałam zobaczyć, jak wszyscy się zachowują. Twarze ludzi były mroczne i napięte. Drep- tali wokół swoich małych spraw - odbierając korespondencję, ku- pując pączki na niedzielny obiad - i nie potrafiłam odnaleźć w nich radości. To było na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Po- tem jednak mała dziewczynka i jej matka wyszły ze sklepu. Mat- ka niosła torbę z zakupami. Dziewczynka trzymała w rączkach małego plastikowego bałwana. Coś o nim mówiła. Odczytałam z ruchu warg: „Będziesz mieszkał na naszej choince!". Poczułam się naraz o wiele lepiej... i o wiele gorzej. Potem uderzyły rakiety i matka została uwięziona pod zwałami gruzu. Było ciemno. Musiałam przełączyć się na podczerwień. „Chce mi się pić", mówiła kobieta. To był wpływ pierwszej dawki promieniowania, oczywiście. Mała dziewczynka wbiegła do płoną- cego sklepu i wróciła z kartonem soku pomarańczowego. Trudno jej było go otworzyć. Powiedziała - dzieci są tak przejęte mówie- niem, że ruchy ich warg łatwo odczytać - powiedziała: „Zobacz, mamusiu, udało mi się, otworzyłam go! Czy od tego wyzdrowie- jesz, mamusiu?". Podała matce do picia sok pomarańczowy. „Wszystko będzie dobrze, mamusiu", mówiła. Matka zamknęła oczy - przestała oddychać. Potem nadszedł mężczyzna, który znał dziewczynkę. Chyba był pracownikiem banku. Wyglądał jak za- hipnotyzowany. „Czy moja mamusia nie żyje?", pytała dziewczyn- ka. „Czy moja mamusia jest teraz w niebie?". Mężczyzna upadł. Mała dziewczynka zaczęła płakać. „Chcę do tatusia", mówiła. Kil- ka sekund później nadleciała kolejna rakieta. A potem, w następnym miesiącu, kiedy leczyłam oskarżonego, pokazał mi on przedszkolne zdjęcie swojej córeczki i zdałam so- bie sprawę, kto podał umierającej kobiecie sok pomarańczowy. Sens całej tej historii jest taki, Wysoki Sądzie, że George Paxton jest w o wiele większym stopniu ofiarą tej wojny, niż jej sprawcą. Jego żona i córeczka zginęły niewinne, on sam byłby kolejnym nu- merem w kategorii „strat pośród ludności cywilnej", gdyby oskar- żenie nie wyciągnęło jego nazwiska z kapelusza, nie sfingowało dowodów przeciwko niemu i nie uczyniło oskarżonym w tym żało- snym procesie. Chcecie zemsty? Skażcie go. Sprawiedliwości? Po- zwólcie odejść... Nie odpowiem na więcej pytań i nie zgadzam się na przesłuchanie przez oskarżyciela. Chlipnięcia George'a były powolne i miarowe, niczym uderze- nia werbla na pogrzebie. Ktoś - Brzdąc? Wengernook? - uścisnął mu kolano, dodając otuchy. - Panie Aąuinas, czy zgadza się pan zrezygnować z przesłucha- nia świadka? - zapytała sędzia Jefferson. - Chciałbym zadać jedno pytanie - odpowiedział oskarżyciel. - W porządku - powiedziała Morning. - Jedno. Aąuinas przeszedł po balonie z napisem „Kiedy?" i stanął przed pulpitem. - Jak zrozumiałem z pani zeznania, doktor Yalcourt, znajdowa- ła się pani na pokładzie „City of New York" przez cały czas trwa- nia siedmiotygodniowej podróży ze Stanów Zjednoczonych na An- tarktydę. Rozumiem również, że w tym czasie przeprowadziła pani z George'em Paxtonem serię prywatnych sesji psychoanali- tycznych. Jeśli nie zaprzeczy pani tym faktom, to moje pytanie jest następujące - do jakiego stopnia jest pani uczuciowo związa- na z oskarżonym? Nie zapłodniona matka przy nadziei zmarszczyła lekko czoło i wyprostowała się. - Nie jestem teraz - powiedziała - ani nie byłam w przeszłości uczuciowo związana z oskarżonym. ROZDZIAŁ 16 w którym pada odpowiedź na kluczowe pyta- nie i zostaje wymierzone coś bardzo podobnego do sprawiedliwości - Sąd wysłucha przemówienia końcowego oskarżenia - ogłosi- ła Shawna Queen Jefferson. Aąuinas podniósł się, podszedł do stołu sędziowskiego i stanął w milczeniu przed członkami trybunału. - Piętnaście miliardów lat temu - zaczai wreszcie - powstał ko- smos. Nikt, nawet najlepsi z naszych naukowców i teologów, nie wie w jaki sposób i dlaczego. - Założywszy ręce z tyłu, zaczął spa- cerować wokół stosu lodowych makiet. - Później, jakieś trzy i pół miliarda lat temu, miał miejsce kolejny cud. Na jednej konkret- nej planecie, Ziemi, ukształtowały się molekuły organiczne. Nie wiemy, czy ten sam cud zaistniał jeszcze gdziekolwiek indziej. Możliwości były ogromnie wielkie, szansę niewyobrażalnie małe. - W tym tempie nie skończy przez tydzień - mruknął Wenger- nook. - Zamknij się - powiedział Overwhite. - Organizmy ewoluowały - ciągnął Aąuinas. - Pojawiły się wielkie małpy. Niektóre z nich były mięsożerne, może nawet prak- tykowały kanibalizm. Jest prawdopodobne, że gatunek ludzki odłączył się od gałęzi dwunożnych, wyposażonych w niewielki mózg, używających narzędzi naczelnych, które wykazywały zdu- miewającą skuteczność w mordowaniu. George spostrzegł, że wielebny Sparrow zdaje się przeżywać atak apopleksji. - Czy zatem agresywność jest cechą wrodzoną? - ciągnął Aqui- nas. - Czy kwestia nuklearna była zaledwie symptomem o wiele głębszego problemu? Nikt tego nie wie. Ale jeśli tak jest, to odpo- wiedzialność za to, co mamy przyjemność nazywać naszym bra- kiem człowieczeństwa, wciąż spoczywa w ociekających krwią rę- kach rodzaju ludzkiego. Hipoteza małpy-mordercy nie określa przeznaczenia, raczej precyzuje plan. Uważajcie, ostrzega bajka. Ostrożnie. Zbliżają się kłopoty. Śmiercionośna broń jest w rękach istot, dla których pokój to nuda. - Chyba się wyrzygam - powiedział Brzdąc. - Lecz ostrzeżenie nie zostało wysłuchane. Broń nie została ob- jęta kontrolą. I wtedy, któregoś zimnego Bożego Narodzenia, śmierć spadła na godny podziwu gatunek - gatunek, który pisał symfonie, który wydał z siebie Leonarda i który poleciałby do gwiazd. Nie musiało się tak stać. Potrzebne były tylko trzy cnoty - twórcza dyplomacja, techniczna pomysłowość i moralne oburze- nie. Lecz najważniejszą z nich jest oburzenie. - Ty próżny bałwanie, sam tego też potrzebowałeś - rzekł Brzdąc. - I to niemało - dodał Wengernook. - Zamknijcie się - warknął Overwhite. - Przez ostatnie dwadzieścia dni ściany tego uświęconego pa- łacu były schronieniem dla dziwacznego świata - rzekł Aąuinas. - Świata, w którym groźbę nazywa się bezpieczeństwem, zniszcze- nie strategią, atak obroną, troskę o siebie samorozbrojeniem, a machiny chaosu i ekologicznego koszmaru środkami pola walki. - A sądy kapturowe trybunałami - dorzucił Brzdąc. - Jest to świat generała majora Rogera Tarmaca, Marcowego Zająca, który wierzył, że jego sławetna triada, jego atomowa Święta Trójca jest zbawieniem dla Ameryki. W imię Bombowców, i Łodzi Podwodnych, i Rakiet Ziemia-Ziemia - amen! Jest to świat Briana Overwhite'a, ulubionego przez przemysł zbrojeniowy roz- broiciela, który nigdy w trakcie swojej całej kariery nie odmówił Pentagonowi upatf zonego systemu broni. Jest to świat Williama Randstable'a, inżyniera zagłady, którego inteligentne rakiety by- ły tylko jeszcze jednym pociskiem w rewolwerze, za pomocą któ- rego ludzkość grała w rosyjską ruletkę, jeśli wybaczycie mi pań- stwo to określenie. Jest to świat Petera Sparrowa, proroka fali 1AMES MORROW uderzeniowej, który chciał, by Ameryka okazała swą moralną wyż- szość nad przeciwnikiem, upodabniając się do niego, przejmując system gospodarczy i mentalność państwa policyjnego. Jest to świat Roberta Wengernooka, księgowego dopuszczalnych strat, który zapomniał, że gatunek tak dociekliwy jak Homo sapiens nie potrafi tworzyć planów wojny, nawet wojny ostatecznej, nie za- mierzając w końcu sprawdzić, jak zadziałają. I jest to świat Geor- ge'a Paxtona, przeciętnego obywatela, być może najbardziej win- nego ze wszystkich. Każdej nocy człowiek ten kładł się do łóżka wiedząc, że ludzkość wycelowuje w siebie broń nuklearną. Każde- go ranka budził się wiedząc, że rakiety nadal są wycelowane. A jednak nigdy nie podjął najmniejszego kroku, by zapobiec za- grożeniu. Czy Bonenfant i jego ludzie odnaleźli eksperta od sępów? - py- tały spermatydy George'a. Nie mam pojęcia, odpowiedział im. - Uczeni sędziowie, macie wydać wyrok w procesie. Wasz wer- dykt będzie ostatnim rozdziałem w historii ludzkości. Będzie czymś istotnym. Można nawet spekulować, że teraz poza naszym Układem Słonecznym jakiś inny inteligentny gatunek przygląda się temu procesowi, pragnąc przekonać się, co warta jest broń nu- klearna. Zachęcam was więc, byście napełnili pióra czarną krwią i odpowiedzieli tym niebiańskim podsłuchiwaczom, że żniwo bro- ni atomowej jest trojakie. To duchowa degeneracja, samooszuki- wanie i śmierć. Być może, powinniśmy ukryć wasz werdykt w nie- zniszczalnej kapsule pod antarktycznym lodem, by któregoś dnia, za rok, dziesięć czy sto lat, jakiś wędrowiec po Mlecznej Drodze odnalazł go i dowiedział się, że przy całym naszym zamiłowaniu do przemocy w ostatecznym momencie byliśmy zdolni powiedzieć „nie" bombie atomowej i „tak" życiu. - Czy on sam wymyśla te bzdury? - zapytał Brzdąc. - Wszyscy dobrzy autorzy już zmarli - mruknął w odpowiedzi Wengernook. - Zamknijcie się - powiedział George. - Chociaż nie możemy być pewni, do kogo przemówi wasz wer- dykt - ciągnął Aąuinas - wiemy, czyim będzie pomnikiem. Będzie pomnikiem tłumów istot niezaproszonych na świat, które obser- wują ten proces, i tysięcznych mas czekających cierpliwie na lo- dowcu. Będzie pomnikiem historii - ludzi, którzy walczyli o uczy- nienie tej planety skarbcem sztuki i wiedzy, i których wysiłki zostały zmarnowane. I będzie pomnikiem społeczności, o której pogrążeni w bólu czasem zapominamy. Mówię tu o pięciu miliar- dach mężczyzn, kobiet i dzieci, rozerwanych na kawałki i spalo- nych żywcem, napromieniowanych i zmiażdżonych, uduszonych i zagłodzonych na śmierć w niedawnym nuklearnym holokauście. Ich krew wznosi krzyk ku niebiosom, ale ich głosu nikt nie sły- szy. Pozwólcie im się wypowiedzieć, panie i panowie sędziowie. Dajcie im głos. AQUINAS OGŁASZA ELEGIĘ DLA RODZAJU LUDZKIEGO, krzyczał napis na zboczu Góry Kościelnej tego popołudnia. - Sąd wysłucha przemówienia końcowego obrony - oznajmiła sędzia Jefferson. George zauważył, jak pusto zrobiło się przy stole Bonenfanta - zniknęła Dennie, zniknął Parkman, zniknęły wszystkie dokumen- ty oprócz jednego. - Pamiętajcie, co powiedział nam na okręcie - mruknął Brzdąc. - Ma jeszcze jednego czy dwa asy w rękawie. - Wolę dwa - rzekł Wengernook. - Asa karo i asa pik - powiedział Randstable. - Czcigodni sędziowie - zaczai Bonenfant - twierdzę, że jeśli odrzucimy kwiecistą retorykę mojego szacownego oponenta, kwestia, którą musicie rozstrzygnąć, jest prosta. Czy tych sześciu mężczyzn pragnęło wywołać wojnę, czy też próbowało zachować pokój? Ich celem, jak ujrzeliśmy, był pokój. Zaiste, żaden fakt nie uzyskał pełniejszego potwierdzenia podczas tego długiego procesu. Pamiętajmy przede wszystkim, że moi klienci nie prosili o to, by broń nuklearna znalazła się w ich dyspozycji. Nie pragnęli odziedziczyć świata, który znał te obsceniczne urządzenia. Odzie- dziczyli go jednak, razem z groźbą dla wolności, jaką stanowił so- wiecki komunizm. Pytani was więc, uczeni sędziowie, czy który- kolwiek z was postąpiłby inaczej na ich miejscu? Wiemy wszyscy, że pokoju nie udało się uratować. W trakcie ni- niejszego procesu politykę unikania wojny - strategię odstrasza- nia poprzez zachowanie równowagi strategicznej - określono ja- ko sprzeczną z naszymi interesami. W trakcie przesłuchania Roberta Wengernooka oskarżyciel posunął się nawet do sugestii, JAMES MORROW iż moi klienci tak energicznie wprowadzali w życie doktrynę od- straszania, że zmusili Związek Sowiecki do samobójczego ataku, i to przeprowadzonego siłami typowymi dla drugiego uderzenia, ni mniej, ni więcej. Cóż, jest to zaiste nieprawdopodobny scenariusz. Szalony. Fan- tastyczny. Dziwaczny... To po prostu nie wydarzyło się w ten spo- sób. Potrafię to udowodnić. W sali zapanowało poruszenie. Reporterzy wychylali się za ba- rierkę loży prasowej. - Byłoby rzeczą całkiem niezwykłą, gdybym na tym etapie pro- cesu chciał powołać nowego świadka. A jednak, Wysoki Sądzie, to właśnie zamierzam uczynić. Jest bowiem w tej sprawie siódmy oskarżony - oskarżony, który powinien był stanąć przed sądem za- miast moich klientów. W sali dał się słyszeć pomruk zdziwienia; w pięćdziesięciu ję- zykach zadawano sobie pełne niedowierzania pytanie. - Procesy przeciwko zwierzętom nie są niczym nowym. Platon w „Prawach" poucza, że jeśli zwierzę pociągowe zabije człowieka, krewni zmarłego mają ukarać je za morderstwo. W Księdze Wyj- ścia mówi się, że jeśli wół zadepcze człowieka, wołu tego należy ukamienować. Do dziś dnia jednak nikt nigdy nie oskarżał zwie- rzęcia, które moi asystenci zaraz przyprowadzą. W sali rozległo się głośne, przenikliwe zgrzytanie - pisk nie naoliwionych kół. Dennie i Parkman z najwyższym trudem pchali w stronę ławy sędziowskiej duży drewniany wózek. Na wózku stała metalowa klatka. W klatce znajdował się wielki sęp. - Pierwszy dzień wojny zaskoczył mnie w trakcie polowania na sępa - wyjaśnił Bonenfant. - Ścigałem to stworzenie od kanadyj- skiego półwyspu Nowa Szkocja po stan Massachusetts. Schwyta- łem je niedaleko rodzinnego domu George'a Paxtona i wkrótce po- tem wszedłem na pokład okrętu podwodnego „City of New York". Aąuinas zatrząsł się z wściekłości. - Wysoki Sądzie, to jest sala sądowa, a nie ogród zoologiczny! Bez względu na znaczenie, jakie może posiadać dla sprawy to tłu- ste ptaszysko, z pewnością jest już za późno, by mogło zostać do- puszczone jako dowód rzeczowy. - Błagam o wyrozumiałość sądu - rzekł Bonenfant, podnosząc ze stołu jedyny leżący tam dokument i podając go Dennie. - Dwa dni temu moja asystentka wyruszyła na męczącą wyprawę w góry. Poszukiwała pewnego człowieka. Znalazła go dziś rano. Wysoki Sądzie, oto zeznanie doktora Laslo Prendergorsta, mieszkańca Stacji Arktycznej 905, czarnokrwistego ornitologa, hipotetyczne- go laureata Nagrody Nobla i najznakomitszego eksperta od sępów na całej Antarktydzie. - Nie mieliśmy czasu zrobić kopii - powiedziała Dennie, kła- dąc dokument przed sędzią Jefferson. - Doktor Prendergorst przebadał ten okaz - mówił dalej Bo- nenfant - potwierdzając jednocześnie nasze podejrzenia. W koń- cowym okresie plejstocenu teren Ameryki Północnej zamiesz- kiwał gatunek szybko latającego, wędrownego sępa Teratornis. Przedstawiciele jednego gatunku, Argentavis magnificens, były największymi ptakami, jakie kiedykolwiek żyły na Ziemi. W dwu- dziestym wieku naukowcy uznali, że wszystkie sępy z podrodziny Teratornis, w tym również gigantyczny Argentavis magnificens, wy- ginęły. Był to jednak błędny pogląd. Niewielka populacja Argenta- vis przetrwała. W swoim zeznaniu doktor Prendergorst przypomi- na podobną historię dotyczącą latimerii, ryby z okresu górnej kredy, uważanej za dawno wymarłą, której żywy okaz wyłowiono w roku 1938 u południowych wybrzeży Afryki. Plotki o jej wymar- ciu okazały się mocno przesadzone. Sędzia Wojciechowski uśmiechnął się. Sęp chwytał za pręty krat zakrzywionym dziobem, zaciskał na nich szpony. Na znak dany przez Bonenfanta Parkman wyciągnął z nesesera obrońcy jakieś papiery i podał je sędziom. - Wysoki Sądzie, przekazujemy niniejszym nową kopię dowo- du rzeczowego obrony, dokumentu numer 318, wydruku kompu- tera Dowództwa Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych określa- jącego rozmiary, prędkość, kod radarowy oraz trajektorię lotu obiektów, które rozpoczęły wojnę. Czy obiekty te leciały nad Ka- nadą w kierunku Waszyngtonu? Tak. Czy kształtem przypominały sowieckie rakiety SS-90? Tak. Lecz... - Bonenfant przerwał dla większego efektu - czy były one sowieckimi rakietami SS-90? Nie! Było to stado wstrętnych wprawdzie, lecz całkowicie niegroźnych sępów odbywających swój doroczny jednodniowy przelot z Nowej Fundlandii na pół- wysep Jukatan. Jeśli to, co mówię, wzbudza wasze wątpliwości, panie i panowie sędziowie, przyjrzyjcie się proszę zdjęciu sateli- tarnemu z ostatniej strony. Ma ono potwierdzać dane Dowództwa Sił Powietrznych. Jednak nie przedstawia rakiety z ładunkiem 1AMES MOREOW nuklearnym, Wysoki Sądzie. Przedstawia sępa. Widać nawet śla- dy krwi na jego dziobie. Aąuinas poderwał się z miejsca. - Wysoki Sądzie, jak długo jeszcze będziemy musieli uczestni- czyć w tej żałosnej prezentacji? Sędzia Jefferson poprawiła okulary na nosie, spojrzała na do- wód numer 318 i powiedziała: - Pańskie odkrycia są zupełnie niezwykłe, panie Bonenfant, i sąd dopuszcza je jako dowód w sprawie, ale czego mają dowodzić? - To proste. Doktryna zbrojnego odstraszania nie zawiodła. Wojna wybuchła przez przypadek. Gdyby sępy wybrały nieco inną trasę lotu tego sobotniego poranka, uniknęłyby czujnego wzroku satelitów zwiadowczych, jak miało to miejsce wielokrotnie wcze- śniej, i równowaga jądrowa pozostałaby zachowana. Moi klienci nie planowali żadnych zbrodni przeciwko pokojowi i żadnych zbrodni nie dokonali. Doktryna zbrojnego odstraszania działała, Wysoki Sądzie. Ona działała. - Działała - potwierdził Brzdąc. - Działała - dodał Wengernook. - Działała - dorzucił Overwhite. - Działała - rzekł Randstable. - Działała - stwierdził wielebny Sparrow. - I to jest wszystko, co mam do powiedzenia - zakończył Bo- nenfant. Sędzia Jefferson skierowała na uwięzionego w klatce sępa peł- ne namysłu spojrzenie - spojrzenie, w którym George dopatrzył się ogromu mądrości i współczucia - po czym oznajmiła, że sąd uda się na naradę w celu uzgodnienia werdyktu. I tak oto lodowy kontynent stał się czymś w rodzaju gabinetu lekarskiego, z resztką ludzkości oczekującą w przedpokoju na od- powiedź, czy jej zbiorowa choroba jest nieuleczalna. W umyśle George'a walczyły ze sobą sprzeczne myśli. Czy po- winienem był wspomnieć o Justine - o jej instynktownym prze- konaniu, że ubiory ochronne na nic się nie zdadzą? Mówić więcej o Holly? Przypomnieć mechanicznego konia sprzed baru sałatko- wego, Wielką Niedźwiedzicę, lalkę Mary Merlin schowaną szafie? Z pewnością mogłem bardziej podkreślić pozytywne cechy moich współtowarzyszy... 