Karolina LANCKOROŃSKA wspomnienia wojenne 22 X 1939-5 IV 1945 Słowo wstępne Lech Kalinowski i Elżbieta Orman Wydawnictwo Znak Kraków 2002Projekt okładki Rafał Szlapa Wszystkie fotografie zamieszczone w książce pochodzą ze zbiorów Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie Redakcja Elżbieta Orman Adiustacja Małgorzata Biernacka Korekta Anna Szulczyńska Piotr Mocniak Łamanie Ryszard Baster (c) Copyright by Karolina Lanckorońska, 2001, 2002 ISBN 83-240-0077-1 Zamówienia: Dział Handlowy 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl WSTĘP Czy oddanie wszystkich swych sił temu, co się najbardziej kocha, jest zasługą? Myślę, że nie1. Karolina Lanckorońska Ostatnia przedstawicielka rodu Lanckorońskich z Brzezia uważa, że historia jej rodziny, wywodzącej swoją genealogię od XIV wieku, nakłada na nią raczej zobowiązania niż przywileje. Wczasach Rzeczypospolitej szlacheckiej Lanckorońscy aktywnie uczestniczyli w życiu politycznym. Byli wybierani na posłów i senatorów na sejmy; w galerii różnych godności i funkcji, obok biskupa, wojewodów, kasztelanów i starostów nie zabrakło generała i hetmana polnego koronnego2. Karolina Lanckorońska urodziła się w XIX wieku (1898 r.), przeżyła cały wiek dwudziesty, będąc nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem wielu historycznych wydarzeń, czyniąc służbę dla Polski i nauki polskiej główną treścią swojego życia. W XIX wieku stolica Habsburgów stała się główną przystanią rodziny Lanckorońskich. Kiedy Antoni (1760-1830), poseł na Sejm Czteroletni i zwolennik Konstytucji 3 maja, po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej przeniósł się do Wiednia, otrzymał tam godność szambelana austriackiego i został wybrany na marszałka sejmu sta- 1 Fragment przemówienia wygłoszonego z okazji uroczystości wręczenia Wielkiego Krzyża Orderu Polonia Restituta 27 V 1991 roku w ambasadzie polskiej w Rzymie. K2 S. Cynarski, Dzieje rodu Lanckorońskich z Brzezia od XIV do XVIII wieku, Warszawa-Kraków 1996. nowego. Jego syn, Kazimierz (1802-1874), zasiadał w Izbie Panów, a wnuk, Karol - ojciec Karli - wyróżniony Orderem Złotego Runa, otrzymał nominację na Wielkiego Ochmistrza dworu Franciszka Józefa I. W XIX wie ku Lanckorońscy powoli zaczęli wtapiać się w organizm państwowy wielonarodowej monarchii. Życie ostatniego z nich, Karola Lanckorońskiego (1848-1933), znakomitego kolekcjonera i zamiłowanego historyka sztuki, przypadło na okres rozkwitu i upadku monarchii austro-węgierskiej. Otaczany szacunkiem właściciel rozległych dóbr w Galicji, Królestwie Polskim i Styrii, ceniony był za naukowe zainteresowania i kolekcjonerskie pasje, mające najzupełniej-renesansowy rozmach. Jego zbiór obrazóww Palais Lanckoroński stanowił jedną z najbogatszych w Wiedniu prywatnych galerii sztuki3. Poprzez małżeństwa, dwukrotnie z Austriaczkami, a po raz trzeci z Prusaczką, Małgorzatą Lichnowsky (siostrą Karla Maxa Lichnowskiego, ambasadora niemieckiego w Londynie w czasie pierwszej wojny światowej), Lanckoroński "zżył się na pozór całkowicie ze światem dworu i bardzo ekskluzywnej arystokracji austriackiej"4. Pod berłem Habsburgów i w trój narodowej federacji widział miejsce Polski, ale wraz ze śmiercią cesarza, a później upadkiem austro-węgierskiej monarchii odszedł świat jego politycznych iluzji. Związany tak bardzo z kulturą austriacką i niemiecką, dla kultury i nauki polskiej uczynił niezmiernie wiele. Za tę działalność został odznaczony przez rząd niepodległej Polski Wielką Wstęgą Orderu Polonia Restituta. Kiedy po jego śmierci ukochana córka Karla sprzątała stojący nieopodal łóżka stolik, zobaczyła na nim otwartą książkę. Był to Pan Tadeusz Adama Mickiewicza. Lanckoroński unikał wywierania nacisku na skłonności i wybory polityczno-narodowe swoich dzieci. Antoni, Karla i Adelajda wychowywani i edukowani w Wiedniu, odczuwali najbliższy związek z kulturą i dziejami Polski dawnej i tej, która wybijała się na niepodległość. W czasie pierwszej wojny światowej, gdy Wielki Och- 3 R. Taborski, Polacy w Wiedniu, Wrodaw-Warszawa-Kraków 1992. 4 A. Wysocki, Sprzed pól wieku, Kraków 1974, s. 287. Lech Kalinowski i Elżbieta Orman mistrz dworu habsburskiego przeżywał śmierć cesarza, jego 18-let-nia córka z młodzieńczą pasją zbierała legionowe fotografie, broszury i orzełki, sympatyzując z postacią "brygadiera" Piłsudskiego. Przez pewien czas opiekowała się chorymi i rannymi żołnierzami polskimi w zakładzie rekonwalescencyjnym (Faniteum), wzniesionym przez jej ojca. Z przejęciem czytała Echa leśne, Wierną rzekę Stefana Żeromskiego. To wtedy najbliższa jej sercu stała się poezja Juliusza Słowackiego, której duże fragmenty znała na pamięć. Po zakończeniu wojny ujawniły się naukowe pasje wówczas gim-nazjalistki, która już wtedy jako wolna słuchaczka zaczęła uczęszczać na wykłady uniwersyteckie znanego w Wiedniu historyka sztuki Maxa Drofaka. Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości (1920) w prywatnym gimnazjum "Zu den Schotten", zapisała się w uniwersytecie wiedeńskim na historię sztuki. Wybór kierunku studiów był tak oczywisty, jak naturalny był od dzieciństwa jej kontakt ze sztuką. Rodzinna kolekcja obrazów w wiedeńskim pałacu oraz liczne podróże po muzeach europejskich nie pozostały bez wpływu na jej żywą wyobraźnię. Również w letniej rezydencji galicyjskiej w Rozdole, dokąd przyjeżdżała z rodziną na okres wakacji, mogła oglądać, obok portretów przodków, malarstwo polskie. Wszak ściany rozdolskiego pałacu zdobiły obrazy m.in. Jana Matejki, Artura Grottgera, Józefa Chełmońskiego i Jacka Malczewskiego, niemal "nadwornego" malarza Lanckorońskich. W neobarokowym, dużym pałacu wiedeńskim nie czuła się najlepiej, po latach wspominała: "Przez mniej więcej siedem miesięcy w roku czekaliśmy na upragnione pobyty w Rozdole. Przyjeżdżaliśmy w czerwcu, a wyjeżdżaliśmy do Wiednia zwykle w połowie listopada. Ważny dzień św. Karola, wspólne imieniny ojca i moje (także dzień urodzin ojca), obchodziliśmy zawsze w Rozdole. W jadalni, jak nakazywała rodzinna tradycja, krzesła solenizantów były tego dnia ubrane kwiatami"5. Najpiękniejsze chwile dzieciństwa przeżyła właśnie tam, wdrapując się na drzewa i w ich cieniu składając młodzieńcze przysięgi... W okresie studenckim, ' K. Lanckorońska, Rozdół, "Tygodnik Powszechny" 1995, nr 35. Wstęp widząc zaniedbania w opiece zdrowotnej "biegała po chorych". Po powrocie do Wiednia słuchała wykładów z historii sztuki i studiowała twórczość ukochanego artysty - Michała Anioła. Czasami ojciec wyrażał niezadowolenie ze studenckiego trybu życia córki, argumentując że "kobiety renesansu były [...] wykształcone, a nie biegały o ósmej rano do tramwaju, z teczką pod pachą". Jeszcze przed uzyskaniem doktoratu myślała o swojej przyszłości. Chęć poświęcenia się dla innych, pociąg do pielęgniarstwa i zainteresowanie dla spraw medycznych sprawiły, że pojechała do Warszawy, aby zobaczyć szkołę pielęgniarek. Ostatecznie za radą życzliwego jej, "bardziej dobrego i bardziej mądrego od innych" Tadeusza Rawskiego, lekarza z Rozdołu, wybrała pracę naukową. Na podstawie rozprawy Studien zu Michel-angelos Jungstem, Gericht und seiner kunstlerischen Deszendenz, którą przygotowywała u M. Drofaka, a po jego śnnierci ukończyła pod kierunkiem Juliusa von Schlossera, uzyskała Zł maja 1926 roku na uniwersytecie wiedeńskim dyplom doktora z zakresu historii sztuki. Jeszcze w roku 1926 dr Lanckorońska wyjechała na dłużej do Rzymu, gdzie poświęciła się badaniom nad sztuką włoską okresu renesansu i baroku. Zgromadzone wówczas materiały zaowocowały w jej późniejszych pracach naukowych. Przy Stacji Rzymskiej PAU była bibliotekarką i przez kilka lat kierowała działem historii sztuki, porządkując m.in. zbiory biblioteczne i fotograf i czne, pochodzące częściowo z darowizny jej ojca. Karol Lanckoroński zmarł w 1933 roku, odziedziczone po nim majątki w Galicji jesz.cze bardziej zbliżyły rodzeństwo Lanckorońskich do Polski. Karla zcostała dziedziczką Komarna i na stałe zamieszkała we Lwowie. Niermałą rolę w podjęciu tej decyzji odegrały względy naukowe - możliwość kariery uniwersyteckiej. W 1934 roku została członkiem Towarzystwa Naukowego Lwowskiego, a w październiku komisja na Uniwersytecie Jana Kazimierza przychylnie rozpatrzyła jej podanie oo dopuszczenie do habilitacji z historii sztuki nowożytnej, wyrażając "jednomyślne przekonanie, że pozyskanie drki Lanckorońskiej do współpracy na UJK w charakterze docenta historii sztuki jest irzeczą pożądaną". Lech Kalinowski i Elżbieta Orman Jeszcze w tym samym roku - jako prywatny docent - rozpoczęła wykłady i ćwiczenia. Jej habilitacja na podstawie rozprawy Dekoracja kościoła II Gesu na tle rozwoju baroku w Rzymie została przyjęta 13 grudnia 1935 jednomyślną uchwałą Rady Wydziału Humanistycznego, a 13 stycznia 1936 - Senatu Uniwersytetu Jana Kazimierza6. W ten sposób została pierwszą w Polsce kobietą, która uzyskała habilitację z zakresu historii Sztuki. Mogła teraz poświęcić się całym sercem temu, czego pragnęła najbardziej - pracy dydaktycznej i naukowej na uniwersytecie, ale, jak zwykła była mówić, to szczęście nie dane jej było na długo. * * * Swoje Wspomnienia wojenne rozpoczyna od momentu wybuchu wojny i wkroczenia do Lwowa we wrześniu 1939 roku wojsk sowieckich. Mając do wyboru emigrację, wybrała los "późnego wnuka" swoich walecznych przodków. Okupowanej przez obce wojska Polski opuścić nie chciała. Na przełomie 1939 i 1940 roku prowadziła jeszcze na uniwersytecie zajęcia z historii sztuki, ale dość szybko włączyła się w działalność konspiracyjną. W styczniu 1940 roku złożyła przysięgę w lwowskim Związku Walki Zbrojnej. Przejmujące, tragiczne wydarzenia z owego czasu - wywózki w głąb ZSRR, porwania i bezprawie, klimat ludzkiej rozpaczy i bezsilności starała się utrwalić we Wspomnieniach najwierniej. Liczne aresztowania w konspiracji lwowskiej spowodowane doniesieniami konfidentów przyspieszyły i jej ucieczkę ze Lwowa w maju 1940 roku. Po przybyciu do Krakowa odtworzyła konspiracyjne kontakty. Z rozkazu płk. Tadeusza Komorowskiego, komendanta Okręgu Krakowskiego ZWZ, wykonywała różne zlecenia, m.in. tłumaczyła na język niemiecki odezwy o treści demoralizującej armię niemiecką, które następnie rozklejane były na afiszach i murach miasta. Głównie jed- 6 J. Suchmiel, Działalność naukowa kobiet w Uniwersytecie we Lwowie do roku !939, Częstochowa 2000, s. 225-227. 10 Wstęp nak zaangażowała się w działalność Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie jako pielęgniarka-wolontariuszka niosła samarytańską pomoc rannym i chorym jeńcom wojennym uwolnionym ze stalagów i oflagów. Odtąd była świadkiem "wielu śmierci i wielu pogrzebów". W drugiej połowie 1941 roku Rada Główna Opiekuńcza (RGO) powierzyła Karli Lanckorońskiej opiekę nad więźniami w całej Generalnej Guberni. Pracy tej poświęciła się całkowicie. Świetna znajomość języka niemieckiego, arystokratyczne pochodzenie oraz stanowczość i odważna postawa wobec Niemców sprzyjały skutecznej działalności. Zorganizowana przez nią akcja zbiorowego dożywiania w więzieniach, dostarczania paczek i innej pomocy dla ok. 27 tysięcy więźniów, przyczyniła się do uratowania życia wielu aresztowanym. W styczniu 1942 roku jako urzędniczka RGO wyjechała do Stanisławowa. Dowiedziawszy się o masowych mordach dokonywanych przez tamtejsze gestapo, przesłała niezwłocznie meldunek gen. Ko-morowskiemu. Pomimo otrzymania w marcu nominacji na Zarządcę Komisarycznego RGO w województwie stanisławowskim, przy akceptacji władz niemieckich, napotykała na trudności, wzbudzając swoją działalnością coraz większe podejrzenia, zwłaszcza szefa gestapo Hauptsturmfuhrera SS Hansa Kriigera. 12 maja 1942 została aresztowana w trakcie zebrania RGO w Kołomyi, a następnie przewieziona do więzienia w Stanisławowie. W czasie przesłuchania jej prześladowca, Kriiger, zdenerwowany nieugiętą postawą aresztowanej, manifestowaniem polskości i przekonany o czekającym ją bliskim wyroku śmierci, przyznał się do zamordowania 25 profesorów wyższych uczelni Lwowa. W ten sposób stała się pierwszym świadkiem w sprawie tajemniczej do tej pory zbrodni. Nieoczekiwanie dla Kriigera, interwencja włoskiej rodziny królewskiej u H. Himmlera uchyliła wykonanie wyroku śmierci. W kilka dni później, 8 lipca 1942, znalazła siew więzieniu we Lwowie. Tam, przesłuchiwana przez komisarza SS Waltera Kutschmanna, opowiedziała o przebiegu śledztwa w Stanisławowie i na jego polecenie napisała 14-stronicowy raport, w którym m.in. ujawniła przyznanie się Kriigera do zamordowania profesorów we Lwowie. Tekst Lech Kalinowski i Elżbieta Orman 11 ten dotarł do H. Himmlera i on zapewne był odpowiedzialny za umieszczenie "szowinistycznej" polskiej hrabiny w obozie koncentracyjnym dla kobiet w Ravensbriick. 27 listopada 1942 pod eskortą esesmanów opuściła Lwów i Polskę na zawsze. Po pobycie w więzieniu na Alexanderplatz w Berlinie 9 stycznia 1943 r. została przywieziona do miejsca przeznaczenia w Ravens-briick. W obozie otrzymała numer 16076; w wyniku wielokrotnych interwencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża umieszczono jaw izolatce (Sonderhaft]. "Wyróżnienie" to uznała za upokarzające i na własną prośbę wróciła do obozu, jako zwykła więźniarka. "Są rzeczy, których ludzie niezdolni są słuchać, rzeczy, których umysł ludzki ogarnąć nie potrafi" - pisała po opuszczeniu Ravensbriick. We Wspomnieniach spotykamy przejmujące, dokumentalne opisy scen życia obozowego więźniarek, ich przerażenie i lęk przed chorobą, torturą, śmiercią; wyczuwalna jest atmosfera nieustannego napięcia. Na tym tle wyróżniały się więźniarki o charakterach niezłomnych, potrafiące w skrajnych warunkach obozowych ratować ludzką godność. Organizowane przez nie spotkania, wykłady i rozmowy na tematy z innej, normalnej rzeczywistości, udowadniały, że "ta cała brutalność bez nazwy, że te wszystkie okrucieństwa nie zdołały w niezliczonych wypadkach zniszczyć ani złamać, ani nawet uszczerbić sił ducha". Im właśnie K. Lanckorońska poświęciła kreślone jakby mimochodem krótkie charakterystyki, portrety z pamięci. Sama prowadziła zajęcia z historii sztuki dla "królików", tj. kobiet, na których przeprowadzano niebezpieczne eksperymenty medyczne. Na miesiąc przed zakończeniem wojny, 5 kwietnia 1945 r., jako pierwsza Polka, z grupą 299 Francuzek została zwolniona z obozu. Był to efekt interwencji prezesa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, prof. Carla Burckhardta. W pamięci czytelników Wspomnień zapadnie z pewnością, obok wielu, ostatnia scena z Ravensbriick, pożegnania Karli Lanckorońskiej z więźniarkami, gdy przy przekraczaniu bramy, zgodnie z obozowym przesądem, odwraca się twarzą do obozu. 12 Wstęp * * * W Szwajcarii Karla Lanckorońska złożyla na ręce prof. Burck-hardta raport o sytuacji więźniarek w Ravensbriick. Swoje niedawne przeżycia opublikowała na łamach szwajcarskich czasopism naukowych po francusku: Souvenir de Ravensbruck ("Revue Univerśitaire Suisse" 1945, vol. 2) i po niemiecku: Erlebnisse aus Ravensbruck ("Schweizerischer Hochschulzeitung" Jg 19:1945/46 Heft 2). W tym też czasie zaczęła pisać swoje Wspomnienia1. Wyjazd do Włoch i spotkanie z żołnierzami 2 Korpusu, którzy nie chcieli wracać do komunistycznej Polski, postawiły przed nią nowe, niezwykłe zadanie. Na życzenie gen. Władysława Andersa, w randze Public relations oficer 2 Korpusu (później porucznika AK), podjęła się zorganizowania studiów dla ok. 1300 byłych żołnierzy 2. Korpusu. Jej znajomości i przedwojenne kontakty naukowe umożliwiły przyjęcie polskich studentów na uczelnie włoskie w Rzymie, Bolonii i Turynie. Później wspierała podobną działalność w Wielkiej Brytanii i w Szkocji. W listopadzie 1945 roku podpisała z ks. prałatem Walerianem Meysztowiczem i uczonymi polskimi działającymi na emigracji akt fundacyjny Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie. Związana z tym "małym ośrodkiem Wolnej Nauki Polskiej" poświęciła się całkowicie pracy wydawniczej i organizacyjnej dla nauki polskiej. O swojej determinacji i ówczesnych wyborach mówiła wiele lat później: "Losy Kraju tak mną pokierowały, nakłoniły do wyrzeczenia się ukochanych badań nad historią sztuki [...]. Wydawało mi się wtedy - i myślę, że miałam rację, była to jedyna w moim życiu bolesna ofiara - że służba kulturze polskiej obecnie ode mnie wymaga nie badań nad Michałem Aniołem, lecz pracy zupełnie innej. Jasnym dla mnie było, że teraz trzeba poświęcić wszystkie siły badaniu i wydawaniu źródeł do historii Polski z archiwów Zachodu"8. W ramach 7 Pracę nad nimi ukończyła w Rzymie w 1946 roku. Wspomnienia wojenne ukazują się drukiem po raz pierwszy, ale niektóre fragmenty byty publikowane na lamach prasy emigracyjnej, a w latach dziewięćdziesiątych w "Tygodniku Powszechnym". 8 Przemówienie K. Lanckorońskiej z okazji otrzymania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego 27 V 1983. 13 Lech Kalinowski i Elżbieta Orman Polskiego Instytutu Historycznego przyczyniła się do wydania roczników poświęconych dziejom Polski "Antemurale" (28 tomów), pomnikowej serii źródeł: "Elementa ad Fontium Editiones" (76 tomów) oraz "Acta Nunciaturae Polonae". Trudna do ocenienia jest działalność założonej w 1967 roku Fundacji Lanckorońskich z Brze-zia, wspierającej naukę polską. Karle Lanckorońską, która przez całe życie służyła polskiej nauce i kulturze, wyróżnia niegdysiejszy, obywatelski patriotyzm. Odziedziczoną po ojcu unikatową kolekcję obrazów, jako ostatnia z rodu, podarowała w 1994 roku - "w hołdzie Rzeczypospolitej Wolnej i Niepodległej" - na zamki królewskie w Krakowie i w Warszawie. Kiedy miesięcznik "Znak" rozesłał do wybitnych postaci polskiej kultury ankietę z pytaniem "Czym jest polskość?", K. Lanckorońską odpowiedziała najkrócej: "Polskością jest dla mnie świadomość przynależności do narodu polskiego. Uważam, że należy dać możliwie konkretne dowody tej świadomości, natomiast nie rozumiem potrzeby jej analizy". Fundamentalna działalność Karli Lanckorońskiej polegała, i nadal polega, na wspieraniu życia naukowego, nieustannym czuwaniu, by nauka i kultura polska pozostawały w orbicie kultury europejskiej i światowej. Lech Kalinowski i Elżbieta Orman PRZEDMOWA Pamiętnik ten, przeznaczony do ewentualnego wydania po mojej śmierci, pisałam w latach 1945-1946, po moim zwolnieniu z niewoli niemieckiej1. Tekst początkowo był napisany z myślą o wydaniu w języku angielskim. Kazałam przetłumaczyć kilka ustępów i przedstawiłam je dwóm wydawcom. Obaj z miejsca odrzucili z uzasadnieniem, że "tekst jest zbyt antyrosyjski". Po kilku latach znów przedstawiłam go dwóm innym angielskim wydawcom, którzy także odmówili, tym razem z uzasadnieniem, że "tekst jest zbyt anty-niemiecki". Pamiętnik ten ma być sprawozdaniem i tylko sprawozdaniem z tego, czego byłam świadkiem w czasie II wojny światowej. Wiem, że inni przeżyli o wiele więcej - nie byłam ani w Oświęcimiu, ani w Kazachstanie - ale też wiem, że każda sumienna relacja wnosi szczegóły nowe do obrazu owych lat. Zmian prawie nie wprowadziłam, choć niejeden ustęp mówi o rzeczach dziś powszechnie znanych i gdzie indziej lepiej opisanych. Problem ewentualnych skrótów pozostawiam ocenie moich 1 Prof. Karolina Lanckorońska podjęła w 2000 roku decyzję o wydaniu Wspomnień wojennych. 16 Przedmowa wydawców, bo książki pisanej przed przeszło pięćdziesięciu laty samemu ani ocenić, ani przerobić nie sposób. Zastrzegam przy tym tylko, że opuszczenia mogą odnosić się jedynie do szczegółów, a nie do ogólnej atmosfery, w której pamiętnik ten powstał. Powierzam go w pierwszym rzędzie Profesorowi Lechowi Kalinowskiemu i Pani Eli Orman. Być może, że zechcą innych Przyjaciół wciągnąć do narady w sprawie skrótów. K.L. Rzym, dn. 20.02.1998 Rozdział I LWÓW (22 września 1939-3 maja 1940) W nocy 22 IX1939 armia sowiecka zajęła Lwów. Rano wyszłam na zakupy. W małych grupach kręcili się po ulicach żołnierze Armii Czerwonej, która już od paru godzin była w mieście. "Proletariat" palcem nie ruszył na jej powitanie. Sami bolszewicy bynajmniej nie wyglądali ani na radosnych, ani na dumnych zwycięzców. Widzieliśmy ludzi źle umundurowanych, o wyglądzie ziemistym, wyraźnie zaniepokojonych, prawie wystraszonych. Byli jakby ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed wystawami, w których widniały resztki towarów. Dopiero po paru dniach zaczęli wchodzić do sklepów. Tam bywali nawet bardzo ożywieni. W mojej obecności oficer kupował grzechotkę. Przykładał ją do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków radości. Wreszcie ją nabyli i wyszli uszczęśliwieni. Osłupiały właściciel sklepu po chwili milczenia zwrócił się do mnie i zapytał bezradnie: "Jakże to będzie, proszę pani? Przecież to są oficerowie". A myśmy tymczasem wchodzili w pierwszą fazę naszego nowego życia. Wiedzieliśmy, że przez całą zimę bolszewicy tu zostaną, że na to rady nie ma, że musimy przetrwać aż do dalekiej wiosny. Mieliśmy radio, słuchaliśmy wszystkich rozgłośni Europy, powtarzali- 18 Lwów śmy więc sobie, że nie jesteśmy naprawdę odcięci, bo wiemy o wszystkim, co się dzieje. Wiedzieliśmy też od pierwszej chwili, że Warszawa broni się dalej, zazdrościliśmy jej bez granic. Później dowiedzieliśmy się tą drogą, że mamy rząd w Paryżu i że tym razem "Bóg powierzył honor Polaków" generałowi Sikorskiemu*. Z radia też, a to z głośników, które się natychmiast po naprawie elektrowni pojawiły na rogach głównych ulic, dowiedzieliśmy się jeszcze o czymś innym, mianowicie o tym, że Lwów jest stolicą "zapadnej [Zachodniej] Ukrainy", która nareszcie wchodzi jako nowy członek do wielkiej rodziny szczęśliwych narodów Sowieckiego "Sojuzu". "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!", dudniło nam zewsząd po raz pierwszy. Równocześnie radio nadawało obelżywe tyrady o "pańskiej Polsce" i jej "byłej" armii. Audycje te były ilustrowane karykaturami, które się pojawiły na murach domów. Te wszystkie występy miały jeden ważny skutek: polski robotnik lwowski został od pierwszej chwili do nowych rządów zrażony, po prostu "wściekł się", zgodnie z wrodzonym temperamentem tego miasta. Ukraińskie miejscowe komitety zaczęły tymczasem wyrastać jak spod ziemi. Pałac Gołuchowskich, naszych przyjaciół, został zajęty na siedzibę ich centrali. Był to jeden z pierwszych aktów skierowanych przeciwko własności prywatnej. Podczas dość już utrudnionej wyprowadzki dzieci właściciela porwałam ze strychu zajętego już pałacu jedenaście koszul frakowych po śp. ministrze Agenorze Go-łuchowskim*. Cenną zdobycz zaniosłam natychmiast tak zwanemu Komitetowi Krakowskiemu, który opiekował się ludnością przybyłą z Krakowa. Na czele Komitetu stali wówczas profesorowie Kot* i Goetel*. Zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju garderobę męską było oczywiście gwałtowne. Ministerialne frakowe koszule, uzbrojone zresztą w groźne "vatermordery'n, zostały więc przyjęte entuzjastycznie i wylądowały natychmiast na grzbietach potrzebujących. Lwów był w owej chwili miastem podobno milionowym. Trudno się było przeciskać ulicami, gdyż dosłownie cała Polska tu się zjechała. Wszystkie możliwe środki lokomocji barykadowały ulice. 1 wysokie, sztywne kołnierze * * Gwiazdki odsyłają do Słowniczka biograficznego na s. 347. 22 września 1939-3 maja 1940__________________________19 Po chodnikach poruszać się nie można było wcale. Cisnęły się tam setki tysięcy ludzi, którzy w bezmyślnej ucieczce, bombardowani wielokrotnie w drodze, utraciwszy wszelkie mienie i nieraz kogoś z najbliższych, tutaj się zjechali, a teraz nie mieli pojęcia, co dalej ze sobą robić. Wyjazd legalny do Rumunii był od chwili wkroczenia bolszewików niemożliwy, a przejście na Węgry utrudnione. Pomimo to jedni wyjeżdżali lub wychodzili, a drudzy, liczniejsi, ciągle jeszcze przyjeżdżali. Wszyscy bez przerwy pytali jedni drugich: "Co będzie?". Problem ogólny uchodźców był ciężki z powodu braku żywności i pomieszczenia. Sytuacja jednak poprawiała się z każdym dniem. Aprowizacja ze wsi ożyła, a fala ludzka poczęła odpływać na Zachód, na "tamtą stronę" pod Niemca, który się cofnął za San. Przejście rzeki było trudne, ale wówczas jeszcze możliwe. Tłumy na ulicach po paru dniach wyraźnie rzedły, równocześnie sylweta jesiennego Lwowa została wzbogacona o nutę nową, o dużą ilość ludzi w świt-kach i czapkach futrzanych - ziemian, którzy zdołali się schronić do miasta. Oni to przywieźli pierwsze wiadomości o mordach - sporadycznych zresztą - oraz o licznych aresztowaniach "pomieszczy-ków"2 po wsiach. Wówczas też przyjechał urzędnik z Jagielnicy, majątku mego brata pod Czortkowem, i doniósł mi, że brat mój z siostrą wyjechali na dziesięć minut przed wkroczeniem bolszewików, w kierunku granicy rumuńskiej. Wydostali się oboje z siostrąw ostatniej chwili przez Zaleszczyki, gdzie spotkali cały szereg krewnych i znajomych. Później mieli dotrzeć do Genewy. Dowódca pierwszej watahy zapytał, wjeżdżając na folwark, o brata, wymienił jego nazwisko i oświadczył, że ma zamiar go zastrzelić. Pierwsze wiadomości z Komarna3 ode mnie z domu przywiozła moja wierna służąca Andzia, prosta dziewczyna ze wsi. Taszczyła ciężką walizkę. Za nią kroczył monumentalny jej opiekun, siedemdzie-sięciopięcioletni Mateusz4, emerytowany służący i tyran domowy, L ziemian ' Po śmierci ojca w 1933 r. K. Lanckorońska była ostatnią właścicielką Komarna. 4 Mateusz Machnicki. W artykule Ludzie w Rozdole ("Tygodnik Powszechny" 1995, nr 35) K. Lanckorońska poświeciła mu krótkie wspomnienie. 20_____________________________________Lwów o śnieżnych, "franciszko-józefińskich" bokobrodach. Przywitawszy się, Andzia wskazała na walizkę i oświadczyła: "Przywiozłam papiery i zeszyty naukowe. Proszę zobaczyć, czy jest wszystko". Było wszystko, m.in. jeden mój rękopis gotowy do druku, owoc ośmioletniej pracy. "Mam jeszcze i inne rzeczy, ale przywiozłam najpierw naukowe, bo wiedziałam, że te najważniejsze". W Komarnie odbyły się z chwilą wyjścia władz polskich wizyty chłopów we dworze i sceny normalne w każdej naszej pożodze. Następnie weszli Niemcy, którzy po paru dniach pobytu i bardzo dokładnym rabunku musieli się cofnąć aż do Przemyśla. Od tego czasu rządziły tam miejscowe komitety ukraińskie, przypływ elementów sowieckich był na razie bardzo słaby. Odtąd płowa Andzia znów przy mnie zamieszkała. Wyjeżdżała często do Komarna po aprowizację dla mnie i dla moich przyjaciół, przywoziła - z dużym zresztą narażaniem się - bardzo cenną żywność i sporo moich rzeczy osobistych. Zjeżdżali też do mnie dość często chłopi miejscowi i służba folwarczna i opowiadali, co się dzieje. Przywozili też nieraz prowiant. Pamiętam, że otrzymałam raz w prezencie ser owinięty w dwie kartki jednej z ilustrowanych publikacji o malarstwie florenckim XV wieku z mojej biblioteki. Bolszewików zjeżdżało tymczasem coraz więcej, mężczyzn i niezwykle brzydkich kobiet. Kupowali wszystko, co im podpadało pod rękę. W każdym sklepie było ich pełno. Wyżej opisana scena z grzechotką powtarzała się wiele razy dziennie. Ponieważ zaś przeznaczenie wielu przedmiotów nie zawsze było im znane, przeżywali i pewne niepowodzenia, jak na przykład ukazanie się towarzyszek w teatrze w powłóczystych jedwabnych koszulach nocnych, nabywanie hegarów do podlewania kwiatów itd. Z ich zachłannością w zdobywaniu towaru dziwnie nie licowało ciągłe opowiadanie o zasobności Rosji, o tym, że w Sowietach jest wszystko, czego dusza zapragnie. Na zapytanie Iwowian: A czy Kopenhaga jest?, zapewnili, że jest, i to milionami. A pomarańcze są? Jeszcze i ile! Zawsze było dużo, ale teraz, gdyśmy zbudowali tyle nowych fabryk, to jest jeszcze więcej! Już dość prędko mieliśmy się zetknąć po raz pierwszy z nowymi władzami na terenie własnym, na uniwersytecie. Zaproszono na 22 września 1939-3 maja 1940__________________________21_ meeting 29 września profesorów, docentów, asystentów, studentów i woźnych do Collegium Maximum. Zebranie było bardzo liczne. Nad katedrą u góry wisiał portret Stalina, z profilu, kolorowy, rozmiarów olbrzymich. Takie dymensje5 znane nam były jedynie z Bizancjum; portret zaś, który wisiał przed nami, świadczył o mentalności odciętej zupełnie już od klasycznych korzeni, z których wyrosła niegdyś kultura bizantyńska. Patrzałam z przerażeniem na rysy i czoło, które odtąd mieliśmy widzieć zawsze i wszędzie, czy na wystawach sklepowych, czy w restauracjach, czy na rogach ulic lub w tramwaju. Twarz owa wydawała mi się zasadniczo inna od twarzy naszych, które są odbiciem naszych uczuć i myśli. Jest to chyba istotą twarzy ludzi Zachodu, owe rysy zaś, które miałam wówczas przed sobą, wydały się tych uczuć i myśli nieprzepuszczalną zasłoną. Z tej twarzy, wówczas jeszcze dla nas niezwykłej, dziś tak znanej, a zawsze równie obcej, dowiedzieliśmy się w sposób niezbity a przejmujący, że zapanowała nad nami mentalność absolutnie nam obca. Tymczasem weszli na salę Sowieci, rosyjski komendant Lwowa ze świtą oraz człowiek wysoki, o grubych, lecz niezwykle inteligentnych rysach, w bluzie bolszewickiej, którego komendant wyraźnie honorował. Weszli na podium i zaprosili do siebie rektora Long-champsa* z dziekanami. Przemówił pierwszy komendant, pięknym, jak mi się zdawało, językiem rosyjskim. Witał zebranych, oświadczył, że sam pragnął otworzyć pierwszy meeting w tym gmachu, który odtąd służyć będzie kształceniu nie panów, lecz ludu. Następnie oddał głos towarzyszowi Kornijczukowi*, członkowi Akademii Kijowskiej. Kornijczuk wstał, podszedł powoli do katedry i stamtąd zaczął mówić do nas powoli, głębokim, mocnym głosem. Mówił po ukraińsku, językiem Kijowszczyzny, odmiennym trochę od narzecza stron naszych. Mówił o wielkości i potędze prawdy i wiedzy, o tym, ile kultura polska wniosła do kultury świata, oddał hołd wielkości Mickiewicza w słowach wyjątkowo pięknych, mówił dalej z porywającą już wymową o sile i wartości nauki, która ludzkość jednoczy, o po- ' rozmiar, wielkość 22 Lwów slannictwie uniwersytetów, w szczególności Wszechnicy Lwowskiej, której zadaniem jest złączyć obie kultury, polską i ukraińską, w jedną całość. Pomimo że nie rozumiałam każdego słowa i że niejeden zwrot mi umknął, zawsze wspominać będę tę mowę jako jedną z najbardziej porywających, jakie w życiu słyszałam. Gdy Kornijczuk skończył, zgłosiły się przyszłe asy komunistyczne uniwersytetu - Ukraińcy, Żydzi i Polacy. Zaczęły się sypać demagogiczne frazesy. Gdy padło zdanie o wykluczeniu klas dawniej "uprzywilejowanych" z uniwersytetu, zażądał głosu stary profesor Krzemieniewski*, były rektor- uczestnik walk 1905 roku, były więzień polityczny. Gdy monumentalna jego postać ukazała się na estradzie, przyjęliśmy go żywiołowymi oklaskami. Krzemieniewski ostentacyjnie zwrócił się z ukłonem głowy do rektora i zaczął głośno i spokojnie: "Magnificencjo!", spojrzał w stronę Kornijczuka: "Panie Akademiku!", wreszcie zwrócił się do publiczności: "Panie i Panowie!" Niski dość wzrostem komendant miasta, pan życia i śmierci, którego mówca nie raczył w ogóle wymienić, poruszył się niespokojnie na krześle. "Szanowny przedmówca" (siedzący wśród publiczności adresat wyraźnie się skulił) "chce wykluczyć część społeczeństwa z dostępu na uniwersytet, a ja mu na to odpowiem: Jeśli Nauka jest jedna, tak jak jest Prawda jedna, jeśli nie uznajemy różnic klasowych, to dla mnie wszyscy są równi, chłop, robotnik, inteligent i szlachcic. Ja będę kształcił chłopa, robotnika, inteligenta i szlachcica. Mnie nie obchodzi pochodzenie człowieka, który chce służyć Nauce i Prawdzie". Na piskliwe reakcje przeciwników Krzemieniewski nie odpowiedział i zszedł z estrady wśród owacji całej niemal sali. Teraz komendant wstał, miał minę niepewną, jakby się coś nie wiodło, co sam nie bardzo rozumiał i przeczytał nam depeszę zebranych do Stalina. Była ona ułożona w sposób ostrożny, niezbyt wiernopoddańczy, widocznie by nas zbytnio nie zrazić. "Kto jest za wysłaniem, niech podniesie rękę". Na kilkuset obecnych podniosło się kilkanaście rąk. Komendant z ledwie dostrzegalnym uśmiechem zapytał powtórnie: "A kto jest przeciwny?". Oczywiście ani jedna ręka nie poszła w górę. Teraz z wyraźnym już uśmiechem oświadczył: "Wniosek o wysłanie telegramu przyjęty jednomyślnie". 22 września 1939-3 maja 1940__________________________23 Wyszliśmy z uczuciem niesmaku. Było już szaro. Pomimo wszystko jednak byliśmy pod wrażeniem mowy Kornijczuka, pełni nadziei, że Uniwersytet Jana Kazimierza da się uratować, że będziemy mogli go bez uszczerbku uchronić do wiosny, jako naufra-gio Patriae ereptum monumentum6. W parę tygodni później mieliśmy się dowiedzieć, że tego samego dnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, ten sam Kornijczuk wygłosił drugą mowę, zapewne równie płomienną, tym razem na zebraniu ukraińskim, w której obiecał wykluczenie wszystkich elementów polskich z Uniwersytetu Lwowskiego. A myśmy ciągle czekali. Mieliśmy wrażenie, że Przeznaczenie nas prowadzi w nieznane, a byliśmy ciekawi niezmiernie. Muszę przyznać, że u mnie na przykład ta ciekawość historyka, przed którym nagle otwiera się możliwość zetknięcia się z jednym z głównych ruchów współczesnych, przeważała nade wszystko. Jeśli już tak się stać musiało, że kraj caty na szereg miesięcy- aż do wiosny - utracił niepodległość, to byłam zadowolona, że się znalazłam po stronie sowieckiej. To doświadczenie było na pewno ciekawsze, poza tym przecież pojęcie godności ludzkiej, która tworzy podstawę naszego wewnętrznego bytu, zajmuje duże miejsce w teorii komunizmu, a przez Hitlera zostało przekreślone i zastąpione zoologicznym kultem rasy. Wiadomości, jakie nas dochodziły "z tamtej strony", zdawały się to potwierdzać. Słyszeliśmy z radia o masowych rozstrzeliwaniach w naszych prowincjach zachodnich, dowiedzieliśmy się wreszcie o aresztowaniu profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego7 i o ich wywiezieniu do obozu koncentracyjnego. Ta ostatnia wiadomość oczywiście podziałała na nas jak piorun. Za nią płynęły już bez przerwy audycje radiowe o rozbiciu wszelkich ośrodków kulturalnych, o metodycznym niszczeniu bibliotek i archiwów, wszystkich śladów naszej przeszłości historycznej. Choć łudziliśmy się jeszcze nadzieją, że to n i e może być wszystko prawdą, że choć część tych wia- 6 Ocalały pomnik rozbitej Ojczyzny. 7 6 listopada 1939 r. Niemcy aresztowali w Krakowie 183 profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Akademii Górniczo-Hutniczej i Akademii Handlowej. 24 Lwów domości należy kłaść na karb propagandy antyhitlerowskiej, to jednak w przeciwieństwie do tego przyznać było trzeba, że Sowieci okazywali poszanowanie dla nauki i kultury, które zapewne pozwoli wiele uratować. Wrażenie to jeszcze się utrwaliło, gdy uniwersytet został naprawdę otwarty. "Wszyscy mają wykładać normalnie", brzmiało polecenie. Zabraliśmy się więc do roboty, jak gdyby nigdy nic. Wykładałam i ja. Zespół słuchaczy był dość osobliwy. Polskiej młodzieży męskiej nie było ani śladu, ukrywała się, uczniowie przychodzili pojedynczo do naszych mieszkań po książki i po wskazówki do dalszej pracy. Na wykłady chodziły dawne słuchaczki, które twierdziły, że godziny spędzone ze mną ułatwiały im jakoś przetrwanie, oraz słuchacze nowi, narodowości niepolskich, przysłani przez nowe władze. Ponieważ, według dawnego planu, wykładałam najspokojniej w świecie malarstwo sieneńskie XIV wieku, biedni ci przybysze odsiadywali godziny bezradnie, wpatrzeni nie w przezrocza na ekranie, tylko w pustkę gdzieś przed siebie. A przychodzić musieli, bo kontrolowano nas wszystkich ściśle. Nieraz zasypiali i akompaniowali mojemu wykładowi rytmicznym chrapaniem, podczas gdy ja starałam się tłumaczyć, kim był Simone Martini, przyjaciel Petrarki... Rządy na uniwersytecie sprawował rektor Longchamps, jeszcze w poprzednim roku akademickim legalnie wybrany, aż go pewnego dnia zwolnił następca, profesor Uniwersytetu Kijowskiego, Marczenko*. Mówił wszystkim, że jest synem i wnukiem wyrobnika, zresztą nikt się wiele od niego nie dowiedział, bo nie był mądry, czego nie można było powiedzieć o jego nieodstępnym towarzyszu Łewczence. Ten ostatni był "komisarzem politycznym" uniwersytetu. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to jest, ale nazwa nam się nie podobała. Towarzysz Łewczenko też się zainteresował nami żywo, aczkolwiek nigdy w sposób natrętny. Otrzymaliśmy formularze do wypełnienia, coś w rodzaju curriculum vitae. Dwie rubryki były w tym naprawdę ważne, pochodzenie społeczne oraz ilość zrobionych wynalazków. To ostatnie trochę nas zdziwiło. Starałam się wytłumaczyć sekretarce Łewczenki, że humanista, a szczególnie historyk, nie uważa, aby celem jego badań naukowych był właśnie 22 września 1939-3 maja 1940__________________________25 wynalazek. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i powiedziała tonem pobłażliwym: "No, to trudno, towarzyszko, jeśliście ani jednego wynalazku nie zrobiła, to trzeba to napisać". Tenże Łewczenko kazał nam też założyć kooperatywę dla stałych pracowników uniwersytetu, od profesorów do woźnych. Gdy po paru tygodniach w tym konsumie zabrakło żywności, zażądał komisarz wykluczenia woźnych. Na oświadczenie, że takie postępowanie nie odpowiada naszemu poczuciu społecznemu, Łewczenko odpowiedział zniecierpliwiony: "Bo też u was jest ta jakaś równość, u nas tego nie ma". Tymczasem powstawały ciągle, i jakby niepostrzeżenie, coraz to nowe katedry dla fachów nowych, dla darwinizmu, leninizmu, stalinizmu i inne. Katedry te obsadzane były zawsze przybyszami z Kijowa. Pewnego dnia medycyna została wyłączona jako "Medin-stytut" samodzielny, co oczywiście znów znacznie uszczupliło grono profesorów polskich na uniwersytecie. W tym samym czasie zlikwidowano też szereg katedr, jedną po drugiej w pewnych odstępach - były to katedry prawnicze i humanistyczne. Z Wydziału Prawa nie zostało wkrótce nic zupełnie, a grono nasze topniało z każdym dniem. Z początkiem zimy przyjechała z wizytą grupa profesorów z Moskwy. Zachowywali się poważnie i rzeczowo, niektórzy nawet zdradzali częściową znajomość form cywilizowanych. Do spraw Wydziału Historycznego przyjechał profesor Gałkin. Zamówił i mnie na rozmowę do dziekanatu. Wymiana myśli napotykała jednak poważne trudności techniczne, gdyż mój interlokutor, profesor historii Niemiec, nie władał w ogóle żadnym językiem poza rosyjskim. Ponieważ zadawał mi ciągle pytania co do moich studiów i specjalności, a odpowiedzi w żadnym języku nie rozumiał, z rozpaczy zaczęłam mówić do niego strzępami łaciny. Teraz Moskal bardzo głową kiwał, i choć sam słowa po łacinie nie powiedział, dalszych pytań jednak zaniechał. Podczas tej "rozmowy" wszedł profesor Kuryłowicz*. Gdy usłyszał mnie mówiącą do Moskala strzępami łaciny, wycofał się błyskawicznie, nie mogąc opanować wesołości. Wreszcie Gałkin oświadczył po rosyjsku, że cały wydział, szczególnie grupa archeo- 26_____________________________________Lwów logii i historii sztuki, musi być bardzo rozbudowany, bo brak jest muzeologów, i że mam jak najprędzej pojechać zwiedzić Ermitaż. Na tym się skończyło. Gdy w parę dni potem profesorowie rosyjscy wyjeżdżali, pożegnali się z naszymi, prosząc z naciskiem, żeby na wypadek jakichkolwiek trudności zwrócić się do nich. Skąd miały się wyłonić owe trudności, zaczęło się pokazywać nieomal bezpośrednio po ich wyjeździe. Już w czasie ich bytności można było wyczuć dość duże napięcie między nimi, a napływającymi ciągle profesorami kijowskimi. Ci ostatni, póki Moskale byli we Lwowie, rozumieli doskonale po polsku. Delegacja moskiewska bowiem ciągle podkreślała, że ich nic nie obchodzi ani narodowość profesora, ani język wykładu. Po wyjeździe kolegów do Moskwy kijowianie natychmiast zapomnieli po polsku, ani słowa już zrozumieć nie mogli. Równocześnie nacisk w sprawie wykładów w języku ukraińskim stał się prawie przymusem. Minimalna była liczba profesorów i docentów, wśród nich byłam i ja, do których nigdy nie przystąpiono z żądaniem wykładania po ukraińsku. Urządzono kursy tego języka. Słabsi ulegali, wielu zaś - pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu - nadal wykładało po polsku. Gdzieś w lutym 1940 zjawił się nowy dziekan naszego Wydziału Historycznego, prof. Brachyneć*. W futrzanej czapie, w butach silnie łojem pachnących, przyjął mnie w dziekanacie i zlecił mi kurs ogólny pt. "Barok, renesans, renesans, barok". Ten dziwny tytuł najprawdopodobniej pochodził stąd, że mój nowy szef nie był pewny, które z tych dwóch słów należy wymieniać najpierw. Dowiedziałam się bowiem później, że to jedna z moich uczennic Ukrainek specjalność moją podała, robiąc dla mego bezpieczeństwa starania, abym dostała wykłady zlecone. Usuwanie bowiem kogoś, komu Sowieci sami zlecili kurs, do tego czasu jeszcze nie miało miejsca. Towarzysz Brachyneć nie znał też podobno liter łacińskich, w każdym razie nic nigdy nie przeczytał przez cały okres swego dziekanatu, co by było tymi literami napisane. Były mu one zresztą zupełnie niepotrzebne, skoro był profesorem leninizmu i stalinizmu. Wraz z usunięciem profesora znikał też jakoś jego zakład. Książki z zakresu filozofii niematerialistycznej i bardzo wiele innych ksią- 22 września 1939-3 maja 1940_________________________27 żek, nie odnoszących się entuzjastycznie do naszych wschodnich sąsiadów (a takich prac było sporo), wędrowały do Prohibitur, natomiast wyszły stamtąd i zostały oddane do dyspozycji publiczności książki pornograficzne. Praca na uniwersytecie chroniła podwójnie - i osobę, i mieszkanie. Miałam sposobność przekonać się o tym w zetknięciu z towarzyszem Pawłyszeńką, kapitanem Armii Czerwonej. 19 listopada 1939 zjawił się bowiem u mnie oficer sowiecki i zajął jeden pokój. Tłumaczyłam mu, że przyjęłam już do siebie rodzinę, której mieszkanie we wrześniu zniszczyła bomba, a do trzech pokoi mam prawo jako pracownik uniwersytetu, mieszkając z wychowanicą (An-dzią) i posiadając bibliotekę. Nic nie pomogło. Wlazł i rozgościł się. Gdy byłam w mieszkaniu8 siedział mniej więcej cicho, gdy wychodziłam - szalał. Pierwszej nocy latał po pokoju jak opętany, myśmy obok siedziały z Andzią i czekały, uzbrojone w możliwie duże patelnie. Wreszcie około drugiej zaczął przesuwać u siebie wszystkie meble - budował barykadę przy drzwiach do mojego pokoju. Widocznie niepokoił go los kilku lokatorów sowieckich, których w lwowskich mieszkaniach robotniczych przeprowadzono nocą na tamten świat. Ten jego manewr podziałał na nas kojąco, widocznie zaś i jego nerwy się odprężyły, gdyż po chwili usłyszałyśmy potężne chrapanie. Zasnęłyśmy więc i my jak kamienie. Rano przedstawienie zaczęło się na nowo. Zasięgnąwszy informacji o mnie u stróża, wpadł do mieszkania i z ogromnym wrzaskiem zażądał od Andzi moich złotych mebli, które przed nim ukryłam. Tłumaczył jej, że on wie dobrze, że taka "pomieszczyca" przed wojną miała meble szczerozłote. On nie taki durny, żeby uwierzyć, że mieszkała w tych paskudnych gratach (miałam stare włoskie meble niepoliturowane), które teraz pokazuję. Wpadł do mojego pokoju, oglądał bibliotekę, w której było szczególnie dużo książek włoskich, i pokazawszy nieprawdopodobną ilość białych kłów zaczął wykrzykiwać: "Faszystowska biblioteka!" W tej samej chwili wróciłam do domu i weszłam do pokoju. Pawłyszeńko mi oświadczył: "Ja was budu aresztowaty". ' K. Lanckorońska mieszkała we Lwowie przy ul. Zimorowicza 19. 28 Lwów ) "Teraz nie mam czasu" - odpowiedziałam z godnością i powagą. -"Muszę iść na uniwersytet". Zapytał wtedy, już znacznie ciszej, kiedy będę wolna; umówiliśmy się na trzecią po południu. Oczywiście nie stawiłam się na to spotkanie, stawili się natomiast trzej bracia An-dzi, chłopi z naszych stron, obecnie robotnicy lwowscy. Pawłyszeń-ko na widok tych trzech budrysów podobno zbladł, a oni mu oświadczyli krótko i węzłowato, że jeśli ich siostrze włos z głowy spadnie, to on będzie miał z nimi do czynienia. Najmłodszy powiedział mi wieczorem, że mój lokator wygląda jak "tygrys na malunku". Definicja była bardzo ścisła. Wynosiłyśmy w tych dniach z mieszkania co się dało i składałyśmy u znajomych. Stwierdziłam wówczas, jak bardzo niewygodnie jest cokolwiek posiadać, wkrótce miałam się dowiedzieć, że nieposiadanie niczego jest również niewygodne. Współżycie jednak okazało się zupełnie niemożliwe. Pawłyszeńko starał się niszczyć wszystko, z czym nie umiał się obchodzić; wyrzucił z kuchni wszystkie bardziej skomplikowane urządzenia. Szczególnie groźną postawę zajął wobec instalacji wodociągowych. Już Andzia mnie uprzedziła, że "coś jest źle, bo on daje nura do klozetu". Na drugi dzień latał już za nią z rewolwerem, oskarżając o sabotaż. Za jej to sprawą bowiem woda po pociągnięciu za łańcuch nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy. Nie było już w domu chwili spokojnej. Gdy wychodziłam, nie pozwalałam i Andzi zostawać w mieszkaniu, bo niebezpieczeństwo dla młodej i ładnej dziewczyny wzrastało z każdą chwilą. Gdyśmy wracały, zawsze zastawałyśmy jakąś nową katastrofę. Postanowiłam więc pójść do prokuratury wojskowej i podjąć walkę z moim lokatorem. Przyjaciele moi byli przerażeni. "Jak pani ten próg przekroczy, nigdy już pani stamtąd nie wyjdzie!" Ja zaś nie miałam ochoty czekać, aż mnie wykończy Pawłyszeńko i poszłam w towarzystwie Andzi i moich "sublokatorek" na ulicę Batorego. Przyjął nas prokurator i wysłuchał uważnie. Najmądrzej i naj-odważniej mówiła Andzia, która umiała dobrze po ukraińsku. Prokurator kazał nam spisać w domu protokół i wrócić na drugi dzień. Spisałam więc wszystko, sublokatorki przetłumaczyły na język ukraiński. Na drugi dzień prokurator znów gadał z nami i kazał po- 22 września 1939-3 maja 1940__________________________29 wtórnie wrócić "zawtra". Gdyśmy tak szły po raz piąty, przyjaciele się ze mną żegnali, nieomal jakbym odchodziła na wieki. Po dokładnym spisaniu moich personaliów wraz z przedwojennym stanem posiadania kazano nam wrócić do mieszkania, z tym, że tam otrzymamy odpowiedź. Wieczorem po wykładzie zastałam u siebie sytuację nową. Na drzwiach wisiało pismo, że tu mieszka Profesor Uniwersytetu, że mu mieszkania zająć nie wolno. Andzia i "sublo-katorki" stały w sieni, na mój widok zaczęły opowiadać wszystkie równocześnie, że przed chwilą był tu wiceprokurator z Pawłyszeń-ką, że ten ostatni był bez broni, oznaki oficerskie miał zdarte, a na głowie zamiast furażerki miał rodzaj barchanowego hełmu, jak każdy sołdat. Wiceprokurator kazał mu zabrać rzeczy i oświadczył osłupiałym niewiastom, że towarzysz został ukarany za zhańbienie honoru Armii Czerwonej, a "chadziajka" ma już odtąd spokojnie pracować naukowo. To ostatnie życzenie niestety spełnić się nie miało. Już spokój dni najbliższych był poważnie zakłócony niezliczonymi wizytami znajomych i nieznajomych, którzy mieli Sowietów w mieszkaniach, a chcieli koniecznie wiedzieć, jak to się robi, żeby sobie poszli. Wizyty, które zaczęły przychodzić po nich, były mniej niewinne. Okres wojskowej okupacji Lwowa się skończył, władzę objęło NKWD. Atmosfera miasta zmieniała się z dnia na dzień. Do osób podejrzanych o "zapatrywania antyrewolucyjne" włazili o wszystkich godzinach do mieszkań komisarze ubrani po cywilnemu w nowiutkie brązowe kurtki skórzane lub wojskowi w czapkach z granatowym denkiem. Ze mną był kłopot szczególny; byłam notoryczną "pomieszczycą", a zarazem - dzięki uniwersytetowi - nietykalną, niczym poseł. Strasznie ich to złościło: "A szczo wy robyły pered wojnoj ?" - pytali z ironią. "To samo, co teraz, uczyłam na uniwersytecie, tylko miałam spokój i mogłam poza tym pisać książki, a teraz to nawet wykładów nie mogę przygotować, bo co rano kolbami walicie w moje drzwi, potem wchodzicie, siedzicie, pytacie, co dzień o to samo, uniemożliwiacie wszelką pracę, a przy tym się mówi, że w Sowietach dbają o pracę naukową". - "A że wy grafini". - "U was to nie wiem, ale w Polsce to nie". - "Jako w Polsze niet?" - "Koń- 30_______________________________________Lwów stytucja nie uznawała tytułów". Gdy padało święte słowo "konstytucja", baranieli. Pokazywałam wówczas moje dokumenty i legitymacje, oczywiście bez tytułu dziedzicznego. - "Prawilno że nema! Ałe wasz bat'ko, kto był?" - "Mój ojciec był mecenasem sztuki". Na takie dictum moich interlokutorów brała rozpacz. "Chodyte na NKWD". Poszłam. Tam się scena powtarzała. Mecenas sztuki bardzo się przydawał, nikt nie wiedział, co to za zwierz. Raz jednak się znalazł komisarz, który mu prawie dał radę. Był to chłop ogromny w futrzanej czapie. Wyszczerzył zęby na mnie od ucha do ucha i powiedział: "Ałe my znamy, że wy grafini z dida pradida". - "Z dziada pradziada to tak, ale w Polsce to nie, bo konstytucja nie uznawała tytułów". I tak "w koło Macieju". Sprawy polityczne też szybko posuwały się naprzód. Skoro -wedle Konstytucji - kraj może tylko sam decydować, czy chce przynależeć, a raczej prosić o przyjęcie do Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, Zachodnia Ukraina miała więc dość szybko po uwolnieniu wyjawić wolę swego ludu. Został ogłoszony plebiscyt9 i kampania rozpętana. Polskie Radio z Francji nawoływało w imieniu Rządu do głosowania, ponieważ wszelkie plebiscyty, organizowane przed zawarciem traktatu pokojowego, są ipsofacto nieważne, Rząd Rzeczypospolitej nie życzy Sobie, aby się którykolwiek z jej obywateli narażał, nie idąc głosować. Było to przykre bardzo, ale głosowaliśmy prawie wszyscy. Mnie się udało dzięki fałszywej ortografii mego nazwiska nie znaleźć siebie na liście i nie głosować, ale był to przypadek. Tego dnia wieczorem o jedenastej (głosować można było do północy) wpadł do mnie patrol milicji z wielkim krzykiem, uzbrojony po zęby, z pretensjami do mnie, dlaczego mój mąż nie głosował. Oświadczyłam, że za niego nie odpowiadam, bo wpływu na niego nigdy nie miałam. Irytacja gości na mego męża wzrastała. Dopiero gdy zrozumieli, że nie mogę doprowadzić nieistniejącego człowieka do głosowania, ryknęli śmiechem i poszli. Później odbyło się głosowanie drugie. Po wielomilionowym, żywiołowym wyjawieniu się woli ludu Związek Socjalistycznych ' W listopadzie 1939 r. Zachodnia Ukraina została przyłączona do Ukrainy. 22 września 1939-3 maja 1940__________________________31. Republik raczył przyjąć tego Beniamina, Zachodnią Ukrainę do grona rodziny, teraz trzeba było wybrać jej przedstawicieli. Fotografie kandydatów wraz z wydrukowanym życiorysem widniały na murach domów. Jednym z głównych przedstawicieli Lwowa był profesor Studynśkyj*, który jako wybitny badacz literatury ukraińskiej został dla nadzwyczajnych zasług jeszcze przez Austrię mianowany profesorem nadzwyczajnym; gdy zaś w roku 1918 zapanowała wroga mu Polska, zdegradowała go na profesora zwyczajnego (sic!) itd., itd. I tym razem Rząd Polski zajął to samo stanowisko, głosowaliśmy więc wszyscy. Wiem, że opór tu nie miałby sensu, ale przyznaję pomimo to, że taki akt pozostawia po sobie duże poczucie niesmaku. Głosowanie było tajne, milicjant odprowadził Andzię i mnie za kurtynę do urny i przypilnował wrzucenia wręczonej nam uprzednio kartki. Wola ludu objawiła się więc i wola Konstytucji była spełniona. Tymczasem robiło się coraz duszniej i coraz ciaśniej wokoło nas. Dnie były coraz krótsze i coraz ciemniejsze, zaczęły się silne mrozy owej wyjątkowo srogiej zimy, a nam z każdym dniem coraz bardziej ciążyła ta najstraszniejsza na świecie rzecz, jaką jest niewola. Brnęliśmy w nią coraz głębiej, tak jak coraz wyżej piętrzyły się przed nami góry brudnego śniegu na ulicach sowieckiego Lwowa. Mnożyły się aresztowania. Brali przede wszystkim młodzież męską. W Brygidkach było jej pełno, poza tym chłopcy znikali gdzieś bez śladu. Poszli wpierw młodziutcy za śpiewanie patriotycznych pieśni w szkole. Znikli - i wtedy po raz pierwszy gruchnęła między nami pogłoska złowroga, padło po raz pierwszy zdanie: "Wywieźli ich do Rosji". Powtarzały się sceny z opowiadania Sobolewskiego z III części Dziadów - słowo w słowo - z tą tylko różnicą, że tym razem pojechało tych dzieci bardzo dużo. Później poczęli znikać i dorośli, i tych było niemało. Znikali bez śladu, tylko wzdłuż toru kolejowego znajdowano kartki: "Wywożą nas do Rosji. Zaklinamy was, upominajcie się o nas po wojnie" i szereg podpisów. Profesorów nie brali. W pierwszych dniach tylko znikli Leon Kozłowski*, Stanisław Grabski* i Ludwik Dworzak, prokurator w procesach komunistycznych, od tego czasu był spokój. Za to wśród inteligencji 32____ __ __ _____ ____________Lwów były aresztowania liczne, nie mówiąc o oficerach, których zabrali zaraz po kapitulacji, a których wielka część dawała znać o sobie z Kozielska i ze Starobielska. Cieszyliśmy się, że są razem w grupach, łatwiej im będzie przetrwać... Wywozili też szczególnie nam drogich. Raz w niedzielę zabrał mnie ze sobą jeden z naszych asystentów, wzięliśmy prowiant i poszliśmy do dawnego szpitala Ubezpieczalni, do rannych wojskowych, którzy tam jeszcze leżeli. Moskale pozwalali na ich odwiedzanie, notowali zaś odwiedzających i kręcili się między łóżkami, przysłuchując się naszym rozmowom. Wynędzniali i zagłodzeni Iwowianie tam byli i przynosili rannym to wszystko, czego sami nie mieli. Wiadomo było, że ci ludzie, jeśli wyzdrowieją, będą wywiezieni w nieznane, ale tymczasem niech czują, że jeszcze są we Lwowie. Z jednej z sal prowadziły drzwi do małego pokoju. Chorzy i odwiedzający zwracali z widoczną uwagą oczy ku tym drzwiom, gdy się tylko otwierały. "Tam niczego nie trzeba, ma wszystko, stan był ciężki, teraz już lepiej. Na pewno go już prędko wywiozą, na to rady nie ma", szepnął mi mój towarzysz. Wtem musiał się spostrzec, że się nie orientuję, o kim mowa, bo dodał: "Tam leży generał Anders*". Tymczasem zmieniało się i zewnętrzne oblicze miasta. Polskie nazwy ulic zastąpiono ukraińskimi, znikły polskie szyldy na sklepach i przedsiębiorstwach. Polscy właściciele tych instytucji siedzieli wywłaszczeni w jednym pokoju swych dawnych mieszkań i tak samo jak ekswłaściciele kamienic - czekali. Gdy im poza nieruchomościami zabierano i ruchomości, tj. urządzenia mieszkania, a oni się upominali, że wedle brzmienia Konstytucji mają do tych rzeczy prawo, otrzymywali wyczerpującą odpowiedź: "Konstytucję stosujemy tam, gdzie już jest porządek, tutaj dopiero musimy zrobić porządek, potem wprowadzimy w życie Konstytucję". Po takim oświadczeniu ludzie czekali dalej, aż się miało spełnić ich przeznaczenie. Z wolnych zawodów najlepiej wiodło się z początku lekarzom. Mieszkania ich były nietykalne. Leczyli się u nich Sowieci, w szczególności dzieci sowieckie, które były wielokrotnie w stanie fatalnym. Wśród nich było wyjątkowo dużo wypadków gruźlicy kości. Dzieci zdrowe też były dziwnie niedziecinne. Chodziły po ulicach poważ- 22 września 1939-3 maja 1940_________________________33 ne i blade - nie śmiały się nigdy i nigdy nie biegały, bezgraniczny smutek przemawia! z ich dużych oczu, rezygnacja i jakby beznadziejne zmęczenie. Z początku wystawały przed sklepami i patrzały - nawet wtedy im się oczy nie śmiały. Ale na wystawach sklepowych robiło się pusto, towarów nie było, na ich miejscu stawał portret Stalina. Tylko w antykwariatach było coraz ciaśniej, rzeczy coraz ładniejsze tam wypływały - to Lwów wyprzedawał swoją tradycję i swoją kulturę, żeby żyć. A o to było właśnie najtrudniej. Nie tylko żywności, ale i wszelkiego rodzaju towarów trzeba było szukać poza sklepami. Pierwszym tego rodzaju targiem stał się pasaż Mikolascha w samym sercu miasta. Chodziłam tam regularnie i spędzałam tam dużo czasu. Kupowałam bowiem lekarstwa, zastrzyki, watę, ligninę i wszelkiego rodzaju opatrunki. Zdawało mi się, że to jest pierwsze, co robić należy, aby przygotować się na tę wiosnę, "obfitą we zdarzenia"...10 Kupowałam od nieprawdopodobnych handlarzy ten towar, widocznie porwany z aptek przed ich upaństwowieniem. Składałam te skarby u siebie i u znajomych i zdawało mi się, że się jeszcze na coś przydaję. Chodziło mi oczywiście o zupełną tajność tej sprawy. Toteż byłam zła, gdy raz porządkowałam u siebie dużą ilość rozłożonych po dywanie opatrunków, w czym mi pomagała bliska znajoma, Jadwiga Horodyska, rzeźbiarka, a weszła w tej chwili przyjaciółka tej ostatniej, Renia Komorowska*, żona pułkownika. Irytowało mnie, że ta nieznana mi prawie osoba to wszystko widzi i zapewne przy sobie nie zachowa. Po paru miesiącach milicja poczęła zbytnio się interesować pasażem, dwukrotnie zamknęła wszystkich, których tam zastała, przenieśliśmy się więc za gmach Skarbkowski, na żydowskie przedmieście Lwowa. Tam na dużym placu, wśród niesamowitych mas śniegu i błota, wśród nieprzebranych tłumów wszelkiego rodzaju szumowin i ludzi cywilizowanych, kupowało się i sprzedawało absolutnie wszystko, czego było i czego nie było potrzeba. Były tam i meble, i części samochodów i wszelkich innych maszyn, i czarna 10 Cytat pochodzi z XI księgi ("Rok 1812") Pana TadeuszaA. Mickiewicza ("O wiosno! Kto cię widział wtenczas w naszym kraju [...] obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna...). 34___________________________________Lwów giełda na dolary, i obrazy, i firanki, i kołdry, koce, prześcieradła, poduszki nowe i stare, fenomenalnie brudne, spodnie męskie nowe i przenoszone, całe i podarte, cerowane i niecerowane, były wszystkie inne części garderoby męskiej i damskiej, od sukien wieczorowych do kwiecistych barchanowych szlafroków, były klucze i gwoździe, była porcelana cała i nadbita, guziki i szpilki, srebra prawdziwe i nieprawdziwe, instrumenty lekarskie i muzyczne oraz tłumaczenia romansów kryminalnych Wellsa. To wszystko się sprzedawało i kupowało wśród niezmiernego wrzasku i ścisku. Gdy się tylko pokazywałam, moi dostawcy środków opatrunkowych zaraz zjawiali się przy mnie. Nazywali mnie doktorką i radzili mi sprzedawać chorym ten towar bardzo drogo, bo go już wkrótce nie będzie. Tymczasem inny handlarz sprzedawał koło mnie kajdanki, zupełnie nowe, które szerokim rzędem zwisały mu z ramienia, a obok na jednej z bud widniało żółte kółko gumowe dla chorego z przełkniętą przez środek mandoliną. Tę martwą naturę zapamiętałam sobie przez te długie lata. Patrzałam na to wszystko i przerażenie mnie ogarniało na widok tego kawałka Azji, który spadł na Lwów. Tu było tak tragicznie widoczne, że się do nas wdarł Wschód i że nas zalewa. Wszelkim zresztą tego rodzaju wyprawom w celach handlowych i inwestycyjnych położyło kres zarządzenie sowieckie z 21 grudnia 1939, unieważniające walutę polską. Z godziny na godzinę stanęliśmy wszyscy wobec niczego. Szok był silny, zdenerwowanie w mieście ogromne. Ludzie, nie wiedząc o niczym, wchodzili do sklepów i żądali towarów. Na zapytanie kupca, czy mają ruble, bo złote już nie istnieją, osłupieli, trzeba ich było ze sklepu wyprosić. Inni wsiadali do tramwaju; gdy chcieli płacić, a nie mieli sowieckich pieniędzy, konduktor zatrzymywał tramwaj i kazał wysiadać. Nikt nic nie rozumiał. "Gdzie i po jakim kursie wymienia się złote na ruble?" "Po żadnym i nigdzie, złote są nieważne". Minimalna liczba Polaków we Lwowie miała wówczas ruble, trzeba było na to pracować u Sowietów. Przez Święta Bożego Narodzenia sytuacja była rozpaczliwa; potem się do pewnego stopnia poprawiła, dzięki czarnej giełdzie. Żydzi kupowali złote, ważne 22 września 1939-3 maja 1940_________________________35 jeszcze "po tamtej stronie" u Niemca, i dawali za dużą ilość złotych bardzo małą ilość rubli. Święta były więc ciężkie, nie tylko z braku pieniędzy, ale więcej jeszcze - z zupełnego braku wiadomości politycznych. Ta panująca na carym świecie cisza przygnębiała nas pomimo wszystko, pomimo żeśmy nie wątpili, że to przecież już "nie może być długo". Napełniała nas nadzieją obecność generała Weyganda* na Wschodzie, wierzyliśmy, że z wiosną alianci i ci z Bliskiego Wschodu ruszą na Niemców, no i oczywiście bolszewicy wówczas "automatycznie wyjdą stąd". Zdarzali się tacy, którzy twierdzili, że to może potrwać trochę dłużej, ale myśmy ani chwilę nie wątpili... Ponieważ dobrych wiadomości nie było, sypały się proroctwa najwspanialsze, kolportowane z ust do ust lub, co gorsza, wielekroć przepisywane, chowane po mieszkaniach, aby później przy rewizjach stać się materiałem wielce obciążającym. Na pierwszym miejscu stała przepowiednia rymowana, która wprawdzie mówiła o wojnie czteroletniej, co czasem niepokoiło głosicieli przepowiedni, ale przecież nie znaczyło to, aby wojna w Europie, a szczególnie w Polsce, gdzie się zaczęła, miała trwać tak długo, a to proroctwo obiecywało, że "krzyż splugawiony razem z młotem padnie" i że Polska będzie od morza do morza. W okresie zimowym szczególne wzięcie miało rzekome proroctwo św. Andrzeja Boboli, który obiecywał, że Rosjanie wyjdą z Polski 7 czy 9 stycznia, o czym głośno mówiły dzieci w szkołach i potem je za to aresztowano. Wernyhora też nas niepokoił coraz to nowymi objawieniami. Walka z proroctwami była ciężka, bo ludzie ich używali jako narkotyków, od których, jak wiadomo, trudno odzwyczaić kogokolwiek. Wojna Finlandii z Sowietami11 również napełniała wszystkich nadzieją i wiarą w jakąś urojoną słabość Rosji, za to kapitulacja i koniec tego epizodu wywołały ogromne przygnębienie. A wiadomości z tamtej strony Sanu były hiobowe. Radio ciągle donosiło o coraz to nowych wysiedlaniach ludności polskiej z Pomorza i z Poznańskiego do Generalnej Guberni, jak Niemcy nazwali tę część Polski, gdzie 11 Wojna radziecko-fińska wybuchła 30 XI 1939 r. 36___________________________________Lwów jeszcze pozwalali mieszkać Polakom. Radio mówiło o tym, że rodziny, starcy, kobiety i dzieci wyjeżdżali na mróz, bez jakiegokolwiek mienia, wygnam, wyrzuceni z miast i wsi polskich. Jechali tydzień i dłużej, po drodze nieraz nie wyładowywano trupów. Słuchaliśmy przerażeni, ale nie rozumieliśmy, bo się nie rozumie nigdy tego, czego się samemu nie przeżywa. Ciągle się nam wydawało, że świat zachodni nie ma pojęcia o tym, co się u nas dzieje. Gnębiło nas to straszliwie, toteż jedno przypadkowe spotkanie było dla mnie wielką pod tym względem pociechą. Nie pamiętam daty dokładnej, wiem tylko, że pewnego wieczoru tej strasznej zimy wracałam z naszych częstych spotkań w Domu Profesorskim na ulicy Supińskiego, schodziłam szybko ulicą Długosza, której chodnik był oczywiście oddzielony od jezdni wałem śniegu. Przechodziłam właśnie pod latarnią, której światło musiało padać na mnie, gdyż na jezdni zatrzymały się sanie. W saniach stał mężczyzna w futrze i wielkimi gestami starał się przyciągnąć moją uwagę. Obok furmana stał kufer. Mocno zaintrygowana przebrnęłam przez brudne masy śniegu i weszłam na jezdnię. Na saniach stał profesor Wacław Lednicki*, który mnie wytworną francuszczyzną zaczął przepraszać, że ze względu na niebezpieczeństwo utraty kufra nie mógł wysiąść i podejść, by się ze mną pożegnać. Wyjeżdża dziś w nocy do Krakowa i, dodał ciszej, daj Boże, stamtąd do Brukseli. Zdążyłam mu powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że jedzie, bo to on właśnie najlepiej potrafi zawiadomić Zachód o tym, co się tutaj dzieje. Pytał o moje plany. Powiedziałam, że zostaję na uniwersytecie, do którego należę. Sanki ruszyły. ,JBuon viaggio"12 - zawołałam. ,ftuona permanenza"13 - brzmiała już trochę z oddali odpowiedź. Wśród tych dni, tak przygnębiająco jednostajnych, ostatni wieczór tragicznego roku był dla mnie osobiście trochę urozmaicony. Gdy po południu wracałam do domu, zastałam sytuację beznadziejną. Przed domem stały długim rzędem lory, było ich dziewiętnaście. Na jedną z nich ładowano węgiel z piwnicy. To milicja przyje- 12 Dobrej drogi. 