16. Tak oto kończy się świat TAK OTO KOŃCZY SIĘ SWLAT Chodził po celi, żłobiąc ślad w lodzie. Dlaczego twoja przyszła żona nie przychodzi cię odwiedzić? - pytały jego spermatydy. Gdyby wiadomość o tym dotarła do sędziów, odparł, wiedzieli- by, że jest ze mną uczuciowo związana. Oczywiście, rzekły spermatydy. Tak. Naturalnie. Ale dlaczego i tak nie przychodzi? Nie wiem, wyznał. Składając zeznania powiedziała, że cię nie kocha. Tylko po to, żeby mi pomóc. NARADA SĄDU TRWA, głosił napis na zboczu Góry Kościelnej. - Przypomina to pokerową rozgrywkę - rzekł Overwhite. - Pewnie rozważają zeznanie Paxtona - wtrącił Brzdąc. - Mu- siało do nich trafić całe to gadanie o złych pomysłach.. - Bez wątpienia - dodał Wengernook. - Powiedziałem prawdę - zaprotestował George. > - Zostawcie go w spokoju - powiedział Overwhite. Ścisnął dłoń George'a. - Przykro mi, że musiałeś wysłuchać tej opowieści o swojej córeczce. - Nic się nie stało - odparł George. - Nie, właściwie się stało - dodał. - Wojna zawsze ma swoje ludzkie oblicze - rzekł sentencjonal- nie Brzdąc. - Czy sądzicie, że ten sęp zrobił dobre wrażenie na Shawnie Jefferson i reszcie sędziów? - zapytał Overwhite. - Na pewno - rzekł Wengernook. - To było świetne posunięcie ze strony Bonenfanta - dodał Randstable. - Naprawdę sprytne. - Cała ta historia dowodzi, że nie ryzykuje się wojny, będąc zbyt silnym - podkreślił Brzdąc. - Pula jest otwarta - rzekł Randstable. - Stawiam orzech - powiedział Wengernook. - A ja dwa - dodał Overwhite. - Powinniśmy się cieszyć - rzekł Brzdąc. - To dobry znak, kiedy przysięgli naradzają się przez długi czas. - Jest tak tylko na filmach - odparł Wengernook. JAMES MORROW - Nie ma żadnych przysięgłych - zauważył Overwhite. - Nie ma żadnych filmów - powiedział cicho George. - Przebijam - rzekł Brzdąc. JUTRO SĄD OGŁOSI WERDYKT, brzmiała wiadomość dla oczekujących tłumów. Ostatni tydzień szkoły, ostatni dzień wakacji nad morzem, ostatnia godzina długiej podróży pociągiem - George potrafił so- bie przypomnieć wszystkie te doświadczenia. To, co było dotąd znajome, szybko stawało się obce. Podczas kilku tygodni procesu Pałac Lodowy stał się jego domem, teraz jednak szybko przeista- czał się z powrotem w mroźną pustynię, jaką wydał się Geor- ge'owi pierwszego dnia. Sędziowie weszli do sali powoli, w togach, których czarną bar- wę pogłębiał jeszcze panujący półmrok, z pokerowymi twarzami. Shawna Queen Jefferson, trzymając w dłoniach plik kartek i bio- grafię Abrahama Lincolna, mamrotała coś do siebie. Teresa Gio- berti wyglądała na zmartwioną, Jan Wojciechowski sprawiał wra- żenie rozbawionego, Karno Yoshinobu smutnego. Usiedli. W sali zapanowała zimna, stłumiona cisza. George przebiegł wzrokiem twarze i transparenty na galerii. Tak, była tam, pomię- dzy ZAPROŚCIE NAS i NIECH PRZEMÓWIĄ: matka jego przy- szłej córeczki Aubrey. Jego spermatydy tęskniły za biegunem po- łudniowym i siłą, którą na pewno tam znajdą. Przy stole obrony Bonenfant, Dennie i Parkman trzymali się za ręce. Sędzia Jefferson wyjęła z kieszeni swoje okulary w oprawie z kości wieloryba i osadziła je na nosie. Rozłożyła przed sobą za- drukowane kartki, wybrała jedną. - Zacznę od stwierdzenia, że w ocenie sądu doktryna zbrojne- go odstraszania pozostaje słuszna, wiarygodna i rozsądna. Gromkie, spontaniczne „nie!" poniosło się po galerii. Sędzia uderzyła młotkiem w ławę, aż posypały się lodowe odpryski. - Pomimo wystąpienia określonych trudności za kadencji ostatniej administracji doktryna zbrojnego odstraszania wykazy- wała się taką elastycznością, że można było użyć jej jako argu- mentu przemawiającego zarówno za rozszerzeniem amerykań- skiego potencjału termojądrowego, jak i za jego zmniejszeniem. Na ślicznej twarzy Dennie pojawił się uśmiech. - Wielkie nieba! - zawołał Wengernook. - Koledzy, udało się nam! - rzekł Brzdąc. - Oni chcieli tylko wytłumaczenia - powiedział Overwhite. - Zgadzamy się z panem Bonenfantem, że wyścig zbrojeń mógł trwać do czasu, aż mocarstwa atomowe zmęczyłyby się utrzymy- waniem bezużytecznych arsenałów i postanowiły się ich pozbyć. I zgadzamy się - ciągnęła sędzia Jefferson - z oskarżonym Rand- stable'em, że głowice jądrowe mogły zniknąć również w wyniku pewnego rodzaju ewolucji technologicznej. Gdy ucichły wycia i krzyki, przewodnicząca trybunału mówiła dalej: - W przemówieniu końcowym obrońca zadał kluczowe pyta- nie. Jak my zachowalibyśmy się na miejscu oskarżonych? Jest to uczciwe pytanie. Pytanie niepokojące... Co dziwne, pan Aąuinas pomylił się w swych kalkulacjach, wprowadzając makiety broni jako dowody rzeczowe oskarżenia. Dowiedzieliśmy się bowiem, że urządzenia takie, bez względu na to, czy wykonane są z lodu, czy z metalu, mają pewien przerażają- cy urok. Powiedzieliśmy sobie: „Tak, tak, dajcie nam te zmysłowe rakiety, te stalowe okręty, te cudowne samoloty, te inteligentne głowice. Dajcie je nam, a wtedy nikt nigdy nie będzie śmiał nas zaatakować". Tak więc i my pragnęlibyśmy nuklearnej mocy i władzy, jaką daje. Randstable i Wengernook pokazali sobie wyprostowane kciuki na znak radości. Zapominając o różnicach zdań dotyczących ukła- du STABLE II, Overwhite i Sparrow uścisnęli się. Brzdąc podał ko- ścistą dłoń George'owi; twórca napisów na nagrobkach ją przyjął. A potem, pociągnąwszy łyk kakao, Shawna Queen Jefferson zdjęła okulary i odłożyła je na ławę. - Jednak to nie my, sędziowie, stajemy tutaj przed obliczem sprawiedliwości - powiedziała zwięźle, twardym głosem, - Jest to proces szóstki oskarżonych - dodała i westchnęła: - Dzięki Bogu. Otworzyła biografię Lincolna i pośliniwszy palec, przerzuciła kilka stron. - W swoim przesłaniu do Kongresu z pierwszego grudnia 1862 roku Abraham Lincoln napisał: „Dogmaty spokojnej przeszłości nie mają zastosowania do burzliwej teraźniejszości. Sposobność 1AMES MORROW wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami, musimy jednak z niej skorzystać. Ponieważ nasza sprawa jest nowa, musimy myśleć i działać po nowemu. Musimy się odczarować..." - Zatrzasnęła książkę. - Panowie zasiadający na ławie oskarżonych, zdajecie so- bie sprawę równie dobrze jak ja, że materiały zebrane w tej spra- wie nie dopuszczają jednej interpretacji. To prawda, że wasze zbrodnie posiadają pozór legalności. To prawda, że okoliczności, w jakich je popełnialiście, mogły utrudnić wam zrozumienie, że robicie źle. To prawda nawet, że próbowaliście ograniczyć kon- sekwencje waszych ryzykownych działań. Jednak nie skorzystaliście ze sposobności. Nie myśleliście po nowemu. Nie odczarowaliście siebie... I co najgorsze, nie udało się wam wziąć pod uwagę przypadku. Zawsze będzie jakiś sęp, panowie. Historia jest pełna sępów. Jeśli zaminowujecie całą planetę, nie możecie krzyczeć „Non mea culpa!", kiedy jakiś wadliwie działający komputer, oszalały pro- gram sterujący, nuklearny terrorysta, niedoszły Napoleon czy źle poinformowany prezydent potrąca linkę. Nie możecie tłumaczyć się, że jedynie wykonywaliście rozkazy. Cytując Hannę Arendt: „Polityka to nie przedszkole. W polityce posłuszeństwo oraz po- parcie to jedno i to samo". Bonenfant drżał, jakby kombinezon przestał go nagle chronić od mrozu. Na twarzy Dennie malował się teraz gniew i frustracja. - Poparcie - powtórzyła sędzia Jefferson. - Tutaj właśnie leży wasza wina. W ostatecznym bowiem rozrachunku prawda jest na- stępująca. Każdy z was na swój własny sposób zachęcał rząd do rozwijania technologii masowego morderstwa, tym samym każdy z was popierał politykę masowego morderstwa. George spojrzał na Morning i zobaczył łzy w jej oczach. Jego spermatydy zadrżały, zalęknione. - Jeśli chodzi o mnie osobiście - ciągnęła sędzia Jefferson - najchętniej powiedziałabym „Panowie, dość już było rzezi, posta- nowiliśmy odpłacić za wasze zbrodnie miłością. Możecie opuścić tę salę i starać się przeżyć w miarę możliwości na Antarktydzie". - Na moment pochyliła głowę. Kiedy ją podniosła, w oczach miała łzy. - Nie mogę jednak tego powiedzieć, gdyż obowiązkiem sądu jest teraz ogłosić całemu stworzeniu, że brzydzimy się tym, co zro- biliście, i znamy tylko jeden sposób, by dać temu wyraz. Parkman wstał zza stołu obrony i pogardliwie machając ręką, opuścił salę sądu. - Oskarżony Overwhite, proszę wstać - rzeki sędzia Wojcie- chowski. - Sąd uznaje oskarżonego Briana Overwhite'a winnym wszystkich czterech zarzucanych mu czynów i skazuje na śmierć przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. - Myślałem, że chcecie tylko wyjaśnienia - wykrztusił Over- white. - Oskarżony Randstable, proszę wstać - rzekł sędzia Yoshino- bu. - Sąd uznaje doktora Williama Randstable'a winnym wszyst- kich czterech zarzucanych mu czynów i skazuje na śmierć przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. - Jeśli można coś powiedzieć, Wysoki Sądzie, jest to najgorszy wyrok, jaki w życiu słyszałem - odparło byłe cudowne dziecko. - Oskarżony Sparrow, proszę wstać - odezwała się sędzia Gio- berti. - Sąd uznaje wielebnego Petera Sparrowa winnym wszyst- kich czterech zarzucanych mu czynów i skazuje na śmierć przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. Kaznodzieja wyciągnął niewielki egzemplarz Biblii z kieszeni kamizelki i ucałował go. - Po wsze czasy jestem wierny Tobie - rzekł spokojnie - aż po sam koniec świata. - Oskarżony Tarmac, proszę wstać - powiedział sędzia Wojcie- chowski. - Widzę tutaj pewną prawidłowość - mruknął Marcowy Zając. - Sąd uznaje generała majora Rogera Tarmaca winnym wszyst- kich czterech zarzucanych mu czynów i skazuje na śmierć przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. Brzdąc odwzajemnił się sędziemu obscenicznym gestem. - Oskarżony Wengernook, proszę wstać - rzekł sędzia Yoshi- nobu. Zastępca sekretarza obrony nawet nie drgnął. Patrzył przed siebie szklanym wzrokiem. Jego drżące dłonie przypominały zziębnięte pająki. Strażnik Gila Guizot weszła do szklanej budki i siłą postawiła byłego dygnitarza na nogi. - Sąd uznaje Roberta Wengernooka winnym wszystkich czte- rech zarzucanych mu czynów i skazuje na śmierć przez powiesze- nie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. Gila usadowiła oskarżonego z powrotem na krześle. Brzdąc ma rację, pomyślał George. Zdecydowanie widać tutaj pewną prawidłowość. Ale ja to co innego. Mam zbyt wielkie szczę- ście. „Rak? Nie, to tylko blizna na skórze", oznajmił rodzinny le- 1AMES MORROW karz. „Tak, wyjdę za ciebie", powiedziała Justine. „Oczywiście, że ciebie zatrudnię", obiecał Arthur Crippen. - Oskarżony Paxton, proszę wstać - powiedziała sędzia Jeffer- son. Przetrwałem, pomyślał. Wojna nuklearna, zabójcze promienio- wanie, zagłada gatunku - nic nie może mnie dotknąć. George uświadomił sobie, że stoi, że Morning wpatruje się w niego załzawionymi oczami. To już pewne, George! Test ciążowy dał wynik pozytywny! - Sąd uznaje pana George'a Paxtona... Nie ma się o co martwić, panowie, wszystkie dzieci miewają czasem anginę. - Niewinnym... Niewinnym! - ...jeśli chodzi o zarzut pierwszy, zbrodnie przeciwko pokojo- wi. Niewinnym, jeśli chodzi o zarzut drugi, zbrodnie wojenne. Nie- winnym, jeśli chodzi o zarzut trzeci, zbrodnie przeciw ludzkości. Aubrey, Morning, udało się nam! - Co do zarzutu czwartego, zbrodnie przeciwko przyszłości, sąd uznaje pana winnym w całej rozciągłości i skazuje na śmierć przez powieszenie. Wyrok zostanie wykonany jutro o świcie. - Sę- dzia Jefferson skrzywiła się boleśnie. - Przykro mi, panie Paxton. Polubiliśmy pana. - Po raz ostatni uderzyła młoteczkiem o ławę. - Międzynarodowy Trybunał Wojskowy i Cywilny zostaje niniej- szym rozwiązany. \ ROZDZIAŁ 17 w którym na drzewkach pomarańczowych wy- rastają stryczki, a nasz bohater ponownie spoty- ka sępa Nawet gdyby George znał powiedzenie, iż nic nie wpływa le- piej na koncentrację niż świadomość, że będzie się powieszonym o świcie, jego umysł i tak byłby żałośnie rozproszony. Stenografist- ka sądowa rejestrująca jego myśli zapisałaby tylko jęki, mamrota- nia i tę samą mantrę, którą powtarzał monotonnie, kiedy głowica jądrowa eksplodowała nad jego rodzinnym miastem. To nie może być prawda, to nie może być prawda, to nie może... Niczym pacjent chory na raka przeglądający słownik medyczny, w nadziei że standardowe definicje przerobiono właśnie, nadając im korzystne znaczenie, George analizował słowa sędzi Jefferson, starając się na nowo zinterpretować słowa „winny" i „powieszenie", „jutro" i „o świcie". Próżne wysiłki. Sięgnął po obrazek Leonarda. Łzy skapnęły na malunek, zamieniając sukienkę Aubrey w błotni- stą maź. Muszę przyjąć to z godnością, wyrecytował milcząco. Lecz gdzie była jego publiczność? W jakim podręczniku historii zapisane zostanie jego bohaterstwo? Odłożył szklane przezrocze na stolik. Nagle rozległ się brzęk kluczy, drzwi otworzyły się i wnętrze celi rozjaśnił snop światła latarki. - Morning? Lecz był to tylko Juan Ramos niosący duży obiekt w kształcie klepsydry i talerz z jedzeniem. )AMES MORROW - Twój ostatni posiłek, dzielny skazańcze. I zegar lodowy, jeśli chcesz. Ostatni posiłek George'a składał się ze steku z mięsa wydrzyka, potrawki z lwa morskiego oraz kukurydzy, zebranej, jak wyjaśnił Ramos, w „wolnych od lodu dolinach niedaleko Zatoki McMurdo". Skazaniec dostał nawet niewielki kieliszek wina - „sfermentowa- ne osocze pingwina" - oraz świeżą pomarańczę. - Chciałbym zostać sam - rzekł George. - Dostał pan prawdziwe sztućce. - Ramos postawił zegar obok portretu Aubrey. - Boję się, że mógłby pan spróbować się zabić. George był zdziwiony i zawstydzony tyro, jak potężny ma ape- tyt. Czyżby jego ciało nie wiedziało, co się tu dzieje? Pochłonął wszystko do ostatniego kęsa, posuwając się wręcz do wylizania ta- lerza. Wino przełknął w trzech haustach. - Dzięki zegarowi będzie pan wiedział, kiedy nadejdzie świt - rzekł Ramos. - Jak tu mówimy, „Na Antarktydzie zawsze jest naj- ciemniej przed świtem, zawsze też jest najciemniej po świcie". - Zademonstrował działanie zegara. U podstawy znajdowała się ma- ła lampka. U góry osadzony był blok lodu. W miarę wzrostu tem- peratury lód rozpuszczał się i woda skapywała kropla po kropli do dolnej komory, by w końcu zagasić lampkę. - Wykonane według projektu Leonarda da Vinci - wyjaśnił straż- nik. - Dobranoc - dodał cicho, po czym zebrał sztućce i wyszedł. Kiedy dolna komora urządzenia była do połowy wypełniona wodą, tak że ledwie dziesięć tysięcy kropel dzieliło George'a od stryczka, nadszedł kolejny gość, osoba, której George z pewnością nie miał nic więcej do powiedzenia. Bonenfant postarzał się w trakcie procesu, na jego twarzy po- jawiły się nowe zmarszczki. Wyglądała jak balon, z którego ucho- dzi powietrze. - Sprawiedliwość poroniła - oznajmił. Pośród jego czarnych włosów widoczne były pasemka siwizny. - Nie, gorzej. Sprawiedli- wość przeszła skrobankę w ciemnym zaułku. Przeprowadziliśmy oczywiście wszystkie możliwe apelacje. - Nie ma szans, prawda? - Naprawdę myślałem, że będzie to uczciwy proces. Sędziowie nie potrafili po prostu dostrzec, że typowa wojna nuklearna prze- biega w zupełnie inny sposób. Cała ta podniosła gadanina o bez- stronności, a nawet na chwilę nie przestali być czarnokrwistymi. Przykro mi, George. Nie udało mi się. - Widzi pan to? - George pokazał adwokatowi malunek na szkle. -To oryginalny Leonardo. - Doprawdy? - Adwokat obejrzał przezrocze ze wszystkich stron. - Ciekawe. Tyle szczegółów na tak małej przestrzeni. - Miał głos skrzypiący niczym stare zawiasy. - Ta para trochę przypomina ciebie i doktor Yalcourt, prawda? Autorstwa Leonarda, powiedzia- łeś? - Na podstawie wskazówek tego sławnego kłamcy i szarlatana, Nostradamusa. Bonenfant chodził po celi, kuśtykając nieco, lekko przygar- biony. - Sąd pyta, czy masz może jakieś ostatnie życzenie - rzekł wreszcie. George spojrzał zmęczonym wzrokiem na lodowy zegar. - Chciałbym, by zwrócono mi rodzinę, by odrodziło się życie na ziemi i by moja egzekucja została przełożona o pięćdziesiąt lat. Bonenfant zaśmiał się z przymusem. Kiedy mają cię powiesić, pomyślał George, wszyscy śmieją się z twoich dowcipów. - Tarmac prosił o żołnierską śmierć. - Bonenfant wykonał gest podnoszenia karabinu. - Pluton egzekucyjny. - Słyszałem, że kiedy człowieka wieszają, puszczają mu zwiera- cze - rzekł George. - Prośba została odrzucona. - Biedny sukinsyn. - Lecz zgodzili się na drugie jego życzenie - zostanie powieszo- ny z tą swoją miniaturową głowicą nuklearną w kaburze. Rozbro- joną. Powiedział Jefferson: „Nadal wierzę, że uzbrojone głowice służyły sprawie pokoju na świecie, i byłbym hipokrytą, odwraca- jąc się od nich w godzinie próby". - Bonenfant wydobył zapieczę- towaną kopertę z kieszeni kombinezonu. - To dla ciebie. George zerwał rękawice, rozdarł kopertę zziębniętymi palca- mi. Kawałek papieru wypadł ze środka. Mój Najdroższy! Niektóre sprawy są zbyt bolesne. Zagłada ludzkości. Spotkanie z ukochanym mężczyzną w przeddzień jego eg- zekucji. Czy nienawidzisz mnie za to, że nie przyszłam? Myślałam o tym, co będziemy próbowali sobie powiedzieć, i było to nie JAMES MORROW do zniesienia. Spotkamy się, gdy będzie po wszystkim. Nie ma sprawiedliwości. Wybacz mi. Kochająca Morning Bonenfant dotknął lodowego zegara, daremnie próbując po- wstrzymać złowróżbne kapanie kropli wody. - Jesteś gwiazdą, wiesz o tym, George? Ludzie mówią, że nigdy nie powinieneś był stawać przed sądem. Wiedzą, że zostaniesz po- wieszony dla zasady. To niewielka pociecha, jak sądzę, ale... - Chciałbym, żeby pan już sobie poszedł. Z nieoczekiwaną gwałtownością George podarł list od Mor- ning. - Złe wieści? - Prosiłem, żeby pan odszedł. - Znalazłem prezbiteriańskiego księdza dla Overwhite'a. Mo- gę spróbować załatwić dla ciebie unitarianina. - Panie Bonenfant, za dziesięć sekund uduszę pana i moi sym- patycy dowiedzą się, że wcale nie jestem abstrakcyjnym symbo- lem. George zerknął na lodową klepsydrę i spostrzegł, że dolna ko- mora jest już w dwóch trzecich pełna. Równocześnie z trzaskiem zamykanych drzwi opadła szczególnie wielka i złowroga kropla. Położenie: 70 stopni O minut szerokości południowej, 11 stopni 50 minut długości wschodniej. Świt. Przez lód pokrywający szczelnie wody u wybrzeży Ziemi Królo- wej Astrid przebiła się rura peryskopu i skierowała w stronę za- mrożonej plaży. Siedzący przy wizjerze komandor Olaf Sverre z marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych uśmiechnął się sze- roko. Wybrzeże było zupełnie puste, tak jak się tego spodziewał. Jak okiem sięgnąć nie widać było żadnej osady mieszkalnej. Sie- dziba stacji Łazarew i Nowołazarewskaja, Ziemia Królowej Astrid stała się tym, czym wszystkie pozostałe przyczółki sowieckie na Antarktydzie - przeciwieństwem Mekki, miejscem krańcowo bluźnierczym, terenem nie wypowiedzianych bezeceństw i nie wy- konanych pielgrzymek. Całkowicie wiarygodne sanktuarium, uznał Sverre. Udał się do mesy, nalał sobie gorącej kawy, rozrobił ją z gi- nem. Wracając pustymi korytarzami obok opuszczonych kajut, rozmyślał o swoim tryumfalnym dokonaniu: dwunastodniowym samotnym rejsie przez pięć tysięcy mil surowego, mało zbadane- go oceanu, od Zatoki McMurdo na otwarty Pacyfik, potem za koło polarne, wokół Półwyspu Palmera, aż do Ziemi Królowej Astrid, i to bez choćby jednego człowieka do pomocy. Wszedł do pomieszczenia peryskopowego, stanął przy wizjerze. Wycelowu- jąc peryskop ku podstawie lodowca Nimrod, miejscu oznaczone- mu na jego mapie jako Zatoka Shackleton, poprawił zbliżenie i wyregulował obraz. Ujrzał szerokie, płaskie skalne wyniesienie. Pośrodku rosło sześć drzew - hydroponiczny sad porucznika Grassa, wyhodowany w komorach torpedowych, wychuchany w kołyskach śmierci. Dzię- ki regularnemu wzbogacaniu gleby wielorybim łajnem i innymi nawozami drzewka były zdrowe, miały krągłe owoce pokryte lodo- wą skorupką, giętkie gałęzie i silne korzenie. Z każdego drzewka zwisał stryczek. Kilkudziesięciu żołnierzy z Antarktycznego Korpusu Straży trzymało wartę wokół miniaturowego gaju. Nieprzeliczone tłumy gapiów stały na lodowym jęzorze spływającym z wyniesienia i da- lej, na płaskowyżu powyżej, i powierzchni Szelfu Lodowego Rossa w dole. W świetle pochodni gałęzie rzucały powyginane cienie na ziemię. WINNI! - krzyczały trzymetrowej wysokości litery na zbo- czu Góry Kościelnej. Grupa dysydentów, oddzielona od tłumu przez brygadę policji, wymachiwała transparentami: UWOLNIĆ PAXTONA!... ŻAD- NYCH SYMBOLICZNYCH EGZEKUCJI!... KAŻDY BY PODPI- SAŁ! No, no, zamyślił się Sverre. Kochanek doktor Yalcourt ma poparcie społeczne. Mglisty obraz stanął kapitanowi przed oczami. Kristin, jego niedoszła narzeczona. Gdzie jest teraz? W tłumie gapiów? W jed- nej ze stacji mieszkalnych? W jakim wieku dotarła na lodowy kontynent? Pod jedną z szubienic parkował traktor śnieżny połyskujący świeżą czarną farbą. Okna pokryte miał szronem; z rury wydecho- wej wydobywał się czarny obłok spalin. Po dachu maszyny space- rował mężczyzna w czarnym kombinezonie. Otwory na oczy w jego czarnym kapturze wyglądały jak okropne rany. Z dachu traktora spuszczona była na ziemię drabinka sznurowa. JAMES MORROW Drugi traktor, pomalowany na okrutnie biały kolor, otoczony przez strażników, pojawił się w polu widzenia. Stanął dziesięć me- trów przed gajem pomarańczowym. Juan Ramos i Gila Guizot wy- skoczyli z szoferki i przeszli na tył. Popychany lufą karabinu Randstable wygramolił się na zewnątrz, potykając się nieszczęśli- wie. Ramos zaprowadził go do pierwszego traktora, kazał wspiąć się po drabince. Gdy skazaniec dotarł na dach, kat wykonał czyn- ności przygotowawcze, wiążąc dłonie Randstable'a skórzanym rzemieniem i krępując mu nogi pasem od kombinezonu ochron- nego. Opuścił stalową pętlę, zakładając ją geniuszowi na szyję. - Czy masz coś do powiedzenia? - spytał Ramos. - Liczba głowic spadła o siedemdziesięć pięć procent w porów- naniu z naszym arsenałem z lat pięćdziesiątych. - Sverre, chociaż niedoświadczony w czytaniu z ruchu warg, nie miał kłopotu ze zro- zumieniem słów Randstable'a. Kat zacisnął pętlę i naciągnął więźniowi na głowę czarny kap- tur. Odwracając się do kierowcy czarnego traktora, Juan Ramos dał znak gestem oznaczającym zetknięcie gilotyny z ludzkim kar- kiem. Maszyna ruszyła naprzód, z katem na dachu. Randstable zawisł w powietrzu. Rozległy się ogłuszające oklaski. Ludzie krzyczeli „Brawo!", „Bis!" i „Hurra!". Sverre upił nieco ginu i skrzywił się. Spodzie- wał się czegoś lepszego po ludzkości. Gdy Randstable szarpnął się drugi raz, z rozdarcia w jego kombinezonie ochronnym wypadła mała magnetyczna szachownica. Wiatr szarpał transparentami: ZAPROŚCIE NAS!... POWOLNA ŚMIERĆ DLA MORDERCÓW GATUNKU!... TARMAC, MOGŁEŚ MAGAZYNOWAĆ JE SOBIE W TYŁKU!...KIEDY? Czarny traktor zatrzymał się pod następnym drzewem. Randstable, martwy, kołysał się na mroźnym wietrze, a figury szachowe leżały porozrzucane u jego stóp niczym spadłe owoce. Lekarz sądowy podszedł do wisielca ze stetoskopem, by posłuchać serca. Potrząsnął głową i odstąpił do tyłu. Zbliżył się ponownie, posłuchał, znowu się wycofał. Sprawdził po raz trzeci. Po raz czwarty. Wreszcie, po dwudziestu minutach niespokojnej ciszy, Randstable'a uznano za martwego. Ramos wrócił do białego traktora, kazał wyjść Overwhite'owi. Po kilku minutach autor porozumień STABLE stał na zaimprowi- zowanej szubienicy, związany, ze stryczkiem na szyi, gotowy. - Czy masz coś do powiedzenia? - zapytał Ramos. - W nagrodę za wasze pełne współczucia zrozumienie przy- znam, że dostrzegam wasz punkt widzenia na tę wojnę i mniej więcej pojmuję, dlaczego mnie wieszacie. Jego ostatnie negocjacje. Kat założył skazańcowi czarny kaptur, zacisnął pętlę. Ramos dał znak kierowcy traktora. Buty Overwhite'a zadyndały w powie- trzu. Jedenaście minut później uznano go za martwego. Gila Guizot wyciągnęła wielebnego Sparrowa na mroźne po- wietrze. Gdy kaznodzieja znalazł się na dachu traktora, wydobył swoją miniaturową Biblię, otworzył ją i wyrecytował z namaszcze- niem: - „Ojcze, wybacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią". Jest w tym więcej prawdy, niż sobie uświadamia, pomyślał Sverre, przymykając sprawne oko. Kiedy otworzył je ponownie, Biblia leżała na śniegu, a kapłan dyndał w powietrzu. Sverre skupił wzrok na białym traktorze. Czy Wengernook, Tar- mac i Paxton obserwowali egzekucje? Co czuli? Czy płakali? Jako realnie żyjący zapewne nie zdawali sobie sprawy z powagi chwili. Zastępca sekretarza obrony do spraw bezpieczeństwa trząsł się jak galareta. Czterech strażników przeniosło drżącego, bez- władnego dygnitarza do czarnego traktora. Wciągnęli go na górę niczym worek kartofli, bezceremonialnie postawili na nogi. Mu- skularnymi ramionami utrzymywali Wengernooka w pozycji sto- jącej. Sverre przypomniał sobie kasetę wideo, którą dostał od sądu przy rozpoczęciu operacji „Erebus". „To jest człowiek, któ- rego chcemy", powiedzieli mu wtedy. „Możesz to sobie oglądać na pokładzie". Była to reklama ubiorów ochronnych z poważnym i zdenerwowanym Robertem Wengernookiem w roli głównej; za- stępca sekretarza obrony wyjaśniał, że ubiory ochronne są ele- mentem strategii odstraszania, ale nie wspominał o ich przydat- ności w walce z antarktyczną pogodą. „Odstraszanie jest tylko tyle warte, ile ludzie, których chroni", powiedział. Strażnik wetknął papierosa w usta Wengernooka; ten jednak nie potrafił go utrzymać. Sverre skrzywił się. Operacja „Erebus" była pomyłką; brakło tu poezji. - Czy masz coś do powiedzenia? Wengernook zaczął się krztusić. Gdy znalazł się w powietrzu, trwało tylko dwie minuty, zanim wyzionął ducha. Zamieć przybierała na sile. Potrząsała drzewami i czterema wi- sielcami. Gałęzie odłamywały się, oszronione pomarańcze spadały IAMES MORROW na ziemię. W śnieżnej zadymce Brzdąc Tarmac podszedł do szu- bienicy - jego krok był pewny, odmierzony, spokojny - i wspiął się na górę. Sverre zamknął zdrowe oko. Wrócił myślami do tych dni, kiedy wierzył jeszcze w trybunał, do popołudnia, kiedy Tarmac wpadł do jego kabiny, żądając wykonania uderzenia odwetowego. Nie darzył wtedy generała sympatią, teraz jednak dostrzegł w nim ślad szlachetności. Do tych ludzi trzeba się było przyzwyczaić. Otworzył zdrowe oko i ujrzał Tarmaca stojącego spokojnie na czarnym dachu, z rękami i nogami skrępowanymi, z pętlą na szyi. Marcowy Zając uśmiechnął się do tłumu, gdy kat włożył mu do kabury przenośną głowicę nuklearną. - Czy masz coś do powiedzenia? - zapytał Ramos. - Twierdzę, że jestem nie... Kat zacisnął pętlę. Z przeciętej skóry na szyi pociekła krew. Gestem zarazem godnym, nonszalanckim i próżnym, Brzdąc odmó- wił włożenia kaptura. Czarny traktor ruszył, lecz generał miał żelazny kark, nie chciał ustąpić. Szarpnął się raz czy drugi w śnieżnej zamieci, zmę- czył i znieruchomiał. Kiedy lekarz podszedł, by go zbadać, Brzdąc wymierzył mu kopniaka zmrożonym butem prosto w twarz. Ramos natychmiast zapanował nad sytuacją, nakazując dziesięciu straż- nikom ustawić się w szeregu. Marcowy Zając uśmiechnął się prze- biegle, gdy ujrzał wycelowane w siebie lufy karabinów. Padła ko- menda. Jasnoczerwona krew trysnęła strumieniem, plamiąc przód nieskazitelnego garnituru Brzdąca, zabarwiając lód. Było już po wszystkim. Brzdąc umarł jednak śmiercią żołnierza. Sverre napił się ginu, zerknął na biały traktor. Czy w takich okolicznościach Paxton mógłby myśleć o seksie? Czy on i doktor Yalcourt zdołali pójść do łóżka przed rozstaniem? Kapitan obrócił peryskop, kierując go na miejsce, gdzie przyszłość wzięła krwawy odwet, pięć drzew uginających się pod ciężarem skazanych zbrod- niarzy wojennych, z szóstym nagim, czekającym na swoją kolej. George powoli wariował. Nasłuchiwał rytmu lodowego zegara, donośnych odgłosów spa- dających kropli, smutnych i ostatecznych jak łzy. Kap, kap, spada- ły, i została mu już tylko godzina. Potem pół godziny. Dwadzieścia minut. Dziesięć. Na pokładzie „City of New York" kapitan Sverre obracał pery- skopem, poszukując pomarańczowego gaju porucznika Grassa. Kap, kap, spadały krople. George podniósł wzrok. Wielki czerwony zaciek wykwitł nad jego głową. Sufit krwawił. Zaciek powiększał się gwałtownie, po- krywał coraz większy obszar. George pomyślał, że to, co widzi, jest ostatnim niespodziewa- nym efektem wojny jądrowej. Ciemny kształt zaatakował sklepienie od góry. Pojawiła się ry- sa, potem siatka pęknięć. Odłamki sufitu posypały się na dół, spa- dając na ramiona i plecy George'a, wprawiając w popłoch jego spermatydy. Sufit, rąbany niestrudzenie, wreszcie rozdarł się z odgłosem przypominającym jęk żaby. Tysiące lodowych odłamków posypało się na głowę George'a; z góry ściekały czerwone krople, potop krwi. Do wnętrza wdarł się arktyczny wicher, wyjąc wściekłe. Dlaczego strażnicy nie weszli po prostu przez drzwi, było zagad- ką, której George nie miał ochoty rozwiązywać. Sięgnął po malunek na szkle, schował go do kieszeni kombinezonu. Brzdąc chce umrzeć ze swoją przenośną głowicą nuklearną, ja umrę z moim Leonardem. Gigantyczny sęp z gatunku do niedawna uważanego za wymar- ły wleciał do celi przez otwór w suficie i wylądował na podłodze. A więc to tak, pomyślał George, zmienili sposób wykonania wyroku. Zamiast powieszony, zginę pożarty. Może to i lepiej. Sęp zaskrzeczał. Z dzioba kapała mu krew. W skrzydłach lśniły lodowe kryształki. Kiedy George spostrzegł odzianą w kombinezon ochronny ludzką postać dosiadającą sępa, zdał sobie sprawę, że zanosi się na coś innego niż egzekucję. - Wsiadaj! - zawołał jeździec, zdejmując hełm i rozpuszczając burzę rudych włosów. - Nadal wierzę w twoją niewinność - po- wiedziała Morning Yalcour t. Rzuciła George'owi parę gogli prze- ciwśnieżnych i ciepłą kurtkę z kapturem oblamowanym wilczym futrem. - Wytresowałaś go?! - zawołał George. - Boże! - Jestem psychologiem, dużo wiem o odruchach warunkowych. Zazwyczaj ćwiczy się na gołębiach, ale metoda działa też w przy- padku sępów. Gdy Morning włożyła z powrotem hełm, z korytarza dobiegło echo kroków. George usłyszał przekleństwa. 