13 Dobrego pobytu. 22 września 1939-3 maja 1940_________________________37 chaia "upaństwowić" na wyższy rozkaz węgiel całej kamienicy, kupiony jeszcze przed wojną przez spółkę wszystkich lokatorów. Uderzyło mnie, że Andzi nie ma. Po chwili przybiegła zziajana. "Byłam u prokuratora, powiedział, że nie wolno węgla zabierać", wołała z daleka na mój widok. Poszłam do byłego właściciela kamienicy, siedział w ostatnim pokoju swego mieszkania, terroryzowany przez stróża, który mu nie pozwalał wychodzić. Widząc, że nie mamy nic do stracenia (a mrozy były straszne), zaczęłam stukać pięściami do wszystkich drzwi mieszkań w całej kamienicy, wołając, aby kobiety wyszły. Skoro w okresie terreur kobiety paryskie byry najbardziej niebezpieczne, postanowiłam iść za ich przykładem. "Jak rewolucja, to rewolucja, baby na ulicę!" W ciągu paru minut zeszło się ich kilkanaście na schodach. Powiedziałam, że Andzia przyniosła z prokuratury wiadomość, że węgla prawnie zabierać nie wolno, że musimy próbować ratunku, inscenizując jak największy krzyk na ulicy. Kobiety oświadczyły gotowość. Wybiegłyśmy, za nami przyszło też trzech czy czterech panów, bardzo przerażonych, zdaje się bardziej jeszcze nami niż milicją. Podniósłszy nieprawdopodobny wrzask, dopadłyśmy piwnicy, skąd milicjanci wyrzucali węgiel na ulicę. Gdy nas ujrzeli, a bardziej jeszcze, gdy nas usłyszeli, z samego strachu umieli doskonale po polsku i zaczęli nas z piwnicy prosić, byśmy się uspokoiły. Wtem dwaj batiarzy lwowscy, przechodząc ulicą, powiedzieli: "Trzeba by utworzyć pułki z bab, zaraz by była Polska". Ta zaszczytna uwaga dodała nam jeszcze ochoty do awantury, tak że milicjanci musieli wyjść z piwnicy. Tymczasem zebrał się wkoło nas tłum, przez który przeciskał się bolszewik w mundurze. Rzuciłyśmy się na niego, tłumaczyłyśmy mu, że milicjanci widocznie myślą, że nie znajdują się w praworządnym państwie, że węgiel jest komunistyczny, skoro należy do "sojuzu" wszystkich lokatorów. Bolszewik przejęty swoją rolą pobiegł na milicję. Gdy wrócił po paru minutach, nie było już ani milicjantów, ani lor. Dwie lory z węglem odjechały przed wszczęciem przez nas awantury - to nas miało dopiero zaboleć z końcem marca, gdy zabrakło węgla - teraz zaś, w sylwestra, wróciłyśmy zmęczone własnym krzykiem do ciepłych mieszkań i spoczęłyśmy na laurach. 38____________________________________Lwów Rok 1940 rozpoczął się dla mnie pod znakiem nowym. Drugiego stycznia złożyłam przysięgę wojskową, jako członek ZWZ -Związku Walki Zbrojnej. Od dawna pragnęłam należeć do organizacji wojskowej, lecz decyzja się opóźniała, bo związki tajne wyrastały spod ziemi jak grzyby po deszczu, ale wiele z nich nosiło wyraźne piętno partyjniactwa. Dopiero gdy mi się udało wreszcie stwierdzić, że jest organizacja wojskowa, która podlega Naczelnemu Dowództwu we Francji, rozpoczęłam starania o przyjęcie, uwieńczone złożeniem przysięgi na krucyfiks, 2 stycznia, na ręce pułkownika Władysława Żebrowskiego. Od tego dnia przez półtrzecia roku wszystkie moje myśli i uczucia koncentrowały się wokoło treści tej przysięgi. Myślę, że kto pracował w konspiracji, jeśli nie było mu dane dokonać wielkich czynów, przyzna, że niejednemu z nas dała ona więcej niż my jej. Była nam ciągłym źródłem sił do przetrwania. Stałewiiebezpieczeństwo wytwarza atmosferę, w której większość Polaków czuje się dobrze; za to nie odpowiadamy, odwaga nie jest zasługą. Poza tym każdy z nas zawdzięcza jej wzniosłe, wielkie chwile; dała nam też przyjaźnie zahartowane w ogniu. Ale konspiracja ma i drugą stronę. W założeniu swoim jest, a raczej powinna być, przedsięwzięciem krótkotrwałym. Po wysiłku przygotowawczym, wymagającym sprytu i ostrożności, powinien przyjść czyn, sukces, który daje odwaga. A tymczasem konspiracja Armii Krajowej trwała tyle lat! Tym samym wyrabiała w ludziach i wiele stron ujemnych. Próżność, jedno z największych niebezpieczeństw ludzkości, zawsze trafia na podatny grunt tam, gdzie się można czymś pochwalić, o czym nikt inny nie wie. Ta próżność, chełpliwa zresztą, sprowadziła na nas wiele nieszczęść. Poza tym inne niebezpieczeństwo - pochopnych sądów, tak dodatnich, jak ujemnych - było w tych warunkach bardzo duże, szczególnie przy krańcowym usposobieniu naszym, lubującym się w nominacjach na bohaterów lub na zdrajców. Przede wszystkim zaś wypaczały się charaktery słabsze i przyzwyczaiły do ciągłego kłamstwa, do ciągłej nieszczerości, do nieufności wzajemnej. Przyzwyczaiły się też - a to u młodych stanowi niebezpieczeństwo ogromne - do zupełnie nieregularnych zajęć, do utraty nieraz 22 września 1939-3 maja 1940________________ 39 wielu tygodni na czekanie. Odpadał obowiązek stałego, zdyscyplinowanego wysiłku i ciągłości pracy, tej podstawy każdego charakteru, który w jakimkolwiek okresie życia nie chce się wypaczyć. Tacy konspiratorzy w przyszłości zapewne więcej będą mówić o sobie od tamtych, którzy się poprzez te wszystkie lata tułali, bez nazwiska, bez imienia, bez dachu nad głową, szczuci przez wroga jednego i drugiego, dniami i nocami, często bez strawy i prawie bez odzieży, po lasach i po brudnych lochach piwnicznych, a dokonali czynów godnych homeryckiej epopei. Ale wówczas, owego 2 stycznia 1940 roku, pojęcia o tym wszystkim nie miałam. Wiedziałam tylko, że jestem przyjęta i że będę pracować. Na razie roboty nie było prawie żadnej, zestawiałam biuletyny radiowe, co parę dni odbywały się u mnie zebrania oficerów, to odprawy, to narady i pertraktacje z innymi grupami. Z ludzkich spotkań owych dni pozostał mi w pamięci i sercu jeden człowiek. Nie był zawodowym wojskowym. Ze wszystkich, z którymi miałam wówczas do czynienia, miał wolę najsilniejszą i najbardziej twardą, odwagę najbardziej zimną i roztropną zarazem; był to proboszcz kościoła św. Marii Magdaleny, ksiądz Włodzimierz Cieński*. Jemu się też raz zwierzyłam z własnej reakcji dla mnie samej niezrozumiałej, a bardzo silnej. Na odprawy w moim mieszkaniu przychodził wysoki major "Kornel"*, którego widok za każdym razem wywoływał u mnie gwałtowny wstręt, pomieszany z ordynarnym strachem. Z trudem podawałam mu rękę. Gdy zresztą dziś po latach o początkach tej naszej konspiracji myślę, to mi bieleje włos. Owe zebrania stale powtarzały się w tym samym miejscu, u osoby notorycznie przez swe pochodzenie narażonej, w mieszkaniu, które nie miało drugiego kuchennego wyjścia, a było ciągle nawiedzane przez władze, o czym oczywiście regularnie meldowałam przełożonym. Nie dość na tym. Pułkownik Zebrowski wkrótce u mnie zamieszkał, a zebrania odbywały się nadal! Wspominając to wszystko, dochodzę do przekonania, że chyba szczęście, które mieliśmy, nie świadczy zbyt chwalebnie o naszym rozumie! W tym czasie zaczynaliśmy powoli poznawać pewne aspekty polityczne naszej sytuacji. Konstytucja daje republikom Związku dość 40 Lwów dużą autonomię. Moskwa (przynajmniej nominalnie) rezerwuje sobie tylko politykę zagraniczną, sprawy wojskowe oraz oczywiście sprawy "bezpieczeństwa rewolucji". Resztę pozostawia "sojuszniczym rządom", w naszym wypadku - Kijowowi. Toteż odczuwaliśmy ciągle i na każdym kroku, że w życiu codziennym rządzi nami nie Moskwa, lecz Kijów, że mamy do czynienia nie z Rosją, tylko z problemami naszego tragicznego XVII wieku, z chmielnicczyzną. Od Wschodu zalała ziemie nasze, jak za Władysława IV, nieukształ-towana społecznie dzicz i walczyła z nami w imię haseł społecznych wypływających w bardzo dużej części z kompleksu niższości, z nienawiści dla kultury, której najeźdźca nie posiadał. Ponieważ ta kultura była polska, trzeba było niszczyć wszystko, co polskie. Mieliśmy, o ile chodziło o sprawy powszednie, o wiele częściej do czynienia we Lwowie z prostym i nieraz bardzo prostackim nacjonalizmem ukraińskim niż z komunizmem i imperializmem rosyjskim, który się "do spraw drobnych nie mieszał". Z drugiej strony ten imperializm, z Moskwy idący, obiecywał nam (głównie przez radio) nieraz w słowach zupełnie jasnych, że czas jest niedaleki, gdy Rosja zdobędzie wszystkie ziemie polskie, że zniknie wtedy granica, "która was teraz tak boli". Rosjanie też mieli przed wojną wielką własną naukę i kulturę. Zginęły one w morzu krwi. Naukę w niektórych działach zdołano odbudować, w przeciwieństwie do kultury, bo bez tradycji kultury nie ma. Moskale o tym wszystkim wiedzą doskonale, dlatego ludzi nauki otaczają szacunkiem, o ile są absolutnie pewni, że wyniki ich badań nie sprzeciwią się nigdy i nigdzie ani koncepcjom klasowym, ani filozofii materia-listycznej, ani imperialistycznym założeniom Rosji. Tymczasem zaś byliśmy na uniwersytecie świadkami walki Kijowa z Moskwą o rzecz symboliczną i tym samym ważną, o nazwę uniwersytetu. Poszło właściwie o jedno słowo. Kijów zwrócił się do Moskwy o zatwierdzenie następującej nazwy: Ukraiński Uniwersytet Lwowski im. Iwana Franko. Moskwa zgodziła się po skreśleniu słowa: ukraiński. Nie miała nic przeciwko dedykowaniu uniwersytetu poecie ukraińskiemu, ale sama uczelnia nie miała mieć przymiotnika narodowościowego. Ukazały się więc wszędzie na- 22 września 1939-3 maja 1940_________________________44 pisy i ogłoszenia Uniwersytetu Lwowskiego im. Iwana Franko. Wiedzieliśmy jednak, że Ukraińcy nie dali za wygraną, że ten "zdekompletowany" napis ciągle ich drażnił. Rzecz poszła po raz drugi do Moskwy, z silnym poparciem wpływowych towarzyszy. Wreszcie pewnego dnia ukazały się przy wejściu na Uniwersytet dwie duże tablice barwy purpurowej, z pełnym napisem, na jednej w języku rosyjskim, a na drugiej, raczej na pierwszej, w ukraińskim. Kijów zwyciężył na Ukraińskim Uniwersytecie Lwowskim imienia Iwana Franko. Kijów jednak miał jeszcze i inne trudności. Początkowo liczył na bezwzględne poparcie miejscowej ludności ukraińskiej i jej inteligencji. Po krótkim czasie zaś okazało się, że różnice między naszymi ludźmi, którzy jeszcze tak niedawno - do pierwszej wojny światowej - nazywali się Rusinami, a ludnością Kijowszczyzny były po prostu przepastne. Z Zaporoża na Ruś Czerwoną jest droga daleka, a 700 lat sąsiedztwa z kulturą zachodnią zatrzeć się nie da. Toteż ludzie wychowani z dziada pradziada w atmosferze kulturalnej polskiej, choć politycznie wrogo wobec nas usposobieni, z rozpaczą nieraz do nas przychodzili i wprost przyznawali, że ta Ukraina, która nagle nimi zawładnęła, jest czymś niewymownie dzikim, na wskroś im obcym. Takie rozmowy budziły w nas wówczas najśmielsze na przyszłość nadzieje na zgodę i porozumienie. Łudziliśmy się też co do innych wewnętrznych trudności sowieckich. Niektórzy bardziej cywilizowani oficerowie Armii Czerwonej, szczególnie rodowici Rosjanie, nie kryli się często przed gospodarzami swych mieszkań ze swoją bardzo żywą antypatią, a nawet pogardą dla NKWD i jego metod. Szczególnie silnie wyrażał się ich skrajny antysemityzm w stosunku do Żydów, przeważających ilościowo w tej instytucji. Zdawało się nam, że są to zasadnicze już rysy w gmachu Moskwy. Zadziwiła nas rosnąca z każdym dniem dokładność ewidencji obywateli, ich pochodzenia społecznego i ich zajęć. Wyjątek stanowili jedynie uchodźcy "z tamtej strony", których wprawdzie zarejestrowano, na razie jednak pozostawiono w spokoju. Było ich zresztą coraz mniej. W listopadzie Niemcy i Moskale zawarli coś w rodzaju 42 Lwów układu, który umożliwił w ciągu paru dni legalne przejście przez San dużej ilości uchodźców. Wszyscy przedwojenni mieszkańcy naszych stron, poza starcami i dziećmi, podlegali przymusowi pracy. Jedynie karta pracy dawała prawo do egzystencji, do mieszkania, do jedzenia, nieomal do powietrza i wody. Kto nie pracował, był wrogiem rewolucji. Wedle artykułu 118 Konstytucji każdy obywatel ma prawo do pracy i do zapłaty wedle ilości i gatunku pracy. Na takie zasady istnienia społeczeństwa można się bezwzględnie zgodzić. Jedynym pracodawcą jednak jest Państwo. Jeśli ten, który nie pracuje, ma zginąć, i jeśli tylko Państwo może dać pracę, to ten jedynie otrzyma prawo do egzystencji, któremu Państwo, tj. Partia chce tę pracę dać. Innymi słowy - kto się Partii nie podoba, nie otrzyma pracy i musi zginąć. Odkrycie to było dla nas wstrząsem. Życie prywatne pozostawało więc wszędzie i zawsze pod kontrolą władz, które docierały do każdej jego komórki. Każdy kontakt z władzą (a tych żadną miarą nie dało się uniknąć) miał jeszcze i konsekwencje inne. Obywatel był bez przerwy prowokowany i zmuszany do wypowiadania swego zdania co do reżimu, zmiany ustroju, nowych stosunków itd. Był ciągle pytany, czy uważa sowieckie rozwiązanie problemu społecznego za sprawiedliwe, czy mu się podobają zaprowadzone reformy, czy - to pytanie najczęściej wracało -czuje się dobrze w Sowietach, czy się raduje z ich przybycia. Wymijające odpowiedzi były bardzo źle widziane, a każde słowo było brane nieomal pod mikroskop. Zaostrzały się tymczasem też problemy szkolne. Szkoły zostały szybko po wkroczeniu ponownie otwarte, nowy plan zajęć równie szybko wprowadzony w życie. Dużą ilość godzin poświęcono na naukę języka ukraińskiego; tak samo jak na uniwersytecie, języka rosyjskiego nie uczono. Polski został zredukowany do czytania i pisania, nauka religii skasowana. Na jej miejscu urządzano pogadanki o raju sowieckim, o dobroci batki Stalina, najlepszego opiekuna, o okrucieństwach panów polskich i o prześladowaniu robotnika. Ta propaganda sprawiała rodzicom najwięcej kłopotu, bo dzieci reagowały na nią bardzo źle albo ra- 22 września 1939-3 maja 1940__________________________43 czej tak doskonale, że liczba aresztowanych wzrastała z każdym dniem. Jeśli chodzi o historię i literaturę polską oraz o naukę religii, to dzieci w latach wojennych kształcone niewątpliwie o tych rzeczach wiedziały znacznie więcej niż ich poprzednicy. Uczono się w domu przedmiotów zakazanych z namiętnością dawniej nie widzianą, Polska i religia zlały się w młodzieńczych umysłach w jedną nierozerwalną całość, zgodnie z tradycją, a wylana za te ideały ofiara krwi młodzieży szkolnej była również zgodna z tradycją... Przyznać trzeba, że poza skasowaniem nauki religii w szkole, prześladowania religijnego w prawdziwym tego słowa znaczeniu, wbrew oczekiwaniom, nie było. Księża oczywiście znajdowali się pod bardzo ścisłą obserwacją, ale aresztowań wśród kleru, o ile nie zaszły konkretne polityczne powody, nie było. Zabrano się w inny sposób do życia religijnego. Nałożono olbrzymie podatki na kościoły. Miałam o rozwoju tych spraw regularne wiadomości z domu. W czysto polskiej wsi Chłopy pod Komarnem wystawiliśmy właśnie nowy, duży kościół14, gdy wybuchła wojna. Władze sowieckie nałożyły zań olbrzymi podatek na wieś, która w okresie wojennym dużo zarabiała i podatek natychmiast zapłaciła. Nie dość na tym. Chłopi na wyścigi pracowali nad wykończeniem kościoła i kupowali urządzenie wewnętrzne. Raz, idąc ulicą Sykstuską, usłyszałam za sobą ostentacyjnie głośne: "Niech będzie pochwalony!" To jeden z gospodarzy chłopskich szedł z ogromnym worem na plecach. "A pani nic nie wiedzą, co ja tam mam!" - oświadczył, mrugając obiecująco. "Nie mogę wiedzieć, ale jestem bardzo ciekawa". "A świętego Antoniego, właśnie go kupiłem" - brzmiała odpowiedź triumfalna. "Proszę pani, oni tacy głupi, jak przechodzą koło budowy, to na nas wołają, żeśmy wariaty, a nie wiedzą, że przecież ten jest wariat i dureń, który w Pana Boga nie wierzy". Tego samego zdania byli dość często niektórzy bolszewicy, którzy podobno wcześnie rano, gdy jeszcze było ciemno, wsuwali się cichutko do konfesjonałów, a po spowiedzi przystępowali 14 K. Lanckorońska była fundatorką i kolatorką tego kościoła. 44_______________________________________Lwów do Stołu Pańskiego. Opowiadano sobie, że pewnego dnia ksiądz, gdy rozdawał Komunię św., przystanął nagle i zawahał się, widząc klęczącego przed sobą sowieckiego żołnierza. Ten zrozumiał, o co chodzi, podniósł głowę i powiedział podobno półgłosem: "Dawajte mi Boha!", na co kapłan miał uczynić zadość jego życzeniu. Chłopi przyjeżdżali do mnie dość często, opowiadali, co się w domu dzieje, a uważali, że się dzieje bardzo źle. Głównym celem tych wizyt było zasięgnięcie informacji o sprawach publicznych. Miałam ja im powiedzieć, "jak długo to jeszcze trzeba będzie czekać, kiedy nareszcie będzie znowu Polska". Ziemię folwarczną rozdano między nich, z podziału nie byli zadowoleni, spostrzegli się przy tym, że tej ziemi jest mało, a fakt, że ją otrzymali za darmo, napełniał ich nieufnością w stosunku do tych, którzy im tę ziemię dali, nie będąc jej właścicielami. Wobec mnie przynajmniej akcentowali, że uważają ten stan za prowizoryczny. Niepokoili się też wyraźnie, gdy spostrzegli, że się mnie osobiście wcale nie spieszy do ewentualnego powrotu do dawnych stosunków, do wielkiej odpowiedzialności i do wielkiej niechęci, którą ostatnio w dużej części społeczeństwa tzw. wielka własność była otaczana. Wracając ode mnie, opowiadali w Ko-marnie, że "jej bez nas wcale nie jest źle, zarabia sobie na uniwersytecie i ma nareszcie spokój. Całkiem jej do nas niespieszne, a to niedobrze". Dopiero gdy zaczęto mówić o tworzeniu kołchozów, zapanował wśród tych ludzi popłoch. Sytuacja tych włościan była szczególnie trudna, ponieważ chodziło o wsie rdzennie polskie, Chłopy, Buczały, Tuligłowy, o prastare kolonie kazimierzowskie. Już przed wojną tarcia zawsze były silne między tymi wsiami, pod względem narodowościowym bardzo uświadomionymi i mówiącymi prześliczną, trochę archaiczną polszczyzną, a otaczającym je morzem ukraińskim. Teraz trzymali się świetnie, ale było im ciężko bardzo. Raz przyszedł do mnie gospodarz z sąsiedniej wioski Klicko-Kolonia. Była to osada nowa, powstała po pierwszej wojnie światowej, gdy mój ojciec rozparcelował dawny folwark Klicko. Nabywcami tej ziemi byli wyłącznie chłopi polscy z wsi sąsiednich -elementu napływowego tam w ogóle nie było. Gość był wyraźnie 22 września 1939-3 maja 1940_________________________45 stroskany i przygnębiony, po rozwlekłych rozmowach o rzeczach obojętnych powiedział nagle: "Ja dziś tu przyjechałem, bo u nas jest coś nowego, a ja jeszcze nie wiem co". "Co takiego? Powiedzcie!" "A zapisują nas". "Kogo?" "No nas, cośmy ziemię folwarczną kupili po tamtej wojnie, całe Klicko-Kolonię". "Kto zapisuje?" "A Sowieci, co się zjechali. Co tu robić?" "Starajcie się, aby nie robili dokładnych spisów". "A kiedy Ukraińcy nasi tak strasznie pilnują, że każdą duszę liczą, każdego dziecka się doszukują. Żeby to tylko nie było na jaki wyjazd do Rosji, bo coś tak Ukraińcy gadają". "Chcą was straszyć, to przecież nie do pomyślenia". Poszedł. To było w styczniu, było wcześnie rano i bardzo ciemno. 11 lutego w dzień równie ciemny, równie wcześnie rano, wpadł do mojego mieszkania chłop z Buczał, który na Andzi i na mnie zrobił wrażenie obłąkanego. Bełkotał i płakał; krzyczał, że pojechali. Było 30 stopni mrozu, próbowałam więc doprowadzić go do przytomności za pomocą ciepłego napoju. Wypił i usiadł. Wtedy się dowiedziałam, że w nocy przyszło wojsko i zabrało w bardzo krótkim czasie całe Klicko-Kolonię, tzn. wszystkie te rodziny, które, pochodząc z sąsiednich wsi polskich, osiadły po pierwszej wojnie na byłych gruntach folwarcznych. Ukraińcy z pobliskich wsi w pół godziny po wypędzeniu naszych ludzi, jeszcze w nocy, zajęli zagrody. Deportowanym pozwolono zabrać tylko to, co "w prędkości" zdołali wziąć ze sobą, trochę jedzenia i pierzyny. Sądząc z opowiadania, mieli najwyżej godzinę czasu. "Dokąd ich zabrali?" "Na pociąg". "A pociąg?" "Jeszcze stoi u nas na stacji, ale sołdaty nikogo nie dopuszcza- Lwów 46 Podczas całej tej sceny jedna myśl mnie prześladowała, mianowicie że Klicko-Kolonia nie może być odosobnione, że tu chyba chodzi o coś jeszcze gorszego. "Czy zabrali kogoś z Buczał?" - zapytałam. "Nikogo, ani od nas, ani z Chłop". Po godzinie odszedł, obiecując wrócić, jak się tylko dowie czegoś nowego. W południe już był drugi. Był to człowiek osobiście mi nieznany, równie nieprzytomny jak jego poprzednik, ale u niego objawiało się to inaczej. Był to bowiem nie chłop tym razem, lecz inżynier spod Lwowa. Ten nie bełkotał ani nie płakał, tylko mówił tak straszliwie prędko urywkami zdań, że zrozumieć go było bardzo trudno, przy tym jeszcze przerywał te opowiadania ciągle powtarzającym się, kategorycznym żądaniem pomocy ode mnie. Po jakimś czasie zrozumiałam, że jest szwagrem leśniczego, którego tej nocy z żoną i dwumiesięcznym dzieckiem wywieziono z lasów komarniańskich. Inżynier mówił, że pociąg jeszcze stoi w Komarnie, że leśniczemu udało się podać dziecko matce żony, która się zbliżyła do wagonu, ale żołnierz sowiecki zobaczył i zmusił babkę do oddania dziecka matce. Od owego inżyniera też się dowiedziałam, że na kilku stacjach między Lwowem a Komarnem stoją pociągi pilnowane przez wojsko, z których to pociągów rozlegają się śpiewy. Po południu przyszła wizyta trzecia. Tym razem był to starszy gospodarz ze wsi Chłopy. Ten znowu nie gadał prawie nic, siedział w kuchni, zaciskając pięści. Gdy po chwili trochę odtajał, powiedział, cedząc każde słowo, że on doskonale wie, którzy to Ukraińcy zrobili Sowietom spisy tzw. kolonistów, i że żaden z nich żywcem nie wyjdzie z jego rąk, jak tylko będzie znowu Polska. Wydawszy to oświadczenie, prawie bez pożegnania wyszedł znów z mieszkania. Zrozumiałam wtedy, jak olbrzymią siłą jest nadzieja zemsty i jak naiwnymi marzycielami jesteśmy my, którym się nieraz zdaje, że po tej strasznej kuracji współżycie obu narodów będzie nareszcie możliwe, że znajdziemy wspólną platformę. Na drugi dzień, 12 lutego, popłoch padł na Lwów. Na wszystkich dworcach zjawiały się coraz to nowe pociągi, długie rzędy wagonów 22 września 1939-3 maja 1940__________________________47 bydlęcych stawały na torach. Rozlegały się śpiewy. Najczęściej śpiewano Gorzkie żale, gdyż był to przecież Wielki Post. Pociągów pilnowało wojsko. Ludność miejska i podmiejska spontanicznie rzuciła się na dworce. Jeśli wagonów pilnował Kirgiz czy Kałmuk, to rady nie było; jeśli tam stał Moskal, udawał nieraz, że nic nie widzi, czasem nawet podawał sam wodę czy strawę, mleko czy lekarstwa przez malutkie zakratowane górne okienko. Zimno było straszliwie. Tak rozpaczliwe były wówczas te nieprzerwane mrozy, jak rozpaczliwa była we wrześniu nieprzerwana pogoda. Pociągów na dworcach ciągle przybywało. Wagony były zamknięte, zezwalano tylko -i to nie zawsze - na wyrzucanie zwłok. Zbierano je wieczorem na torach. Dużo było wśród nich zamarzniętych dzieci. Pokazało się, że nie wszędzie można było zabierać pierzyny jak w Klicku, z niektórych wsi kazano ludziom wyjść bez niczego, jeśli tego żądał miejscowy ukraiński sowiet. Pociągi przybywały z okolic na zachód i na północ od Lwowa, a wiadomości przychodziły zewsząd, ze wszystkich województw i powiatów zaboru. Zewsząd wywożono Polaków pochodzących z sąsiednich wsi, którzy nabyli ziemię po roku 1918, jako element "napływowy", "sztucznie" tam przez Pvząd Polski usadowiony. Poza tym zabierano wówczas tylko zawodowych leśników. Na torach za dworcami lwowskimi stał cały park wagonów bydlęcych, przeciętnie po 80 osób w wagonie, jedni umierali, drudzy się rodzili - a mróz trzymał. Wreszcie pierwsze pociągi ruszyły na wschód. Zawsze, bez wyjątku, w tej chwili najstraszniejszej rozbrzmiewał śpiew zawsze ten sam, a raczej zawsze te same dwie pieśni :Rota lub Boże, coś Polskę... W tym czasie, nie pamiętam dnia, miałam wizytę jedną z najważniejszych w moim życiu. Odwiedził mnie ksiądz Tadeusz Fedoro-wicz*, który czasami przychodził w różnych sprawach pomocy. Gdy mu otworzyłam drzwi, uderzył mnie wyraz jego twarzy, spokojny, prawie radosny, nawet promienny jakby jakimś wewnętrznym szczęściem. Dziwny to był kontrast z otaczającym nas wówczas cierpieniem. "Przyszedłem się pożegnać". "A dokąd Ksiądz jedzie?" "Nie wiem". 48____________________________________Lwów Usiadł i wyjął z jednej kieszeni mały kryształowy kieliszek. "To z domu" - powiedział z uśmiechem. Z drugiej kieszeni wyjął malutką książeczkę, w której minimalnymi literkami były wypisane teksty stałych części mszy. Zrozumiałam. Wiedziałam, że księża starają się wcisnąć do wagonów w chwili odjazdu na wschód, że strażnicy pilnują, by to uniemożliwić, ale że się czasami udaje. Mój gość mówił, że z władzą duchowną już swój wyjazd uzgodnił, że ma nadzieję, iż mu się uda wskoczyć do ruszającego już wagonu. Liczył, że to nastąpi w najbliższych dwóch dniach. Prosił o modlitwę, by mu się udało. Wyszedł, żegnając się z uśmiechem i blaskiem w oczach. Gdy zamknęłam za nim drzwi, miałam wrażenie, że smuga światła po nim pozostała. Wyjechał wkrótce potem15. To się działo 11, 12 i 13 lutego 1940 roku w całej wschodniej Polsce. Mniej więcej w dziesięć dni potem miejscowe władze ZWZ były już w posiadaniu wiadomości, wedle których wywieziono wówczas około miliona chłopów polskich. Obliczenie to później okazało się dość ścisłe. Trzeba było wytrzymać, o co było coraz trudniej. Owa upragniona i oczekiwana wiosna zbliżała się szybko, a na horyzoncie politycznym wszystko pozostawało bez zmian. Pocieszaliśmy się nawzajem, że oczywiście w radio nie mogą opowiadać o tym, co się w rzeczywistości dzieje, w chwili gdy zapewne przygotowują generalny atak. Ciągle jeszcze było strasznie zimno, a aresztowań było coraz więcej. Coraz więcej też było wiadomości o torturach stosowanych przy wymuszaniu zeznań. Tortury te, poza biciem do krwi itd., były nieraz wzorowane na sposobach wschodnich, często stosowano wbijanie gwoździ za paznokcie. Katami byli nieraz Żydzi. Przyczyniła się do tego duża liczba Żydów pracujących w NKWD oraz skomunizo-wanie proletariatu żydowskiego, który w dużej części od początku 15 Po kilku godzinach byt dzwonek do moich drzwi. Otworzyłam. Stał tam nieznany mi robotnik. Nie przywitał się, nie wszedł, tylko powiedział: "Ksiądz Fedorowicz pojechał. Udało się". Odwrócił się i odszedł. Zdołałam tylko zawołać za nim jedno sło- - ' ' ' - (K.L.). 22 września 1939-3 maja 1940_________________________49 okupacji stanął przy bolszewikach. Ale pocieszałam się tym, że byli i Żydzi inni16. Pewnego dnia przyszedł do mnie nieznany mi człowiek, przeprosił, że nazwiska nie wyjawia, oświadczył tylko, że jest Żydem i że dlatego do mnie przychodzi. Prosił, abym wyniosła z mieszkania wszystko, co mam cennego, bo inaczej wszystko stracę. Zabiorą się do wszystkich Polaków, a ludzie o pochodzeniu "an-tyrewolucyjnym" są oczywiście bardziej jeszcze narażeni. Na końcu dodał, że przyszedł jako Żyd, z obowiązku, choć mnie osobiście nie zna, ale przyjść musiał do osoby, która się na uniwersytecie sprzeciwiała biciu Żydów - i poszedł. Tego rodzaju wizyty - raz z ofertą pieniędzy - powtórzyły się jeszcze dwa razy. Społeczeństwo polskie ciągle czekało. Mieliśmy dużo czasu i to też bardzo nam ciążyło. Na uniwersytecie roboty nie mieliśmy żadnej, wykłady były na takim poziomie17, że ich prawie nie trzeba było przygotowywać, a o pracy naukowej ani marzyć nie było można. Ten ogromnie męczący brak wysiłku ciążył na całym Lwowie, nie tylko na uniwersytecie. Wszyscy, nie tylko Polacy, ale i Ukraińcy, i bolszewicy importowani byli zajęci przez wiele godzin dziennie, ale nie pracował nikt. Tępa ociężałość i bezgraniczna obojętność wobec pracy, w którą nie wierzył nikt, charakteryzowały atmosferę. W tym czasie dawałam lekcje angielskiego jednemu z naszych profesorów. Uczeń okazał się zdolny, tak że po paru miesiącach można było przejść do lektury. Miałam przypadkiem książkę, która mi się wydała najbardziej odpowiednia: Lord Acton, History of Freedom. Wątpię, czy prześliczna ta książka była kiedykolwiek czytana z większym przejęciem i zrozumieniem niż wówczas, gdyśmy ją czytali po utracie tego najwyższego dobra, które jest jej wzniosłym tematem. Jej lektura była dla nas jakby jakimś protestem, jedynym dla nas dostępnym, ale bardzo silnym, bo duchowym, wobec tego wszystkiego, co się wokoło nas działo. 16 Byłam wychowana w duchu bardzo nieprzychylnym antysemityzmowi i taka pozostałam (K.L.). 17 Poziom słuchaczy ciągle się obniżał (K.L.). 50___________________________________Lwów W tym samym czasie nadchodziły z Komarna wiadomości różne. Został tam zaaresztowany dyrektor lasów, Karol Dudik, najwierniejszy przyjaciel naszej rodziny od lat trzydziestu paru. Przypłacił życiem przywiązanie do swojej pracy, bo Komarna nie opuścił, pomimo błagalnych mych próśb. Moskale go wkrótce wywieźli, wreszcie gdzieś umarł w tej Rosji bezmiernej18. Rodzina jego została wywieziona do Kazachstanu po jego aresztowaniu. Wtedy też dano mi znać, że przyszło z NKWD ze Lwowa zapytanie do lokalnych władz w Komarnie o mój stosunek do ludności przed wojną. Komitety gminne wystawiły mi świadectwo pochlebne, a kopię przesłały uniwersytetowi. Miałam niemiłe przeczucie, gdy się o tym dowiedziałam, lecz wkrótce byliśmy wszyscy zajęci sprawami ważniejszymi. Minęła Wielkanoc i z nią chwila wielkiego płaczu w kościele podczas intonowania pieśni Wesoły nam dzień dziś nastał. Święta wypadły na koniec marca, a 10 kwietnia Europa zatrzęsła się w posadach. Hitler zajął Danię i zaatakował Norwegię! Obudziliśmy się jakby z koszmarnego snu. Nareszcie! Zdawało się nam, że o tej samej porze, w której ruszają rzeki górskie wyswobodzone z pęt zimowych, potok wypadków zacznie z nas zdzierać te więzy straszliwe. Nie odchodziliśmy od radia. Nic nas innego nie obchodziło. Wszystkie nieprzyjemności czy niebezpieczeństwa osobiste zdawały się niczym, "a zresztą-to już teraz tak niedługo". Toteż nie bardzo mnie wzruszyła wiadomość Andzi, że od dwóch dni coraz to przychodzi jakiś wysoki major i pyta o mnie. Andzia też wspomniała, że jego czapka ma denko granatowe. Wreszcie mnie zastał. Był to Rosjanin nie mający w sobie nic wulgarnego, wprost wykwintny w swych manierach, wysoki blondyn. Przedstawił się jako major Bedjajew. Usiadł i oświadczył mi bardzo grzecznie i bardzo spokojnie, że u mnie zamieszka. Odpowiedziałam, że mam już sublokatorów i że zresztą mieszkanie moje, jako członka uniwersytetu, jest zwolnione od rekwizycji, i wskazałam na bumagę wiszącą na drzwiach, jeszcze od chwili pokonania Pawłyszeńki. Major tego 18 Jego imię i nazwisko znalazła córka w Warszawie w roku 1996 na jednej z nowszych list katyńskich (K.L.). 22 września 1939-3 maja 1940__________________________5J. wszystkiego wysłuchał, po czym powiedział spokojnie: "Wy już nie jesteście na uniwersytecie", i podał mi pismo, które wyjął z portfela. Pismo było bardzo krótkie, skierowane do Bedjajewa z uniwersytetu, donoszące mu, że jestem zwolniona z pracy. Powiedziałam, że póki nie otrzymam oficjalnego zawiadomienia, nie mogę uważać się za zwolnioną, muszę nawet zaraz iść na uniwersytet, bo mam wykład. Major odpowiedział tonem bardzo układnym, że dobrze to rozumie i że zawiadomienie otrzymam. Poszłam na uniwersytet. W zakładzie nikt o niczym nie wiedział. Poszłam na wykład. Przed wejściem do sali zastąpiła mi drogę nieznajoma pani i poprosiła o chwilę rozmowy w cztery oczy. Weszły-śmy w boczny korytarz. Tam mi powiedziała, że jest wsypa w ZWZ, że prawdopodobnie chodzi o zdradę, że parę osób z mojej paczki już wzięto, że ją przysłał znajomy inżynier, z którym mieszka w jednym domu. Przypomniałam sobie w tej chwili nazwisko jej na drzwiach parterowych tejże kamienicy. Mówiła dalej, że mam uciec natychmiast, do mieszkania nie wracać. Wierzyłam tej osobie, ale mi nie było wolno bez rozkazu wdawać się w rozmowy z nią, zresztą wiedziałam, że ów inżynier jest człowiekiem bardzo szlachetnym, ale i nerwowym, więc to, co mówiła, nie wydało mi się koniecznie ścisłe. Powiedziałam, że nic nie rozumiem, o niczym nie wiem i że muszę iść na wykład. Weszłam na salę i mówiłam o wczesnych rzeźbach Donatella. Tego samego dnia otrzymałam drogą oficjalną paszport kategorii I, tj. zamianowano mnie jako profesora uniwersytetu obywatelką sowiecką najwyższej użyteczności dla państwa. Wiedziałam, że taki paszport, wydawany rzadko, chroni "absolutnie" przed wywozem i że władze sowieckie zamanifestowały w ten sposób, że dla moich kwalifikacji naukowych przeszły do porządku dziennego nad hańbą mojego pochodzenia. Na drugi dzień, 11 kwietnia rano przyszło pismo, takie samo jako to, które pokazywał Bedjajew, zwalniające mnie z pracy na uniwersytecie, zaadresowane do zakładu. Profesor Podlacha*, stojący na czele zakładu, poszedł w tej sprawie do "rektora" Marczenki, który mu oświadczył, że obowiązkiem jego jest nie ujmować się za takimi jak ja profesorami, tylko szkolić profesorów spośród synów robotników. 52 Lwów Tego dnia wieczorem poradzili mi przyjaciele, abym przez parę nocy w domu nie spała, skoro straciwszy pracę, jestem już tylko zwykłą "pomieszczycą", w dodatku taką, o której mieszkanie stara się major NKWD. Niechętnie się do tej rady odnosiłam, lecz ustąpiłam dla zasady, uważając wszelką brawurę za niedopuszczalną. Spędziłam więc noc u Wisi Horodyskiej, która miała wolną kanapę. Przegadałyśmy długie godziny, byłyśmy bowiem pod strasznym wrażeniem licznych aresztowań dni ostatnich. Wzięto w wielu wypadkach głowy rodzin, przede wszystkim lekarzy i ziemian. Wiedzieliśmy, że są oni jeszcze we Lwowie, wwiezieniu u Brygidek. Następny dzień, 12 kwietnia, przeszedł normalnie; po południu odbyła się zwykła lekcja angielskiego w mojej bibliotece, po czym wyszłam z mieszkania. Po kolacji u przyjaciół odprowadził mnie znajomy "do noclegu", około dziesiątej przechodziliśmy pod moim domem. Położyłam się na gościnnej kanapie. Spałyśmy źle, całą noc jeździły samochody i dorożki, panował dziwny ruch. O świcie obudziła nas stróżowa z wiadomością, że w nocy zabrano pół Lwowa. Poszłyśmy do okien. Przy bardzo bladym świetle poranka przejeżdżały samochody ciężarowe pełne ludzi. Jadący byli ubrani dobrze, pamiętam panie w welonach żałobnych, siedzące na wozach jak posągi. Żołnierze Armii Czerwonej i milicjanci pilnowali ich, stojąc na stopniach. Gdyśmy tak patrzyły, wszedł ów znajomy, który mnie odprowadzał wieczorem. Miał dziwny wyraz twarzy, gdy mi w milczeniu wręczał paczkę. Rozwinęłam ją - były tam moje przybory toaletowe i trochę bielizny. "To Andzia pani posyła, pani nie może wracać. Są w pani mieszkaniu i czekają". Dowiedziałam się wtedy, że przyszli wieczorem, siedzieli już u mnie, gdy przechodziłam tamtędy, wracając z kolacji. W nocy przyszło ich więcej w pełnym uzbrojeniu, wreszcie było ich ośmiu. Od Andzi żądano z karabinami w ręku, by zdradziła, gdzie nocuję. Dziewczyna uporczywie twierdziła, że o niczym nie wie. Nad ranem wreszcie poszli, pilnowali jednak domu z ulicy. Wówczas Andzia się wymknęła, lecz nie przyszła do mnie, tylko odeszła w kierunku przeciwnym, by zmylić wartę. Pobiegła do rnoich przyjaciół i poprosiła o ostrzeżenie mnie. 22 września 1939-3 maja 1940_________________________53 Tymczasem nadchodziły wiadomości z różnych stron miasta. W południe już wiedzieliśmy, iż osoby zabrane znajdują się znów w wiadomych pociągach na dworcach Lwowa. Tym razem byli to wyłącznie ludzie z miasta, rodziny oficerskie, emerytowani urzędnicy, lekarze oraz ziemiaństwo. Te cztery grupy zostały wówczas straszliwie przetrzebione, przy czym zabrano między innymi i te wszystkie rodziny, których ojcowie'byli aresztowani parę dni wcześniej. Z "bieżeńców", to znaczy z uciekinierów z zachodu pochodzących, nie wzięto wówczas nikogo. Spośród ziemiaństwa poszli w pierwszym rzędzie ci, którym sowiety z ich byłych majątków wystawiły świadectwo pochlebne. "Pomieszczyk" bowiem, który nie tylko nie jest krwiopijcą, ale jeszcze i zdradza zmysł społeczny, zadaje kłam propagandzie i jest tym samym niebezpiecznym wrogiem rewolucji. Znowu ludność miejska i podmiejska rzuciła się na dworce, znowu podawano do wagonów wszystko, co się podać dało, znowu przemycali się księża. Mienie zesłańców ulegało natychmiastowej sprzedaży, z tym że uzyskane fundusze miały być im przesłane w gotówce. Wiem o wypadkach, w których to rzeczywiście miało miejsce. Do mojego mieszkania sprowadził się pierwszego dnia major Bedjajew. Część mebli spalił, "bo ich nikt nie chciał", część ukradł stróż. Zginęły wówczas moje notatki oraz przede wszystkim biblioteka naukowa, nie mówiąc o rzeczach innych, na przykład pamiątki po zmarłych. Wiem, że tysiące, a nawet miliony ludzi w Europie przeżyło to samo w ciągu tych ostatnich lat, lecz ta świadomość nie tylko nie jest pociechą, przeciwnie, sprawę pogarsza. Im więcej jest wśród nas ludzi wyzutych z własnej przeszłości, tym groźniejszy jest zanik tradycji, kontynuacji duchowej, po prostu - kultury. Ja tymczasem musiałam się ukrywać. Nie mogłam pozostać u osób, o których wiadomo było, że się ze mną przyjaźniły, ponieważ wiedziałam, że jestem poszukiwana. Ukryli mnie wówczas znajomi, nie mający żadnych obowiązków przyjaźni wobec mnie. Okres ten trzytygodniowy był dla mnie niesłychanie przykry; świadomość, że nieustannie narażam swych opiekunów, ciążyła mi niewymow- 54___________________________________Lwów nie. Spodziewałam się NKWD przy każdym dzwonku, drżałam o moich gospodarzy, a sama nie bardzo wiedziałam, co począć. Wydawało mi się, że przejście pod okupację niemiecką nie ma celu, że pod Hitlerem nie ma możliwości pracy, że natomiast zadaniem moim jest - skoro już tu wytrwać, już się tutaj bliskiej "chwili zmartwych-wstalnej" doczekać nie mogę -wydostanie się za granicę, do Włoch, a stamtąd do Rządu do Francji i do krajów anglosaskich. Myślałam wówczas, że tam nie wiedzą, co się u nas dzieje, że im brak informacji, skoro audycje radiowe mówiły zawsze i wyłącznie o terrorze i okrucieństwie okupacji niemieckiej! Jak na złość, przedostanie się w owej chwili przez Karpaty na Węgry czy do Rumunii było niemożliwe. Ostatnie grupy wpadły co do jednej, nikt z przewodników już nawet próbować nie chciał, tak pilnie była w owych dniach strzeżona granica. Dziś, gdy piszę te słowa, mam serce pełne wdzięczności dla Woli Wyższej, która wówczas pokrzyżowała owe nierozumne plany i pozwoliła mi w ten sposób pozostać i pracować w Kraju jeszcze dwa lata. Lecz wówczas trzeba było czekać, a to właśnie było najgorsze. Starałam się w miarę możności wykorzystać czas i przygotować robotę za granicą. Na razie chodziło o pierwszy etap -o Rzym. Odzyskawszy łączność z księdzem Włodzimierzem Cieńskim, kazałam go zapytać, czybym się mogła z nim przed wyjazdem zobaczyć, gdyż jadąc do Rzymu, chciałabym mieć informacje i dyrektywy, co powiedzieć w Watykanie. Pewnego dnia ks. Cieński dał znać, że będzie na Poczcie Głównej o piątej po południu, że go Wisia Ho-rodyska ma stamtąd zaprowadzić do mnie. Przygotowałam więc szereg pytań i czekałam z niecierpliwością na człowieka, do którego czułam tyle zaufania. Byłam pewna, że ta rozmowa pożegnalna, na której mi tak zależało ze względów osobistych, da mi wskazówki decydujące co do pracy informacyjnej, do której się przygotowywa-łam. Minęła godzina szósta - nie przyszedł nikt. Wreszcie około siódmej zjawiła się Wisia, była jednak sama. Popatrzyłam na nią i powiedziałam: "Cieński aresztowany". - "Tak". Z jej wiadomości wynikało, że został zabrany po południu z własnej kancelarii parafialnej, w sutannie, jak tego pragnął. Mawiał bowiem nieraz do mnie: 22 września 1939-3 maja 1940_________________________55 "Wezmą mnie kiedyś na pewno, byleby wzięli w sutannie. Teraz trzeba nieraz chodzić po cywilnemu, żeby ludzi nie narażać, do których się idzie, a ja nie mani ochoty przejechać się w głąb Rosji w tym przebraniu". Aresztowanie to wywołało we Lwowie ogromne przygnębienie, szczególnie że wówczas wstrząs wywołany przez wywóz masowy jeszcze bynajmniej nie osłabł. Ludzie od tego czasu miesiącami spali z prowiantem i strojem narciarskim przy łóżku. Byli tacy, którzy po prostu pragnęli wywozu, bo nie mogli dłużej wytrzymać czekania. Trzeba było jednak pomimo wszystko zdobyć dyrektywy dotyczące audiencji u papieża. Kazałam więc zapytać arcybiskupa Twar-dowskiego, czy chce mnie widzieć, ponieważ się wybieram do Rzymu. W odpowiedzi wyznaczył mi dzień, w którym miałam być na mszy rano o siódmej w klasztorze, gdzie mieszkał od czasu eksmisji z pałacu. Po mszy, gdy będzie wracał z kaplicy do swoich pokoi, miałam iść za nim. Ubrałam się więc możliwie odmiennie niż dotychczas - chustka na głowę, okulary na nos, a koszyk z flaszką wódki pod pachę - i pomaszerowałam do owego klasztoru. Tam byłam na mszy odprawionej przez arcybiskupa, a gdy wychodził, poszłam za nim. Kazał mi czekać chwilę na siebie w małej rozmównicy, miałam więc czas się wyzuć z owych cudacznych dodatków, nim wrócił. Gdy usiedliśmy, zaczęłam mówić, że się wybieram do Rzymu, że będę zapewne na audiencji u papieża, że proszę o zlecenie, co mam powiedzieć. Starzec słuchał uważnie. Gdy skończyłam, powiedział z uśmiechem: "Niech pani powie Ojcu św., że nam jest bardzo dobrze. Niech pani mu powie, że kler cały, dosłownie cały, bo bardzo nieliczne słabe jednostki odpadły w pierwszej chwili - ich ucieczka była dla nas raczej pomocą - że kler cały trzyma się doskonale. Że udało się dość licznym księżom pojechać w głąb Rosji z zesłańcami, że inni - może my wszyscy - czekamy na wywóz albo na cokolwiek, co by nas spotkać miało, ale że propaganda antyreligijna w szkołach nie chwyta, że ludność, a przede wszystkim inteligencja, która się dawniej trzymała z dala, garnie się do nas, że duża ilość ludzi przystępuje do Komunii, widzimy to po nadzwyczajnie zwiększonym zapotrzebowaniu na hostie. Niech pani powie Ojcu 56___________________________________Lwów św., że przesyłam mu wraz z całym klerem i wiernymi mojej archidiecezji wyrazy przywiązania bez granic, a dla Stolicy Apostolskiej zapewnienie oddania aż do ostatniej kropli krwi. Tylko niech pani nie zapomni mu mówić, jak bardzo wszystko jest dobrze". Patrzyłam i słuchałam. Wiedziałam, że ten starzec jest człowiekiem skromnym, bez silniejszej indywidualności19. Zrozumiałam wówczas, jak potęga idei może wynieść jej reprezentanta wysoko ponad wszelkie ludzkie cierpienia, niepokoje czy obawy - nawet ponad napięcie heroizmu, w sferę zupełnej pogody, w której istnieje jedynie już to, co jest istotne. Gdy skończył, pobłogosławił mnie na drogę. Widziałam wówczas, że go ogarnęło wzruszenie, gdy żegnał osobę, która tworzyła w tej chwili ostatnią może łączność między nim a Rzymem. Potem powiedział zmienionym, prawie wesołym głosem: "A teraz proszę się tu przy mnie ubierać!" Już chustka na mojej głowie bardzo mu się podobała, ale gdy zobaczył flaszkę od wódki wystającą z mojego koszyka, ucieszył się jak dziecko i uśmiał serdecznie. Wychodząc stamtąd, poczułam się bardzo mała. Tymczasem szła wiosna, ta wiosna tak upragniona, tak oczekiwana, a z nią zamiast wyzwolenia straszna wiadomość - że alianci opuścili Norwegię! A więc to jeszcze nie koniec, jeszcze się to przeciąga!20 Jakżeż to długo ma potrwać?! W owych dniach musiałam zmienić kwaterę i przenieść się do innych znajomych, nie mogąc zbyt długo pozostać w jednym mieszkaniu, szczególnie że jedyne okno mojego pokoju wychodziło na mały dziedziniec, a naprzeciwko mieszkał milicjant. Pomimo że wietrzyłam tylko przez drzwiczki od pieca, milicjant jednak począł się mną interesować. Okna mojego nowego, obszernego przybytku wychodziły na niezabudowaną parcelę, na której rosła duża stara brzoza. Gałęzie jej w owej chwili właśnie pokrywały się zielenią maleńkich liści. Nie miałam żadnych wątpliwości i wszystkim to powtarzałam, że nim te liście opadną, wrócę do wolnego Lwowa, jednak myśl o wyjeździe była dla mnie niewymownie ciężka! Tymczasem trzeba było 19 Nie znałam go osobiście, bo Komarno należało do diecezji przemyskiej, a nie do archidiecezji lwowskiej (K.L.). 20 Niemcy przełamali obronę norweską 10 VI 1940 r. 22 września 1939-3 maja 1940_________________________57 jechać koniecznie, a tu przedostanie się przez góry było ciągle niemożliwe! Przyszły natomiast wiadomości, że przejście na Węgry przez Zakopane jest o wiele łatwiejsze. Musiałam się więc zdecydować na rzecz, której dotychczas w rachubę nie brałam, postanowiłam "pójść pod Hitlera" i stamtąd dopiero przedostać się na Węgry. Właśnie wtedy przygotowywał się drugi transport legalny wracających na zachód "bieżeńców", ludzi, którzy w czasie kampanii wrześniowej uciekli na wschód, gdzie było "bezpiecznie". Komisja niemiecka urzędowała we Lwowie razem z sowiecką. Przyjaciele zajęli się mną, a jeden znajomy, który nie miał wobec mnie najmniejszych jakichkolwiek zobowiązań, zaproponował mi rzecz, którą, acz z ciężkim sercem, przyjąć musiałam. Nie było już po prostu innego wyjścia. Miał wszystkie papiery i jechał do Krakowa. Oświadczył gotowość zabrania mnie ze sobą21. Początkowo sprawa wyglądała tak, jakbym mogła jechać tylko jako żona tego pana, i że trzeba będzie wziąć z nim ślub sowiecki, tzn. pięciorublowy, bo tyle wynosiła taksa urzędowa. Gdy się okazało, że wystarczy, jeśli będę jego siostrą, odetchnęliśmy, przyznam, oboje. Sfabrykowano mi więc papierki na jego nazwisko. Profesor chemii naszego uniwersytetu w nocy, w swoim zakładzie wywabił moje nazwisko z mej zielonej karty identyfikacyjnej, bez naruszenia w tym miejscu zielonego koloru karty, i wpisał nazwisko mego "brata". Zbliżał się moment rozstania i wyjazdu. Choć wiedziałam, że jestem już tylko ciężarem dla wszystkich, miałam jednak wrażenie dezercji. Poza tym obarczałam obcego mi prawie człowieka swoją poszukiwaną przez Sowietów osobą i narażałam go straszliwie. Rozstawałam się z przyjaciółmi najbliższymi oraz z najwierniejszą An-dzią. Nikt nie wiedział, kiedy ci ludzie pojadą wszyscy w głąb Azji lub gdziekolwiek ich ta dzicz zawlecze. A ja jechałam wprawdzie w nieznane, ale zawsze na zachód i - bądź co bądź - uciekałam. Może mniej ciężkie byłoby to przejście, gdybym wówczas była wie- • 21 Przypis pisany 30 X1996 r. Czytam te pamiętniki raz jeszcze, by je kontrolować. Niestety w wielu wypadkach piszę bardzo chwalebnie i z wdzięcznością o ludziach, których nazwisk wówczas wymienić nie mogłam ze względu na ich bezpieczeństwo, a dziś tych nazwisk oczywiście nie pamiętam (K.L.). 58____________________________________Lwów działa, że nie dla pochodzenia jestem poszukiwana, tylko z powodu wsypy w ZWZ, bo nas zdradził "Kornel", wysoki major, do którego czułam wstręt, i że dziś, gdy piszę, z całej tej naszej paczki lwowskiej żyje już tylko ksiądz Cieński, pan Jan Jaworski i ja! Bolesna chwila wyjazdu przypadała akurat na wieczór dnia 3 maja. Noc była jasna, wiosenna, ciepła. Dorożka nas wiozła przez miasto tak niezmiernie mi drogie - pamiętam jak dziś strzelistą sylwetę kościoła Bernardynów w świetle księżyca - jechaliśmy do dużego garażu, skąd jeszcze przed świtem miał wyruszyć samochód ciężarowy, aby nas zawieźć do Przemyśla. Wyjechaliśmy że spóźnieniem, tak że już dniało, gdyśmy opuszczali Lwów i patrzyli na kopuły św. Jura i na wieże św. Elżbiety. Było nas osób dwadzieścia kilka, ale nikt się do nikogo nie odzywał. Tak minęliśmy Gródek Jagielloński i drogę, która stamtąd skręca na lewo. Stał tam drogowskaz z napisem: DO KOMARNA. Dopiero gdyśmy już i tamtędy przejechali, poczułam nagle po raz pierwszy, że mnie teraz już nic z żadnym na świecie miejscem nie wiąże, że oderwana od wszystkiego, co osobiste, jadę w świat. W Przemyślu roiło się od znajomych. Ciągle się ktoś na ulicy rzucał na mnie z okrzykiem radości, ponieważ słyszał, że dawno nie żyję, że uciekając z mieszkania spuściłam się po rynnie, że zostałam zabita na zielonej granicy. Kłopotliwe te gadania i okrzyki pochodziły oczywiście od różnych "niebłagonadiożnych" osób, które się wówczas zjechały w Przemyślu, ale dla każdego z nas były wielce niewygodne. Tego dnia odnalazłam, w jego ówczesnym mieszkaniu, biskupa sufragana, ks. Tomakę*, którego dobrze znałam. Przyszło mi bowiem na myśl, że może mieć wiadomości do przekazania ordynariuszowi, który przebywał po stronie niemieckiej. Biskup Tomaka przyjął mnie z wyraźnym ojcowskim zaniepokojeniem: "Co pani tu jeszcze robi?" "Staram się wydostać, Ekscelencjo" - odpowiedziałam. Biskupowi Bardzie przekazał przeze mnie sporo wiadomości. Wreszcie trzeciego dnia stanęliśmy do rewizji sowieckiej. Była nadzwyczaj dokładna. Zdobyli na nas sporo biżuterii i szczególnie dużo złotych polskich, na które polowali z łapczywością wprost na- 59 22 września 1939-3 maja 1940 miętną, choć u nich już dawno - bo od grudnia - były nieważne. U mnie pomimo wszystko nie znaleźli większej sumy, która była ukryta pod podszewką skórzanej torby, oraz perełek zaszytych w kołnierz mego płaszcza. Po rewizji kontrolowali dokumenty. Mój papierek nie zwrócił zresztą tak bacznej ich uwagi, ze względu na wzorowy porządek w papierach mego "brata". Następnie ustawili nas czwórkami i kazali iść na most. Przechodziliśmy między wartami rosyjskimi, które wołały na nas: ,JDo swidanija w Krakowie!"22. Byli oni, jak wszyscy żołnierze Armii Czerwonej, brudni, nieogole-ni, źle umundurowani. Gdyśmy dochodzili do połowy mostu, ujrzeliśmy idącą na nasze spotkanie grupę wojskowych niemieckich, ludzi wspaniałego wzrostu, wyglądających świetnie, ubranych w lśniące mundury. Z nimi szły pielęgniarki Czerwonego Krzyża w białych fartuchach. "To jednak jest Europa", odezwały się głosy w naszych rzędach. 1 Nie pojęłam wówczas proroczej treści tych słów (uwaga z 30 X1996 r. - K.L.). Rozdział II KRAKÓW ( ) Zeszliśmy z mostu. Stanęliśmy na gruncie Generalnej Guberni. Żołnierze niemieccy nas obstąpili. Po krótkim postoju kazano nam maszerować. Tak szliśmy czwórkami przez Zasanie "Deutsch--Przemyśl". Oczy zmęczone cyrylicą odczytywały z lubością polskie napisy na szyldach. Opodal stały małe grupki przypatrujących się nam ludzi. Gdzieniegdzie kobiety powiewały chustkami w naszą stronę. Widać było, że się zbliżyć nie śmią, robiły wrażenie jakby zastraszonych. Zaprowadzono nas do koszar. Brud tam panował nadzwyczajny. Nie było gdzie usiąść, o umyciu się nie było co marzyć. Spędziliśmy dwa dni na walizkach - wreszcie wywołano kobiety i dzieci ze wszystkimi rzeczami. Znowu nas ustawiono czwórkami i zaprowadzono do łaźni. Tam kobiety w fartuchach kazały nam się rozebrać zupełnie, rzeczy włożyć do numerowanego worka, ten sam numer wypalony na drewnianej tabliczce kazano nam sobie uwiesić na szyi. Miałam numer 57 - pamiętam doskonale - bo mi się udało tabliczkę ukryć i wynieść. Długoją prze-chowywałam. Chciałam po wojnie mieć dowód, że mi kazano, zupełnie rozebranej, nosić numer uwieszony na szyi. (Taka byłam wówczas jeszcze przeczulona!) Wreszcie nas znowu w łaźni ustawiono, tym razem parami i gnano pod tusz wśród krzyku: ,Jlatten ______________________________61. hinaus!"1 Stamtąd, przy tym samym akompaniamencie, defilowałyśmy z podniesionymi rękami przez wąskie przejście do drugiej sali. Przy drzwiach stało dwóch mężczyzn w białych płaszczach. Naprzeciw usadowiono chłopców mających 11 czy 12 lat, których specjalnie spośród nas w tym celu wywołano. Przechodziłyśmy tamtędy, już nie parami, tylko po jednej. Mężczyźni w białych płaszczach zaglądali nam do ust, a jeśli którakolwiek z nas nie podnosiła rąk dość wysoko, podrywali te ręce i zaglądali pod pachę, wyraźnie szukając złota, czy biżuterii. Znaleźli też sporo. Po tej "dezynfekcji", równie dokładniej, jak bogatej w łup (także o ile chodzi o nasze worki z rzeczami) kazano nam się ubrać z powrotem i wygnano na dwór. Jedna z nas zemdlała. Wówczas przystąpiła do niej pielęgniarka Niemieckiego Czerwonego Krzyża, z tak nieprawdopodobnym wrzaskiem, że się zaraz obudziła. Po czym zaprowadzono nas znowu czwórkami do bardziej czystych koszar. Tam nawet można było leżeć na słomie. Czwartego dnia wieczorem nastąpił wymarsz na kolej i wyjazd do Krakowa. Gdy nareszcie pociąg ruszył, większość podróżnych dawała wyraz swej radości, że "nareszcie"; wielu usnęło po ogromnym zmęczeniu, niektórzy zaś stali w pogodną noc wiosenną, patrząc, jak znikają powoli światła zza Sanu i miękkie linie wzgórz za nimi - i rodzinne, wschodnie strony. 8 maja rano - Kraków. Miasto nie zniszczone, słońce i ruch. Na ulicach dużo Niemców, na lepszych sklepach i restauracjach napis: Nur fur Deutsche2. Pomimo to zewnętrzny tryb życia wydawał się stokroć normalniejszy niż we Lwowie, zewnętrzny aspekt o wiele mniej zmieniony. Większość znajomych wówczas jeszcze mieszkała we własnych mieszkaniach, zapraszali na śniadanie, skromne nieraz, ale zawsze podawane na normalnej porcelanie, ze srebrnymi łyżkami i widelcami. Dziwiło nas to po tragicznie wysprzedanym Lwowie i dopiero teraz zrozumieliśmy doniosłość zarządzenia sowieckiego o unieważnieniu złotego. Zabór niemiecki tej katastrofy 1 Szczury precz! 2 Tylko dla Niemców. Kraków 62 ekonomicznej nie przeszedł. Nie przeżył też przede wszystkim azja-tyzacji całego życia oraz nie odzwyczaił się od pewnych zewnętrznych form europejskich. Pamiętam zdziwienie, jakie wywołał u mnie w pierwszych dniach pobytu bilet wizytowy prof. Stanisława Kutrze-by*, który zastałam, wracając do domu. Co za zabawni ludzie - pomyślałam - jeszcze im takich przedpotopowych rzeczy potrzeba! W miesiąc potem sama już zamawiałam sobie bilety wizytowe. Ale w pierwszych dniach ta zewnętrzna kontynuacja dawnych form życia wprost nas raziła i bolała. Wszystkie myśli były skoncentrowane na Lwowie. Kogo znowu wywieźli? Te straszne pytania powtarzaliśmy sobie ciągle nawzajem i zadawaliśmy je co rano znajomym i nieznajomym, do których wychodziliśmy na dworzec, gdy przyjeżdżał pociąg z Przemyśla. U przyjaciół skarżyłam się, że prawie wytrzymać nie można tej świadomości, że się jest samemu względnie bezpiecznym, podczas gdy przyjaciele mogą w każdej chwili wyjechać w głąb Azji. Nie wiedziałam w pierwszej chwili, dlaczego to moje powiedzenie wywołało wesołość moich gospodarzy., Widać, żeś bardzo niedawno przyjechała, jeśli się czujesz względnie bezpieczna. Pociesz się, minie ci to prędko". To, co mnie osobiście od chwili przyjazdu najwięcej bolało, o tym mówić nie mogłam. Ponieważ wyjechałam ze Lwowa w takich warunkach, że nie zdołałam zdobyć jakichkolwiek kontaktów do Krakowskiej Komendy ZWZ, nie miałam żadnych nadziei powrotu do pracy względnie przedostania się jako kurier na Węgry, do Włoch i dalej, o czym marzyłam. W cztery dni jednak po moim przyjeździe zjawiła się u mnie Maria (Dzidzia) Krzeczunowicz* ze Lwowa. Zdziwiłam się wizytą osoby prawie mi nie znanej. Siadła i powiedziała: "Pani należy do ZWZ". Zdziwiłam się jeszcze trochę więcej. "Przyjechał ktoś ze Lwowa, kto na pani ręce przysięgę składał. Stąd Dowódca wie o pani i oczekuje pani jutro o 14.30". Tu podała dokładny adres i sposób pukania do drzwi. Na drugi dzień poszłam. Otworzyła Dzidzia i Renia Komorowska, która kiedyś we Lwowie wpadła do mnie, gdy składałam opatrunki. Obie były obecne przy rozmowie, którą następnie przeprowadził ze mną mężczyzna w średnim wieku, raczej niskiego wzrostu, o smagłej twarzy, który patrzył ___ ___ 63 na mnie uważnie ciemnymi bardzo oczami. Pytał o Lwów, o szczegóły wsypy, o moją pracę. Następnie mi oświadczył, że dła mnie tutaj na razie roboty nie ma. Powiedziałam o moich zamiarach wydostania się za granicę i starałam się je umotywować. Otrzymałam natychmiastową zgodę i obietnicę przerzucenia mnie jako kuriera na Węgry mniej więcej za dwa tygodnie. Na drugi dzień powiedziała mi Dzidzia, że rozmawiałam z dowódcą Okręgu Krakowskiego, a mężem Reni - Tadeuszem Komo-rowskim*. Trzeba więc było szykować się do drogi i znowu czekać. Ponieważ Dowódca kazał mi się przygotować i trenować na dłuższy marsz przez góry - latałam więc po Krakowie i bliższej okolicy przez szereg godzin dziennie. Znajomi, którzy mnie spotykali, mieli wrażenie, że mam widocznie bardzo nadwerężone pod okupacją bolszewicką nerwy, bo ciągle bardzo szybkim krokiem pędzę "na space- ry". Poszłam też wówczas do księcia metropolity Sapiehy*, który mnie przez całe moje życie znał. Przywitał mnie serdecznie i z wesołym wyrazem twarzy zapytał: "Krąży o pani pewna opowieść wodociągowa, o bolszewiku w pani mieszkaniu. Wiem, że mi pani jej szczegółowo opowiedzieć nie może, ale bardzo pragnę wiedzieć, czy odpowiada prawdzie". Zrozumiałam, że tu chodzi o Pawłyszeń-kę, który mył głowę w moim klozecie, i zapewniłam arcybiskupa, że to, co słyszał, jest zgodne z rzeczywistością, jeśli chodzi o problem mycia głowy. Ucieszył się niepomiernie. Przeszliśmy na tematy inne. Powiedziałam, prosząc o zachowanie tajemnicy, że się wybieram "przez zieloną granicę" na Węgry i do Rzymu. Zapytałam, co mam tam powiedzieć. Piękna twarz mego rozmówcy przybrała wyraz ogromnego przygnębienia, którego nigdy u niego nie widziałam. "Niech pani powie, żeby zawiadomili papieża, że fakt, iż się do Polaków w ogóle nie odzywa, ma skutki niebezpieczne, jeśli chodzi o nastroje antyrzymskie w Kraju. Robimy, co możemy, ale nie mamy sposobu przeciwdziałania, bo przecież jest prawdą, że się papież w tak straszliwej naszej katastrofie w ogóle do Polaków nie zwraca. Po drugie, niech pani powie, żeby Kraków 64 nuncjusz w Berlinie, Orsenigo, do Dachau i w ogóle do naszych księży uwięzionych nie jeździł. Jego wizyty ogromnie ich rozgoryczają, gdyż on bynajmniej nie jest bezstronny, a na domiar strasznie nietaktowny". Gdy się żegnałam, kazał mi jeszcze wrócić bezpośrednio przed podróżą. Poza tym starałam się chociaż dowiedzieć jak najwięcej o tym, co się działo w Generalnej Guberni oraz w tragicznych prowincjach zachodnich wcielonych do Reichu. Stamtąd przyjeżdżali wysiedleni Polacy długimi pociągami. Ale teraz, gdy już pocieplało, było ich mniej. Tłumaczono mi, że Niemcy wysiedlają masowo tylko w wielkie mrozy. (Prawdziwość tego powiedzenia już w następną zimę została dobitnie potwierdzona). Sam Kraków wówczas był pod bardzo silnym wrażeniem masowych aresztowań ulicznych z dnia 3 maja, gdy brano widocznie dla samej tej daty - bo żadnych manifestacji nie było - dużą ilość młodych mężczyzn, na ulicach, w lokalach, na dworcu. Wtedy to usłyszałam po raz pierwszy słowo, które miało zająć tak wielkie miejsce w słowniku każdego z nas, słowo: ŁAPANKA. Od tego czasu to słowo tak głęboko weszło i w życie, i w świadomość naszą, że sobie dnia powszedniego bez niego wyobrazić nie mogliśmy. Pytaliśmy, dokąd ich wiozą? - na roboty do Niemiec, szczególnie do kamieniołomów lub do obozów koncentracyjnych -brzmiała odpowiedź. Niemieckie obozy koncentracyjne były nam już wówczas do pewnego stopnia znane, głównie z Sonderaktion Krakau, tj. z osławionej sprawy profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, o której się wówczas nareszcie prawdy dowiedziałam. W maju, gdy przyjechałam do Krakowa, starsi profesorowie, którzy nie zmarli w obozie, byli już zwolnieni; młodszych, poniżej lat 40, trzymano wtedy jeszcze w Dachau. Wrócili oni później, po jednemu. Odbywało się wówczas co czwartek nabożeństwo w ich intencji w kościele św. Anny, przed obrazem św. Jana Kantego. Żony i matki modliły się tam o ratunek dla mężów i synów. Doświadczyłam wówczas na sobie, że mogą zajść okoliczności, w których wypowiedziane tysiące razy w życiu słowa modlitwy nie chcą już przejść przez gardło - słowa: "Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"... _____________________________65 W owych dniach otrzymałam wiadomość, że muszę jeszcze trochę zaczekać, gdyż tym razem jako kurier idzie ktoś inny, poszukiwany przez Niemców, a ja, której na razie nic nie grozi, mam czekać następnej okazji. Tymczasem na świecie wypadki toczyły się szybko. Padły Belgia i Holandia, Włochy weszły do wojny3, Francja była poważnie zagrożona. We Francję wierzyliśmy wszyscy niezłomnie, z przywiązania do niej i podziwu, w jakim nas wychowano, oraz z żywej jeszcze w nas starszych pamięci jej bohaterstwa w okresie I wojny. Na cześć kapitulacji Francji4 bito w Krakowie we wszystkie dzwony, górował głos Zygmunta. Była to specjalna atencja, działo się to na specjalny rozkaz wyższych władz niemieckich. Krakowianie w gorący dzień czerwcowy zamykali okna i zatykali uszy, żeby dzwonu nie słyszeć. Po południu poszłam posłuchać radia. Była to zresztą jedyna rzecz "nielegalna", którą wówczas robiłam, za to uprawiałam ją dość regularnie. W tym dniu przez BBC przemawiał Chur-chill. Powiedział tylko parę zdań glosem zmienionym: "Wiadomości z Francji są bardzo złe. Pomimo to nie zapomnimy o rycerskim narodzie francuskim. As the only champion nów in arms, we will do our best to defend our island and we willfight, until the curse of Hitler is liftedfrom the brows ofmen5". Kraków tonął we flagach. Wokoło Rynku wbito co półtora metra ogromne pale białe, a na nich powiewały krwawo czerwone wielometrowe płachty z naszytym białym kołem. Na kole widniał ów tajemniczy czarny znak - symbol zła. Te bataliony swastyk miały być wyrazem radości der urdeutschen Stadt Krakau6. Tej samej nocy zarejestrowano w tymże Krakowie sześćdziesiąt parę samobójstw. 3 Wojska niemieckie wkroczyły do Belgii i Holandii 10 V 1940 r., miesiąc później, 10 VI, Włochy wypowiedziały wojnę Francji. 4 Bezwarunkową kapitulację Francja podpisała 22 VI1940 r. w Compiegne. 5 "Jako jedyny naród zdolny do walki po tej stronie barykady, będziemy się starać bronić naszej wyspy i będziemy walczyć dopóty, dopóki nie uwolnimy ludzi od przekleństwa Hitlera". 6... rdzennie niemieckiego miasta Krakowa. 66 Kraków Lecz nawet wśród tych, którzy wbrew wszystkiemu pragnęli żyć i walczyć dalej, wielu już nie wierzyło w zwycięstwo, a nawet ci, którym dane było, jako szczególna może łaska losu i źródło sił, nie wątpić ani godziny w klęskę Niemiec, nawet ci wiedzieli od owego dnia, że teraz długo nie nastąpi koniec, że to może trwać jeszcze rok cały, a może nawet i dwa!... Losy Europy zależały teraz od losów Anglii. Słowa Churchilla: "we will do our best to defend our island"1, były przerażające, bo wyraźnie świadczyły o tym, w jakim niebezpieczeństwie znajdowała się Wyspa Wolności. W tym czasie zrodziło się w nas wszystkich głębokie uczucie, które przez szereg lat miało odgrywać tak wielką rolę w naszym myśleniu i w naszych sercach: miłość do Anglii. Było w tym uczuciu wszystko; i świadomość roli Anglii wobec kultury Europy, której była ostatnią ostoją, tej kultury, tworzącej istotę bytu duchowego Polaków, i był zawód straszliwy, sprawiony świeżo przez Francję, w którą tak niedawno byliśmy wszyscy wpatrzeni. Ta miłość zawiedziona skierowała się z tym większą intensywnością ku Anglii, potężnej, mądrej i niezmiernie prawej, atak mało nam dotychczas znanej. Na tej wierze oparliśmy się z całą siłą, z całym bezgranicznym zaufaniem; a świadomość, że ten wielki nasz sprzymierzeniec sam może się wkrótce znaleźć w niebezpieczeństwie, potęgowała jeszcze nasze przywiązanie i naszą ofiarną potrzebę poświęcenia się dla Anglii, aby z nią razem budować nową Europę i w niej silną Polskę. Byli ludzie - zresztą bardzo nieliczni - którzy śmieli twierdzić, że Anglicy są narodem bardzo praktycznym, że nas teraz lubią, bo potrzebują naszej krwi, gdyż niechętnie przelewają własną, ale że się później wobec nas zmienią. Osoby wygłaszające takie zdanie podlegały bojkotowi. Nowa sytuacja polityczna, zajęcie całej Belgii, Holandii, Francji przez Niemcy, wywarła też olbrzymi wpływ na pracę konspiracyjną 7 "... będziemy się starać bronić naszej wyspy"... ______________________________67 u nas. Kontakt z rządem był o wiele trudniejszy, wydostanie się kurierów już fantastycznie uciążliwe od chwili wejścia Włoch do wojny. Byliśmy od owego czasu po prostu osaczeni. Toteż zrozumiałam wtedy i ja, że nie mam szans wydostania się dalej poza Węgry czy Jugosławię; kazałam więc prosić Dowódcę, aby mnie nie wysyłał za granicę, ponieważ plan mój już nie był wykonalny. Nie mając wiele nadziei na przydział w pracy konspiracyjnej, zaczęłam starać się być pożyteczna w legalnej pracy charytatywnej. Zwróciłam się do Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie po dłuższym czasie zostałam dopuszczona do pracy bez stałego przydziału. Na razie, na własną propozycję, rozpoczęłam rejestrację osób wywiezionych z zaboru sowieckiego w głąb Rosji. Tłumy gromadziły się co rano przed moim biurem. Były to duże grupy ludzi, rodziny oficerów znajdujących się w Kozielsku i w Starobielsku, którzy wówczas dawali jeszcze znać o sobie, oraz rodziny wywiezionych, które otrzymywały wiadomości z głębi Azji i przynosiły te kartki w przekonaniu, że osoby objęte tą rejestracją zostaną natychmiast wywiezione z Rosji do Ameryki, Indii czy Kanady i prosiły mnie, abym się jak najprędzej wywiązała z poleconego mi przez Amerykę zadania. Większość wiadomości o wywiezionych pochodziła z Kazachstanu, z ferm kirgiskich, skąd polskie rodziny oficerskie i ziemiańskie donosiły, że mieszkały w stajenkach po owcach. Pisali, że rano chodzi się po wodę, by ją nieść wiadrem 3 km przez stepy. Potem trzeba za pomocą lassa polować na byki, które przez noc pasły się na stepie, aby je zaprząc do pługa i orać. Te wszystkie czynności wykonywały kobiety, oczywiście często kobiety nie trenowane do pracy fizycznej. Jedna z nich pisała: "Czytam teraz strasznie zajmującą książkę pt. Dante n'a rien vu", a druga wyrażała już jedną tylko obawę, by nie umarła przed dziećmi - "Módlcie się o mądrą kolejność śmierci..." Leśniczy z Komarna dał znać, że pracuje na Uralu i że dziecko jest zdrowe. Pomimo mego odcięcia od stron rodzinnych miałam też trochę wiadomości od chłopów z Klicka-Kolonii. Pisali z różnych stron Azji. W treści wszystkie kartki stamtąd były podobne do siebie. Na ścianie naszego biura wisiała mapa Rosji, na której znaczyliśmy chorągiewkami miejscowości lub przynajmniej "obłaście", Kraków 68 z których przychodziły kartki. Najgęstsza grupa chorągiewek obsadziła Kazachstan i okolice Ałtaju. Wstydziliśmy się, że nam o tyle bezpieczniej, boć przecie Niemcy mogą nas wywieźć tylko w głąb Niemiec, chociażby dlatego, że Azji nie mają. Pokazało się wkrótce, że mogą wywieźć i mniej daleko niż w głąb Niemiec, o ile chodzi o pierwszy etap, ale że stamtąd prowadzi zwykle droga dalsza znacznie niż do Kazachstanu. W owych gorących dniach lata 1940 poczęły krążyć po Krakowie pogłoski, że robią jakieś wielkie przygotowania na granicy Śląska, jakby budowali duże baraki czy bloki - wszystko to otoczone drutami i trzymane w ścisłej tajemnicy. Nawet gdyby to wszystko było jawne, wtedy jeszcze nikt z nas nie byłby w stanie pojąć, o co tu chodzi, bo Niemcy budowali OŚWIĘCIM. Mnie lato zeszło na dalszych, nieraz dorywczych zajęciach w Czerwonym Krzyżu, przerywanych rzadko jakimś drobnym zleceniem do wykonania dla ZWZ. Drażniło mnie niewymownie, że żadnych poważnych zadań mi nie dawano. Bezpośredni wówczas mój zwierzchnik w PCK był równocześnie i moim zwierzchnikiem w konspiracji. Ppłk dr Adam Szebesta*, neurolog, człowiek o dużej energii i inteligencji, z bardzo piękną kartą z kampanii wrześniowej, w której brał udział w obronie Zamościa. Do mnie się odnosił z wielką rezerwą i ta rezerwa była wyraźnie powodem mojej bezczynności w konspiracji. Byłam wściekła. Raz udało mi się zdobyć wcale cenną informację i złożyłam mu w tej sprawie należny meldunek. Wysłuchał mnie bardzo uważnie i odpowiedział z pewną irytacją, która mnie zaskoczyła: "Przyniosła pani ważną wiadomość, otrzymała ją pani porządnie się narażając - a ja byłem tak bardzo do pani uprzedzony". "Nie ukrywał mi tego pan pułkownik" - odpaliłam. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. "A czym sobie pani to moje uprzedzenie tłumaczy?" - "Nigdy mi pan nic nie dał do roboty, więc zawinić nawet nie mogłam. Może tu więc tylko chodzić o coś, za co nie jestem odpowiedzialna, chyba o moje pochodzenie społeczne". - "Tak jest". Teraz cię mam - pomyślałam. - Kraj krwią spływa, a te głupstwa jeszcze stawiają zapo- _____________________________69 ry między walczącymi o wolność Polski! "Panie pułkowniku, dlaczego pan, nie lubiąc mego klasowego pochodzenia, nigdy się nie zapytał, jak ja się do niego odnoszę? A jeśli to moje nazwisko, którego przecież nie wybrałam, uważam za zwiększenie jeszcze mych zobowiązań wobec Kraju? Przecie ono tylko dlatego jest znane, że ci ludzie się bili - i to podobno nieźle, skoro tak często dowodzili! Bili się we wszystkich większych potrzebach Rzeczypospolitej od Grunwaldu po Wiedeń, ja jestem z tego, co boli! Ja im dziś nie chcę wstydu przynieść, mam prawo prosić o to, by mi było danym pracować i narażać się. Czyż to jest chwila na takie bzdury, jak przesądy klasowe?". Na tym musiałam ten monolog zakończyć, bo Adam Sze-besta już stał przede mną, złapał mnie (niezbyt łagodnie) za obie ręce i całował je na przemian w tempie przyspieszonym. Od tego dnia był jednym z moich najbliższych przyjaciół. Wiadomości ze świata były coraz bardziej alarmujące, bitwa nad Wielką Brytanią8 rozgorzała, a propaganda niemiecka obiecywała szybki koniec wojny... Cały naród polski łączył się w duchu ze swymi lotnikami, którym dane było brać bezpośredni udział w tej przeprawie straszliwej. Nasza miłość do Anglii wzmagała się wówczas z każdą godziną. Była w niej i wiara, i nadzieja, i troska bezmierna, trwoga o jej przyszłość i zazdrość, że Anglia może walczyć otwarcie o swój byt i o byt Europy. Pamiętam 15 sierpnia mszę pontyfikalną, którą w kościele Mariackim odprawił książę metropolita Sapieha. Wszyscy zrozumieliśmy: w rocznicę cudu nad Wisłą arcypasterz modli się o cud nad Tamizą. Kraków był na kolanach. Gdy Sapieha wychodził z kościoła, został przyjęty huczną owacją przez oczekujące go tłumy, które się w kościele zmieścić nie mogły. Zaniepokojeni Niemcy zapytali, co to ma właściwie znaczyć, i otrzymali odpowiedź, że taki jest w Polsce obyczaj (Landessitte), że ludzie bardzo krzyczą, gdy widzą biskupa. ! "Bitwa o Anglię" rozpoczęła się 8 VIII 1940 r. Kraków 70 W parę dni później miał miejsce epizod, który mi pozostał w pamięci. Otrzymałam zlecenie pójścia do ks. metropolity i zapytania go w imieniu i z rozkazu dowódcy Okręgu9, czy się ks. metropolita zgadza, by l września (w niedzielę) w pierwszą rocznicę wybuchu wojny wierni we wszystkich kościołach krakowskich po sumie odśpiewali Boże, coś Polskę. Nie chodzi o aktywny udział kleru, tylko o to, że dowódca nie chce, by cokolwiek się działo w kościołach bez uprzedniej wiedzy i zgody gospodarza tych kościołów. Poszłam. Ponieważ już nieraz w sprawach Czerwonego Krzyża chodziłam na Franciszkańską, przyjście moje w godzinie przyjęć nie zwróciło w poczekalni niczyjej uwagi ani potem nie zdziwiło samego arcybiskupa. Przyjął mnie ze zwykłą mu pełną życia dobrocią i serdecznością i zapytał, z czym przychodzę. "Tym razem nie przyszłam tu z własnej inicjatywy, lecz z rozkazu", powiedziałam powoli i bardzo spokojnie. Reakcja - milcząca zresztą - nie była ani spokojna, ani powolna. Wyrazista, szlachetna twarz mego interlokutora rozpromieniła się, czarne oczy zabłysły ogniście, na cienkich wargach zagrał uśmiech pełen polotu, prawie młodzieńczy. Człowiek, który siedział przede mną i przechylał się ku mnie przez stół, czekając z napięciem, co powiem, był w tej chwili przede wszystkim - Sapiehą, dla którego zbroja byłaby bardziej odpowiednim strojem od fioletów. Powiedziałam więc, z czym przyszłam. Arcybiskup słuchał uważnie, potem powtórzył dosłownie, co powiedziałam, jakby dla lepszego zapamiętania. Twarz jego przybrała przy tym wyraz zatroskania. Wreszcie powiedział, że mam wrócić za dwa dni, że się namyśli, wówczas da odpowiedź. Chciałam wstać, zatrzymał. "A więc pani zlecenie na razie spełnione. Zapytam teraz panią zupełnie prywatnie, co by pani w tej sytuacji na moim miejscu zrobiła. Interesuje mnie to. Zgodziłaby się pani, czy nie?" - "Nigdy", odpowiedziałam bez namysłu. "Podtrzymanie ducha jest na razie, dzięki Bogu, zupełnie niepotrzebne, a Niemcy tę manifestację wykorzystają dla nowych aresztowań, deportacji, a nawet mordów. My mamy zakładać życie dla walki - a nie dla śpiewu".-"Dziękuję pani, czekam na ' Był nim wówczas Tadeusz Komorowski. 71 pojutrze". Przyszłam i otrzymałam odpowiedź odmowną. Przed odejściem chciałam uzgodnić z metropolitą, w razie zapytania, o czym między nami była mowa, i podałam mu w tym celu parę szczegółów z mojej pracy w Czerwonym Krzyżu. Wyglądał na ubawionego. "Kto może nas zapytać, o czym rozmawialiśmy?" - "Niemcy, oczywiście, w razie mojego aresztowania". Mnie znów ubawiło to pytanie. Po paru dniach zapytałam Renie, jaka była reakcja jej męża na odpowiedź odmowną. "Odetchnął i powiedział, że liczył na roztropność metropolity". Wtedy dopiero przyznał żonie, że miał duże trudności z młodymi, którzy tej manifestacji koniecznie chcieli, a on był jej bardzo przeciwny. Wówczas oświadczył im, że uzależnia decyzję od arcybiskupa. Sapieha, nasz moralny wówczas przywódca, nie był w żadnym stopniu wprowadzony w konspirację, wręcz przeciwnie, trzymała się ona od niego daleko, by go nie narazić. Miało to trochę zabawny skutek uboczny. Książę metropolita był zrozpaczony "bezczynnością" ludzi swojej sfery. Uskarżał się, "gdzie to oni są, w takiej chwili siedzą cicho po dworach - no i nic". Nie miał pojęcia, że nieomal każdy dwór czy pałac, o ile właściciele jeszcze w nim mieszkali, był mniejszą lub większą twierdzą. O tym miał się dowiedzieć później. Później, gdy niebezpieczeństwo jeszcze wzrosło, napięcie w społeczeństwie doszło do szczytu. Zdarzyło się na Plantach, że kobieta na spacerze z dzieckiem zemdlała, bo znajomy, spotykając ją, powiedział, że Anglia skapitulowała. Owej ciężkiej jesieni byłam też po raz pierwszy od wybuchu wojny w Warszawie. Wysłana z pocztą, zetknęłam się z konspiracją warszawską. Choć kontakty były pobieżne, wywiozłam z Warszawy głębokie wrażenie większej jeszcze niż w Krakowie odwagi i siły ducha, większego optymizmu, nie tylko nadziei, ale wprost pewności w oczekiwaniu tego wielkiego szczęścia, o które mamy zaszczyt walczyć. Miło też było, że na ulicach było o tyle mniej Niemców niż w Krakowie, o tyle mniej lokali nur fur Deutsche. Sama stolica natomiast i jej zniszczenia podziałały na mnie przy- 72________________________________________Kraków gnębiająco. Choć gruz był dawno sprzątnięty, nie mogłam się pogodzić z tym, że brakowało całych ulic, jak Świętokrzyskiej czy Focha, że nie ma architektonicznej ozdoby Warszawy - pałaców Ra-czyńskich na Krakowskim Przedmieściu czy Zamoyskich na Senatorskiej, że przede wszystkim nie ma Zamku. Wydawało mi się, że chyba żadne miasto tak straszliwie nie ucierpiało!!! Wtedy też po raz pierwszy w czasie wojny jechałam pociągiem. Na 16 wagonów 13 było przeznaczonych dla Niemców, nieraz całe puste lub jedna osoba w przedziale. Za to w polskich wagonach trzeba było stać przez całą noc na jednej nodze na zmianę, bo na postawienie dwóch nóg miejsca nie było. Wtedy mnie po raz pierwszy uderzył konduktor niemiecki za to, że w ścisku stanęłam w przejściu do wagonu niemieckiego. W tym samym czasie, mając ciągle mało roboty, uczyłam się angielskiego oraz starałam się poznać literaturę narodu sprzymierzonego. Spędzałam najpiękniejsze godziny owych ponurych miesięcy w bibliotece Romana Dyboskiego*, naszego wielkiego anglisty, który nie szczędził trudu, aby mi udostępnić skarby ducha Anglii. Pamiętam wrażenie, jakie wówczas zrobił na mnie wiersz Artura H. Clouga, który sam Dyboski przetłumaczył na język polski. Wiersz ten dotarł do ZWZ, został wydrukowany w prasie podziemnej i zrobił duże wrażenie. Wówczas też zetknęłam się po raz pierwszy z lapidarną postacią Emily Bronte, z jej żywiołową siłą treści i szorstką i niedoskonałą, ale potężną formą. Wiersz jej No coward soul is minę... -"Tchórzliwa nie jest dusza moja" - miał mi towarzyszyć później na dalszych, niełatwych moich drogach. Godziny spędzone w bibliotece Dyboskiego były może jedyne szczęśliwe w ciągu sześciu lat wojny, gdy lektura była przerywana rozmowami na temat kultury angielskiej, francuskiej, niemieckiej, łacińskiej, greckiej, włoskiej i przede wszystkim polskiej, gdy po raz pierwszy od początku wojny przemawiał znów do mnie Humanizm, i to w osobie jednego z najświetniejszych jego przedstawicieli w Polsce. Stały mi się one wielkim źródłem siły na przyszłość. Profesor Dyboski przygotowywał się wówczas wewnętrznie do odpowiedzialnych zadań, jakie go po wojnie miałyby czekać, do pracy nad uświa- _____________________________73 domieniem narodom anglosaskim, kim są Niemcy i jaki był ich stosunek do nas i do kultury naszej. "To będzie bardzo trudne, bo znając ich, wątpię, czy w ogóle potrafią zrozumieć, co się tutaj dzieje. Narody wychowane na pojęciu godności ludzkiej uważają wojnę za rozprawę rycerską, po prostu nie uwierzą w zdziczenie całego narodu". I nam było coraz trudniej ten naród zrozumieć. Opowiadałam raz profesorowi, że na wsi u moich krewnych jest Treuhdnder, to znaczy komisarz zarządzający majątkiem, który wraz z żoną (jak normalnie) wynosi z domu stare zegary itd. Był z nimi synek Hel-mut, który się bawił z dziećmi moich kuzynostwa. Ci ostatni zezwalali na to, bo nie chcieli, aby ich dzieci już w tak młodym wieku przejęły się nienawiścią do innego dziecka. Pewnego dnia zaś już nie było wspólnej zabawy, która dotąd szła doskonale. Dzieci zapytane o przyczynę nie chciały j ej podać. Dopiero po dłuższym czasie starsza dziewczynka powiedziała matce: "Mamusiu, my się już nie możemy bawić z Helmutem". - "Dlaczego?" - "Bo nam powiedział, że chciałby być już duży; wtedy byłby lotnikiem i mógłby rzucać bomby na nasz dom"10. Zastanawialiśmy się z profesorem Dybo-skim nad instynktami, które tkwią w tym narodzie. Rozmawialiśmy też wieczorem, w dniu rozbicia pomnika Mickiewicza11. Byliśmy oboje zdruzgotani nie tyle samym faktem utraty niezbyt pięknego pomnika ("po wojnie wystawimy ładniejszy"), ile tym wymownym dowodem, kim są Niemcy. Dyboski załamywał ręce, wskazując na arcydzieła literatury niemieckiej na półkach swojej biblioteki. "Ale czy pani jest pewna, że to się stało, bo ja dziś nie wychodziłem?" Mówiłam mu, że byłam na Rynku od rana parę razy; byłam w czasie przygotowań, potem w chwili ostatniej. Tłumy stały dookoła kordonu policji, kobiety płakały głośno. Rozpędzano je co jakiś czas, bijąc i aresztując licznych fotografów. Nawiasem mówiąc, akcja ta, jak wiele poczynań okupanta, minęła się z celem, gdyż w dwa dni potem Kraków był w posiadaniu kilkunastu zdjęć padającego posągu, a chłopcy pod Sukiennicami podchodzili do osób wzbudza- 10 Rzecz działa się w Zawadzie, w domu Borowskich [Włodzimierza Skarbek-Bo-rowskiego, administratora Zawady i jego żony, Elżbiety z Jaroszyńskich]. (K.L.) 11 Było to 17 VIII 1940 r. Kraków 74 jących ich zaufanie i sprzedawali dość drogo pocztówki: "Mickie-wica, jak się przewroco". Oczywiście nabyłam i ja taką kartkę i cieszyłam się na pokazanie jej cudzoziemcom po wojnie. Przez dwa dni jeszcze leżał posąg z rozbitym tyłem głowy na Rynku. Było też parę aresztowań kobiet za rzucanie nań kwiatów. Spokojny Kraków był wstrząśnięty do głębi - po raz pierwszy wówczas "wściekli się" ludzie prości, którym na początku Niemcy wyraźnie imponowali. Służąca Dzidzi Krzeczunowicz, analfabetka, płakała trzy dni, choć trudno było przypuszczać, że "Improwizacja" czy Pan Tadeusz były jej własnością duchową. Zapytana przez Dzidzię o powód tej rozpaczy, odpowiedziała: "Okropnie mnie obrazili". Rozbicie pomnika Grunwaldzkiego, bezpośrednio prawie po zajęciu Krakowa12, wydawało się rzeczą zrozumiałą, bo przynajmniej miał wyraźną tendencję antyniemiecką; usunięcie pomnika Kościuszki na Wawelu uszło prawie niepostrzeżenie - przecież Wawel był i tak niedostępny. Die Burgn, otoczona pruskimi szlabanami w pasy czarne i białe, pilnowana przez ogromnych strażników z bagnetami, była jakby czymś obcym. Przyznaję, że ta dziwna - powiedziałabym - "nieobecność" Wawelu wydawała mi się zawsze najbardziej wymownym symbolem nieobecności wśród nas tego dobra najwyższego, jakim jest niepodległość. Zresztą pomnik Kościuszki niezbyt dawno tam stał, nie stanowił integralnej części Krakowa, jak Mickiewicz na Rynku. Poza tym przyzwyczailiśmy się od wielu pokoleń do pewnych pojęć o tym, kim jest poeta, bez względu na narodowość, czym jest w ogóle sztuka czy kultura, od których to pojęć wówczas po roku tylko okupacji nie zdążyliśmy jeszcze odwyknąć. W tym dniu, wracając z Rynku, gdzie leżał rozbity posąg Mickiewicza, szłam ulicą Sławkowską. Oczy moje spoczęły na tablicy brązowej, wawrzynem ozdobionej, z napisem: ,W tym domu mieszkał Goethe"... Czytając, pomyślałam - jakoś nikomu z Polaków na myśl nie przyszło jeszcze rozbić tę tablicę lub przynajmniej zdjąć, pomimo wszystkich 12 W listopadzie 1940 r. 13 twierdza ______________________________75 niewidzianych w świecie zbrodni, które naród Goethego popełnia wokoło, bo my przecież nie jesteśmy w wojnie z Goethem. Przypomniała mi się wizyta Mickiewicza w Weimarze i złote pióro otrzymane tam w podarunku... Czy się ludzkość dziś w błocie tarzająca jeszcze kiedy dźwignie na owe wyżyny?... Dyboskiemu zaś wieczorem powiedziałam, że choć to wszystko jest straszne, nie mogę się opędzić wrażeniu, że okupant, który się zdobywa na takie wyczyny, jest dla Polaków mniej niebezpieczny od tamtego, który we Lwowie składał olbrzymie wieńce u stóp tegoż Mickiewicza. Wymiana myśli z Dyboskim nie miała już trwać długo. Ciężko mi było porzucić te "lekcje", o które tak bardzo dbałam; pomimo nowych zajęć, starałam się ich nie przerywać, aż wreszcie w grudniu już czasu na nie nie starczyło. Od października bowiem miałam obowiązki nowe. Wracali w tym czasie z Niemiec nasi jeńcy wojenni, szeregowi i nieliczni oficerowie, o ile stan ich zdrowia wykluczał z ich strony wszelką działalność bojową. Dotychczas przyjeżdżały jednostki lub małe grupki, aż wreszcie z początkiem października przybył do Krakowa transport 500 gruźlików. Umieścili ich w Kolegium Jezuickim na ul. Kopernika. Polski Czerwony Krzyż został uwiadomiony, że ci ludzie są tam bardzo źle żywieni. Renia Komorowska, kilka panienek i ja porwałyśmy co się dało z PCK i popędziłyśmy na ul. Kopernika. Wojskowa straż niemiecka puściła delegację Czerwonego Krzyża. Szłyśmy, dźwigając kosze, długim korytarzem. Skierowano nas do dużej sali, gdzie nas czekał widok niespodziewany. Poza obłożnie chorymi znajdowała się tam liczna grupa oficerów mogących jeszcze chodzić. Gdy nas zobaczyli, wstali i podeszli do drzwi, by przywitać pierwsze kobiety polskie, które widzieli od roku. Byli w mundurach - dystynkcje, odznaczenia - wszystko to podziałało na nas oszałamiająco. Nie wiadomo było, co ze sobą robić, by się nie rozkleić. Ratowały duże kosze z prowiantem, nad którymi w czasie rozpakowywania można się było bardzo nisko pochylić... Potem poszłyśmy do mniejszych cel, tam leżeli ciężko chorzy. Dwóch w owym pierwszym dniu zmarło, kilka żywych kościotru- 76 Kraków pów czekało... Przy niektórych siedziały żony czy narzeczone, patrzące z przerażeniem na tego najbliższego, który przecież dopiero co powrócił, a już znowu odchodzi - tym razem na zawsze. Leżał tam między innymi obrońca Helu, ppor. rez. inż. Lech Stel-machowski. Przy nim siedziała bardzo młoda żona; chory już głosu nie miał, już i szeptać prawie nie mógł, patrzał na nią tylko bardzo szafirowymi oczyma. Widać było, że zbiera siły, aby coś powiedzieć. Wreszcie wydusił cztery, ledwie dosłyszalne słowa: "Obowiązek wobec Polski spełniony". - Na drugi dzień umarł. Kilkunastu kolegów otrzymało pozwolenie pójścia na pogrzeb. Straż niemiecka towarzyszyła im w sposób - przyznać trzeba - względnie dyskretny. Gdy wyszli grupą na ulicę, przechodnie zdjęli kapelusze, z okien posypały się kwiaty, w tramwaju podniósł się krzyk kobiety: "Jezus, Maria!..." Nie pamiętam, abym była kiedykolwiek w życiu tak dumna z towarzystwa, w którym się znajdowałam, jak owego dnia, gdy przez Kraków jechałam z tymi biednymi, bezbronnymi gruźlikami. Na Rakowicach przy wejściu na cmentarz nasz pochód był już liczny, na samym cmentarzu przyłączyło się bardzo wiele osób. W kaplicy koledzy pełnili straż honorową przy trumnie. Było bardzo cicho, od czasu do czasu rozlegał się suchy, gruźliczy kaszel. Wychodząc z kaplicy, ci chorzy ludzie odsunęli łagodnie karawaniarzy i wzięli trumnę na barki. Idąc, pomyślałam, że dobrze, iż jest wśród nas sporo pielęgniarek, jeśli jeden z nich nie wytrzyma, jest komu ratować. Tak szliśmy dość daleko, na nowy cmentarz, w słońcu, w cudowny, polski, jesienny dzień. Po drodze trzeba było rzeczywiście ratować, ale nie wojskowego, tylko pielęgniarkę, która zemdlała z wrażenia. Było bardzo dużo kwiatów, oczywiście w kolorach odpowiednich. Gdy trumnę spuszczono, przypomniały się słowa pisane z okazji innego pogrzebu szpitalnego: "Ale Ty, Boże! który z wysokości Strzały twe rzucasz na kraju obrońcę, Błagamy Ciebie, przez tę garstkę kości! Zapal przynajmniej na śmierć naszą - słońce! _____________________________77 Niechaj dzień wyjdzie z jasnej niebios bramy! -Niechaj nas przecie widzą - gdy konamy! -"14. Później takich śmierci miało być jeszcze bardzo dużo, i pogrzebów również, ale już nie takich, gdyż Niemcy po jednej próbie mieli dość. W parę dni później przyszło zwolnienie jeńców z niewoli. Chorzy stawali się osobami cywilnymi. Ci, którzy mogli wyjechać, mieli transporty do różnych części Generalnej Guberni. Wyjeżdżającym już nie przysługiwało prawo do munduru, względnie, jeśli nie mieli cywilnego ubrania, mogli jechać w mundurze, ale bez dystynkcji. To ostatnie było trudne do wytłumaczenia, jakoś ci ludzie nie mogli tego zrozumieć. Podczas bolesnej roboty odpruwania ci chorzy - niejedna twarz nosiła już wyraźne piętno śmierci - podchodzili do nas i szeptali do ucha prośbę o włożenie odprutych gwiazdek do kieszeni, "bo mi tego przecież wkrótce znów będzie potrzeba". Wreszcie się nauczyli choć trochę ostrożności, bo w pierwszych dniach mówili głośno wszystko, co myśleli. Trzeba im było tłumaczyć na wszelkie sposoby, że są otoczeni szpiegami, że pielęgniarki szpitalne są Yolksdeutsch albo (niestety) Ukrainka-mi, że okupacja to nie obóz jeniecki, a gestapo to nie Wehrmacht. Byli przerażeni, jeden podoficer powiedział: "Jeśli tak, to z jeńców stajemy się niewolnikami". Wreszcie wyjechali. W Krakowie pozostali tylko ciężko chorzy oraz pochodzący ze stron naszych, spoza linii Ribbentrop-Mołotow, nieraz ojcowie rodzin wywiezionych w głąb Rosji. Nad nimi, jak i nad obłożnie chorymi, trzeba było roztoczyć opiekę i dożywiać ich regularnie, co nie było wówczas trudne, bo społeczeństwo było w stosunku do nich ofiarne niezmiernie. 14 Juliusz Słowacki, Pogrzeb kapitana Meyznera, w. 49-54. 27 maja 1991 roku poznałam w Rzymie marszałka Senatu profesora Andrzeja Stel-machowskiego. Otrzymałam tego dnia z jego rąk nadany mi Order Polonia Restituta. Jadąc z nim do ambasady, zapytałam, czy nie jest może krewnym młodego obrońcy Helu tego nazwiska, który umierał przy mnie w Krakowie w październiku 1940 roku. Pokazało się, że dzisiejszy wysoki dygnitarz Polski Odrodzonej jest młodszym bratem mojego pacjenta. To przedziwne spotkanie wzruszyło marszałka głęboko. Wspomniał o nim w swym przemówieniu, co nadało tej uroczystości piętno głęboko ludzkie. Ja z wdzięcznością bez granic wróciłam myślą raz jeszcze do błagania Słowackiego, które dziś jest spełnione: Już dzień wyszedł "z jasnej niebios bramy" (K.L.). Kraków 78 Równie ofiarni byli oo. jezuici, którzy się zgodzili, aby najazd babski zajął prywatną kuchnię księży. Nasze panie, w ewangelicznej liczbie 12, na zmianę gotowały dla chorych. Znacznie trudniej było ochronić tych chorych przed rozlicznymi przykrościami i donosami ze strony lekarzy i pielęgniarek ukraińskich, którymi szpital był przepełniony15. Fizycznym i moralnym dowódcą ich była siostra Józefa, przełożona bazylianek. Bardzo koścista, zwykle uśmiechnięta jej twarz, o małych, przymrużonych oczach i bardzo dużych, bardzo cienkich ustach, oraz czarny jej habit był naszym postrachem. Po jej wizytach regularnie brakowało to rzeczy osobistych, to prowiantu czy nawet urządzeń szpitalnych, kocy czy prześcieradeł. Część tych rzeczy po jakimś czasie znów wypływała, ale już jako prywatna własność żołnierzy narodowości ukraińskiej, a prowianty były używane do urządzania przyjęć dla księży ruskich w prywatnym pokoju "siostrzyczki". Specjalną antypatią obdarzała ta urocza samarytanka osobę moją. Było to równie zaszczytne, jak i kłopotliwe, gdyż miałam skutkiem tego ciągle do czynienia z niemieckimi władzami szpitalnymi, do których liczne wpływały donosy na mnie. Na szczęście to wszystko jakoś rozchodziło się po kościach16. Tymczasem walka o odrobinę czystości w szpitalu nie dała rezultatów. W grudniu znów przybył duży transport gruźlików. Niemcy nie przygotowali dla chorych ani miejsca, ani jedzenia. Obłożnie chorych tłoczono jeszcze do szpitala Jezuitów. Żołnierze niemieccy wprost rzucali ich na łóżka. Byli słabi bardzo. Jednemu z nich łzy się lały strumieniami po twarzy, podczas gdy mu podawałam trochę mleka. "To przecież polskie mleko!" - ciągle powtarzał, podczas gdy palce jego prześlizgiwały się między fałdami mego fartucha, na utrzymanie filiżanki sił już nie było. Na pryczy sąsiedniej tymczasem rozpoczynało się konanie. Oczy zamknięte, rzężenie, 15 Strasznie przykro o tym pisać, ale myślę, że zamilczeć też nie trzeba (K.L.). 16 Te mniejsze czy większe, ale stale przykrości ze strony ukraińskiej męczyły mnie wieczorami przed zaśnięciem. Myślalam o nich z punktu widzenia dużo szerszego od tych drobnych sekatur. Byłam przekonana, że jak Niemcy wreszcie pójdą, my i oni tu zostaniemy na naszej wspólnej ziemi. Od młodości wiedziałam, że musimy jakoś się porozumieć i dojść do zgody, bo inaczej żyć nie można. A teraz Niemcy jeszcze tę sytuację pogarszali (K.L.). ______________________________79 urywane słowa: "Przy...naj...mniej doje...chałem i umieram w Polsce..." Ksiądz, ofiarny młody jezuita, który wyglądał na niepokojąco nieodpornego wobec wzmożonej w chwilach konania zarazy, wśród której się tak spokojnie poruszał, odmawiał coraz to przy innym łóżku - commendationes animae - "Wybaw, Panie, duszę sługi Twojego, jakoś wybawił Noego z potopu, jakoś wybawił młodzieńców z pieca ognistego, czy Daniela z paszczy lwów". Pomimo roboty pilnej i spiesznej przy tych słowach przesuwały się za każdym razem przed oczyma moimi malowidła z katakumb rzymskich; treści tej samej, na grobach pierwszych chrześcijan umieszczone, bo Kościół od 2000 lat w ten sam sposób odprowadza swoich wiernych do bram wieczności... Lżej chorzy jeszcze czekali na korytarzu, aż nareszcie ich Niemcy wieczorem zabrali. Umieszczenie dla nich znaleźli, rekwirując po prostu ostatnią placówkę szpitalną PCK, świeżo urządzony, jeszcze niewykończony szpital na Prądniku Czerwonym. Tam, do zupełnie nieogrzanego domu, bez światła, wysłali wszystkich gruźlików, którzy mogli stać jeszcze na nogach. Dotarłyśmy do nich z kotłami gorącej zupy, za pomocą ciężarówek niemieckich, którym oświadczyłyśmy głosem rozkazującym, że nas muszą natychmiast tam zawieźć. Wiedziałyśmy bowiem, że gdybyśmy poprosiły, Niemcy odmówiliby natychmiast. - Rezultat był świetny, zaczekali nawet na nas przed szpitalem i odwieźli z pustymi kotłami. Dwujęzyczność mojego wychowania oddała mi w owej chwili znaczną przysługę. Na Prądniku był jeszcze i kłopot inny. Sporo żołnierzy względnie zdrowszych, ludzi prostych, reagowało na to wszystko, po prostu śpiewając bez przerwy patriotyczne pieśni, co było surowo zakazane, przede wszystkim Boże, coś Polskę. Trzeba im było wytłumaczyć, że się narażają bez korzyści dla sprawy. Słuchali niechętnie, wreszcie oświadczyli, że w niedzielę na nabożeństwie "będą grzeczni". Podczas mszy świętej rzeczywiście śpiewali same pieśni religijne. Za to po mszy zerwali się na równe nogi, jak jeden mąż -stanęli na baczność - nikt nie wątpił, co nastąpi... wtem... Serdeczna Matko... Przynajmniej co do melodii postawili na swoim. Kraków 80 Wreszcie i ci wyjechali. Na dworcu jeszcze była jedna bieda. Byliśmy gęsto obstawieni Niemcami, którzy nie spuszczali z nas oczu. Gdy już wszystkich załadowano, kilku względnie zdrowych wyskoczyło z wagonu i stanęło przede mną w zwartej grupie, przy tym najstarszy z nich bardzo głośno oświadczył: "Podoficerowie i żołnierze Armii Polskiej składają Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi oraz siostrze gorące podziękowanie i mają nadzieję, że się wkrótce przy lepszej jeszcze robocie znów zobaczymy". Po ich wyjeździe mogłam znów stale przebywać u Jezuitów, gdzie do tego czasu dochodziłam tylko wieczorami, wracając z Prądnika. Robotę tam wówczas prowadziła Renia. Ja się tam spieszyłam ze szczególnego powodu. Czekał na mnie przyjaciel. Ludzie odchodzący, szczególnie ludzie młodzi, w chwilę przed rozstaniem się z życiem przywiązują się czasami do kogoś z otoczenia, szczególnie do kogoś starszego, w którym znajdują oparcie, z tą całą siłą, z jaką pragną się trzymać tego życia, które ucieka. Czasem na łożu śmierci zawiązują się w ten sposób przyjaźnie intensywne niezmiernie i pełne treści. Ów żołnierz, który w dniu przyjazdu się rozpłakał, gdy mu dawałam pić mleko, Bronisław Kozłowski, umierał teraz już szybko, bo z każdym dniem nikłe jego siły jeszcze malały, już głowy nie podnosił sam, tylko świadomość, jak nieraz u gruźlików, wydawała się jeszcze bardziej zaostrzona niż poprzednio. Chciał, żeby przy nim siedzieć co wieczór... Opowiadał dużo, męczył się przy tym ogromnie, ale fizyczne zmęczenie już nie było problemem, więc mu nie przerywałam. - Wszystko, całe 23-letnie życie chłopa spod Trzemeszna raz jeszcze prited nim, a z nim przede mną przechodziło w tych opowiadaniach. Dom rodziców, sąsiedzi, nawet potrawy, które mu matka gotowała, opisywał mi dokładnie. Opinie swoje w sprawach ważnych też wypowiadał. Niewymownie silny musiał mieć zawsze pociąg do wiedzy o rzeczach, o których w szkole powszechnej nie mógł się dowiedzieć. Opowiadał z zapałem o bibliotece publicznej w Trzemesznie, którą przeczytał całą. Raz wyczułam, że chciałby czegoś się dowiedzieć o mnie, choć był zbyt subtelny, by pytać. Powiedziałam więc mimochodem, że jestem spod Lwowa i że przed wojną uczyłam na uniwersytecie. Ogar- ______________________________8J. nęło go zadziwiające wzruszenie. Przestał nagle mówić do mnie "Siostro". - "To pani taką rzecz umie, jak uczyć na uniwersytecie, a mnie taka osoba pić daje!" Traktował mnie od tego czasu niemal ze czcią, a ja po raz tysięczny w życiu pomyślałam, że udostępnienie nauki wszystkim, którzy jej pragną, bez obniżenia jej poziomu, jest jednym z najwyższych ideałów ludzkości. Używał zawsze czasu przeszłego - lubiłem, myślałem - przypominał się Ludwik XIV, który w dniu śmierci mówił: Quandj'etais roi11. O tej śmierci nadchodzącej wiedział doskonale, tak samo jak i ja, toteż nie przeczyłam, gdy o niej mówił. Miał już tylko jedno, jedyne życzenie: dożyć Wigilii. Codziennie wieczorem mówił: "Widzi pani, już bardzo czekałem, ale się dziś jeszcze pani doczekałem, a do Wigilii już tylko cztery, trzy... dwa... dni, może się jeszcze przełamiemy opłatkiem. Jestem już bardzo słaby, ale chyba mi się uda dotrwać". - 22 grudnia stan się pogorszył, wpadłam więc na drugi dzień rano do szpitala, ale już go nie zastałam. Odszedł w nocy. Nagle w ostatniej chwili zbuntował się przeciwko śmierci i umarł, wołając: "Ja chcę żyć!" Mnie owego ranka ten cały szpital pełen ludzi i ta praca, która mi tak bardzo odpowiadała, wydawała się przeraźliwie pusta i bez treści, ale na nastroje czasu nie było. Zbliżała się Wigilia, a z nią homerycki bój z Niemcami o pozwolenie obchodzenia jej wspólnie. Latałam po różnych komendach, tłumaczyłam, że ludziom, którzy ten dzień uroczysty obchodzą w życiu zapewne po raz ostatni, trudno i tego zabronić. Przecież trzeba pozwolić, aby się razem pomodlili. "Ale zaczną się wtedy modlić o wolność Polski". Obiecuję, że tego na głos robić nie będą. Tu mój interlokutor, były kapitan austriacki, szczerze się roześmiał. - "Zezwalam więc na tę uroczystość, a o co każdy z was w sercu swoim modlić się będzie, to mnie nic nie obchodzi". Wigilia się więc odbyła, a po niej, dla zdrowszych, Pasterka z kolędami. Była to jedyna moja Wigilia wojenna prawdziwie piękna. Po Świętach odbył się pogrzeb Kozłowskiego. Zawsze, gdy nam pa- 17 Kiedy byłem królem. 82 Kraków cjent umierał, ta z nas, która była przy nim do końca, szła za trumną i składała na grobie parę białych i czerwonych kwiatów... Tym razem wypadła więc znów kolej na mnie. W straszliwą zawieję śnieżną brnęłam za trumną, zupełnie sama. Idąc, myślałam o tych wszystkich niezliczonych, w których imieniu to czynię w tej chwili... W tym czasie do pracy w szpitalu Jezuitów doszła też opieka nad wojskowymi leżącymi na innych oddziałach szpitala św. Łazarza. Robiono nam tam jeszcze więcej trudności. Musiałam w tej sprawie pójść do lekarza naczelnego, drą Fischedera z Berlina. Radzono, abym poszła wcześnie rano, bo później jest zawsze pijany, a w tym stanie trudno się z nim dogadać, bo na wszystko, co mu się mówi, odpowiada, iż żąda, aby gdziekolwiek wchodzi, wszyscy wiwatowali i wszyscy - także kobiety - pierwsi mu się kłaniali. Poszłam więc do niego rano o 9.30. Wchodząc, nie mogłam mieć wątpliwości, że przyszłam o wiele za późno. Dygnitarz ten, wzrostu byłego króla Włoch, karłowatego Wiktora Emanuela, przywitał się ze mną z grzecznością prawie komiczną i kazał mi usiąść, co u Niemców należało do rzadkości. Powiedziałam, że proszę o wydanie mi na piśmie pozwolenia na odwiedzanie i dożywianie chorych wojskowych. Przerwał mi potokiem słów i oświadczył, że od dawna na mnie czeka, bo mi ma ważną rzecz do powiedzenia; że jest gotów wszystko mi podpisać, absolutnie wszystko, pod jednym jedynym warunkiem, że odtąd ja i wszystkie delegatki PCK będą mu się kłaniać pierwsze, gdy go spotkamy. Słuchałam w milczeniu. Powtórzył to swoje żądanie kilkakrotnie, podpisując jednocześnie drżącą ręką legitymacje wstępu dla nas, które mu podsuwałam. Wreszcie to moje milczenie zaczęło go drażnić, pytał coraz głośniej, czy rozumiem i dlaczego mu robię taki zawód, skoro on się przecież zwraca do mnie z zaufaniem. "Ich habe doch geglaubt eine Grdfin ist ein kultivierter Mensch'n& - dodał żałośnie. Walczyłam bohatersko o utrzymanie powagi i siedziałam jak kołek. Wreszcie ta podstarzała dziewica orleańska doprowadziła go do furii pijackiej. "Niech mi pani powie natychmiast, w jakim miesiącu się pani uro- 1 Myślałem przecież, że hrabina jest cztowiekiem kulturalnym. _____________________________83 dziła" - krzyknął. "W sierpniu". - "No naturalnie, i to na pewno przed 21 ?" - "Urodziłam się 11 sierpnia" - odpowiedziałam zdziwiona bez granic. "Nie wątpię - krzyknął wściekły-z ludźmi z końca sierpnia można jeszcze wytrzymać, oni są spod znaku Panny, ale pani to jest spod znaku Lwa. Naturlich Lówe!" - ryknął, kilkakrotnie uderzając pięścią w stół. - Żeby on wiedział, pomyślałam, że mam w herbie lwa, i to ogniem ziejącego! Nie wiedziałam, jaki dalszy obrót weźmie ta scena, bałam się, że mi odbierze z powrotem legitymacje, które już spoczywały w mojej torebce. Wtem z powodów mi niewiadomych nagle się uspokoił i oświadczył, że mu bardzo miło, żeśmy się tak świetnie dogadali i pogodzili bis zum ndchsten polnischen FreiheitskampfK'. - Na tym się skończyło. Od tego czasu nie było trudności ze wstępem do różnych oddziałów szpitala. Natomiast wówczas odnowiły się ze zdwojoną siłą kłopoty ze strony siostry Józefy. Awersja jej do nas i do naszej roboty była poniekąd uzasadniona. Wśród naszych żołnierzy było sporo Ukraińców, których oczywiście, skoro wszyscy żołnierze WP byli nam powierzeni, otaczaliśmy tą samą co Polaków opieką. To doprowadzało siostrę Józefę do szału, szczególnie, że ci żołnierze odnosili się do nas bardzo serdecznie. Poszła więc do Niemców, u których miała wielki mir - piekła dla nich bardzo dobre ciastka - i złożyła tam donos na Polki, że nocą przebywamy w szpitalu i wykradamy się tylną furtką. W pierwszej chwili, gdy mnie wezwano do dyrekcji i zastępca drą Fischedera, który tego dnia był podobno zupełnie nieprzytomny, bardzo pruski typ, wraz z naczelną pielęgniarką, byłą kucharką, powiedzieli mi, że przeciwko delegatkom Polskiego Czerwonego Krzyża wniesiono skargi - byłam zła i zaniepokojona, bo się ciągle bałam, że nas wyrzucą, a chorzy pozostaną bez opieki. Zapytałam z miną obrażonej primadonny, jakiego rodzaju są to zarzuty. Otrzymałam odpowiedź, że chodzi o zarzuty natury moralnej. Teraz dopiero zgłupiałam. Wiedziałam, że się Niemcy wściekną, jeśli się roześmieję; obraziłam się więc jeszcze bardziej, bo mi " Aż do następnej polskiej batalii wolnościowej. Kraków 84 nic innego na myśl nie przyszło. Oświadczyłam z patosem, godnym lepszej sprawy, że w nocy w szpitalu przebywałam tylko ja i że mam zwyczaj przez całe życie posługiwania się tylko drzwiami głównymi. Ponieważ mówiłam bardzo głośno, Niemcy zaczęli mówić znacznie ciszej - i znów cała sprawa rozeszła się po kościach. Roboty było wówczas dużo, a chwilami była dziwnie ciężka. Ciągle tylko odprowadzanie chorych do granic życia; fakt, że nie miałyśmy nigdy pacjenta, który by powracał do zdrowia, działał na nas przygnębiająco. Zżyłyśmy się w tym czasie bardzo między sobą. Najbliższa mi się wtedy stała Renia, lecz dziś, po tylu latach jeszcze wspominam bardzo mile i inne panie. Stasię, która sprawiała tylu biedakom niezrównaną przyjemność dzięki swym wybitnym talentom kulinarnym; delikatną i punktualną Maniusię; była pani Wanda, mocna, szorstka i macierzyńska, z naszych stron pochodząca, bezpośrednia, jak wszyscy stamtąd. Była urocza, młodziutka, jasna, przez chorych adorowana, tak bardzo ofiarna Krystyna Ładomirska, która pracą w kraju chciała być godna męża oficera, o którym mówiła z największą dumą - miał bowiem szczęście być w Anglii20. A wokoło było coraz ciężej. Nieomal w całym Krakowie wyrzucano ludzi z mieszkań, gdyż każde porządne mieszkanie, jak zresztą każdy przyzwoity lokal, był już nur fur Deutsche. Coraz więcej Niemców z rodzinami zjeżdżało do Krakowa. Dzieci niemieckie zachowywały się impertynencko wobec ludności polskiej. Pomimo osobnych wagonów tramwajowych dla Niemców, do wagonu, do którego wolno było wsiąść Polakom, wsiadały Niemki i pytały głośno: "Kiedy się nareszcie skończy ten skandal, że Polakom jeszcze wolno jeździć tramwajami?". Do dyspozycji Polaków była właściwie już tylko dzielnica pożydowska, niesłychanie brudna, od dworca po Kazimierz. Żydów wówczas we wszystkich miastach polskich zamknięto do gett otoczonych wysokim murem. Pomimo naszego przerażenia, pomimo że nam się wierzyć nie chciało, że takie zarządzenie mogło być wymyślone i wykonane, nikt z nas, nawet naj- ' Zginęła jako pielęgniarka w Powstaniu Warszawskim (K.L.). ______________________________85 większy pesymista, ani na chwilę nie byłby wówczas jeszcze śmiał podejrzewać Niemców o to, do czego to stłoczenie Żydów na maleńkiej przestrzeni i odgrodzenie ich od świata było tylko przygotowaniem. Ale i egzystencja Polaków stawała się coraz cięższa. Coraz silniej i na każdym kroku podkreślano, że jesteśmy Untermenschen21. Opór moralny pod wpływem tego wszystkiego oczywiście jeszcze wzrastał, fizycznie jednak czuliśmy się bezbronni w ręku rezydującego na Wawelu General-Gubernatora, który czynami swymi potrafił prześcignąć wszystkich, którzy przed nim ten straszny tytuł na ziemiach polskich nosili. Widziałam go raz jeden. Szłam Rynkiem koło ul. Brackiej, gdy w dzikim tempie pięć samochodów i szereg motocykli wyjechało z ul. Franciszkańskiej i stanęło przedPar-tei-Haus. Żołnierze SS z ręcznymi karabinami maszynowymi wyskoczyli z samochodów i stworzyli z szybkością błyskawiczną gęsty, podwójny kordon z jezdni do bramy. W tej samej chwili, krokiem bardzo przyspieszonym, przeszedł między nimi człowiek w mundurze, o bardzo czarnych włosach i oczach. O krok za nim prawie biegło paru adiutantów. Gdybym go nie była poznała po twarzy (jego fotografii było wszędzie pełno), to bym była wiedziała, kim jest, po lęku ogromnym, z którym się nie kryl, oglądając się przy każdym kroku w prawo i w lewo, aż znikł w bramie, która się natychmiast za nim zamknęła. Chyba Alba czuł się lepiej w Brukseli. Lecz Alba był normalny, czego o Franku powiedzieć nie można. Cesarze rzymscy natomiast też wariowali, ale za to na wielką skalę, jak Klaudiusz czy Karakalla, a ten nasz szaleniec tylko kradł dzieła sztuki (Leonardo Czartoryskich wisiał u niego), przebudował sobie prywatną rezydencję Kressendorf (Krzeszowice Potockich), a przede wszystkim wygłaszał przemówienia, które pozostaną po nim na zawsze. Na uroczystości pierwszej rocznicy Generalnej Guberni mówił publicznie, że "prędzej ziemia istnieć przestanie, niż swastyka przestanie powiewać nad tym miastem" lub, otwierając wybudowany bezpośrednio przed wybuchem wojny nowy gmach Biblioteki Jagielloń- 1 podludzie Kraków 86 skiej, stwierdził, że ta biblioteka jest niemiecka, skoro tylko narody tworzące historię mają prawo do bibliotek; że Anglicy w zdobytych krajach otwierają palarnie opium, wir Deutsche aberbauen Biblio-łheken22. Te i liczne inne powiedzenia byłyby może zrobiły nawet wrażenie zabawne, gdyby strumienie krwi naszej nie były akompaniamentem, a raczej zatwierdzeniem każdego takiego występu. Wiem, że istniał wówczas ściśle określony kontyngent, tj. przepisana ilość Polaków, którzy stale musieli się znajdować w więzieniach czy obozach koncentracyjnych. Jeżli ta ilość z jakiegoś powodu (np. zwiększonej śmiertelności) w pewnej chwili topniała, a konkretnych powodów do masowych aresztowań chwilowo nie było, wówczas zarządzano łapanki. Dlatego często nie można było się doszukać przyczyny uwięzienia pewnych osób, które się właśnie dostały do kontyngentu. Aresztowania też mnożyły się przeraźliwie, więzienie na Montelupich było nabite ludźmi katowanymi. Wiadomości coraz to krwawsze nadchodziły z całego kraju, szczególnie z Warszawy. Tam, w największym zbiorowisku, opór ludności był najsilniejszy. Na każdym kroku stolica była nam przykładem. Tym mocniej stała, im więcej było ofiar. Obławy, które sami Niemcy nazywaliMenschenfang2^, tam były liczniejsze i intensywniejsze niż gdziekolwiek. Podczas jednej z wielkich łapanek córka znajomych, młodziutka dziewczyna, wchodząc do swojego domu, spotkała w sieni młodego, nieznanego chłopca, który właśnie wychodził. "Niech pan ucieka na górę, łapanka!" Chłopiec zbladł. "Moja teczka!" -szepnął i zawrócił. Ale w tej samej chwili wpadli do sieni gestapowcy i zabrali go. Dziewczyna zdążyła mu się rzucić na szyję, płacząc i krzycząc: "Mój najdroższy, mój jedyny, rozdzielają nas!" -Wyrwała mu przy tym teczkę i popędziła na górę. Chłopca zabrali, dziewczyna wpadła do mieszkania; otworzyła teczkę - była pełna bibuły. "Apoznałabyś chłopca, którego od niechybnej śmierci uratowałaś?" - spytała matka. "Nigdy w życiu, nie mam pojęcia, jak wyglądał". 22 Ale my, Niemcy, budujemy biblioteki. 23 łapanka _____________________________87 Wobec ducha stolicy wróg był bezsilny, dążył więc po prostu do jej wyludnienia. Była to dla niego droga najprostsza i najłatwiejsza. Wśród innych prowincji górowało Radomskie, gdzie Niemcy potrafili prześcignąć samych siebie. Siła oporu moralnego wobec tego wszystkiego rosła wciąż, ale zarazem zadawaliśmy sobie coraz częściej pytanie, jak to będzie, gdy wreszcie wróci Polska, a nie starczy Polaków... Były czasy, gdy w Oświęcimiu umierało codziennie stu ludzi, o których wiedzieliśmy; tylko część rozstrzelana lub kolbami zabita, większość "na zapalenie płuc"... Wiedzieliśmy tylko tyle, że w zimie kazano stać na mrozie długimi godzinami w drelichach, a potem z wiosną kazano pracować w wodzie od rana do nocy... Portale kościołów krakowskich były oblepione klepsydrami: imię, nazwisko, zmarł w dziewiętnastym czy dwudziestym, czy trzydziestym którymś roku życia. Nabożeństwo żałobne odbędzie się... Gdy nie było na klepsydrze zawiadomienia o pogrzebie, przechodzień czytał w skupieniu, wiedział, co to znaczy - a tych klepsydr pojawiało się coraz więcej. Jedno było pociechą w tej całej niepojętej tragedii, w porównaniu do aresztowań i wywozów organizowanych przez wschodniego najeźdźcę. Tam ludzie znikali jak kamień w wodę, nikt nigdy nie mógł się czegoś o nich dowiedzieć lub mniej jeszcze, wejść z nimi w kontakt - tutaj było inaczej - dzięki Niemcom. W chwili okupacji kraju Polska żyła w przekonaniu o brutalności Niemców, ale zarazem o bezwzględnej ich uczciwości osobistej, a dopiero z czasem odkryliśmy jedną bardzo ważną cechę okupanta - nadzwyczajną wrażliwość na dobra materialne, przy zupełnym braku wrażliwości na sposób zdobywania tych dóbr. Pierwszą niespodzianką była nieopisana i zupełnie nie ukrywana chciwość w rabowaniu, np. jeśli chodziło o zabieranie urządzeń mieszkaniowych. Już w listopadzie 1939 "zwolniono" dom profesorski na ulicy Ruskiej w ten sposób, że rodzinom wywiezionych do Sachsenhausen profesorów dano 20 minut na opróżnienie mieszkania, przy tym wybrano porę wieczorową i wyłączono światło. Nie tylko w domu Kraków profesorskim tak się działo. Do znajomych na ulicę Zygmunta Augusta wpadli, wołając bez tchu: "Wb sind die Teppiche? Schnell!"u To samo uprawiali tzw. Treuhdnder. Nie znam wypadku, żeby Treuhdnder nie wyniósł poważnej części urządzenia dworu czy pałacu, szczególnie o ile chodziło o starożytne meble czy porcelanę i, przede wszystkim, zegary. Zresztą - skoro to robił tak jawnie i oficjalnie Frank czy Goering, to dlaczegóż by tego nie mieli robić wszyscy mniejsi, na skalę odpowiednio mniejszą? Ale ta strona niemieckiej chęci posiadania nie była dla nas najważniejsza. Istotna była rzecz inna - mianowicie korupcja. Jej to zawdzięczaliśmy nieraz możność dowiedzenia się, gdzie się osoba aresztowana znajduje; gestapowiec za grube pieniądze przekazywał czasem paczkę, nieraz nawet udawało się za jeszcze grubszą sumę taką osobę zwolnić. Na te cele zostały wydane olbrzymie pieniądze polskie w ciągu długich lat okupacji. Oczywiście cel bywał osiągany nadzwyczajnie rzadko. Działo się to zwykle tak: po aresztowaniu zjawiał się w mieszkaniu u żony lub znajomych ktoś z "propozycją pomocy". Obiecywano zwykle, że jeśli w danym dniu - terminy bywały bardzo krótkie - w danym miejscu będzie złożona ściśle określona, bardzo duża suma -więzień będzie zwolniony. Z początku zrozpaczone rodziny - zwykle kobiety, matki czy żony - sprzedawały ostatnią biżuterię czy złote dolary, czy dzieła sztuki i składały okup. Normalnie gestapowiec już potem nie pokazywał się więcej, kilka razy rzeczywiście nastąpiło zwolnienie, zdarzało się to jednak tak rzadko, że z czasem ten sposób wyłudzania pieniędzy stawał się coraz trudniejszy. Wtedy Niemcy zaczęli żądać z góry tylko połowę sumy, z tym że druga połowa będzie zapłacona w chwili zwolnienia. Wtedy się gestapowiec zadowalał pierwszą ratą, nieraz zaś otrzymał i tę drugą, gdy uwolnienie rzeczywiście miało miejsce; tylko w ogromnej większości wypadków nie trwało ono długo - ofiara często tegoż dnia wieczorem wracała do więzienia. Najwięcej zawsze baliśmy się wiadomości o wywozie do obozu koncentracyjnego. Śmiertelność tam, szczególnie w Oświęcimiu, była o wiele większa niż w więzieniu, a wydobywanie stamtąd jesz- 24 Gdzie są dywany? Prędko! _____________________________89 cze o wiele trudniejsze. Poza tym żyliśmy w ciągłej obawie, że Niemcy w chwili klęski, przed kapitulacją, wymordują wszystkich w obozach. Dopiero później - o wiele później - gdy już sama byłam po tamtej stronie życia, dowiedziałam się, że wyjazd do obozu był szczytem marzeń wielu więźniów. W obozie czekała śmierć - wiadomo, ale z wyjazdem do obozu kończyła się zwykle (nie zawsze) ta zmora najstraszniejsza - strach przed sypaniem przy katowaniu. I u nas w szpitalu też leżeli ludzie, którzy przeszli nie tylko przez obóz jeniecki. Był podporucznik Czesław Bielewicz, nauczyciel z Żywca, który uciekł z niewoli, został ujęty przez Niemców i zawieziony do obozu koncentracyjnego, gdzie trzymano go prawie bez ubrania w namiocie podczas straszliwych mrozów pierwszej zimy wojennej. Ten olbrzym o budowie atlety nabawił się tam gruźlicy. Stamtąd po długich miesiącach dopiero dotarł do obozu jenieckiego - ale już nie było ratunku. Umierał, bo już płuc nie było, ale umrzeć nie mógł, bo jeszcze był tak silny. Dusił się więc ten dwudziestoparoletni siłacz przez długie godziny, dnie i tygodnie. Prosił tylko, żeby wtedy być przy nim, "żeby był", jak mówił, "ten drugi, który bierze pół tej męki na siebie". Wreszcie 5 lutego przestał się męczyć i ten. Nowych chorych wówczas zaczynało przybywać coraz mniej. Dawano im umierać w Rzeszy. Szpitale w Generalnej Guberni wyraźnie opróżniano. Nas to cieszyło, jak każdy inny symptom tego, co się przygotowywało, tego, o czym wszyscy marzyliśmy. "O wojnę powszechną za wolność ludów" prosiliśmy Boga. Wierzyliśmy, że wojna niemiecko-rosyjska jest jedynym rozwiązaniem problemu Polski, na jej wybuch z rosnącą niecierpliwością czekaliśmy, wierząc święcie, że Niemcy pobiją Moskali, a potem osłabionych już Niemców pokonają alianci. Obaj nasi wrogowie padną, a Polska pomiędzy nimi wstanie potężna moralnie w tym zjednoczeniu i zespoleniu, które nam dała ta walka straszliwa. Wiedzieliśmy, że okup - cena jest niezmiernie krwawa, ale czuliśmy, że posiadamy dziś coś, czego wiele narodów, a wśród nich i naród polski, nie posiadał nigdy w historii, bo tworzymy jedność, wobec której różnice klaso- Kraków 90 we czy partyjne wydawały się chorobami dziecinnymi, które nie wrócą już nigdy. Ożywiona działalność konspiracji w owych krytycznych miesiącach dała i mnie zajęcie, skromne wprawdzie, ale ciekawe. Kazano mi tłumaczyć na niemiecki, względnie stylizować w odpowiednim "tonie" ulotki demoralizujące dla Wehrmachtu. Innym razem do Czerwonego Krzyża w godzinach biurowych przyszła Basia, moja łączniczka. Nie lubiłam, gdy tam przychodziła, musiało jednak być coś ważnego. "Czy pani umie po angielsku?" Osłupiałam. "Umiem" - powiedziałam. "Chwała Bogu, cała nadzieja Jasia25 w pani". - "A na co Jasiowi moja angielszczyzna?" - "Jest Anglik". - "Gdzie?" - "Na ulicy Królowej Jadwigi. Pani ma tam po południu pójść, bo się nikt z nim dogadać nie może; chyba spadochroniarz. Mieszka u dwóch pań naszych. Jutro ma pani złożyć o tej sprawie meldunek, gdy pani będzie u Prawdzica" (ówczesny pseudonim gen. Komorowskiego). Tu podała dokładny adres i hasło. Myślałam, że się z niecierpliwości popołudnia nie doczekam. Wprawdzie wydawało mi się rzeczą nader dziwną, aby zrzutek nie umiał po polsku, lecz nie zmniejszało to mojej ciekawości. Wreszcie minęły godziny służbowe i pora obiadowa. Wyruszyłam. Trzeba było iść aż pod kopiec Kościuszki; dom stał z dala trochę od innych. Znalazłam mieszkanie. Otworzyła jakaś starsza pani, hasło i odpowiedź się zgadzały; weszłam do pokoju. Plecami do drzwi siedział młody chłopiec, blondyn. Nie przerwał pasjansa pomimo wejścia człowieka obcego i nie odwrócił głowy, nie mogło więc być wątpliwości co do jego narodowości. Obeszłam stół, przy którym siedział, stanęłam przed nim, wyciągnęłam rękę: "How do you do!" Teraz się młodziutki, różowy blondynek jednak poruszył, uśmiechnął z zadowoleniem i wyciągnął dużą łapę. "Skąd się pan tu wziął?" - "Uciekłem". - "Skąd?" - "Z obozu, ze stalagu". - "Dlaczego?" -"Bo tam nie jest bardzo zabawnie. Namówił mnie jeden robotnik, który umiał trochę po angielsku, dał mi overall i rower. Potem zawiózł do Piotrkowie, do ludzi z waszej organizacji". - "Skąd się pan 25 Major Jan Cichocki, pseud. Jaś, szef sztabu Okręgu Krakowskiego. ______________________________94 wziął w obozie?" - zapytałam. "Z Dunkierki" - odpowiedział. "To pan nie jest spadochroniarzem?" - ,JVot at a//26. Byłem na wojnie dwa dni wszystkiego, potem siedziałem w obozie, a potem byłem głupi i uciekłem". - "Dlaczego głupi?" - spytałam. "Bo narażam was wszystkich, przecież wiem o tym, a wydostać się nie ma sposobu. Tam w obozie nie wiedzą, że to takie trudne". Wzięłam jego nazwisko, imię, przydział wojskowy (pamiętam tylko, że na imię miał William). Z zawodu był mechanikiem, miał matkę pod Londynem. Na drugi dzień powiedziałam wszystko Praw-dzicowi, który zapewne wolałby spadochroniarza. Dał mi nowy adres, na Rakowicach, za cmentarzem, kazał mi go tam zawieźć, przedtem zaś miałam Williama zapytać, czy się zgadza na to, abyśmy go przerzucili przez San do bolszewików. Innej możliwości dla niego nie było. Miał wziąć ze sobą list do Moskali, pisany po polsku, po angielsku i po rosyjsku, tłumaczący, że to Anglik taki a taki, który uciekł z obozu. Dla jego bezpieczeństwa dokładne informacje miały być podane przez radio do Londynu, aby było uwiadomione jego dowództwo i jego matka. Moskalom w liście to wyraźnie zaznaczono. Tak zrobiliśmy parę dni wcześniej z dwoma Francuzami, których za Sanem dobrze przyjęto, co nasi słyszeli. Gdy to wszystko przedstawiłam Williamowi, objawił wielką ochotę pójścia do bolszewików, miałam wrażenie, że liczył na jakieś fantastyczne, jakby indiańskie przygody, prosił jednak stanowczo, aby jeszcze mógł poczekać tydzień lub dwa. Zupełnie nic zrozumieć nie mogłam. Tu w Krakowie ukrywanie człowieka nie umiejącego ani słowa mówić w jakimkolwiek języku poza angielskim narażało nas wszystkich na rozstrzelanie, o czym mi William sam mówił; żołnierza-jeńca, który uciekł z obozu, też czekała kara poważna, do Rosji przejść sam chciał, po co mu więc ta zwłoka... Wreszcie się przyznał, że zostawił w Piotrkowicach u swoich tamtejszych gospodarzy prezenty, które tam otrzymał na Gwiazdkę, przede wszystkim spinki do mankietów, na których mu bardzo zależało. Chciałby, aby mu je przywieziono, nim się puści w dalszą drogę. Tego mi jednak 26 Skądże. 