1AMES MORROW Chwytając piór, wspiął się na lewe skrzydło ptaszyska. Stwo- rzenie niemiłosiernie cuchnęło. Przyjrzało mu się okiem przypo- minającym kawałek wulkanicznego żużlu. George usadowił się na grzbiecie sępa, obejmując Morning w pasie. - Widziałem krew na suficie - powiedział. - Martwa foka, żeby nasz przyjaciel przebił się przez sklepie- nie. Wpadł w istny szał. Trzymaj się! Drzwi otworzyły się gwałtownie. George spojrzał w dół. Straż- nik trzymał strzelbę w jednej ręce, pistolet w drugiej. Jego twarz od czoła po szeroko otwarte ze zdumienia usta przecinała charak- terystyczna blizna. Sęp zamachał skrzydłami i uciekinierzy unieśli się ku bez- świetlistemu świtowi. Strażnicy rozbiegli się po dziedzińcu; zabłysły lampki i pochod- nie. W półmroku zajaśniały lufy karabinów. Ciszę rozdarły odgło- sy wystrzałów; kilka kuł trafiło sępa w ogon, aż posypały się pióra. Jeden pocisk przebił George'owi obcas buta, inny rozerwał obla- mowanie jego kurtki. Sęp zaskrzeczał, zadrżał, ale leciał dalej. Strzały zaalarmowały demonstrantów, ciemny tłum począł wlewać się na dziedziniec przez główną bramę. UWOLNIĆ PAXTONA! - głosiły ich transparenty. DOŚĆ SYMBOLICZNYCH EGZEKUCJI! Protestanci radośnie zakrzyknęli, gdy uciekinierzy wzbili się w powietrze. Zaczęła się gwałtowna, bratobójcza wymiana ognia - ciała padały na ziemię, czarna krew tryskała z ran, krzyki umiera- jących mieszały się ze skrzeczeniem sępa. O cenny ptaku, pomy- ślał George, żarłoczny aniele, dzielniejszy od orła, bardziej dosko- nały od rumaka, Leonardo nie powinien był się ciebie obawiać. Potężnym zamachem skrzydeł sęp przeniósł się nad murami Lo- dowego Pałacu Sprawiedliwości. Przelatując nad wieżą, wyprosto- wał nogi, wysunął szpony. Flaga Antarktydy zamieniła się w kilka- naście oddzielnych strzępów. Świetnie sobie poradziła, pomyślał kapitan Sverre, kiedy Juan Ramos nie dotarł z powrotem do białego traktora. Uśmiechnął się zadowolony - jego ostatnia podróż nie odbyła się na rzecz twór- ców porozumienia z Zatoki McMurdo i ich lipnego procesu. Obró- ciwszy peryskop, obserwował grupę poszukiwawczą podążającą przez lodowiec Nimrod; światła pochodni podskakiwały między śnieżnymi żebrami niby błędne ogniki. Spojrzał ku płaskowyżowi, gdzie na tle południowych konstelacji szybował czarny, groźny kształt. Sowiecka rakieta SS-90? Nie, sęp z gatunku Argentavis 17. Tak oto kończy się świat magnificens. Z tych dwojga powstanie bowiem nowy gatunek. Leć, George'u. Leć, Morning. - Leć, sępie! - krzyknął George. Chociaż miał powody przypuszczać, że ucieczka ta jest fatamor- ganą, rojeniem umysłu człowieka oczekującego na śmierć, realna niewygoda, jaką odczuwał, przekonała go, że wszystko dzieje się naprawdę. Latanie na ptaku było zajęciem o wiele mniej roman- tycznym, niż sobie wyobrażał. Sępy, jak się okazało, niosły na sobie cały ekosystem pasożytów - robaków, owadów - oraz pasożytów pa- sożytów. Lodowaty wicher smagał twarz; wdzierał się pod skórę i mroził do szpiku kości. Kręgi szyjne sępa wbijały się George'owi boleśnie w uda. Obrzydliwy odór potu padlinożercy atakował jego nozdrza. Tak, wszystko najwyraźniej działo się naprawdę. - Gdzie lecimy?! - zawołał przekrzykując wiatr, pewny, że za- raz spadnie. - Ponad biegunem! Na okręt! - odkrzyknęła Morning. Biegun! Jego gonady się ożywiły. W jednym z jego kanalików nasiennych spermatyda Aubrey Paxton oczekiwała na pokierowa- nie do odpowiedniego przewodu. Czuł ją wyraźnie. - Okręt? - Był na morzu! Sverre przyprowadził go z powrotem na Pacy- fik, wokół Szelfu Getza i... Jej słowa pochłonął wiatr. Byli wolni! Mogli wsiąść na pokład łodzi podwodnej, pokiero- wać ją w fałdy czasowe, znaleźć miejsca, gdzie kwitną kwiaty i trawa porasta falujące wzgórza. Wolni... Przed oczami George'a stanęły nieodparte, niewytłumaczalne obrazy. Ujrzał Morning w chwili porodu, wilgotną pępowinę dziecka, jego nieoczekiwa- nie bujne włoski, malutką dłoń, siatkę zmarszczek. Morning uderzyła sępa pięścią w kark. Ptak odwrócił dziób od skał Endurance Cliffs i zwrócił go ku grzbietowi lodowca, poza którym rozciągał się łańcuch Gór Królowej Aleksandry, i jeszcze dalej rozległy płaskowyż bieguna, kraina dziesięciu tysięcy osad mieszkalnych, nieprzeliczonych zasp śnieżnych i tego dziwnego, smutnego miejsca, z którego podróżnik mógł udać się tylko na północ. ROZDZIAŁ 18 w którym nasz bohater i jego partnerka odwie- dzają ogród lodu i ogród ziemskich rozkoszy O zmroku znaleźli się na biegunie, otwartym płaskowyżu odci- nającym się na tle ciemnego nieba. Spod zwałów zmrożonego śniegu wystawały anteny i otwory szybów wentylacyjnych pod- ziemnej stacji Amundsena-Scotta. Przywiązali sępa do komina wentylacyjnego. W punkcie wyznaczanym przez ziemski biegun ktoś ustawił szklaną kulę - takich kuł używa się do dekorowania ogrodów. George przycisnął ją sobie do brzucha. Czy tak się czuje kobieta w ciąży? - Tutaj odzyskam płodność - powiedział. - Mam teraz miliony spermatyd, lecz jeśli nie przedostaną się one do najądrza, nic z te- go nie będzie. Uniesienie brwi, zmarszczenie czoła, wzruszenie ramion - tak, to niewątpliwie świadczyło o pewnym sceptycyzmie ze strony Morning, lecz poza tym jego wybawicielka wykazywała przyja- cielskie zainteresowanie. Życzyła mu szczęścia. Dobrze, pomyślał, nie jest uprzedzona. Nie mamy pojęcia, jakie rozwiązania przy- niosłaby medycyna przyszłości, jakie przełomy w leczeniu grzyba- mi i magnetyzmem ziemskim. Mocniej przycisnął do brzucha szklaną kulę. Zadrżał. Czyżbym popełniał wielki unitariański grzech samooszukiwania? Nie, coś rzeczywiście działo się w jego gonadach, następowała wielka mi- gracja spermatyd. Strumienie światła wytrysnęły z lodu, tworząc maleńkie, podobne do diamentów połyskliwe punkty, które po- częły okrążać szklaną kulę niczym błyszczące księżyce. Wyczuwał zadowolenie swoich spermatyd, radość dzieci gonionych przez nadchodzącą falę. Nasionka maszerowały naprzód, kierowane przez ziemski magnetyzm. Dotarły do najądrza. Tutaj dojrzeją, ucząc się machać swoimi pięknymi nowymi ogonkami. Z czasem, jak George przypomniał sobie z podręcznika biologii, który czy- tał na pokładzie okrętu kapitana Sverre'a, zostaną rozcieńczone w płynach kanalików nasiennych - jakże wspaniałym inżynierem był Bóg! - i ruszą ku nowym, ekscytującym obszarom: nasieniowo- dom, cewce moczowej, pochwie, szyjce macicy, ścianie macicy. Chociaż tylko jeden z jego plemników zapłodni jajeczko przyszłej matki, pozostałe też wykonają swoją robotę, uderzając o jajeczko - puk, puk! puk, puk! - i za pomocą niszczących białko enzymów pozbawiając je powłoki ochronnej. Puk, puk! Kto tam? Aubrey Paxton. Maleńkie wirujące księżyce znieruchomiały na swoich orbi- tach, zniknęły. George odłożył szklaną kulę z powrotem na ziemię. Morning z karabinu upolowała dwa wydrzyki. Jeden wystawał z jej plecaka. Drugi leżał na dziobie sępa, a potem - chrup, mlask - posiłek zniknął, być może nie dość skruszały dla padlinożercy, ale ptak się nie skarżył. - Chyba jestem uleczony - stwierdził George. Spermatydy podskakiwały radośnie w jego najądrzu, wreszcie w domu. - Jesteś człowiekiem wielkich ambicji - odparła Morning. Oświetlając sobie drogę latarką, zeszli po drewnianej rampie do wnętrza stacji. Od głównego korytarza odchodziły boczne tune- le, wysokie na dziesięć metrów, z podporami z nierdzewnej stali. Znaleźli się w pomieszczeniu pełnym urządzeń nadawczych i przy- rządów meteorologicznych. Tutaj oskubali wydrzyka i usmażyli go na prymusie z wyposażenia kombinezonu ochronnego Morning. Ostatni kęs zniknął przed upływem dwóch minut. Zmęczeni, odrę- twiali, przywarli do siebie zziębniętymi ustami, składając pozba- wiony czucia pocałunek, po czym objęli się niezgrabnie i zasnęli. Nadszedł świt, ciemny, ponury. - Mam nadzieję - rzekł George. - Od stacji Łazarew dzieli nas dwa i pół tysiąca kilometrów - odparła Morning. IAMES MORROW - Nadzieję na naszą rodzinę. Morning uruchomiła prymus i zaczęła przyrządzać kawę. - Tak, wiem, trudno sobie wyobrazić odrodzenie całego gatun- ku ludzkiego - powiedział. - Kazirodztwo, dużo krzyżówek, geny się degenerują lub coś w tym rodzaju. A jednak - uśmiechnął się - Adamowi i Ewie się udało. - Sądziłam, że jesteś unitarianinem. - No dobrze, może to będzie ostatnia rodzina, ale będzie. Życie to piękna sprawa. Sverre nauczy nas, jak kierować łodzią. Uciek- niemy nią stąd, z dala od tego lodu i wymiaru sprawiedliwości. Znajdziemy jakś przytulny zakątek. Morning z obojętnym wyrazem twarzy upiła łyk kawy. Zebrała igiełki szronu z włosów. - Chciałbym wiedzieć, co myślisz - powiedział. - Napijesz się kawy? -Nie. Wyciągnęła zmarznięte dłonie nad płomieniem prymusa, obra- cając nimi, jakby były nadziane na rożen. - Myślę, że... -Tak? Jego narzeczona znajdowała się w na j precyzyjnie j określonym i najmniej dwuznacznym miejscu na ziemi, a jednak wyglądała na zagubioną. - Myślę, że przed rajskim ogrodem musimy jeszcze odwiedzić stację Łazarew. - Tak, ale po wizycie w stacji Łazarew możemy spróbować zajść w ciążę, a potem... - Mężczyźni nie chcą mieć dzieci, George, mężczyznom zależy na opcjach strategicznych. Czy nie nauczyłeś się niczego w trak- cie procesu? - Ja chcę dzieci. Dziecka. Naszego dziecka. - Chcesz odzyskać Justine i Holly. - Chcę, żebyśmy... Morning cisnęła garścią kości wydrzyka o ścianę, przerywając mu w pół słowa. - Czy nie potrafisz niczego sam zrozumieć? Czy wszystko trze- ba ci wyjaśniać? Za dwa dni będziemy lecieli nad szczytem Skeid- shoven. Czy wiesz, co to za szczyt, idioto? -Nie. - Ależ tak, wiesz. Nie wiem, czym jest góra Skeidshoven, mówił do siebie raz po raz. Rana po kuli nie bolała go tak od momentu postrzelenia. Nie wiem... Wiedział. O Boże, wiedział. Do diabła z tobą, Nostradamusie, księciu oszustw! I do diabła z tobą również, Leonardzie, malarzu kłamstw! Wyciągnął szklaną płytkę z kieszeni na piersi. Jego hipotetycz- na żona uśmiechała się do niego, jego rzekoma córka nadal miała radosną twarz. Szybkim ruchem trzasnął szkiełkiem o podłogę. Rozległ się dźwięk, jaki wydaje pękający orzech. Nie każdemu zdarza się niszczyć oryginalne dzieło Leonarda, pomyślał. A po- tem po policzkach spłynęły mu łzy, duże i zimne, jakby w jego gło- wie odmierzał czas lodowy zegar. Morning zdjęła rękawiczki i podniosła fragment szkła z podło- gi. Przedstawiał twarzyczkę Aubrey. - Czym jest góra Skeidshoven? - zapytał George, chociaż wie- dział. Morning oparła odłamek o przegub dłoni. - To miejsce... -Tak? - Gdzie dostałam się na kontynent. Zagłębiła szkło w ciele. Wytrysnęła czarna krew. Po chwili za- krzepła, tworząc wizerunek płaczącej twarzy. - Drugiego dnia maja - powiedziała Morning - jasnego zimo- wego popołudnia przyjrzałam się swoim wspomnieniom. Nie było tam nic. Żadnych dzieci, żadnych kochanków, tylko praktyczna znajomość psychoterapii. Zaciskając powieki, powstrzymała wzbierające łzy. Chociaż przerywana częstymi westchnieniami i chlipnięciami, jej opowieść nie trwała długo. Ukrycie się na pokładzie okrętu podwodnego opuszczającego wody Zatoki McMurdo... kłamstwo, że przybyła na pokład razem z Randstable'em... przekonanie kapi- tana Sverre'a, że jego więźniom grozi nagłe załamanie nerwowe... - Chciałam żyć, George, a nie śnić martwe sny tak jak te bied- ne wraki w osiedlach. - Łzy popłynęły, zamieniając się od razu w cienkie szkliste strużki lodu. - I udało mi się. Dopięłam swego. Ty nigdy nie pokochałbyś ciemnokrwistej, lecz pokochałeś mnie. Otworzyła oczy. George zniknął. Kompletnie nie rozumiem ludzi, pomyślała. Kocham tego czło- wieka i zupełnie nie mam pojęcia, co jest dla niego ważne. 1AMES MORROW Pobiegła przez labirynt stalowych tuneli, szukając światła la- tarki, ścigając skrzypiące odgłosy kroków i krzyki odbijające się od zmrożonych ścian stacji Amundsen-Scott - jęki rozpaczy, klą- twy przeciwko Bogu i tysiączne odbijające się echem żądania, by wszechświat dał mu dziecko. Choroba zaczęła się w śledzionie. Pożerała ją, rozprzestrzenia- ła się, rozlewając po ciele, napierając ku sercu. Sverre leżał na koi całymi godzinami, dniami, niezdolny powstrzymać jej postępów, na granicy pomiędzy snem i zapomnieniem. Jego umysł zanurzo- ny był w gęstej, smolistej cieczy. Czasem pokazywał mu strzępy obrazów ukochanej Kristin, częściej czarną antarktyczną szczeli- nę, lodowy tunel do piekła. Wszystko tak jak w porozumieniu z Zatoki McMurdo. Sverre był pierwszym spośród całego rodzaju ludzkiego, który dotarł na kontynent, i będzie pierwszym, który go opuści. Ragnarók, po- myślał. Koniec świata. Sverre właśnie skończył pisać. Wiersze nie były rymowane; poezji niepotrzebne są rymy. „Tak, uderzył Thor Jormungandra, węża Midgardu, gdy potwór wyprysnął z morza, lecz w ostatnim tchnieniu spłonął bóg i wyschła jego krew, i wnet rozpadł się śmiertelny świat, zamknięty w wiecznej zimie". Ragnarók - gdy spłacane są wszystkie długi, legendy mają swój kres. I tak oto, zgodnie z legendą, antarktyczny sztorm zatrząsł okrętem, owio- nął go oddechem smoka, rozsuwającym grodzie, szalejącym po korytarzach, docierającym do kabiny kapitana. Sverre owinął się mocniej kocami, ale oddech smoka nie ustępował; mroził jego kości, zamieniał gumowe oko w kulkę gradową. Bębenki w uszach drżały mu od uderzeń serca Jormungandra. Obudził się. To nie uderzenia serca, to ktoś pięścią walił do drzwi kabiny. Gdy wstał, poczuł smród własnego ciała, spoconego, przesiąk- niętego alkoholem. Wiedział, że tylko z pomocą ginu zdoła dotrzeć do drzwi. Kuśtykając, podszedł do biurka, znalazł butelkę, napił się łapczywie. Drżącą dłonią przesunął bezwiednie po blacie biur- ka, przewracając kałamarz, rozrzucając stronice „Sagi oThorze". Za drzwiami czekały dwie zjawy w kombinezonach ochron- nych. Były cale oszronione. W brodzie jednej z nich szalała śnież- na zamieć. - Nie ma pan na sobie munduru - powiedziała Morning, zdej- mując hełm. - Doktor Yalcourt? - Pociągnął ognisty łyk. - Z bieguna do Ziemi Królowej Astrid na grzbiecie sępa w pięćdziesiąt jeden godzin - odparła. -To musi być rekord, praw- da? Zamieszczą nasze zdjęcia w „National Geographic". - Morning i ja jesteśmy w sobie zakochani - powiedział George. - Wiem - odparł kapitan. Sverre postąpił naprzód, zachwiał się. George złapał go wpół; butelka ginu potoczyła się po podłodze. Było zdumiewające, jak bezcielesny stał się kapitan: jego skóra przypominała pergamin, broda - martwe wodorosty. Zbiegowie zanieśli go na łóżko, ułożyli wygodnie. Poprosił o swój poemat i odrobinę ginu. Gdy Morning zbierała porozrzucane kartki na biurku, George sięgnął po butelkę. - Widziałem egzekucje - rzekł Sverre. - Tarmac odmówił wło- żenia kaptura. Prawdziwy twardziel... - Zakaszlał. - Chciałbym posłuchać „Sagi oThorze". Morning odczytała kapitanowi jego poemat. - Niezłe, prawda? - zapytał Sverre. - Byłby z pana wspaniały twórca napisów na nagrobkach - rzekł George. - Powiedzcie szczerze. Czy ma jakąś wartość? - Z czasem będzie z pana poeta - odparła dyplomatycznie Mor- ning. George chwycił białego kruka z biurka kapitana, pogłaskał je- go alabastrowe pióra. Holly nazwałaby go Piaskiem. - Kapitanie - rzekł oficjalnym tonem - zrobił pan wiele dla mnie i doceniam pańskie wysiłki. - Twoje nazwisko nie powinno było nigdy pojawić się w akcie oskarżenia, Paxton. - Sverre uśmiechnął się, odsłaniając zęby przy- pominające ziarna kukurydzy. - Bądźcie płodni i rozmnażajcie się. Morning rzuciła George'owi niedwuznaczne spojrzenie: nie po- zbawiajmy go złudzeń. - Mój drogi komandorze Sverre - powiedziała - czy mam przy- jąć, że nigdy nie zrezygnował pan ze służby w marynarce wojen- nej? Czy nadal dowodzi pan okrętem „City of New York"? Umierający mężczyzna nie mógł stać, toteż usiadł na