92 Kraków było trochę za wiele! Powiedziałam mu krótko i węzłowato, że jeśli będę rozstrzelana za opiekowanie się nim, to wszystko w porządku, skoro jest Anglikiem, ale że ta moja gotowość absolutnie nie odnosi się do jego spinek. Posmutniał. - "No, to wrócę po wojnie, odwiedzę przyjaciół i wezmę spinki" - powiedział i poszedł ze mną. Trzeba było iść piechotą dość daleko, aż do mostu Dębnickiego. Zawinęłam mu szyję i część twarzy w szalik, bo wyglądał rozpaczliwie na Anglika, na szczęście nie był jednak zbyt wysoki. Gdy jechaliśmy dorożką, pomyślałam, że znowu jest źle. Przecież dorożkarz będzie się dziwił tym dwóm milczkom, których będzie wiózł tak daleko, aż na Rakowice. Zaczęłam mu więc po drodze, oczywiście po polsku, tłumaczyć pomniki i kościoły starego Krakowa, obok których przejeżdżaliśmy. Odpowiadał dość zgrabnie różnymi pomrukami zrozumienia czy podziwu. Wreszcie o zmierzchu oddałam go w ręce jego nowych opiekunek. "Znowu mnie nikt nie będzie rozumiał, jak pani pójdzie". Po paru dniach dowiedziałam się, że i on został dobrze przyjęty za Sanem. Miałam wówczas dyżury nocne u jeszcze jednego pacjenta. Tym razem był to 33-letni lekarz marynarki wojennej, szef sanitarny Helu, Zbigniew Wierzbowski, który umierał na serce - endocarditis. Nie zdawał sobie sprawy ze swego stanu - był pełen życia i wesołości. W chwilach poważnych natomiast opowiadał o wojnie, o Helu i jego obrońcach. Był głęboko wierzący. Przyj ąwszy Sakramenty na Wielkanoc, odebrał ode mnie słowo honoru, że gdyby - czego nie ma powodu przypuszczać - miało mu się pogorszyć, natychmiast mu księdza sprowadzę. Miałam już wówczas mało pracy szpitalnej, siedziałam więc przy nim wiele. Pogorszenie przyszło szybko. Chory już mówić nie mógł i łudził się dalej, choć nigdy tych złudzeń nie popierałam, a dane słowo ciążyło mi coraz bardziej. Wreszcie poszłam do księdza, który był u Wierzbowskiego na Wielkanoc, i wszystko mu powiedziałam. Ksiądz go odwiedził i zaproponował mu, że na drugi dzień przyniesie Komunię św., tym razem już bez spowiedzi. Chory się ucieszył, był jednak trochę zdziwiony. Wówczas poprosiłam księdza, czyby, skoro chory już leży na osobnej sali, nie przyniósł Ko- _____________________________93 munii św. i dla mnie, by Wierzbowski nie miał wrażenia wiatyku. Ksiądz chętnie się zgodził i kazał mi czekać na drugi dzień rano, po dyżurze, o siódmej trzydzieści. Noc była ciężka, zdawałam sobie sprawę, że już czas. Rano ksiądz wezwany do innego konającego znacznie się spóźnił. Czekałam z ciężkim sercem, bo przed dziewiątą powinnam być u Jasia w sprawie części do aparatów radiowych, które miałam wyciągnąć z Rady Głównej Opiekuńczej, poza tym miałam zgłosić swoje nowe mieszkanie na ul. Wenecja, dokąd się przeniosłam tegoż dnia, żeby Prawdzicowi dostarczyć nowego punktu do kontaktów. Gdybym nie była poczekała na księdza i wyszła, krok taki, w ówczesnej atmosferze, równałby się dekonspiracji. Musiałam więc czekać. Ksiądz przyszedł wpół do dziewiątej, tak że gdy wychodziłam ze szpitala, była już dziewiąta, a po dziewiątej nie wolno było chodzić do Jasia. Było mi przykro, pierwsze uchybienie służbowe mnie bolało; nie było rady, musiałam sprawę odłożyć na drugi dzień. Była to niedziela 20 kwietnia. Wyszłam po nocy od Wierzbowskiego piętnaście po ósmej. Wpół do dziewiątej byłam u Jasia na ulicy Sław-kowskiej. Pukałam jak zawsze, nie było odpowiedzi. Pukałam długo, czekałam, pukałam ponownie, tym razem już zupełnie nieostrożnie i głośno. Złościłam się, że w niedzielę tak bardzo smacznie śpi. Wreszcie poszłam. Byłam zła na siebie, na wczorajsze spóźnienie się księdza, na dzisiejsze ponowne niepowodzenie. Wiedziałam przecież, że się w ten sposób opóźnia załatwienie ważnej sprawy; postanowiłam więc zrobić jeszcze jedną próbę. Wprawdzie chodzenie do Jasia po dziewiątej było zakazane, ale zakaz ten zapewne nie odnosił się do niedziel... Poszłam więc na mszę do sąsiedniego kościółka św. Marka. Trafiłam punktualnie. Po pół godzinie wyszłam i wróciłam do Jasia. Znowu pukałam, stukałam - nic. Wreszcie bezradna poszłam. Wstąpiłam po drodze do kawiarni na śniadanie; w końcu około dziesiątej dotarłam do ul. Wenecja. Cieszyłam się, że za chwilę będę w łóżku. Gdy się zbliżałam do domu nr l, gdzie się znajdowało moje nowe mieszkanie, zauważyłam, że przed domem, ale po drugiej stronie ulicy, stoi Renia ze Stasia. Zdziwiłam Kraków 94 się, ale wtem spostrzegłam, że Renia trzyma pod pachą wazon huculski, który stal na mojej szafie, a miał na dnie, pod woskiem, złoto będące własnością wojska. "Muszą być u mnie" - pomyślałam i przeszłam mimo domu, nie zbliżając się do obu pań. Renia mnie zobaczyła i podeszła. "A więc nie byłaś u Jasia?" -zapytała. "Właśnie że byłam i strasznie mi głupio, bo nic nie załatwiłam. Wczoraj nie mogłam być, bo za późno wyszłam ze szpitala, a dziś byłam dwa razy, przed mszą i po mszy, pukałam mocno oba razy, nie wiem, co ten Jaś porabia". Renia słuchała z widocznym rosnącym zdziwieniem, teraz dopiero zauważyłam, że jest bardzo blada. "Przecież Jaś od piątku, od przedwczoraj wieczorem, jest aresztowany, a gestapo siedzi w jego mieszkaniu i bierze każdego, kto tam przychodzi"27. Teraz z kolei i ja się zdziwiłam, bośmy obie w żaden sposób zrozumieć nie mogły, dlaczego gestapo było głuche na moje dobijanie się do nich. Opowiedziała Stasia, że dostała wczoraj późnym wieczorem karteczkę z rozkazem od Prawdzica: "Uwiadomić Renie, Karle, że Jaś aresztowany". Gdy wpadła rano do Reni, ta jej powiedziała, że już mnie pewnie mają, bo musiałam wcześniej wyjść ze szpitala, skąd się wybierałam bezpośrednio do Jasia. Stasia pojechała do św. Łazarza, tam jej powiedziano, że wyszłam 15 minut temu, a Renia tymczasem zabrała złoto wojska z mego mieszkania. Wobec takiego stanu rzeczy nie pozostało nic innego jak zabrać złoto z powrotem i pójść spać. Później się dowiedzieliśmy, że gestapo siedziało u Jasia od piątku wieczora do niedzieli wieczora i zabrało 17 osób. W niedzielę rano tylko zamknięto mieszkanie na półtorej godziny, bo gestapowcy musieli być obecni na paradzie ku czci urodzin Fuhrera. Gdy ktoś z naszych po południu zameldował, że gestapo zaaresztowało wszystkich, którzy rano przyszli do Jasia, odpowiedział Dowódca: "Ale u mnie zameldował się człowiek, który tam był dwa razy". Odpowiedź: "Ten człowiek stoi pod szczególną gwiazdą". Wtedy wyszła sprawa urodzin Hitlera. 27 Pptk Jan Cichocki, szef sztabu Komendy Obszaru IV Kraków, został aresztowany z 17 na 18 IV 1941 r. w domu przy ul. Siawkowskiej 6. ______________________________95 Na drugi dzień, 21 kwietnia, byłam jak zwykle w godzinach przedpołudniowych na Piekarskiej, w biurze Czerwonego Krzyża. Wyszłam na chwilę. Gdy wróciłam, powiedział mi jeden ze współpracowników, że była Renia, że mnie szukała i prosi, bym przyszła do swego mieszkania. Ludzie w chwilach ważnych miewają instynkt zaostrzony jak zwierzęta, toteż ja w tej chwili mogłam tylko z trudem ukryć straszliwy lęk, który mnie ogarnął. Bo cóż innego mogło oznaczać w tej chwili czekanie Reni na mnie w moim pokoju, w godzinach służbowych, jak to, że się coś bardzo ważnego musiało stać, a miałam nieuzasadnioną pewność, że niebezpieczeństwo musi grozić Dowódcy. Trzeba się było jeszcze trochę kręcić po biurze i załatwiać szereg błahych spraw, aż wreszcie mogłam wyjść i niezbyt szybkim krokiem pójść do siebie. Na schodach nie było nikogo, brałam więc trzy stopnie naraz... Nim zdążyłam wyciągnąć klucze, otworzyła Renia. "Leon wzięty" - było wszystko, co powiedziała, zamykając za mną drzwi. Popatrzyłam na nią - bałam się pytać dalej. Leon Giedgowd28 był skarbnikiem okręgu i zarazem właścicielem sklepu z papierami na ulicy Zwierzynieckiej, w którym Prawdzie pracował jako pan Wolański w roli pomocnika... Renia miała twarz spokojną, tylko mniej żywą niż zwykle, jakby stężałą i usta zaciśnięte. Zaryzykowałam: "No a...?" - "Byłam tam, siedzi w sklepie, kazał mi natychmiast wyjść. Gestapo tam było rano z Leonem, gdy już tam siedział Tadzio, potem wyszli. Chciałam go zabrać za wszelką cenę, ale on chce tam jeszcze czekać na jakiś kontakt. Podałam mu twój adres. To jedyne miejsce, gdzie on może przyjść, bo nikt z tych, co wpadli, jeszcze twego nowego pokoju nie znał. - Czekaj więc, nie wychodź, ja tam idę - potem pewnie tu wrócę". "Wróć prędko!" - to było wszystko, co zdążyłam powiedzieć, gdyż już zbiegała ze schodów. Weszłam do mieszkania, usiadłam na krześle przy drzwiach. Zaczęło się czekanie. Co to dziś za dzień? 21 kwietnia (bo to przecież wczoraj były urodziny Hitlera). Szukałam w swej pamięci - 21 kwietnia to też jakaś data - ... aha, PALILIA, symboliczna rocznica urodzin Rzymu. Na to wspomnienie lata mi- ! Major Leon Giedgowd, pseud. Leon, został aresztowany z 20 na 21 IV 1941 r. 96 Kraków nione, promienne lata "z poprzedniego wcielenia", lata pracy naukowej w Rzymie stanęły mi przed oczyma z żywością nieprawdopodobną. Dzień był wiosenny, chłodny. Podeszłam do okna tego nowego pokoju i zobaczyłam symbole widzialne tradycji naszej, tak nieosiągalnie dalekie w tej chwili, a tak bliskie - wieże katedry wawelskiej. Ich widok mi dodał otuchy... Akropola. - Już pół godziny minęło... jasne, że Renia jeszcze przyjść nie może. To jeszcze potrwa długo, może bardzo długo, a może i nie przyjść już wcale... Wtem dzwonek. Rzuciłam się do drzwi. Wpadła Stasia. "Niech pani nie czeka, nie ma nadziei ani dla Reni, ani dla niego!" - "Co to znaczy?" - "Oboje są w sklepie, tam są i inni ludzie. Na pewno gestapo. Wszystko stracone". Była w wielkim napięciu. "Pani nie ma pojęcia, co się w mieście dzieje. Strzelają na ulicach. Jeden z naszych szedł z teczką, miał tam rzeczy ważne. Dostał kulą, ale już leżąc, zdołał jeszcze nogą tak mocno teczkę kopnąć, że wpadła do kanału. Nie dostali jej". Zrozumiałam w tej chwili, że w ogólnym straszliwym naprężeniu nerwów fakty mieszają się z literaturą, że tu w opowiadanie Stasi wchodzi opis śmierci Huberta Olbromskiego z Wiernej rzeki. Jezus Maria, czyja, która tyle Zeromskiemu zawdzięczam, myślałam, że go na takich drogach spotkam! Ale Stasię trzeba było uspokoić. "Gdzie pani ma być?" - "W aptece, naprzeciwko sklepu". - "To proszę tam pójść". - "Zaraz tam wracam. Chciałam tylko panią zawiadomić i pani to oddać, to własność Reni". Wcisnęła mi do ręki złotą bransoletkę, którą w tydzień później znalazłam w swojej torebce. Musiałam ją mechanicznie tam wrzucić w owej trudnej chwili. Stasia poszła. Wróciłam na krzesło przy drzwiach. Już godzina - i nic. Jest rzeczą naturalną, że człowiek, jeśli w chwili wielkiego napięcia jest skazany na bezczynność, to wszystkie siły skupia na obserwacji tego, co się dzieje, a jeśli, jak w tym wypadku, na zewnątrz nie dzieje się absolutnie nic, cała ta uwaga zwraca się do wewnątrz. Pamiętam jak dziś, że stwierdziłam wówczas jakby bezstronnie, że się we mnie w tej chwili zrodziło uczucie nowe, którego przedtem nie znałam, uczucie o ogromnej sile - oddanie bez granic dla Dowódcy. Przy- ______________________________97 mus bezczynnego czekania w chwili, gdy Dowódca był w niebezpieczeństwie, stał się męką nieopisaną. Nagle zrozumiałam z jasnością rzeczy prostych, dlaczego to uczucie tylu ludzi w ciągu dziejów pchnęło ku czynom bohaterskim. A ja tu muszę siedzieć, przykuta do krzesła, i czuć, jak mi siwieją włosy... Z tego nic nikomu... Już to trwa godzinę i trzy kwadranse. Nagle - dzwonek. Renia. "Idzie. Kazał mi iść przed sobą w pewnej odległości. Zaraz tu będzie". Po paru minutach rzeczywiście był. Zupełnie spokojny, prawie niezmieniony. "Gorąco się zrobiło wokoło nas" - to było wszystko, co powiedział. Po południu Renia, Wisia Horodyska i ja wychodziłyśmy na zmianę, by zasięgnąć języka, nawiązać kontakty i przygotować czasowy wyjazd Dowódcy na wieś. Wiadomości były hiobowe, wszystkie komórki zostały zaatakowane, aresztowań coraz więcej. Myśli Praw-dzica wracały ciągle na Montelupich29. Tam ich przecież katują... Pod wieczór kazał mi odnieść klucze od sklepu przyjaciółce pani Giedgowdowej. Później się dowiedziałyśmy, że ta pani łamała sobie głowę, jak to jest z p. Wolańskim, bo nie wiadomo, czy jego żoną jest ta niska, zgrabna, czy ta bardzo wysoka... Miałam też tego dnia zlecenie inne. Trzeba było z mieszkania pana Wolańskiego wyciągnąć papiery, które ukrył w szparze w ścianie łazienki. Właścicielką mieszkania była znajoma moich znajomych. Poszłam więc do niej w sprawie wiadomości z Kazachstanu. Gdy wychodząc, byłam już w przedpokoju, zrobiło mi się "niedobrze"; weszłam do łazienki (Prawdzie mi dokładnie opisał rozkład mieszkania). W łazience stała drabina, na którą wlazłam, i pincetami, które mi też dał, wyciągnęłam papiery ze szpary. Poczekałam chwilę, aż mi się mogło zrobić znów "dobrze", i wyszłam, pożegnawszy przeplatającą francuszczyzną gospodynię, bardzo inguiełe30 o moje zdrowie. Wieczorem byłam u doktora Szebesty, któremu miałam podać fakty, które zaszły. Jeszcze o niczym nie wiedział. Na zakończenie relacji dodałam, że czekałam w południe godzinę i trzy kwadranse. 29 Krakowskie więzienie (K.L.). 30 zaniepokojona 98 Kraków Popatrzył na mnie i powiedział: "To nic. Dowiedziała się pani w tym czasie, co to jest Dowódca i co by człowiek dla niego zrobił". - "Skąd pan wie?" - .Widać po pani, i tyle". Wieczorem wytłumaczyłyśmy z Renią mojej gospodyni, że przyjechał mój kuzyn, który jest chory, czeka na przyjęcie do szpitala i nie ma gdzie nocować. Co pomyślała, nie wiem, ale zezwoliła, aby przenocował w pokoiku przechodnim, obok mojego. Po dwóch dniach wyjechał31. Wróciłam do zaniedbanej ostatnio roboty szpitalnej, która jednak ciągle topniała. Szpital Jezuitów został pięknie odnowiony i przygotowany... Na oddziale wewnętrznym 4 maja umarł wreszcie Wierz -bowski. Przez dni ostatnie był często nieprzytomny i w tej nieprzytomności ciągle bronił Helu. Gdy go składałam do trumny, pomyślałam, że mu życia uratować nie potrafiłam, podczas gdy mu swoje zawdzięczam, bo żeby nie ta wspólna z nim Komunia św., to by mnie już tu nie było... Pod koniec maja kazałam zapytać nieobecnego w Krakowie Dowódcę o dyspozycje co do nowego dla mnie zajęcia, gdyż praca szpitalna się kończy. Otrzymałam odpowiedź, że mam wstąpić do tzw. Patronatu, do komitetu pań, opiekujących się więzieniem na Montelupich, bo Dowódca pragnie tam mieć "swojego" człowieka. Rozpoczęłam więc starania, zakończone niepowodzeniem. Na czele Patronatu stał wówczas człowiek bardzo szlachetny, bardzo tej pracy oddany, socjalista, trochę doktryner, który się z powodów "zasadniczych" sprzeciwił mojemu przyjęciu do Patronatu. On już dziś nie żyje, póki zaś żyć będę ja, dochowam mu za tę odmowę wdzięczność głęboką, bo bym inaczej może do końca tkwiła w Patronacie. Było to w czerwcu. Żyliśmy wówczas z dnia na dzień, z godziny na godzinę, oczekując ciągle tego upragnionego zdarzenia. Niemcy robili przygotowania po prostu kolosalne. Dniami i nocami wojska szły przez Kraków, wyposażone w nowiutką broń, w mundury Iśi 31 Zagrożony aresztowaniem gen. T. Komorowski schronił się w mieszkaniu K. Lanckorońskiej przy ul. Wenecja 7. (K Lanckorońska, Komorowscy, "Tygodnik Powszechny" 1994, nr 29.) ______________________________99 ce, w świetne konie, w olbrzymie bezkształtne tanki. To wszystko ogromne, bezmierne w swej ilości i rozmiarach szło i szło, jakby końca być nie miało. Pochód ten płynął w dzień, w nocy i znowu w dzień, i znowu w nocy. Miało się wrażenie, że się nie urwie nigdy. Wypływali koło Dworca - Plantami - potem znikali Karmelicką -i dalej - na wschód. Jedno tylko kontrastowało dziwnie z tym pokazem potęgi Herrenvolku: twarze żołnierzy nie miały tego wyrazu radosnego zapału, który by harmonizował z siłą fizyczną, tak namacalnie tu wykazaną. Ludzie wyglądali wprawdzie na zdecydowanych, lecz nieraz smutnych, przedziwnie zrezygnowanych - usta miewali mocno zaciśnięte. Wtedy też jakiś Niemiec mieszkający u znajomych wrócił z urlopu. Gospodyni, rodem Węgierka, zapytała go, jaka jest sytuacja w Niemczech. Milczał chwilę, potem powiedział: "Glanzend, aber hoffnungslos"32. Cała Generalna Gubernia zamieniała się z każdym dniem widoczniej na strefę wojenną. Szpitale czekały. Najsurowsze rozkazy zostały wydane co do zaciemniania. Czuło się napięcie olbrzymie w powietrzu jakby przeładowanym elektrycznością. Przy tym ludność polska miała nową trudność, gdyż rozmowy o tym, że będzie wojna, były karane aresztowaniem. Nigdy nie zrozumieliśmy, czy Niemcy naprawdę wierzyli, że Moskale o tych ich fantastycznych przygotowaniach nie wiedzą, czy tylko po prostu chcieli tym nowym sposobem dręczyć Polaków. Wreszcie w niedzielę 22 czerwca rano o siódmej wpadła do mnie Wisia Horodyska, pochodząca z naszych stron. Spałam smacznie, a ona mną potrząsnęła energicznie. "Karla, wstawaj! Wojna!!!" Popatrzyłam na nią, bałam się uwierzyć. "Ależ tak, kapelan, który mieszka w klasztorze obok mojej matki, usłyszał przez ścianę radio niemieckie i wpadł w negliżu do staruszki. Niemcy głoszą całemu światu, że weszli do wojny z Rosją i z komunizmem!" Wstałam, ubrałam się i poszłam do kościoła. Tam wszyscy już klęczeli i dziękowali... Stamtąd udałam się z niedzielną wizytą do znajomych, o których wiedziałam, że mają radio. Moskwa we wszystkich języ- 32 Świetna, ale beznadziejna. 100 Kraków kach głosiła proletariuszom wszystkich krajów, że dziś, w rocznicę wypowiedzenia wojny Aleksandrowi I przez Napoleona, wojska Hitlera przekroczyły granicę Związku Sowieckiego. Polacy szaleli. -Ta granica, nasza krwawa linia Ribbentrop-Mołotow, która przepołowiła Polskę, z dniem dzisiejszym istnieć przestaje! Myśl, że ta straszna "granica" w tej chwili znika, i to już raz na zawsze, napełniła nas szałem radości. Niech tam Niemcy idą w głąb Rosji po to pyrrusowe zwycięstwo, które ich tam czeka. Już stamtąd nie wrócą, bo tymczasem alianci ich wykończą na zachodzie. A my teraz już wracamy na wschód - do Lwowa, tam, gdzie należymy. Na drugi dzień słuchałam przemówienia gen. Sikorskiego. Mówił o straszliwym osłabieniu Niemców, o szaleńczej ich polityce, ale mówił i o tym, że mu wiadomo, iż kraj jest najgłębiej przekonany, że Niemcy pokonają Rosję, on zaś nie uważa tej sprawy za przesądzoną, że może być inaczej. Zastanowiły nas te słowa. Czyżby to było możliwe? Czyżby niebezpieczeństwo mogło raz jeszcze w takim wypadku zagrozić wschodniej Polsce? Ależ nie, to było nie do pomyślenia! Sama myśl była obrazą dla tych, którzy w przymierzu z nami bronili kultury Zachodu. Przecież nie mogliby poświęcić połowy ziem polskich, a z nią całego swego honoru, pomijając tu już własny interes, wobec którego puszczenie Rosji aż po Bug byłoby szaleństwem. Nie, zresztą Niemcy są zbyt silni, aby ich mogła pokonać Rosja, ona im da radę, ale ich nie pobije, tylko wyczerpie do ostatka, a potem ich wykończą alianci. Po paru dniach już przyszła wiadomość, że Lwów zajęty przez Niemców i że miasto nie jest nadmiernie zniszczone. Na kontakt bezpośredni przyszło jeszcze poczekać, na razie byliśmy tylko dręczeni plotką bardzo bolesną. Mówiło się, że Niemcy zaaresztowali dużą część profesorów Uniwersytetu Lwowskiego. Wymieniano coraz to inne nazwiska. Niczego konkretnego nie można się było dowiedzieć. Wreszcie przyszedł pierwszy gryps, zaadresowany do mnie, zawierający spis 22 profesorów i docentów, którzy zostali zaaresztowani częściowo z żonami lub dorosłymi synami w dwa dni po wkroczeniu Niemców, podobno jako zakładnicy. Miejsce ich pobytu nie- _____________________________101 wiadome33. Ze spisu wynikało, że chodzi przede wszystkim o Wydział Medyczny, ale że zabrano również profesorów Politechniki i Wyższej Szkoły Handlowej. Od tej chwili tajemnicza ta sprawa bezustannie była z nami. Ja tymczasem układałam sobie plany osobiste. Skoro mi się nie udało wykonać rozkazu wstąpienia do Patronatu, miałam ręce rozwiązane. Trzeba było czegoś sobie poszukać. W tym czasie przychodziły z prowincji bardzo bolesne wieści o stanie więzień; szczególnie tragiczne dane nadchodziły z Tarnowa. Tam było więzienie bardzo duże, które z początku otrzymywało pomoc żywnościową z miejscowego Czerwonego Krzyża, potem Niemcy znowu tej pomocy zakazali. Żywienie, jakie sami dawali, było tego rodzaju, że umierało tam codziennie z głodu 18-23 ludzi. Mieliśmy dokładną ewidencję, ponieważ gminna opieka społeczna płaciła za trumny, trupy wywożono jawnie, a widok ich nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do przyczyny śmierci. Poszłam więc do prezesa RGO Ronikiera i zapytałam go, czy by nie chciał objąć swą opieką i więźniów i przyjąć mnie na referentkę. Kandydaturę swą umotywowałam w trzech punktach: 1) ten referat musi objąć kobieta, bo mężczyzna jest bardziej narażony, 2) kobieta ta nie może mieć męża czy syna, którego narazi, 3) musi mówić płynnie po niemiecku. Prezes z miejsca się zgodził, za co mu będę wdzięczna do śmierci. Rada poszła za wnioskiem prezesa. Ponieważ nie wolno było należeć do Czerwonego Krzyża i do Rady Głównej, zrezygnowałam z pracy w Czerwonym Krzyżu i zostałam urzędniczką RGO. 33 W nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. 25 profesorów wyższych uczelni wraz z domownikami i lokatorami zostało rozstrzelanych na Wzgórzu Wuleckim we Lwowie. W październiku 1943 r. Niemcy, dla zatarcia śladów, wykopali ciała i spalili je w lesie Krzyw-czyckim na przedmieściach Lwowa. Rozdział III (lipiec 1941-marzec 1942) Zaczęły się długie spacery po urzędach niemieckich, celem centralnego załatwienia problemu opieki więziennej. RGO przeze mnie zwracała się do nich o pozwolenie dożywiania wszystkich osób przebywających w więzieniach, bez względu na powód aresztowania. To, do czego dążyliśmy, to ogólne, bezimienne dożywianie wszystkich więźniów, politycznych i karnych. Było rzeczą jasną, że nie istniał inny sposób, by dotrzeć drogą jawną do więźniów politycznych. Niemieckie władze sprawiedliwości nie robiły zbytnich trudności; to samo inny urząd, coś w rodzaju Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wreszcie wylądowałam w Opiece Społecznej "Rządu Generalnej Guberni", tam miałam do czynienia z doktorem Heinrichem, młodym, fryzjerowatym super-Niemcem, o którym wszyscy wiedzieliśmy, że należy do gestapo. Prowadziliśmy ze sobą niezmiernie długie i męczące szermierki słowne, wreszcie mnie odesłał do gestapo. Osobiście to bardzo mi odpowiadało. Było bowiem w tym czasie koło mnie trochę ciepło. Inwigilacja mojej osoby trwała już od wsypy kwietniowej, miałam też parę ostrzeżeń i dobrych rad, "bym lepiej wyjechała z Krakowa". Wiedziałam, że jeśli to zrobię, to się pogrzebię do reszty lub będę się musiała ukrywać do końca wojny. Uważałam pójście do centrali gestapo za o wiele lepszą obronę, bo __________________________103 liczyłam na to, że Niemcy pomyślą, iż osoba, która wchodzi w samą paszczę lwa, musi być na pewno "w porządku". Poszłam. Przyjął mnie czarny, bardzo wysoki Sturmbannfuhrer (major) o jednosyla-bowym nazwisku, którego nie pamiętani. Przypatrywał mi się intensywnie, rozmawiał o różnych sprawach, czułam, że mnie bada. Na szczęście, wchodząc, zdążyłam usiąść plecami do okna, nim miał czas na wskazanie mi innego miejsca. Czułam się więc zupełnie swobodna, bo miałam twarz w cieniu, a jego raziło światło. - Nagle zapytał mnie, dlaczego chcę się koniecznie zaopiekować więźniami. Powiedziałam, że nie mając już możności opiekowania się chorymi, pragnę zająć się podobną kategorią ludzi, tj. więźniami itd. Zapytał, w jakich ilościach będziemy posyłać jedzenie. Zastrzegł się jak najenergiczniej, że nigdy i nigdzie nie będzie mi wolno pytać o liczbę więźniów. Oświadczyłam, że rozumiem, iż mnie liczba więźniów nie obchodzi. Interlokutor okazał się bardzo zadowolony z tej idiotycznej odpowiedzi. Wreszcie kazał mi wrócić za dwa dni i obiecał w tym czasie rozmówić się z przełożonymi. Za drugim razem musiałam bardzo długo czekać. W tym czasie wprowadzono i po chwili wyprowadzono więźnia, który mi się przypatrywał bardzo uważnie. Miałam zaraz wrażenie, że miała to być konfrontacja, która się nie udała. (Potem zdążyłam stwierdzić z bardzo dużym prawdopodobieństwem, że więzień, którego mi przyprowadzono, nie był nikim innym, tylko właśnie Leonem, który już wówczas sypał na całego. Konfrontacja dlatego się nie udała, że Leon nigdy mnie nie widział. Zawdzięczam to Prawdzicowi, który mi pomimo moich próśb zakazał przychodzić do sklepu). Wreszcie kazano mi wejść. Odbyła się druga rozmowa, w czasie której znowu mnie zapytał, dlaczego mi szczególnie chodzi o więźniów. Tym razem już dałam odpowiedź mało chytrą, bo powiedziałam wprost, ze złości, że to uważam za swój obowiązek narodowy, który pragnę spełnić nie drogą nielegalną, tylko jawną. Skutek był niespodziewany. Od tej chwili odnosił się przychylnie do moich propozycji. Widocznie myślał, że osobie, która takie rzeczy mówi, można pozwolić na robotę, bo jest bardzo naiwna. Pod koniec tylko zaczął teatralnie krzyczeć na mnie, używając wiadomego sposobu zastra- 104 szania. Mówił, że mi zwraca uwagę, że obejmuję referat nad wyraz niebezpieczny, że będę aresztowana, gdy tylko zjawi się pierwszy gryps w artykułach spożywczych przez nas do więzień posyłanych. Zapytałam, jak można przemycać gryps w jedzeniu przesyłanym anonimowo, w kotłach, dla wszystkich więźniów, politycznych i karnych. Powiedział, że wszystko zrobić można, ale się uspokoił. Wreszcie wyszłam. Pełna nadziei opuszczałam ten dom, miejsce naszej katorgi. Wracając tego dnia wieczorem stwierdziłam po raz pierwszy, że moje mieszkanie już nie było inwigilowane. Chytrość zachodniego najeźdźcy stanowczo nie szła w parze z jego okrucieństwem! Niedługo potem byłam znów dopuszczona przed oblicze Hein-richa, który mi po długich telefonach i dyskusjach wydał karteczkę ze swastyką i orłem niemieckim i wszystkimi innymi ozdobami. Na kartce zaś stało czarno na białym, że jestem za pozwoleniem gestapo i SD (Sicherheitsdiensty uprawniona do prowadzenia anonimowego dożywiania więźniów z ramienia RGO na terenie Generalnej Guberni. Twierdził, że z tym dokumentem mogę jechać do Tarnowa. Porwałam kartkę i popędziłam do swego mieszkania. Czytałam i odczytywałam ją tam kilka razy, stwierdziłam przy tym, że nosi datę moich urodzin - 11 sierpnia. Ani się ten pruski fryzjer nie domyślał, że mi zrobił królewski prezent na urodziny. Wieczorem napisałam, a raczej wykropkowałam w broszurce obojętnej treści dość długi list do Dowódcy. Szyfrem tym, zresztą dość prostym, polegającym na stawianiu maleńkich kropek pod literami (czasem w kierunku odwrotnym) przesyłałam mu wówczas wiadomości radiowe i inne. Tym razem meldowałam, że obejmuję opiekę nad więźniami na terenie całej Generalnej Guberni. Pamiętam, że dodałam wówczas po raz pierwszy słówko treści osobistej: "Odpowiedzialność olbrzymia, proszę o pomocną myśl". Po paru dniach przyszła krótka odpowiedź z rozkazem zerwania wszystkich kontaktów, zaniechania wszystkiego innego, wyłącznego koncentrowania się na nowym zadaniu... 1 Służba bezpieczeństwa. ___________________________105 Na drugi dzień po zdobyciu kartki wyruszyłam do Tarnowa. Więzienie tamtejsze nie było administrowane przez SS, tylko przez władze sprawiedliwości. Jako byłe polskie więzienie miało jeszcze strażników i całą obsługę polską. Gestapo tam trzymało swoich więźniów i "opiekowało się" nimi. Przyjął mnie dyrektor więzienia, starszy człowiek, nazwiskiem Giinther. Przeczytał kartkę Heinricha, uznał, że ja jestem w porządku, ale że on nic zrobić nie może, skoro nie ma rozkazu z Wydziału Sprawiedliwości z Krakowa. Trzeba było natychmiast wrócić do Krakowa, dokąd mnie zabrał ze sobą samochodem prezes RGO Ronikier, który tego dnia był również w Tarnowie. Po drodze wstąpiliśmy z wizytą do znajomych. Poznałam tam m.in. panią Bnińską, wysiedloną z Samostrzela, spod Poznania. Pytałam o stosunki tamtejsze. Opowiadała, że przez rok pozwolono jej jeszcze mieszkać w oficynach, potem dopiero wyrzucono na bruk. W ciągu tego roku, na wiosnę i jesienią, codziennie pod oknami jej oficyny palono pod lokomobilą parową i codziennie czyniono to wielkimi, w skórę oprawionymi książkami słynnej biblioteki Bnińskich w Samostrzelu. Wieczorem byłam znów w Krakowie. Tam udało się za pomocą słynnej kartki usunąć ostatnie trudności dla Tarnowa. W parę dni potem, 25 sierpnia, mogłam zatelefonować do Komitetu w Tarnowie, że proszę o przygotowanie na dzień następny 1200 porcji zupy. (Liczbę taką podał mi poprzednio dyrektor więzienia). Rano, gdy przyjechałam, Giinther się już zgodził na przywiezienie zupy tego dnia. W Komitecie zastałam nastrój gorączkowy. W południe siadłam na zupełnie rozklekotany samochód gminny w towarzystwie sześciu kotłów i pojechałam do więzienia. Stała tam grupka ludzi oczekujących czegoś czy kogoś i ciągle nasłuchujących jęków i wołań o ratunek, o pokarm, które się coraz to z licznych zakratowanych okienek wydobywały. Powiedziano mi później, że są to krewni więźniów, którzy starają się tam o przekazanie mężom i synom paczek z odzieżą itd. Nie zapomnę wyrazu nieopisanej emocji i napięcia na twarzach tych ludzi na widok samochodu z kotłami i przede wszystkim na widok wielkiej, żelaznej bramy więziennej, która się w tej chwili z chrzęstem otwarła. Siedziałam przy 106 kierowcy, ale ciągle nie wiedziałam, czy to sen, czy jawa, czy teatr. Przecież w tym Tarnowie w tej chwili siedziało tylu bojowników o wolność Polski. Wjechaliśmy; bramę zamknięto z hukiem za nami. Stanęliśmy na ogromnym dziedzińcu. Wyszedł strażnik Polak, wyraźnie wzruszony. Po chwili wyszło za nim dwóch czy trzech więźniów, o wyglądzie absolutnie trupim - sądząc po twarzach, byli to "karniacy". Strażnik kazał im zabrać kotły i wnieść do budynku. Jeden z młodszych, dźwignąwszy kocioł, zatoczył się i zachwiał na nogach. Widać zresztą było, że wszyscy byli odurzeni zapachem zupy mięsnej. Nim wrócili po resztę kotłów, przyplątał się jakiś starszy, bardzo rudy-wyglądający na karykaturę karniaka. "A to co?" - krzyknął na widok kotłów, po czym przechodząc, oświadczył głośno w kierunku naszym: "No, widocznie chcecie, by Opieka Społeczna robiła oszczędności na trumnach". Po chwili samochód odjechał i wrócił z dalszymi kotłami, które przywiozła Maryla Dmochowska, dusza i mózg Komitetu tarnowskiego. Gdy wszystkie kotły były oddane, czułam, że mi się kończą siły, że mi kruszeje fasada. Powiedziałam paniom, że przyjdę trochę później do biura i uciekłam do katedry. Tam dziękowałam, becząc bezsilnie. Po chwili zauważyłam, że opodal klęcząca kobieta patrzy na mnie z głęboką litością. Była przekonana, że przyszłam w wielkim nieszczęściu - bo żeby ktoś tak płakał ze szczęścia, tego chyba w owych dniach nikt nie mógł przypuszczać. Po południu w Komitecie już zastałam ludzi obcych, którzy coraz to przybiegali spod więzienia, donosząc, że tam słychać z okien krzyki: "Dostaliśmy zupę... idźcie, powiedzcie gdzie trzeba, że nam ją dali... dziękujcie i proście..." Od tego najszczęśliwszego 26 sierpnia 1941 Tarnów wzorowo i regularnie, obficie i umiejętnie dożywiał swoich więźniów. Był to jedyny wypadek na całym terenie Generalnej Guberni, że się wsie okoliczne opodatkowały i przynosiły tygodniowo zapasy przeznaczone dla więźniów - a ponieważ tymi zapasami zarządzała Maryla, jedzenie było równie smaczne, jak ekonomicznie przygotowane. __________________________107 Po Tarnowie zabraliśmy się do Jasła i do Sanoka. W Jaśle naczelnikiem więzienia był Ukrainiec, który, ku wielkiej naszej uciesze, bardzo wyraźnie bał się mnie. Przypuszczał zapewne, że przyjeżdżam z ramienia Niemców, ciągle mi się kłaniał w pas i - co ważniejsze -był bardzo posłuszny. W Sanoku było trudniej, tam był katem sławny gestapowiec Stawitzky (zdaje się, że to nazwisko było pseudonimem). Sanok dosłownie spływał krwią; pomimo to, wśród ciągłych aresztowań i rozstrzeliwań, Komitet pracował z ogromną odwagą. Gotowały dla więzienia zakonnice, ponieważ przedziwnym zbiegiem okoliczności Stawitzky czuł stosunkowo mniejszą do nich nienawiść. Następny atak skierowaliśmy na więzienie nowosądeckie, będące w zarządzie gestapo. Tam panem życia i śmierci, a raczej samej śmierci, był Hamann, który miał zwyczaj rozstrzeliwać Polaków własnoręcznie. Po przyjeździe poszłam, jak zwykle, prosto z dworca do Komitetu Opieki. Przyjęła mnie inteligentna, energicznie wyglądająca młoda urzędniczka. Uderzył mnie dziwnie napięty wyraz jej twarzy, rym bardziej że już na ulicy mi się wydawało, że tu, w Nowym Sączu, ludzie wyglądają jakby pod obuchem czegoś strasznego, niewiadomego - spotkałam też parę osób płaczących. Urzędniczka, gdy podałam swoje nazwisko, głosem dziwnie nienaturalnym powiedziała: "Dziś pani przyjechała, właśnie dziś?" Nie wiedziałam, co to może znaczyć, i zapytałam o prezesa. Wyszedł do mnie człowiek młody, o ustach zaciśniętych. Poprosił do gabinetu. "Pani przyjeżdża w sprawie więźniów" - powiedział lakonicznie. "Tak, przecież dałam znać" - odpowiedziałam z rosnącym zdziwieniem. "Dziś rano oznajmili sami Niemcy, że wszyscy nasi zakładnicy rozstrzelani" - powiedział powoli i dobitnie. "Jacy zakładnicy?!" - "Cała prawie inteligencja miejscowa z księdzem na czele. Wiedzieliśmy o tym już wczoraj, bo zdążyli nam przesłać list pożegnalny ze wszystkimi podpisami. Piszą tam, że proszą, aby żony i matki nie płakały, tylko były dumne z nich, że zostali uznani za godnych... Pod wszystkimi nazwiskami w rogu, w poprzek, dopisali ,J)ulce et decorum est"...2 Poszedł cały najbardziej wartościowy element no- '' Stodko i zaszczytnie jest... [umierać za Ojczyznę]. 108 Objazdy po Generalnej Guberni wosądecki, w tym i moi przyjaciele najbliżsi". - "Za co?" - zapytałam. "Za nic" - brzmiała odpowiedź. "Aha, kontyngent" - pomyślałam i przestałam pytać. Wobec takiego stanu rzeczy zdecydowałam nie pójść do Haman-na tego dnia, bo było jasne, że się spotkam z odmową ze strony człowieka odurzonego świeżą krwią. Poza tym w tej chwili nie bardzo było kogo w tym więzieniu dożywiać... Zostałam jednak jeszcze parę godzin w Sączu, bo mi się zdawało, że tam ludzie chętnie rozmawiają z osobą, która, o ile chodzi o stronę ogólną, do nich należy, której zaś dziś nie zabito najbliższych. Prezes3 do późnej nocy, chodząc po swym saloniku, opowiadał o nich, o każdym z osobna, potem o żonie czy dzieciach... Gdy na drugi dzień rano wracałam do Krakowa, miałam wrażenie, że ich wszystkich znałam osobiście, tych nauczycieli czy inżynierów, czy urzędników nowosądeckich, którzy odeszli, nie doczekawszy się Tej, za którą tak słodko im było i chwalebnie umierać. Będzie musiała być bardzo szczęśliwa i społecznie moralna ta przyszła Polska, tak bezmiernymi ofiarami okupiona, pomyślałam. Następne więzienia w Częstochowie i w Piotrkowie Trybunalskim niezbyt trudne były do "zdobycia". Z góry mi przepowiadano, że w Częstochowie kłopotu wielkiego nie będzie. Było rzeczą wiadomą, że rządy niemieckie tam, pomimo rozlicznych przykrości, były jednak mniej okrutne niż w innych miejscowościach. Nie było tam do tego czasu ani masowych rozstrzeliwań, ani nawet wielkich łapanek. Ludność tłumaczyła to sobie pewnym lękiem, jaki Niemcy odczuwali wobec świętości tego miejsca. "Boją się Szwaby Matki Boskiej". Ich dowódcy, między innymi tak Frank, jak i Goebbels, gdy przyjeżdżali, odwiedzali Jasną Górę (obaj kazali sobie odsłaniać obraz, a Goebbels w tej chwili nawet podniósł rękę i pozdrowił Matkę Boską pozdrowieniem hitlerowskim). Toteż w sprawie więzienia nie miałam nadmiernych trudności. Gestapowcy przyjęli mnie wprawdzie bardzo niełaskawie, z wielkim krzykiem i groźbami, ale na dożywianie się zgodzili. ' Prezesem Polskiego Komitetu Pomocy w Nowym Sączu był Jan Piotrowski. __________________________109 Na drugi dzień rano byłam na Jasnej Górze, otoczonej w owych dniach aureolą liści, więdnących tej trzeciej jesieni. Przy wejściu do kościoła wisiał wielki napis ze swastyką i z Parteivogel* zabraniającym surowo wojskowym nieprzyzwoitego zachowania się w kościele oraz wprowadzania psów (wymagania raczej skromne, jak na armię ,,Kulturtrdgerów"s). W konfesjonale siedział stary paulin o śnieżnej brodzie. Gdy mu powiedziałam, że mam duszę opanowaną nienawiścią i chęcią zemsty, ale nie osobistej, pocieszył mnie, że Pan Bóg jest wprawdzie nierychliwy, ale bardzo sprawiedliwy. - Miłości wobec nieprzyjaciół więc - chwalić Boga - nawet nie wymagał. Tegoż dnia późnym wieczorem dotarłam do Piotrkowa. Tam mi przygotowano nocleg u miejscowego fotografa, jego żony, nauczycielki, i ich syna, studenta polonistyki - przemiłych, prawdziwie uspołecznionych ludzi, którzy mnie przyjęli z wielką serdecznością i prostotą. Dziś jeszcze wspominam liczne kolorowe i niekolorowe podobizny pani domu, ozdabiające ściany, na których można było śledzić dzieje fotografii portretowej na prowincji w ciągu ostatnich 25 lat. Za każdym razem, w ciągu następnych miesięcy, gdy miałam odwiedzić Piotrków, cieszyłam się z góry na godziny, które mi przyjdzie spędzić u moich gospodarzy. Prezes Komitetu poinformował mnie o stanie rzeczy w Komitecie, gdzie była nędza, oraz o więzieniu i o tym, że mieszkając naprzeciwko, słyszał bardzo wyraźnie, szczególnie nocą, jęki i wołania o jedzenie. Gdy tam poszłam, przyjął mnie komendant Austriak i wdał się ze mną w dłuższą rozmowę na temat potrzeb więźniów. Sprowadził lekarza więziennego, Polaka. Rozmowa toczyła się po niemiecku, mam więc wrażenie, że ów lekarz nie wiedział, że mówi do Polki6. Myślał natomiast, zdaje się, że ma zdawać sprawę z faktycznego stanu zdrowia więźniów wobec jakichś charytatywnych władz niemieckich. Zapytał bowiem, kto ma być dożywiany: czy wszyscy więźniowie, czy tylko ci, których można jeszcze uratować. On jako lekarz wątpi bowiem w możliwość doży- 4 Dosł.: partyjny ptak - godło III Rzeszy. 5 krzewicieli kultury 6 Ze względu na mój brak obcego akcentu (K.L.). 110 wiania tych, którzy są już unmittelbar vor dem Hungertod1, bo musieliby otrzymywać przez długie tygodnie niesłychanie staranną dietę, co uważa nieomal za niewykonalne. Starałam się tłumaczyć możliwie rzeczowo, że dożywianie jest dla wszystkich. Gdy wychodziłam, komendant zwrócił się do lekarza i powiedział: "Padło z ust pana słowo Hungertod, ostrzegam pana na przyszłość przed konsekwencjami słowa, którego pan użył". Zwrócił zarazem uwagę i mnie, iż nie byłoby w interesie mojej pracy, gdybym zrobiła użytek z nieodpowiedniego wyrazu, którym się lekarz więzienny posłużył. Miałam szczęście, że komendant był Austriakiem. Wyszłam. Miałam jeszcze parę godzin do pociągu i spędziłam je, zwiedzając liczne zabytki Piotrkowa, sięgające od XIV po XVI wiek. Nie znałam tego miasta. Wspomnienie więc czasów piastowskich i jagiellońskich było mi w tej chwili źródłem sił, a blask, który po dziś dzień bije od żywej w zabytkach piotrkowskich pamięci wielkich Jagiellonów, dodawał wiary w Polskę. Od tej chwili zaczęła się robota w Piotrkowie, specjalnie skomplikowana z powodu zupełnego prawie braku żywności na miejscu i wyjątkowych trudności robionych przez władze niemieckie, by uniemożliwić dowóz. Pomimo to więźniowie piotrkowscy otrzymywali odtąd regularną pomoc. Lekarz zaś przy mojej następnej wizycie już twierdził, że wszyscy mają się doskonale... W tych ciągłych objazdach, na których mi schodziło życie, dojeżdżałam co miesiąc do Warszawy, do Dowódcy, który już na stałe, jako zastępca Komendanta Głównego, Grota-Roweckiego*, przebywał w stolicy. Składałam tam meldunki regularne o robocie z całego miesiąca, o ilości więźniów w danych więzieniach i o wszelkich zebranych po drodze wiadomościach. Przyznać muszę, że to moje nowe życie było bardzo ciekawe. Starałam się co miesiąc być w każdym z więzień, z tym, że ilość miast ciągle wzrastała. Technikę jazdy też z każdym miesiącem udoskonalałam. W końcu umiałam cudownie spać wśród grupy 16 paska-rzy w jednym przedziale lub klęcząc jednym kolanem na tobołku 7 Dosł.: bezpośrednio przed śmiercią głodową. __________________________111 przy wejściu do wagonu. Gorzej było, gdy trzeba było przesiadać się w drodze, bo przy wojennych spóźnieniach drugi pociąg nigdy nie czekał. Punktem szczególnie groźnym były Koluszki, leżące co miesiąc na mojej drodze między Warszawą a Piotrkowem. W Koluszkach nigdy nie złapałam połączenia, co za każdym razem oznaczało 9 godzin czekania. Na dworcu Polakom nie wolno było się zatrzymać, do dwóch przyzwoitych restauracji wstęp był również wzbroniony, pozostała więc malutka karczemka, w której można było siedzieć i czytać. Raz poprosiłam towarzysza niedoli, który z dwiema paniami również czekał, by mi pilnował walizkę, gdyż chciałam pójść "coś kupić". "Czyby pani była tak uprzejma pożyczyć mi też na ten czas książkę, którą pani czyta?... Tak pani zazdroszczę lektury". Oddałam mu więc książkę i podeszłam do drzwi. Tam się jednak odwróciłam, by zobaczyć, jak ją otwierał z chciwością - i osłupiał. - Książka była mała, w zielonkawej oprawie, zapewne podróżny przypuszczał, że to Wampir sleepingowy lub podobna lektura, a tu tymczasem: Romam Urbem in principio reges habuere przeczytał na wstępie. Była to powieść, może równie kryminalna jak Wampir, tylko rodzaj trochę inny: Annales Tacyta. Gdy wróciłam, był wściekły. "Książkę zwracam z podziękowaniem - wycedził - nie umiem po łacinie, dawno wszystko zapomniałem". Tłumaczyłam łagodnie, że przecież on mnie sam o tę książkę poprosił - nie pomogło. Mam wrażenie, że ten pan nigdy już nie zwróci się do niewiasty o pożyczenie mu książki w podróży. Gdyśmy wreszcie wyjechali, w pociągu starsza kobiecina przypatrywała mi się przez dłuższy czas, po czym się odezwała półgłosem: "Już trzeci raz jadę z panią do Piotrkowa. Czy to się też pani opłaca, taka jest mała różnica w cenach z Warszawą!" W ostatnich dniach września zaszedł fakt wielkiej dla mnie wagi. Pojechałam do Lwowa. Od chwili wyjścia Rosjan o niczym innym nie marzyłam, ale dotychczas były to tylko marzenia. "Granica" w Przemyślu była hermetycznie zamknięta dla Polaków, nie mniej prawie niż za czasów bolszewickich. Niemcy tylko długimi pochodami ciężarówek woj- 112 skowych wywozili stamtąd przez Generalną Gubernię do Rzeszy absolutnie wszystko, co zostawili Moskale. A ponieważ ci w ostatniej chwili mało zdążyli wywieźć, bo nie mieli czasu, więc bardzo wiele rzeczy, przede wszystkim ogromne jeszcze ilości przedmiotów wartości kulturalnej i dziel sztuki, prywatnej niegdyś własności, zostały wówczas zrabowane. Pośrednicy ukraińscy znów po drodze niektóre rzeczy Niemcom wykradali i sprzedawali w Krakowie. W ten sposób wypływały liczne "kawałki" z Małopolski Wschodniej, m.in. niektóre rzeczy mojego brata z rodzinnego naszego Rozdo-łu8. A Polaków nadal oddzielał chiński mur od tych ziem naszych. Mówiło się ogólnie, że po tamtej stronie powstaje wielka Ukraina, z daleko idącą autonomią, sięgająca aż po Kijów. Wtem, pewnego dnia późnego lata gruchnęła między nami wieść, że Małopolska Wschodnia zostanie przyłączona do Generalnej Guberni jako Di-strikt Galizien. Nie mogliśmy uwierzyć. Ale już wkrótce pojechał tam Frank, bramami triumfalnymi przez Ukraińców witany i wygłosił we Lwowie wzruszające przemówienie, a gazety głosiły die Ruckkehr von Galizien in das Deutsche Reich9. Mam wrażenie, że czytelnik niemiecki, gdyby się był w owych czasach dowiedział, że Indie lub Paragwaj wróciły na łono macierzyste Rzeszy Niemieckiej, nie byłby zdziwiony, "powrót" Małopolski Wschodniej przyjął więc jako rzecz wprawdzie radosną, ale naturalną. Spodziewaliśmy się wówczas, że zniknie wreszcie owa sławna granica w Przemyślu, ale tak nie było; Niemcy tylko zaczęli za pieniądze przepuszczać ludzi przez most na Sanie. Wówczas pojechałam i ja. W Przemyślu był kłopot z nocowaniem, ponieważ miasto było przepełnione; dużo osób czekało tam na możliwość przedostania się na wschód. Przespałam się jednak bardzo dobrze na krześle dentystycznym. Rano niebezinteresowny SS-man przeprowadził nas przez most; po drugiej stronie łatwo było o okazję. Pod wieczór wjechaliśmy do Lwowa. Wysiadłam koło parku Stryj skiego, w pogodny wieczór jesienny. Pojąć, zrozumieć nie mogłam, że wreszcie na- 8 Po śmierci Karola Lanckorońskiego (1933 r.) dziedzicem Rozdotu został jego syn, Antoni*. 9 Powrót Galicji do Rzeszy Niemieckiej. __________________________113 prawdę jestem we Lwowie. Byłam tak oszołomiona, że stałam na ulicy jak wryta. Wtem niska starsza kobieta wbiła mądre oczy we mnie. "A pani skąd się tu wzięła?" Padłyśmy sobie w objęcia. Była to Helena Polaczkówna*, docent historii. W pół godziny później już byłam u przyjaciół10, w prawie półtora roku po owej nocnej ucieczce trzeciomajowej. Opowiadali dużo, ciągle, mówili wyłącznie o bolszewikach. Zdawali sobie sprawę, że cudem uniknęli wywozu w głąb Rosji. Po moim wyjeździe, jeszcze raz w lecie 1940 roku pojechały długie rzędy pociągów na wschód. Tym razem byli to "bieżeńcy", tzn. ci, którzy przybyli z zachodniej Polski w roku 1939, a później nie wrócili pod okupację niemiecką. Po tym wielkim wywozie nastał spokój. W maju 1941, tuż przed wybuchem wojny, stanęły znów długie szeregi wiadomych wagonów na torach, znów przygotowywał się masowy wywóz. Wyjechali zaś nie Polacy, tylko bolszewicy, których tymi przygotowanymi dla Polaków pociągami wojsko w ten sposób szybko i sprawnie mogło ewakuować w głąb Rosji. Później dowiedziano się, że tym razem miała jechać prawie cała inteligencja. Gdy już bomby znów na Lwów spadały, pokazało się, że na dzwonkach do wielu mieszkań widniał mały, tajemniczy znak... W jedną noc mieli jechać wszyscy, których dzwonki były znaczone... Nie pojechali, doczekali się wreszcie cofnięcia się Azji ze Lwowa i połączenia z resztą Polski. Ciągle mieli wbrew wszystkiemu i pomimo wszystko wrażenie pocieszające, że są z powrotem w Europie. Na pewne zastrzeżenia wysuwane z mojej strony odpowiadali bez zrozumienia istoty rzeczy. "Niemcy są strasznymi wrogami, ale jednak ich chyba porównać nie możesz z tamtymi. Nie byłaś w Brygidkach, nie wiesz, kim są bolszewicy". Brygidki, sławne więzienie lwowskie, były drugą rzeczą, o której nikt nie mógł mówić spokojnie. Bolszewicy bowiem wymordowali wszystkich więźniów przed wyjściem, a Niemcy przez parę dni pozwalali ludności zwiedzać rozbite zupełnie więzienie, w tym stanie, w jakim je zastali. Chodziło tam pół Lwowa, szukając najbliższych wśród trupów tak zniekształconych, że roz- 10 Byla to rodzina prof. Stanisława Kulczyńskiego, rektora Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie (1936/1937). 114 Objazdy po Generalne] Guberni poznanie było zwykle rzeczą zupełnie beznadziejną. Byli tam i księża ukrzyżowani na ścianie, jeden z różańcem przeciągniętym przez obydwie jamy oczne, i drugi z krzyżem znaczonym gwoździami wbitymi do piersi, i innych bardzo wielu. Pomimo wszystko niektóre trupy zostały przez najbliższych rozpoznane, nieraz po strzępie odzieży lub po zębach. O tych scenach mówili wszyscy, bo po prostu po trzech miesiącach nie potrafili jeszcze myśleć o czymś innym. O Niemcach wiedzieli mało, wypytywali o stosunki na Zachodzie, o których nie wiedzieli prawie nic. Wracali w rozmowach stale do owych 22 profesorów i docentów, którzy na samym początku okupacji niemieckiej zostali zabrani, prosili, żeby ich tam na Zachodzie szukać. Martwili się, czy też tych zakładników tam źle nie traktują, i głowili się, gdzie mogą się znajdować, skoro żaden z nich nigdy nie dał znaku życia. Był wśród nich tak bardzo szanowany jako człowiek i jako chirurg prof. Ostrowski*, którego zabrano wraz z żoną i z dwoma sublokatorami, Boyem-Zeleńskim i ks. Komornic-kim*, był rektor prof. Longchamps aż z trzema dorosłymi synami11, był przeszło 80-letni starzec, emerytowany profesor Sołowij*, który znikł wraz z wnukiem, Adamem Mięsowiczem, był profesor Renc-ki*, który siedział przez 18 miesięcy w Brygidkach, na dwa dni przed wkroczeniem Niemców zdołał ujść przez dziurę, którą w murze wybiła bomba, i ocalał w ten sposób przed mordem bolszewickim. Ledwie cztery dni cieszył się wolnością. "Trudno, z Krakowem zrobili to samo, zabrali się do profesorów. Pewnie i naszych po paru miesiącach wypuszczą, tylko mogą znów być ofiary jak tam". Ciągle mieli wrażenie, że dlatego, w przeciwieństwie do Krakowa, nie ma wiadomości o profesorach lwowskich, iż Lwów jest jeszcze od Zachodu odcięty. Materialne położenie miasta w owych dniach było straszliwe. Panował po prostu głód. Sklepów nie było, zniszczenie całego życia ekonomicznego dokonane przez bolszewików było obecnie jeszcze 11 Roman Longchamps de Bener został rozstrzelany wraz z trzema najstarszymi synami: Bromslawem, Zygmuntem i Kazimierzem. ______________________115 straszniejsze w skutkach, bo Niemcy nic do miasta nie wpuszczali i nic sami nie przywozili. Sklepów nie było, prócz paru objętych po bolszewikach "upaństwowionych" składów, oczywiście nur fur Deutsche. Chodziliśmy więc głodni. Wtem zjawiła się Andzia - przywożąc duży prowiant z Komarna. Trudno opisać, czym było dla mnie spotkanie z rym najwierniejszym przyjacielem, po półtorarocznym rozstaniu. Andzia, w przeciwieństwie do natur mniej prostych, nie miała co do Niemców iluzji żadnych. Oświadczyła mi z miejsca, że naród, który o własnym kraju śpiewa: "Niemcy, Niemcy ponad wszystko", musi być "nic nie wart, bo taka pycha jest przecież śmieszna". Sądząc po ich zachowaniu nawsi, uważała, że nie są nic lepsi od Moskali, tylko są głupsi, co jej ułatwi dowóz żywności do Lwowa dla mnie i dla moich przyjaciół. Miała rację, byli głupsi i mieli też zalety inne, które dopiero przy porównaniu z najeźdźcą wschodnim wychodziły na jaw. W czasie tego pierwszego pobytu w pobol-szewickim Lwowie stwierdziłam z przerażeniem jedno, że przysłowiowy temperament tego miasta dziwnie jakby opadł, że panowanie wschodnie pozostawiło po sobie głęboki ślad - przygnębienie straszliwe. Nie mówiąc już o Warszawie, nawet flegmatyczny Kraków nie znał wówczas depresji. Wtedy zrozumieliśmy, że okupacja niemiecka wywołała tak zasadniczo odmienne w nas reakcje od sowieckiej. Sposób postępowania Niemców działał na nas w najwyższym stopniu irytująco i podniecająco. Poza tym prześladowanie wszystkich Polaków wywołało w społeczeństwie naszym coś, czego nikt, kto przeszedł okupację, nigdy nie zapomni - była to świadomość zupełnej jedności narodu polskiego. W ogólnym ogromnym nieszczęściu nadszedł ten okres najszczęśliwszy, gdy nikogo nie obchodziło ni-C2yJe pochodzenie klasowe, niczyja przynależność partyjna. Została tylko moralna siła zbiorowa, którą była polskość. Przy całym indywidualizmie naszym, każdy z nas czuł się częścią monolitu. W ten sposób powstało coś, co porównać można do ekstazy masowej, która oczywiście wzrastała w miarę, jak rosło u każdego z nas poczucie bliskości śmierci, za to tylko, że był właśnie Polakiem. Ta nieprawdopodobna siła napięcia miała swe źródła też jeszcze gdzie indziej. 116 Uczucie, które każdego z nas i wszystkich razem po brzegi wypełniało, nie było wcale nacjonalizmem tylko. Oczywiście miłość do własnego narodu, zagrożonego w swej egzystencji, wzrastała w nas z każdym dniem. Walka jednak szła nie tylko o życie narodu, ale po prostu o wszystko, dla czego żyć warto, o wszystkie ideały każdego z nas. Szło o chrześcijaństwo, o prawa jednostki, o godność człowieka. Nieraz dziękowaliśmy Bogu za to jedno, co nam zostało, za świadomość, że giniemy w obronie wszystkich najwyższych wartości ludzkości. Na podstawie tej świadomości powstała atmosfera, która często przypominała to, co wiemy o nastroju wojen krzyżowych. Sam fakt obecności elementu spirytualnego i uniwersalnego w tej walce stanowczo nawiązuje do średniowiecza. Ideałów naszych bronić nam przyszło w walce z narodem, który je kiedyś posiadał, dziś sam dobrowolnie się ich wyrzekł, dla zdobycia fizycznej władzy i przemocy nad innymi - siebie samego z księgi narodów cywilizowanych wykreślał. Nieraz zastanawialiśmy się nad tym, jak strasznie trudna musi być moralna postawa uczciwego Niemca. Przecież tacy są i w tak licznym narodzie powinno ich być sporo. Wyobrażaliśmy sobie, że u nich, w przeciwieństwie do zupełnej harmonii naszej, konflikt między podstawowymi zasadami jakiejkolwiek etyki z jednej, a obowiązkiem oddania życia za ojczyznę z drugiej strony, musi być nie do zniesienia. Konflikt ten musi chyba doprowadzić do zbiorowego czynu tych ludzi, którzy poświęcając siebie, zmyją choć w części hańbę z imienia niemieckiego. Ciągle na to czekaliśmy i nie mogąc się doczekać - ginęliśmy dalej. Dla jednolitej postawy naszej instytucja Volksdeutschów była bardzo pożyteczna. Element bezwartościowy w pogoni za bardzo znacznymi korzyściami natury materialnej - nie mówiąc o bezpieczeństwie osobistym - oddzielał się w ten sposób od nas i odchodził na zawsze. Hitler przez takie kupowanie ludzi uwalniał nas od plew, od szumowin, zresztą bardzo nielicznych, które uciekały od nas, od tych przeznaczonych na wytępienie. Pod okupacją sowiecką było inaczej. Przed wojną można było być wartościowym człowiekiem i dobrym Polakiem, a zarazem teoretycznym wyznawcą komunizmu, bo rzeczywistego komunizmu ___________________________117 w Polsce - poza ludźmi płatnymi - nikt nie znał. Dlatego etyczna granica między tymi, którzy nie przeciwstawiali się Sowietom z samego początku, w chwili wkroczenia, a nami była o tyle mniej jasna. Kto w Polsce szedł z Hitlerem, musiał być szują, kto w pierwszej chwili miał iluzje co do Sowietów, być nią nie musiał, gdyż w teorii komunizmu jest przecie tyle idealizmu. Trudno się dziwić ludziom, którym było zawsze źle, a teraz im obiecywano sprawiedliwość społeczną. Że jej nie ma i być nie może, o tym nie wiedzą nie tylko ci, którzy czekają na poprawę egzystencji, ale i inni. Mówię o tych, którzy sami nie wyszli z mas, ale których ten problem ponad wszystko obchodzi, którym dawny, oczywiście niesprawiedliwy porządek rzeczy wydawał się nie do zniesienia, a nie wiedzieli, że za parę lat ta przeszłość będzie rajem utraconym dla wszystkich uczciwych, bez względu na to, jak im się wiodło przedtem i jakich są przekonań społecznych czy pochodzenia klasowego. Dopiero przy bliższym poznaniu otwierały się ludziom oczy na ten bezmiar zakłamania, terroru i okrucieństwa, na prawdziwe zamiary Moskwy, a wtedy nieraz było za późno, by wrócić do nas, a zarazem niezmiernie niebezpiecznie, prawie niemożliwie wybrnąć z położenia bez wyjścia. Ale i tych, którzy od początku byli nieprzejednani, niewymownie męczył ów azjatycki fałsz, owe wieczne niespodzianki i przede wszystkim owe bez przerwy powtarzane idealistyczne frazesy. Mam wrażenie, że po aresztowaniu, wywiezieniu i wymordowaniu przez Niemców tylu profesorów uniwersytetów polskich, tajne nauczanie uniwersyteckie w Generalnej Guberni lepsze dawało rezultaty niż jawna, pozornymi honorami otoczona i niewymownie męcząca "praca" profesorów lwowskich. Z tej jałowej swej egzystencji za czasów sowieckich wynieśli jedno tylko bardzo ciekawe wspomnienie - z wycieczki do Moskwy. Zawiezionych tam z rozkazu, na uroczystym bankiecie uroczyście witano piękną mową o wielkości i jedności nauki. W odpowiedzi wstał rektor Krzemieniewski, podziękował po polsku za piękne słowa, następnie dodał najczystszym językiem rosyjskim, aby go dobrze zrozumiano, że pomimo 118 tych słów tak wielkich, i tego przyjęcia tak pięknego, głęboki cień dla nich, profesorów polskich, którzy tu przybyli, pada na wszystko. Powód jest ten, bardzo prosty, że nie ma między nimi ani jednego, któremu by ktoś z najbliższych nie został wywieziony ze Lwowa w głąb Azji. Usiadł i nikt już po nim do słowa się nie zgłosił. Na drugi dzień przyjechali po starego Krzemieniewskiego i zabrali go ze sobą. Koledzy byli przerażeni... Wkrótce jednak wrócił. Był w centrali NKWD. Tam go zapytano, czy ktoś z jego rodziny został wywieziony. Powiedział, że jedyna jego córka wraz z mężem pojechała już w czerwcu 1940. Wzięli adres, obiecali natychmiast do Lwowa odesłać12 i na tym się skończyło. Gdy teraz byłam we Lwowie, ten mocny starzec przychodził do przyjaciół, u których mieszkałam, i prosił mnie (a prośba ta brzmiała jak rozkaz), bym szukała owych 22 kolegów, "aż znajdę". W tej samej sprawie był u mnie inny profesor naszego uniwersytetu, ale ten mi radził, bym nareszcie szukać przestała. "Przecież tych ludzi dawno, bardzo dawno nie ma. Jestem przekonany, że ze wszystkich wersji, które kursują o nich, tylko jedna jest prawdziwa. Wedle tej, widziano tę samą ilość osób o świcie, po tej samej nocy aresztowania, jak ich prowadzono na Wólkę. Wiadomo przecież, że Wólka to miejsce egzekucji już od czasów bolszewickich. Wśród nich był jeden ranny czy zabity, którego nieśli dwaj inni, oraz była kobieta, która silnie kulała, a pani Ostrowska miała przecież od dawna chorą nogę". Po paru dniach pobyt we Lwowie się skończył, trzeba było wracać na Zachód. Zabrałam swój rękopis o problemach religijnych w twórczości Michała Anioła, który niegdyś z Komarna wyratowała Andzia, potem cudem ocalał przy mojej ucieczce ze Lwowa, bo go dwa dni wcześniej pożyczyłam koledze. Teraz go zastałam we Lwowie pod opieką przyjaciół13. Zabrałam też dwoje ich dzieci, które w Krakowie miały krewnych i lepsze warunki materialne, załadowałam do zamkniętej na cztery spusty przyczepki, którą 12 Co oczywiście nigdy nie nastąpiło (K.L.). 13 Prof. Stanisława i Marii Kulczyńskich. ___________________________119 niemiecka ciężarówka, i tak pojechaliśmy do Krakowa, jako bagaż wojskowy. Tam wszelkimi środkami jawnymi i konspiracyjnymi zabraliśmy się do szukania profesorów lwowskich po więzieniach, obozach i kamieniołomach Kraju i Rzeszy. Nigdzie nie było ich śladu, wpadli jak kamień w wodę. Prezes Ronikier ustnie i pisemnie interweniował u wszelkiego rodzaju władz niemieckich, odpowiedzi otrzymać nie mógł. Dowódca przesłał spis kurierem do Londynu z prośbą, by się radio o nich upomniało, ja przesłałam do Szwajcarii z prośbą o interwencję stamtąd - nic - nigdy nic - aż wreszcie po długich miesiącach przyszła informacja ze Szwajcarii: Niemcy oświadczyli, iż profesorowie lwowscy są an sicherem Ort14. W październiku byłam powtórnie w Sączu, ale Hamanna nie zastałam. Wreszcie wróciłam tam 4 listopada, w dniu mego patrona. Po drodze ze stacji wstąpiłam do kościoła. Była msza. Klękłam niedaleko wejścia. - "Carole Borromaee, dziś jest Twój dzień, a mnie na chrzcie Twoje imię dano. To, co się tutaj dzieje, jest tysiąc razy straszniejsze od Twojej mediolańskiej dżumy! Dziwnym zrządzeniem Bożym mnie przypadło - i to dziś - próbować pomocy dla tych, którzy tutaj straszliwie cierpią. Carole Borromaee, Ty dziś przy mnie stój!" - krzyczałam z zaciśniętymi ustami. -Wyszłam. Po chwili zostałam dopuszczona przed oblicze kata. Człowiek wyglądający raczej na rzeźnika niż na sadystę, spokojny, grubawy, wulgarny, o rękach dużych, grubych i krótkich, na które patrzałam co chwila przez 45 minut rozmowy- tyle na nich było krwi naszej! -Polce na szczęście ręki nie podał, nie musiałam więc jej dotknąć. Między nami przez cały czas stał ogromny pies, którego się szczerze, o wiele więcej niż Hamanna, bałam. Z góry przypuszczałam, że ten ostatni mnie w obecnej chwili nie zaaresztuje. Nie pamiętam, abym była kiedykolwiek w życiu widziała psa o wyrazie tak złym. Kilkakrotnie zdradzał chęć rozdarcia mnie, lecz został przez swego pana powstrzymany (powiedziano mi później, że jest to jedyny, nieodłączny przyjaciel Hamanna i jego najlepszy pomocnik w robocie). 14 W miejscu bezpiecznym 120 Mój interlokutor z początku rozmowy nie zdradzał chęci zezwolenia na dożywianie więźniów, wreszcie jednak udzielił pozwolenia, obiecując aresztować wszystkich zainteresowanych w razie "nadużycia", tj. znalezienia grypsów. Przed wyjazdem z Sącza wróciłam do kościoła i klękłam znów na tym samym miejscu. "Carole Borromaee..." Nigdy w życiu nie odczułam tak silnie tego niezmiernego związku między Kościołem Walczącym a Kościołerń Triumfującym. Jednym z następnych etapów był Pińczów. Otrzymałam drogą prywatną stamtąd wiadomości szczegółowe i szczególne. Kobieta osobiście mi nieznana została stamtąd wykupiona i dała mi znać o katorgach, jakie tam w specjalnym oddziale kobiecym stosują wobec zbrodniarek politycznych z całego dystryktu radomskiego. Wybrałam się więc do Pińczowa. Okazało się to imprezą niełatwą. Po wielu godzinach jazdy wysiadłam z pociąguw Kielcach. Załatwiłam tam sprawę więźniów przy pomocy ofiarnego księdza bez większych trudności. Po nocy u rodziny wysiedlonej, rezydującej w jakimś dziwacznym, zwiędłym saloniku, dostałam się pomimo wrodzonego braku zdolności gimnastycznych i bokserskich na wehikuł nazwany autobusem i dotarłam do Buska. Tam placówka RGO dostarczyła mi dalszej możliwości lokomocji w postaci miejsca na furze. Bardzo zmęczoną parą koni powoził ukraiński inżynier, a towarzyszył Żyd, któremu wówczas jeszcze, o ile nosił opaskę, wolno było swobodnie się poruszać. Po mniej więcej pięciu godzinach jazdy, o zmroku nasza fura wjechała w ruiny zupełnie zniszczonego we wrześniu 1939 roku żydowskiego Pińczowa. Tablice z hitlerowskimi nazwami ulic, wiszące na fragmentach murów, nadawały tej miejscowości szczególnie groteskowy wygląd. Fura stanęła, wysiadłam i doszukałam się wkrótce człowieka, o którym wiedziałam, że z dużym narażeniem życia pracuje tutaj dla więźniów. Z zawodu był sędzią. Od niego i od dwóch innych dygnitarzy Pińczowa zebrałam w ciągu wieczoru potrzebne do rozmów z Niemcami szczegóły. Wiedziałam, że jest w więzieniu niedużym paręset osób, że zupełnie osobno trzymany jest oddział kobiecy specjalny, do którego zsyłają najcięższe zbrodniarki polityczne z całego dystryktu radomskiego. Te __________________________121 kobiety żyją w najgorszych warunkach, są dręczone i katowane. Jedna z nich niedawno urodziła zdrowego syna i nie wie dotychczas, że jej mąż zginął w Oświęcimiu. Ważne by było, żeby można jej przesłać pieluszki, których jej bardzo potrzeba. Dowiedziałam się też, że jest tam dwóch strażników Polaków, którzy się bohatersko dla tych pań narażają. Rano poszłam do więzienia. Przyjaciel więźniarek odprowadził mnie prawie aż do celu i czekał tam na mnie, o czym nie wiedziałam. Gdy weszłam do gmachu (z pomocą kartki Heinricha), kazano mi się zatrzymać wewnątrz, w kancelarii więziennej. Na ścianie wisiała wielka szkolna tablica z danymi szczegółowymi, ilu jest więźniów i więźniarek w poszczególnych oddziałach. Z tej tablicy wynikało jasno, biało na czarnym, że w oddziale kobiecym specjalnym są 54 osoby. Trzeba Niemców, żeby mi kazać czekać w towarzystwie tej tablicy! Oczywiście zdążyłam w skrótach przepisać cyfry do notatnika. Wreszcie weszłam do kacyka. "Tym razem przyjął mnie partner mało zajmujący, podrzędny, wulgarny Niemiec. Zgodził się dość łatwo na dożywianie. Powtórzyłam z naciskiem kilka razy, że wszyscy bez różnicy więźniowie mają być dożywiani, że takie jest zarządzenie władz niemieckich. Ten argument go zaniepokoił. "Prawie wszyscy, to się zgadzam". - "Nie, zupełnie wszyscy, bez wyjątku" -powtarzałam. "Ale ja mam taki oddział, że gdyby pani wiedziała, jak się ten oddział nazywa, to by pani nie żądała dożywiania. To są kobiety..." - tu przerwał, jakby się bał, że już za wiele powiedział. "Unmóglich, unmóglich"ls, powtarzał, o ile mi pani nie przywiezie pozwolenia gestapo z Radomia. Twierdziłam, że mnie nic Radom nie obchodzi, skoro Kraków tak zarządził itd. Wtem zaczęłam mu opowiadać, że mam boczek i cukier - chwyciło, zmiękł. Zorganizowałam już przedtem - na wypadek sukcesu - dostawy prywatne dla niego. Nie miałam więc wątpliwości, że obietnicę wykona, gdyż z listów anonimowych wiedział, że Polacy kontrolują każdy jego krok wewnątrz więzienia i stale grożą zemstą. Po chwili powiedział, że 15 Niemożliwe. 