ołtarzu, zwieszając nogi na jedwabne antependium. Kiedyś jego głos po- JAMES MORROW trafiłby wypełnić całą kaplicę, rozhuśtując ją niczym ogniste ka- zanie wielebnego Sparrowa, lecz dzisiaj narzeczeni musieli mocno nadstawiać uszu, żeby usłyszeć, o czym mówi. - Drodzy zakochani, zebraliśmy się tutaj w obecności... nieważ- ne. - W gwałtownym ataku kaszlu zgiął się wpół. Zamachał ręka- mi w powietrzu, potrącając świecznik. - Nieważne, nieważne. By połączyć tego mężczyznę i tę kobietę w... nieważne. Świętym węź- le małżeńskim. Uświęconym cudzołóstwie. Nieważne. Wydobył butelkę z kieszeni płaszcza i napił się. - Czy ty, Morning Yalcourt, bierzesz sobie tego oto mężczyznę za prawowitą małżonkę... małżonka... i przyrzekasz kochać go i szanować, na dobre i złe... nieważne... w bogactwie i biedzie, zdrowiu i chorobie, póki was Bóg nie rozłączy? - Przyrzekam. Zakaszlał, na wargach pokazała mu się czarna krew. - I czy ty, George'u Paxton, bierzesz sobie tę oto kobietę za prawowitą małżonkę i przyrzekasz kochać ją i szanować, na dobre i złe, bez względu na szarańczę... promieniowanie gamma... i... nie- ważne. Przyrzekasz? - Przyrzekam. - Jako że zgodziliście się wstąpić w stan małżeński i poświad- czyliście to przed Bogiem i kapitanem tego statku, niniejszym ogłaszam was mężem i żoną. Nowożeńcy pocałowali się. Ich ubiory ochronne zetknęły się, po czym odkleiły od siebie z głośnym mlaskiem. Sverre uśmiechnął się, na jego usta znowu wystąpiła czarna krew. - Powiedzcie swoim dzieciom, żeby szanowały marynarkę wo- jenną. - Osunął się na ołtarz. Mruknął: - Spójrzcie, nigdy nie by- ła wyraźniejsza. Spójrzcie na Kristin, pędzącą na podniebnej ko- lejce, w górę i w dół, tak... wyraźną... Położyli go na plecach, rozpięli marynarski płaszcz. Ciało Sver- re'a traciło kolejne warstwy: skóra, mięśnie, wnętrzności, żyły, nerwy ześlizgiwały się ze szkieletu, a potem został już tylko proch, a potem już nic, nic oprócz samotnego oka z gutaperki. Nowożeńcy zwinęli pusty płaszcz kapitana, wynieśli zawiniątko na pokład, wyrzucili je za burtę. Kawał kry wkrótce zepchnął je w głębiny zatoki. Kolonia pingwinów przyglądała się wszystkiemu z bezpiecznej odległości. Najelegantsze ptaki świata przybyły obej- rzeć zaślubiny, lecz trafiły również na pogrzeb. Stały nieruchomo na brzegu, poważne niczym zawodowi żałobnicy, dopóki nie przybył sęp i nie odgonił ich przerażającymi okrzykami i hałaśliwym bi- ciem skrzydeł. Był to ostatni raz, kiedy George widział tę wielką niewymarłą bestię, ostatniego oskarżonego w procesie szóstki z „Erebusa", dziwadło, oznakę szczęścia, sprawcę końca świata. Małżonkowie, wyczerpani i wygłodzeni - od dwóch dni nie je- dli i nie spali - wrócili na okręt. Udali się do kuchni, krainy wszel- kiej obfitości, gdzie przygotowawszy ślubny poczęstunek, rzucili się nań niczym wilki. Zajadali się jabłkami i gruszkami. Połykali na wpół surowe parówki i zmrożoną kukurydzę. W okamgnieniu pochłonęli tort weselny. Wracając korytarzem, szczęśliwi, spostrzegli nagle, że od naj- bliższej kabiny dzieli ich dobre sto metrów. Spojrzeli na siebie. Sto metrów, sto kilometrów - żadna różnica. Ułożyli się wygodnie na podłodze. George wyślizgnął się ze swojego kombinezonu, ni- czym jaszczurka zrzucająca skórę. Usłyszał charczący odgłos - był to oddech, chrapliwy oddech Morning Yalcourt, a więc dźwięk przyjemny, subtelny, inteligentny. W milczeniu przypatrywał się śpiącej żonie, niezaproszonej psychoterapeutce, wspaniałej tre- serce sępów, podziwiał jej piękną twarz... Kiedy się obudził, świat stał się filmem erotycznym, dywan był miękki, powietrze ciepłe, na udach zbierał mu się pot niby słodki balsam, i oto pojawiła się ona, świeżo po kąpieli, ubrana w je- dwabną piżamę z oznaczeniami marynarki wojennej Stanów Zjed- noczonych, wyciągająca do niego wilgotną dłoń. Poderwał się i ru- szył za nią korytarzem, z rozkoszą wdychając zapach jej mokrych włosów, ze wzwiedzionym penisem przed sobą niby bukszprytem okrętu. Zadrżał, podniecony niby dzieciak. Gdy znaleźli się przed kajutą kapitańską, Morning pocałowała go niezgrabnie. - Jestem spocony - powiedział. - Nieważne - odparła, przeprowadzając go przez próg. Wnętrze kabiny płonęło. Ile było tu świec? Sto? Tysiąc? Świeczki rozmieszczone pieczołowicie stały na stoliku nocnym, na biurku i podłodze, tkwiły w butelkach po ginie i filiżankach, okupowały blat stołu. - Czy to seans spirytystyczny? - zapytał. Z twarzy Morning znikł uśmiech. George przygryzł sobie dolną wargę, krzywiąc się z bólu. JAMES MORROW - Przepraszam. Zapomniałem... - Myślałam, że będzie ci się podobało - rzekła. W jej oczach wezbrały łzy. - Miały być... romantyczne. - Podobają mi się - odparł pospiesznie. - Są wspaniałe. - Posłuchaj, George, ja po prostu nie znam się na tych rze- czach. - Są bardzo romantyczne. - Nigdy wcześniej tego nie robiłam - powiedziała. - Patrz na mnie. Objął ją, masując delikatnie jej plecy. Ona uczyniła to samo. Zdjął jej bluzkę, rozpinając cudownie posłuszne guziki, po czym cisnął bluzkę na łóżko, jedyne miejsce, gdzie nie zajęłaby się ogniem. Morning naśladowała go; na bok pofrunął jego podko- szulek. Jej piersi, chociaż nieduże, były zmysłowe, niezwykle krągłe, stanowiły źródło obsesji tak intensywnych, że fascynowa- ły i zniewalały mężczyzn jego wymarłego gatunku, fascynując i zadziwiając kobiety, i teraz westchnął, czując, że jest winien tę przyjemność nie tylko sobie, lecz także swym wymarłym bra- ciom, i pocałował jej sutki, które wystrzeliły niby pędy z ziemi, i po kilku sekundach ona całowała już jego sutki. Skończyli się nawzajem rozbierać. Stali przed sobą nadzy w płonącym pomieszczeniu. - Widzisz, muszę to w ciebie wsadzić. - Podniecony do osta- tecznych granic, położył ją na koi. - Tak czytałam. - Zaśmiała się. - Czy ja też coś w ciebie wsa- dzam? Zdążyłam już zapomnieć. Wszedł w nią, popracował, wypuścił nagromadzone nasienie. Opuścił ją natychmiast. - Czy to było to? - zapytała. - Kiedy pierwszy raz w życiu piłaś kawę, miałaś wtedy pewnie dziewięć lat, nie smakowała ci, prawda? - Nigdy nie miałam dziewięciu lat. Obrócił się, spuścił nogi na ziemię. Płomień świecy drżał obok jego kolana. - Tak naprawdę - rzekł wstając - to sądzę, że muszę się wy- kąpać. Skierował się do łazienki, czując się jak generał, który prze- grał bitwę, lecz wciąż ma nadzieję na wygranie wojny. Morning ruszyła wiernie za nim. Obmyli się nawzajem, wymieniając wil- gotne pocałunki. Była tak cielesna, tak realna - nie spodziewałby się tego po czarnokrwistej. Słyszał kiedyś o eksperymencie na- ukowym, w którym szczura utrzymywano w stanie nieustającego podniecenia seksualnego, dostarczając mu jedną samicę za dru- gą, i kiedy ujrzał, jak woda zmienia jego partnerkę, spływając lśniącymi strumykami po jej niewypowiedzianie pożądliwych kształtach, i kiedy kilka sekund później ujrzał, jak prześcieradło, którym się owinęła, zmieniło ją ponownie, wiedział, że znalazł nie- skończone źródło rozkoszy. Tym razem był to akt miłosny, z którego obie płcie byłyby dum- ne. Ona zaczęła pojmować istotę rzeczy, mięknąc, drżąc, zanurza- jąc się w nieznajome uczucia. Napłynęły wspomnienia jej nieza- istniałego życia seksualnego. On dotykał jej ciała z taką samą delikatnością, z jaką pieścił marmurowe nagrobki. Przeżyła długi i kwiecisty orgazm, doprowadzając go również na wyżyny przyjem- ności. Zdrzemnęli się, obudzili, zetknęli ponownie wśród płoną- cych świec. Morning zaczęła improwizować, wprowadzać unowo- cześnienia, chcąc zaprzeczyć niepełności swej kondycji, a George zdał sobie sprawę, kiedy było już po wszystkim, że w kwestii seksu jest zdolniejsza od niego. Tak wielkiej rozkoszy nie zaznał nigdy dotąd. Przez okrągłą dobę żyli tylko seksem - drzemiąc, jedząc, od- dychając tylko w tym celu. Odkryli nie opisane na mapach konty- nenty ciała, podbili je; wymyślili lubieżne dowcipy, niektóre słow- ne, inne odgrywane przy użyciu ust i rąk; pili z siebie, tarli się, próbowali wulgarności i kosmicznego natchnienia, tak że raz pie- przyli się, a kiedy indziej kochali, zawsze świadomi potencjału no- wych miejsc - stołów do gry w kasynie, kaplicy, basenów, głównej jadalni, gabinetu Morning. Potem ona dostała okresu. Kochali się na prześcieradłach zaplamionych czarną krwią. Jego penis po- ciemniał. Ich wspólne manewry, ich pchnięcia i wygięcia stały się gestami obronnymi, działaniami wyszydzającymi złe idee, i gdy plemniki George, machając swymi wspaniałymi ogonkami, prze- pływały przez jałowe łono Morning, kochankowie radowali się we- wnętrznie, myśląc: próbujcie tak czy owak, małe skurczybyki, bądźcie płodne i rozmnażajcie się, z nas bowiem zrodzi się dziecię, może wam się udać, próbujcie. l ROZDZIAŁ 19 w którym przekazana zostaje informacja świadcząca o tym, że Nostradamus ujrzał praw- dę, a Leonardo da Vinci ją namalował Kwiecień to na j okrutnie j szy miesiąc, nie zatrzymujący się ani na moment, pędzący na spotkanie maja. Nową żonę George'a opa- nowała choroba. Targał nią kaszel. Ciepła, hebanowa krew odpły- nęła z jej twarzy, która stała się kredowa i blada. Jej włosy stały się kruche. Gdy kaszlała, wydawała dziwaczne odgłosy, rzężenia i chrypienia, przypominające dźwięk skwierczącego celofanu. Czasem George znajdował ją, obejmującą jeden z peryskopów, przyciskającą się do niego, aż ustawały dreszcze. Zaczęła spędzać całe dnie w łóżku, oddychając ciężko, plując czarną krwią. - Chcę z tobą porozmawiać - powiedziała. - O czym? - O moim życiu. - Czy nie będzie ci zbyt ciężko? -Wsuwając jej drugą podusz- kę pod głowę, nie mógł nie poczuć, jak nieświeży ma oddech. - Będzie. - Czarne żyłki pulsowały w jej oczach. Pocałował żonę. - Porozmawiajmy. - Wciąż widzę liście, jesienne liście, czerwone, żółte. Chyba mieszkałam kiedyś w Yermoncie. Podobałaby mi się sztuka pry- mitywna i publiczne biblioteki z mnóstwem książek, słynnych i ni- komu nie znanych, poustawianych obok siebie na półkach. Poza tym nigdy nie wyrosłam z dziecinnej miłości do pluszowych zwie- rzaków. Ze spokojem opowiedziała o swoich niedoszłych rodzicach, za- mordowanych w wieku przedszkolnym podczas bitwy pod Corpus Christi. Helen byłaby pracownicą kręgielni, kobietą chłodną, nie- szczęśliwą, zgnębioną przez niedostatek i niekochającego ją męża. Hugh byłby mechanikiem samochodowym i zarazem egoistycznym draniem, który marzyłby o synu, partnerze w strzelaniu do kaczek. Potem przyszła pora na radośniejsze wspomnienia. Morning, zamyślona, wrażliwa uczennica szkoły podstawowej, pisząca wier- sze o martwych ptaszkach, tworząca farmę dla starych zwierząt w Parsons's Creek, zbierająca kolejne stypendia, zgarniająca Na- grodę imienia Jakuba Bronowskiego dla Studentów Wykazują- cych Największe Zainteresowanie Naukami Ścisłymi i inne wyróż- nienia o równie dziwnych nazwach. Należały do niej - do niej! Hugh nie mógł ich jej zabrać. Wspaniale radziła sobie na stu- diach, jak burza przeszła egzaminy końcowe na wydziale psycho- logii klinicznej, i wreszcie po obronieniu pracy magisterskiej otworzyła lukratywną praktykę prywatną. Specjalizowała się w zaburzeniach związanych z poczuciem winy. Opowiedziała George'owi o przypadkach, z którymi miała do czynienia - o swoich zwycięstwach, porażkach, remisach. Phillip Cassidy, do śmierci podzielony między siedem różnych osobowo- ści. Marcie Cremo, zastrzeliła się. A tryumfy? - zapytał George. Było ich sporo, odparła. (Cała sztuka, widzisz, polegała na tym, że- by się z nimi zaprzyjaźnić, chociaż nie uczyli tego na chicagow- i skim uniwersytecie). Janet Hodges, otyła i nienawidząca samej , siebie, po terapii zamieniona w rubensowską modelkę, zmysłowo | pulchną, zdolną do przeżywania nieszczęśliwych romansów tak jak każdy inny. Willie Howard, lat sześć, w ogóle nie mówiący, uważany za upośledzonego umysłowo... kiedy Morning dała mu kukiełkę z trzema oczami porozumiewającą się po neptuniańsku, otworzył się i zaczął uczyć ją angielskiego. A potem - wspomnienie cofające się poza samo siebie, odłamki z młodości, uświęcone drobiazgi: ususzona ośmiornica, czerwony rower, pękaty ceramiczny imbryk, zegar w kształcie kota, zapach deszczu, jesienny wiatr. Moja najlepsza przyjaciółka nazywała się chyba Syhda. Uwielbiałam baseball. Tak, byłabym kibicem, dałbyś wiarę? Pierwszego okresu dostałam na meczu drużyny Houston Astros. Krwawiłam dla nich, prawdziwą czerwoną krwią. 1AMES MORROW Opisała drużynę Astros, która nigdy nie zaistniała. Rok 2003 miał być ich rokiem. Ostatnie spotkanie w ramach pucharu świa- ta. Dziewięćdziesiąta minuta. Podanie lewym skrzydłem. Obrońcy nie zdążają... Zawodnik Houston dochodzi do piłki i... gol! - Dziękuję ci - powiedziała. - Miałaś ciekawe życie - odparł. - Pewnie że tak. Położył się obok niej, drżąc od zimna, jakie wydzielała, i z po- wodu świadomości, co to zimno oznacza. Zasnął natychmiast. Śnił mu się wielki, porośnięty mchem las, wszystkie wspaniałe kobie- ty, jakie znał, Justine, Morning, jego matka (BYŁA LEPSZA, NIŻ SĄDZIŁA), wszyscy czworo budowali dom (właściwie chatę na pa- lach, nad jeziorem), a potem pojawiły się dzieci, Holly, Aubrey i trzecie dziecko, które Justine urodziła podczas wojny, chłopiec. Po przebudzeniu zdał sobie sprawę, że ma sklejone powieki, i bał się, że kiedy je rozewrze, pod spodem będzie następna para, i jeszcze następna. Moja żona umiera. Nie mogę nic na to pora- dzić. Usłyszał trzask maleńkich mięśni, kiedy otwierał oczy. Świa- tła u sufitu raziły go w oczy. Obrócił się, ujrzał puste zagłębienie w materacu i nagle cały lód Antarktydy zmroził jego serce. Zaraz jednak Morning weszła chwiejnie do kabiny, cała w go- rączce, wstrząsana dreszczami. Kombinezon ochronny oproszony miała śniegiem. Z resztek jej włosów zwisały sople lodu. - Przestraszyłaś mnie - powiedział. - Myślałem, że... - Nie. Jest drugi maja. W tym dniu dotarłam na kontynent. - Byłaś na zewnątrz? To szaleństwo. - Zawarłam umowę. - Co takiego? - Uściśnij mnie. Zrobił to. - Powiem teraz coś dziwnego - wychrypiała. - Bez względu na moje słowa, nie przestaniesz mnie obejmować. - Obiecuję - rzekł. - Ujrzysz ponownie swoją córkę. Holly. Przytulił ją mocniej do siebie. - Holly nie żyje. - Zawarłam umowę. - powtórzyła. - Stanie się to za tydzień. W niedzielę. Bądź gotów. - Nie rozumiem - powiedział. - Będziecie mieli dla siebie pół dnia. Dwanaście godzin. To nie- dużo. Możesz odmówić. - Chcę tego najbardziej w świecie. - W porządku. A więc załatwione. Niedziela. Dwunastogodzin- na wizyta, początek w południe. Pamiętaj, bądź gotów. - Nie rozumiem. - Zawarłam umowę. - Z włosów Morning ściekała woda. - Mała dziewczynka na malunku Leonarda to nie była Aubrey? - Nie ma Aubrey. To była... - Holly? -Tak. - Była do niej bardzo podobna - rzekł George w zamyśleniu. - To musiała być ona. - Malunek pokazywał przyszłość - potwierdziła Morning. - No- stradamus widział wszystko prawidłowo. Pocałuj mnie. Przeszli do peryskopów, Morning wsparta na jego ramieniu. Główny peryskop pokazywał obraz kontynentu. Wszędzie dogorywa- ły miliony czarnokrwistych, żniwo porozumienia z Zatoki McMur- do, pozostawiając po sobie tylko puste kombinezony ochronne. - Nie chcę tego oglądać - rzekł. - Oglądałeś gorsze rzeczy. Skierował oko peryskopu na Szelf Lodowy Rossa. Krater wy- rwany przez eksplozję jądrową w Wildgrove był niczym w porów- naniu z rozpadliną ziejącą pośrodku lodowej równiny. I potem na- deszli oni, maszerując dumnie - ci, którzy wybrali wolną wolę ponad niesławne porozumienie, przyjaciele trzymający się za dło- nie, kochankowie spleceni w uścisku, kobiety z dziećmi na ręku, dzieci ściskające ulepione ze śniegu misie. Szeroką tyralierą rzu- cali się w przepaść, kolejne tysiące nieszczęśników wracające do łona ziemi, pokolenie za pokoleniem opuszczające kontynent. - Mieli rację, że mnie skazali - powiedział George. Na pobliskim wzgórzu płonęło wielkie ognisko, błyskając czer- wienią niby oko węża