122 tym kobietom potrzeba bielizny i rzeczy ciepłych. "Niech sobie pani wyobrazi, jak by pani za rok wyglądała, gdybym ją dziś aresztował tak, jak stoi, bez drugiej koszuli. Potem jeszcze coś: za jakiś czas prawdopodobnie oddam pod opiekę Komitetu dziecko, chłopca, który się tam urodził. Czy go Komitet przyjmie? Może być tylko wydany bez nazwiska". JMit oder ohne Namen16, bierzemy w każdej chwili" - powiedziałam. - "I tak z niego wyrośnie mściciel" -dodałam w duchu (nazwisko zresztą już miałam). Wówczas zaproponowałam przesłanie pieluszek, na co się zgodził. Wreszcie umówiliśmy się co do wszystkich punktów. Wracając, przechodziłam koło pobliskiej stacji kolejowej, tam stary przyjaciel więźniarek powitał mnie ze wzruszającą radością - rozmowa bowiem tym razem trwała długo, a poczciwy ten człowiek już myślał, że mu przybyła jeszcze jedna "podopieczna". Wstąpiłam do renesansowego kościoła. Potem rozpoczęłam starania o powrót do Krakowa. "Co, dziś pani chce jechać?" -pytali pińczowianie ze zdumieniem, ależ to niemożliwe, od nas tylko dwa razy w tygodniu jest połączenie z Krakowem. Ponieważ okazało się, że następne połączenie będzie za trzy dni, oświadczyłam, że jadę bez połączenia. Interlokutorzy wymienili spojrzenia pełne niepokoju, jakby ktoś twierdził, że jedzie na Księżyc. Wreszcie na skutek silnego z mojej strony nalegania dano mi miejsce na furze z drewnem, która jechała do miejscowości Kije. Przyjaciel dał mi list do zawiadowcy stacji, stamtąd, jak powiedział, "przypadkowo" jedzie kolejka. Nie pamiętam, jak długo jechałam, wiem tylko, że zmokłam do nitki i zmarzłam do kości. Deszcz padał ukośny i ciął w oczy. Obślizgłe z wilgoci listopadowe pola czerniały dookoła. "Ojczyste strony Żeromskiego" - pomyślałam, patrząc na faliste linie horyzontu i taki sam dzień, jak wtedy wRozdziobią nas kruki, wrony... Ta myśl mnie rozgrzała. "Nie roz-dziobią", zaciskałam zmarznięte pięści, trochę z zaciekłości, a trochę z obawy, by rąk nie odmrozić. Myślałam o swoim obecnym życiu i miałam wrażenie, tak jeżdżąc z wiezienia do więzienia, że ciągle oglądam, jedną po drugiej, najcięższe rany na ciele Rzeczypospolitej. 5 Z nazwiskiem czy bez. ___________________________123 Wreszcie, gdy już ciemniało, furman biczem wskazał na bardzo niski budyneczek: "Stacja". Dojechaliśmy, zsiadłam, woda chlusnęła z fałdów mojej bundy17, fura odjechała. Wszystko dookoła wyglądało, jakby żywego człowieka nie było w pobliżu. Wreszcie z dużym nakładem energii znalazłam starego, głuchawego kolejarza. "Kiedy jedzie pociąg w kierunku Krakowa?" Osłupiał. "Krakowa?" - powtórzył powoli, jakby nigdy o takim mieście nie słyszał. Mnie wzięła rozpacz. "Gdzie jest zawiadowca stacji?" - "Śpi". Była może piąta po południu. "Gdzie tu można czekać?" - "Wpoczekalni" - i otworzył drzwi do pokoiku, który miał łudzące podobieństwo z lokalem, z którym wówczas jeszcze nie zawarłam bliższej znajomości - z celą więzienną. Była to zresztą jedyna poczekalnia, którą poznałam na terenie GG, nie mająca napisu Nur fur Deutsche. Nawet Niemców tam nie było! Po pewnym czasie obudził się zawiadowca (mam wrażenie, że mu wydatnie w tym pomogłam), przyszedł i zapytał dość gburowato, czego mi trzeba. "Pociągu" -jęknęłam, nie wymieniając już tego szaleńczego słowa Kraków. "Będzie prawdopodobnie za parę godzin. Dopiero co pojechał. Trudno powiedzieć, kiedy wróci". - "A dokąd tak jeździ?" - zapytałam nieśmiało. Mój interlokutor zdębiał: "Do Jędrzejowa naturalnie, a dokąd to pani myślała?" -"Świetnie, świetnie, że do Jędrzejowa" - odpowiedziałam, by go uspokoić. Wtem przypomniałam sobie kartkę, którą miałam w kieszeni. "Mam list do pana". Wziął, otworzył, przeczytał parę słów na świstku i zmienił radykalnie ton. "Proszę do nas, tu zimno, a pani cała mokra". Zaprowadził mnie do ciepłego pokoju, wchodząc powiedział coś żonie na ucho, po czym ta do tego stopnia serdecznie się mną zajęła, że widząc stan mojej garderoby, bezceremonialnie wyrzuciła męża z pokoju, a mnie wielce energicznie kazała się rozbierać i suszyć, przy czym przyniosła mi gorący napój. Po paru godzinach zrobił się rzeczywiście ruch. Aż pięć czy sześć osób przyszło po bilety, wreszcie, przeraźliwie gwiżdżąc, zajechała kolejka. Na peronie było prawie zupełnie ciemno. W ostatniej chwili zawiadowca przyprowadził mi bardzo wysokiego, silnie kulejącego ' Bardzo obszerna narzutka, płaszcz podróżny. 124 młodego człowieka, któremu znowu coś na ucho powiedział, po czym, zwracając się do mnie, dodał: "Ten pan zajmie się panią w drodze". Wsiedliśmy do nieoświetlonego wagoniku. Nieznany towarzysz znalazł mi miejsce, siadł przy mnie i zapytał o opiekę nad więźniami. Mówił polszczyzną człowieka wykształconego. Odpowiedziałam wymijająco. "Pani może mówić, nam to pomaga, jak widzimy, że ważna robota idzie, a ja też wiem, że mogę mówić". Opowiedziałam parę faktów ogólnie znanych. "A pan tu pracuje?" - zapytałam. ,W kamieniołomach, z robotnikami, bo tam potrzeba im kogoś" -dodał. Tak rozmawialiśmy przez dłuższy czas, nie widząc wzajemnie naszych twarzy, nie wiedząc nic o sobie, prócz tego, co najważniejsze. Gdyśmy się zbliżali do Jędrzejowa, wstał, pożegnał się i wyskoczył przed stacją. Zostałam sama. W czasie tej jazdy zaczęłam się po raz pierwszy zastanawiać nad tym, że przyszły historyk do opracowywania dziejów t e j wojny będzie musiał podchodzić w sposób odmienny. Oczywiście przyczyny i skutki ważnych decyzji dowództwa oraz głośne czyny będzie musiał opisać. Jeśli jednak nie uchwyci istoty rzeczy, jeśli nie potrafi przedstawić, kto był tej wojny bohaterem głównym, praca jego minie się z celem i przyszłe pokolenia Polaków nie dowiedzą się prawdy. Bohaterem tym jest przeciętny obywatel Rzeczypospolitej, chłop czy inteligent, ziemianin czy ksiądz, dziewczyna ze wsi czy kobieta z uniwersytetu. Dramatispersonae są męczennice pińczowskie, ich opiekun, strażnicy ratujący je od śmierci głodowej z narażeniem własnego życia i zawiadowca stacji w Kijach, i Nieznany z kamieniołomu, który tu siedział przed chwilą. Wtem kolejka stanęła w szczerym polu. Ktoś krzyknął: "Lokomotywa ma defekt. Do stacji trzy i pół kilometra. Stamtąd za pół godziny jedzie pociąg do Krakowa". Na to ostatnie magiczne słowo wyskoczyłam z paroma innymi i zaczęliśmy biec grupką przez pola, grzęznąc na każdym kroku. W Jędrzejowie dowiedzieliśmy się, że pociąg ma trzy godziny spóźnienia. Rano byłam w Krakowie. W tym czasie zaszła pewna zmiana w mojej pracy. Z funduszów, które dawało RGO, trzeba się było oczywiście najdokładniej tej in- ___________________________125 stytucji wyliczyć, a praca dla więźniów zaczynała dawać coraz większe możliwości przyjścia tym ludziom z pomocą wydatniejszą, ale już nielegalną. W każdym niemal mieście czy miasteczku, w miarę, jak tam częściej dojeżdżałam, a ludzie nabierali do mnie zaufania, zgłaszali się u mnie tacy, którzy drogą przekupstwa czy innymi sposobami mieli możliwości indywidualnego dożywiania czy dostarczania odzieży, ale ofiarność ich i odwaga przekraczały możliwości materialne. Trzeba im było pieniędzy. Wówczas Dowódca, przy następnym moim pobycie w Warszawie, skontaktował mnie z Delegaturą Rządu i odtąd już brałam stamtąd, za każdym przyjazdem do Warszawy, pieniądze "drugie". Wkrótce prawie każde więzienie miało dwie akcje pomocy, jawną i tajną, które się uzupełniały, przy czym Komitety o tajnej akcji nie wiedziały, pochodzenia tych pieniędzy, gdy je wydawałam w ręce pracowników, nie znały. Chwaliłam się ciągle "rozległymi stosunkami" i "ofiarnymi przyjaciółmi". Trudność polegała między innymi na tym, że się stale obawiałam, iż w końcu ilość pieniędzy, którymi dysponuję, zwróci uwagę współpracowników dobrej woli, ale nie wtajemniczonych, oraz że ta dwutorowa robota musi kiedyś w jakimś więzieniu prysnąć. Ale tymczasem jakoś szło dalej. W ostatnich dniach listopada byłam po raz drugi we Lwowie, tym razem w towarzystwie prezesa Ronikiera, dyrektora Seyfrieda* i prezesa Komitetu Pomocy Żydom, doktora Melcherta. Ten człowiek niezwykłej kultury duchowej i umysłowej, przede wszystkim zaś wielkiego serca i ogromnej odwagi, dokonywał cudów na tej straszliwej placówce. Miałam zaszczyt wejść z nim w kontakt już parę miesięcy wcześniej, proponując mu współpracę na terenie więzień. Komitety Żydowskie odtąd punktualnie i regularnie dostarczały nam prowiantów, a myśmy dożywiali Żydów w więzieniach. Byłam wdzięczna Dowódcy, że sprawę stawiał, gdy o to zapytałam, jasno od początku, i kazał robić wszystko co możliwe, by i Żydom przyjść z pomocą. Tym razem we Lwowie trzeba się było zająć więzieniem przy ul. Łąckiego. Wiadomości stamtąd dochodziły nas straszne, choroby zakaźne, przede wszystkim tyfus, głód, śmiertelność olbrzymia. 126 Miałam jeden plan i jedną myśl. Niech się tutaj w tym jednym więzieniu, w tym moim mieście, spełni jedyne moje w tej chwili marzenie: trzeba urządzić dożywianie wspólne Polaków, Żydów, Ukraińców. Ci ostatni nie zaraz się godzili, rozpoczęliśmy więc robotę tylko polsko-żydowską, ale później przyłączyli się i Ukraińcy. Pracowaliśmy razem przez długi szereg miesięcy, co zawsze z najgłębszą wdzięcznością wobec wszystkich, którzy się do tego przyczynili, wspominać będę. Na pierwszym miejscu stoi świetlanej pamięci ks. Rękas*. Tymczasem we Lwowie było i innej roboty dużo. Celem pobytu tutaj prezesa i dyrektora RGO było organizowanie RGO na całą Małopolskę Wschodnią i stworzenie mocnej placówki we Lwowie. Trwające nadal przygnębienie i apatia Iwowian (oraz niestety intrygi Ukraińców) utrudniały robotę na każdym kroku. Niemcy zezwalali na organizację, a potem poprzez Ukraińców przeszkadzali, jak mogli. Przychodzili też, jak "po tamtej stronie", ludzie błagający o interwencję. Na pierwsze miejsce wypłynęła oczywiście znów sprawa zaginionych profesorów. Prezes Ronikier przyjmował ich żony i matki i zbierał szczegółowe wiadomości, które oczywiście nie dawały właściwie nic. Przychodziła pani Longchamps, której w pierwszej chwili nie poznałam, bo pamiętałam pełną temperamentu i wesołości blondynkę, a przyszła cicha, siwa, starsza pani. "Takiej defilady jak ja, chyba na świecie nie odebrał nikt. Gdy ich wyprowadzali, stałam we drzwiach; szedł najpierw mąż, potem syn najstarszy, potem drugi, wreszcie trzeci. Wszyscy szli, patrząc na mnie". Spokój, z którym to mówiła, był prawie nie do wytrzymania. Przychodziły i inne. Wszystkie były na gestapo, wszystkie otrzymały tę samą odpowiedź, że tych aresztowań dokonał specjalny oddział Feldgesta-po, który zaraz z wojskiem ruszył dalej na wschód i nie zostawił żadnych dokumentów. Wobec tego nikt nie może obecnie udzielić jakichkolwiek informacji. Profesorowej Nowickiej*, której również zabrano i męża, i syna, a która była z pochodzenia Niemką, powiedziano, że jeśli wyszła za Polaka, to powinna była potem się z nim rozwieść, a nie o niego się upominać. Tylko profesorowa Ostrowska i profesorowa Grekowa* nie przychodziły, znikły razem z me- ___________________________127 żami. Z tych dwóch najbardziej luksusowo urządzonych mieszkań zabrano wszystkich, nie tylko sublokatorów, ale nawet służące. Te ostatnie rano wypuszczono. Mieszkania natychmiast całkowicie ograbiono. Wiadomości, które dochodziły z prowincji, były również ponure, szczególnie jeśli chodziło o nauczycielstwo. W samym Stanisła-wowie, zaraz po wyjściu Węgrów, którzy okupowali te okolice przez kilka miesięcy i uzyskali tam wielką popularność wśród Polaków, zaaresztowano 250 osób, właściwie całą inteligencję Stanisławowa, a raczej najbardziej wartościowe elementy z nauczycielstwa i wolnych zawodów. Od tego czasu wszelki słuch po tych ludziach zaginął. W Stanisławowie, jak referował prezesowi Ronikierowi delegat, w ogóle nic robić nie można, bo tam rządzi szef gestapo Kriiger. Wtedy to po raz pierwszy padło to nazwisko w mojej obecności. Nie tylko prowincja, ale i sam Lwów wówczas już zaczynał poznawać bliżej Niemców i orientować się w "naszych gościach". Dwa miesiące, które minęły od mego ostatniego pobytu, wiele pod tym względem przyniosły zmian. Nikt już nie mówił o europejskości okupacji, o uczciwości osobistej okupantów. Niezliczone anegdotki kursowały po Lwowie, m.in. jedna o oficerze, któryż meblami "swoimi" sprowadził się do mieszkania Iwowianki. Gdy się po paru tygodniach (znalazłszy locum lepsze) znów wyprowadzał, żołnierze wynosili też fotele klubowe właścicielki. "Przecież to są moje fotele" -powiedziała grzecznie ta ostatnia, przekonana, że zaszła omyłka. -,Ja, aber się passen gut zu meiner Garnitur"1* - oświadczył lokator. - "Wenigergut su Ihrer Offiziersehre"19 - odpaliła Iwowianka. Kluby zostały. Sprawa zaginionych profesorów, wiadomości hiobowe z więzienia na Łąckiego i z prowincji, wszystko to sprawiało, że Lwów już wiedział, że jeden okupant wart drugiego, albo raczej nie wiedział, który gorszy. Wówczas to Norwida Pieśń od ziemi naszej zaczęła kursować, wszyscy sobie przepisywali te tercyny, w których jeden Tak, ale pasują do moich mebli. Mniej do pańskiego honoru oficera. 128 z najbardziej myślących poetów polskich w paru słowach - raz na zawsze - ujął i wyraził charaktery sąsiadów naszych: "Od wschodu - m ą d r o ś ć-k ł a m s t w a i ciemnota, Karności harap lub samotrzask z złota, Trąd, jad i brud. Na zachód - kłamstwo-wiedzy i błyskotność, Formalizm prawdy - wnętrzna bez-istotność, A pycha pych!" W tym czasie zrobiłam ciekawą wycieczkę poza granice GG. Krążyły wówczas uporczywie po Lwowie wiadomości o tym, że Iwo-wianie uwięzieni przez bolszewików, a wywiezieni na wschód przed oddaniem Lwowa, znajdują się w obozie niemieckim dla ludności cywilnej, w okolicach Równego, gdzie są głodzeni aż do śmierci. Zwróciłam się więc do Prezesa z prośbą o pomoc u władz wojskowych, aby otrzymać pozwolenie na wyjazd do Równego. Znajomi dali mi długie spisy osób poszukiwanych oraz adres znanego im przed wojną lekarza społecznika w Równem, o którym jednak nikt nie wiedział, czy żyje. Koncept wydawał się szaleńczy, żeby Niemcy mieli Polce pozwolić wyjechać na Wołyń. A jednak jakoś pozwolili. Puściłam się więc w drogę. Pociąg wojskowy niemiecki w Brodach wyjechał z GG, pod wieczór dojechałam do Równego. Nie znałam tych stron Polski - jechałam więc z wielką ciekawością, choć pora roku nie sprzyjała wycieczce krajoznawczej. Z dworca poszłam do domu lekarza. Nie pamiętam niestety nazwiska tych ludzi, ale ich samych nie zapomnę nigdy. Przyjęli mnie jak człowieka bliskiego, który przybył do swoich. Była tam pani domu, miła, żywa i troskliwa, był lekarz małomówny, poważny, i jego osiemdziesięcioparolet-nia matka, która nie mówiła prawie wcale. Myślałam, że jest głucha i dlatego nie bierze udziału w rozmowie. Uderzyła mnie tylko bystrość jej spojrzenia. Zaczęli pytać, skąd, z czym przyjeżdżam. "Ze Lwowa? Aż z Krakowa! Jezus, Maria, niech pani opowie, co się tam dzieje!" Opowie- __________________________129 działam trochę, słuchali z widocznym wzruszeniem, ciągle przerywali pytaniami, na które nie wiadomo było, jak odpowiadać, tak były niedostosowane do rzeczywistości, o której ci ludzie pojęcia nie mieli. "Czy pani wie, co to dla nas znaczy, że po raz pierwszy ktoś do nas przybył z serca Polski?" - zapytał nagle lekarz. - "Czy pani sobie potrafi w ogóle wyobrazić, czym to dla nas jest ? My tu na Kresach jesteśmy od roku 1939 odcięci od reszty Rzeczypospolitej, najbliższych nam wywieźli, potem bolszewicy w ostatniej chwili urządzili masowe rozstrzeliwania, myśmy się jakoś uchowali, niektórzy wyszli cudem, jak ksiądz prałat, do którego strzelali Moskale, ale chybili, a ksiądz po paru godzinach wydobył się spod zwału trupów". "Trzeba go uwiadomić i innych także!" - zawołała pani domu i znikła w kuchni. Po chwili wróciła, mówiąc, że rozesłała gońców. Wkrótce zebrało się parę osób, spośród których pamiętam inteligentną, pełną wiary i polotu nauczycielkę gimnazjalną, starszych, trochę kwaśnych małżonków z ziemiaństwa i wreszcie młodego prałata, tryskającego zdrowiem i energią po swej makabrycznej przeprawie. Przyszedł w pasie fioletowym, a astronomiczna ilość guzików tego samego koloru na jego sutannie żywo przypominała mi Rzym i czasy zamierzchłe. Uroczysty jego strój wywołał zdziwienie. "Czy może być dla Równego większa uroczystość, jak przyjazd gościa z Krakowa?" - zapytał, witając się ze mną. Trzeba było zacząć od nowa opowiadanie. Wreszcie zaczęłam pytać ja. Chodziło mi przede wszystkim o obóz z więźniami cywilnymi, dla którego przyjechałam. Niestety niewiele się dowiedziałam. Jedno tylko było pewne, że taki obóz parę miesięcy temu był i że go zabrano - dokąd, tego nie wiedział nikt. Ogólna sytuacja Polaków na Wołyniu była zasadniczo odmienna niż w Generalnej Guberni. Prześladowania w prawdziwym tego słowa znaczeniu właściwie nie było, gdyż tam Polacy po ogromnych deportacjach bolszewickich nie stanowili już poważnego niebezpieczeństwa. Na razie więc traktowano ich tylko źle - nie dręczono. Żydów natomiast prześladowano w sposób dotąd niesłyszany, po prostu mordowano już wtedy masami. Jeden z nich, młody inteligent, ukrywał się w domu moich gospodarzy. Po raz pierwszy wówczas spotkałam się z masowym tępieniem Żydów i wrzucaniem ran- 130 nych, zemdlonych i trupów do wspólnej jamy. Gospodarze opowiadali o tych wypadkach najświeższych ze zgrozą, szczególnie że mieli dość dokładne dane i z innych miejscowości Wołynia. Twierdzili zarazem, że podobno na Ukrainie, w samym Kijowie i innych miastach, jest jeszcze gorzej. Na drugi dzień rano powędrowałam do komendy wojskowej. Po dłuższych staraniach dostałam się do generała - jowialnego, bardzo austriackiego starszego pana, który mnie przyjął z wielką uprzejmością. Wysłuchał mnie uważnie, zamyślił się, posmutniał, po czym sprowadził szereg adiutantów i referentów. Wynikiem całej konferencji było stwierdzenie faktu, że więźniowie polityczni, przywiezieni przez Rosjan pod Równe, znajdowali się tam w obozie, gdzie ich zastały wojska niemieckie. Po jakimś czasie, gdy front się już przesunął daleko na wschód, więźniowie ci zostali przekazani przez wojsko władzom gestapo. Zapytałam, co Niemcom zawinili ci ludzie, którzy zostali zaaresztowani przez Moskali, dlaczego się nimi zajęło gestapo. Na to zapytanie nie otrzymałam odpowiedzi, generał tylko patrzał na mnie bardzo długo, wśród ogólnej ciszy, która nagle zapanowała w pokoju. "Wobec takiego stanu rzeczy muszę się zatem dostać do władz gestapo, aby się zapytać o tych ludzi" - odezwałam się znowu. "Tak, a ja pani w tym pomogę" - odpowiedział generał. Kazał swoim oficerom przynieść mapy Ukrainy i wskazał mi na nich trzy miejscowości, gdzie się znajdowały obozy cywilne. Kazał spisać o tym notatkę i wręczył mi ją. Wreszcie zapytał, czy jestem gotowa jechać jutro do Kijowa. Zgodziłam się oczywiście z entuzjazmem. Trudno było o bardziej kuszącą propozycję. Prosił mnie, abym za dwie godziny wróciła do niego. Wyszłam. Była niedziela. Poszłam do kościoła i trafiłam na sumę. Kościół nabity i rozśpiewany świadczył jednak o dużej jeszcze wówczas ilości Polaków w Równem. Po mszy wróciłam do generała. Powiedział mi, że za chwilę przyjdzie oficer SS, z którym mój wyjazd ma być ustalony, ponieważ tam, w Kijowie, mam być u generała SS doktora Thoma-sa, najwyższej tego rodzaju władzy w tym kraju. Po chwili wszedł bardzo wysoki i bardzo pruski oficer SS, który się chłodno przywitał z generałem. Ten ostatni przedstawił moją sprawę i oświadczył, ___________________________131 że jadę jutro rano jego samochodem do Kijowa. Gestapowiec jeszcze wyrósł na swoim krześle i odpowiedział bardzo charczącą niemczyzną, że jest rzeczą wykluczoną, aby "osoba cywilna" jechała do Kijowa. "Pojedzie, bo chcę, aby osobiście przedstawiła swą sprawę generałowi Thomasowi. Wystawię jej odpowiednie papiery, proszę tylko uwiadomić swojąwładzę w Kijowie o jej przyjeździe jutro w południe. O nocleg starać się będą władze wojskowe". Popołudnie spędziłam znów wśród swoich, wieczorem zaś przyszła wiadomość od generała, że do Kijowa nie jadę, ponieważ generał SS Thomas jutro przypadkiem będzie w Równem. Byłam wściekła i bezradna. Thomas przyjął mnie koło południa. Przedstawiłam mu sprawę w obecności dwóch czy trzech innych gestapowców. Powiedziałam (jak mi poradził generał), że wiem od władz wojskowych, że w tych miejscowościach wymienionych w notatce są obozy cywilne itd. Thomas słuchał w milczeniu. Nagle zapytał: "Jak się pani tu dostała?" - "Otrzymałam pozwolenie od generała Rotkircha ze Lwowa". - "Proszę pokazać". Gdy wyciągnęłam papierek, Thomas kazał komuś ze świty go przepisać. Następnie oświadczył, że mi nie może dać natychmiastowej odpowiedzi, że musi zasięgnąć dokładnych informacji i powiadomi prezesa RGO. Wiedziałam, że sprawa, w której zresztą od początku nie pokładałam wiele nadziei, jest przegrana. Poszłam na wieczór do przyjaciół, gdzie zastałam trochę listów do Lwowa i Krakowa. Zegnaliśmy się ze szczerym żalem. Stary doktor twierdził, że tej mojej wizyty nikt z nich do śmierci nie zapomni. Staruszka matka ciągle siedziała i patrzyła. Wreszcie w ostatniej chwili synowa się do niej zwróciła: "No, niechże mama powie, co o tym wszystkim myśli". Staruszka tylko machnęła ręką i odezwała się po raz pierwszy: "To nic nowego, zawsze były te kłopoty. Pamiętam dobrze, że w sześćdziesiątym trzecim też nie było lepiej, miałam wtedy dziewięć lat". Wcześnie rano poszłam na dworzec. Czekając na pociąg, stwierdziłam, że mam opiekuna; gestapowiec w mundurze, którego już w przeddzień spotykałam, również czekał na pociąg. Pojechaliśmy. Opiekun przy każdej stacji spacerował pod oknem mego przedziału. Pokazywałam mu się w oknie stale, żeby się mną nie niepokoił. 132 Wreszcie gdyśmy minęli "granicę" koto Brodów, wlazł do mnie. Zażądał notatki generała, którą oczywiście dawno umiałam na pamięć. Kategorycznie zażądałam w zamian pokwitowania odbioru notatki, ponieważ ją wiozę służbowo. Trzymał ją jedną ręką, drugą złapał się za głowę, pomrukując: "Wie konnte nurderHerr General..."7(r), ale pokwitowanie dał. Na drugi dzień zaniosłam je do gen. Rotkircha we Lwowie, bo uważałam, że szkoda tracić okazję rozzłoszczenia jednego Niemca na drugiego. Rotkirch był zabawnie przerażony i ogromnie dziękował za uprzedzenie go. Cała sprawa miała jeszcze epilog w Krakowie, gdzie gestapo przesłuchało prezesa Ronikiera i groziło moim aresztowaniem za to, że prezes Ronikier wziął pozwolenie od wojska na mój wyjazd do Równego. W pierwszych dniach grudnia wróciłam do Krakowa. Tam trzeba było, poza więzieniem na Montelupich, zająć się więzieniem św. Michała, karniakami, ponieważ zależało mi na udowodnieniu Niemcom, że rzeczywiście dożywiamy wszelkiego rodzaju więźniów. Było zresztą z tym sporo trudności w samym społeczeństwie. Nieraz mi zarzucano, że dożywiam złodziei, podczas gdy dzieci są głodne. W Radomiu na przykład te trudności były tak duże, że mogłam dożywiać więźniów tylko konspiracyjnie. Nie wszyscy rozumieli, że dla więźniów politycznych innego ratunku nie było, jak potraktować ich na równi ze złodziejami. Miałam jeszcze i inne trudności. Moje stałe wizyty na gestapo żywo komentowano, wreszcie władze były kilkakrotnie ostrzegane przede mną, tak że się musiałam zwrócić do Dowódcy z prośbą o oczyszczenie mojego nazwiska po wojnie w razie mojej śmierci... Jak łatwo stracić dobre imię - dowiedziałam się wówczas o tym po raz pierwszy. Przed Bożym Narodzeniem wypadła mi znów "tura na Pińczów". Nauczona doświadczeniem i tym razem obarczona jeszcze bieli- i ciepłą garderobą dla więźniarek, zdobyłam ciężarówkę PCK 11 Jak pan generał mógt... _______________________133 ledwie się na kołach trzymającą, ale jednak jeszcze jadącą i wyruszyłam w południe dnia przedwigilijnego. Samochód kilkakrotnie się psuł, wreszcie, gdy już ciemniało, stanął w jakimś miasteczku. Kierowca mi powiedział, że tym razem naprawa potrwa przynajmniej półtorej godziny, i radził pójść do restauracyjki, żeby się rozgrzać. Wysiadłam na kwadratowym typowym rynku i zapytałam, gdzie jesteśmy. "W Wodzisławiu" - odpowiedział przechodzień. Jezus, Maria - w Wodzisławiu! Toż moja rodzina tu siedzi od wieków21, a przodkowie leżą pod kościołem! Trzeba tam dobrnąć. Było dość ciemno, wicher bił w oczy mokrą śnieżycą. Z trudem przeszłam krótką drogę. Stanęłam przed portalem, nad którym mnie witał energiczny nasz herb Zadora, lew ogniem ziejący. Kościół był otwarty, dekorowali go choinkami. Po chwili wyszli, zostałam sama. Stanęłam przed czarnym marmurowym pomnikiem grobowym Macieja, wojewody bracławskiego, pradziadka mego ojca22. Czytałam, jakby po raz pierwszy, długi, łaciński napis, chwalący zasługi zmarłego, który odszedł, złamany upadkiem Ojczyzny. Czytałam z rosnącym napięciem. Ten znany mi napis, podobny do tylu innych mu współczesnych, dziś nabierał dla mnie, dalekiego wnuka, przejmującej aktualności. W okresie ponownego upadku Ojczyzny byłam żołnierzem i znalazłam się tutaj w drodze służbowej. Przez chwilę nie mogłam dać sobie rady ze świadomością, dla mnie w tej chwili jakby nową, tej bezprzykładnej kontynuacji tragedii naszej. Wreszcie się otrząsnęłam i wróciłam do samochodu. W godzinę czy dwie później mało nie złożyłam swych kości na wieczny spoczynek w pobliżu kości przodków, bo złamała nam się oś samochodu. Wyszliśmy jednak cało, oś powiązaliśmy drutem i pojechaliśmy dalej. Przed północą zbudziłam przyjaciela w Pińczowie, oddałam mu wszystko, co przywiozłam, odebrałam relacje o ostatnim okresie jego doskonalej pracy, pokazał mi grypsy potwierdzające odbiór pieluszek i prowiantów, a rano byłam znów w Krakowie. Tego samego jeszcze 21 Wodzisław był tym majątkiem ziemskim w Polsce, który najdłużej był w ręku jednego rodu, 1370-1945 (K.L.). 22 Twórcą tego pomnika był Antonio Canova, który wówczas pracował w Wiedniu. Widocznie syn zmarłego, Antoni Lanckoroński, zamówił u niego ten piękny pomnik i przewiózł do Wodzisławia (K.L.). 134 dnia pobyt w Wodzisławiu wspominałam j akby j akąś nierealną sytua-cję kinową, chyba po prostu jako kicz, a jednak była to tylko prosta rzeczywistość. Wigilię spędziłam, chodząc po różnych domach, gdzie kogoś brakowało..., a sylwestra wśród przyjaciół we Lwowie. Tym razem dotarłam aż do Stanisławowa. Pamiętam, że mróz był tego dnia ostry, minus 27 stopni. Siedzieliśmy w wagonie we Lwowie na dworcu cztery czy pięć godzin, potem jechaliśmy sześć czy siedem godzin. Gdy o jedenastej w nocy wysiadłam w Stanisła-wowie, czułam się jak zamrożony zając. Po dłuższej wędrówce przez nieoświetlone oczywiście miasto dotarłam do fantastycznego "hotelu", w którym doczekałam się rana. W Komitecie zastałam dziwny nastrój. Wszyscy tam mówili cicho i patrzyli przy tym na drzwi. Pytałam, o co chodzi. Powiedziano mi, że nie można mówić normalnie, bo ludzie Kriigera są wszędzie. Powtórzono mi wówczas w formie bardziej obszernej całą sprawę zniknięcia owych 250 osób z inteligencji Stanisławowa, których zabrał Kriiger, gdy tylko objął "rządy" w Stanisławowie. Była to dosłownie cała elita tego miasta, przede wszystkim nauczyciele szkół średnich i powszechnych, ale i wszelkie wolne zawody. Było tam sporo inżynierów i adwokatów. Był znany bardzo dyrektor szpitala, chirurg dr Jan Kochaj. Rozmawiałam z jego żoną, która mi przyniosła listy dziękczynne lotników niemieckich, którym jej mąż uratował życie, narażając własne, bo ich operował w sowieckim jeszcze Stanisławowie, gdzie ich zestrzelono. Przyszło nawet na skutek meldunku tychże lotników podziękowanie dla doktora Kochają z Reichsluftfahrtministerium, podpisane przez Goeringa, ale dr Kochaj był już wówczas aresztowany. Zapytałam, czy ów dokument znajduje się w rękach żony. Odpowiedziała, że znikł w biurach niemieckich, dokąd został zaniesiony dla poparcia interwencji o zwolnienie. Od czasu tego aresztowania masowego znikali nadal Polacy, pojedynczo lub w większych grupach. Pytałam, czy więzienie jest duże i czy wywożą stamtąd transporty do Rzeszy. Powiedziano mi, że nic nie wiadomo o wywozach i że więzienie jest obszerne, składa się z dwóch gmachów sąsiadujących ze sobą, zwiezienia pod zarządem władz sprawiedliwości __________________________135 i z więzienia gestapo. Tym ostatnim zarządza sam Kriiger, pierwszym - prokurator Rotter, od którego postanowiłam zacząć, ponieważ mi powiedziano, że nie jest wrogo do Polaków nastawiony. Poszłam. Przyjął mnie człowiek może czterdziestoletni, raczej niski. Wyszedł na moje spotkanie, strasznie dużo mówił i z przesadną grzecznością zaprowadził do gabinetu. Szedł krokiem chwiejnym. Był pijany. Przedstawiłam mu sprawę, z która przyszłam. Słuchał, widziałam, że pomimo swego stanu dobrze rozumie. Gdy skończyłam, odpowiedział, że akcja mnie powierzona jest mu znana, że nie miałby nic przeciwko prowadzeniu jej wwiezieniu, które mu podlega, ale że w tym więzieniu nie ma Polaków. Tu sam sobie przerwał: "Bardzo panią przepraszam za stan, w którym mnie pani zastała. Pewnie pani już o mnie opowiadali jako o pijanym prokuratorze. Rzeczywiście, znów za dużo wódki wypiłem, ale wiem, co mówię. Ja Polaków nie zamykam. Przyjechałem tu z Rzeszy jako wasz wróg, nauczyłem się tutaj was szanować, więzienie swoje rezerwuję dla Ukraińców. Jest tam zresztą paru, bardzo nielicznych Polaków--przestępców". - "Więc wszyscy więźniowie polityczni są w tamtym więzieniu?" - zapytałam. "Jacy wszyscy, co to znaczy wszyscy?" -pytał z rosnącym podnieceniem. "Ci wszyscy, których tutaj aresztowano od początku, od wkroczenia Niemców, przede wszystkim owych 250 osób, nauczycieli, inżynierów, lekarzy, których zabrano natychmiast, a potem długi szereg tych, którzy po nich nastąpili". -"Sporo więźniów tam zapewne Kriiger ma, ale wątpię, czy się zgodzi na dożywianie". Czułam, że prokurator nie mówi wszystkiego, co myśli, i że ze względu na silne zamroczenie można wyciągnąć więcej. "Tam musi być ogromne więzienie, przecież zaaresztował wieleset Polaków" - ciągnęłam dalej. Milczenie. "Tam jest mało ludzi" - odrzekł wreszcie szczerze. "Pytam więc pana, panie prokuratorze, gdzie jest reszta, gdzie jest cała inteligencja Stanisławowa?" - powiedziałam głośno. Prokurator wstał, oparł się o fotel, pochylił się ku mnie przez poręcz. Chwila ciszy. ,f)ie sindalle langst tot!23 - wrzasnął nagle. - Tot,ja tot!" - ciągle powtarzał, gdy milcza- 3 Wszyscy od dawna nie żyją! 136 km. ,JKruger hat się erschossen, vor ich kam, ohne Recht, ohne Gericht. Wissen Się, was das fur einen Staatsanwalt ist?2* Może pani pójść do niego, to wszystko mu powiedzieć, mnie już obojętne, co mi zrobią". Wreszcie usiadł z powrotem, zapanowała głucha cisza po tych jego krzykach. Po chwili powiedziałam, że muszę się dostać do Kriigera i starać się o zaprowadzenie dożywiania dla tych, którzy tam obecnie są. "Pójdę z panią do niego, inaczej się pani do niego nie dostanie". Zatelefonował w mojej obecności i zapytał Kriigera, czy może przyjść ze mną. Zamówił u niego wódkę, aby - jak mówił - wypić we trójkę. Odłożył słuchawkę. "Zgodził się. Idziemy". Gdy wychodziłam, jego zastępca o polskim nazwisku podał mi futro i szepnął mi przy tym szybko do ucha: "On jest wprawdzie pijany, ale to, co powiedział, jest prawdą. Słuchałem z drugiego pokoju". Wyszliśmy na mróz. Rotter otrzeźwiał. Idąc, patrzał na mnie i zaczął mówić zupełnie spokojnie, że się nie dziwi, jeśli jestem wstrząśnięta tym, co mi powiedział. Nie odpowiedziałam. Dochodziliśmy do drugiego gmachu na ul. Bilińskiego, obecnie Strasse der Polizei czy Strasse der SS (nie pamiętam). Przy wejściu puszczono nas bez trudu. Weszliśmy na górę. Tam w przedpokoju pracowała maszynistka. Siedliśmy na obitych malinowym adamaszkiem krzesłach. Po chwili otworzono nam drzwi. Weszłam pierwsza, za mną prokurator. Z drugiej strony dużego podłużnego pokoju zza biurka wstał człowiek bardzo wysoki, raczej otyły, młody, lat miał może trzydzieści dwa lub trzy, o włosach bardzo jasnych. Miał usta bardzo duże, silnie naprzód wysunięte, wargi grube, szczękę masywną. Ta dolna część twarzy była bardziej akcentowana od górnej, od wybitnie bladych, wypukłych, jasnostalowych oczu patrzących przez okulary bez oprawy. Kazał nam usiąść na fotelach. Prokurator mu wytłumaczył, z czym przyjechałam. Kruger przejrzał moje papiery uważnie, potem popatrzył na mnie jeszcze uważniej, lekko przymrużając niesamowite, blade oczy. Patrzyłam i ja, możliwie spokojnie. Ale dziw- 24 Kruger ich rozstrzelał, zanim przyjechałem, bezprawnie, bez sądu. Wie pani, co to znaczy dla prokuratora? ___________________________137 nie trudno mi było tym razem zachowywać się obojętnie i ukryć prawie żywiołowy wstręt, jaki mnie ogarnął przy wejściu. Przecież dopiero parę minut wcześniej dowiedziałam się, kim jest ten człowiek, a zaraz potem musiałam normalnie z nim mówić. Było ciężko. Wreszcie się odezwał, mówiąc krótko, że ponieważ nie sposób rozgraniczyć więźniów polskich, ukraińskich czy żydowskich, osobnego dożywiania Polaków być nie może. Odpowiedziałam, że może być dożywianie wspólne, jak we Lwowie. Oświadczył, już bez podania powodu, że to nie jest możliwe. Zezwolił jedynie na przysłanie koców, grzebieni, szczotek do zębów itd. Było to pierwsze i jedyne więzienie, do którego dożywianie RGO pomimo naszych starań nigdy nie dotarło. Wyszliśmy, pożegnałam się z prokuratorem i zostałam sama. Było już ciemno, przeszłam się przez miasto, ochłonęłam na mrozie i wróciłam do Komitetu. Noc spędziłam już nie w hotelu, tylko u bardzo gościnnej działaczki społecznej, która siedem swoich odznaczeń ukryła przed okupantami, zaszywając je w kołdrę, którą mnie nakryła. Przed spaniem zaś kazała mi wymacać ordery, opowiadając zarazem szczegółowo, przyjakich okazjach je otrzymała. Na mnie to opowiadanie działało kojąco. Zrozumiałam, że słabostki ludzkie się nie zmieniają pomimo ogromu wydarzeń, które przeżywamy. Następnego dnia pojechałam do Kołomyi. Tam sprawa więzienia poszła zupełnie gładko; wróciłam wieczorem do Stanisławowa, stamtąd na drugi dzień wyprawiłam się do Stryja, gdzie wylądowałam po wielogodzinnej jeździe, późnym popołudniem. Tamtejszy Komitet umieścił mnie w klasztorze, gdzie mi dano ciepłą strawę, ciepły pokoik i ciepłą wodę do mycia. Gdy się położyłam, nie mogłam spać. Wrażenia dni ostatnich i coś innego jeszcze, o czym nie wiedziałam, że żyje we mnie, ciągle mnie budziły. W Stryju byłam w życiu często, ale za poprzedniego wcielenia. Leżałam więc teraz w ciemności i powtarzałam sobie, że jestem w Stryju, o 40 km od Rozdołu, od domu rodzinnego, od miejsca, w którym spędziłam najpiękniejsze chwile dzieciństwa. Na drugi dzień rano załatwiłam sprawę więzienia w Stryju, prawie bez trudności. Następne posiedzenie Komitetu wykazało, tak 138 samo jak w Kołomyi i w Stanisławowie, ogromne trudności aprowi-zacyjne spowodowane w dużej części niestety przez Ukraińców. Skarżono się na szczególnie trudne stosunki w mniejszych ośrodkach w okolicy, że tworzenie delegatur idzie bardzo powoli. Zapytałam, czy już założono delegaturę w Rozdole. Odpowiedziano, że ma tam być w najbliższych dniach sekretarz Komitetu. Zaproponowałam, czyby nie pojechał jutro, moglibyśmy być w Rozdole razem, co może sprawę ułatwić. Propozycja została przyjęta. Nazajutrz raniutko wyjechaliśmy ze Stryja. W Mikołajowie, na trasie Stryj-Lwów, gdzie wysiadałam w życiu niezliczone razy, wysiadłam i teraz. Dalsze 12 km odbyliśmy częściowo na saniach z drewnem, częściowo na własnych nogach. Po drodze mój towarzysz ześlizgnął się z sani w śnieg, co zauważyłam dopiero po chwili. Z trudem namówiłam chłopa, by na niego poczekał. Jechałam jak we śnie. Nie zmieniło się tu nic. Chałupy, kopuły cerkwi i miękkie linie zalesionych wzgórz po lewej, a wielka, śniegiem pokryta równina Dniestru po prawej stronie, a za nią daleko, ledwie dostrzegalny łańcuch Karpat. Tak jechaliśmy, siedząc na pniu wykarczowanym. Wreszcie Rozdół. Zsiedliśmy, poszliśmy do oo. karmelitów. Przyjął nas nieznany mi ksiądz. Zapytałam o o. Bolesława25. Otrzymałam odpowiedź wymijającą: ,JWyjechał". Gdy powiedziałam swoje nazwisko, ksiądz się uśmiechnął. "O. Bolesław tu nie mógł wytrzymać, przecież pani go znała. Mówił, że mu sama świadomość, że istnieje Armia Polska, a on siedzi tutaj, żyć nie daje; wreszcie poszedł... tamtędy..." Tu ksiądz wskazał ręką w kierunku dalekich Karpat. Umówiliśmy się, że posiedzenie w celu założenia delegatury RGO odbędzie się o trzeciej, miałam więc trochę czasu. Poszłam odwiedzić dom rodzinny. Po drodze spotkałam Żydówkę, która na mój widok stanęła jak wryta. "Ja chce wiedżecz, czy ja poznaje, czy ja nie poznaje?" - "Kogo?" - zapytałam. "Nu, Lanckorońska!" -"Tak jest". - "No, to już najgorsze się skończyło, to już wszystko dobrze" - i poszła dalej, pełna nieuzasadnionego optymizmu. 25 Ksiądz Augustyn Huczyński (w zakonie o. Bolesław), kapelan wojskowy 2. Korpusu, spoczywa dziś na cmentarzu poległych na Monte Cassino. __________________________139 Tymczasem stanęłam przed bramą. Była uchylona, weszłam do parku. Wjazd był pokryty gęstą warstwą śniegu, tylko środkiem szła wąska ścieżka ze świeżymi śladami stóp. "Widocznie tu ktoś mieszka" - pomyślałam. Szłam więc w górę ku pałacowi, który stał na wzgórzu pokryty śniegiem, duży, martwy. Wtem z tamtej strony ktoś zaczął schodzić tą samą ścieżką. Serce mi zabiło - Jan, stary furman! Stanęłam więc i czekałam. Jan szedł, patrząc przed siebie na ziemię, w złym humorze, jak zawsze. Nagle, gdy już był zupełnie blisko, ciągle patrząc w ziemię, zobaczył na tejże ziemi moje nogi. Gniewnie podniósł starą, jak pieczone jabłko pomarszczoną twarz, widocznie oburzony, że ktoś śmiał wtargnąć do jego domeny. Ale w tej samej chwili rozległ się jego okrzyk: "Jezus, Maria!" Rzucił się na mnie. Starałam się opanować jego wzruszenie, by się sama nie rozkleić. Nie było to zbyt trudne, bo Jan nagle odwrócił się ode mnie plecami i zaczął ku mojemu osłupieniu kłusem pod górę uciekać, w kierunku skąd przyszedł. Krzyczał przy tym wniebogłosy: "Chodźcie! Halo! Prędko, prędzej!!!" Na te krzyki, które się tak niespodziewanie rozległy po tym wielkim, głuchym parku przeszłości, pokazał się stary służący, jego żona i synowie, wszyscy biegli przerażeni, pewni, że furman został napadnięty. Po chwili przyszedł jeszcze stary ogrodnik, który mnie znał dzieckiem. Służący z żoną zaprosili mnie na obiad. Podczas przygotowywania obiadu przemaszerowaliśmy przez cały ten wielki, pusty dom, którego pokoje wydawały się jeszcze większe i liczniejsze w swej martwocie. Prawie całe zabytkowe urządzenie wywieźli bolszewicy26. Co zostało, zabrali Niemcy. Tylko gdzieniegdzie jeszcze stała barokowa szafa na trzech nogach, a zza niej wyglądał jakiś antenat podgolony, przebity bolszewickim czy niemieckim bagnetem. Dalej wisiał krzywo na ścianie sztych - Wjazd Ossolińskiego do Rzymu, jedyny już z serii, pod nim jakaś kanapa bez obicia. Łazienki były skasowane, bo bolszewicy, urządzając tu dom wypoczynkowy, znieśli łazienki jako ślady burżujstwa i urządzili jadalnię w kaplicy. 26 Część obrazów i zabytkowych przedmiotów znalazła się w Muzeum w Droho-byczu, w Stryju oraz w Lwowskiej Galerii Obrazów. 140 Słuchałam wszystkich opowiadań i rozglądałam się z wewnętrznym oddaleniem, które mnie samą dziwiło. Tylko ci starzy ludzie jeszcze mnie obchodzili, wszystko inne było tak dziwnie już odległe. Wielka odpowiedzialność, jaka spoczywała na mnie w tej chwili, uczyniła mnie prawie obojętną na wszystko, co osobiste. Chodząc po pokojach rodzinnego domu, byłam myślą daleko, w tych więzieniach, które wówczas wypełniały mi życie po brzegi. Dopiero gdy wyszłam do parku i popatrzyłam na figury i wazony renesansowe przywiezione z Włoch przez mego ojca, które spod wielkich spiczastych czapek śnieżnych świadczyły o kulturze artystycznej, która tu niegdyś panowała, i widziałam przede wszystkim, że wielowiekowe drzewa stoją nienaruszone, miałam wrażenie, że i one się ze mną witają w tej chwili, że pamiętają, jak się po nich wdrapywałam, jak im deklamowałam Odę i że w ich cieniu składałam przysięgi młodości, i ogarnęła mnie ogromna wdzięczność wobec Stwórcy i Życia, że mi dane było nie sprzeniewierzyć się tym przysięgom... Kazano mi iść na obiad. Gdy weszłam do pokoju tych poczciwych ludzi -osłupiałam. Na środku, na stole nakrytym śnieżnym adamaszkowym obrusem, o wiele za dużym na ten mały stół, stał talerz z niebieskiej porcelany, na której całe życie jadłam, oraz dobrze mi znane srebrne noże i widelce. Służący się tłumaczył poważnie, że muszę wybaczyć, że nie ma nożyka do masła, bo go jego żona tak świetnie schowała, że go w tej chwili zdenerwowania znaleźć nie może, ale że na przyszły raz na pewno już będzie. Słuchałam i przecierałam oczy. Miałam ochotę krzyknąć: "Ależ to przecie już dawno przeminęło z wiatrem!", ale zdawało mi się, że trzeba uszanować uczucia ludzi, których podtrzymuje na duchu fikcyjna kontynuacja przeszłości. Posiedzenie, które się odbyło u księdza bezpośrednio potem, było dla mnie równie wzruszające pod względem osobistym, bo było na nim paru dawnych przyjaciół i współpracowników, szczególnie z nauczycielstwa. Pod względem rzeczowym wykazało przerażające wprost trudności aprowizacyjne, a raczej po prostu głód, który cierpiała w tych stronach ludność polska. Przeszkody, z jakimi tam musiała walczyć każda akcja pomocy, były dziesięciokrotnie wiek- 141 lipiec 1941-marzec 1942 sze niż na zachodzie. Ogólny stan żywnościowy, który właściwie paraliżował wszelką akcję w tzw. Galicji, połączony z trudnościami wynikającymi ze specyficznych w naszych stronach stosunków narodowościowych sprawiał, że praca RGO była tam cięższa niż gdziekolwiek. Złożyłam o tym relację w Krakowie. W miesiąc potem, pod koniec lutego, po ponownym objeździe więzień, wyruszyłam raz jeszcze na wschód, tym razem w towarzystwie dyrektora Seyfrieda. Dotarliśmy między innymi i do Stanisławowa, dokąd zawiozłam koce i grzebienie oraz bieliznę, na które to jedynie przedmioty zezwolił Kriiger. Dyrektor był stanem akcji pomocy i trudnościami w Stanisławowie przerażony. Uważał, że miejscowymi siłami trudno będzie ten problem rozwiązać, szczególnie że Kriiger zaaresztował kilka osób, gdy gestapo zostało zapytane o zgodę na utworzenie Komitetu. W tej sytuacji dyrektor Seyfried zaproponował mi, abym się na parę tygodni przeniosła do Stanisławowa jako tymczasowy komisarz na cały dystrykt. Zadanie ogromnie trudne, ale propozycja była niesłychanie kusząca. Miałam tylko jedno najważniejsze zastrzeżenie: co będzie z opieką nad więźniami? Dyrektor oświadczył, że ta sprawa teraz już nie wymaga mojej ciągłej obecności na zachodzie, ponieważ organizacja działa już beze mnie i mogę przez parę tygodni zająć się czymś innym. Martwiła mnie sprawa opieki więziennej i przede wszystkim fakt, że Dowódca będzie niezadowolony, że przez parę tygodni zaniedbam główne swe zadanie. Ale na to wpływu nie miałam, ponieważ dyrektor Seyfried o mojej przynależności do wojska nie mógł wiedzieć. Z drugiej strony, straszliwie trudne zadanie - walka o ratowanie ludności polskiej 17 powiatów ojczystych, wschodnich stron - było niezmiernie pociągające. Poszliśmy więc razem z Dyrektorem do Kriigera, który udzielił zgody na moją nominację oraz na przesłanie na jego ręce owych koców, grzebieni itd. dla więzienia. Po objeździe kilku innych miast Distrikt Galizien - Stryja, Sambora, Drohobycza, gdzie sprawa więzienna została wszędzie załatwiona bez trudności, wróciliśmy do Krakowa. Rozdział W STANISŁAWÓW ( ) W marcu zaczęłam pracę w Stanisławowie. Szło jak po grudzie. Liczba potrzebujących była ogromna, możliwości pracy ograniczone, dowóz z zachodu niepomiernie utrudniony, a szykany ukraińskie nie do zliczenia. Lęk przed Kriigerem trwał. Mieszkańcy Stanisławowa nie zapominali nigdy o owych pierwszych aresztowaniach masowych i nie tracili nadziei, że ci ludzie, najbardziej szanowani i lubiani, najbardziej wartościowi, jednak żyją. Musiałam ciągle z nimi na ten temat rozmawiać, nie zdradzając tajemnicy, którą mi powierzył pijany prokurator. Podtrzymywały ten lęk przed katem coraz to nowe aresztowania; sporadycznie dowiadywaliśmy się, że ten czy ów został zabrany. Był to wówczas stan normalny w całej Generalnej Guberni, ale w Stanisławowie było pod tym względem inaczej, bo nikt nigdy nie otrzymał znaku życia od uwięzionych. Pewnego dnia rano wszedł do lokalu Komitetu miody SS-man Ukrainiec i zażądał rozmowy sam na sam ze mną. Gdy się drzwi za tamtymi zamknęły, wylegitymował się i oświadczył, że przyszedł aresztować Danutę Ziarkiewicz-Nowak, która tu pracuje. Musiałam wejść z nim do sąsiedniego pokoju, z którego wywołał 21-let-nią śliczną Danutę, żonę oficera lotnika, który był w Anglii. Wstała bardzo blada, zakryła twarz rękami i powiedziała tylko: "Moja mat- 143 ka!" Potem, stojąc pośrodku, rozglądnęła się po wszystkich, oczyjej zatrzymały się na mnie. "Pani powierzam moją matkę" - powiedziała, rzucając mi się na szyję. Obiecałam robić dla matki wszystko, co będzie możliwe. Wyprowadzono ją. Resztę pracowników ogarnęła rozpacz. Po dłuższych usiłowaniach zdobyłam adres matki. Poszłam. Ku mojemu największemu zdziwieniu zastałam tam Danutę z Ukraińcem. Pokazało się, że go uprosiła, by ją zaprowadził do matki na pożegnanie. Może niezwykła jej piękność go wzruszyła. Właśnie ją wyprowadzał, gdy wchodziłam. Danuta była przebrana w cieplejsze rzeczy, pamiętam, że miała na sobie sweter zielony czarnym przetykany i chustkę na głowie. I matka, i córka były zupełnie spokojne. Danuta ucieszyła się moim wejściem, zapewniła matkę, że to na pewno tylko przesłuchanie i że wróci niebawem. Uśmiechając się do matki, wyszła. Dopiero gdyśmy zostały same, pani Ziar-kiewiczowa się załamała. Ale trwało to krótko. Po chwili się ocknęła, przeszukała rzeczy córki i spaliła jej pamiętnik. Po aresztowaniu Danuty ogromne przygnębienie ogarnęło naszych współpracowników. Pomimo to praca się powoli organizowała. Na Wielkanoc pojechałam do Krakowa i Warszawy. W Krakowie profesor Dyboski chciał mi zwrócić ów cudem kilkakrotnie uratowany rękopis. Nie chciałam wziąć, prosiłam go o przechowanie dalsze. "Kto wie, co ze mną jeszcze będzie, a chciałabym, żeby ta książka wyszła po wojnie". W Warszawie przedstawiłam gen. Komorowskiemu sprawę Stanisławowa i prosiłam, aby nasza propaganda w Londynie nie dała na razie tej sprawie rozgłosu, gdyż sparaliżowałoby mi to wszelką pracę na przyszłość. Rozmawialiśmy wówczas dwukrotnie i długo. Generał kazał mi za następnym razem przyjechać na parę dni, żeby był czas na nawiązanie kontaktu z Dowódcą Naczelnym (generałem Grotem), który chce mnie widzieć i mieć bezpośredni pełny meldunek o akcji więziennej. Ucieszyłam się ogromnie, gdyż od dawna pragnęłam poznać człowieka, który tyle dla nas znaczył. Musiał to być "urodzony" dowódca, skoro się go czuło wszędzie! O mojej pracy był poinformowany od dawna, skoro mi przesłał Krzyż Walecznych. Teraz szansa osobistego spotkania ucieszyła mnie bardzo. Komorowski nie był 144 Stanisławów zachwycony moją nową robotą. W chwili, gdy się z nim żegnałam, powiedział nagle z niezwykłą ostrością: "Nie zezwalam pani na jakie kolwiek kontakty wojskowe na wschodzie. W tej chwili tam teren jest gorący; są wsypy. Jasne, że ludzie będą czuli zaufanie do pani i będą próbowali nawiązać z panią kontakt konspiracyjny, bo potrzebują po mocy w pracy organizacyjnej, lecz nie wolno pani tego ryzykować. Tylko proszę szybko tam sprawę załatwić i wrócić do opieki więziennej". Było to we wtorek 8 kwietnia. W parę dni potem byłam znów w Stanisławowie, tym razem w towarzystwie Maryli Dmochowskiej f z Tarnowa, która przyjechała, by mi pomóc. Dzięki jej ogromnym J wysiłkom praca postąpiła znacznie naprzód, tak w samym Stanisła- l wowie, jak w Kałuszu i w Kołomyi. Komitety się utworzyły, doży- -i wianie dzieci się rozpoczęło. Liczyłyśmy z Marylą, że w połowie maja l będzie można wyjechać i wrócić do normalnej pracy. Wiosna była l późna, zimno było i ciężko. Przy tym dużo mnie wówczas koszto- j wato posłuszeństwo wobec Dowódcy. Nie wolno mi było wejść w koń- I takt z organizacją wojskową, choć przewidywania jego się spraw- l dziły, próby w tym kierunku były robione kilkakrotnie, musiałam i więc udawać, że mnie obchodzi praca wyłącznie legalna, a to było l szczególnie przykre, bo wiedziałam, że mogłabym im być pomoc- i na. Atmosfera w Stanisławowie jak zawsze była ciężka. Jedyną po- l ciechą była robota i Maryla, z którą się wówczas związałam głęboką 1 przyjaźnią. Próbowałam raz czy dwa dostać się do Kriigera, żeby go « "poinformować o moich osiągnięciach", jak tego zażądał wówczas, gdy udzielił zgody na mój pobyt w Stanisławowie, lecz mnie nie przy jął. Wreszcie zaniechałam tych starań i pracowałam dalej. Wtem Kriiger wezwał mnie do siebie na sobotę 25 kwietnia na godzinę dziesiątą. Poszłam. Kazał mi czekać, jak zwykle, na malinowym krześle w przedpokoju. Po chwili weszłam. Tym razem Kruger nie był sam; blisko biurka, przy stoliku, siedziała sekretarka. Kriiger nie wstał, nie patrząc na mnie, wskazał mi zza biurka krzesło naprzeciw siebie i powiedział: ,Jch muss Się sicherheits polizeilich verhoren"1. Siadłam i zapytałam o przyczynę. "Pani tu 1 Muszę panią policyjnie przesłuchać. ___________________________145 w Stanislawowie rozwija akcję niedozwoloną" - powiedział bardzo głośno. Pokazałam mu swoje pełnomocnictwa i zwróciłam uwagę, że są one znacznie szersze od mojej dotychczasowej czynności oraz że mi władze niemieckie we Lwowie, które się zajmują aprowizacją, już zwróciły uwagę, gdy przyszłam do nich w sprawie należących się nam prowiantów, że akcja, którą prowadzę, rozwija się zbyt wolno. Zmienił front i oświadczył, że "właśnie chodzi o to, że pani ma system nie tyle robienia rzeczy nielegalnych, ile że pani wykorzystuje akcję charytatywną dla celów innych". "Nie wiem, o co panu chodzi". Otrzymałam odpowiedź: Jhr Geistgefdllt mir nicht - Się passen mir nicht in mein Reich "2. To ostatnie zdanie widocznie bardzo mu się podobało, bo je powtarzał kilkakrotnie w ciągu dalszej rozmowy, waląc za każdym razem pięścią w stół. "Muszę pani zadać kilka pytań: Czy pani uznaje rozbicie Państwa Polskiego?" Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że widzę, iż postanowił mnie aresztować, bo przecież nie może mieć wątpliwości co do mojej odpowiedzi. "Dlaczego pani jest taka spokojna?" - pytał z rosnącą irytacją. - "Przecież znajduje się pani w największym niebezpieczeństwie. Się schweben in hóchster Gefahr. Pytam na nowo, niech pani pilnuje swoich odpowiedzi! Czy pani jest wrogiem Niemiec?" - "Pan wie, że jestem Polką, i wie pan również, że Polska jest w wojnie z Niemcami". - "Pani ma odpowiedzieć na moje pytanie. Czy pani jest wrogiem Rzeszy Niemieckiej? Tak czy nie?" - "Oczywiście, że tak". - ,^4.lso endlich!"3 - i rzucił triumfalne spojrzenie na sekretarkę. ,JVotieren!"4 - dodał dobitnie. Dziewczyna, pisząc, kiwnęła głową. Zwrócił się znów do mnie. "Seit wann?"s - "Odkąd patrzę na bezmierne cierpienia moich braci". Wówczas zaczął mówić o swojej nienawiści do Polaków i o prześladowaniu Niemców przez Polaków. Myślę, że rozpoczął to przemówienie z zamiarem straszenia mnie, w miarę zaś, jak mówił, miałam wrażenie, że sam siebie podnieca, aż wreszcie krzyczał, tupał nogami i walił pięściami w stół, 2 Pani duch mi się nie podoba; nie pasuje mi pani do mojego państwa. 3 A więc, nareszcie! 4 Notować! 5 Od kiedy? 146 Stamslawów przy czym i tak już wysunięte bardzo usta zamieniały się prawie w ryj i nadawały mu wyraz zwierzęcy. Wysłuchałam tego wszystkiego spokojnie, bo mi nic innego nie pozostało. Coraz to sam sobie swój potok złorzeczeń na Połaków przerywał, robiąc mi wyrzuty za ten mój spokój i obiecując mi, że mnie wyprowadzi z równowagi. To mnie oczywiście jeszcze bardziej uspokajało. Powiedziałam mu, że zrozumieć nie mogę, dlaczego Niemcy, którzy swą narodowość cenią tak bardzo wysoko, nie potrafią uszanować poczucia honoru narodowego u innych. Spuścił oczy i powiedział innym głosem: "Przecież to jest coś innego". - "Na pewno, to jest coś całkowicie innego" - odpowiedziałam. Zamilkł. W innym momencie zarzucił mi, że zachowanie moje jest szczególnie oburzające, gdyż jest mu wiadomo, że moja matka jest Niemką. Nie pamiętam dziś, po latach, wszystkich szczegółów tego dialogu, który trwał trzy godziny i trzy kwadranse6. Wiem, że kilka razy wpadł w furię, wykrzykując na Polaków jako na jedynych i prawdziwie niebezpiecznych wrogów Rzeszy. Nie Francuzi, nie Anglicy, tylko wy, wy, wy... Nagle, w środku tej sceny, widocznie sobie przypomniał, że mi jeszcze nic konkretnego nie udowodnił. Powiedział, że nigdy nie uwierzy, że osoba taka jak ja nie należy do organizacji konspiracyjnej. Powiedziałam, że się przekona, jak sprawę zbada. Zapytał wtedy, jak się odnoszę do polskiej pracy podziemnej. Wiedziałam, że jeśli na to stereotypowe pytanie odpowiem negatywnie, nie uwierzy. Powiedziałam więc, że do tej pracy odnoszę się z entuzjazmem. Podskoczył na krześle, przechylił się przez biurko i zapytał: "Gdzie pani pracowała, jakie pani miała funkcje?". - "Nigdzie nie pracowałam, żadnych funkcji nie miałam". Żachnął się. "Co to znaczy! Raz pani mówi, że się do tej pracy odnosi z entuzjazmem, a potem znów wypiera się jej!" - "Jestem Polką, jak panu wiadomo. Nationalpolirt • | - trudno więc przypuszczać, abym się do pracy, która dąży do uwolnienia mego narodu, nie odnosiła z entuzjazmem". - "Awięc py- ' Zegar wisiał na ścianie. (K.L) 147 tam po raz drugi: gdzie pani pracowała?" - "Nigdzie, powtarzam, bo do pracy konspiracyjnej potrzeba czegoś więcej niż entuzjazmu". - "Czego?" - "Potrzeba przede wszystkim człowieka, który proponuje tę prace, a mnie nikt nigdy niczego nie proponował". Widziałam, że mi nie wierzy i że się losy moje ważą w tej chwili. Mówiłam więc dalej: "Myślę, że są dwie po temu przyczyny. Ludzie, którzy te pracę prowadzą, zapewne wiedzą, że pracuję w legalnej organizacji charytatywnej. Widocznie są tego samego co i ja zdania, że spełniam w ten sposób swój obowiązek narodowy i niczego więcej ode mnie nie chcą. Poza tym być może, że dla zbyt szczerego usposobienia i dlatego, że jestem bardzo wysoka, mówię dużo i głośno, silnie gestykuluję, uważano, że się nie nadaję na konspiratorkę, co jest słuszne, bo nie widzę siebie np. rzucającej bomby pod pociągi". Kriiger słuchał z rosnącym zdziwieniem. Raz, podczas gdy mówiłam, zwrócił się do sekretarki i powiedział: ,JSioch nie gehórt. Notieren!"1. Wreszcie popatrzył mi w twarz, co podczas tej całej przeprawy robił bardzo rzadko, przymrużył oczy i zapytał: "Oder sind Się am Ende ganz gescheti?"8 Uśmiechnęłam się głupio. Ruszył ramionami - czułam, że uwierzył. Wiedziałam, że Niemcy w swej bezgranicznej zarozumiałości nie użyliby nigdy wykrętu, który by ich samych ośmieszył. Dlatego mi Kriiger uwierzył, gdy mu powiedziałam, że mnie w konspiracji nikt nie chciał, bo za dużo gadam, gdyż Niemiec by nigdy tego o sobie nie powiedział. Był zaskoczony, dlatego wygrałam. Zmienił temat. Wrócił do mojej pracy w Stanisławowie i zarzucił mi, że moi współpracownicy są konspiratorami. Zapytał o nazwiska osób pracujących w Komitecie. Powiedziałam, że wszystkich nazwisk na pamięć nie powiem i zaproponowałam sprowadzenie Maryli Dmochowskiej ze spisami osób współpracujących ze mną pośrednio czy bezpośrednio. Zależało mi oczywiście bardzo na zobaczeniu się z Marylą. Kazał mi zatelefonować w swojej obecności. Po dłuższej chwili Maryla przyszła. Gdy weszła, widać było, że nie 7 W życiu czegoś takiego nie słyszałem. Notować! Może nie jest pani taka nierozgarnięta. 148 Stamslawów ma pojęcia, w jakiej się znajduję sytuacji, dopiero gdy już podała Kriigerowi spis, postarałam się ją informować spojrzeniem, bo innego sposobu nie miałam. Zbladła jak papier. Kruger, czytając nazwiska, liczył je na własnych palcach, przy czym zauważyłam, że jego kciuk był prawie równej długości z palcem wskazującym. Oświadczył w końcu, że jest wśród wyliczonych na spisie szereg osób podejrzanych. Kazał Maryli wyjść. Ta zwróciła się do mnie z zapytaniem, czy ma na mnie czekać. Kazałam jej wrócić do roboty. Kruger po jej wyjściu zaczął się znów rzucać i przeklinać Polaków. Nagle sam sobie przerwał i oświadczył mi, że mnie nie aresztuje, żebym to, co zaszło, przyjęła jako ostrzeżenie i że mogę jechać do Lwowa. Następnie sam mnie ze schodów sprowadził, idąc krok za mną po stronie lewej. Wyszłam na ulicę - zostałam sama. Słońce świeciło - wiosna. Popędziłam do Komitetu; wiedziałam, że Maryla tam czeka i j a k czeka. Gdy weszłam, widziałam, że była mocna i spokojna. Uściskałyśmy się, potem zapytała, czy zauważyłam, że kciuk Krugera jest prawie równie długi jak jego palec wskazujący. W godzinę potem jechałam do Lwowa, co było poprzednio już w moim programie. Już na dworcu ledwie się na nogach trzymałam ze zmęczenia, w pociągu usnęłam jak kamień pomimo przepełnienia. We Lwowie załatwiłam sprawy służbowe, potem spotkałam się z najbliższym przełożonym z Krakowa. Miałam więc możność przekazania Dowódcy sprawozdania o zajściu w Stanisławowie. Spędziłam we Lwowie dwa dni i wróciłam do roboty. Tam się wkrótce przekonałam, że jestem pod obserwacją. Ponieważ nic "nielegalnego" nie robiłam, raczej się tym faktem cieszyłam. Myślałam, że się Kruger może uspokoi, jak się przekona, że tu w Stanisławowie robię wyłącznie robotę jawną. Pracowałam więc spokojnie. Raz tylko miałam chwilę osobliwą. Szłam ulicą wieczorem, o zmierzchu, po pracy, rozmawiając z Marylą o sprawach bieżących. Nagle miałam wrażenie, że między nami z tyłu idzie ktoś trzeci i szepce mi coraz to do ucha: "Kruger cię zamknie, Kruger cię zamknie..." Zrozu- \ 149 miałam, że to po prostu chodzi o ordynarny strach, i byłam wściekła na siebie. Zresztą roboty było dużo i przykrości nie mniej, na nic innego nie było czasu, bo przecie już się nam pobyt kończył. Na Zielone Święta, z końcem maja, miał przyjechać dyrektor Seyfried na inspekcję, chciałyśmy się czymś wykazać, a potem - odjazd na zachód. Robota postępowała nie tylko w Stanisławowie, ale i w Kałuszu i Kołomyi. Tam nareszcie zestawiłam Komitet. 12 maja rano ciężarówką przybyłą ze Lwowa jechałam do Kołomyi. Było pochmurno, ale ładnie. Późna w tym roku wiosna nareszcie rozwijała się w pełni. Wszędzie było zielono. Nie zapomnę kawałka drogi prowadzącej przez wiosenny las. Dojechałam w południe do Kołomyi. Otrzymałam nareszcie w starostwie kwity na żywność, o które tyle walczyłam. Za dwa dni rozpocznie się dożywianie dzieci szkolnych i w Kołomyi! Byłam szczęśliwa. W ciągu popołudnia wyszło słońce. Miałam dużo spraw do załatwienia. Pod wieczór wpadłam do księdza dziekana, starego doświadczonego społecznika, którego nazwiska nie pamiętam9, żeby się z nim podzielić dobrymi wiadomościami. Z radości dał mi kolację, co wówczas w Kołomyi było wielkim prezentem. Zjadłam, choć już byłam po jednej (oczywiście niezbyt obfitej) kolacji, potem siedziałam ze staruszkiem na jego werandzie, w pogodny wieczór wiosenny, patrzałam na zachód słońca i myślałam z wdzięcznością o tym, jaki dobry miałam dzisiaj dzień. Rano ową śliczną jazdę, potem ostateczne rozpoczęcie pracy w Kołomyi, a teraz ten cichy wieczór, gdzie w złocistym świetle zachodzącego słońca stawało przed nami całe piękno tej ziemi, jedynego kawałka naszych Kresów, który nam był dostępny. Wreszcie się pożegnałam i poszłam do pani Pawłowskiej, nauczycielki gimnazjalnej, u której mieszkałam i gdzie o ósmej miało się odbyć zebranie organizacyjne Komitetu. Złożyłam sprawozdanie z działalności przygotowawczej, zdałam odpowiedzialność na nowy Komitet i oddałam mu karty żywnościowe. Byliśmy w bardzo dobrym nastroju. Wtem ktoś za- ' Zginął w Oświęcimiu (K.L.). 150 Stanislawów dzwonił do drzwi. Pani Pawłowska wyszła i po chwili wróciła z trzema mężczyznami, z których jeden był ubrany po cywilnemu, dwaj inni w mundurach SS. Zapytali o mnie i wylegitymowali mnie. Krzyczeli, że jest to tajne, nielegalne zebranie. Zaprzeczyłam. Niech się informują w starostwie. Kazali się wszystkim rozejść, tylko mnie zaaresztowali. Wychodząc, zwróciłam się do jednego z członków Komitetu i poprosiłam go po niemiecku, by jutro wcześnie rano zatelefonował do Krakowa do RGO, że jestem aresztowana, żeby mogli kogoś przysłać na moje miejsce, by praca nie uległa przerwie. Choć było dość ciemno, starałam się bardzo intensywnie patrzeć temu panu w oczy, by rozumiał wielką wagę misji, jaką składam na niego. Wiedziałam bowiem, że jeśli zostanie uwiadomiona RGO, dowie się prędko Dowództwo, przecie tylu tam było moich "podwójnych" kolegów. Poszliśmy. Zaprowadzono mnie do wygodnego samochodu osobowego, kazano siąść w głębi, obok pana w cywilnym ubraniu. Tamci poszli. Sąsiad mi się przypatrywał. Dziś po latach, gdy to piszę, zdaję sobie sprawę, jak bardzo byłam w owej chwili uprzywilejowana wobec milionów rodaków. I przedtem, i potem słyszałam niezliczone opisy aresztowań, za każdym razem opis podkreślał fizyczny i psychiczny wstrząs przeżywany w owej chwili. Szok ten został mi zaoszczędzony dzięki mej własnej naiwności. Byłam bowiem prawie przekonana, że gestapo w Kołomyi rzeczywiście przypuszcza, że, chodzi o zebranie nielegalne i że się za chwilę wszystko wyjaśni. Przyjemnie mi wprawdzie pomimo to nie było, ale byłam bardzo zmęczona, zasnęłam więc głęboko. Po dłuższym czasie gestapowcy wrócili, tzn. wyszli w stanie dość wesołym z restauracji, przed którą stało "nasze" auto. Siedli, pojechaliśmy. Z ich rozmowy wywnioskowałam, że jedziemy do Stanisławowa. Nie bardzo się ucieszyłam. Po drodze, jadąc tym samym wiosennym lasem, którym się rano tak zachwycałam, pomyślałam, że to było już jakby bardzo dawno. Samochód w drodze się zepsuł. Czekaliśmy tak długo, że znów zasnęłam. Gdy się obudziłam, byłam sama z milczącym sąsiadem, jego weseli koledzy pomagali naprawiać wóz. Sąsiad jadł kanapki. Wówczas przypomniałam sobie, że mam zapasy, które mi rano dała 151 Maryla, i zaczęłam jeść. Sąsiad mi się przypatrywał z nieukrywanym zdziwieniem, które mnie bardzo rozweseliło. Wreszcie tamci wóz naprawili, wsiedli, ruszyliśmy. W Stanisławowie pojechaliśmy wprost przez miasto do więzienia. Brama przy bocznej ulicy się otwarła, wjechaliśmy na podwórze, brama zamknęła się za nami. Kazano mi wysiąść i zaprowadzono do budynku głównego, w którym na I piętrze urzędował Kriiger. Wprowadzono mnie do kancelarii na parterze, tam mnie zapytano o nazwisko, imię itd. i wylegitymowano mnie. Zapytałam, co to ma właściwie wszystko znaczyć. "Się sind doch verhaftet"w - brzmiała odpowiedź. Za chwilę prowadzono mnie znowu przez podwórze do niższego, podłużnego domu, na długim korytarzu otwarto pierwsze drzwi i zapalono światło. Stały tam dwie żelazne prycze. Na jednej leżała mała, czarnowłosa kobieta, druga była wolna - dla mnie. Drzwi za mną zamknięto. Zjadłam jajko i kawałek chleba, który miałam jeszcze przy sobie, i położyłam się, okrywając się kocem, który poznałam jako jeden z tych, które tu przysłałam w lutym. Zauważyłam, że towarzyszka patrzyła na mnie z rosnącym przerażeniem i wreszcie zakryła kocem twarz. Zasnęłam po tym wszystkim jak kamień. Rano kazano wstać, umyć się i zaprowadzono mnie do kancelarii w tym samym budynku. Tam przyjął mnie szef więzienia, nazwiskiem Maes czy Maas. Powiedziałam mu, że proszę, aby mnie jak najprędzej przesłuchano, bo jestem przekonana, że zostałam aresztowana przez pomyłkę. Odebrano mi wszystko, co miałam przy sobie, z wyjątkiem rzeczy do mycia oraz maleńkiego brązowego krzyżyka z Asyżu, który zdążyłam ukryć, i kazano wrócić do celi. Towarzyszka okazała się ukraińską aktorką z Czerniowiec. Robiła wrażenie osoby sprytnej, obserwowała mnie uważnie. Po chwili strażnik wrócił i kazał mi iść ze sobą. Szliśmy znowu przez podwórze do głównego budynku na ul. Bilińskiego, schodami do góry, do Kriigera. Kazano czekać w dobrze mi znanym przedpokoju. Siadłam na jednym z malinowych krzeseł. Sekretarka weszła do Kriigera, po chwili wyszła 0 Jest pani aresztowana. 152 Stanisiawów i oświadczyła mi, że Hauptsturmfiihrer zabrania mi siedzieć na krześle, mam wstać. Wstałam więc i dopiero teraz - tyle mi potrzeba było czasu i dowodów - dopiero teraz zrozumiałam, że mnie Kriiger zamknął! Człowiek, który nigdy nie był po tamtej stronie życia, prawdopodobnie tego zrozumieć nie może, trudno mu to wytłumaczyć, natomiast zrozumie człowiek, który wyszedł z bardzo ciężkiej choroby fizycznej; ten też zapewne wie, że w chwilach zagrożenia życia nadzieja jest tysiąc razy silniejsza od logiki. Dziś wiem, dlaczego nieraz nawet chorzy lekarze prawie aż do samej godziny konania wierzą, że wyzdrowieją, choć wszystkie doskonale im znane symptomy zbliżającej się śmierci dawno by im otworzyły oczy, gdyby nie chodziło o nich samych. Więzień jest w położeniu bardzo podobnym - CHCE ŻYĆ - i tu potężny instynkt zwierzęcy jest silniejszy od ludzkiej logiki czy rozumu. Z drugiej strony pewność, że jestem aresztowana - i to przez Kriigera - dała mi w tej chwili dużą siłę i dużo spokoju. Kazano mi wejść. Tym razem byliśmy sami, bez sekretarki. Gdy weszłam, Kriiger znów oczu nie podniósł, tylko powiedział: "A więc widzimy się znowu, a zwyciężyłem ja. Pani pojedzie do obozu koncentracyjnego Ravensbriick, bei Fiirstenberg, Mecklenburg". - "Kiedy?" -zapytałam. Uderzył pięścią w stół i znów zaczai z miejsca krzyczeć: "Co? Jeszcze! Jeszcze pani ma odwagę!" Roześmiałam się. "A cóż mi innego pozostaje?" - zapytałam. - "Chcę wiedzieć, kiedy jadę". - "Nie wiem. Zależy to od terminu transportu zbiorowego; stąd do Krakowa, a z Krakowa do Rzeszy". (Gorzej, pomyślałam. - Bo jak mnie zamkną po drodze na Montelupich - tam jest sporo naszych, wśród nich paru sypiących). "Chcę, żeby pani wiedziała, że decyzja ta zapadła wskutek odpowiedzi, które mi pani dała przeszłym razem. Gdyby mi pani była odpowiedziała inaczej, nie byłaby pozbawiła swego kraju tej pracy, którą mu pani dawała". Tym razem po raz pierwszy mu się udało. Było mi ciężko bardzo. Pomyślałam o więzieniach i zapytałam raz jeszcze siebie samej, czy dałam jakąkolwiek odpowiedź brawurową lub niekonieczną. Wydawało mi się, że nie. "Nie mogłam odpowiedzieć inaczej, bo nie mogłam stracić szacunku dla siebie samej, bez którego i tak nie potrafiłabym praco- 153 wać - odpowiedziałam - choć jestem tylko ein polnischer Unter-mensch, zechce mi pan pozwolić zacytować mu Schillera, który mówi: Das Leben ist der Gtiter hochstes nicht, Der Ubel grosstes aber ist die Schuld"n. Tu zrobił minę komicznie zrozpaczoną, powiedziałam mu więc: "To bowiem jest zakończenie Braut von Messina". - ,Lfa,ja" - kiwnął głową skwapliwie. "Życie nie jest najwyższym dobrem, złem największym jest tylko wina, i jako winę byłabym odczuła jakąkolwiek inną postawę wobec pana". Milczenie. Potem przeszedł na inny temat i powiedział, że poza tym spotka mnie ta kara za postawę, którą zajęłam, choć jestem córką Niemki. "Pani jedzie do obozu jako renegatka". - "To jest nominacja" - odpowiedziałam. Znowu nastąpiła przerwa i powiedział, że takiej odpowiedzi jeszcze nie sry-szał i nie bardzo wie, co ona ma znaczyć. Potem zaczął znowu krzyczeć i wymyślać na Polaków, którymi gardzi, bo nie mają hartu i postawy. Tym razem też roześmiałam się. "Tego to nawet wy nie potraficie powiedzieć na serio". Nagle mnie zapewnił, że dysponuje wszelkimi sposobami, żeby mi uniemożliwić samobójstwo. Powiedziałam, że mu to przyjdzie łatwo, bo nie mam najmniejszego zamiaru targnięcia się na własne życie - raz, bo tego uczynić nie mogę, skoro mi na to nie pozwalają moje przekonania katolickie (tu wyszczerzył zęby), po drugie, bo nie chcę. Mając bowiem końskie zdrowie, gotowani nawet wytrzymać obóz koncentracyjny. Znowu mi zaczął obiecywać, że mnie złamie. Powiedziałam, że oczywiście mogę za siebie ręczyć tylko póki będę przy zdrowych zmysłach, w razie choroby umysłowej - co innego. Był wyraźnie zły, że omawiam z nim wszelkie możliwości, więc powiedziałam, że przypuszczam, że to wszystko będzie nieaktualne, gdy sprawa moja będzie załatwiona w sposób prostszy i szybszy. "Co pani chce przez to powiedzieć?" -"Ze nie przypuszczam, że stąd wyjdę z życiem". - "Pani od chwili, 11 Życie nie jest najwyższym dobrem, ale wina jest największym złem. 154 Stanislawów gdy jej powiedziałem, że jest aresztowana, liczy się ze śmiercią?" -"No, oczywiście". - "Dlaczego?" - "Dlatego, że tu jestem". Żachnął się. Wreszcie zapytał o szczegóły aresztowania. Powiedziałam, że wzięto mnie w Kołomyi, na zebraniu RGO, o którym twierdzono mylnie, że jest nielegalne. "To był tylko pretekst. Posłałem po panią do biura pani tu, w Stanisławowie, tam powiedziano, że wyjechała pani do Kołomyi. Nie mogłem ryzykować, że ją uwiadomią, posłałem więc tam po nią". Kamień mi z serca spadł, bo dopiero teraz byłam pewna, że się członkom powstałego wczoraj Komitetu w Kołomyi nic nie stanie. Byłam już zmęczona. Wtem Kriiger zapytał, co o nim myślą w Stanisławowie. Odpowiedziałam wymijająco. Zaczął się znowu pienić i powtórzył pytanie. "Boją się pana. Z pana nazwiskiem łączą aresztowanie 250 osób - nauczycieli, inżynierów, lekarzy". - "Po prostu inteligencji polskiej" - przerwał mi, śmiejąc się i potakując głową. "Szczególną uwagę zwraca się na fakt aresztowania chirurga, doktora Jana Kochają, który uratował życie czterech lotników niemieckich, narażając własne, bo uważał to za swój obowiązek lekarski. I ten znikł bez śladu. Podziękowanie z Reichsluftfahrtsmi-nisterium nawet przyszło, lecz go już nie zastało". - "Podziękowanie Kochaj otrzymał. Przeszło przez moje ręce" -powiedział Kruger. "I tego człowieka pomimo to nie zwolniono?" - zapytałam. "Co to ma jedno do drugiego?" - zapytał zdziwiony. - "Przecież my, kiedy wkraczamy, zawsze już mamy gotowe spisy tych osób, które mają być aresztowane. To zawsze tak jest. Wie pani, gdzie również tak było?" - tu się roześmiał dziko. Byłam zdezorientowana. Nie wiedziałam, do czego zmierza, a on już mówił dalej. "We Lwowie! Czy pani wie, o czym mówię w tej chwili? We Lwowie!" - znowu dziki śmiech. - "Tak, tak. Profesorowie Uniwersytetu! Ha, ha, to moje dzieło, moje! Dziś, gdy pani już nie wyjdzie, mogę jej to powiedzieć!12 Tak, tak, w... (tu wymienił jakiś dzień tygodnia, wydaje mi się, że czwartek) - kwadrans po trzeciej rano..." Teraz patrzał mi w oczy. Mam wrażenie, że widział, że tym razem mu się udało, że 2 W ten sposób dowiedziałam się, że mam już wyrok śmierci (K.L.). ___________________________155 strzał był celny, bo się wyraźnie cieszył. Mnie się tymczasem zdawało, że mi ktoś wbija młotkiem w mózg takie słowa: "A więc oni nie żyją, a mordercą jest TEN!" I szybko, jak we śnie, mignęły mi postacie Renckiego, Dobrzanieckiego, Ostrowskiego i tylu innych. Widziałam zgasłą twarz pani Longchamps... pomyślałam o Wólce, o tym, jak tam prowadzono o świcie grupę osób, w tym jedną kobietę kulawą... Pani Ostrowska miała chorą nogę... A Kriiger tymczasem mówił dalej, ciągle patrząc na mnie. "Tak, wtedy byłem we Lwowie krótko, z oddziałem gestapo, przydzielonym do Wehrmach-tu". (Przypomniałam sobie Feldgestapo). "Poszliśmy zaraz dalej na wschód, później wróciłem tutaj". Nie pamiętam dokładnie dalszego przebiegu rozmowy, bo mnie pochłaniała myśl o profesorach, wiem tylko, że w chwilę później zaczął znów krzyczeć, że mu stawiam opór, że mnie jednak ziarnie itd. Po dwóch godzinach mi powiedział, że muszę już być zmęczona, ale że mi nie proponuje, abym siadła, gdyż przypuszcza, że nie przyjęłabym tej uprzejmości i nie chce się narażać na odmowę. Wedle przepisu bowiem więzień stoi. "Siadłaby pani?" - "Oczywiście, że nie". - "Wiedziałem o tym. Pomimo to i pomimo traktowania, na jakie zasługują Polacy, z panią będę się obchodził inaczej" -tu się ukłonił - "ich werde Się ritterlich behandeln"13 - powiedział dobitnie. Na to słowo się wzdrygnęłam. W tym momencie dostał szału. Myślałam, że rozbije masywne biurko, przy którym siedział. Walił rękami i nogami i wył zupełnie jak zwierzę. "Co? Moją rycerskość pani odrzuca? Ja do pani przemówiłem jako oficer, a pani widzi we mnie gestapowca! Po prostu gestapowca pani we mnie widzi. Nieprawda?" - "Oczywiście" - odrzekłam. "A pani myśli, że gestapo nie ma honoru?" To ostatnie zdanie powtórzył kilkakrotnie, krzycząc coraz nieprzytomniej. "Ale ja pani mówię, że gestapo ma swój honor, wbrew temu wszystkiemu, co pani o nas myśli. A wie pani, co to jest za honor? Deine Ehre heisst Treue. Twojemu honorowi na imię wierność. Czy pani to rozumie ? Gestapo ma swój traktować panią p o rycersku. Stanisławów 156 honor. Deine Ehre heisst Treue. - Więc Pani odrzuca moją rycerskość?!" - "Przecież pan rozumie, że byłoby to dla mnie upokorzeniem". - "A więc czego pani chce?" - "Chcę być traktowana na równi z innymi Polakami". - "Dobrze!" Wstał, zadzwonił, kazał mnie wyprowadzić. Wróciłam do celi. Przesłuchanie tym razem trwało dwie godziny i trzy kwadranse. Ale byłam zmęczona straszliwie; rzuciłam się na łóżko - zasnęłam. Gdy się obudziłam, pierwsza myśl, która doszła do mojej świadomości, była: Profesorów zamordował. Druga była inna, egoistyczna: Jeśli ci to powiedział, to ma zamiar z tobą zrobić to samo - to jasne. Gdyby cię chciał wypuścić po jakimś czasie, po "kuracji zastraszającej", lub nawet, gdyby cię chciał wysłać do Ra-vensbriick, to by ci tego nie mógł powiedzieć. Trzeba się więc szykować na drogę. Od tej chwili zaczęłam to robić. Starałam się tak nastawić, aby mnie chwila odwołania zastała możliwie gotową. Ale miałam z tym - przez ten bardzo długi okres, który się tego dnia dla mnie zaczął - trudności prawie nie do pokonania. Nieomal zawsze, gdy już dochodziłam do pewnego stopnia wewnętrznego skupienia w modlitwie i oderwania od życia, coś we mnie zaczynało krzyczeć: "Nie zanudzaj Pana Boga. On wcale jeszcze na ciebie nie reflektuje. On całkiem czegoś innego chce od ciebie. Pilnuj się, aby ci się charakter nie rozlazł w tej niewoli, a nie wybieraj się na tamten świat, bo będziesz żyła". To przeczucie, powiedziałabym nawet - przeświadczenie, było tak silne, że zagłuszało wszelkie rozumowanie i ogromnie przeszkadzało w wewnętrznym oddaleniu się od świata. Tymczasem rozpoczęłam żywot więzienny. Warunki początkowo miałam doskonałe. Byłyśmy we dwie, każda miała swoją pryczę, umywalka była czysta, okno duże. Towarzyszka zachowywała się przyzwoicie. Ponieważ miałam od pierwszej chwili podejrzenie (nigdy nie potwierdzone), że ma mnie ona szpiegować i pilnowałam się, więc nic mi z tej strony nie groziło. Jedzenie też było znośne: ( rano i wieczór kawa zbożowa, w południe zupa z kartoflami czy z ka-1 ^, kilka razy nawet z kawałkami mięsa i, co najważniejsze, półj ___________________________157 bochenka chleba dziennie. Nie byłam więc głodna. Jedyną większą przykrością były wszy, rzecz dotąd mi nieznana i dziwnie dotkliwa, ale nie było ich zbyt wiele, miało się też możność walki z nimi. Miało się przede wszystkim czas i to była rzecz dla mnie zupełnie nowa. Nie tylko podczas wojny, ale i przez długie lata, które ją poprzedziły, życie moje tak się układało, że musiałam się zawsze spieszyć, by podołać choć w części zadaniom i postawionym celom. Krótki okres braku intensywnej pracy pod okupacją sowiecką dawno poszedł w zapomnienie wśród najróżniejszych zajęć i napięcia dwóch ostatnich lat, a od czasu pracy przy więzieniach życie moje stało się już tylko gonitwą bez tchu. A teraz nagle było zupełnie inaczej. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale ta nowość w pierwszych dniach po aresztowaniu, w dobrych stosunkowo warunkach, w jakich siedziałam, nie była mi przykra. Byłam ogromnie zmęczona i po raz pierwszy od wielu lat - odpoczywałam. Nie miałam obowiązków, nie musiałam się spieszyć. Wówczas też było raczej cicho w więzieniu. O rym, co się w rzeczywistości wokół mnie działo, nie wiedziałam początkowo nic. Starałam się drogą pośrednią dowiedzieć czegoś o stosunkach w więzieniu od mojej towarzyszki, ale ta za każdym razem, gdy rozmowa schodziła na te tematy, zmieniała się na twarzy i milkła. Na słowo "Kriiger" trzęsła się cała. Mówiła o nim tylko, że cudownie gra na fortepianie, szczególnie Beethove-na... Nie mogąc się więc niczego dowiedzieć, zabrałam się do zajęcia bardzo w ostatnich latach zaniedbanego - do myślenia. Z życia powszedniego, z pochłaniających mnie całkowicie zajęć codziennych gwałtownie wyrwana, przeszłam i pod tym względem to, co prawdopodobnie daje w pewnym stopniu nagła, ciężka choroba. Nigdy nie chorowałam i wiedziałam, że to jest duży brak w moim rozwoju wewnętrznym. Postanowiłam więc wykorzystać swą nową sytuację w kierunku zebrania sił, uczuć, myśli i woli. Ale rzeczywistość chwilami wracała i przybierała z czasem nawet na intensywności. Jedno było mi szczególnie bolesne. Dręczyła mnie świadomość, że nie za więziennictwo wpadłam, z czym się zawsze liczyłam, za tę ukochaną pracę, za którą byłam tak bez granic wdzięczna Panu Bogu. Wiedziałam doskonale, że gdyby w którymkolwiek z wie- 158 Stanisławów zień dwutorowość mojej roboty raz była wyszła lub gdyby się gestapo wreszcie zorientowało, o co chodzi, byłabym co najmniej tak samo aresztowana, ale wiedziałabym, że się sprzedałam bardzo drogo i czułabym się inaczej niż tu, gdzie powodem mojej prawdopodobnej śmierci będzie właściwie szermierka słowna ze zwyrodniałym katem. Z drugiej strony, powtarzając sobie treść obu przesłuchań, nie mogłam dostrzec ani jednej prowokacyjnej odpowiedzi z mojej strony. Przeciwnie, walczyłam cały czas z pokusą powiedzenia raz wszystkiego, co myślę, chociażby za cenę życia. Jest to zresztą objaw znany, że jest straszliwie trudno opanować się w czasie przesłuchania i nie wybuchnąć, raz jeden dać wyraz tym wszystkim nagromadzonym od lat uczuciom nienawiści, wstrętu i przede wszystkim - pogardy bez granic. Wielu Polaków w ten sposób - chcący czy niechcący - przyspieszyło sobie śmierć. Ponieważ tego nie zrobiłam, nie czułam się winna. Jednak myśl, że cała ta moja praca jest narażona, a może nawet jej dalszy rozwój uniemożliwiony (opieka nad więźniami w tej chwili obejmowała 27 000 osób), była bardzo ciężka. Dziękowałam tylko Bogu, że zdążyłam Dowódcę uwiadomić o pierwszym przesłuchaniu, tak że powód aresztowania był mu znany. Myśl o nim i o pracy była bardzo bolesna jeszcze z innego powodu. Przy drugim przesłuchaniu Kriiger ze szczególną natarczywością znów pytał o pracę podziemną i powtarzał, że sobie nie może wyobrazić, że w niej nie brałam udziału. Mówił, że sprawa jest w badaniu. Wiedział, że miejscem mojego zamieszkania jest Kraków. Jeśli więc przyjdzie mu na myśl kazać zapytać o mnie tych sypiących z Montelupich, może być bieda, bo wtedy mógłby stosować narkozę, której zaczęłam się bać panicznie, bo wiedziałam, że Niemcy często stosują specjalny rodzaj narkozy, pod którym się odpowiada podobno najdokładniej na każde pytanie, bo wola jest wyłączona. Przeklinałam w owych dniach dwie rzeczy: dzielenie się niepotrzebnymi dla mojej pracy wiadomościami ze strony niejednego współpracownika oraz własną bardzo dobrą pamięć. O wiele za dużo wiedziałam, a to mnie gnębiło straszliwie. W parę dni po moim aresztowaniu otworzono drzwi do celi w sposób gwałtowny i wszedł, a raczej wbiegł Kriiger. Stanął przede ___________________________159 mną i zapytał wściekłym głosem: "No więc, jeszcze nic nowego? Jeszcze się u pani nic nie zmieniło?". Patrzyliśmy sobie w oczy. "Nie, panie Hauptsturmfuhrer"'. "Tak przypuszczałem" - i wyszedł. Moja aktorka była przerażona, bo słuchając pod drzwiami stwierdziła, że zaraz opuścił budynek. "Przyszedł tylko do pani i jest wściekły". Scena ta się powtórzyła w parę dni później. Wtedy wpadł z adiutantem, a w ręku, ale za plecami trzymał szpicrutę. Zapytał znowu o to samo, przy tym dodał, że cała prawda o mnie już wyszła na jaw. "Tym lepiej - powiedziałam - bo wyjdę prędko na wolność". - "Wcale nie, pójdzie pani na dół, do suteryn" - i poszedł. W parę dni po moim aresztowaniu, wieczorem w niedzielę otworzono drzwi o niezwykłej godzinie. Tym razem weszła dobrze ubrana, w niebieskawy płaszcz i czerwoną, gumową pelerynę, młodziutka, bardzo przystojna blondynka. Płakała i dygotała. Sądząc po typie, nie wątpiłam, że Polka. Podeszłam, zagadałam; na razie tak beczała, że się nie można było niczego dowiedzieć. Gdy się uspokoiła, dowiedziałyśmy się, że ją Kriiger przed chwilą bił, po jej aresztowaniu. Nie pytana opowiadała, że mieszka w Krakowie, przy zamężnej siostrze, przyjechała do matki tylko na parę dni wbrew woli rodziców, którzy się dla niej bali Stanisławowa, osławionego w całej GG za ciągłe aresztowania młodzieży. Ojciec, urzędnik sądowy, znajdował się w innym mieście. Tutaj widywała bardzo wielu dawnych kolegów i koleżanek szkolnych, którzy do niej przychodzili do domu. Wreszcie dziś przyszli po nią gestapowcy i zabrali przy rewizji dużą ilość adresów tychże kolegów. Ani wtedy, ani dziś po latach nie mam wrażenia, że Łucja pracowała w konspiracji. Była to po prostu bardzo młoda, pełna życia dziewczyna, wychowana w warunkach bardzo wygodnych, bez troski i bez odpowiedzialności, która sobie przyjechała na parę dni do Stanisławowa, wbrew woli rodziców, bo "taką miała ochotę". W dwa dni potem zabrano mnie z celi i zaprowadzono do pokoju, w którym fotografowano mnie ze wszystkich stron. Potem wyprowadzono na dziedziniec i fotografowano ponownie. Nie dość na tym, zaprowadzono przez ulicę do innego budynku i zrobiono trzecią serię fotografii, osobliwą, bo mi rym razem kazano trzymać do 160 Stanislawów zdjęcia dużą tablicę blaszaną, z napisem Kriminal Polizei z prze-suwalnym numerem (zdaje się 116). Trudno mi było powstrzymać się od śmiechu, trzymając tę tablicę. Gdy wrócilam do celi, obie moje towarzyszki były również wesołe. Pokazało się, że Ukrainka, korzystając z mojej nieobecności, opowiedziała Łucji, że miała w chwili mojego wejścia do celi, zaraz po moim aresztowaniu, ciężkie przejście. Myślała bowiem, że ją zamknięto z osobą umysłowo chorą, po pierwsze dlatego, że weszłam szybko i wchodząc nie płakałam, a po drugie, bo z miejsca zjadłam jajko na twardo i położyłam się spać. Ona więc zakryła twarz kocem i czekała do rana, co będzie dalej - ale nie stało się nic. Starałam się w tym czasie być pomocna Łucji w hartowaniu się wobec pierwszego ciosu, jaki ją spotkał w życiu. Dziewczyna reagowała ładnie i z każdym dniem się prostowała. Martwiła się ogromnie o swoją matkę i opowiadała, że gestapowcy z największym zainteresowaniem oglądali się po luksusowym mieszkaniu tych państwa. Pomyślałam o mieszkaniach profesorostwa Greków i Ostrowskich... - z takich mieszkań lubią zabierać wszystkich... W parę dni potem usłyszałyśmy nagle głosy pod naszym oknem, na malutkim, zawsze pustym podwórku. Aktorka zbielałymi wargami wyszeptała, że trzeba się modlić. Po chwili wpadli strażnicy. Zamknęli okno i zakazali surowo wejścia na łóżko i patrzenia na dwór. Tymczasem było słychać kroki na podwórku. Zrozumiałam wreszcie, o co chodzi; wyciągnęłam swój krzyżyk z Asyżu i zaczęłam się i ja modlić za tych, którzy za chwilę staną przed tronem Bożym. Było cicho, ale nie trwało to długo. Wkrótce: Dreh Dich um!u Suchy trzask strzału i równocześnie głuchy odgłos czegoś ciężkiego, opadającego na ziemię, i znowu Dreh Dich um! - i znowu trzask i ten sam głuchy odgłos, jakby spadającego z wozu worka z kartoflami. Gdy wreszcie padło ciało piąte, kroki trzech mężczyzn się oddaliły - i cisza. Na drugi dzień o świcie było słychać zgrzyt łopat o twardą ziemię, a potem, gdy okno znów otworzono, weszłam na łóżko i widziałam na podwórku kwadrat może dwumetrowy ziemi świeżo przekopanej. 14 Odwróć się! ____________________________161 We wtorek 26 maja, w dwa tygodnie po moim aresztowaniu, znów wpadł Kriiger, znów przyskoczył do mnie i zapytał, "czy się zmieniłam". Tym razem nie odpowiedziałam wcale, tylko stałam przed nim i patrzałam mu w oczy. Zwrócił się wtedy do Ukrainki i powiedział: "Pani powinna już być zwolniona. Wyjść!" Aktorka zabrała manatki i wybiegła z celi. Potem zwrócił się do Łucji: "Zabrać rzeczy, do innej celi!" Łucja popatrzyła na mnie, zabrała rzeczy i wyszła. "Przyprowadzić tu jedną Ukrainkę" - rozkazał strażnikom, którzy nie ukrywali swego przed nim strachu. Po prostu drżeli, gdy do nich mówił. Jeden poszedł wypełnić rozkaz i przyprowadził starszą kobietę wiejską. "Nie, nie taką" - krzyknął Kriiger i wybiegł. Po chwili wrócił, śmiejąc się znów do mnie dziko, jak w czasie przesłuchań. "Rzeczy zabrać i na dół! Do ciemnicy!" Poszłam ze strażnikiem, który mnie zaprowadził do dużej, nadzwyczaj brudnej celi w suterenach. Gdy wchodziłam, widziałam przez okno u góry pod sufitem, jak sam Kriiger, stojąc na dworze, zamykał mi żelazne okiennice. Strażnik drzwi zatrzasnął i zamknął na klucz. Zostałam w ciemnościach, ale byłam sama i to mi było przyjemne. Wyglądało na to, że ta ciemnica to ostatni etap przed "podwórkiem" i starałam się nastroić odpowiednio, ale nawet tutaj wracało chwilami przeczucie, że będę żyła. Egzekucje odbywały się nadal na podwórku, z mojej nowej rezydencji można było tylko liczyć strzały... Byłam sama i byłam spokojna. Ciemności nie były zresztą nieprzerwane. Trzy razy dziennie zapalano mi na chwilę światło, na jedzenie i na sprzątanie. Wkrótce się przyzwyczaiłam do nowej sytuacji i wynalazłam przyjemny sposób spędzania dnia. Przenosiłam się wyobraźnią codziennie do jednej z wielkich galerii europejskich i oglądałam obrazy. Zaczęłam oczywiście od galerii wiedeńskiej, w której się "wychowałam". Później było Prado, Louvre, Uffizi i Wenecja. Dochodziłam chwilami do zadziwiającej intensywności i mogę zapewnić, że koloryt wenecki nigdy nie wydawał mi się tak płomienny, jak wówczas w ciemnicy. Wtedy zrozumiałam sens znanej anegdoty o El Greco. Odwiedził go pono pewnego dnia znajomy Dalmatyńczyk i zastał siedzącego w ciemnym pokoju. Na zapytanie zdziwionego gościa artysta odpowiedział, że mu światło dzienne 162 Stanisławów przeszkadza w widzeniu światła wewnętrznego. Mnie w sposób niestety mniej twórczy, ale nie mniej intensywny, ożywiała się w tym Kriigerowskim grobowcu pamięć kolorów i form. Przeniosłam się znowu do świata, który był niegdyś moim, i było mi dobrze. Przeszkadzały mi tylko dwie przykrości natury fizycznej. Jedna to były wszy, na które po ciemku polować nie sposób, druga to jakieś nerwowe wrażenie, że się człowiek udusi z braku powietrza, choć sobie tłumaczyłam, że przecież cela jest duża, a ja w niej zupełnie sama, więc tlenu powinno starczyć. Czwartego czy piątego dnia podczas jedzenia przyszedł ukraiński komendant więzienia, Popa-dyneć, i zapytał mnie, czy nie wiem, ile mam dni ciemnicy, gdyż zwykle dają dwa lub trzy dni, a ja już długo siedzę. Odpowiedziałam, że nie wiem, Ukrainiec kiwał głową i dodał przyciszonym głosem, że nawet nie może się zapytać, skoro sam Hauptsturmfiihrer zamknął mi okiennice. Tej nocy ukraiński strażnik otworzył z dworu okno na kilka godzin, zaklinając mnie, abym go nie zdradziła15. Nie umiem powiedzieć, czym było dla mnie to świeże, nocne powietrze, które pozwoliło zasnąć spokojnie. Raz, przez chwilę, gdy paliło się światło podczas sprzątania celi, oglądałam "meble" i stwierdziłam, że każdy nosi pieczątkę NKWD. Bezpośredniość tej tutaj tak widocznej kontynuacji zrobiła na mnie wrażenie. Było też kilka polskich nazwisk wyrytych na bocznej desce jakiejś połamanej półki, wiszącej na ścianie. Korzystając z każdej chwili, gdy miałam światło, zdążyłam w ciągu paru dni wyryć krzyżykiem z brązu nazwisko swoje i datę w miejscu niezbyt widocznym, aby pozostał po mnie ślad, który w razie mojej śmierci niewątpliwie będzie podany do wiadomości władz AK, gdy tylko tu wróci Polska. W ciągu tych dni był znów dwa razy u mnie Kriiger. Odbywała się znowu ta sama rozmowa, znowu się wściekał i wychodził. Miałam wrażenie, że ogląda zwierzę w klatce, które ma zamiar wkrótce rzucić komuś czy czemuś na pożarcie. Miałam ochotę go zapytać, czy zna operę Beethovena równie dobrze jak utwory fortepianowe, bo mi bardzo przypomina Don Pizarra z Fidelia. 15 Robił to każdej nocy. Nigdy mu tego me zapomnę (K.L.). ___________________________163 Wreszcie po siedmiu dniach kazano mi wyjść z ciemnicy i zaprowadzono do Kriigera. Po drodze przeszłam koło celi otwartej, na drzwiach widniał kredą napis l P (l Pole). Drzwi były otwarte, strażnik się tam krzątał. Przechodząc, zdążyłam zauważyć, że malutka ta cela nie ma okna i że w rogu (światło drzwiami wpadało) siedzi czy kuca w dziwnie skurczonej pozycji skuty łańcuchami człowiek. Weszłam do Kriigera. Tym razem był obecny drugi oficer SS, zdaje się jego zastępca. Przesłuchanie trwało krótko. Kriiger zapytał, czy odczuwam w pełni skutki tego, że odrzuciłam jego rycerskość. Nie otrzymał odpowiedzi. Zapytał, czy w ciemnicy ucierpiał mój wzrok. Powiedziałam, że nie. Zapytał, czy się u mnie coś zmieniło. Powiedziałam, że tak. Podskoczył. "Jestem już osłabiona, przypuszczani więc, że zaoszczędzę panu kłopotu wysłania mnie do obozu koncentracyjnego". Milczenie. Był zawiedziony i zły. Powiedział, że będę badana przez lekarza. Wreszcie kazał mnie odprowadzić do którejkolwiek celi zbiorowej. Wróciłam do więzienia. Popadyneć otworzył drzwi celi nr 6. Zaduch, gorąco i zapach tłumu nieumytych i chorych uderzył we mnie. Weszłam. W tym momencie ktoś zawisnął u mojej szyi. Łucja, bardzo już wychudzona i bardzo blada, o wiele mniej ładna i zarazem o wiele mocniejsza. Usiadłyśmy razem w kącie na ziemi. Opowiedziała mi, że jest też w więzieniu, tylko w innej celi, jej matka, aresztowana w ten sam dzień co ona, że się z matką już dwa razy zdążyła na sekundę zobaczyć, gdy chodziła na obieranie kartofli czy na mycie korytarza, że od świeżo aresztowanych ma wiadomości, iż całe ich mieszkanie wyrabowane, nawet gwóźdź tam jeden nie pozostał. Rozejrzałam się po celi. Było tam bardzo jasno, przypatrywałam się więc z zaciekawieniem twarzom nowych towarzyszek. Były to kobiety wszelkiego wieku. Przeważnie twarze o typie wyraźnie przestępczym lub wykazujące widoczne ślady syfilisu. Na mnie patrzyły z niechętną ciekawością. Słyszało się w celi głównie język ukraiński. Gdy się tak rozglądałam, odezwała się do mnie po polsku kobieta starsza ode mnie o parę lat i zapytała, czybym się zgodziła z nią spać na jednym łóżku, gdyż Łucja, jako młodsza, oczywiście 164 Stanislawów ustępuje mi miejsca, i będzie spała na ziemi. Ucieszyłam się, bo moja interlokutorka wzbudziła we mnie zaufanie. Następnie przystąpiła do mnie więźniarka dość młoda, o wielkich kruczych warkoczach, bardzo wystających kościach policzkowych, dużych wulgarnych ustach i wielkich, bardzo czarnych, namiętnych i dzikich oczach. Miała na sobie szlafrok czarny z jedwabistego barchanu w duże czerwone róże. Zapytała po ukraińsku, jak się nazywam i powiedziała, że jest komendantką celi. Gdy odeszła, Łucja mi szepnęła do ucha, że z nią trzeba bardzo uważać, bo od niej ogromnie dużo zależy, jest to komunistka ukraińska, która pozostaje w bardzo dobrych stosunkach ze strażnikami i nienawidzi Polaków. Zasadniczą teraz zmianą w stosunku do izolatki był głód, który panował w celi. Otrzymywałyśmy już tylko brunatną wodę zamiast kawy zbożowej rano i wieczorem, w południe wodę z odrobinką mąki kartoflanej. Głównym pokarmem był chleb, każda dostawała jedną dwunastą części bochenka. Po jednym dniu też wiedziałam, że w naszej celi tylko dwie osoby grają ważną rolę, tj. właśnie komendantka Katia oraz owa starsza Polka, Michalina Kordyszowa, żona werkmistrza kolejowego. Katii bały się wszystkie Ukrainki i bardziej jeszcze nieliczne Polki. Wychodziła codziennie parę razy z celi, to na obieranie kartofli, to na mycie korytarzy lub na sprzątanie u gestapowców, z którymi zdawała się być w bardzo dobrych stosunkach. Wracając, zwykle wyciągała spod szlafroka coś do jedzenia i dzieliła się z rodaczkami. Pani Kordyszowa mi wytłumaczyła, że prowianty te pochodzą albo z jadalni gestapo, albo z paczek. "Z jakich paczek?" - zapytałam. "Przecież pani wie, że rodziny tu przynoszą masami prowiant dla swoich!" Wtedy mi się przypomniało, że rodziny aresztowanych przeszłego roku, np. pani Kochajowa, regularnie tu przysyłały paczki, gdy pracowałam w Komitecie. Katia przynosiła też nieraz wiadomości "ze świata", tj. zwiezienia. Wiedziała zwykle, czy "on" jest, czy go nie ma w Stanisławo-wie - nazwiska Kriiger nie wymawiała nigdy - tylko po lęku w jej oczach zaraz poznawałam, o kim mowa. Wiedziała, ilu umarło tej nocy na tyfus plamisty lub ilu "wywieziono do lasu". Po jej nastroju [ ___________________________165 wiedziałyśmy wiele. Gdy była niespokojna i co chwila spoglądała na drzwi, to przygotowywały się egzekucje; gdy Kriigera na miejscu nie było, była pogodniejsza, bo wtedy więźniów nie mordowano. Działo się to bowiem tylko i wyłącznie pod jego osobistym nadzorem. Jeśli zaś, wracając do celi, rzucała się na łóżko i godzinami płakała, oznaczało to nowe cofnięcie się frontu bolszewickiego, nowe zwycięstwo niemieckie. Polek nienawidziła żywiołowo, ale z całym właściwym jej fałszem uśmiechała się nieraz słodko do nas. Wyjątek jeden stanowiła pani Kordyszowa. Przed nią to nawet Katia miała bezwzględny respekt, żadna też inna Ukrainka nie śmiała się do niej odezwać inaczej, jak tylko bardzo grzecznie. Pani Kordyszowa zaś była uprzejma dla wszystkich, nigdy wobec nikogo się nie unosiła. Była, po Katii, najdawniejszą mieszkanką tej celi, w której przebywała od przeszło czterech miesięcy za to, że znaleziono u niej stare spodnie, które zostawił Moskal tam zakwaterowany. Była bardzo wstrzemięźliwa w sądzie i ostrożna, w stosunku do mnie po paru dniach absolutnie szczera, zwierzyła mi się, że nie ufa prawie nikomu po tym wszystkim, co widziała i słyszała w tej celi. Pomimo to była bardzo dobra dla każdej więźniarki bez różnicy, bo wiedziała, jak bardzo wszystkie są nieszczęśliwe. O sobie nie myślała wcale, tylko o wszystkich innych, przede wszystkim o ukochanym mężu i o jego dzieciach, dziś już dorosłych, które mu wychowała i kochała jak matka rodzona. Wyszła młodo za mąż za wdowca, własnych dzieci nie miała, bo uważała, że nie potrafiłaby wówczas traktować pasierbów na równi z rodzonymi. O tej ofierze mówiła dziś jeszcze ze łzami w oczach. Była muzykalna, wieczorem prowadziła śpiewy w celi. Śpiewały wszystkie - Polki i Ukrainki, inteligentki i prostytutki. Ulubioną pieśnią pani Kordyszowej było "Jezu, Jezu, uczyń z nami cud". Mocnym głosem, z wiarą równie mocną, ta prosta kobieta, fizycznie do ostatka wyczerpana, prowadziła chór i prowadziła nas wszystkie, bo nie było wśród nas jednej, która by nie była przed nią chyliła czoła. Z rozkazu władz więziennych większość kobiet robiła skarpetki czy swetry na drutach dla gestapowców. Dowiedziawszy się o przeznaczeniu tych rzeczy twierdziłam, że mam zbyt osłabiony wzrok Stanislawów 166 i nie mogę pracować. Włóczkę brano z rozprutych swetrów i chustek po zabitych. Raz pani Kordyszowa pokazała mi kłębek włóczki czarnej z zielonym i zapytała, czy nie poznaję, czyj to sweter. ,W pierwszy dzień pani mnie zapytała o Danutę Nowak, tę śliczna, młodą żonę lotnika. Jeszcze wówczas pani nie znałam i powiedziałam, że nic nie wiem. To jest sweter Danuty. Udowodnili jej, że należała do organizacji. Przed śmiercią powiedziała Kriigerowi, że wierzy, że Polska będzie wkrótce. Potem poszła... tak jak tyle innych już stąd poszło..." A głód był coraz straszniejszy, słabłyśmy szybko. Cela się przy tym zapełniała. Zawsze, gdy Kriiger wracał z parodniowej niebyt-ności, przywoził szereg osób aresztowanych na prowincji. Przybyło parę Ukrainek i większa ilość Polek. Te ostatnie prawie wszystkie za "kontakty z Węgrami". Okupacja ziemi stanisławowskiej przez Węgrów zaraz po ustąpieniu bolszewików trwała bowiem szereg miesięcy, w tym czasie nastąpiło bardzo duże zbliżenie polsko-wę-gierskie, wiele Polek zaręczyło się z Węgrami, u innych gościli Węgrzy. Te wszystkie osoby teraz wyławiał Kriiger i wrzucał do więzienia. O ile chodziło o osoby ze sfer zamożniejszych, aresztował je osobiście i własnoręcznie wynosił na ich oczach cenniejsze rzeczy z mieszkania, przede wszystkim garderobę męską i zapasy, ale nie gardził też srebrem czy bielizną. Osoby te, zwykle przez Kriigera własnoręcznie bite, przychodziły do więzienia silnie zszokowane, tak że dopiero jeden czy dwa dni potem można się było czegoś od nich dowiedzieć. Ukrainek zaś było w celi znacznie więcej, a współżycie z nimi było strasznie ciężkie dla wszystkich Polek, w szczególności zaś dla mnie, gdyż Katia, która ze mną była zawsze słodka, nastawiała je bardzo wrogo do mnie, opowiadając im wzięte z bolszewickiej propagandy bajki związane z moim pochodzeniem klasowym. Przez Niemców była o mnie poinformowana. Pomimo to niektóre z tych biednych istot odnosiły się jednak do mnie po ludzku, tak że czasem można było pogadać z nimi o różnych sprawach ważniejszych od powszednich. A trzeba się było nastawić na to ważniejsze, bo pominąwszy dużą szansę, jaką się miało na rozstrzela- 167 nie, rosfo też z każdym dniem prawdopodobieństwo śmierci głodowej. Przyznaję, że ta druga perspektywa jest tysiąc razy przykrzej-sza od pierwszej, bo głód jest w ogóle rzeczą okropną, której nikt, kto nie głodował, nie zrozumie. Nikt też ze wszystkich doktryne-rów i reformatorów społecznych nie rozumie i nie docenia moralnie destruktywnej siły głodu. Zdawałam sobie pomimo całego osłabienia jasno sprawę, że widok Ukrainki, która dostała kartofle przy sprzątaniu jadalni u gestapowców, wywołuje we mnie zupełnie niskie uczucie zawiści i zazdrości, że ona ma, a ja nie mam kartofla, że nienawidziłam kucharza, który czerpiąc z kotła zupę, tj. wodę z odrobiną mąki kartoflanej, jeśli przypadkiem, wydając zupę Polce, miał w chochli kawałek kapusty czy innych odpadków, wrzucał z powrotem do kotła, by te smakołyki przypadły tylko Ukrainkom. Byłam przerażona i podzieliłam się tym z panią Kordyszową, która mi powiedziała zupełnie spokojnie, z wielkim smutkiem, że ona już od paru miesięcy wie, że nikt, kto jest głodny, nie jest wolny od tych uczuć, nikt nie jest naprawdę dobry. Gdy już głód zdawał się nie do zniesienia, postanowiłyśmy prosić niemieckiego komendanta Maesa o to, aby łuski z kartofli obieranych przez nasze towarzyszki codziennie w ogromnych ilościach dla gestapo mogły być wrzucane do naszej zupy i ugotowane. Ja, jako jedyna mówiąca po niemiecku, musiałam w imieniu wszystkich wyrazić tę prośbę. Maes wysłuchał, potem odpowiedział spokojnie: "To jest niemożliwe, ponieważ łupiny z kartofli są nam potrzebne dla naszych świń". Pewnego dnia Katia przyniosła wiadomość, że ksiądz ma tyfus. "Jaki ksiądz?" - zapytałam. "No, ksiądz Smaczniak z Nadwornej, który tu już jest tak dawno". - "Tyleśmy go szukali" - pomyślałam. Od tego czasu starałam się usilnie o wiadomości o tym bohaterskim bojowniku o Sprawę. Było raz lepiej, raz gorzej. Ukrainki chodziły do jego celi sprzątać (oczywiście Polki nie miały dostępu) i opowiadały, że leży zupełnie spokojnie, z pogodnym wyrazem twarzy. Gdy już było bardzo źle, Niemcy zaczęli mu dawać mleko. Widocznie był im jeszcze potrzebny, by się czegoś dowiedzieć, bo ich podobno doprowadzał do szału tym, że nigdy niczego nie zdradził. Ale Stanisławów 168 mleko przyszło za późno. Ksiądz Smaczniak zmarł 17 czerwca. Ta wiadomość o śmierci człowieka, którego nigdy w życiu na oczy nie widziałam, podziałała na mnie straszliwie przygnębiająco. Ubywa ich ciągle, ubywa, któż pozostanie, aby stanąć do roboty, gdy wreszcie wróci Ona? Na razie od blisko trzech lat najlepsi bez przerwy dla Niej umierają, któż będzie dla Niej żył? Korytarz przed naszą celą był bardzo szeroki. Toteż na nim odbywało się często bicie "okazyjne", bo bicie "przepisane", z torturami, odbywało się przy przesłuchaniach. To okazyjne bicie uprawiali wszyscy strażnicy z Maesem na czele. Więzień nieraz wzdłuż korytarza obstawionego strażnikami biegał tam i z powrotem wśród razów z biczów skórzanych, które gradem na niego spadały. Nieraz było słychać jego dziki, zwierzęcy wrzask, nieraz zaklinał: Zabijte mene!, a czasem nie odzywał się wcale, słychać było tylko bicie, potem nieraz padające ciało. Wtedy Katia mówiła półgłosem: "Znowu Polak!" Potem się cela otwierała, strażnik kazał jej wyjść ze ścierką i wiadrem, po chwili wracała bardzo blada z wiadomością, że tym razem było aż pół wiadra. Tymczasem w celi męskiej obok nas zaczęło się umieranie śmiercią "naturalną". Ściana była cienka, tak że słychać było, co się tam dzieje. Śmierć głodowa przybiera zresztą różne formy. Często przychodzą w ostatnich godzinach kurcze. Pamiętam taką noc, w której na zmianę było słychać krzyk i rzężenie. Kilkakrotnie w nocy weszła straż i nakazała milczenie, ale agonia była dziwnie niezdyscyplinowana, nawet wobec gestapo. Dopiero nad ranem nastąpiła zupełna cisza. Katia w tych dniach mówiła, że spośród mężczyzn co rano wynoszą 1-2 trupy. Popady-neć przyszedł raz do nas i zapytał, co to właściwie jest, że u nas jeszcze wszystkie żyją. "Baby chyba czort trymaje". Ale już nas jakoś bardzo mocno nie trzymał. Przejść przez celę prosto na przełaj bez opierania się o ściany stawało się rzeczą coraz trudniejszą, a zataczanie się było irytujące. Było i duszno straszliwie, choć okno było otwarte. Ale naprzeciw stał wielki gmach więzienia cywilnego, tak że widziałyśmy tylko malusieńki skrawek nieba, który w owych dniach był ciemnobłękitny - przypominał mi Włochy i niezmiernie 169 wiele piękna, które mi życie dało. Śpiewów przy pacierzu też Niemcy zakazali, zresztą już nie było sił śpiewać, odmawiałyśmy wiec wieczorem litanię do Matki Boskiej. Słabszy już, ale jeszcze pełen wyrazu glos pani Kordyszowej - "Różo duchowa, Wieżo Dawidowa, Wieżo z kości słoniowej" - górował nad odpowiedzią naszą chóralną, bo modliły się wszystkie bez wyjątku, te kobiety stare i młode, Polki i Ukrainki, ulicznice sponiewierane i dziewczęta czyste, w beztrosce pieszczone... wszystkie zwracały się z błaganiem o ratunek przed śmiercią tak bliską i przed tym życiem wśród głodu, choroby, wszy i brudu, do najwyższego kobiecego ideału kultury naszej. W tym czasie otrzymałam raz paczkę. Otworzyłam - zawierała piżamę, sweter, trochę bielizny, suknię letnią i parę pantofli. Poznałam moje rzeczy, przysłane mi z Krakowa. Dziwnie mnie ich widok nastrajał. Trudno jest opisać, czym jest dla więźnia "rzecz wolnościowa", tj. przedmiot, który jest namacalnym dowodem tego, że poprzednie życie było realnością, a nie snem, że tam są jeszcze ludzie, którzy żyją i pamiętają... i chodzą po świecie... Pewnego dnia Łucja była znów na przesłuchaniu, gdzie się dowiedziała, że jej ojciec też tu jest. Widziała go później przez okno, gdy z towarzyszami tłukł kamienie. Był już tak zmieniony, że go w pierwszej chwili nie poznała. Biedna dziewczyna męczyła się straszliwie, bo sobie dokładnie zdawała sprawę z faktu, że to jej lekkomyślny przyjazd do Stanisławowa sprowadził nieszczęście na rodziców. Żydów wówczas zaczęli grupować na dziedzińcu, gdzie ich trzymano bez względu na pogodę. Ciągle było słychać, jak ich komendant ostrym, charczącym głosem nawoływał do porządku. Przez kilka dni też docierało do nas stamtąd kwilenie i płacz chorego dziecka, co dzień słabszy, aż pewnej nocy ustał zupełnie. O tym wszystkim mówiło się między nami szeptem, gdy nikt nie słyszał. Głośne natomiast rozmowy w celi dalekie były od naszego życia. Obracały się stale wokoło dwóch tematów. Omawiano i tłumaczono od świtu do południa sny, które każda miała ostatniej nocy, a reszta dnia schodziła na opisywaniu najróżniejszych potraw i sposobu ich przygotowywania. Przyznaję, że ten ostatni rodzaj roz- 170 Stanislawów mów, ciągle się powtarzających, straszliwie mnie denerwował, bo podniecał jeszcze głód, który i tak był dość dokuczliwy. Ale na to rady nie było, nawet pani Kordyszowa "gotowała" z zapałem i twierdziła, że jej to dobrze robi. Starałam się czasem opowiedzieć coś wesołego. Raz jedna z dziewcząt mnie zapytała, jak to się dzieje, że sobie tak nic z niczego nie robię. Odpowiedziała za mnie Katia: "Tak, ona sobie nic z tego wszystkiego nie robi, ale jej włosy to się jednak martwią, aż im się kolor zmienia". Zresztą o czymże miały te kobiety mówić między sobą? Kłóciły się oczywiście często, okradały się, jeśli było co kraść. Czasem się też modliły w ciągu dnia, a czasem, choć to było zakazane, grały w karty, czasami nawet potrafiły połączyć oba zajęcia. Pamiętam raz Katię, w kwiecistym szlafroku, która na wpół leżąc i na wpół siedząc na pryczy, śpiewała po polsku Godzinki do Matki Boskiej z książeczki, którą jedna z towarzyszek potrafiła ukryć przy rewizji, i równocześnie kładła sobie kabałę. Właśnie wówczas weszła Janka16. Ukazała się w drzwiach celi blondynka w selskinowym futrze, a więc aresztowana w zimie, o inteligentnej, zmęczonej twarzy. Janka była nauczycielką. Siedziała już szereg miesięcy, wzięli ją, bo szukali jej narzeczonego. Przyjechała ze Lwowa, z więzienia na ulicy Łąckiego. Zapytałam natychmiast, czy tam do dziś dnia funkcjonuje opieka więzienna, i ku największej mej radości dowiedziałam się, że działa dobrze. Janka bowiem należała do wybranych, pracowała w kuchni i widziała parę razy w tygodniu z okna, jak nasze panie z Komitetu przywoziły zupę, lekarstwa i różne inne rzeczy. W parę dni potem Janka wróciła promienna z przesłuchania. Z zadanych jej pytań wynikało jasno, że jej narzeczonego nie mają. "Teraz już nieważne, co się ze mną stanie, nie tylko dla mnie, ale i dla Sprawy; o to tylko chodzi, że jego nie mają". Od tego dnia Janka, z którą dużo rozmawiałam, siedziała cicho i pogodnie w kącie sali na ziemi i słabła z głodu, jak my wszystkie. Cela coraz bardziej się zapełniała. Była wówczas znów raz duża wsypa w konspiracji. Wiem, że py- 16 Zapomniałam jej nazwiska, pamiętam tylko, ze jej ojciec, urzędnik kolejowy, mieszkał w Przemyślu, Rzeczna 28 (K.L.). 171 tano wielu z aresztowanych o mnie. Nikt nic o mnie nie wiedział, poza moją pracą w RGO. Pomyślałam o Dowódcy i o jego ostatnim zakazie. Katia przynosiła coraz bardziej ponure wiadomości o większych "wyjazdach do lasu" (egzekucje bowiem bardziej liczne nie odbywały się na podwórku, tylko w lesie). Pewnego dnia przyszła kobieta z okolicy, nazwiskiem Sitarska. Pokazało się, że jest rodem z Rozdołu, że znała mojego ojca. Trudno opisać, jak bardzo mnie wzruszył ten niespodziewany kontakt z przeszłością. Zaczęłyśmy razem wspominać rodzinne strony. Ze wzruszenia zrobiła mi królewski dar, ofiarowała mi surowe jajko, które wraz z dzbankiem mleka przyniosła ze sobą. Wydawało mi się, że po tym jajku wracają mi siły. Po paru dniach wróciła Sitarska z przesłuchania nieprawdopodobnie pobita. Polek teraz było znów o wiele więcej. Stale chodziły na przesłuchanie i wracały w strasznym stanie. Raz, zamiast wywołać jedną czy dwie naraz, strażnik wywołał całą grupę Polek i Ukra-inek. Wywołał i Nacie, Ukrainkę o bardzo złych obyczajach i o bardzo dobrym sercu, którą wszystkie lubiłyśmy; wywołał Sitarską i Jan-kę. Ta ostatnia się rozpromieniła. "To na wolność, nareszcie!" Uściskałyśmy się, przypomniałam jej obietnicę, że jeśli wyjdzie przede mną, to da znać o mnie do lwowskiego Komitetu RGO. Wcisnęła mi swoją prawie nienaruszoną jeszcze porcję chleba do ręki i wybiegła za tamtymi. Ustawiono je parami na korytarzu - czekały. Wtem przez okno doszedł nas hałas zajeżdżających samochodów ciężarowych. Popatrzyłam na panią Kordyszową. Kiwnęła nieznacznie głową. Znowu się otworzyły drzwi, znowu wywołano parę kobiet. Te już wychodziły w grobowym milczeniu. Strażnik ciągle wracał, ciągle padały nowe nazwiska. Wreszcie wszedł rudy komisarz o dziwnie szatańskim wyrazie twarzy, którego przyjście zawsze zwiastowało nowe nieszczęście. Nazywałyśmy go końską śmiercią. Wywołał jeszcze kogoś, a nam wszystkim kazał siąść na ziemi, nikomu i pod żadnym pozorem nie pozwolił wstać ani przede wszystkim patrzyć przez okno. Siedziałyśmy więc i czekałyśmy na następne otwarcie się drzwi, a właściwie czekałyśmy za każdym razem na 172 Stanisławów wywołanie własnego nazwiska. Ktoś zaczął odmawiać "Kto się w obronę odda Panu swemu". Dosłowny sens tych słów zrobił na mnie w tej chwili wrażenie jakby czegoś dla mnie zupełnie nowego... "Stąd wedle ciebie tysiąc głów polezę, stąd drugi tysiąc, ciebie nie dosięże miecz nieuchronny, a ty przecież swymi oczyma ujrzysz pomstę nad grzesznymi..." Wreszcie samochody ruszyły. Słychać było, że jest ich sporo. Po pół godzinie wróciły i za chwilę stos sukien i ubrań leżał na korytarzu, gdzie go segregowali gestapowcy, zabierając co lepsze dla siebie. Było tam i futro Janki, widziałam je przez uchylone na chwilkę drzwi. Katię wieczorem wywołano z jakiejś przyczyny, której nie pamiętam; gdy wróciła, powiedziała, że to jeszcze nie wszystko, że dalsze jeszcze "wyjazdy" w przygotowaniu. Tej nocy długo nikt nie spał, wszystkie czekały, wreszcie straszliwe zmęczenie nas ogarnęło - zasnęłyśmy bardzo mocno. W środku nocy otworzyły się drzwi. Strażnik zawołał głośno: "Karolina Lanckorońska!" Obudziłam się i zrozumiałam, że mam zginąć, ale w pierwszej chwili nie mogłam otrząsnąć się ze snu. Wtem odezwał się spokojny głos pani Kordy-szowej: "To nic, to kolej do Lwowa, o świcie idzie pociąg". Wiedziałam, że pani Kordyszowa sama nie wierzy w to, co mówi, ale głos jej kompletnie postawił mnie na nogi. Ubrałam się, strażnik kazał zabrać rzeczy, a ja chciałam je zostawić towarzyszkom, pozwolił więc na to. "Módlcie się" - poprosiłam i wyszłam. Sięgnęłam do kieszeni, upewniłam się, że krzyżyk z Asyżu tam jest. Miałam w tej chwili tylko jedno, jedyne uczucie wielkiego żalu, że muszę ginąć w nocy, w ciemnościach, a nie w dzień, w świetle, w słońcu. "Ojcze Jowiszu, dajże nam, skoro już umierać musimy, w świetle ginąć i w słońcu!" -wołaAjakswJ/facfefe. Dziś wiem, z tego jednego choćby wiersza, że Homer jest wielkim, bardzo wnikliwym znawcą duszy ludzkiej. Wiem też, że dulce et decorum jest olbrzymim źródłem sił. Byłam zupełnie pewna śmierci i zupełnie spokojna. Wychodząc na korytarz, stwierdziłam, że Krugera tam nie ma, a wiedziałam, że w momencie egzekucji powinien być, bo sobie nigdy nie odmawia tej przyjemności. Zdziwiłam się. Mój towarzysz, oficer SS, skręcił z korytarza w prawo. "Dlaczegóż nie w lewo, prze- 173 cięż podwórko jest tam" - pomyślałam. W tej chwili po raz pierwszy poczułam jakiś związek miedzy sobą a tymi, co śpią w Wodzisławiu. Zapewniłam ich, żeby się nie bali, że "wstydu nie będzie". Tymczasem wyszliśmy na główny dziedziniec. Świeże nocne powietrze dodało mi sil. Idąc, obejrzałam się wokoło - nic, żadnej ciężarówki. Teraz już nic zrozumieć nie mogłam. Wprowadził mnie do głównego gmachu i kazał iść na górę schodami. Wylazłam łatwiej po tych schodach, niż się w ostatnich czasach kręciłam po celi. Jakoś nie czułam tego osłabienia, zbyt byłam ciekawa, co będzie dalej. Wprowadzono mnie do jakiegoś biura. Siedział tam oficer i dak-tylografka. Spisali ze mną protokół. Kazali opowiedzieć cały życiorys, nieomal od urodzenia, gadali i pisali długo. Zmęczona już byłam bardzo. Przyniesiono kawę z mlekiem i z białą babką. Daktylograf-ka zaczęła zajadać w najlepsze. Czułam wtedy, że słabnę, i oparłam się o stół. Oficer ryknął jak zwierz, że mi nie wolno się opierać. Potem pytał dalej. Pytania odnosiły się do treści przesłuchań Kriige-rowskich, ale ton był znacznie bardziej rzeczowy. Wreszcie mi kazano protokół podpisać i wrócić do celi. Gdy wracałam przez dziedziniec, właśnie świtało. Pomyślałam, że to pewnie wschodzi ostatni dzień mojego życia, gdyż tak Katia, jak i pani Kordyszowa mówiły nieraz, że nikt nie bywa stracony, nim nie podpisze protokołu, gdyż akt ten oznacza zakończenie "sprawy". Tym też teraz sobie tłumaczyłam, że nie poszłam wczoraj z tamtymi i że mnie w nocy sprowadzono do kancelarii. Pewnie należę do tej drugiej partii dzisiejszej, o której mówiła Katia - pomyślałam. Gdy wróciłam do celi, przyjęto mnie z największym zdziwieniem. Radość Łucji i przede wszystkim pani Kordyszowej była wzruszająca. Byłam straszliwie zmęczona i głodna, ale miałam chleb Janki - zjadłam więc i zasnęłam. Rano było cicho wokoło nas. Sąsiednie cele męskie bardzo opustoszały, krzyków komendanta Żydów na dziedzińcu też już nie było. Katia przyniosła wiadomość, że wczoraj poszło bardzo, bardzo wielu, dziś też ma być coś jak wczoraj, pewnie będą znów potem duże aresztowania, dlatego opróżniają więzienie. Stanislawów 174 Po południu drzemałam na podłodze, gdy wszedł strażnik i znów zawołał moje imię i nazwisko, dodając: "Na wolność". Cela się zerwała. Nie chciałam wierzyć i powiedziałam, że się nie dam oszukać. Ten się zaklinał, że jestem zwolniona. Łucja i pani Kordyszo-wa rzuciły mi się na szyję i błagały o uwiadomienie ich rodzin. Tymczasem cała cela krzyczała, bo każda miała jeszcze coś do powiedzenia. Strażnik naglił mnie do wyjścia. Porwałam więc swoje rzeczy i rozdałam je w okamgnieniu. Raz jeszcze się pożegnałam i obiecałam przysłać paczki dla celi. W chwili, gdy się zbliżałam do drzwi, jedna z dziewcząt ukraińskich rzuciła się na mnie i odwróciła mnie ku celi. "Tyłem trzeba wychodzić, bo to nas wszystkich wyciąga i na szmatę trzeba nastąpić!" - i rzuciła mi szmatę pod nogi. Zwrócona więc raz jeszcze, po raz ostatni, ku tym nieszczęśliwym kobietom, wyciągnęłam ku nim ręce, stanęłam jedną nogą na szmacie i drugą idąc w tył, przekroczyłam próg. Gdy wyszłam, zatrzasnęły się drzwi. Stałam na korytarzu, byłam półprzytomna. Szłam tym korytarzem tak samo jak 12 godzin temu, tylko wtedy szłam na śmierć, a teraz idę nie tylko na życie, lecz na wolność, a to jest tysiąc razy więcej. W kancelarii przyjął mnie Maes. Był bardzo uprzejmy. ,JWidzi pani, przyszedł pani czas". Pomyślałam: "Czy on w tej chwili pamięta, że mi powiedział, iż obierki z kartofli nie mogą być dla nas, bo są potrzebne dla świń?". Kazał mi dokładnie przejrzeć papiery, które mi zwrócił, oraz pieniądze. Papiery przejrzałam skwapliwie i stwierdziłam z ulgą, że kartka od Heinricha jest, że można więc będzie natychmiast wrócić do roboty nad opieką więzienną. Przeliczając pieniądze - było ich około 4000 złotych - śmiałam się w duchu, były to bowiem pieniądze Delegatury Rządu. Kazano mi podpisać sławny cyrograf zakazujący mi udzielania jakichkolwiek wiadomości o tym, co widziałam w więzieniu. Zapytałam, czy to już wszystko, czy już mogę iść? "Za chwilę. Pani pojedzie samochodem". Aha - pomyślałam - znowu ta sama komedia, co w innych ^ miastach, gdzie nie chcą, aby się zwolniony pokazywał tam, gdzie! był uwięziony. Się passen mir nicht in mein Reich - przypomniałem mi się. Czekałam chwilę, aż wreszcie przyszedł nieznany mi gęsta 175 powiec i zapytał grzecznie, czy mam wszystko, czy mi nic nie zginęło. Oświadczyłam, że mi niczego nie brakuje. Wyszłam na podwórze, tam czekał otwarty samochód osobowy. Wsiadłam. Gestapowiec usiadł przy szoferze. Wtem przyszedł jeszcze zastępca Kriigera i zapytał, czy mi wszystko zwrócono. Odpowiedziałam pozytywnie, samochód ruszył. Rozdział V NA ULICY ŁĄCKIEGO WE LWOWIE ( \) Otworzyła się brama, a z nią otworzył się świat. Jechaliśmy tak szybko przez Stanisławów, że nikogo na ulicy nie widziałam. Gdy już byliśmy za miastem, minęliśmy pogrzeb, który prowadził znajomy mi ksiądz. Kiedy przejeżdżałam o krok, zrobiłam gwałtowny ruch, zwracając się ku niemu, by przyciągnąć jego uwagę. Był to ułamek sekundy, ale efekt był nadzwyczajny. Ksiądz popatrzył na mnie, cały się wzdrygnął, a potem tak silnie się potknął, że prawie upadł - a myśmy tymczasem już byli daleko. Oglądnęłam się na Stanisławów, którego wieże widniały na horyzoncie. "Tu już nie będę mogła wrócić przed oswobodzeniem. Dopiero w Polsce Wolnej przyjadę odszukać ludzi, z którymi tu pracowałam, lub bardziej jeszcze tych, którzy ze mną się męczyli w wiezieniu, lub przynajmniej ich rodziny. Wrócę tu, gdzie już krok tylko mnie dzielił od śmierci. Skoro najwidoczniej mam żyć i pracować, to doświadczenia tych ośmiu tygodni spędzonych tutaj w więzieniu będą ogromnie dla mnie cenne". Tymczasem samochód mknął szybko przez te prześliczne, żyzne okolice. Był to dzień 8 lipca, zboże dojrzałe już chyliło się w słoń- : cu i w wietrze, a moje płuca, które tak dawno nie miały czym oddy-\ chać, wciągały z całych sił powietrze świeże i orzeźwiające. Ogarniah>| mnie wzruszenie nieopisane na widok tych pól, tych chałup i ogród-1 177 \ ków z malwami, kościołów i cerkwi, po prostu na widok stron ojczystych, których się już nie spodziewałam zobaczyć. Dojeżdżając do Halicza, przeprawiliśmy się promem przez Dniestr, przez rzekę mej młodości. Przecież ten sam Dniestr płynie pod samym Rozdolem, pomyślałam z rozrzewnieniem. Zaczęłam się zastanawiać nad rym, co będę we Lwowie robić, jak przyjadę. Nie wiedziałam, czy będziemy na czas, aby dziś jeszcze być w kościele, zastanawiałam się, czy z Komitetu, gdzie mnie zapewne zostawią, pójść prosto do przyjaciół, czy najpierw próbować telefonować do Krakowa. Z lubością nad tym myślałam i po raz pierwszy w życiu sobie uświadomiłam, jak cudowną rzeczą jest możność dysponowania sobą, decydowania o sobie. Myśli jednak ciągle wracały do celi nr 6. Zapytałam mego towarzysza siedzącego obok szofera, czy mogę posłać paczkę z prowiantem dla mojej celi, bez wymieniania nazwisk, przez tenże samochód. Odpowiedział, że jeśli dostarczę mu paczkę jutro do ósmej rano, to ją zabierze i doręczy. Minęliśmy Przemyślany-dojeżdżaliśmy do Lwowa. Z ostatniego wzgórza przed rogatką patrzyłam ze wzruszeniem ogromnym na to miasto ukochane, nad którym unosiły się słońcem przesiąknięte, letnie opary wieczoru. Wjechaliśmy. Zebrałam płaszcz i manatki leżące w samochodzie i trzymałam je w ręku, by wysiąść przed Komitetem, gdy stanie samochód. Minęliśmy jednak śródmieście w bardzo szybkim tempie i wówczas zrozumiałam, że jedziemy na ul. Peł-czyńską. Tam też rzeczywiście stanęliśmy przed dawnym NKWD, dziś centralą gestapo. Kazano mi wysiąść i wejść do gmachu. Było mi głupio, ale myślałam, że to pewnie na załatwienie jakichś formalności. Mój towarzysz ciągnął mnie po piętrach i pytał o komisarza Kutschmanna. Wreszcie mu powiedziano, że jest pół do ósmej, że już nikogo nie ma. Zeszedł znów na parter. Wówczas telefonował do Stanisławowa, po czym szepnął parę słów urzędnikowi dyżurującemu i zbliżył się ku drzwiom, przy których siedziałam. "Co się ze mną stanie ?" - zapytałam. "Zaraz pani zobaczy" - i wybiegł z pokoju. W minutę potem wkroczył strażnik ukraiński w hełmie, z bagnetem. Dał mi bardzo dobitny rozkaz pójścia za nim. Wyszliśmy 178 Na ulicy Łąckiego we Lwowie na ulicę, skręciliśmy na Tomickiego, stamtąd poszliśmy na ul. • kiego, do głównego więzienia. Tam mi odebrano znów zegarek, pieniądze itd., i kazano wejść do celi przechodniej. Zatrzasnęły się znów drzwi. Rzuciłam się na niesłychanie brudną podłogę i zasnęłam natychmiast. Obudził mnie dopiero tramwaj i kroki przechodniów. Choć malutkie okienko pod sufitem miało szkło matowe, zrozumiałam, że jestem tuż przy trotuarze ulicy Leona Sapiehy i że o parę metrów ode mnie ludzie chodzą sobie po Lwowie. Ucieszyłam się. Zaczęłam medytować nad swoim nowym położeniem. W ciągu niecałych 24 godzin pozornie prowadzona na śmierć, potem pozornie zwolniona, teraz w nowym więzieniu, miałam rzecz jedną prześliczną, wspomnienie wczorajszej jazdy, cudów przyrody ojczystej, ozłoconej dla mnie jeszcze blaskiem wolności. Ta fatamorgana już znikła, ale wspomnienie zostało. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Dante uważa, że nie ma rzeczy boleśniejszej nad wspominanie w nieszczęściu o godzinach szczęśliwych. Wydaje mi się, że takie wspomnienie jest właśnie wielkim źródłem sił. Tymczasem obudziły się dwie wymalowane Niemki, które spały w kącie na wspaniałym materacu, i zaczęły szwargotać. Obie były urzędniczkami. Jedna wpadła za czarny rynek, druga za ukrywanie przyjaciółki po zabiegu. Dwie lwowskie ulicznice w drugim kącie, bez materaca, spały dalej. Po chwili wszedł gestapowiec, przyniósł "kawę" i kawałek chleba. Wkrótce wrócił po mnie. Czekając ze mną przez chwilę na korytarzu, zapytał, po co się było bawić w czarny rynek czy też coś podobnego, skoro z tego zawsze bywają kłopoty. Tymczasem przyszedł Ukrainiec i zabrał mnie ze sobą. Schodziliśmy znów ulicą Tomickiego. Znów był dzień śliczny, letni, słoneczny. Oglądałam się pilnie, ale nikogo znajomego nie widziałam. Weszliśmy do Centrali na Pełczyńskiej. Trzeba było się drapać na trzecie piętro, co po Stanisławowie było pewnym wyczynem fizycznym. Stanęliśmy przed drzwiami 310 z napisem ,J>olizei Komissar Kutschmann. Polnische politische Angelegenheiten"{. Weszliśmy. 1 Komisarz policji Kutschmann. Polskie sprawy polityczne. 179 \ Siedziało tam parę osób piszących na maszynach. Ukrainiec oddał kartkę. Zaprowadzono mnie do drugiego pokoju. Tam nie było nikogo. Po chwili kazano mi wejść do trzeciego. Gdy wchodziłam, zza biurka wstał mężczyzna może 40-letni, wzrostu średniego, blondyn o siwych już skroniach i siwych matowych oczach. Podszedł do mnie, zapytał, czy jestem tą a tą, przeprosił (!), że będę musiała trochę poczekać, musi mnie raz jeszcze przesłuchać w mojej sprawie stanisławowskiej. Zaprowadził mnie do drugiego pokoju, kazał usiąść przy oknie. Zapytałam, czy jestem właściwie aresztowana, czy wolna. Osłupiał. Powiedziałam, że zostałam wczoraj oficjalnie zwolniona, że wobec tego zupełnie nie rozumiem, co teraz znów ze mną robią. Mówił, że nic o zwolnieniu na razie nie wie. Popatrzyliśmy na siebie uważnie. Uderzył mnie dziwnie melancholijny wyraz jego oczu i ust, i jakby zażenowanie w obcowaniu ze mną. Musiał w tej chwili zauważyć, że nie wyglądam świetnie, bo mnie zapytał, czy dziś jadłam. Powiedziałam, że jadłam. Poszedł. Po chwili wrócił i przyniósł na talerzu (!!) pięć kawałków chleba i margarynę. Poprosił, abym zjadła, i wszedł do siebie. Zaczęłam jeść, ale wkrótce przestałam, bo mi się ta porcja wydała olbrzymia. Siedziałam więc przy oknie i czekałam. Minęła może godzina, Kutschmann znowu wyszedł i poprosił mnie do siebie. Zamknął za mną drzwi. Kazał mi usiąść po drugiej stronie biurka. Przed nim leżała gruba teczka. Nim ją otworzył, zdążyłam odczytać napis dużymi literami Yollstdndig unbelastet2. "Skąd moje akta mogą być takie grube?" - pomyślałam. Wreszcie zapytał o moje przesłuchanie w Stanisławowie. "Czy pani oświadczyła Kriigerowi, że uznaje tylko niepodległe Państwo Polskie?" -"Oświadczenie takie odpowiada moim przekonaniom - odpowiedziałam - ale go nigdy nie złożyłam". - "Jak to?" - "Byłam pytana jak sędzia przysięgły i zmuszona do odpowiedzi »tak« lub »nie«. Pytał mnie, czy jestem wrogiem Niemiec". - "O to pytanie bardzo mi chodzi" - powiedział komisarz. "Zapytał w ten sposób, a gdy unikałam odpowiedzi, pytanie powtórzył, nie miałam więc wyjścia, : Zupełnie nieobciążona. 