Midgardu. Ciemnokrwiści, prowadzeni przez matkę Marię Katarzynę, zdążali ku niemu, każdy z lodową makietą w dłoni. Głowica za głowicą, rakieta za rakietą, arsenał oskarżenia ginął w płomieniach. Rakieta średniego zasięgu Włócznia roztopiła się natychmiast. Następna poleciała w ogień międzykontynental- IAMES MORROW na rakieta balistyczna Anioł Stróż, a za nią rakiety Multiprong i MacArthur TU, ciężki bombowiec Osa-13, mina, pancerz, bomba głębinowa, moździerz. Podniosły się radosne okrzyki, a potem roz- poczęły się tańce. Pito litrami kakao, uśmiechy rozjaśniły zmęczo- ne twarze i George ujrzał, że nic bardziej nie raduje czarnokrwiste- go serca niż jasna, zimna noc niszczenia arsenałów. - Odstraszanie bez broni - rzekł. - Co takiego? - zapytała Morning. - Sposób pozbycia się zasobów broni nuklearnej. Zamiast ra- kiety odstraszającej inną rakietę, fabryka odstrasza fabrykę. So- wieccy i amerykańscy stratedzy widzą, że każde posunięcie mają- ce na celu dozbrojenie zostanie natychmiast powtórzone przez drugą stronę, aż świat ponownie stanie na krawędzi zagłady. Więc nikt się nie dozbraja. - Nie wiem, o czym mówisz. - Umiejętność budowania broni - oto prawdziwy czynnik od- straszania. Dopiero zaczynam to rozumieć. - Brzmi to dość niepewnie. - Być może. - Czy opowiadałam ci kiedyś o mojej najlepszej przyjaciółce Sylvii? Miała najdziwniejszy śmiech, jaki kiedykolwiek mógłbyś usłyszeć. Godzina za godziną obserwowali śmierć tysięcy czarnokrwi- stych, w większości anonimowych. Czasem jednak rozpoznawali kogoś znajomego. Sędzia Shawna Queen Jefferson wyparowała, kiedy w trzepoczącej na wietrze czarnej todze szła przez dziedzi- niec Lodowego Pałacu Sprawiedliwości. Alexander Aąuinas wy- zionął ducha, próbując ukryć kopię werdyktu w śnieżnej zaspie. Gila Guizot, gdy zaczęła niknąć w oczach, chwyciła karabin i strzeliła sobie w serce; po oznace Narodowej Policji Antarktycz- nej na jej piersi spłynęła czarna krew. Jared Seldin, niedoszły zdobywca gwiazd, zniknął, gdy czołgał się po śniegu, próbując schwytać małego pingwinka. I wszędzie widać było kombinezony ochronne. Zalegiwały ulice stacji mieszkalnych niczym ciała pomordowanych Ormian, walały się wokół zasp śnieżnych niczym zwłoki hugenotów po nocy świę- tego Bartłomieja, piętrzyły w jałowych dolinach niby trupy zlikwi- dowanych kułaków; kombinezony na śnieżnych pagórkach i na lo- dowych grzbietach, czyste białe skamieliny przedstawicieli rasy, która nigdy nie zaznała jednego ciepłego dnia. 18. Tak oto kończy się świat Młoda kobieta stała na oderwanej od szelfu krze. Spacerowała w tę i z powrotem, drżącą dłonią wygrażając niebu. George widział ją na procesie, siedzącą na galerii, wpatrzoną tęsknym wzrokiem w Aąuinasa. Szalała wichura, woda zalewała małą białą łódkę przycumowaną do krawędzi lodu, wiatr smagał policzki dziewczy- ny, wciskał jej sól do oczu. Nawet w trakcie terapii z Morning Yalcourt George nie widział tyle cierpienia zebranego na jednej twarzy. Wydawało się niemalże błogosławieństwem, kiedy ta zagu- biona i głodna miłości nieszczęśnica złamała się wreszcie pod na- porem straszliwych skutków porozumienia z Zatoki McMurdo. - Nigdy w życiu nie tańczyłam - powiedziała Morning dwa dni później. - Zajmiemy się tym - odparł. - Słyszałam, że walc to piękny taniec. - Nie umiem tańczyć walca. - Ja też nie. - Ubierz się odpowiednio. Wyszedł. Nie miał żadnego planu, ale był dobrym mężem i wie- dział, że coś wymyśli. W małej salce kinowej panowała cisza, wypełniająca każdy za- kamarek. George wszedł do kabiny projekcyjnej. Puszki z filma- mi piętrzyły się ustawione w trzy chybotliwe stosy. Pośrodku naj- wyższego z nich, wciśnięte pomiędzy „Panikę w roku zerowym" i „Koniec sierpnia w hotelu Ozon", leżało osiem szpul angloję- zycznej wersji „Wojny i pokoju" Siergieja Bondarczuka. Założył jedną ze środkowych szpul, włączył wzmacniacz, nacisnął start. Projektor zaterkotał. W sali narrator, złotousty Norman Rosę, oznajmił optymistycznie: „Jeśli źli ludzie mogą współpracować dla osiągnięcia swoich celów, mogą też czynić to ludzie dobrzy". George przy konsolecie zaczai eksperymentować z pokrętłami i suwakami, aż wreszcie muzyka z „Wojny i pokoju" popłynęła z głośników radiowęzła okrętowego. Wrócił do Morning i powiedział: - Czy możemy teraz zatańczyć? - Oczywiście - odparła, kaszląc. Białe jedwabne kimono wisia- ło na jej wychudzonym ciele. Przeszli do głównej sali jadalnej. Odgłosy z filmu odbijały się od marmurowych kolumn, dźwięcząc pośród kryształowych żyran- JAMES MORROW doli. Usadowiwszy partnerkę na aksamitnej sofie, George odsu- nął stoły, poprzesuwał krzesła, zwinął dywan. Natasza Rostowa i książę Andriej Bołkoński tańczyli właśnie walca. Ludmiła Sawieliewa w roli Nataszy, Wiaczesław Tichonow jako Andriej, muzyka Wiaczesława Owczinnikowa w wykonaniu moskiewskiej orkiestry symfonicznej pod batutą kompozytora. George pomógł żonie wstać i ukłonił się. Zaczęli tańczyć. Jakiś dobry duch wstąpił w ich ciała, kierował krokami. Zgodnie wiro- wali po sali rosyjskiego pałacu, dokoła i dokoła, raz, dwa, trzy, me- lodia Owczinnikowa przepływała przez nich, raz, dwa, trzy, pełne oddechu całe nuty, lśniące półnuty, połyskliwe ćwierćnuty, potem nadfrunęły szesnastki, cienkie i srebrzyste, niczym igiełki zszywa- jące powietrzną tkaninę, raz, dwa, trzy, i na twarzy Morning poja- wił się uśmiech, w sali zrobiło się gorąco i teraz Morning śmiała się, i wydawało się, że czerwień jesiennych liści ponownie zago- ściła w jej włosach. - Tak się cieszę, że za ciebie wyszłam - powiedziała. - Czy to mogłoby trwać? - zapytał. - O tak - odparła. - Na zawsze. Muzyka przyspieszyła. Pomiędzy Andriejem i Natasza wy- buchła miłość. - Dobrze tańczysz - powiedziała Morning. - Ty też - odparł. - Seks też był przyjemny. - Pierwszorzędny, według mnie. Orkiestra rozpędziła się maksymalnie. Nuty płonęły, padając w powietrze. - Słyszałam kiedyś, że wspaniale jest mieć psa, który wskaku- je rano do twojego łóżka i liże cię po twarzy - powiedziała. - To prawda - potwierdził. Pofrunęła półnuta z kropką, ciągnąc za sobą warkocz ognia. - Do widzenia, mężu - szepnęła Morning - Będę za tobą tęsknił - rzekł. Jej kości stały się lekkie jak drzewo balsa. Morning całą pozo- stałą jej energię włożyła w ostatni pocałunek. Bezboleśnie opu- ściła świat, stała się prochem, mniej niż prochem, niemym drże- niem, rzeczą nigdy nie ochrzczoną, nie zrodzoną ani nie poczętą, kruchym wspomnieniem mężczyzny idącego chwiejnym krokiem przez jadalnię skutej lodem łodzi podwodnej, niosącego jedwab- ne kimono i płaczącego jak dziecko. ROZDZIAŁ 20 w którym obchodzone jest zupełnie niezwykłe Boże Narodzenie, łącznie z prezentami i choinką Każdej nocy chodził po wyłożonych dywanami korytarzach „City of New York", kapitan pustego okrętu, nasłuchując odgło- su swoich kroków, mając nadzieję, że ich rytm pomoże mu za- snąć. Czasem słyszał słabe szepty wydobywające się z jakiegoś ciemnego zakamarka albo zapomnianego przejścia, lecz milkły, kiedy przysłuchiwał się uważniej. W tej pogrążonej i opuszczo- nej krainie nawet halucynacje nie chciały dotrzymywać mu to- warzystwa. O świcie pocierał powieki, ziewał z wysiłkiem i rzucał się na najbliższą koję, udając zmęczenie. Bez skutku - Morfeusz nie da- wał się oszukać. George wpatrywał się w sufit, gniótł w dłoniach rąbek koca. A potem, w południe, zaczynał zgrzytać zębami tak in- tensywnie, że spodziewał się ujrzeć iskry, i wiedział, że czeka go nowy dzień. Czy śniłem? - pytał sam siebie. Cieszył się, jeśli uda- ło mu się przypomnieć choć jeden sen, oznaczało to bowiem, że istotnie spał. „Bądź przygotowany", powiedziała Morning. Poniedziałek, choinka. Udał się do przedziału rakietowego i przeszukał pozostałości projektu „Cytrus". W końcu znalazł kar- łowate drzewko, ledwie na półtora metra wysokie, idealne do jego celów, z cienkimi gałązkami i anemicznymi owocami - nie było wątpliwości, dlaczego pominięto je przy wybieraniu kandydatów do egzekucji. Ściął je, zaniósł do kabiny, osadził. JAMES MORROW Wtorek, ozdoby. Z młotkiem wyniesionym z dolnego pokładu pomieszczenia torpedowego przeszedł się po okręcie, rozbijając każdy błyszczący i połyskliwy obiekt, jaki udało mu się znaleźć - żyrokompasy, wskaźniki, zawory, pompy. Odłamki zbierał do płó- ciennej torby. Środa i czwartek, prezenty. Chciał mieć dziesięć, bo dwana- ście lub piętnaście dla jednej dziewczynki pachniało już przesa- dą. Poszedł do kajuty Sverre'a po białego alabastrowego kruka, czarny cylinder, globus i pustą butelkę po ginie. Z kasyna zabrał stos żetonów do pokera oraz plakat z arlekinem zawierający re- guły gry w oczko. Na żetonach wypisał nazwy państw. W kuchni znalazł całe stosy naczyń i przyborów. Umieścił je w tekturowym pudełku, oznaczając CUDOWNY I NOWOCZESNY ZESTAW KU- CHENNY DLA DZIEWCZYNEK. Biblioteka go rozczarowała - ani jednej książki dla dzieci w całej sali. Napisał więc własne dzieło, adaptując bajkę kiedyś wymyśloną dla Holly, o królicz- ku, który zdobywa się na odwagę i dzięki temu opanowuje trud- ną sztukę jazdy na rowerze. Za ilustracje posłużyły mu zdjęcia z czasopism. Dziewiątym prezentem była szmaciana lalka uszyta z pocię- tych mundurów oficerskich. Oczy sporządził z mosiężnych guzi- ków. Ostatni prezent wisiał w jego szafie od wielu miesięcy. Pół dnia. Tak mało czasu. Lepiej zawczasu przygotować drzew- ko. Przecież Holly będzie miała tyle prezentów do odpakowania i obejrzenia. Jako haczyków użył spinaczy do papieru z biurka ka- pitana Sverre'a. W piątek po południu drzewko pomarańczowe za- mieniło się w choinkę obwieszoną radosną zbieraniną lśniących odłamków, powykręcanych części armatury i powyginanego, bezi- miennego metalu. Z wieczka puszki po konserwie wyciął gwiazdę. Choinka bożo- narodzeniowa bez srebrnej gwiazdy na czubku to zupełna klapa. Ustawił drabinę, żeby umocować gwiazdę... Dlaczego leżę na podłodze? - zastanawiał się. Co ja tu robię, wpatrując się w sufit? Spojrzał na metalowe ściany z rzędami ni- tów, błyszczącą choinkę. Leżę na podłodze, bo nic nie ma sensu. Ludzie wymarli. Nadeszła północ. Podniósł się. - Sens polega na tym - rzekł na głos - że ja i Holly nie wymar- liśmy. - Umieścił gwiazdę na czubku drzewka. Sobota, ostatnie przygotowania. Zawinął prezenty w folię alu- miniową i zaczął układać je pod choinką, szukając właściwej kom- pozycji. Niedziela. Siódma rano. Krążył wokół choinki, zdenerwowany i pełen wątpliwości, przy- stając co jakiś czas, by zmienić ułożenie prezentów albo przewie- sić jakąś ozdobę. Holly nie spodoba się lalka. Zacznie marudzić... Ósma rano. Dziewiąta. Dziesiąta. Gdy umarł kot Chester, postanowili urządzić mu prawdziwy po- grzeb, łącznie z miniaturowym nagrobkiem, który George wyko- nał u siebie w zakładzie z odłamka granitu. Holly miała o to pre- tensję do rodziców, odmówiła uczestnictwa w pogrzebie. Jednak już następnego dnia, dokładnie tak jak George i Justine przewi- dzieli, zaczęła opowiadać wszystkim o wielkim wydarzeniu - po- mniku, grobie, tekturowej trumience od weterynarza - i robiła tak przez długie miesiące... Jedenasta. Justine zniszczyła pająka. To było właściwie całkiem śmieszne, jeśli o tym pomyśleć... Południe. Na zewnątrz kabiny: szybkie, szurające kroki. George'owi żyły nabrzmiały na rękach i szyi, jakby miały pęknąć. Bolała go rana po kuli, oddychał głęboko. Dobry Boże, niech to będzie dobry dzień! Mała dziewczynka wbiegła do kabiny. Szybciutko przebierała nóżkami. Szeroko otworzyła ramiona. - Tatusiu! Tatusiu! - W jej głosie, chociaż ochrypłym - począ- tek przeziębienia? - nadal pobrzmiewała ta anielska nuta, jakiej George nie słyszał u żadnego innego dziecka. - Holly! Objęli się, Holly cała drżąca i rozchichotana, George ze łzami w oczach. Była ciepła. George otarł policzki rękawem i powstrzy- mał napływające łzy, Holly bowiem by nie zrozumiała, dlaczego ktoś płacze z radości. - Tak dobrze cię widzieć - rzekł. - Dobrze widzieć ciebie - odparła mała. Również na nią wojna wywarła wpływ. Jej włosy przypominały konopną przędzę. Uśmiech był bardziej dziurawy, niż tłumaczyło- IAMES MORROW by to wypadanie mleczaków. Poruszała się ostrożnie, lekko utyka- jąc. Jednak jej zielone oczy błyszczały, twarz promieniała we- wnętrznym światłem i, co najważniejsze, to była ona, ona! - Och, jaka wspaniała choinka! - zawołała. - Podoba ci się? Możesz zjeść te pomarańcze. - Nie, dziękuję. Jest piękna. Ma gwiazdę na czubku. To mi coś przypomina. - Co takiego? - Te drzewka, które ustawialiśmy na święto Halloween. - Tak. Wieszaliśmy na nich nietoperze z gumy. - I małe dynie. Były takie śliczne! - Chcę, żebyśmy mieli prawdziwe Boże Narodzenie - powie- dział George. - W tym roku nie miałaś Gwiazdki. Stało się tak z powodu wojny. - Zawsze pilnował się, by używać przy niej tylko pełnych, gramatycznie poprawnych zdań. - Tatusiu, chcę ci powiedzieć coś bardzo smutnego. To ważne. - Co takiego? - To ważne. Mamusia umarła. - Masz rację. To bardzo smutne. Wojna ją zabiła. - Wiem o tym - odparła, lekko zirytowana. - Dałaś jej do picia sok pomarańczowy, prawda? - I tak umarła. - Holly, Holly, tak dobrze jest być tu z tobą. Widzisz te prezen- ty na podłodze? - Czy są dla mnie? - Tak. Wszystkie są dla ciebie. - Wszystkie? Bez wyjątku? Och, tatusiu, tatusiu, dziękuję ci! - Może zaczniesz od tego - powiedział, podając jej butelkę po ginie. Holly zerwała foliowe opakowanie. - Wazon do kwiatów - wyjaśnił. - Czy później moglibyśmy zerwać jakiś kwiat? - zapytała. - Oczywiście. Sięgnęła po duże pudło. - Napis głosi: CUDOWNY I NOWOCZESNY ZESTAW KU- CHENNY DLA DZIEWCZYNEK - rzekł. Holly otworzyła pudełko, wyciągnęła talerze, filiżanki, garnki, patelnie, rondle i pokrywki. - Och, tatusiu, to wspaniałe, naprawdę wspaniałe! Czy bę- dziesz bawił się ze mną w gotowanie? - Może powinniśmy dokończyć rozpakowywanie prezentów. - A potem się ze mną pobawisz? - Oczywiście. - Niepewnie podał jej szmacianą lalkę. - Spójrz na to. Rozdarła folię. - Wiem, że chciałaś lalkę Mary Merlin - rzekł - ale nie mo- głem ich nigdzie znaleźć. - Święty Mikołaj też nie dał rady? - Zabrakło ich w sklepach. - Nic się nie stało. - Pocałowała lalkę i pogłaskała ją po wło- sach. -Ta jest piękna. Nazwę ją Jennifer. Położyła Jennifer spać w głębokiej patelni z CUDOWNEGO I NOWOCZESNEGO ZESTAWU, okrywając ją kocem z folii alu- miniowej. Następnie George wręczył córce alabastrowego kru- ka. Rozpakowała go, nazwała Ptaśkiem, położyła obok Jennifer. Wkrótce lalka i ptak smacznie spali. - Teraz nic nie mów, tatusiu. - Dobrze. - Chcę sama wybrać następny prezent. - Zgoda. Wyciągnęła cylinder ze stosu, rozpakowała. Bez słowa komen- tarza włożyła go sobie na główkę i uśmiechnęła się szczerbatym uśmiechem. Teraz jej uwagę zwrócił duży rulon. Zerwała foliowe opakowanie. - Och, klown! - powiedziała, rozwijając plakat z arlekinem. - Chcę go powiesić. - Przypięła plakat do ściany. - A teraz to - rzekł George, radośnie ściągając opakowanie z małej książeczki. -To historia, którą już ci kiedyś opowiadałem. Pewien królik chce nauczyć się jeździć na rowerze, ale... - Przeczytaj mi. Zrobił to. - Przeczytaj jeszcze raz. Zrobione. - I jeszcze raz. - Masz tam następny prezent. - Założę się, że to piłka plażowa. - Zdarła opakowanie, zado- wolona, nawet kiedy piłka okazała się globusem. - Co to jest? - Globus. Pokazuje, jak wygląda świat. W gruncie rzeczy jest to zabawka, jak piłka. - A więc zagrajmy. - Dobrze. Potrzebujesz jeszcze tamtej rzeczy. - Podał jej że- ]AMESMORROW tony do pokera, rozpakował. - Widzisz, tutaj masz nazwy państw. Każdy dostaje dziesięć. Potem zakręcasz globusem w ten sposób - zademonstrował - zamykasz oczy i wskazujesz palcem jakieś miejsce, tak jak ja to robię. I jeśli twój palec zatrzymał się na obszarze kraju, którego nazwa jest na jednym z twoich żetonów, to... - Czy ten ostatni prezent też jest dla mnie? - zapytała Holly, zdejmując cylinder