180 Na ulicy Łąckiego we Lwowie nie mogąc narazić honoru. Tak samo zapytał, czy uznaję rozbicie Państwa Polskiego". W ciągu przesłuchania wyczułam dużą niechęć Kutschmanna do Kriigera oraz rosnące zaufanie do mojej prawdomówności. Poza tym miałam wrażenie, jakby mu ta cała sprawa była dziwnie nieprzyjemna. W toku mówienia wspomniałam, że Kriiger bardzo pogardliwie wyrażał się o Polakach i o ich postawie. Tu komisarz odrzekł z irytacją: "Przecież jest wprost przeciwnie. Nie możemy waszej postawy nie uszanować". Nagle zadał pytanie: "Kogo pani zna z włoskiej rodziny królewskiej?". Osłupiałam. "Nikogo" -odpowiedziałam zgodnie z prawdą. "A jednak wstawiła się za panią u Himmlera". Myśl moja przeniosła się błyskawicznie do ukochanych Włoch. "Jeśli pani nie zna nikogo z Sabaudów, a interwencja pomimo to miała miejsce, to znaczy, że pani ma we Włoszech potężnych przyjaciół". Przed oczyma moimi stanęła wysoka postać Roffredda Caetani*, mego dalekiego krewnego, wnuka Polki, córki Emira Rzewuskiego - "Farysa". Caetani był zaprzyjaźniony z księżną Piemontu, żoną następcy tronu, która grała na skrzypcach, a Roffreddo, sam kompozytor, akompaniował jej na fortepianie. Oboje byli bardzo niechętni Mussoliniemu3. Tymczasem komisarz mówił dalej: "Mówię to pani, choć nie mam do tego prawa, niech pani to zachowa przy sobie. Chcę, aby pani o tym wiedziała, bo interwencja jest bardzo potężna, a pani aresztowanie najwidoczniej »nicht zu verantworten«Ą. Himmler jest zły na tę całą sprawę5 -oczywiście przyjemne mu to nie jest, kazał panią przewieźć do Lwowa. Teraz muszę protokół, który dziś razem spiszemy, przesłać do Berlina - zobaczymy, co będzie". - "Kriiger mi obiecał obóz koncentracyjny" - powiedziałam. ,Wiem o tym. Mam nadzieję, że mój protokół i moje naświetlenie sprawy dojdą do Berlina na czas, nim Kriiger potrafi przeprowadzić pani wyjazd. Ale nawet gdyby się 3 Dopiero po wojnie miałam odkryć, jakim niepojętym sposobem Caetani mógł się dowiedzieć o moim aresztowaniu. Otóż mój brat, w Genewie, został o tym fakcie poinformowany przez radio ukraińskie! Zawiadomił przyjaciół rzymskich (K.L.). 4 nieusprawiedliwione 5 W liście z 21 VII 1942 r. Himmler pisał, że K. Lanckorońska zawiodła zaufanie władz niemieckich, otwarcie deklarując się wrogiem Niemiec. Wobec jej "antyniemiec-kiego jątrzenia" uznał areszt za konieczny. 181 \ to udać nie miało, musi pani być jak najlepszej myśli. Mam nadzieję, że w parę tygodni będzie pani zwolniona". - "Czy Kriiger nie robił trudności przy wydaniu mnie?" - zapytałam. Kutschmann popatrzył na mnie bystro. "Bronił się, jak mógł, wreszcie ustąpić musiał". Tu urwał nagle, jakby wyczekiwał, co jeszcze powiem. Milczałam, patrząc mu w oczy. Wreszcie odezwał się on: "Z rozkazu Reichsfuhrera ma pani być możliwie dobrze traktowana i odżywiona. Otrzyma pani osobną celę, pościel, pewną swobodę poruszania się po korytarzu. Jak zrobić z odżywianiem?" - "Proszę o pozwolenie otrzymywania paczek z Komitetu Polskiego". - "Jak to zorganizować? Czy można tu kogoś sprowadzić?" - "Proszę sprowadzić urzędniczkę sekcji więziennej, wszystko można z nią omówić". Posłał samochód do Komitetu. Tymczasem wszedł mężczyzna starszy, wyższy wzrostem i widocznie i rangą od Kutschmanna. Ten ostatni wstał, powiedział moje nazwisko. Tamten jakby się przedstawił: Kriminalrat Stawitzky. "Winszuję - pomyślałam - to kat sanocki". Zapytał, czy mam jakieś życzenie. Powiedziałam, że proszę, aby mi Komitet mógł przysłać trochę bielizny i rzeczy do mycia, bo wczoraj, gdy mi powiedziano, że jestem zwolniona, rozdałam te rzeczy współwięźniarkom. "Co to znaczy - zwolniona?" - zapytał Stawitzky. Gdy powiedziałam, jak było, zmienił temat. Zapytał, jak byłam traktowana w Stanisławo-wie. "Normalnie - powiedziałam -wolałam jednak ciemnicę od celi wspólnej". - "Ciemnicę ?" - powtórzył za mną Kutschmann. "Przecież mi pani nie powie - odezwał się Stawitzky - że pani siedziała w ciemnej zupełnie celi?" - "Owszem, siedem dni". Stawitzky pożegnał się krótko i poszedł. "Zajmę się panią, wykonam rozkaz samego Himmlera - powiedział Kutschmann. - Przypuszczam, że pani jest chyba jedyną Polką, dla której Himmler wydał taki rozkaz. Pani po tym chyba zrozumie, jak potężna jest interwencja Sabau-dów. Co by to można dla pani zrobić? Cela, pościel, odżywianie... Książki?" -zapytał. "Czybypani chciała mieć książki?" - "Książki były niegdyś treścią mego życia, panie-komisarzu" - powiedziałam. "Ale skąd je wziąć? Mogę, o ile o mnie chodzi, pożyczyć pani tylko Strindberga i Nietzschego. Więcej nic nie mam tu we Lwowie". - 182 Na ulicy Łąckiego we Lwowie to nie są autorzy, za którymi tęsknię. Ale jeśli pan zezwala mi na książki, to może Komitet mógłby je przysłać z jedzeniem". - "Dobrze". Właśnie w tej chwili wszedł SS-man i oświadczył, że przyszła urzędniczka Komitetu. Komisarz kazał mi przejść do drugiego pokoju, gdzie stała Lesia Dąmbska*, bliska mi współpracownica i przyjaciel. Zrobiłam koleżance znak głową, by uważała, co mówi. Należało przypuszczać, że był podsłuch. W jej oczach stanęły łzy radości. Zaczęłam mówić o paczkach żywnościowych i dodałam prędko i cicho, by dała znać do Krakowa, że jest dobrze. "Baliście się o mnie?" - "Tak i nie. To ostateczne po prostu stać się nie mogło, za wiele się o ciebie modlono. Było, jak w Dziejach Apostolskich, pamiętasz, po uwięzieniu Piotra". Przypomniałam sobie ten ustęp. Wtedy i ja się wzruszyłam. Wtem wszedł komisarz. Zwrócił się do świeżo przybyłej i oświadczył, że mam prawo otrzymywania paczek, tak żywnościowych, jak i odzieżowych. Kazał jej zapisać, czego mi trzeba. Następnie prosił ją o przesyłanie mi książek, które w miarę potrzeby będę mogła zamawiać przez komendę więzienia. Prosiłam ją, aby mi przysłała Shakespeare'a w oryginale oraz historię rzymską. Dodałam, że te książki otrzyma z Ossolineum. Prosiłam, by się o nie zwróciła do profesora Mieczysława Gębarowicza*. Był to serdeczny mój przyjaciel, dyrektor Muzeum w Ossolineum, za którego pośrednictwem książki oczywiście otrzymam, a- co najważniejsze - Gębarowicz zawiadomi, kogo trzeba. Po czym Lesia Dąmbska poszła. Komisarz zwrócił się do mnie. "Muszę teraz iść. Wracam za półtorej godziny. Pani tu poczeka. Przyślę jej obiad. Niech się pani jeszcze dobrze namyśli - po obiedzie spiszemy protokół". Poszedł. Zostałam sama w pokoju. Drzwi były otwarte. W kancelarii ktoś siedział. Było się nad czym namyślać. Przynieśli obiad. Byłam straszliwie głodna, ale mogłam zjeść tylko troszeczkę. Siadłam znów w otwartym oknie i starałam się skupić. Było trudno. Tyle wrażeń, a byłam słaba bardzo. Jedno było jasne. Kutschmann nie cierpi Kriigera i - może właśnie dlatego - chce mi pomóc. Dotychczas wyrażałam się wstrzemięźliwie o Kriigerze. Może to był błąd. Trzeba 183 \ by mu powiedzieć o całej tej mojej przeprawie, o rycerskości, o prowadzeniu na rozstrzał itd. Wtedy zrozumie, że mnie Kriiger prześladował osobiście, to mu doda może ochoty do pomagania mi również osobiście. Potem myśl moja przeniosła się do ukochanych Włoch i pomyślałam ze wzruszeniem, że temu krajowi zawdzięczam swe życie - i że życie to jednak coś bardzo pięknego. Wreszcie wrócił komisarz. Kazał mi wejść do swojego biura. Tam już siedziała daktylografka. "Teraz spiszemy protokół". - "Chciałabym przedtem złożyć zeznanie dodatkowe, ale na to poproszę, abym mogła pozostać sama z panem" - powiedziałam. Kazał sekretarce wyjść i zamknął drzwi. Usiadł i popatrzył na mnie z wyraźnym zaciekawieniem. Milczał. "Ponieważ widzę, że pan chce moją sprawę bez reszty wyświetlić, chciałam podać panu pewne szczegóły, które wyjaśnią panu, że Hauptsturmfuhrer Kriiger czuł jakąś osobistą do mnie niechęć czy nienawiść". - "Przecież ja to przypuszczałem" -zawołał z ożywieniem. Opowiedziałam mu wtedy cały przebieg mego ośmiotygodniowego "stażu" u Kriigera. Mówiłam o rycerskości, o głodzie, o otwartym syfilisie w celi, o ciemnicy, o egzekucjach pod celą, o wizytach Kriigera w celi i o prowadzeniu mnie w ciągu jednej doby pozornie to na śmierć, to na wolność. Mówiłam możliwie rzeczowo, obojętnym tonem. Kutschmann słuchał uważnie. Z początku mogłam wyczuć u niego w silniejszym jeszcze stopniu niż poprzednio i wstyd, i upokorzenie, później rosnące wzburzenie. Wstał, chodził po pokoju i zaciskał zęby. Wtedy zaczęłam mówić o traktowaniu Polaków w Stanisławowie w ogóle. Mówiłam, że cała prawie inteligencja przez niego aresztowana znikła bez śladu, że sądząc po tym, co widziałam w więzieniu, nie mogę mieć cienia nadziei, aby ci ludzie byli jeszcze przy życiu. Wtem mi Kutschmann przerwał, głośno wołając: "Przecież on ma jeszcze inną straszną rzecz na sumieniu tu, we Lwowie!" Wówczas wstałam i ja i postanowiłam powiedzieć mu wszystko, co wiem o Kriigerze. Nawet dziś, po latach, trudno mi jest wytłumaczyć rozumowo swe postępowanie. Wiem dziś tyle co wtedy. Czułam, że ten akt pozornie szaleńczy jest koniecznością, że trzeba temu człowiekowi dać wszelką możliwą broń do ręki, by mógł zwalczyć swego osobistego przeciwnika, 184 Na ulicy Łąckiego we Lwowie a naszego kata. Działałam w owej decydującej chwili zupełnie na zimno, na jakiś rozkaz wewnętrzny, w przekonaniu, że taki jest mój obowiązek. Gdy więc Kutschmann wspomniał, że Kriiger ma inną straszną rzecz na sumieniu, tu, we Lwowie, odpowiedziałam spokojnie: "Wiem o tym". - "Co pani wie?" - "Ze Kriiger zastrzelił lwowskich profesorów uniwersytetu". - "Skąd pani to wie?" - "Od Kriigera" - i powtórzyłam mu słowa tegoż z 13 maja. Kutschmann stał tuż przede mną, oko w oko, i zapytał trzykrotnie z rosnącym napięciem: "On to pani powiedział???". Na moją trzykrotną odpowiedź twierdzącą oświadczył: "Przecież ja byłem przy tym! Służyłem pod nim. Kazał mi owej nocy przyprowadzić drugą część profesorów uniwersytetu, według spisu, oraz szereg innych osobistości lwowskich. Oświadczyłem, że nikogo w mieszkaniach nie zastałem, dlatego ci ludzie żyją". - "Skąd mieliście spisy skazanych?" - zapytałam. "Naturalnie od marnych (hergelaufen) studentów ukraińskich". Tu zasłonił twarz rękami. "Gdy myślę o Wyższej Sprawiedliwości (die ausgleichende Gerechtigkeit), pytam się zawsze, co nas kiedyś spotka za ten czyn". Wtem się opamiętał i zapytał zmienionym głosem: "Chyba pani nie pójdzie powtórzyć tego, co jej mówię?". - "Może pan być bardzo spokojny" - odpowiedziałam. Po chwili zapytał: "Czy pani jest gotowa dać mi to na piśmie, co mi pani teraz powiedziała?". - "Tego mi zrobić nie wolno, bo jeślibym to zrobiła, Kriiger zamordowałby wszystkich Polaków w Sta-nisławowie i w całej okolicy". - "Nie, to by się nie stało, a ja dotąd nie miałem świadka, a teraz może by się udało, może jednak wreszcie... Ale pani tego nie chce napisać" - dodał. Mnie wzięła złość: "Chyba pan nie przypuszcza, że bym się zawahała założyć swoje marne życie, gdyby zaistniał jeden procent szans uwolnienia szma-tu mojej ziemi ojczystej od tego kata, ale nie wolno mi sprowokować jego zemsty, która się nie skupi na mnie, bo już nie jestem w jego rękach, tylko na tych nieszczęsnych, pozostałych Polakach stanisławowskich!" - "Mogę ręczyć, że to się nie stanie, a szansy, jest o wiele więcej niż jeden procent" - odpowiedział. "Napiszę". Odprężył się, usiadł. Dał mi wszystkie przybory do pisania, zatelefonował przy mnie na Łąckiego, że mam mieć osobną celę, pościel 185 \ itd., że otrzymam paczki - żywność, odzież oraz książki - że mam mieć stół, ponieważ otrzymałam polecenie złożenia pewnych zeznań na piśmie, aż do następnego przesłuchania. Wówczas już był uspokojony zupełnie. "Teraz oczywiście nie mogę już pani obiecać szybkiego załatwienia jej sprawy- mówił z uśmiechem - nawet wolę z góry powiedzieć, że ta rzecz musi potrwać, gdyż pismo pani muszę przecież zawieźć do Berlina osobiście. Dziś mamy 9 lipca [1942] - za parę tygodni dopiero tam pojadę, nie wiem dokładnie kiedy". Zapewniłam go, że w obecnym stanie sprawy moje osobiste losy stały się zupełnie nieważne. Dodałam też, że nie mogę teraz już przypuszczać, że wyjdę z więzienia. Popatrzył na mnie intensywnie i powiedział, że ma nadzieję, iż będzie inaczej. "No, a teraz spiszemy protokół, bo ten muszę w każdym razie wysłać natychmiast". Zawołał daktylografkę, a mnie powiedział, że dyktuje najpierw brulion, do którego mam ewentualnie zgłosić poprawki. Protokół był bardzo krótki. Zaczynał się od deklaracji, że nigdy nie pracowałam w organizacjach tajnych. To zdanie powtórzył dwa razy, patrząc mi mocno w oczy, ja także możliwie mocno patrzyłam na niego, a o ile chodzi o mój "tak zwany wrogi stosunek do Niemiec", to oświadczam, że jestem Polką i jako taka uznaję oczywiście jedynie niepodległe Państwo Polskie, i jestem gotowa ponieść wszelkie tego konsekwencje. "Czy panią ten protokół zadowala?" - zapytał. "Chciałabym zgłosić jedną tylko poprawkę i skreślić słowo sogenannt, tzn. »tak zwany« przed słowami »wrogi stosunek*. Komisarz uczynił zadość memu życzeniu". Następnie kazał tekst przepisać i dał mi do podpisania. Wreszcie kazał mnie znów odprowadzić na Łąckiego. Tam zastałam już celę przygotowaną, w niej stół, krzesło itd. Strażniczka, nie wiem czy Polka, czy Yolksdeutsch, przyjęła mnie, oświadczając, że ma co do mnie szczególne rozkazy ("czego jeszcze nie było"). Gdy zostałam sama, byłam nieprawdopodobnie zmęczona i oszołomiona. Z podziwem oglądnęłam czystą białą pościel i położyłam się spać. Na drugi dzień zabrałam się do pisania. Siły wracały mi nieomal z każdą godziną, przy ostrożnym, ale dobrym odżywianiu. Opisałam wszystko, moje przesłuchania i wszystkie 186 Na ulicy Łąckiego we Lwowie wypadki, których byłam świadkiem w więzieniu. O poprzednich mordach stanisławowskich też wspomniałam. Po paru dniach byłam znów u Kutschmanna, który mnie zapytał, czy piszę i kiedy skończę. Powiedziałam, że za dwa dni będę mogła przynieść mu całość. "Ma tu dziś znowu przyjść urzędniczka Komitetu, by pani mogła wyrazić ewentualne dalsze życzenia w sprawie paczek, ale ona tu będzie dopiero za godzinę". Popatrzył najpierw na zegarek, potem bardzo uważnie na mnie. "Może by panią tymczasem posłać na spacer, ale..." Nie rozumiałam, o co mu chodzi, ale miałam ochotę przejść się przez Lwów, choćby pod eskortą. Milczałam. "Co by pani zrobiła, gdybym panią puścił na spacer samą?" - zapytał nagle. "Jak to? samą?" - musiałam zrobić minę niezbyt inteligentną, bo pytanie powtórzył. Wreszcie zrozumiałam. Uśmiechnęłam się. "Cóż z tego, że będę sama, przecież jeśli mnie pan wyśle na spacer, to mnie pan i tak trzyma na łańcuchu honoru". - .Wiedziałem, że pani tak odpowie. Wyprowadzę panią z gmachu. Daję jej tu oto mój zegarek". (Mam wrażenie, że pożyczenie złotego zegarka dawało mu pewną gwarancję). Staliśmy na Pełczyńskiej. "Za godzinę (nie wcześniej) proszę tu znów być, w miejscu niezbyt widocznym, tu pod drzewami". W chwili, gdyśmy się rozchodzili, zwrócił się do mnie raz jeszcze: "Jeżeli pani nie wróci, zastrzelą mnie". Śmiałam się. Poszłam. Przypuszczając, że mam jednak opiekuna, nie poszłam do miasta, tylko w lewo, do góry, między wille. Tam ze zdumieniem stwierdziłam, że jestem absolutnie sama. Zaszłam aż do łąki nad starym łożem Pełtwi. Byłam zmęczona bardzo i usiadłam na trawie. Słońce świeciło. Rękami dotykałam ziemi, patrzałam w zieleń i w niebo. Wkrótce wstałam, bałam się spóźnić na Pełczyńską. W> drodze powrotnej zabawiałam się wymyślaniem sobie tysiąca możliwości ucieczki, tu we Lwowie, we własnym mieście, gdzie miałam tylu przyjaciół. Jedna tylko myśl mi nie przyszła, a mianowicie myśl wykonania jednego z tych projektów. Podjęta w tak przedziwny sposób walka z Kriige-rem zaoszczędziła mi wszelkich konfliktów. Wróciłam na Pełczyńską. Było za wcześnie. Przeszłam się więc jeszcze przez ul. Nabielaka, gdzie miałam zabawną przygodę. Spotkałam tam jednego pana, kto- 8^lipca 1942-28 listopada 1942________________________187 rego znałam z widzenia i który na mój widok wydał wzruszający zresztą okrzyk radości: "Pani Lanckorońska! Więc pani jest wolna?!" Uśmiechnęłam się słodko i poszłam dalej. Nic nie pomogło. Nieznany bliżej przyjaciel zawrócił z drogi i zaczai iść za mną. Wreszcie zapytał: "Czy pani pozwoli, że ją odprowadzę?". (Ładna historia - pomyślałam - pójdziemy razem na Pełczyńską!) "Przepraszam pana, mam zakaz kontaktowania się z kimkolwiek" - powiedziałam, uśmiechając się do niego. Jegomość został w tyle, a ja się nie oglądałam więcej. Nieraz w późniejszych latach bawiła mnie myśl o tym poczciwym człowieku, który musiał z czasem dojść do przekonania, że miał halucynacje. Doszłam na Pełczyńską, w oznaczone miejsce, równocześnie z komisarzem, który nie ukrywał swej radości na mój widok. Weszliśmy. Byłam znów więźniem, jakby nigdy nic. Po paru dniach wróciłam do niego z całym tekstem pisma, redagowanego jak gdyby w obronie własnej. Kutschmann kazał je sobie czytać na głos. Było tam sporo faktów, o których mu w owej gorącej, pierwszej chwili nie mówiłam. Słuchał jakby z wysiłkiem i z ogromnym smutkiem. W trakcie czytania otworzyły się nagle drzwi i wszedł Stawitzky. Stawitzky zapytał: "Was geht hier vor?"k Kutschmann odpowiedział, że mu czytam notaty, które na jego polecenie spisałam w celi. Łatwo było wyczuć w tej chwili silne napięcie między obu gestapowcami. Stawitzky zawahał się przez chwilę, patrzył to na Kutschmanna, to na mnie, wreszcie wyszedł bez słowa. Kutschmann siadł z powrotem, ale milczał. Dopiero gdy kroki Stawitzkiego oddaliły się na korytarzu, odprężenie stało się u Kutschmanna widoczne, kazał mi czytać dalej. Po odczytaniu kazał mi na drugi dzień przyjść raz jeszcze i podyktować cały tekst maszynistce. Maszynopis obejmował 14 stron. Następnie kazał mi podpisać trzy egzemplarze i schował je do swojego biurka, które się zamykało w sposób bardzo skomplikowany. Był w tej chwili wyraźnie przejęty i może dlatego zapomniał mi odebrać brulion dosłowny, pisany w celi. Poprosiłam go wówczas o pozwolenie na pracę jako sanitariuszka więzienna. Zgodził się i uwiadomił dyrekcję więzienia. ' Co się tutaj dzieje? 188 Na ulicy Łąckiego we Lwowie Od tego czasu zaczai się dla mnie jeden z najlepszych okresów ze wszystkich lat wojennych. Otrzymałam zamiast celi na tymże II piętrze pokoik o dużym, normalnym oknie, które wychodziło na dziedziniec więzienny i na słońce, i nie miało krat, co należy do największych przyjemności, jakie sobie więzień wyobrazić może. Drugą podobnie wielką radość sprawiły mi drzwi, normalne drzwi z klamką, którymi mogłam wchodzić i wychodzić według własnej, nieprzymuszonej woli. Wolno mi bowiem było cyrkulować po oddziale kobiecym swobodnie. Dwa razy dziennie musiałam chodzić po celach i rozdawać lekarstwa lub robić drobne opatrunki. Reakcja tych kobiet na fakt, że opiekę tę sprawuje teraz nad nimi kobieta i Polka, była wzruszająca. Pewnego rana przyszła strażniczka i powiedziała mi, że musi mnie na parę godzin zamknąć do celi wspólnej, na rozkaz komendanta więzienia. "Pani rozumie - dodała ciszej - pani tu nie może być przy oknie dziś, bo będzie Himmelfahrtskommando''. Poszłam więc do wspólnej celi. Kobiety nic nie wiedziały i ucieszyły się, że dziś tak długo można siedzieć razem na ziemi i rozmawiać, podczas gdy zwykle mogłam tylko wchodzić na krótki czas, aby rozdać lekarstwa. Po chwili otworzyły się drzwi, wywołano dwa albo trzy nazwiska. Zapanowało milczenie, kobiety wstały i wyszły z podniesionymi głowami. Drzwi się zamknęły, aby się po jakimś czasie znów otworzyć. Znów padły nazwiska, znów ubyło parę spośród nas. Przypominało się więzienie w Tempie8, brakowało tylko menueta. Dostałam tego dnia obrzydzenia do samej siebie, bo sobie doskonale zdawałam sprawę, że gdzieś w głębi duszy jestem zadowolona, że dziś na pewno po mnie nie przyjdą. Następnego dnia życie znów płynęło normalnie. Rano poszłam po lekarstwa do sanitariusza i zapytałam go, czy nie wie, jak się tutaj odbywają egzekucje. Opowiedział mi wówczas, że ładują na dziedzińcu do otwartych ciężarówek i każą siedzieć w kucki. Jeśli kto podniesie głowę, to dostaje po niej karabinem. W czterech rogach 7 DosL: komando wniebowzięcia. 8 W więzieniu tym w czasie rewolucji francuskiej oczekiwał na ścięcie Ludwik XVI i jego żona Maria Antonina. 189 \ wozu stoją SS-mani z nabitymi karabinami. Tak się jedzie przez Lwów, aż za miasto na Wólkę. Tam odbywa się rozstrzelanie... Bardzo się zżyłam z sanitariuszem w owych dniach. Był to Ukrainiec, człowiek bardzo inteligentny i wykształcony, Andrej Piasec-kyj, asystent Politechniki Lwowskiej, jak się pokazało, mąż jednej z moich uczennic. Niemców nienawidził szczerze, było w tym uczuciu coś z zawiedzionej miłości, była głęboka troska o przyszłość narodu ukraińskiego, bo i do bolszewików odnosił się zdecydowanie negatywnie. Mówiłam mu, że w moim przekonaniu nawet przyjaźń ukraińsko-bolszewicka, a potem ukraińsko-niemiecka nie potrafi zmienić faktu, że między Polakami i Ukraińcami musi się znaleźć modus vivendi. Widziałam, że ten człowiek uczciwy i szlachetny nie może nie uznać słuszności moich wywodów, ale że nie może się zarazem wyzbyć przesądów nacjonalistycznego wychowania ukraińskiego. Praca z nim układała się idealnie. Był inteligentny i sumienny, nie robił najmniejszych różnic między więźniami, ratował jak mógł i Polaków, i Żydów, i Ukraińców. Miał za dużo roboty, bo ilość mężczyzn uwięzionych była ogromna, a ja miałam jej za mało. Otrzymałam więc dodatkowe pozwolenie opiekowania się jednym piętrem męskim, tak że miałam roboty bardzo dużo. Udało mi się wówczas uwiadomić Komitet, że mi potrzeba o wiele więcej prowiantu w prywatnych moich paczkach, co zostało zrozumiane i wykonane. Ponieważ ilość prowiantów była dla mnie nieograniczona, więc władze więzienne nie oponowały przeciwko tym zabawnym górom jedzenia, przeznaczonym dla jednej osoby. Jak tylko paczki przychodziły - zwykle około piątej po południu, Piaseckyj miał ważny powód do przyjścia do mnie, by mi służbowo coś powiedzieć i obładowywał sobie kieszenie prowiantami. Cała trudność polegała na tym, aby SS-man, który nas oprowadzał po celach, nie widział, co robimy, ale się to jakoś udawało. Na kobiecym oddziale było łatwo, bo strażniczki, wyłącznie Polki, same pomagały i same roznosiły jedzenie. Zostały one dopuszczone niedawno, z braku personelu niemieckiego. Poprzednio była żeńska straż niemiecka, którą kobiety źle wspominały. Nie pozwalała nosić wody do cel, kobiety w okresie epidemii nie miary możliwości umyć się wodą, używały 190 Na ulicy Łąckiego we Lwowie na to maleńkich ilości kawy, którą dostawały na śniadanie. Odmawianie wody nie było nakazane przez władze, było to, jak wiele innych rzeczy, wyrazem pilności niemieckiej strażniczki. O tym, co się tu w zimie działo, opowiadali podówczas wszyscy, i więźniowie, i personel, bo nikt zapomnieć nie mógł. Tyfus plamisty szalał w tym więzieniu, gdzie rano, po nocy, wynoszenie trupów stanowiło dużą trudność techniczną, z powodu konieczności przeskakiwania przez chorych, by z trupem, pokrytym nieraz wrzodami, dostać się do drzwi. Brak wody, brud fenomenalny, miliony wszy i innego robactwa oraz głód ostateczny panowały w tym gmachu, adaptowanym z Dyrekcji Policji dopiero przez Niemców nawiezienie. Miasto wiedziało, co się tam dzieje. Interweniował metropolita Szeptycki*, ale oczywiście bez skutku. Teraz było mniej ciasno, epidemii nie było, dawano wodę do cel i przede wszystkim skończył się skrajny głód, szczególnie w porównaniu ze Stanisławowem. Porcja chleba była znacznie większa, zupy trochę lepsze. Trzy razy w tygodniu zaś przychodziła bardzo wydajna pomoc z opieki więziennej Komitetu, która w formie zup mięsnych oraz cebul itd. ratowała sytuację. Stan moralny też był o wiele lepszy. Walk klasowych czy narodowościowych nie było, wszyscy byli równomiernie prześladowani. Oczywiście, każda cela miała swojego "kapusia", ale to normalne. U kobiet nasze strażniczki były dla nas dobre i pomagały w miarę możliwości. Prosiły mnie na przykład, abym sobie swojej celi sama nie sprzątała, na to, aby dać możliwość "rozrywki" jednej z więźniarek, Józi. Krawcowa Józia była mała, młoda i łagodna, o regularnych rysach i gęstych, zzczarnych lokach. Podobno cztery i pół miesiąca temu, gdy została arezsztowana, była bardzo ładna. Teraz miała cerę żółtą i dziwnie zgasły wyraz twarzy. Nie była nigdy przesłuchiwana, została aresztowana wraz z bratem, prawdopodobnie dlatego, że oboje mieli pole nad granicą węgierską. Trzeba było Józi przemocą wtykać jedzenie. "Proszę lepiej dawać innym, dla mnie nie potrzeba". Józia się nigdy z nikim nie kłóciła, ale i z nikim nie zbliżała. Wprost unikała wszystkich. Pewnego dnia wezwano mnie na pomoc jako sanitariuszkę. W składziku, który miała czyścić, wisiała Józia. Odcięliśmy ciało. Kucharze, którzy właśnie w tej chwili przynieśli kotły z zupą, rzucili 191 \ się na sznur, pocięli i podzielili skwapliwie między sobą - powróz wisielca przynosi szczęście. Zaczęłam stosować sztuczne oddychanie, choć nie mogłam od pierwszej chwili mieć żadnej nadziei - widziałam, że jest za późno. Przybył lekarz, ale i ten już nic nie poradził. Strażniczka była przerażona i bała się kary za niedopilnowanie. Wróciła uspokojona. Powiedzieli jej Niemcy, że szkoda, iż nie zdarza się to częściej, mniej by wychodziło jedzenia. Po chwili przyszła może 18- -letnia ładna brunetka w bardzo eleganckiej, jasnej, kwiecistej sukience, córka komendanta więzienia9, w towarzystwie SS-mana. Weszła do składziku, gdzie leżała jeszcze Józia. Tam zaczęła szykownie obutą nóżką huśtać głowę zmarłej. Krucze loki Józi staczały się to w jedną, to w drugą stronę. Nawet SS-manowi, który pannie asystował, było tego za wiele. "Chodźmy stąd" - powtarzał, ciągnąc ją za rękaw. "Ależ dlaczego, to bardzo ciekawe (sehrinteressant)" - odpowiadała, nie przerywając swego zajęcia. "Co to jest? - pomyślałam znowu, po raz setny. - Co to są za instynkty, tkwiące w tym narodzie?..." Śmierć Józi miała jeszcze krótki epilog, gdy w dwa dni później zjawił się w jej celi komisarz gestapo, który miał jej sprawę. Zapytał współwięźniarki o powody samobójstwa, gdyż mu tego trzeba dla zamknięcia protokołu. Kobiety powiedziały, że Józia nie wytrzymała, że aresztowana przeszło cztery miesiące temu, nie mogła się doczekać przesłuchania, o którym z początku mówiła z dużą nadzieją. "Nie było co przesłuchiwać, skoro nie było w ogóle oskarżenia" - mruknął komisarz i zamknął protokół. W ten sposób została ostatecznie zakończona sprawa Józi. Życie więzienne płynęło dalej. Codziennie rano i wieczorem otwierano mi cele męskie i kobiece; spełniałam tam swe drobne, ale liczne funkcje i szłam dalej - długimi, wąskimi korytarzami. Mając ciągłe możliwości porównania, mogłam się wówczas przekonać, o ile więcej wytrzymałości mają kobiety od mężczyzn, tak pod względem fizycznym, jak i moralnym. Kobieta jest stworzona do roli pasywnej, która podkopuje siły mężczyzny. ' Zapomniałam nazwisko, zaczynało się na "Q" (K.L.). 192 Na ulicy Łąckiego we Lwowie Przyszły niebawem czasy gorsze. Zapanowała w więzieniu, skutkiem upałów, ciężka biegunka zakaźna, która szczególnie szalała w celach żydowskich. Widzę jeszcze przed sobą nieludzko wychudłą twarz jednej pani o znanym, nobliwym nazwisku żydowskim, które zapomniałam - nazwę ją panią Rapaport. Ta kobieta, która miała w tymże więzieniu i męża, i 16-letniego syna jedynaka, umierała na zupełny już brak sił, osłabienie serca i nieustanną biegunkę. Lekarz więzienny (również Żyd) mówił, że ratunku nie ma. Sama chora zaś, leżąc na ziemi tuż przy drzwiach, czekała ciągle na mnie i za każdym razem błagała, bym ja ratowała, bo musi żyć dla syna. Komitet wtedy przysyłał dużo środków, strażniczki zezwalały na gotowanie u nich różnych napojów - zabrałam się więc do roboty, a lekarzowi po tygodniu z największą radością zgłosiłam, że pani Rapaport wraca już do sił. Ta kobieta miała być dla mnie powodem najstraszliwszych wyrzutów sumienia w parę miesięcy później. Zamordowano jej bowiem tego syna i męża, o czym się dowiedziała, a dopiero na końcu zginęła sama. Zdawałam sobie jasno sprawę, że to ja, przez przedłużenie jej życia, naraziłam ją na męki najgorsze, jakie przejść może kobieta. Ale wtedy jeszcze o tym pojęcia nie miałam. Bardzo duże zainteresowanie dla spraw medycyny, które zawsze miałam, oraz namiętności pielęgniarskie, dyletanckie wprawdzie, ale bardzo intensywne, wyżywały się w tej robocie. Byłam prawie szczęśliwa, bo widziałam, że mam placówkę, na której mogę dużo zrobić, i miałam za co dziękować Panu Bogu. Niewymownie odpowiadała mi ta nowa forma opieki więziennej. Wtem, 4 sierpnia, przyszła do mnie strażniczka, wyraźnie bardzo zmieszana, i powiedziała mi, że ma rozkaz przeprowadzenia mnie na "oddział niemiecki". Oddział niemiecki to był osobny budynek na dziedzińcu, świeżo przebudowany i adaptowany, zupełnie od reszty oddzielony, pilnowany wyłącznie przez Niemców, gdzie też siedziało sporo Niemców oraz najciężsi więźniowie polityczni, zupełnie odosobnieni. Zapytałam o przyczynę, strażniczka mówiła, że nie wie, tylko ma surowy rozkaz odebrania mi poprzednio wszelkich lekarstw i zrewidowania mnie, abym nic ze sobą nie wzięła. "Chyba pani różu- \________________________193 mię, czego się boją. W takich warunkach łatwo o samobójstwo. Ma pani swoje rzeczy ze sobą wziąć". Zapakowałam więc manatki i przeszłam do oddziału niemieckiego. Tam mi dano dużą, jasną celę. SS-man zatrzasnął za mną drzwi i zamknął je na klucz, oznajmiając mi, że klucz będzie u komendanta, a kontakt ze mną (przynoszenie jedzenia i paczek) tylko przez okienko. Popatrzyłam przez zakratowane okno na inne zakratowane okna oddziału ogólnego naprzeciwko. Pomyślałam o moich chorych, zrobiło mi się bardzo przykro. Wieczorem, gdy SS-man wsunął mi jedzenie przez okienko, poprosiłam o wiadro, bym mogła wymyć celę. Poszedł, wrócił i powiedział, że władze więzienne nie uznały tego za potrzebne. Na drugi dzień jednak od innego Niemca zdobyłam duży dzban (wiadro się nie mieściło w okienku). Zastanawiałam się, co robić dalej. Kutschmann powiedział mi swego czasu, że w razie potrzeby mam prosić o przesłuchanie u niego. Uczyniłam to; w dwa dni potem przyszedł SS-man z kluczem. Prowadzono mnie przez dziedziniec, cały wybrukowany żydowskimi kamieniami grobowymi. Chyba dla każdego normalnego człowieka, wychowanego nie tylko w poszanowaniu śmierci, ale i religii obcych, to deptanie płyt z napisami i rzeźbami byłoby niewymowną przykrością. Poszłam do Kutschmanna, który, zdaje mi się, o niczym nie wiedział. Przeprowadził parę rozmów telefonicznych, chodził po jakichś biurach, wreszcie wrócił, aby mi oświadczyć z pewnym smutkiem, że nic zrobić nie może, że owe zmiany zaszły na rozkaz wyższy, ale że zatrzymuję prawo do paczek żywnościowych i do książek. Wróciłam do celi. Rozpoczęłam nowy okres swej niewoli -jedyny, z którego posiadam notatki oryginalne, spisane w zeszycie, który się zachował. Zeszyt ten zaczyna się od słów: Lwów, wrzesień, II rok wojny, 18 K 1942 I have been studying how I may compare Thisprison where I live unto the world: And for because the world ispopulous And here is not a creature but myself, I cannot do it: yet I'll hammer't out, 194 Na ulicy Łąckiego we Lwowie My brain I'llprove thefemale to my soul, My soul thefather: and these two beget Ageneration ofstill- breeding thoughts. And these same thoughts people this little world. (King Richard II, Dalej mówi Ryszard: In humours like the people ofthis world For no thought is contented10 ale tych stów ja już jako motto tu wypisać nie mogłam, bo tego o swoich myślach nie mogę powiedzieć. Wiele moich myśli arę contented. Po ogromnym wysiłku tych lat ostatnich nastąpił dla mnie przymusowy okres medytacji i skupienia, po pracy wyłącznie praktycznej, ostatnia możliwość wysiłku, jaka mi pozostała, jest wyłącznie duchowa - bo mi wolno mieć książki. Z początku tego okresu lwowskiego czytałam same dzieła historyczne: [...] Guglielmo Ferrero: Grandeuret decadence de Rome, 4 tomy. Pisane trochę po dziennikarsku [...] płynnie, gładko, przy ostrożnym wymijaniu istotnych problemów i bez talentu psychologicznego. Jednak tej lektury Ferrera nie żałuję. W obliczu ogromu owych wypadków nabywa się tego, co daje dystans, oderwanie, a zatem spokój ducha, tzn. pokorę przed historią. Renan: Marc-Aurele, prześlicznie napisane. W młodości i ja zachwycałam się myślami Marka Aurelego. Dziś jest on mi obcy do szpiku kości i myślę, że to nie jest nastawienie indywidualne: O Homme tu as etę citoyen de la grandę Cite va-t'en avec un coeur paisible po prostu nie wystarcza (o ile się nie jest w mojej obecnej sytuacji). Szczęśliwy i bez wielkich konfliktów okres końcowy XIX w. podziwiał, a nawet heroizował tych, którzy gardzili używaniem życia, dla nas to za mało. Marek 10 ,,Zastanawiałem się, jak by porównać Świat z tym więzieniem, w którym tutaj żyję; Ponieważ świat jest gęsto zaludniony, A tutaj nie ma, prócz mnie, innych stworzeń, Trudno mi idzie. Wykuję to jednak. Dowiodę, że mój mózg jest żoną duszy; Dusza jest ojcem; a oboje razem Spłodzili myśli płodnych pokolenie, Które spłodziły z kolei nastroje Na podobieństwo ludzi tego świata, Gdyż żadna z myśli tych nie jest szczęśliwa." William Shakespeare, Tragedia Króla Ryszarda Drugiego, w przekładzie Macieja Slomczyńskiego, Kraków 1984. \________________________195 Aureli duszę swoją, niezmiernie szlachetną, jakby z życia wycofał. Jest w tym coś indyjskiego, dla nas ta cnota wydaje się jakby blada i daleka od owej ińr-tus, której nam tak trzeba. W słowie cudownym ińrtus jest i cnota, i siła, arete ifortitudo zarazem), virtus jest podstawą akcji w ogóle, a więc i akcji najważniejszej, tj. etycznego oddziaływania na drugich, oraz akcji każdej, po prostu czynu... Stosunek Marka Aurelego do otoczenia, do ludzi w ogóle, też nasuwa wiele wątpliwości. Jeśli się przechodzi nad złem jako nad rzeczą konieczną w każdym człowieku, w ten sposób, że się tego zła świadomie nie widzi, wtedy ten drugi czuje się w wielu wypadkach tym samym "dyskulpowanym", tzn. nie poczuwa się do obowiązku pracy nad własnym charakterem, dla wykorzenienia tego złego - a pobudzenie tego drugiego do pracy nad sobą jest jednym ze szczytowych obowiązków ludzi odpowiedzialnych. Osiąga się ten cel dwiema drogami - przykładem ponad wszystko, większą wobec siebie niż wobec drugich surowością, większym wymaganiem, a poza tym wymaganiem od drugiego w miarę i w granicach jego możliwości. Mając czas, i to dużo czasu, do zastanawiania się nad tymi zagadnieniami, starałam się w tych miesiącach, danych mi może dla skupienia wszystkich swoich sił moralnych i przygotowania się do dalszej pracy - o ile mam pozostać jeszcze przez parę lat w winnicy Pańskiej - zająć stanowisko wobec tych problemów, stanowisko osobiste, tzn. odpowiedzieć sobie na pytania [...] co do rozwoju własnego charakteru, jedynego terenu działalności, jaki mi pozostał. Lektura Renana pobudza bardzo do takich rozmyślań... S i n k o: Literatura grecka - 2 tomy. ... Rozdziały o Homerze, szczególnie o Iliadzie, dały mi bardzo wiele, dały mi przede wszystkim możliwość myślenia przez parę dni i parę nocy o Iliadzie. To, co Sinko pisze o "pogodzie Iliady" i o "czarze Odysei", porównania, które przeprowadza (na korzyść Iliady), jest piękne i trafne, ale nie wydaje mi się wyczerpywać tego olbrzymiego tematu. Atmosfera Iliady jest nie tylko słoneczna, ale przede wszystkim heroiczna. Lektura Iliady jest nie tylko "kąpielą słoneczną" dla ducha i nie "przenosi nas jedynie w jakiś rajski poranek świata i ludzkości", tylko i przede wszystkim jest epopeją piękna, które promieniuje z bohaterstwa. Na pojęciu bohaterstwa w każdym z nas, który kiedyś czytałlliadę, świadomie czy nieświadomie, spoczywa blask bijący od tarczy Achillesa, a może bardziej jeszcze od aureoli, która opromienia ofiarę Hektora. Iliada -wywyższa, nas, ponad nas samych, dlatego wszyscy ludzie o indoles idealistycznym zawsze będą woleli Iliadę od 196 Na ulicy Łąckiego we Lwowie Odysei, epopeję herosów od przygód andros polytropou11, bohaterstwo od sprytu. Myli się Sinko, jeśli mówi, że młodzi kochają Odyseję, a starsi Iliadę. Subiektywnie tu wspomnę, że o ile o mnie chodzi, to czytałam Homera po raz pierwszy mając lat l S - odniosłam z Iliady wrażenie od pierwszej chwili piorunujące, dające się porównać jedynie z wrażeniem, jakie w trzy lata przedtem odniosłam we Florencji z Dawida Michała Anioła, a z Odysei nie pamiętam nic!12 Nie wierzę w ogóle (nawiasem mówiąc) w zmianę nastawienia do dzieł sztuki z wiekiem. Nie wierzę też, by dzieło sztuki, które robi na kimś wielkie wrażenie w młodości, mogło w późniejszym wieku "zblaknąć", tak samo jak nie blakną ideały młodości. Rozwijają się one i dojrzewają z człowiekiem, ale ten, który w młodości przysięgi im składał, zawsze, choć w cząstce, będzie dążył do ich spełnienia, a ten, który nie mial komu lub czemu przysięgać wierności za młodu, nie odkryje później nagle ideałów życiowych, bo ich nie ma. Kto się ślepcem urodził, nie stanie się widzącym z wiekiem. Wracając do Iliady, zapewne już zauważono, że u progu kultury greckiej i kultury włoskiej stoją dwie epopeje, zarazem dwa najwyższe szczyty w literaturach tych kultur-Iliada i Boska komedia. Jak każde arcydzieło, tak i obie te epopeje nie tylko rozpoczynają nowy okres rozwoju ludzkości, ale są i zarazem zamknięciem poprzedniego. Spór, czy Iliada należy jeszcze do kultury miceńskiej, czy już do greckiej, jest tak samo jałowy, jak spór, czy Dante jest największym poetą średniowiecza, czy renesansu. Słupy graniczne, widne z daleka, należą do jednej i drugiej strony. To, co w tym porównaniu uderza, jest, że ani w Iliadzie, ani w Boskiej komedii nie ma, dla laika przynajmniej, objawów przekwitania kultur poprzednich ani niedojrzałości kultur młodych. Geniusz Grecji i geniusz Włoch rodzą się w tych dziełach w pełnym uzbrojeniu z Ducha Bożego, jak Pallada z mózgu Jowiszowego. Wypadki, które się działy wokoło mnie w więzieniu na ul. kiego, odbijają się tylko pośrednio na tych notatkach, które nie były nigdy pomyślane jako pamiętnik, tylko jako soliloąuia o rzeczach jedynie ważnych. Poza tym liczyłam się oczywiście każdej chwili z re-' celi, która też raz miała miejsce. Trwała jednak nadzwyczaj 11 wędrowca 12 Cala literaturę klasyczną znaliśmy oczywiście wyłącznie z dzieł oryginalnych (K.L.). 197 \ krótko, bo SS-man nadział się najpierw akurat na słownik grecki. Jak go zobaczył, oczy wybałuszył, rewizję przerwał i poszedł. Pomimo pozornie tak kompletnej izolacji miałam jednak już kontakt ze "światem", tj. z więzieniem, ponieważ raz na tydzień prowadzono mnie pod tusz. Zaraz za pierwszym razem, gdy przyszła po mnie strażniczka z mego dawnego oddziału, powiedziała mi, że było znów Himmelfahrtskommando, że rym razem poszła docent Helena Polaczkówna z wierną służącą i szereg innych, m.in. Zofia Kruszyńska13. Tuszem, tj. regulowaniem wody gorącej, zajmował się Ukrainiec, inżynier spod Kijowa, z którym co tydzień ucinałam sobie dłuższą rozmówkę, bo mnie strażniczka zwykle "zapominała" natychmiast odprowadzić do celi. Inżynier miał na imię Tymon, nazwiska nie pamiętam. Był młody, żywy i nadzwyczaj głodny wiedzy. Ktoś mu powiedział, że jestem naukowcem, odnosił się więc do mnie bardzo ładnie, trochę jak do kogoś, kto posiada skarby, lecz nie żałuje ich drugiemu, i przyznawał się, że cały tydzień czeka na rozmowę, z której się za każdym razem czegoś nowego może nauczyć. Opowiadałam mu więc w tych dwudziestu minutach cokolwiek, co go mogło interesować, za co on mi podawał trochę wiadomości politycznych, zasłyszanych od świeżo aresztowanych. Mówił, że to jeszcze potrwa długo, ale nie wątpił ani na chwilę w katastrofę Niemiec. Nie mówiliśmy oczywiście nigdy o rym, co "będzie potem", mówiliśmy natomiast, tzn. opowiadałam mu, o rym, co czytałam w tych dniach. Słuchał jak ewangelii, dziękował jak dziecko. Nieraz, gdy było bardzo ciężko, to czasu nie było na te pogadanki, bo inżynier musiał mi opowiedzieć, co się znowu w tym fygodniu działo. Widziałam, że go to opowiadanie najwyraźniej odpręża i uspokaja, że opowiada tak, jak człowiek musi wypluć rzecz wstrętną. Mówił, czy znów była egzekucja, zwykle też wiedział, ilu tym razem poszło "na piaski". Często nawet wiedział, kto poszedł, szczególnie wtedy, gdy chodziło o kogoś dobrze ubranego. Wszystkie bowiem ubrania po zabitych przynoszono do niego do łaźni "na dezynfekcję". Tam SS-mani się 1 Bliska krewna rektora Abrahama (K.L.). 198 Na ulicy Łąckiego we Lwowie potem nimi dzielili. Jeśli poszedł "elegant", to nie dochodziło czasem do dezynfekcji, ponieważ SS-mani natychmiast rzucali się na rzeczy. Często chodziło o futra męskie czy damskie, głównie żydowskie, w których pod podszewką znajdowali nieraz złoto lub dolary. Wówczas dochodziło do regularnych bitew między oprawcami. A zachłanność ich wzrastała, w miarę jak coraz więcej było rzeczy do zdobycia. W tym okresie coraz bardziej męczył mnie lęk przy pacierzu. Chodziło o słowa "jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Odpuścić to, co się działo wokoło mnie, stawało się wręcz niemożliwością. Zupełnie mi już nie chodziło o siebie - bo chodziło o męczarnię tysięcy! Przecież nie mogłam kłamać Bogu! Wreszcie (długo się męczyłam i strasznie się gryzłam) wycięłam te słowa z Modlitwy Pańskiej i - tak okaleczoną - odmawiałam ją do końca wojny. Gdy po uwolnieniu powiedziałam o tym księdzu, odpowiedział: "Wielu tak postąpiło". Działo się bowiem coraz gorzej, o tym i w celi wiedziałam bardzo dobrze. Bo jeśli mnie władze nie potrafiły nawet odciąć od wszelkich kontaktów z resztą więzienia, to tym mniej potrafiły pozbawić mnie słuchu. A przyszły chwile, w których przeklinałam własne uszy. W zupełnej, absolutnej samotności, gdy nic nikomu pomóc nie można, niełatwo jest słuchać godzinami, jak męczą drugich. Nie mówię tu o jękach, które w każdym więzieniu przedzierają się do innych cel - to należy do życia więziennego; na Łąckiego owej jesieni działy się jeszcze rzeczy inne. Był to okres likwidowania getta lwowskiego i Żydów w Polsce całej. Wiedziałam od Tymona, że w mieście mordują ich masami. Pewnego dnia zaczęły się sceny na dziedzińcu, tym wybrukowanym żydowskimi grobowcami. Tam spędzano duże grupy Żydów. Sądząc z kroków (do wysokiego okienka mojego dostać się nie mogłam) było ich kilkuset. Wycie SS-manów, bicie kolbami i jęki zagłuszały chwilami nawet kroki tych ludzi. Czasami padał strzał, później dowiedziałam się od Tymona, że to Pelz (jeden z głównych SS-manów) w ten prosty sposób usuwał z szeregów starych czy chorych, których nie potrafili zmusić do marszu. Przy wychodzeniu z dziedzińca każdą dwójkę czy czwórkę - tego nie wiem - bito regularnie, by dać rytm marszowi. Z czasem \____________________199 rozeznawałam dokładnie suchy trzask uderzenia kolbą w głowę od bardziej tępego bicia po ramionach czy plecach okrytych odzieżą. Czasami ładowano ich na lory. Pamiętam, gdy zabierano raz kobiety z dziećmi, głos bardzo wysoki jednej z nich. Powtarzała ciągle to samo: Jch bin keinejudin. Bitte telephonieren Się Pełczyńska -Zentrale Zimmer (tu podawała numer pokoju i nazwisko komisarza) , sonst wirdes zu spdt, das ist ein Misverstdndnis! Ich bin keine Jiidin!"H Im bardziej starano się ją uciszyć, tym wyższym dyszkantem rozpaczy powtarzała ciągle te same słowa, przy czym łamana jej niemczyzna nie miała nic żydowskiego. Tymczasem ładowano i bito dużo innych, a ta jedna ciągle i coraz głośniej wołała, aż wreszcie zawarkotały motory. Samochody ruszyły, jeszcze słychać było ten sam, teraz już strasznie wysoki głos: ,J3itte telephonieren". Lory wyjechały. Dziedziniec opustoszał, zapanował spokój - do następnego razu. Rozmowy SS-manów na dziedzińcu też często mnie dochodziły. Raz w nocy, pamiętam, że mówili: "Chodźmy trochę do Żydówek. Ordnung machen". Poszli. Słuchałam, bo wiedziałam, że zbiorowa cela Żydówek znajduje się pode mną i że podłoga jest bardzo cienka. W chwilę później już zaczęły się odzywać piski i krzyki kobiet i dzieci, śmiech i dzikie ryki SS-manów - trwało to do rana. Rano zaś wracało światło - a z nim książki i zeszyty. 20 IX, niedziela (19. wwiezieniu) What, in illthoughts again? Men must endure theirgoing hence even as their coming hither. Ripeness is all15. (Edgar in King Lear, V II) 14 Nie jestem Żydówką. Proszę zadzwonić: Pełczyńska - numer centrali, pokoju (...) inaczej będzie za późno, to nieporozumienie. Nie jestem Żydówką. 15 "Co? Znów złe myśli? Ludzie muszą znosić Na równi przyjście tu jak i odejście. Dojrzałość wszystkim jest." W Shakespeare, Wiernie spisane dzieje żywota i śmierci króla Leara i jego trzech córek, w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, Kraków 1979. Ostatni wers w zeszycie zapisany dużymi literami i dwa razy podkreślony. 202 Na ulicy Łąckiego we Lwowie Poza tym 28 października zabrano mnie z celi dużej i jasnej, w której od 4 sierpnia przebywałam, i przeniesiono do celi innej na tym samym piętrze, bardzo małej i bardzo ciemnej. Przenosiny odbyły się w ten sposób, że otworzono nagle drzwi, SS-man z wrzaskiem kazał mi rzeczy zabrać i dał mi do pomocy młode Żydówki, które właśnie sprzątały korytarz. Jedna z nich, o regularnych syryjskich rysach, podobna do świętych na mozaikach Rawenny, wzięła książki, spojrzała na Tucydydesa i paru łacińskich autorów i stanęła jak wryta. SS-man poszedł na chwilę na korytarz, dziewczyna więc szepnęła mi do ucha: "Co to jest? Kto pani jest? Toż to był kiedyś mój świat! Jestem uczennicą prof. Ganszyńca"19*. Gdy niosła książki przez długi korytarz, łzy rzęsiste padały na nie z jej dużych, czarnych oczu, ale nie szlochała. Przez kilka dni przychodziła potem do judasza mojej nowej celi - który nie miał szybki - podczas sprzątania, tak że mogłam jej podawać trochę jedzenia. Potem był znów wielki exodus Żydów z dziedzińca. Na drugi dzień znowu Żydówki sprzątały korytarz, ale mojej klasyczki już między nimi nie było. Nowa cela była na tym samym korytarzu co dawna. Było to dla mnie bardzo ważne, bo znałam SS-manów i znałam sąsiadów, tj. wiedziałam, komu można dać jedzenie do roznoszenia i kto gdzie "mieszka". Między SS-manami byli też różni ludzie, byli i Austriacy, i Foksiki (Volksdeutsch),np. jeden słuchacz Politechniki Lwowskiej, który mnie znał i wyraźnie się wstydził. Był też między sprzątającymi jeden dziwak, Niemiec, który twierdził, że jest księdzem. Tym ludziom można było podawać przesyłki dla tamtych cel, gdy się im wręczało i dobrą porcję dla nich. Roznosili jedzenie zazwyczaj dość sumiennie. Sąsiedzi na potwierdzenie otrzymania prowiantu stukali do ściany, mieszkający nade mną artysta teatru lwowskiego tupał nogami, a dalej mieszkający szeptali przez judasza, gdy szłam lub wracałam z kąpieli (zawsze w czwartki), że dostali - lub nie dostali - tyle a tyle razy. Ponieważ szłam ze strażniczką Polką, pozwalała mi nieraz na podawanie przez judasza przekrojonych już 19 Znany lwowski grecysta (K.L.). \______________________203 ćwiartek cebul lub kostek cukru, o ile oczywiście nie było właśnie na górnym korytarzu SS-mana. Jedną z najważniejszych osób dla mnie była przez długi czas dziewczynka 10-letnia, Janka (zapomniałam nazwiska), aresztowana za udział w konspiracji. Dziecko bezustannie, zamiast wypierać się wszystkiego, powtarzało, że wie, ale nie powie, bo jest Polką. Mieszkała z kobietą Volksdeutsch, która ją miała szpiegować, co Janka opowiedziała w kąpieli, i którą, wobec tej sytuacji, też dokarmiać musiałam. Po kilku tygodniach zabrali Jankę. Na parterze była druga konspiratorka, 8-letnia, ale do tej docierałam tylko pośrednio i bardzo rzadko, była specjalnie pilnowana i w przeciwieństwie do Janki nigdy nie prowadzona do kąpieli. Ponieważ pozwolenie otrzymywania paczek w dowolnej ilości nie zostało nigdy cofnięte, więc Niemcy, którzy na szczęście w obliczu Befehl20 nigdy nie myślą, nie dziwili się fenomenalnemu nadal apetytowi tego więźnia, tak hermetycznie od świata odciętego. Ta minimalna możliwość niesienia pomocy była dla mnie ogromnym źródłem sił. Nowa cela przyniosła pewne pogorszenie sytuacji fizycznej. Nie tylko była bardzo ciemna, nieba już w ogóle widać nie było (z tamtej codziennie wieczorem mogłam przez kraty patrzeć na Kasjope-ję), cela była malutka - mogłam teraz zrobić tylko dwa kroki w jedną stronę, a dawniej spacerowałam swobodnie. Przede wszystkim zaś była nadzwyczaj wilgotna, przechodziły przez nią jakieś duże, zawsze mokre rury, co w listopadzie było nieprzyjemne. Gorsze jeszcze, że światło było bardzo marne, tak że po południu z trudem tylko można było czytać i pisać. Po paru dniach odebrano mi "na rozkaz" i to światło i zastąpiono błękitną lampeczką nocną. Oznaczało to dwie rzeczy-że od jakiegoś czasu jestem specjalnie szykanowana i przede wszystkim, że pisanie o Michale Aniele i wszelka lektura zostały tym samym ograniczone, gdyż po trzeciej po południu było już zupełnie ciemno w celi. W tych godzinach wieczor- 20 rozkaz 204 Na ulicy Łąckiego we Lwowie nych głównie więc deklamowałam wszelkie wiersze, jakie potrafiłam wygrzebać ze swej pamięci. Był jeden SS-man, zresztą dosyć paskudny, którego to moje głośne zachowywanie się wśród śmiertelnej nieraz ciszy tej kaźni wyraźnie niepokoiło. Specjalnie nie lubił Manzoniego Cinąue magio i przede wszystkim Iliady. Sprawdzał wówczas zawsze, czy też zamki są u mnie w porządku, czy się nie wymknę. Gdy się zbliżał korytarzem, opierałam się o drzwi, wołając głośno np.: klythi meu argyrotoks [usłysz mnie srebrnołuki] (Iliada, ks. I). Uciekał wówczas kłusem na drugi koniec korytarza. Powtarzałam sobie też często wiersze mojej ukochanej Emily Bronte. Raz, pamiętam, szmer przedziwny mi przerwał - jakby regularne padanie dużej kropli z wysokości. Nie mogłam wykombinować w ciemnościach, co i skąd może tak kapać, aż się domaca-łam na stole torebki papierowej z kostkami cukru, przysłanej mi tego samego dnia z Komitetu. Cukier się po prostu roztapiał w wilgoci i spływał kroplami ze stołu. Położyłam więc torebkę na talerz gliniany, a rano miałam na śniadanie smaczną bardzo wodę z cukrem. W notatniku w tych dniach rozpisywałam się nad problemem, jak wytłumaczyć młodzieży akademickiej, czym jest praca naukowa, czym jest w ogóle Nauka i jej służba. Jest tam też na dzień Wszystkich Świętych normalne wspomnienie zmarłych; i Ojca mojego, i przyjaciół osobistych i tam, na cmentarzu Rakowickim mam przecież i groby tych, co mi na rękach umarli - [...] Kozlowskiego, Bielewicza, Wierzbowskiego..,, a na Salwatorze ten grób, od którego dziś jeszcze bije i bić będzie silą Ducha i Wiary, odwiedza dziś jak zawsze Rózia z synami. Czy ja tam jeszcze kiedyś z nimi pójdę?!21 A ilu jest takich, co obchodzą dziś święto umarłych bez grobu. Przyjaźń nie kończy się ze śmiercią przyjaciela. Końcem przyjaźni byłby tylko koniec wartości, które się od przyjaciela otrzymało. Przyjaciel żyje, póki żyje w nas wpływ jego czy przykład, a jeśli potrafimy wartości te drugim przekazać, to i ze śmiercią naszą przyjaźń owa nie umiera, tylko duch jej 21 Na Salwatorze, u stóp kopca Kościuszki, z widokiem wspaniałym na Wisłę i Kraków, stoi wielki drewniany krzyż na grobie Karola H. Rostworowskiego (K.L.). [Mowa tu o żonie i synach pisarza (red.)]. \________________________205 żyje dalej w innych już ludziach... My jesteśmy niczym, tylko pochodnię Platona musimy przekazywać... wtedy stajemy się ogniwami łańcucha, który zespala świat. To jest naprawdę tradycja. l XI, cd.: Dziś znowu niedziela - moja 25!! Quousque?zz Wczoraj przyszła Iliada. 8 XI, niedziela 26. Miejmy nadzieję, że It's darkest before daion, ale it's very dark at any ratę P Dowiedziałam się wówczas od SS-mana, który mi przyszedł powiedzieć, że już mi nie będzie wolno raz na tydzień chodzić do kąpieli, że komisarz Kutschmann (u którego wobec nowych zaostrzeń prosiłam o przesłuchanie) już we wrześniu wyjechał ze Lwowa. Wywnioskowałam z tego, że sprawę "moją", tj. oskarżenia Kriigera, w Berlinie przegrał, że wobec tego został wysłany gdzie indziej i że ja - w najlepszym wypadku - mogę tu gnić bez końca albo mnie przy sposobności zlikwidują po cichu. Na wszelki wypadek oddałam polskiej strażniczce brulion mego pisma oskarżającego Kriigera, upewniwszy się uprzednio, że nie umie słowa po niemiecku. Powiedziałam jej, że jest to protokół moich zeznań, i poleciłam w razie mojej śmierci wręczyć osobie zaufanej, o której wiedziałam, że prześle ten dokument Dowódcy. A dręczyła mnie bezustannie myśl, że pomimo dwóch grypsów, jakie mi się udało wysłać, Dowódca będzie w razie mojej śmierci myślał, że "zginęłam" na skutek nieodpowiedzialnie brawurowego gadania, na które Niemcy niewątpliwie zwalą winę za moją śmierć24. W tym czasie miałam też pośrednią wiadomość ze Stanisławowa. Nowy SS-man zapytał mnie przy podawaniu jedzenia, czy tu nie jest o tyle lepiej niż w Stanisławowie, skąd mnie pamiętał. Zapytałam go natychmiast o panią Kordyszową. Gdy ją opisałam, przypomniał ją sobie, potem oczy spuścił i nie powiedział już nic. Wtedy zapytałam o Łucję. "Ta młoda, ładna blondyna, której rodzice 22 Jak dtugo jeszcze ? 23 Najciemniej jest przed świtem, ale w każdym razie jest bardzo ciemno. 24 Już po wojnie dowiedziałam się, że jeden z grypsów dotarł do Dowódcy i on o wszystkim się dowiedział (K.L.). 206 Na ulicy Łąckiego we Lwowie też tam byli?..." - "No -ja tam nie wiem... nie pamiętam". Miałam w tej chwili pewność, że z tych osób już nikt nie żyje. W tych dniach raz zjawiła się u mego okienka, pod krótką nieobecność SS-mana, pani Eugenia Langie, niegdyś pracownica RGO, przede mną aresztowana, teraz pracująca w kuchni więziennej. Była roztrzęsiona, zapytała, czy o niczym nie wiem? Mówiłam, że chyba była egzekucja, bo od samego rana podejrzany ruch i wewnątrz gmachu, i na dziedzińcu. Zdążyła mi tylko powiedzieć, że zabito kilkunastu Ukraińców, wyłącznie z inteligencji, jako represję za antyniemieckie wystąpienia jednego odłamu społeczeństwa ukraińskiego we Lwowie. Dodała, że poszedł Piaseckyj, potem znikła. Stałam przez dobrą chwilę po jej odejściu jeszcze przy drzwiach i nie mogłam się otrząsnąć. Piaseckiego z krótkiego okresu naszej współpracy w sanitariacie i intensywnej wówczas wymiany myśli zachowałam w pamięci bardzo serdecznej25. Przypominały się nasze rozmowy polityczne o przyszłości. Chyba z tej krwi we wspólnej walce wylanej zejdzie kiedyś zew jedności między nami! 11XI: Czytam i tłumaczę dziś mowę Peryklesa. Przypuszczam, że z wielu tysięcy Polaków, którzy w r. 1942 Święto Niepodległości spędzali w więzieniu, ja jedna byłam tak uprzywilejowana, że mogłam dla uczczenia tego dnia tłumaczyć takie ustępy jak (11.37): "... w sprawach publicznych nie ośmielamy się obrazić praw lub nie słuchać tych, którzy w danym okresie władzę dzierżą, lub odmówić posłuszeństwa tym prawom szczególnie, na których polega obrona pokrzywdzonych i tym ponad wszystko niepisanym prawom moralnym, których przekroczenie publiczną przynosi hańbę". Lub z drugiej mowy (11.61.4): "Obywatelami przecież jesteście wielkiej Rzeczypospolitej, w tradycjach godnych jej wychowani, jest więc waszym obowiązkiem czoło stawiać największym nieszczęściom raczej, niżbyście dopuścić mieli do uszczuplenia jej sławy. [...] Przeboleć więc musicie nieszczęścia wasze osobiste i ześrod-kować wszystkie siły dla ratowania sprawy wspólnej". zs Po wojnie, za pośrednictwem kardynała Slipyja*, do którego poszłam na audiencję, udało mi się odnaleźć jego rodzinę w Kanadzie i uwiadomić o tym, jak wspaniale :| się trzyma! do końca i że nie był męczony, tylko zginąt na miejscu (K.L.). \________________________207 12 XI: Dziś pada pierwszy śnieg. Przed pół rokiem, 12 maja, jechałam rano autem do Kołomyi. Właśnie świeża zieleń pokrywała ziemię. Wczoraj wieczorem skończyłam opis pierwszego, głównego cyklu Sykstyńskiego. 15 XI: Dziś znów niedziela, moja 27. Czuję się pełna sił i ochoty do pracy. Magnificat! Dzisiejsza epistoła zawiera najważniejsze to zdanie: Plenitudo ergo legis est dilectio26 (Ront. 13, 10). 22X1: Niedziela 28! Czekam i tłumaczę Tucydydesa. Nie miałam już czekać długo po tej ostatniej notatce z niedzieli 22X1, gdyż w czwartek 26 po południu otworzono nagle moje okienko: obcy SS-man wsunął głowę, zapytał o moje imię i nazwisko, po czym powiedział: "Przygotować wszystko! Wyjazd do Rzeszy nastąpi jutro przed południem. Rano będzie jeszcze kąpiel". Głowa znikła, okienko się zamknęło, wróciła cisza więzienna. Trudno mi było zebrać myśli. "Wyjazd do Rzeszy". Co to znaczy? To znaczy, że Kut-schmann przegrał w Berlinie, tu już nie wraca, a ja jadę do obozu koncentracyjnego lub - jeszcze dalej. Mam dużo znajomych we Lwowie, to może wolą mnie zakatrupić gdzieś w Rzeszy. Gdy się już zrobiło zupełnie ciemno, zabrałam się do moich prowiantów z ostatnich paczek. Zaczęłam je rozkładać na porcje -dla sąsiadów, dla kobiet na ogólnym oddziale, dokąd jutro zabierze je strażniczka po kąpieli itd., itd. Przy niebieskiej lampce dawałam sobie dobrze radę, a przynajmniej nie było obawy, że o tej godzinie jeszcze ktoś przyjdzie. Wtem zbliżyły się kroki, drzwi zostały otwarte, na progu stanął Niemiec w mundurze, ale nie zwykły SS-man, tylko oficer, bo na tle słabo oświetlonego korytarza zarysowała się wyraźnie sylwetka mężczyzny w pelerynie z czapką na głowie. Za nim, poza celą na korytarzu wyprężał się na baczność SS-man. Stałam jak wryta, mocno speszona z powodu wystawy porcji prowiantowych, a nie wątpiłam, że teraz będzie rewizja celi przed wyjazdem. Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie się przybysz odezwał i poprosił mnie, abym wyszła z celi. Poznałam komisarza Kutschmanna. Wyszłam. "Teraz proszę nas "Przeto miłość jest doskonałym wypełnieniem Prawa" (Rz 13, 10). 208 Na ulicy Łąckiego we Lwowie gdzieś zaprowadzić, gdzie jest światło" - powiedział do SS-mana. Przeszliśmy przez korytarz do kancelarii strażnika. "Proszę nas tu zaniknąć i zostawić samych, aż zapukam". Strażnik wyszedł i zamknął drzwi. Bardzo mnie raziło światło - no i byłam trochę ogłupiała... Pamiętam, że mój interlokutor musiał dobitnie powtórzyć swą prośbę, abym usiadła, nim usłuchałam. Wtedy siadł i on. Zdjął czapkę. "Byłem nieobecny przez czas dłuższy". - "Wiem coś o tym". - "Wyłącznie z powodu pani, a o tym pani nie wie". - "Nie, tego nie wiem" - odpowiedziałam idiotycznie. "Tak, stoczyłem najcięższy bój mojego życia - myślę, że zwycięsko. Mamy mało czasu, a jest dużo do powiedzenia. Zaczynam od rzeczy najważniejszej. Kriiger ist gesturzt21', a z nim jego wspólnik (Gesinnungsgenosse) Stawitz-ky, mój tutejszy przełożony, który wszedł, gdy mi pani czytała swoje sprawozdanie". - "Kto je czytał w Berlinie?" - spytałam. "Fiihrer. Zerwała się burza. Himmler szalał (hatgerast). Pani miała być natychmiast zastrzelona, ale za panią stoi dom sabaudzki". - "Czy Kriiger mścił się za mnie na Polakach w Stanisławowie?" - "Na to czasu nie miał. Jest w Berlinie; tam też przyjechał z Głównej Kwatery Wodza sędzia przy Himmlerze, Sturmbannfiihrer Hertl (lub Hertel), który tam czeka na głównego świadka, tj. na panią. Bardzo być może, że pani będzie też przesłuchana przez samego Himmle-ra. Przez szereg miesięcy się tam kłócili o sprawę zasadniczą, czy w tym wypadku można w ogóle przesłuchać Polkę jako świadka; jedni głosowali za tym, drudzy za egzekucją pani. Wygrali pierwsi. Kriiger stanowczo zaprzecza, że powiedział pani o zamordowaniu profesorów (von der Lemberger Blutnacht2*). Ja już zrobiłem swoje. Oddaję teraz sprawę w ręce pani. Na pani spoczywa w tej chwili wielka odpowiedzialność wobec jej Narodu, dlatego tu przyszedłem, o czym proszę możliwie nie mówić. Ich musste Ihnen das notwendige Ruckgrat geben29. Jeśli pani pozyska zaufanie sędziów, wyjdzie zakaz zabijania aryjczyków na terenie Galicji, bez wiedzy Berlina. Byłaby to już wielka rzecz, choć bardzo długo to już trwać nie może, 27 Kruger został zwolniony... 28 O krwawej lwowskiej nocy. 29 Dosl.: musiałem dać pani kręgosłup. \________________________209 gdyż wojna jest przegrana". Drgnęłam. "Pani nic nie wie? Powiem w dwóch słowach: Amerykanie są w Afryce, Rommel, który już stał pod Aleksandrią, jest pobity. Sytuacja jest jasna. Co do pani, to wierzę, że pani potrafi sędziów o prawdziwości swych zeznań przekonać i że sprawę wygramy. Zupełnie pewne to jednak nie jest. O ile o mnie chodzi, to przy tej sposobności wyszło, że odmówiłem strzału, gdy miałem strzelać do profesorów. Należy mi się właściwie za to obóz koncentracyjny, ale myślę, że do tego nie przyjdzie. Ze Lwowa będę przeniesiony, bo po tym, co zrobiłem, tu zostać nie mogę". -"Czy pan zostanie w Polsce, to znaczy - poprawiłam się z uśmiechem - w Generalnej Guberni?" - "Mam nadzieję, że zostanę w Polsce, choć sobie dobrze zdaję sprawę, że przy końcu będę wisiał na pierwszej polskiej latarni fur alle Schandtaten30, których-śmy tu dokonali; tymczasem jednak będę może jeszcze mógł w czymś pomóc. Ale musimy pewne rzeczy uzgodnić. Co pani powie, jeśli sędzia panią zapyta, co pani myśli, dlaczego tak wobec pani postąpiłem?" - "Mogę tylko powiedzieć to, co myślę, że panu chodziło o honor Niemiec". - "Wyłącznie i jedynie" - odpowiedział. - "Nie wiem jeszcze, jak się przedstawi pani sytuacja" - ciągnął dalej. - "Do obozu koncentracyjnego pani już chyba nie pojedzie. Może czeka paniąEhrenhaft"31. - "Co to jest?" - zapytałam. "Swobodne mieszkanie i poruszanie się np. po Berlinie pod słowem honoru, że się pani stamtąd nie wydali". - "Koszmar" - pomyślałam, ale starałam się mu wytłumaczyć, że moje osobiste losy wobec takiej sprawy już nie są ważne. "Niech pani tego nie mówi, pani była o włos od śmierci". - "Przecież wiem dobrze, proszę pana, że mogę i teraz w Berlinie być rozstrzelana". - "Myślę, że to nie nastąpi" -powiedział po chwili. "Ale - odrzekłam -jeśli nastąpi, no to ostatecznie - dulce et decorum..." Żachnął się: "Ani dulce, ani mniej jeszcze decorum, sonder ganz gemeiner Meuchelmord"32. Prosił mnie następnie, abym w Berlinie powiedziała, że byłam coraz gorzej traktowana we Lwowie, bo stało się to wbrew rozka- 30 za wszystkie haniebne czyny 31 honor 32... tylko zwyczajne, podle morderstwo. 