i patrząc pod choinkę. - Tak. Przysłał go święty Mikołaj. Rozpakowała swój sprzęt obrony cywilnej. - Och, złoty! Jaki ładny! - Nazywa się to ubiorem ochronnym. - Wiem. - Myślałem, że może będziesz chciała go włożyć. - Ładny. Co się stało z rękawiczką? - Coś ją przedarło. - Zabawmy się w przyjęcie. Ja będę siostrą. Ty będziesz go- ściem. Rozłożyła swoje nowe przybory kuchenne na stoliku do kawy. Ustawiła butelkę po ginie, osadzając w niej kilka ozdób niejasno przypominających kwiaty. Zaproszono kruka, lalkę, gościa, a na- wet ubiór ochronny, który Holly uznała za stracha na wróble. Każ- dy dostał niewidzialne ciastko i lody. W trakcie przyjęcia strach na wróble raz nazywał się Suzy, kiedy indziej Margaret albo Al- fred. Później Holly bawiła się sama, podając Piaskowi, Jennifer i Al- fredowi butelki z piciem, kładąc ich spać. Na zewnątrz mrok ar- ktycznego dnia ustąpił mrokowi nocy. Ojciec i córka przeszli do jadalni okrętowej i spożyli wigilijną kolację. Wyschnięte precle smakowały wspaniale. Ponad miarę dosładzali sobie kakao. Po powrocie do kabiny George zapytał: - Holly, czy chciałabyś przejechać się na koniku? -Nie. Był potężnie rozczarowany. Dziesięć sekund później powiedziała: - Tak, chcę. Dla George'a miał to być sprawdzian. Wszystkie poprzednie przejażdżki kończyły się jego naleganiami, że ma już dość i jest zmęczony. W rzeczywistości był po prostu znudzony. Za każdym ra- żem miał wrażenie, że Holly mogłaby jechać bez końca, że prędzej zasnęłaby w siodle, niż sama zeszła. Wspięła się mu na plecy i George pogalopował na czworakach korytarzem. Nacisk na krzyż odczuwał jako coś niewypowiedzia- nie przyjemnego. - Skręcaj... tędy, konisiu!... - wołała Holly, wymachując cylind- rem. - Przez te drzwi... tamtędy, konisiu! Minęło piętnaście minut. Koniś zaczynał być znudzony. Myślał, że to niemożliwe. A jednak to było to, nuda. Jadę dalej, powie- dział sobie. Nic nie przerwie tej przejażdżki, nic. - To mi coś przypomina - powiedziała Holly. - Co? - zapytał koniś. - Tego konika, do którego wrzucało się pieniążki. Och, chciała- bym być znowu w domu. Tęsknię za moim kotkiem. - Koniś jest już zmęczony - powiedział. Coś ściskało go w gard- le. - Chce iść spać do stajenki, - Czy możemy pograć w tamtą grę? Tę z nazwami krajów? - Oczywiście, kochanie. W kabinie pograli chwilę bez przekonania. Holly zrobiła się rozdrażniona. - A może przeczytasz mi jeszcze raz historię o króliczku i jego rowerze? Przeczytali ją na łóżku, przykryci kocem. Po zakończeniu lek- tury Holly powiedziała: - Ta historia coś mi przypomina. Dawno temu, kiedy byłam bardzo mała, miałam jakieś trzy latka, czytałeś mi książkę o dziewczynce z plaży. - „Carrie z Przylądka Cod". Czytaliśmy ją wiele razy na jesieni. - Pamiętasz ten fragment o Wielkiej Niedźwiedzicy? - Wielka Niedźwiedzica. Oczywiście. - Czy moglibyśmy ją zobaczyć? Czy moglibyśmy ją zobaczyć teraz? - Dobrze - odparł, sięgając po jej ubiór ochronny. - Ale bę- dziesz musiała to włożyć. Na zewnątrz jest bardzo zimno. - Nie, nie, to jest Alfred, strach na wróble! - zaprotestowała. - Oto warunki, kochanie. Jeśli tego nie włożysz, nie możemy iść obejrzeć Wielkiej Niedźwiedzicy. Ja także włożę podobny kom- binezon. - Ptasiek też chce iść. - Oczywiście. JAMES MORROW Ubrał córkę, by nie zmarzła na mrozie i wichrze. Kombinezon pasował idealnie. Wyglądała w nim wdzięcznie, ze złotym kołnie- rzem wokół okrągłej, radosnej buzi. Z braku rękawiczki owinął jej dłoń strzępkami jedwabnego prześcieradła. Wziął ją i Ptaśka na barana, przeniósł kilkaset metrów koryta- rzem, zatrzymując się na moment, by zabrać latarkę i zawiesić ją sobie na dłoni. Z kabiny nawigacyjnej prowadziły kręcone schody na dolny odkryty pokład. Zatrzymał się przy drzwiach. - Kochanie, chcę cię o coś zapytać. - Słucham? - Czy wiesz, co się z tobą stało? - Tak, wiem. - Co to było? - Nie chcę ci powiedzieć. - Proszę, powiedz mi. - Wiesz, co się ze mną stało. - Powiedz mi. - Umarłam. Gruba warstwa śniegu pokrywała pokład, szczelnie zatykając klapy otworów torpedowych. Sople lodu zwisały z peryskopów ni- czym pajęczyna monstrualnego antarktycznego pająka. Poszarpa- ne kry napierały ze wszystkich stron, przyciskając okręt do krawę- dzi lodowego szelfu. - Och, cudownie! - zawołała Holly. - Padał śnieg! Spójrz, tatu- siu, padał śnieg. Nie chciał powiedzieć jej, że na Antarktydzie nie pada, lecz je- dynie wiatr przenosi śnieżne kryształki na dowolne odległości. Spojrzała w górę. Gwiazdy były jasne i wyraźnie widoczne. - Czy ona tam jest? Czy możemy zobaczyć Wielką Niedźwie- dzicę? - Nie jestem pewny. - Chyba ją widzę. - Kochanie, właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę. Jesteśmy na południowej półkuli i... - Czy to ona? - zapytała Holly, wyciągając do góry dłoń w ręka- wiczce. Spojrzał na niebo. Bezkształtne zbiorowiska. Nic nie znaczące formy. - Tak, kochanie. Sądzę, że to ona. - Tylko tak mówisz! Nie możemy zobaczyć Wielkiej Niedźwie- dzicy! - Przykro mi, kochanie. Naprawdę mi przykro. Jesteśmy zbyt daleko na południe i... - Dobrze, tatusiu. Postaw mnie na ziemię. - Ukucnął i Holly zsunęła się na zaśnieżony pokład. Powietrze wypełniały jęki i zgrzyty kadłuba trącego o lodowe płyty. - Kocham cię, tatusiu. - Ja też ciebie kocham, Holly. - Mamusia nie mogła przyjechać - powiedziała mała cicho. - Tak. To bardzo smutne. - Nie zobaczyliśmy Wielkiej Niedźwiedzicy. - To też smutne. Wiatr przybrał na sile, podnosząc tumany śniegu. - Dziękuję ci za wszystkie prezenty - powiedziała. - Szczegól- nie podobała mi się lalka. To było wspaniałe Boże Narodzenie. - Najlepsze, jakie kiedykolwiek obchodziliśmy - odrzekł. - Muszę już iść. - Nie! Nie możesz odejść! - Naprawdę podobał mi się zestaw kuchenny i świetnie bawili- śmy się w przyjęcie. I dziękuję ci za Ptaśka. Nie zapomnij zaopie- kować się Jennifer. Dostaje mleko w butelce codziennie o szóstej wieczorem. - Proszę, zostań, Holly! Proszę! Nie możesz jeszcze iść! - Wy- rwał garść futra z kaptura swojej kurtki. - Muszę opowiedzieć ci bajkę na dobranoc. To bajka o elfie, który rzuca złoty cień. Pro- szę! A więc pewnego dnia wujek elfa poprosił go, żeby... - Do widzenia, tatusiu. Objęli się, ściskając z całych sił. - Proszę, nie odchodź, Holly! Proszę! - Do widzenia, tatusiu. Kocham cię. - Do widzenia, kochanie. Tak bardzo cię kocham. Tak bardzo cię kocham. Wyswobodziła się z jego uścisku i zjechała na pupie po nachy- lonym łagodnie kadłubie, jakby była to dziecięca zjeżdżalnia. Zgubiła czarny cylinder. Po chwili George usłyszał skrzypienie jej bucików na śniegu. Złoty kombinezon zajaśniał w blasku gwiazd, mała fosforyzująca postać przesuwała się wzdłuż krawędzi lodu w stronę stacji Łazarew. Holly chwyciła mocniej Ptaśka, przyspie- szyła kroku i wkrótce zniknęła w ciemnościach. 1AMES MORROW Próżność nad próżnościami. George wierzył, że zdoła odrodzić gatunek ludzki. A jednak, pomimo rozmiarów swojej klęski, nie stracił ducha. Bóg był mu coś winien. Nieustępliwie, niezmordo- wanie George parł przez lodową pustynię. Bez względu na to, kim są ludzie, z którymi Morning zawarła umowę, dotrę do nich. Po- zwolą mi zatrzymać dziecko. Nie mają innego wyjścia. Latarkę miał mocną, w sam raz na arktyczną śnieżycę, i nie obawiał się, że straci Holly z oczu. Miała tylko cztery lata, z tru- dem utrzymywała równowagę, a na dodatek musiała jeszcze dźwi- gać Ptaśka i kombinezon ochronny. Zawołał ją. Wiatr cisnął mu słowa z powrotem w twarz. Lodowe igiełki cięły mu policzki, kale- czyły czoło. Żałował, że nie jest jednym z czarnokrwistych, wtedy jego wspomnienia byłyby zatarte, a tak pamiętał wszystko ze straszliwą jasnością: pierwsza wyprawa z Holly do zoo, Holly prze- brana za żuka na święto Halloween... Szczeliny w antarktycznym lodzie są niczym drapieżne, głod- ne, wiecznie czujne zwierzęta. Holly nie zauważyła wielkiej Szcze- liny Nowołazarewskiej. W jednej sekundzie jeszcze biegła, w na- stępnej zniknęła, spadła w błysku złotego materiału ubioru ochronnego. George na głos przeklął nieszczęsną szczelinę, przysięgając po- konać ją, tak jak Sverre i jego ludzie pokonali unieważnioną prze- szłość. Dotarł do krawędzi, rzucił się na lód, wyciągając rękę z la- tarką. W snopie światła pokazały się zwały lodu i dziecięca postać przyciśnięta do ściany szczeliny, stojąca na wąskiej śnieżnej pół- ce. George ujrzał parę wystraszonych zielonych oczu, usłyszał ci- chy płacz. Wyciągnął rękę najdalej, jak mógł, nieomal czując, jak pękają mu ścięgna. Okazał się silniejszy, niż przypuszczał. Dotknął czegoś miękkie- go, zacisnął palce. Szarpnął. Ujrzał dłoń Holly w jedwabnej ręka- wiczce, bezpieczną w jego dłoni, lecz dziwnie, przerażająco lekką. - To nie miało się skończyć w ten sposób! - zawołał jakiś głos z tyłu. George zobaczył, co trzyma w ręce. Przegub był rozerwany. Z otworu wystawała plastikowa rurka. Złamany łokieć odsłaniał ło- żysko kulkowe i miedziane przewody. Z barku wyciekały żółte pły- ny hydrauliczne; sztuczna krew tryskała z gumowych żył, ściekała po stalowych kościach i padała kroplami na dziewiczo biały śnieg. Z ciemności wyłonił się Theophilus Carter w swoim wysadza- nym diamentami ubiorze ochronnym. Sople lodu zwisały z jego nozdrzy niczym kły słonia i wystawały spod kapelusza niby ko- smyki anielskich włosów. W dłoniach trzymał dzbanek do herbaty. W pewnej odległości, pośród śnieżycy, błyszczał neon jego podró- żującego sklepu (NIEZWYKŁE PRZYBORY I REKWIZYTY). - To nie miało się skończyć w ten sposób - rzekł ponownie Theophilus. George cisnął sztuczną rękę w otchłań szczeliny, a kiedy sobo- wtór Holly spojrzał na niego, stracił przytomność i padł bez czucia na lód. ROZDZIAŁ 21 w którym nasz bohater koronuje szaleńca, wy- kuwa epitafium i widzi gwiazdozbiór Obudziły go zapachy, dochodzące nie wiadomo skąd. Forma- lina. Zapach wnętrzności. Jakaż odmiana po pozbawionym aro- matów kontynencie, po jałowej czystości okrętu podwodnego. Z zadowoleniem odkrył, że leży na szpitalnym łóżku Szalonego Kapelusznika. Świetnie. Zamierza rozebrać mnie na kawałki. Powszywa mi obwody elektroniczne i pompy tłoczące. Będę Pla- tonem, Juliuszem Cezarem albo Jerzym Waszyngtonem. Wnętrze laboratorium drżało i trzęsło się jak pędzący wagon metra, a od pęknięć w ścianach ciągnęło chłodem. Ludzkie organy podskakiwały w szklanych słojach, odcięte ręce uderzały o ścian- ki pojemników, szkielety dyndały na hakach u sufitu niby kościa- ne żyrandole. Byli w powietrzu. Pojawił się Kapelusznik z herbatą. Zdążył zrzucić kombinezon, miał na sobie tylko szlafrok i kamizelkę. George próbował coś powiedzieć, ale gardło odmówiło mu po- słuszeństwa. Nalał sobie herbaty, wypił łyk. - Nie miałem pojęcia, że na świecie istnieje takie okrucień- stwo. - Dziwne słowa w ustach skazanego zbrodniarza wojennego. Twoja ukochana chciała uszczęśliwić cię na jeden dzień, to wszystko. Obliczyliśmy, że potrafimy podtrzymać iluzję przez dwa- naście godzin. Nazwij to okrucieństwem, jeśli chcesz, oszustwem, podstępem, chociaż jeśli był to podstęp, to bardzo słodki. Ja nazy- wam to darem. - Powiedziała, że zawarła umowę - zaprotestował George. - Z kim? Z wymarłym gatunkiem? Przestań żyć w świecie ma- rzeń. Nie można zawierać umów z gatunkiem, który wyginął - po- wiedziałem ci to już dawno. Umowa dotyczyła wyłącznie ciebie. Twoja narzeczona przeprowadziła ze mną parę sesji za darmo, więc podarowałem jej androida. Terapia okazała się bezużytecz- na, jak od początku wiedzieliśmy. Gwarantowana destrukcja to choroba nieuleczalna. George zwlókł się z łóżka - kark bolał go niemiłosiernie po przejażdżce z Holly - i udał się za Kapelusznikiem w głąb sklepu. Na ladzie leżał stos umów sprzedaży ubioru ochronnego. Wszędzie stały manekiny w rozpadających się kostiumach. Obaj podeszli do okna, nachylili się nad wystawą kapeluszy. Theophilus zamienił cylinder na koronę wysadzaną drogimi kamieniami. George wło- żył filcowy kapelusz z szerokim rondem i spojrzał na niebo. Płynę- ły po nim ciemne, kłębiaste chmury przypominające dym z fa- brycznego komina. - Od momentu eksplozji nuklearnej nad Wildgrove - rzekł Ka- pelusznik - twoje dziecko było tylko mnóstwem swobodnych mo- lekuł. Wiedziałeś o tym. A nie sprawią wszyscy Króla księgowi i prawnicy... zbudowałem ją więc z tego, co miałem. Twoja żona wręczyła mi jej zdjęcie z przedszkola i podała odpowiednie fakty. Wielka Niedźwiedzica i tak dalej. Dobrze zaprogramowałem wa- sze spotkanie, prawda? Latający sklep zaczął się kołysać i to gwałtownie opadał, to się wznosił. Manekiny wymachiwały rękami. Dzwonki nad drzwiami rozdzwoniły się histerycznie. - Musisz przyznać, że wszystko poszło gładko - rzekł Kapelusz- nik. - Może spektakl był odrobinę zbyt sentymentalny jak na mój gust, ty też pewnie odniosłeś takie wrażenie, ale generalnie wszystko poszło gładko. George spostrzegł, jak bardzo profesor Carter się postarzał. Je- go rude włosy posiwiały, skóra przypominała nieświeży żółty ser. Krawat wisiał na szyi chudej niczym francuska bagietka. Wyna- lazcy pozostał tylko jeden ząb, czarny i popękany. Rozebrawszy się do naga, Kapelusznik podszedł do manekina odzianego w królewskie szaty. - Bądź tak miły i pomóż mi się ubrać. 1AMES MORROW Wspólnymi siłami ściągnęli płaszcz koronacyjny, ciężki i ob- szerny jak perski dywan, i umieścili go na chudych ramionach Theophilusa. Profesor przewrócił się. Spadła mu korona. - Kiedy jesteś królem - rzekł, wsparty na łokciu - istnieje mniejsza szansa, że ludzie spostrzegą twoje szaleństwo. - Jakimś cudem zdołał usiąść. - Jeszcze jedna przysługa. - Pogłaskał grono- stajowe futro, którym oblamowana była szata. - Ukoronuj mnie. George umieścił połyskującą koronę na siwej głowie profe- sora. - Jak wyglądam? - zapytał Kapelusznik. - Wspaniale. W pewnym sensie była to prawda. - Ściąć ich! Przyprowadzić tancerki! Zabierzcie stąd tych łaj- daków! Zmaksymalizować opcje strategiczne! Przez blisko godzinę siedział w kącie, wściekając się cicho. George przyniósł mu herbatę. - Wzmocnić odstraszanie! Pozbierać do kupy Humpty-Dump- ty'ego! Niech dostaną za swoje! Przywołał do siebie George'a ruchem berła. Twórca napisów na nagrobkach zgiął się w niskim ukłonie. - Au revoir, przyjacielu. - Upił łyk herbaty. - Chociaż niewiele wskazuje na to, byśmy mieli się ponownie spotkać. A potem powoli, łagodnie sklep opadł na ziemię i znierucho- miał. Dobry król Theophilus rozpoczął swoje władanie krainą ni- cości. George przestąpił próg. Podniósł wysoko latarkę. Sylwetka Lodowego Pałacu Sprawiedliwości, wiecznego niczym egipskie piramidy, z lśniącymi murami, wieżyczkami wbijającymi się w chmury, odcinała się na tle gigantycznych ścian Góry Kościel- nej. SPRAWIEDLIWOŚCI STAŁO SIĘ ZADOŚĆ, głosił napis na zboczu. Burza ucichła, tylko żałobny wiatr przywiewał woń waty, którą wypchane były ubiory ochronne. Jak okiem sięgnąć, kombinezony zasnuwały całą powierzchnię lodowego jęzora, niczym kokony po- rzucone przez ogromne ćmy. Chciał zareagować w jakiś głęboki sposób na tę sytuację, ale nie potrafił. A więc, pomyślał, tak to jest: nie ma już żadnych ludzi, ani jednego, ani realnie żyjących, ani tych, którym odmówiono wstępu. No, no. 19. Tak oto kończy się świat Po chwili jednak z mroku wyłonił się traktor śnieżny i warcząc przeraźliwie, zajechał przed sklep Kapelusznika. Ze środka wy- siadła stara kobieta, z hełmem od ubioru ochronnego pod pachą i lodową laską w dłoni. Drobnymi kroczkami ruszyła naprzód. - Witaj, George. - Pani Covington? - Na tym okropnym lodowcu jest niemal tak zimno jak w two- im zakładzie kamieniarskim. - Siwe włosy Nadine obsypane były śniegiem. - Miło widzieć panią ponownie, pani Covington. - Pomimo zimna ogarnęła go fala błogości. - Byłem pewny, że pani łódka za- tonęła. - Wyłowiła mnie barka wioząca dokumenty procesowe. - Obserwowała pani proces? - Widziałam twoje wystąpienie. Nie przejmuj się, George, nic nie mogłeś powiedzieć, by wpłynąć na zmianę werdyktu... A więc, powiedz mi, czy malunek Leonarda przepowiadał przyszłość? - Zobaczyłem się ponownie ze córką. - Wbił wzrok w ziemię. - Ale to nie była ona, zaledwie jej sobowtór. Nie powinna mi była pani robić nadziei. - Ty sam robiłeś sobie nadzieje. - Udałem się do marmurowego miasta, tak jak mi pani radziła, i znalazłem profesora Cartera, który zwrócił mi płodność, ale wszystko to nie miało znaczenia. - Tak to się dzieje w tym dziwnym świecie po katastrofie. Pa- miętasz stare dobre czasy, kiedy pisałeś dla mnie epitafia? „Była lepsza, niż sądziła", pamiętasz? „Nigdy się nie dowiedział, co tu robił". - Wskazała laską traktor. - W kabinie jest ciepło, a poza tym musimy wykonać pewną robotę. Mijali opuszczone stacje mieszkalne i tysiące porzuconych kombinezonów. Gdy znaleźli się na szczycie lodowego jęzora, Na- dine skierowała maszynę ku wschodniej ścianie śnieżnego pagór- ka i wjechała na górę. Pięć zamrożonych trupów kołysało się na drzewkach pomarańczowych. Traktor stanął przed ciałem Brzdąca Tarmaca. Krople zastygłej krwi, która wyciekła z rany, przypominały łzy spływające ze ślepe- go oka. George z piłą w dłoni wspiął się na dach traktora. Odciął kaburę z przenośną głowicą termonuklearną i przytroczył ją so- bie do pasa. Potem wziął się za główny kabel. Piła jęczała i skrzy- piała. Wreszcie zmrożone ciało Brzdąca spadło na blaszany dach. JAMES MORROW George ułożył zwłoki delikatnie, tak jak podejrzał to u pracowni- ków Domu Pogrzebowego Montefiori. Nadine podjechała do następnego drzewa. Broda Overwhite'a była plątaniną sopli i szronu. George odciął negocjatora. Potem Randstable. Sparrow. Wengernook, który wyglądał na zdenerwowanego nawet po śmierci. Ułożywszy ciężkie, sztywne ciała z tyłu traktora, wrócił pod drzewo Sparrowa. Czyżby omylił go wzrok? Nie, leżała tam - mała Biblia, zamrożona na kość. Zabrał ją. Położenie: 79 stopni i 38 minut szerokości południowej, 169 stopni i 15 minut długości wschodniej. Ze śniegu wystawał głaz przypominający megalit, który George oglądał kiedyś na cmentarzu Snape's Hill. W tym miejscu, oddalo- ny zaledwie jedenaście mil od zapasów żywności, zginął Robert Falcon Scott, człowiek, który o mały włos nie stał się pierwszym zdobywcą bieguna południowego. Napis wyryty na pomniku sugerował, że dla Scotta gorszą rze- czą było to, że przegrał z Norwegiem, niż to, że umarł z głodu i zimna - Oczywiście równie dobrze mógłby być Norwegiem, a Amund- sen Brytyjczykiem - powiedziała Nadine - w tym wypadku Scott cieszyłby się, że Amundsen wygrał. - Gdyby był Norwegiem, to nie. - Dlaczego? - Ponieważ wygrałby Brytyjczyk. - Nie rozumiem. Z tyłu śnieżnego traktora kołysał się łom. George chwycił go i zaatakował lodową pokrywę. Arktyczny wiatr niósł daleko od- głos kucia; w powietrze strzelały białe iskry. Stopniowo jama się powiększała, aż była dość duża, by pomieścić pięć ciał. Z pomocą Nadine George pochował przyjaciół. - Czy ich nienawidzisz? - zapytał. - Nienawidzę ich kiepskich pomysłów - odparła. - Powinniśmy powiedzieć parę słów. - Proszę bardzo. Przez dziesięć minut George szarpał się ze zmrożoną Biblią. Próba jej otwarcia przypominała próbę rozłupania granitu pal- cem. Wreszcie udało mu się zrobić szczelinę mniej więcej w poło- wie - na księdze Eklezjastesa, stanowiącej zbiór esejów na tema- ty egzystencjalne i zamieszczonej w Biblii przez pomyłkę. Była to ulubiona księga unitarian. Biedny wielebny Sparrow zapewne wo- lałby coś bardziej podniosłego - księgę Ezechiela, Zefeniasza, Ob- jawienie świętego Jana - ale to musiało wystarczyć: „Mądrość lepsza jest od siły: pomimo to mądrością ubogiego pogardza się, a jego słów nikt nie słucha" - czytał George. - „Mą- drość jest lepsza od narzędzi wojny: lecz jeden grzesznik potrafi wyrządzić wiele złego" - ciągnął. - „Kilka martwych much wystar- czy, by wonny olejek nabrał ohydnego zapachu: podobnie mały grzech przeważa nad mądrością i czcią" - zakończył. - To było bardzo miłe - rzekła Nadine. Twórca napisów na nagrobkach zszedł do jamy, rozpiął mary- narkę wielebnemu Sparrowowi i umieścił mu małą Biblię na sercu. Po chwili zaczęli zasypywać grób śniegiem i lodem. Nadine przez cały czas wspominała głośno swojego męża Nathaniela, każ- de wspomnienie okraszając obszernym komentarzem, o Natha- nielu poecie, Nathanielu wielkim kochanku. Potem ze skrzynki z narzędziami wydobyła młotek i dłuto. Go- dzinę zajęło George'owi usunięcie starego napisu z pamiątkowego głazu. Nadine świeciła latarką, kiedy George szkicował kredą za- rys nowej inskrypcji. Potem, wysunąwszy lekko język, wziął się do pracy. Młotek uderzał rytmicznie. Dłuto skakało i tańczyło. x Nadine uznała, że wykonał świetną robotę. Litery były równe, krój pisma szlachetny. KU WIECZNEJ PAMIĘCI LUDZI 4 500 000 p.n.e. - A.D. 1999. BYLI LEPSI, NIŻ SĄDZILI NIGDY NIE DOWIEDZIELI SIĘ, CO TU ROBILI Później, gdy stara kobieta leżała na hamaku, a jej kształty po- woli się zacierały i głos słabł, George zapytał: - Dlaczego zastawiła pani na mnie pułapkę? Nadine spróbowała wstać, podpierając się lodową laską, ale za- raz się rozmyśliła, opadła z powrotem na hamak. - Gdyby nie przysłali mnie do Wildgrove - odpowiedziała ci- cho - przysłaliby kogoś innego. Kiedy ujrzałam, kogo wybrali au- 1AMES MORROW torzy porozumienia z Zatoki McMurdo, zgłosiłam się na ochotni- ka. - Figlarne ogniki zabłysły w jej oczach. - Chciałam zobaczyć cię takiego, jaki byłeś przed wojną. Musiałam cię poznać, George, dotknąć cię. I Holly. - Wyciągnęła pomarszczoną dłoń. - Czy to wi- dzisz? Moja twarz, twoja twarz, moja twarz... Ależ tak! Uśmiech starej kobiety był tryumfem ducha nad materią. Bra- kowało jej zębów, mięśnie twarzy słabły, lecz nadal promieniała. - Jesteś moją wnuczką, prawda? - powiedział. Padli sobie w objęcia. - Holly była twoją matką. - Obserwowanie jej, jak bawiła się w przedszkolu, było jedy- nym przyjemnym momentem mojego nie doszłego życia. Tak bar- dzo pragnęłam zostać jej opiekunką... - A twoim ojcem był...? - Najmłodszy syn Johna Frostiga. - Rickie? - Nickie. - Zabójca chomików? - Dorósłby, spoważniał. - Tak jak Holly. - Byłbyś z niej dumny, dziadku. - Zawsze twierdziła, że chce być artystką. - Została nauczycielką. Dla pierwszoklasistów była jednocze- śnie Sokratesem i dobrą panią. Nie potrafiła uświadomić sobie, jak wiele dobra czyniła - więcej niż gdyby została artystką. Była lepsza, niż sądziła. - Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek zobaczyła Wielką Niedź- wiedzicę. Nadine ucałowała go w brodę. - Jestem pewna, że tak. - Założę się, że jesteś świetną opiekunką dla dzieci - powiedział. - Najlepszą. - - Uczenie pierwszaków? - rzekł. - To dobry zawód, nie sądzisz? Godny szacunku. Pełen wyzwań. Tak, to idealne. Pierwszoklasi- ści... Gdybyś chciała mieć napis na swoim nagrobku, jaka byłaby jego treść? Zakaszlała. - Nie chcę napisu, nagrobka też nie. Nie zaproszono nas. Nie udawajmy, że było inaczej. - W porządku. Ujęli się za dłonie, rękawiczka w rękawiczkę. Pomarszczony i słodki policzek Nadine rozpłynął się pod jego pocałunkiem niby masło. Ujrzał, jak jej kombinezon flaczeje lekko, poczuł, jak nik- nie ciało i kości. Wstał. Miniaturowa głowica termonuklearna Marcowego Zająca wi- siała mu u pasa, denerwująca niczym pasożyt. Odpiął ją. Jak coś takiego działa? Potrzebny był kod - czy tak właśnie powiedział za- stępca oskarżyciela? - oraz mosiężny kluczyk. Chwytając za sprzączkę, zamachnął się pasem niby batem. Bomba ze świstem zatoczyła łuk, trzasnęła o pomnik Scotta. Je- den ze stateczników odłamał się i potoczył na ziemię. George ponownie zamachnął się, i jeszcze raz, i jeszcze - ude- rzał w imieniu Morning Yalcourt i Justine Paxton, uderzał, myśląc o wszystkich nie istniejących pierwszoklasistach, których Holly nigdy nie uczyła - aż urządzenie stało się tylko masą sprężyn, detonatorów, kawałków styropianu, odłamków uranu 238 oraz fragmentów rdzenia porozrzucanych na śniegu, niewiele przypo- minającą lemiesz, ale również niewiele przenośną głowicę termo- nuklearna. George spojrzał na pusty kombinezon wnuczki. Pomyślał o Hiobie. Szatanowi brakowało wyobraźni. By zniszczyć wiarę jed- nego człowieka, nie trzeba uciekać się do palenia go na stosie, rujnowania go finansowo czy podobnych zabiegów. Wystarczy po- zbawić człowieka jego gatunku. Antarktyda śmiała się gromko. Każdy kryształek lodu szydził z niego. George ujrzał rozwierającą się wielką szczelinę w lodow- cu. Jego wnuczka nie chciała pomnika. Doskonale, pomyślał, w ta- kim razie ja też go nie chcę. Zimno zawładnęło jego ciałem ni- czym choroba. Miał zamrożone wnętrzności, mróz w kościach, szron w płucach. Spojrzał w górę. Niebo było ciemne - ciemne jak krew niezaproszonych, ciemne jak szczelina stanowiąca jego prze- znaczenie - a potem dostrzegł gwiazdy, nie Wielką Niedźwiedzicę, lecz błyszczącą, płonącą konstelację nazywaną przez ludzi Krzy- żem Południa. Wsiadł do traktora, zapuścił silnik i ruszył na podbój młodej, rozbrojonej planety. EPILOG Salon-de-Provence Francja, rok 1554 - Czy to wszystko? - zapytał Jakub. - Jak to, czy to wszystko? - odparł Nostradamus. - Jakże mo- głoby być więcej? Jasnowidz otworzył obrazkowe działo i zdmuchnął płomień olejnej lampki. Obraz szczeliny na Szelfie Lodowym Rossa zbladł i zniknął ze ściany. - Myślałem, że może być więcej - rzekł chłopiec. Przeszedł na drugi koniec pomieszczenia i odsunął zasłony. - To nie twój dom - zaprotestował Nostradamus. - Przepraszam, monsieur. Przez okno do gabinetu wpadł słoneczny blask. Chłopiec za- mknął oczy i poczuł promienie siadające mu na powiekach, spra- wiające, że świat nabrał pomarańczowoczerwonej barwy. Jasnowidz otworzył okno. Stali razem, mężczyzna i chłopiec, napawając się świeżym powietrzem i ciepłem słońca. Na ich twa- rzach pojawiły się kropelki potu. Pomiędzy czereśniami skakały wesoło zięby. - Dlaczego George wjechał w lodową rozpadlinę? - zapytał Ja- kub. - A jak uważasz? - Chyba zrobiło mu się za zimno. Czy naprawdę w ten właśnie sposób przebiegnie koniec świata? - Nie byłbym zaskoczony. - W takim razie cieszę się, że wcześniej umrę. Zza drzwi dał się słyszeć kobiecy wrzask. Jakub drgnął. - Wkrótce będzie po wszystkim - rzekł Nostradamus, dotyka- jąc ramienia chłopca. - Wiem - odrzekł Jakub. - Skup się na czymś innym. Jak ci się podobał pokaz? - Och, bardzo, mistrzu. - Naprawdę ci się podobał? - Bardzo. - Cały? - Może wolałbym odrobinę mniej smutnych scen, ale... - Posłuchaj mnie - rzekł jasnowidz szybko. - Musisz zejść na dół. - Trzcinową laską wskazał drzwi. - Idź do matki. Weź ją za rękę. Pocałuj. Powiedz: „Kocham cię, matko". Powiedz: „Wkrótce uro- dzisz dziecko, a doktor Nostradamus ujrzał, że będzie ono silne i ni- gdy nie zapadnie na zarazę". Powiedz swojej matce: „Jakoś, z Boską pomocą, damy sobie radę". Powiedz: „Nadeszła wiosna, dobry czas, by urodziło się dziecię". - Nostradamus mrugnął okiem. - Gdy to uczynisz, wróć do mnie i porozmawiamy. Czy masz silne ramiona? - Chyba tak. - Na tyle silne, by nieść nasze obrazkowe działo z miasta do miasta, czasem o pustym żołądku, czasem w deszczu? - O tak. - Czy jesteś bystry? Na tyle bystry, by uruchomić działo każde- go wieczoru, i rzucać obrazy na ścianę we właściwej kolejności? - Ależ oczywiście! - Nigdy nie pomyl się w kolejności. - Nigdy! - Niech cię Bóg broni, jeśli upuścisz któryś obrazek. Twoje za- robki będą wynosić dziesięć ecus tygodniowo. To ci na razie wy- starczy. Naturalnie będziesz wysyłał pieniądze do domu. Chłopiec podbiegł do obrazkowego działa, dotknął miniaturo- wego komina opuszkami palców. Metal był gorący, ale nie na tyle, by parzył. Jakub uniósł cudowną machinę i umieścił ją sobie na ramionach. - Wcale nie jest ciężka, monsieur. Jasnowidz uśmiechnął się. - Zmienisz zdanie, kiedy nadejdzie zima. Pamiętaj: kolejność zawsze musi być właściwa. IAMES MORROW Chiopiec odstawił urządzenie i pobiegł do drzwi, z umysłem rozpalonym wizjami Paryża i Tulonu. A także Rzymu, Walencji, Augsburga, Londynu, Aten, Aleksandrii, Kijowa, Piotrogrodu. I wszystkich innych wspaniałych miast świata. Także miasta No- wy Jork, bez względu na to, gdzie się ono znajduje. - Ach, i jeszcze jedno, Jakubie - powiedział Nostradamus. - Tak, monsieur? Jasnowidz uniósł trzcinową laskę i nakreślił nią w powietrzu znak Krzyża Południa. - Powiedz swojej matce, że to będzie dziewczynka. SPIS RZECZY PROLOG ..................................................... 9 ' CZĘŚĆ PIERWSZA CI, KTÓRZY WYBIERAJĄ OGIEŃ ......................... 17 ROZDZIALI . w którym nasz bohater zostaje przedstawiony i poznaje pewne fakty j,5 na temat doktryny obronnej i ochrony ludności ........................ 19 |4 ROZDZIAŁ 2 "U w którym przed córką naszego bohatera ukryte zostają pewne fakty |j na temat ptactwa morskiego ........................................ 28 <•L ROZDZIAŁ 3 '•$ w którym Stany Zjednoczone Ameryki Północnej stają się bezpiecznym i|5. białym krajem ................................................... 37 ł ROZDZIAŁ 4 |jf w którym nasz bohater proszony jest o podpisanie zupełnie niezwykłej umowy sprzedaży ................................................. 48 ROZDZIAŁ 5 w którym ograniczenia obrony obywatelskiej wyjaśnione są w sposób mogący niektórych czytelników poważnie zaniepokoić .................. 57 ROZDZIAŁ 6 w którym na scenę wkraczają dowódca okrętu wojennego, generał, psychoterapeuta oraz sługa boży .................................... 67 ROZDZIAŁ 7 w którym nasz bohater podejmuje strategiczną decyzję i zyskuje powód, by nie przeklinać Boga i nie umierać ................................. 85 ROZDZIAŁ 8 w którym nasz bohater jest świadkiem wielu zaskakujących efektów wojny nuklearnej, w tym śmierci z pragnienia, fałd czasowych i zatrzaśniętych drzwi ........................................................... 101 ROZDZIAŁ 9 w którym „City of New York", robiąc krok wstecz, prowadzi naszego bohatera krok naprzód ............................................ 127 IAMES MORROW ROZDZIAŁ 10 w którym nasz bohater dowiaduje się, że zagłada jest równie brutalna wobec przeszłości, jak wobec przyszłości .............................. 138 ANTRAKT ................................................... 155 CZĘŚĆ DRUGA DO ZNISZCZENIA ŚWIATA LÓD RÓWNIEŻ SIĘ NADAJE .... 157 ROZDZIAŁ 11 w którym nasz bohater zostaje potraktowany jak pospolity przestępca i poddany niepospolitej torturze .................................... 158 ROZDZIAŁ 12 w którym okazuje się, że koniec świata był bardziej konieczny, niż się spodziewano ..................................................... 169 ROZDZIAŁ 13 w którym oskarżenie okazuje się uśmiechem bez kota ............... 182 ROZDZIAŁ 14 w którym oskarżeni mają swój dzień w sądzie ...................... 201 ROZDZIAŁ 15 w którym nasz bohater dowiaduje się, że jeden człowiek na świecie był mniej winny od niego .......................................... 224 ROZDZIAŁ 16 w którym pada odpowiedź na kluczowe pytanie i zostaje wymierzone coś bardzo podobnego do sprawiedliwości ............................ 235 ROZDZIAŁ 17 w którym na drzewkach pomarańczowych wyrastają stryczki, a nasz bohater ponownie spotyka sępa ..................................... 248 ROZDZIAŁ 18 w którym nasz bohater i jego partnerka odwiedzają ogród lodu i ogród ziemskich rozkoszy ................................................ 259 ROZDZIAŁ 19 w którym przekazana zostaje informacja świadcząca o tym, że Nostradamus ujrzał prawdę, a Leonardo da Vinci ją namalował........... 269 ROZDZIAŁ 20 w którym obchodzone jest zupełnie niezwykłe Boże Narodzenie, łącznie z prezentami i choinką ...................................... 276 ROZDZIAŁ 21 w którym nasz bohater koronuje szaleńca, wykuwa epitafium i widzi gwiazdozbiór ..................................................... 287 EPILOG ...................................................... 295