210 ________________Na ulicy Łąckiego we Lwowie zom Himmlera, "dzięki wpływom ze Stanisławowa". Wreszcie wstał. "Muszę iść. Czy mogę jeszcze coś dla pani zrobić?" - "Owszem. Napisałam tu w celi część książki, którą projektuję o Michale Aniele. Mam też inne notatki naukowe. Gdybym miała wojnę przeżyć, mogą mi się przydać. Czy mogę je jutro oddać przed wyjazdem w Komendzie więzienia dla pana, a pan zechciałby te zeszyty po cenzurze przesłać Komitetowi Polskiemu jako moją własność? Tylko cenzor musi być wykształcony, inaczej będzie uważał greckie teksty za szyfr". - "Proszę mi dać te zeszyty". - "Są w celi". Wstał, podszedł do drzwi i zaczął do nich stukać. Strażnik otworzył, poszliśmy do mojej celi. Oddałam mu zeszyty. "Czy tam nie ma nic innego prócz notatek naukowych?" Powiedziałam, że nie ma, co było prawdą. "Wobec tego ja je zabieram. Jutro rano będą przesłane do Komitetu33. Czy jest jeszcze coś?" - "Owszem. Pragnę panu złożyć podziękowanie". Odpowiedział szorstko, że nie mam za co dziękować. Odrzekłam, że mi dał rzecz wielką, którą sobie bardzo wysoko cenimy, a która nam się zdarza bardzo rzadko, mianowicie możność uszanowania przeciwnika. Skłonił głowę. Milczał. Wreszcie na korytarzu stanął przede mną, wyprostował się i powiedział: "Zechce pani przyjąć moje najlepsze życzenia dla jej osoby i - dodał powoli i dobitnie - dla jej Narodu. Proszę mi wierzyć, że to ostatnie życzenie biorę bardzo na serio. (Glauben Się mir, mit diesem letzten Wunsch istes mirsehrernst)". - "Zechce pan przyjąć moje najlepsze życzenia dla jego osoby" - odpowiedziałam. Odszedł. Wróciłam do celi. Po chwili, gdy przyszłam do siebie, byłam szczęśliwa niezmiernie. Zaczęłam odmawiać Magnificat za to wszystko, co w życiu otrzymałam, które odmawiałam codziennie od chwili aresztowania: Magnificat anima mea Dominum Quia magna fecit mihi Quia me creavit Quia dedit mihi vitam pulcherrimam 33 Te zeszyty istnieją. Nie nadają się do wydania. Korzystałam z nich, pisząc niniejsze Wspomnienia wojenne (K.L.). 211 \ Quia misit mihi tribulationem hanc terribilem Et dedit animifortitudinem ad sustinendam eam... Ale owego wieczoru dodałam nowe zdanie: Et quia dignatus est me uti, sicut instrumento iustitiae Suae^. Czułam się jakby narzędziem Woli Wyższej, skoro prawie bez własnego współudziału stałam się mścicielem mojego uniwersytetu. Świadomość, że aresztowanie moje dało powód do uwolnienia ojczystych wschodnich ziem od jednego choć kata, stało się od owej chwili dla mnie olbrzymim źródłem sił. Przez długi okres niewoli, jaki jeszcze miałam przed sobą, byłam skutkiem tego znowu uprzywilejowana wobec tylu innych, bo nigdy mnie nie opuściło przeświadczenie, że niewspółmiernie drogo za mnie zapłacił wróg. Ale owej ostatniej nocy we Lwowie inna jeszcze myśl bardziej bezpośrednio aktualna nie dawała mi usnąć. Nim wyjadę z Polski, Dowódca musi być przeze mnie uwiadomiony, kto zabił profesorów i dlaczego jadę do Rzeszy. Była w tym i myśl egoistyczna. Nie mogłam się, pomimo całego wrodzonego optymizmu, nie liczyć z szybką śmiercią - chciałam się więc pożegnać i chciałam, żeby Dowódca wiedział, że się sprzedałam drogo, że się nie dałam zakatrupić za nieprzemyślane antyniemieckie wystąpienia. Rano więc, gdy wreszcie zrobiło się jasno, zabrałam się do roboty i wykropko-wałam w literaturze greckiej Sinki starym szyfrem krótki meldunek do Dowódcy. Sytuacja była utrudniona ciągłymi przerwami. O ile przez tyle miesięcy siedziałam jak w grobie, tak dziś właśnie, gdy tak bardzo mi było potrzeba spokoju, przychodzili ciągle, nakazu-szykować do wyjazdu, do lekarza, do kąpieli itd. Meldu- mi 34 Wysławia dusza moja Pana, ponieważ wielkie rzeczy mi uczynił, ponieważ stworzy} mnie, ponieważ dat mi bardzo piękne życie, ponieważ zesłał na mnie te straszliwą udrękę i dał moc ducha, by można było ją znieść... ... i ponieważ raczył posługiwać się mną jako narzędziem Swojej sprawiedliwości. 212 Na ulicy Łąckiego we Lwowie nek wypadł więc bardzo krótki, ale byłam gotowa z "kropkowaniem", gdy przyszła strażniczka, by mnie zabrać do kąpieli - ta sama, która mi już dwa grypsy przeznaczone dla Dowódcy wyniosła. Rzuciła mi się na szyję i żegnała z całego serca. Oddałam jej książki do zwrotu oraz prowiant dla kobiet, wreszcie, patrząc jej bardzo mocno w oczy, wręczyłam jej Literaturę grecką i poprosiłam, by spowodowała, aby ta książka była wysłana do Krakowa, i podałam adres Wisi Horody-skiej. Powtórzyłam tę prośbę dwa razy i bardzo dobitnie. Miałam wrażenie po wyrazie jej twarzy, że zrozumiała, iż tu nie chodzi o prośbę natury osobistej. Ten pierwszy meldunek nie doszedł. Po kąpieli mi oświadczono, że mogę w obecności komendanta więzienia pożegnać się z pracownicami Komitetu, gdyż był to właśnie "dzień zupy". Obie panie (jedną z nich była Lesia Dąmbska) były niezmiernie zaniepokojone, a raczej przerażone, obie widocznie uważały ten wyjazd, tak samo zresztą, jak moja strażniczka, jak lekarz - za ostateczny. O ile o mnie chodzi, to rozumowo wiedziałam, że dobrze ze mną być nie może, ale złych przeczuć nie miałam, zresztą na rozmyślania nie było czasu. Około jedenastej wyprowadzono mnie z więzienia na ulicę Leona Sapiehy, kazano wsiąść do osobowego samochodu, w środku między dwoma gestapowcami, obok kierowcy siadła młoda Niemka. Samochód ruszył. Był dzień śliczny, zimowy, trochę śniegu lśniło się w słońcu. Jadąc, zobaczyłam nagle profesora Franciszka Bujaka*, w dużej futrzanej czapie, przechodzącego ulicą Gródecką. Cofnęłam głowę w głąb samochodu, żeby mnie nie poznał człowiek, któremu by widok mój w tym towarzystwie był bardzo bolesny. Ale mnie było miło, że w chwili żegnania się ze Lwowem zobaczyłam chlubę naszego uniwersytetu, lumen mojego wydziału, człowieka, który zawsze był dla mnie wyjątkowo dobry. Dojechaliśmy na dworzec. Wysiedliśmy. Jeden z gestapowców czekał ze mną przed wejściem, podczas gdy drugi poszedł załatwiać formalności. Patrzałam na Lwów po raz ostatni. Popatrzyłam potem na fasadę dworca i stwierdziłam, że choć metalowe litery zostały zdjęte, z łatwością odczytać można było po śladach na murze napis: Leopolis semperfidelis. \___________________213 Weszliśmy. Gestapowcy nieśli moją walizkę. Wsiedliśmy do pociągu, do przedziału trzeciej klasy zarezerwowanego dla nas. Gdy pociąg ruszył, ze wzruszeniem wielkim patrzałam na krajobraz tak niezmiernie mi drogi, który widziałam po raz ostatni w lecie, tuż przed żniwami. Teraz pola dawno ogołocone, pokryte były świeżo cieniutką warstwą śniegu. Przejeżdżając przez Przemyśl, wspominałam, jak niegdyś, dwa i pól roku temu, uciekałam tędy przed bolszewikami, teraz mnie Niemiec wywoził z ojczystych stron. Ale jechałam z konkretnym celem - nie było mi więc ciężko. Gdy już wieczór dość wcześnie zapadł, zaczęłam przechodzić w pamięci okres, który się w tym dniu dla mnie zamykał, i doszłam do konkluzji, że cztery i pół miesiąca spędzone we Lwowie na Łąckiego były okresem stanowczo dobrym. Wydostawszy się ze Stanisławowa, "spod łopaty", wróciłam do sił fizycznych, czas spędziłam w ciągłym kontakcie z największymi wartościami wiecznymi, niezmiernie uprzywilejowana śród tylu tysięcy więźniów polskich, którzy giną z głodu, czy to w beznadziejnej, bezczynnej samotności, czy też w zgiełku i kłótniach cel. Ja miałam jedzenia więcej, niż mi było potrzeba, a pokarmu duchowego najwięcej - bo i Homera, i Shakespeare'a i Tucydydesa, a pisać mogłam o Michale Aniele. A teraz znowu ta deportacja odbywała się w nadzwyczaj korzystnych warunkach. Wyjazd z kraju do więzień i obozów koncentracyjnych Rzeszy był dla wielu ludzi początkiem końca, szczególnie pod względem psychicznym, ja miałam obowiązek ściśle określony -przede wszystkim zaś rola moja nie miała być na razie bierna, co jest rzeczą najcięższą, tylko czynna. Wiedziałam, że u końca tej jazdy czeka znów WALKA, a ta świadomość każdemu sił dodaje. O drugiej w nocy byliśmy w Krakowie. Myślałam intensywnie o przyjaciołach i towarzyszach broni, którzy śpią w tej chwili, a nie wiedzą, jak blisko koło nich przejeżdżam. Gestapowcy zachowywali się przyzwoicie. Urzędniczka, która jechała z nami, była mi dodana, abym ani na chwilę nie została sama, w nocy też sypiali na zmianę. Wyraźnie bali się samobójstwa z mojej strony; przy deportacjach zdarzało się to nieraz. Ja w owej chwili byłam niezmiernie daleka od takich nastrojów - mogli spać spokój- 214 Na ulicy Łąckiego we Lwowie nie. Około szóstej rano - o świcie - zapytałam dyżurującego gestapowca, gdzie jesteśmy. "Za chwilę będziemy w Bytomiu". To granica Rzeczypospolitej - pomyślałam - z General Gouvernement dawno wyjechaliśmy, przedwojenna granica państwa się zbliżała. Wstałam więc i wyszłam na korytarz. Stanęłam plecami do okna naszego przedziału, bo już wiedziałam, że wtedy za mną nie wyjdą i zostawią mnie w spokoju. Tak stojąc wyprostowana wyjeżdżałam z Polski. "Czy ja Ją jeszcze zobaczę - nie wiem. Ale w Jej służbie Ją opuszczam, i to pod przymusem wroga, a Ona za rok, może za półtora wolna będzie". Nie byłabym tak dumnie stała, gdybym wówczas wiedziała, że wyjdę z życiem, ale jako wygnaniec bez Ojczyzny. Lecz wówczas myśl tak potworna przyjść mi nie mogła. Stałam więc i żegnałam się, jeszcze gdy wjeżdżaliśmy do Bytomia. Nagle poczułam się zupełnie sama, przede mną leżała olbrzymia wroga Rzesza. Był to dzień 28 listopada 1942 roku. Rozdział VI BERLIN (29 listopada 1942-9 stycznia 1943) Wróciłam do przedziału i usnęłam. Obudziłam się dopiero w okolicy Wrocławia. Wypatrywałam pilnie, czy zniszczenia są bardzo widoczne, i stwierdziłam, że ich prawie nie ma. Po południu byliśmy w Berlinie. Już w drodze opiekunowie moi prowadzili długie dyskusje, dokąd też mają mnie zawieźć. Przy sobie mieli telegraficzny rozkaz natychmiastowego odstawienia mnie do Berlina, ale nic więcej. Jeździliśmy więc taksówką po różnych centralach gestapo i różnych więzieniach. Jedno z nich miało wygląd bardzo nowoczesny, ciekawa więc byłam, jak też wygląda więzienie berlińskie, zapewne na wzór amerykański urządzone. Ale nas znowu wyrzucili, gdyż tam nie przyjmowano kobiet. Wreszcie w jakimś biurze, po długich a ciężkich telefonach dowiedzieliśmy się, że nie pozostaje nic, jak tylko Alexanderplatz, dokąd z widoczną niechęcią mnie wreszcie zawieźli. Tak po długim błądzeniu wylądowaliśmy na V piętrze nieprawdopodobnie brudnego, olbrzymiego budynku, budowanego w stylu fortecy romańskiej, powstałego w XIX w. Zamknięto mnie w wąskiej bardzo celi. Niezwykle odrapane ściany i sufit były pokryte poplamionym pokostem ciemnoszarej farby olejnej. Był wieczór, byłam zmęczona, rzuciłam się na pryczę i zasnęłam natychmiast. Berlm 216 Rano zobaczyłam niebo zimowe, szare, miejskie niebo, dziwnie brudne, przez kraty wysoko umieszczonego, ale dość dużego okna. Wstałam, chciałam się umyć, ale tu powstały od razu trudności duże. Na zydelku bardzo wiekowym stała miedniczka pokryta śladami emalii, mniejsza od tych, których używano w Komarnie czy w Roz-dole w przedszkolu. Gdy jeszcze tak stałam i rozmyślałam, otworzyły się drzwi, weszła władza, dała "kawę" i pouczyła, że się do niej mówi Frau Wachtmeisterin1. Była raczej młoda i niebrzydka. Zastanowiła mnie myśl, czy nawet Niemcowi nie jest nieprzyjemnie żenić się z kobietą, która nosi ten tytuł. Drzwi się znowu zamknęły. Zaczęła się jeszcze jedna niedziela więzienna, ale już bez książek. Nie bardzo nawet jeszcze za nimi tęskniłam, miałam tyle przeżyć dni ostatnich do uporządkowania. Mówił mi gestapowiec, który mnie przywiózł ze Lwowa, że w poniedziałek po mnie przyjdzie. Trzeba było się do nowej batalii przygotować. Myśli wracały do owej wizyty wieczornej i do owego człowieka, który - jak twierdził - odmówił strzału do profesorów, założył życie własne, by pokonać zwyrodniałego przeciwnika, złożył mi życzenia gorące dla mojego Narodu, a jednak na ostatni krok się nie zdobył, trupiej czaszki z czapki nie zdjął, nosił dalej ten mundur, o którym wiedział doskonale, że jest zhańbiony. Co to jest za naród, w którym jednostka niewątpliwie szlachetna i nawet w pewnym stopniu odważna ostatecznych konsekwencji nie wyciąga i tym samym firmuje owe Schandtaten2, o których sama mówi. Czy naród taki może się kiedyś dźwignąć z takiego moralnego upadku? Po południu przyszła Frau Yorsteheriw? wszystkich Wachtmei-sterek, stara, przedwojenna Niemka, długa, chuda, o siwych, ściągniętych do tyłu włosach i o przyzwoitym tonie w odzywaniu się do więźniarek. Oświadczyła mi, że mam prawo do światła elektrycznego wieczorem oraz do wyrażania innych życzeń. Poprosiłam o większą miednicę. Popatrzyła na mnie, potem na podkomendną, która za nią stała, potem znów na mnie: "O większą miednicę? - po- 1 pani wachmistrzyni 2 czyny haniebne 3 przełożona 29 listopada 1942-9 stycznia 1943______________________217 wtórzyła ze zdziwieniem ogromnym - Nie, czegoś podobnego u nas nie ma! Ale na co to pani?". - "Jestem duża, a u nas takie miednice są używane najwyżej do szóstego roku życia". - ,JMerkwurdig!"* -i poszła. Jeść dawali niewiele, ale więcej niż w Stanisławowie, było głodno, ale już wiedziałam, że tu z głodu nie umrę. W poniedziałek 30 listopada rano przyszedł "opiekun". Wyszliśmy na świat. Jechaliśmy tramwajem. Uderzyła mnie znowu, tak jak dawniej przed wojną, brzydoto mieszkańców i przede wszystkim mieszkanek Berlina. Stwierdziłam też, że zniszczeń jest bardzo mało i pomyślałam z bólem o Warszawie, którą wtedy uważałam za straszliwie zniszczoną. Znowu błądziliśmy, byliśmy w dwóch czy trzech miejscach, wreszcie weszliśmy do nowoczesnej kamienicy, gdzie na piętrze, na drzwiach mieszkania wisiała czarna tablica z ohydnym znakiem H DerRichter beim ReichsfuhrerSS5. Na zegarze w przedpokoju była godzina dziesiąta. Wprowadzono mnie natychmiast. Opiekun pozostał za drzwiami. Znalazłam się w dużym biurze. Przede mną stał wysoki mężczyzna w mundurze, o włosach i oczach czarnych, mający najwyżej lat 32 lub 33. Poprzednio powiedział mi "opiekun", że jadę na przesłuchanie u Sturmbannfuhrera (majora) Hertla. Dalej, pod oknem, stał drugi, wysoki, chudy blondyn w ubraniu cywilnym. Hertl zapytał mnie, wymawiając moje nazwisko dość poprawnie, o moją tożsamość. Kazał mi usiąść przy dużym stole naprzeciw okna, tak że pełne światło padało na mnie. Sam usiadł przy biurku z lewej strony, profilem do okna, a chudy blondyn zajął miejsce naprzeciw niego. Hertl pokazał mi jeden z egzemplarzy mojego sprawozdania i zapytał, czy się przyznaję do autorstwa i do podpisu. Zapytał następnie: "Dlaczego pani to napisała?". - "Bo mi komisarz Kutschmann kazał napisać to, co mu powiedziałam". - "Jakie komisarz Kutschmann zrobił na pani wrażenie ?" - ,Jźinen richterlichen Eindruck "6. (Od tej chwili myślę, że Hertl już nie podejrzewał Kutschmanna 4 Osobliwe! 5 Sędzia Fuhrera Rzeszy SS. 6 Wrażenie sędziowskie. Berlin 218 i mnie o zmowę). "Ale dlaczego pani to napisała? Aby dać Niemcom naukę?" - "Polce, zamieszkującej Generalne Gubernatorstwo, taka myśl przy traktowaniu, jakiego doznajemy, w ogóle przyjść nie może. Chciałam ratować siebie, wierzyłam, że mnie komisarz Kutschmann zwolni, jak się dowie, za co zostałam aresztowana i jak byłam traktowana. Przecież Hauptsturmfuhrer Kriiger tak mnie pytał, że nie mogąc poświęcić honoru, wyjścia nie miałam". - "Oczywiście, że pani nie mogła odpowiedzieć inaczej". Ton Hertla był rzeczowy, ale ostry, tempo przesłuchania niezwykle szybkie. Przypuszczam, że sędzia chciał stwierdzić, czy też w odpowiedziach moifch nie znajdzie jakiegoś odchylenia od treści sprawozdania. Starałam się więc możliwie odpowiadać słowami i zwrotami użytymi w piśmie, by tą mechaniczną ścisłością wzbudzić jego zaufanie. Chudy blondyn przez cały czas nie odzywał się w ogóle, natomiast oka ze mnie nie spuszczał. Z przesłuchania wynikły fakty następujące: 1) że Hertl był w Stanisławowie (kazał sobie na przykład opisać kancelarię Kriigera); 2) że przesłuchał tam szereg gestapowców, którzy przyznali rację mnie; 3) że Kiiger absolutnie wypierał się faktu, że mi powiedział o zamordowaniu profesorów. (Tu można było wyczuć wyraźnie, co mu Berlin przede wszystkim zarzuca, mianowicie, że mnie o tej sprawie powiedział, a n i e, że profesorów zamordował). Do tego ostatniego punktu Hertl wracał ciągle, powtarzając, że Kruger i jego sekretarka twierdzą, że nigdy nie byłam z nim sama, że sekretarka była zawsze obecna i nic o tym nie słyszała. Ja zaś ciągle powtarzałam, że przy drugim przesłuchaniu byliśmy sami. Hertl mówił kilka razy, że przecież Kruger takiej rzeczy powiedzieć nie mógł, lecz raz dodał, jakby sam do siebie: "No tak, ale skąd by pani o tym wiedziała, gdyby nie on to pani powiedział?". - "Na to już ja panu odpowiedzieć nie mogę" -odrzekłam. Wreszcie powiedziałam powoli i bardzo dobitnie (sama czułam, że zmieniam ton i tempo wobec szybkiego, a nie głośnego dotąd 29 listopada 1942-9 stycznia 1943______________________219 przesłuchiwania): "Oświadczam w miejsce przysięgi, że tak było". Patrzyłam Hertlowi w oczy, obaj gestapowcy wbili swe spojrzenia we mnie. Nastąpiła chwila ciszy. Przerwał ją Hertl, oświadczając, że przesłuchanie jest skończone. Kazał mi wyjść do przedpokoju i czekać, aż spisze protokół. Wyszłam. Opiekun tam czekał i powiedział, że trwało godzinę i 20 minut. Po dłuższej chwili zostałam wezwana z powrotem. Hertl przeczytał mi protokół krótki i rzeczowy, odpowiadający w treści moim odpowiedziom. Na końcu było zdanie: "Jestem każdej chwili gotowa złożyć przysięgę na powyższe oświadczenie". Później nieraz zastanawiałam się nad faktem, że sędzia Himmlera, dla którego zbrodnia była przecież normalnym, codziennym spełnianiem obowiązku służbowego, jednak jeszcze wiedział, czym dla człowieka o moralności innej jest przysięga. Zgłosiłam jedną czy dwie drobne poprawki, które w protokole uwzględnił. Podpisałam, po czym mi oświadczył: "Wobec zeznań pani, muszę wytoczyć Kiigerowi proces. Niech się pani przygotuje na konfrontację". - "Będzie to może przykre, ale nigdy jeszcze niczego o kimś nie powiedziałam, czego bym mu w oczy powtórzyć nie mogła". -"Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. W sprawie pani - dodał innym głosem, przy czym po raz pierwszy unikał mego wzroku - to jeszcze zapadnie decyzja co do jej losów, po przesłuchaniu we własnej sprawie". Wyszliśmy, wsiedli znów do tramwaju i wrócili na Alexander-platz. Tym razem, w godzinach południowych, budynek więzienny, schody i korytarze wydawały się jeszcze bardziej ohydne, obdrapane i brudne niż wieczorem, w dniu przyjazdu. Gdy się drzwi celi znów za mną zamknęły, usiadłam na "łóżku" i starałam się uporządkować myśli. Byłam z tego pierwszego etapu nowej kampanii zasadniczo zadowolona. Miałam wrażenie, że mi Hertl uwierzył - a to było najważniejsze. Konfrontacja z Krugerem będzie prawdopodobnie etapem drugim. Zaczęłam się więc do niej przygotowywać i układać sobie odpowiedzi. Zastanawiałam się też nad owym przesłuchaniem we własnej sprawie, o którym mówił Hertl. Ciekawa byłam, jak długo przyj- Berlin 220 dzie na to czekać. Owej Ehrenhaft w Berlinie, którą Kutschmann uważał za rozwiązanie najbardziej prawdopodobne, zaczynałam się bać piekielnie. Być traktowaną ze szczególnymi względami przez wroga, być pozornie wolną i żyć wśród Niemców, być związaną wobec nich słowem honoru, którego waga przecież nie zależy od tego, komu ono jest dane, tylko jedynie od tego, kto je daje, wszystko to wydawało mi się sytuacją prawie potworną. Z drugiej strony, powtarzałam sobie, że mi przecież sam Hertl powiedział, że decyzja co do moich losów osobistych dopiero zapadnie. Jasne było, że wszystko zależeć będzie od przebiegu procesu Kriigera. Uważałam zresztą, że jeśli przyjdzie do konfrontacji, jeśli Niemcy posuną się tak daleko, że każą Polce świadczyć przeciwko oficerowi gestapo w jego obecności, to chyba zaraz potem muszą tę Polkę sprzątnąć. Z tym liczyłam się przecież od początku. Miałam ponadto wrażenie, że o ile przesłucha mnie sam Himmler, co Kutschmann uważał za wielce prawdopodobne, to również czekają mnie za to "piaski", tym razem berlińskie. Nie mam więc powodu bardzo martwić się o Ehrenhaft. Zaczęłam się rozglądać po celi. W wielu miejscach na ścianach widniały na ciemnoszarej olejnej farbie napisy. Nieraz były to tylko inicjały, nieraz imiona i nazwiska, a czasem całe zdania. Przy łóżku, tuż nad moją głową mogłam z łatwością odczytać napis niemiecki: "Ewo, dziecko moje, masz 9 lat, któż ci kiedyś całą prawdę powie? Stań się taką, jaką pragnęłam cię wychować!" Potem inicjały i data z roku 1942. Trochę dalej drobniutkim pismem francuskim były wyryte igłą klasyczne słowa La Jeune Captive Cheniera: Je n'ai que 18 ans...7, bez podpisu. Ile kobiet tędy już przeszło, i kim są te, które w tej chwili ze mną sąsiadują? Nieraz bowiem słychać je było przez grube dość ściany celi. Odpowiedź na to ostatnie pytanie przyszła szybko. Pewnego dnia usłyszałam dziwny szmer przy drzwiach i zobaczyłam wsuwający się złożony biały papier. Schnell, das ist ftirSie* - usłyszałam głos Liesl, naszej sprzątaczki, która roznosiła 7 Mam zaledwie 18 lat... 8 Szybko, to dla pani. 29 listopada 1942-9 stycznia 1943______________________221 też chleb, młodej dziewczyny, aresztantki kryminalnej. Pociągnąwszy mocno za papier, trzymałam w ręku list zaadresowany do mojego numeru celi. Sąsiadka po lewej, aktorka berlińska, w ten sposób się przedstawiała, podając równocześnie alfabet do pukania w jej ścianę. Zastosowałam go natychmiast, rozwinęła się rozmowa. Na moje zapytanie: Wbfur sitzen Się?9, otrzymałam odpowiedź dość jasną: Kontakte mitRussland, meineFreundin schongekopftw. Później nauczyłam się od niej, jak się windować po ścianie do okna w porze, gdy Wachtmeisterin bywa na obiedzie. Przez otwartą część górnego okna można było rozmawiać prawie normalnie z obydwiema sąsiadkami, aktorką po lewej i bibliotekarką po prawej stronie. Obie były wplątane w tę samą sprawę, dla której w owych dniach przywieziono z Głównej Kwatery Wodza piętnastu wyższych oficerów. (Przecież to już chyba długo trwać nie może, pomyślałam, słuchając tego wszystkiego). Dla mnie ciekawa była wymiana myśli z osobami, które uważały to swoje postępowanie za obowiązek moralny. Spotkałam się wówczas po raz pierwszy z tą formą rozwiązania problemu, który musiał powstać w każdym Niemcu, o ile jeszcze wszelkiej etyki nie zatracił - i byłam przerażona. Hitleryzm do tego stopnia wymazał z ich sumień pojęcia, które wydają się nam podstawowe, że obie te kobiety zupełnie nie odczuwały, iż kontakty z wrogiem w czasie wojny są od wielu tysięcy lat uważane za zbrodnię, jedną z największych, jaką człowiek popełnić może. Mówiły, że hitlerowcy ich postępowanie oczywiście traktują jako zdradę stanu, lecz słowo to wymawiały z największym spokojem, bo uważały, że Rosja walczy tylko z reżimem, a nie z Niemcami; były przekonane, że ta sama Rosja przyniesie ich Ojczyźnie po obaleniu Hitlera okres niezmiernie szczęśliwy. Godność, z którą obie te kobiety odnosiły się do własnego losu, wzbudzała we mnie szacunek, natomiast rozumowanie ich było mi tak niewymownie obce, iż rozmowy nasze nieraz się urywały, dla niemożności znalezienia wspólnego języka. 9 Za co pani siedzi? 10 Kontakty z Rosją, moją przyjaciółkę już stracono. 222 Berlin Postawa tych, którzy szukali porozumienia z wrogiem, była tak samo moralnie nie do obronienia, jak linia, którą wybrał Kutsch-mann dla ratowania, ile się da, nawet z narażeniem siebie, ale bez wyciągania ostatecznych konsekwencji. Wtedy odczułam wyraźnie, że dla Niemca dziś już właściwie wyjścia nie ma. Tego śmiertelnego grzechu, który popełnił każdy z nich wówczas, gdy dopuścił zbrodnię do władzy, gdy uległ kusicielowi, który mu mówił, że należy do narodu wyższego ponad inne, i obiecał panowanie nad światem, tego grzechu już nie zmyje z niego nigdy nic - nawet zdrada stanu. I znowu po raz setny czułam tak bardzo intensywną wdzięczność wobec Stwórcy za przynależność do narodu, który w tej rozpaczliwej walce o własny byt broni zarazem wszystkich najwyższych dóbr ludzkości. Krąg moich znajomości wśród współwięźniarek miał się wkrótce rozszerzyć. Zostałam bowiem zapytana, czy chcę iść do lekarza. Ponieważ moje dolegliwości skórne ulegały stałemu pogorszeniu i odbierały prawie wszelką możliwość snu, zgłosiłam się do badania. W pewien czwartek po południu Wachtmeisterin przyszła po mnie i sprowadziła w dół, z piątego piętra na parter. Kazano mi wejść do poczekalni i tam czekać na swoją kolejkę. Po ciszy mojego oddziału, miałam wrażenie, że weszłam do ula, gdy się znalazłam w małej dość poczekalni i zobaczyłam dwadzieścia parę kobiet wszelkiego rodzaju i wieku, zbitych w grupki. Prowadziły one ze sobą rozmowy szeptane czy półgłosem, pośpieszne, urywane i patrzyły coraz to na drzwi prowadzące do ordynacji lekarskiej, które się od czasu do czasu otwierały. Wówczas wywoływano nazwisko i jedna z obecnych wchodziła do lekarza. Gdy tam stałam, podeszła do mnie kobieta bardzo wysoka i bardzo koścista i zapytała o moją narodowość. Gdy jej powiedziałam, że jestem Polką, odpowiedziała: "Ja jestem Niemką, ale z tych, które walczą o Stany Zjednoczone Europy". -"Pod przewodnictwem Rosji?" - zapytałam z miejsca, ponieważ już znałam to hasło z rozmów "okiennych". "Tak, tak" - odpowiedziała z ożywieniem. - "Oczywiście Rosja nas weźmie pod swoją opiekę, 29 listopada 1942-9 stycznia 1943_______________________223 pójdziemy za jej przykładem". - "Ładna perspektywa" - pomyślałam. Dalszą konwersację przerwałam, bo w tej chwili z innego kąta doszły mnie urywane słowa rozmowy, którą tam dwie kobiety prowadziły w języku polskim. Pożegnałam się więc z przyszłą obywatelką Stanów Zjednoczonych Europy i podeszłam do Polek. Jedna z nich, bardzo młoda, szybkim, przyciszonym głosem jakby referowała. Druga, starsza, słuchała uważnie i przerywała tamtej pytaniami. "Dzień dobry" - powiedziałam, przystępując do nich. Rozmowa się urwała, obie popatrzyły na mnie. "Cieszę się, że słyszę swój język" - powiedziałam i czekałam na odpowiedź. "Pani chwileczkę zaczeka" - powiedziała starsza - "niech ja najpierw z tą panią skończę". Zaczekałam i z rozmowy, prowadzonej teraz już bardzo ostrożnie, zrozumiałam, że tu chodzi o poradę, jak odpowiadać przy przesłuchaniach. Gdy się oddaliłam więc trochę, żeby nie przeszkadzać, natychmiast znów wypłynęła przy mnie owa ogromna Niemka, zapewniając mnie, że i Polsce, i Niemcom będzie niewymownie dobrze pod opieką Rosji. "Czy tu jest dużo wyznawców tej idei?"- zapytałam. "Jeszcze nie dosyć, żeby zrobić koniec z tym wszystkim, co się tu dzieje. Widzi pani, tu w pokoju jest szereg ko-munistek" - i wskazała na parę grup. "Wszystkie nas wzięto w jednej sprawie, dla której zaaresztowano też pewną ilość oficerów z Głównej Kwatery Wodza, ale to wszystko za mało. Jeszcze jesteśmy za słabi". Wtem przystąpiła do mnie owa Polka, na którą czekałam. Była to kobieta może 45-letnia, niska, szczupła, z czołem wysokim, kruczymi, przyprószonymi siwizną włosami, bardzo gładko w tył zaczesanymi. Wyrazisty nos i cienkie dość usta nadawały tej bladej twarzy wyraz intensywności i energii, wielkie, bardzo czarne oczy miały niezwykle dużo życia. "Skąd się pani wzięła? Z kraju? Skąd? Kiedy?" Odpowiadałam na pytania, gdy zaś zapytała również o nazwisko, powiedziałam, że przecież nazwisk w więzieniu nie potrzeba. "Przeciwnie, właśnie w więzieniu trzeba wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Proszę o nazwisko". Było to powiedziane głosem prawie rozkazującym. Ta nieznana mi osoba, o przeszło głowę ode mnie Berlin 224 niższa, budziła jednak we mnie taki respekt, że usłuchałam. Twarz interlokutorki rozjaśniła się. "Co? Lanckorońska? Widzi pani, jak dobrze, że pani powiedziała - wyciągnęła rękę - Bortnowska". Padłyśmy sobie w objęcia. Maria Bortnowska* była bardzo znaną i bardzo poważaną pracownicą Polskiego Czerwonego Krzyża oraz wielce zasłużonym żołnierzem AK, o czym również dobrze wiedziałam. Nie znałyśmy się dotychczas osobiście, ale miałyśmy od dawna kontakt ze sobą poprzez współpracowników jawnych i tajnych. Wymieniłyśmy więc szybko polecenia i adresy przyjaciół, których należy uwiadomić w razie śmierci jednej z nas i zwolnienia drugiej. Potem Bortnowska opowiedziała mi krótko, że miała przesłuchania liczne i dręczące, dotychczas Niemcy się w niczym nie zdążyli zorientować, dzięki bardzo twardej postawie. Prosiła, bym zawsze chorowała w czwartki, bo ona się w ten dzień zgłasza do lekarza, jak i kilka innych Polek, wśród nich owa młoda dziewczyna, z którą przed chwilą rozmawiała. "To ciężka sprawa, dziewczyna została wysłana na roboty do Niemiec. Tam z rozkazu rysowała plan fabryki, gdzie pracowała. Została zaaresztowana, plan znaleziono". Nagle Bortnowska została zawołana do lekarza. "A więc w przyszły czwartek" - i poszła. Wkrótce za nią weszłam i ja, ale już jej nie zastałam. Stary, doświadczony lekarz więzienny obszedł się ze mną przyzwoicie. Wysłuchał mnie uważnie, zbadał i skrzywił się. "Jeśli pani nie wyjdzie szybko, będzie bieda. Jak dawno pani siedzi?" - "Siedem miesięcy". - "No tak, to jest sprawa nerwowa". - "Nie jestem histerycz-ką". - "Niestety, nie" - odpowiedział stary. "Gdyby pani nią była, odprężyłaby się pani w inny sposób. Nie byłoby doszło do nerwowego zapalenia skóry. Pani mi na to wygląda, jakby pani nie płakała w celi". - "Oczywiście, że nie, a po co miałabym płakać?" - "Lekarstwo dam, podziała kojąco, ale procesu chorobowego nie zatrzymam". Dał lekarstwo, jakaś Wachtmeisterin kazała mi wyjść. Chciałam wrócić do poczekalni, lecz wyprowadzono mnie innymi drzwiami, wprost na schody i do celi. Spotkanie z Bortnowska znaczyło dla mnie bardzo wiele. Przestałam być sama w Berlinie. Udało mi się spotykać z nią w czwartki 29 listopada 1942-9 stycznia 1943______________________225 jeszcze dwa razy. Wyglądała coraz gorzej - przesłuchania stawały się coraz cięższe, przy czym jej siła moralna zdawała się wzrastać z każdym tygodniem. Przy ostatnim naszym widzeniu była też obecna owa młoda robotnica fabryczna, którą widziałam za pierwszym razem. Była blada, ale zacięta - miała już wyrok śmierci. Istniała jeszcze słaba nadzieja, która się zresztą nie ziściła, że pomimo wyroku zostanie wysłana do Ravensbriick, dokąd i mnie niegdyś wysyłał Kriiger. Nie tylko dla owej dziewczyny, ale i dla siebie samej uważała Bortnowska obóz koncentracyjny za najlepsze rozwiązanie. Skończyłyby się już raz przesłuchania, byłyby w towarzystwie innych Polek - znała szereg kobiet, które już tam były i wyobrażała sobie tak samo jak i ja, że przebywanie wśród więźniarek politycznych wyłącznie musi być pociechą ogromną i wielkim źródłem sił. Współżycie z osobami narodowości innych, a ideowo z nami związanymi, musi też być piękne i zajmujące. Dalsze moje z Bortnowska spotkania nie doszły do skutku, bo Wachtmeisterin pozwalały mi schodzić do lekarza tylko w piątki - myślę, że się zorientowały, że mi na czwartkach szczególnie zależało. Obchodziły się ze mną zresztą przyzwoicie. Gdy mi się raz Liesl na nie skarżyła, co uważałam za prowokację, odrzekłam, że nie mam powodu do skarg. "No oczywiście, one mają co do pani specjalny rozkaz, przecież tu wszyscy wiedzą, że pani jest kuzynką Mussoliniego". Zaprzeczyłam z przerażeniem, co miało ten skutek, że Liesl już odtąd odnosiła się do mnie z mniejszym znacznie respektem. Miałam wówczas pozwolenie kupowania gazet i książek "odpowiednich". Zażądałam Mein Kampf i otrzymałam natychmiast tę książkę, arcyciekawą, w której cały plan olbrzymiej, na światową skalę zakrojonej zbrodni, jest przedstawiony zupełnie jasno. Zrozumiałam wówczas, że każdy Niemiec, który - przeczytawszy tę książkę -poszedł za tym człowiekiem, musi być zupełnie świadom tego, na co się godzi. Pewnego dnia otworzyły się drzwi celi, Wachtmeisterin przedtem zapowiedziała wizytę Herr Direktor - wtem już stanął we drzwiach starszy, ubrany po cywilnemu Niemiec, a za nim Frau 226 Berlin Vorsteherin. Dyrektor zapytał mnie, czy pragnę wyrazić jakieś życzenie. Po niepowodzeniu z miednicą postanowiłam sięgnąć do innej dziedziny. Poprosiłam o Goethego. Chwila milczenia, wreszcie się Herr Direktor odezwał: "Przecież pani jest Nationalpolin?!". Zdębiałam. "Tak jest". - "A pani chce czytać Goethego". - "Nie widzę związku między jednym a drugim" - odparłam. Dyrektor potrząsnął głową i wyszedł. Na drugi dzień przyszła stara Vorstehe-rin i oświadczyła, że mi przyniesie i Goethego, i Schillera, bo posiada dzieła obu, ale że to potrwa dzień lub dwa, bo są w naftalinie. Rzeczywiście w dwa dni potem przyniosła silnie naftaliną pachnące tomy, których przybycie sprawiło mi ogromną przyjemność. Rzuciłam się do czytania, ale wkrótce zrobiłam odkrycie nad wyraz bolesne. Nie tylko Goethe, którego nigdy dobrze nie zrozumiałam, ale nawet Schiller, którego niegdyś wielbiłam, stali się dla mnie dziwnie trudni do zrozumienia. Miałam wrażenie, że jakaś zapora stanęła między mną a nimi - tą zaporą był język niemiecki. Ten sam język, w którym niegdyś przyjmowałam tyle dóbr kulturalnych, był dziś dla mnie jakby skażony. Przeżycia lat ostatnich go zhańbiły. Odczuwałam tę odrazę tak bardzo silnie, że nie pomogło namawianie siebie, perswazje, że sama sobie szkodzę, zacieśniając sobie własny horyzont kulturalny. Czytałam oczywiście dużo, ale bez prawdziwego wewnętrznego pożytku. Przyszły święta, ciche, skupione, spędzone w pewnej intymności, którą dać może tylko samotność, bez walk, bez konfliktów. Już miesiąc prawie minął od owego przesłuchania u Hertla -a dalszego ciągu wciąż jeszcze nie było. Minął sylwester, zamknięcie tego roku 1942, tak bardzo dla mnie bogatego w doświadczenia, rozpoczął się rok nowy, 1943, który już na pewno Polsce wolność przyniesie. Wreszcie 8 stycznia przyszła Wachtmeisterin i kazała się szykować do drogi, gdyż jutro jadę z transportem do RAYENSBRUCK. Na drugi dzień, 9 stycznia o jedenastej rano stałyśmy czwórkami w szerokim, parterowym korytarzu więzienia. Było nas 70. Policjanci i wachmeisterki biegali, liczyli, szukali i bardzo się kłócili, 227 29 listopada 1942-9 stycznia 1943 ciągle kogoś czy czegoś brakowało. Wreszcie szukano więźniarki, która miała pieniądze złożone w dyrekcji. Ta poszukiwana nazywała się Bankowska. Była nie do odnalezienia. Wtem błysnęła mi myśl, że to mogłabym być ja, ponieważ znalezione przy mnie w chwili aresztowania pieniądze aż tu dowiozłam. Podniosłam więc rękę. Wachtmeisterin niechętnie udzieliła mi głosu. Do mojej hipotezy, że tu może chodzić o mnie, odniosła się z niedowierzaniem, wreszcie po długim namyśle powiedziała: "Trzeba zatelefonować na piąte piętro - ob Się nicht in der Zelle sind11". Ani drgnęłam wobec tak nieoczekiwanej możliwości mojego rozdwojenia. Okazało się jednak po dalszych piętnastu minutach, że mnie w celi nie ma i że pieniądze były w dyrekcji zapisane na nazwisko nawet trochę podobne do mojego. Wreszcie po godzinie ruszyliśmy. Na dziedzińcu załadowano nas do dwóch samochodów więziennych. Były to wielkie paki z maleńkimi zakratowanymi szparami. Stałyśmy po 35 kobiet, ściśnięte jak sardynki. Przypatrywałam się towarzyszkom. Były to głównie Niemki. Twarze ich dziwnie nie licowały z pojęciem, jakie miałam o deportowanych politycznych. Były bardzo podniecone, gadały dużo i głośno. Dyskutowały nad problemem, jak by to zrobić, żeby nie być poznanym na dworcu przy wsiadaniu do pociągu, jak zasłonić twarz lub część twarzy itd. Zastanowił mnie ten ich lęk. Gdy mnie prowadzono przez Lwów, tak bardzo pragnęłam spotkać kogoś znajomego i w ten sposób dać znać o sobie. Czegóż się one boją i dlaczego tak strasznie wyglądają? Przecież to są typy po prostu kryminalne! 11 ... czy pani me ma w celi. Rozdział VII RAYENSBRUCK (9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945) Dojechałyśmy na dworzec i tam pod eskortą policyjną nas odprowadzono do wagonów więziennych. Wtłoczono nas po trzy do maleńkich boksów obliczonych na jednego więźnia. Jechałam z ogromną, młodą Ukrainką, która będąc na robotach w Niemczech, "zaprzyjaźniła" się zbyt blisko z jednym z synówHerrenvolkl i za to jechała do obozu koncentracyjnego. Drugą towarzyszką była starsza Niemka, akuszerka. Po dwóch mniej więcej godzinach pociąg stanął. Hinaus2 - ryknął policjant, uzbrojony po zęby, gdy otwierał drzwi naszych klatek. Wylazłyśmy z trudem, tak bardzo zdrętwiały nam nogi z powodu niemożności ruszania się w boksie. Na głównym budynku małej stacyjki widniał napis "Fiirstenberg, Mecklenburg". Przypomniałam sobie Kriigera, gdy wymawiał te słowa. W śniegu, na peronie stały dwie kobiety w mundurach popielatych z trupią czaszką na furażerkach. Każda trzymała psa policyjnego na krótkiej smyczy. Kazały nam się ustawić tym razem piątkami i chodziły z nami tam i sam po peronie stacyjki. Wchłaniałam płucami świeże, wiejskie powietrze, patrzyłam po raz pierwszy na Meklemburgię, płaską i smutną. 1 naród panów '- wychodzić 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________229 Przechadzałyśmy się tak, aż samochód więzienny, który zabrał pierwszą grupę, wrócił po nas, co nastąpiło niebawem. Po załadowaniu jechałyśmy może 10 minut, po czym kazano znów wysiadać i ustawić się piątkami. Stałyśmy na bardzo dużym placu czy dziedzińcu, otoczonym niskimi drewnianymi barakami o barwie szarozielonej. Wszystkie te budynki nie różniły się niczym jeden od drugiego, tylko dom, przy którym nas ustawiono, był murowany, większy i wyższy. Po placu kręciły się kobiety, ubrane tak samo jednolicie, jak jednolite były budynki, które widniały z daleka. Kobiety miały kurtki w pasy szare i granatowe, spod tych kurtek wychodziły takież pasiaste suknie, na głowie miały chustki brązowe, zawiązane pod brodę. Najbardziej uderzającą w tej pierwszej chwili rzeczą była ta nadzwyczajna wprost brzydota wszystkiego dookoła. Ohydne były proporcje tych bezbarwnych baraków. (Po drugiej stronie dziedzińca zaczynała się ulica, której boki tworzyły długie rzędy dalszych takich samych budynków). Dziwnie były one podobne do tych strojów kobiecych -jedno i drugie wówczas, o zmroku tym wczesnym, styczniowym, na tle brudnego śniegu pokrywającego plac robiło wrażenie zaprzeczenia wszystkiemu, co kiedykolwiek było piękne. Kobiet było coraz więcej. Widocznie wracały z pracy, bo maszerowały grupami - zwykle po pięć - bardzo wiele też szło w pojedynkę przez plac i do bloków. Były tam i młode, i stare, i duże, i małe, były takie, które biegły szybko, inne w zmęczeniu nogi za sobą ciągnęły. Wszystkie nam się przypatrywały, lecz nie podchodziły, zresztą władza z psem stała opodal i nikogo nie dopuszczała. Gdy się zaczęłam im przypatrywać uważniej, widziałam, że jednak są różnice w ich stroju. Wszystkie wprawdzie miały na piersiach po stronie lewej naszyty numer, ale nad numerem był trójkąt w coraz to innym kolorze. Były trójkąty zielone, czarne, fioletowe i najwięcej czerwonych. Na wielu czerwonych widniała duża czarna litera P Widok tych moich sióstr ożywił mnie i pociągał ogromnie. Jedna z Polek, młoda, jasna blondynka, przechodząc tuż koło nas, zapytała szybko: "Są Polki?". - "Są!" - odpowiedziałam. "Trzymajcie się, tu nie jest tak źle!" - i poszła dalej. Wcale nie jest źle - pomyślałam -jeśli tu panuje taki nastrój. Po chwili przyszła druga, mała, z miną 230 Ravensbruck wesołą. Ta już wyraźnie po moim pierwszym odezwaniu się przyszła z wizytą do mnie. "Jeśli pani ma prowiant, to proszę natychmiast wszystko zjeść, bo zabiorą!" - "Jak dawno pani siedzi?" -zapytałam. "Trzy lata" - brzmiała odpowiedź; odeszła, śmiejąc się. Mrok zapadał. Wreszcie pierwsza piątka weszła do baraku. Nadzieja, że teraz już niezadługo przyjdzie kolej i na nas, podziałała ogrzewające. Zmarzłyśmy już bowiem do szpiku kości. Wywoływano nas imieniem i nazwiskiem. O trzy czy cztery piątki przede mną stały dwie Ukrainki, z których jedna nazywała się Agrypina, a druga Klaudia. Jak daleka jest droga, pomyślałam, którą przeszły te imiona z cesarskiego Rzymu do Konstantynopola, stamtąd z Kościołem "greckim" na Ukrainę, a teraz je wywołują w Ravensbriick bei Fiirstenberg, Mecklenburg. Przyszła kolej i na mnie. Wpuszczono mnie do czegoś w rodzaju kancelarii. Kobieta, która widocznie tu była komendantką, zapytała o nazwisko, rok i miejsce urodzenia itd. Więźniarka siedząca przy maszynie miała "P" na czerwonym trójkącie i patrzała na mnie z wyraźną niechęcią, dopiero gdy zostałam zapytana o narodowość, rozjaśniła jej się twarz. Z kancelarii kazano mi przejść do dużej ubikacji, w której pod komendą innej strażniczki dwie więźniarki Niemki mną się zajęły. Z szybkością godną podziwu zabrały mi wszystko, co miałam przy sobie, i wsadziły mi do ręki papierek, na którym widniał numer 16076. Następnie kazano mi przejść dalej, do małej klitki, gdzie inna znów więźniarka kazała mi się rozebrać, przypatrując mi się przy tym uważnie. Mnie ta sytuacja śmieszyła. Wreszcie Niemka oświadczyła: "No, Się sind eine Po/m"3. Zapytałam zdziwiona, po czym to poznaje. "Jestem Niemką, siedzę już cztery lata, to się już człowiek nauczył ludzi poznawać, a was to znamy dobrze. Jedne tylko Polki wchodzą tu z głową do góry i z miną po prostu wesołą". Takie przyjęcie oczywiście sprawiło, że głowę jeszcze trochę wyżej zadarłam. Dopiero gdy mi kazała usiąść i uzbrojona w maszynkę do golenia włosów, zaczęła badać czystość mojej głowy, przestałam mieć minę wesołą. Obie 3 Pani jest Polką. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________231 moje sąsiadki na Alexanderplatz skarżyły się na wszy, a perspektywa łysiny była nieprzyjemna. Ale jakoś ocalałam, z wyraźną ulgą więc podniosłam się z tego "krzesła elektrycznego", po czym przeszłam do dużej hali, w której już czekała część moich towarzyszek. Tam kazano nam się rozebrać zupełnie i puszczono nas pod tusze, zmuszając do moczenia również i włosów. Po tej nadzwyczaj powierzchownej ablucji przemaszerowałyśmy na mokro przed dwoma lekarzami SS, którzy z cygarami w ustach odbierali defiladę. Następnie ubrano nas w bieliznę obozową, w pasiaki i drewniaki i wyrzucono znów na dwór, by nas ustawić w piątki. Było już zupełnie ciemno i zimno serdecznie. W normalnych czasach wyjście na mróz z głową mokrą, w cienkiej kurtce, po gorącym tuszu, byłoby wywołało u każdej z nas zapalenie płuc. W Ravensbriick ledwie się czuło chłód. Ustawiała nas tym razem młoda dziewczyna, przystojna, bardzo wysoka, brunetka, Polka, z zieloną opaską na prawym ramieniu. Gdyśmy ruszyły, szła obok mnie. "Polskie bloki już wiedzą o pani przybyciu" - szeptała. "Rozesłało się zaraz wiadomość". Zdziwiłam się niemało. Młodziutka informator-ka zaś ciągnęła dalej: "Oczywiście nim jeszcze więźniarki świeżo przybyłe idą do kąpieli, my już wszystko wiemy, bo kancelaria daje znać. Maszynistka, zapisując pani dane, w pierwszej chwili była przerażona pani płynną niemczyzną. Myślała, że pani jest Volks-deutsch. Dopiero gdy pani podała siebie jako Nationalpolin, kamień jej z serca spadł i dała zaraz znać, że pani jest. Pani tu może mieć znajomych. Zresztą i bez tego przybycie więźniarki politycznej jest w obecnej chwili wielkim dla nas wydarzeniem, bo dawno nikogo nie było. Kiedy pani wyjechała z Kraju? Dopiero z końcem listopada? Boże, tak niedawno była pani w Polsce! My już tu siedzimy rok, dwa i trzy! Ale zobaczy pani, że u nas nie jest źle! Zdziwi się pani, jaki panuje duch!" W tym momencie stanęłyśmy przed jednym z bloków i zaczęłyśmy wchodzić do wnętrza. U wejścia stała starsza, barczysta kobieta, również z zieloną opaską na ramieniu i liczyła nas. "To nasza blokowa, Cetkowska, a ja jestem sztubową. Mam pół bloku pod opieką, } izbę, a blokowa ma całość". Ravensbriick 232 Weszlyśmy, blokowa i sztubowa wyznaczyły nam łóżka w sypialni, ustawione w trzech kondygnacjach, po czym nam dano zupę i chleb. Wtem szepnęła mi Mietka, sztubowa: "Niech się pani niepostrzeżenie wyślizgnie z bloku. Na dworze ktoś na panią czeka". Gdy wyszłam, coś małego zawisnęło na mojej szyi i trochę płakało. "Pani docent, jak to dobrze, że pani przyjechała". Roześmiałam się. "No nie - poprawiła się dziewczyna - ja się martwię, że pani się znalazła w obozie, ale się strasznie cieszę, że panią widzę. Przecież mieszkałam we Lwowie, w Domu Studentek, gdy pani była naszym kuratorem. Boże! Jak to strasznie dawno!" - "Za co pani siedzi?" -zapytałam. "Ciężka sprawa polityczna, ale to nic, dużo jest takich, jedna mniej, jedna więcej... kiedyś wszystko opowiem". "Proszę się rozejść, idzie aufzejerka4" -padł ode drzwi szeptany rozkaz blokowej. Pocałowałyśmy się, dziewczyna znikła w ciemnościach, wróciłam do bloku. W dwie minuty za mną weszła władza. Achtung! - krzyknęła blokowa, wstałyśmy wszystkie. W drzwiach stanęła może dwudziestodwuletnia, mała, bardzo wymalowana, bardzo kędzierzawa blondyna w popielatym mundurze. Blokowa zameldowała ilość więźniarek na bloku oraz ilość świeżo przybyłych. Władza, której główną cechą twarzy był brak inteligencji wprost uderzający, wysłuchała meldunku, następnie przespacerowała się przez blok w towarzystwie blokowej i sztubowych. Przez ciekawość śledziłam je z pewnej odległości. Budynek składał się z dwóch symetrycznych części, z których każda zawierała jadalnię, sypialnię dla około dwustu więźniarek, umywalnię i ustępy. Przy wejściu do bloku był mały pokój służbowy, w którym też urzędowała blokowa. Gdy Niemka wyszła, blokowa poprosiła mnie do tego pokoiku. Siadłam na zydelku naprzeciw kobiety ode mnie mało starszej, o twarzy silnie zarumienionej, nadzwyczaj energicznej. W oczach było dużo ciepła. Przedstawiła się: Eliza Cetkowska. Zadała parę krótkich, dobitnych pytań co do mojej osoby. Następnie zapytała o nastroje w Kraju i o to, co Kraj wie o Ravensbriick. "Czy Kraj wie o egzekucjach i o »królikach«?" Zdębiałam. "Jeśli mnie pani nie rozu- 4 Od: Aufseherin - dozorczyni. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________233 mię, to źle, bardzo źle; to znaczy, że Kraj nie wie, że tu strzelają Polki za sprawy polityczne, i tylko Polki. Tak samo tylko Polki są królikami próbnymi. Tu przyjeżdża lekarz ortopeda prof. Gebhardt z pobliskiego sanatorium w Hohenlychen5 i przeprowadza na Polkach, politycznych wyłącznie, ciężkie operacje eksperymentalne. Niektóre ofiary już umarły; inne, jest ich sześćdziesiąt kilka, są kalekami do końca życia. Prawie same młodziutkie dziewczyny, wszystkie mają ogromne blizny na nogach". Słuchałam i oczywiście wierzyłam, ale jeszcze nie rozumiałam, a blokowa tymczasem mówiła dalej: "Nie umiem pani dokładnie powiedzieć, o jakie operacje chodzi, wydaje się, że jest kilka typów. Jestem wprawdzie z zawodu pielęgniarką, ale nie mam wszystkich danych co do tych operacji". Gadałyśmy jeszcze, gdy dalsze trzy panie z innych bloków znów się do nas zakradły, by zobaczyć się ze świeżo przybyłą i zasięgnąć języka o kraju. "Pani nawet nie wie, co to za wydarzenie dla nas, tak dawno nie przyjechała Polka polityczna". - "Ależ chyba w obozach koncentracyjnych są same więźniarki polityczne - odparłam - przecie tu nie ma innych". Tu mi przerwała ogólna serdeczna wesołość. "Będzie pani musiała zasadniczo zmienić zdanie o instytucji, do której pani zawitała. Chociażby w transporcie, w którym pani przyjechała, nie było poza panią ani jednej więźniarki, która by tu została zesłana za swe przekonania. Jest parę Ukrainek za Umgang mit Deutschen6, parę Niemek za Umgang mit Polen, parę akuszerek, parę prostytutek i reszta złodziejek. Przecież my jesteśmy w mniejszości, a to jest właśnie najcięższe". "No, uciekajcie panie, bo was jeszcze złapią" - wyganiała blokowa - "a tę naszą nowicjuszkę będziemy jutro dokształcać dalej. Zresztą już sam apel pouczy o niejednym. Teraz spać". Wlazłam więc na swoje "drugie piętro" i zasnęłam jak kamień. Dopiero tubalny głos blokowej Auf!1 mnie zbudził. Była szósta godzina. Ubrałam się, dostałyśmy kawę i chleba, a tu już apel. Wy- 5 Sanatorium dla oficerów SS. Przebywali tam inwalidzi frontowi. 6 Stosunki z Niemcami. 7 Wstawać! 234 Ravensbriick ruszyłyśmy wszystkie przed blok. Właśnie świtało. Blokowa i sztu-bowe (było ich cztery) ustawiły nas rzędami po 10 rzędów w głąb. Zaczęły liczyć i biegać z wyraźnym niepokojem. Wreszcie wszystko się zgadzało. Blokowa poszła nach vorne, tj. do kancelarii meldować apel. Myśmy tymczasem stały. Robiło się coraz jaśniej. Wreszcie blokowa wróciła z władzą, zameldowała ape\Achtung!s, Niemka przeliczyła i poszła, a myśmy stały dalej. Sąsiadka mi szepnęła, że teraz przeliczają wszystkie bloki i dopiero jeśli się apel zgadza wszędzie, puszczą syrenę. To jeszcze potrwa - dodała na pociechę. I trwało rzeczywiście. Niebo się zarumieniło po prawej. A więc tam jest wschód, a więc tam jest kraj - pomyślałam. Stałyśmy dalej. Zaczęłam się rozglądać. Po lewej, między dwoma blokami, zobaczyłam kawał wysokiego muru, a na tym murze i nad nim długie rzędy (było ich 26) drutów kolczastych. Bieliły się izolatory porcelanowe, w pewnych odstępach, i świadczyły o tym, że tamtędy przebiegał prąd o wysokim napięciu... Zza muru wyglądał kawałek "krajobrazu", bladożółte, piaszczyste urwisko, a na nim parę chudych sosen. Stałyśmy jeszcze. Robiło się zimno, ale nie to mi przeszkadzało. Inna myśl zaczynała mnie dręczyć albo raczej myśl dręcząca od dawna przybierała teraz na intensywności. "Bach... Diirer... Hólder-lin... Beethoven, przecież oni wszyscy rzeczywiście żyli i tworzyli i również rzeczywiście byli Niemcami. Przecież kultura świata bez nich nie byłaby tym, czym jest..." Pomyślałam o nauce niemieckiej, której sama tyle zawdzięczam... A teraz ci sami Niemcy własną swoją egzystencją hańbią ludzkość, do której należą. Kto za to, co się tutaj dzieje, będzie kiedyś odpowiadał? Przecież nikt nigdy nie będzie mógł powiedzieć, że to wszystko dlatego się stało, że kilku zbrodniarzy dorwało się do władzy. Nie jest ich przecież kilku, są ich legiony... legiony... Iluż ich było potrzeba, aby wymyślić, stworzyć i prowadzić jeden obóz Ravensbriick... A wszyscy wiemy, że Ravensbriick należy do "lepszych" i do mniejszych obozów. A iluż tu w tym jednym miejscu jest Kriigerów, i mężczyzn, i kobiet, nie mówiąc już 8 Uwaga! 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________235 o tych milionach biernych Niemców, którzy swą postawą nie tylko umożliwiają, ale i popierają te zbrodnie niewidziane. Kiedyś powiedzą, że "nie wiedzieli" i będzie to częściowo prawdą. "Niewiedzą", bo wiedzieć nie chcą. Wierzą ślepo w zwycięstwo, z którego mają zamiar korzystać pod każdym względem i bez żadnych ograniczeń, więc wolą nie wiedzieć, jakimi środkami to zwycięstwo ma być osiągnięte. Tu leżą przyczyny katastrofy moralnej Niemiec. Toteż o stosunku świata powojennego do nich nie powinny wcale decydować uczucia zemsty czy nienawiści, względy jakiegokolwiek nacjonalizmu nie mogą tu w ogóle w grę wchodzić, decydować musi jedynie konieczność zabezpieczenia ludzkości przed podobnymi kataklizmami, by cywilizacja chrześcijańska nie poszła wniwecz... Wtem syrena. W ciągu paru sekund wróciłyśmy na blok. Po chwili widziałam z okna grupy kobiet maszerujących i śpiewających. Zapytałam, co to ma znaczyć, i dowiedziałam się, że to są ausseny9. Drużyny bowiem, które (oczywiście pod eskortą) wychodzą codziennie z obozu na roboty, muszą z rozkazu śpiewać niemieckie pieśni. Niektóre takie grupy nawet jeżdżą codziennie pociągami dość daleko i wieczorem wracają. Są to głównie drużyny fabryczne, ale latem są i rolne, te najlepiej się przy robocie odżywiają, np. przy pracy rolnej w wielkich majątkach Himmlera, niedaleko stąd. "Zresztą ausseny są nam bardzo potrzebne - dodała interlokutorka głosem przyciszonym - mają kontakt ze światem, przywożą wiadomości radiowe, nadają i odbierają nawet nieraz listy; strasznie to wszystko niebezpieczne, no ale bez tego byłoby jeszcze gorzej!" Po chwili przyszła blokowa i wzięła mnie ze sobą do pokoju służbowego. "Trzeba się zawczasu zastanowić, co z panią zrobić. Trzeba się przede wszystkim postarać, by pani nie dostała się do Sie-mensa". - "Co to znaczy?" - zapytałam. "To jest praca w fabryce amunicji, filii Siemenswerke, którą tu zbudowano przy obozie. Ale nie tylko przy amunicji, i w warsztatach byłoby dla pani bardzo przykro, bo tkalnia czy szwalnia też wyrabiają mundury. To wszystko jest bezpośrednia pomoc dla wojujących Niemiec. Ale pani zna języ- 9 Od: aufien - zewnątrz. Ravensbruck 236 ki. Można by pani z czasem dać zieloną opaskę. Będzie pani sztu-bową. To jest praca bardzo przykra pod niejednym względem, ale ma się jedną przynajmniej satysfakcję, że się nie pracuje dla nich i że można dużo pomóc więźniarkom. Blokowe mogą władzom kogoś zaproponować na sztubową. To się często udaje. Tymczasem jeszcze nic pani nie grozi, tu, na bloku zugangów10, może mi pani trochę pomagać, bo mam dużo roboty". Jedną z pierwszych moich funkcji było rozdawanie i przyszywanie trójkątów i numerów dla mojego transportu. Przyszywało się trójkąt nad numerem na piersiach po lewej na kurtce, na lewym ramieniu na sukni. Przyszedł z kancelarii spis alfabetyczny 70 kobiet, ich numery wydrukowane na kawałkach płótna i trójkąty o różnych barwach. Czerwone bez litery były dla "Niemek politycznych". Otrzymało je kilka, jak mi same mówiły, za zbyt zażyłe stosunki z Polakami. Innych "politycznych" przewinień nie było. Czerwony trójkąt z literą "U" czy "R" otrzymały Ukrainki czy Rosjanki za "przyjaźń" z Niemcem. Miałam zresztą z jedną z nich całą awanturę, bo nie była zadowolona z litery, twierdziła, że jej się należy "U", a nie "R" czy na odwrót, już nie pamiętam. Sama wówczas otrzymałam swoje "P" i numer 16076. Zielone trójkąty należały się akuszerkom i kilku innym Niemkom. Na spisie przy ich nazwiskach widniały litery "BV". Był to skrót dla pięknego słowa Berufsverbrecher - zbrodniarz zawodowy. Gdy przy nazwisku było "As.", znaczyło to Asozialen, należał się trójkąt czarny, przeznaczony dla prostytutek oraz dla Cyganek, wreszcie "IBV" -Internazionalen-Bibelforscher-Vereiniz oznaczał grupę swoistą, tzw. bibelek. Nosiły one trójkąt fioletowy i cieszyły się dużym zaufaniem, o ile chodziło o ich uczciwość. Świadkowie Jehowy - bibelki, znajdowały się w obozie, ponieważ zasadniczo odmawiały wszelkiej pracy na rzecz wojny. Ze społeczeństwa totalitarnego w okresie wojny totalitarnej musiały więc być eliminowane. W obozie zajmowały się sprzątaniem, komorą bieliźnianą, no i trochę plotkowaniem. Wyka- 10 Tj. nowo przybyłych więźniarek, od: Zugang - wejście. 11 aspołeczny 12 Międzynarodowe Towarzystwo Badaczy Pisma Świętego 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________237 zały zresztą w chwilach niebezpieczeństwa hart i fanatyzm właściwy sekciarzom - ale bezwzględnie godny podziwu. "Nadając" czarny trójkąt dwóm Cygankom, matce i córce, zapytałam, za co dostały się do Ravensbriick. "Jak to, za co?" - odparła wiedźmowata matka. - "Przecież jesteśmy Cygankami! Pani nie wie, że wszystkich Cyganów zamykają, bez względu na to, z jakiego są szczepu. Pani o nas nic nie wie? Szczepy poznaje się po zawodzie. My należymy do tego wyższego szczepu, który handluje końmi". - "A czym się zajmują inni Cyganie?" - zapytałam. "Tamci, nie mówmy o nich! Są niegodni!" W czarnych oczach obu kobiet błysnęła nienawiść i pogarda. "Ale czym się zajmują?" - nalegałam. "Po prostu grają na skrzypcach" - wycedziły niechętnie. Żałowałam, że ich nie słyszy Kreisler czy Menuhin. Wieczorem, gdy już dawno minął drugi apel, który był zakończeniem dnia pracy dla jednych, a rozpoczęciemNachtschicht, nocnej pracy, dla drugich, nagle zawyły syreny i zgasły światła. Alarm! Nie zapomnę tego pierwszego nalotu w obozie, tej nagłej świadomości, że tuż nad nami są i walczą sprzymierzeńcy nasi, przyszli zwycięzcy! W tej chwili nie czuło się już tego beznadziejnego opuszczenia, które jest znamieniem obozu koncentracyjnego. Blokowa nie kładła się spać i pozwoliła i mnie siedzieć w oknie, w ciemnościach, i nasłuchiwać detonacji. Wedle wydanego niedawno pisemnego rozkazu, blokowe i sztubowe nie miały się kłaść w czasie alarmu, miały stanąć w pobliżu łopaty i wiadra oraz skrzynki z piaskiem ustawionej na korytarzu. Więźniarki miały leżeć spokojnie, w razie bombardowania obozu miały się ubrać, w razie gdyby zaś bomba uderzyła w blok (sic!) miała blokowa wyprowadzić je na dwór, piątkami (sic!). Podczas gdy blokowa mi ten rozkaz dosłownie po niemiecku cytowała, urwała nagle w połowie zdania. Po chwili powiedziała: "Musisz uważać bardzo, gdy przechodzi koło nas Hansi, moja »zielona« sztubowa, jest ona na bloku do pilnowania nas i donosi o wszystkim. To najbliższa przyjaciółka Marianny, również »zielo-nej«, starszej obozowej, Lagerdlteste; obie są wiedenkami wielokrotnie karanymi i mają duży głos u władz obozowych, szczególnie gdy chodzi o donosy na Polki. Wśród władz obozowych nie ma ab- 238 Ravensbriick solutnie nikogo, kto by miał zdolności organizacyjne. Są to ludzie zupełnie zależni od bardzo sprytnej kliki przestępczyń pospolitych, które »rasowo« należą, do Herrenvolk, słuchanie ich rad nie przynosi więc ujmy, kulturalnie zaś stoją na poziomie tym samym co władze, nie wywołują więc poczucia niższości, na które władze bardzo cierpią w stosunku do Polek. Oczywiście mówię tu wyłącznie o politycznych Polkach, których tu właściwie nie ma dużo. Ogromna większość składa się z »tamtych«. Niestety, mamy tu kilka »zie-lonych« czy »czarnych« Polek. Robotnice, deportowane do Niemiec i tam aresztowane za niemoralność lub po prostu za kradzież lub inne pospolite przestępstwo, otrzymują tu na nasze nieszczęście trójkąt czerwony, ponieważ były wzięte na robotach jako Polki. Grupa polska w obozie jest więc bardzo, a bardzo mieszana, to jest przewagę ogromną ma element co najmniej bezideowy; dużo jest też pospolitych przestępczyń. Wśród tego wszystkiego mamy kobiety i dziewczęta najwyższej kategorii moralnej, które tu siedzą za Polskę, głównie z prowincji zachodnich, przyłączonych do Rzeszy, i z samej Warszawy". Owej nocy po raz pierwszy zaczęłam nabierać pojęcia o tym, czym jest obóz koncentracyjny. Prawie z uśmiechem pomyślałam o tym, jak sobie wyobrażałam, że współżycie kobiet wszystkich narodowości, zesłanych w jedno miejsce dlatego, że się przeciwstawiały Hitlerowi, nie może być rzeczą zbyt ciężką. A tymczasem tutaj jest całkiem, ale to całkiem inaczej. Tu zależymy od dobrych czy gorszych stosunków, jakie nas łączą z kryminalistkami, które się polecają władzom, dostarczając im donosów na nas. Skutkiem donosów jest aresztowanie i osadzenie w "bunkrze". W pierwszej chwili miałam wrażenie, że komuś, kto raz wylądował w obozie koncentracyjnym, chyba nie grozi już aresztowanie. Myślałam, że ta faza przynajmniej już minęła. Tymczasem było wręcz przeciwnie. Przy jakimkolwiek "przewinieniu" czy donosie więźniarka bywała umieszczana w ciemnicy, w budynku nazwanym oficjalnie Zellen-bau, jedynym murowanym domu w obozie. Pokazano mi go zaraz na drugi dzień po moim przyjeździe. Był długi i bardzo niski, dolna kondygnacja tkwiła dość głęboko w ziemi, stąd nazwa "bunkier". 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945 239 Był ogrodzony i dostępny tylko przez specjalną bramkę. Władzą tam był Ramdohr*, komisarz polityczny, który dysponował wszelkimi środkami "potrzebnymi" przy przesłuchaniach (torturami, narkozą itd.). Wszelkie tego rodzaju wiadomości, w ciągu dnia zebrane, miałam czas porządkować w nocy, ponieważ moje dolegliwości skórne i tak mi spać nie dawały. Następnym transportem przybyła na blok grupa młodocianych Niemek, poniżej lat 18, które z nami zamieszkały tylko na kilka dni, aż miały być wykończone nowe bloki w pobliskim Jugendlager. "Młodziutkie, zesłane tu dziewczęta, to po prostu młodzież antyhitlerowska. Nareszcie!" - pomyślałam. Tego dnia wieczorem, gdy siedziałam w pokoju służbowym, blokowa wezwała jedną po drugiej, by je zapytać, za co się tu dostały. Przerwała zaś te indagacje, usłyszawszy cztery czy pięć odpowiedzi. Dziewczęta z wyraźną przyjemnością i prawie zawsze ze śmiechem wyliczały swe czyny, wśród których najczęściej powtarzało się kazirodztwo. Później wieczorem przyszła do blokowej Polka, która widocznie miała coś dyskretnego do zakomunikowania. Gdy wyszła, blokowa mi powiedziała: "Dziewczyna, która tu była, jest sprzątaczką w bunkrze. Przyszła mi powiedzieć, że tam cela z białą pościelą, z serwetkami, kwiatami jest przygotowana dla ciebie. Na spisie jest twoje nazwisko jako Sonderhdftling, tj. więźniarka, której się należą szczególne względy. Oczekują twego przyjazdu z Berlina, masz przyjechać specjalnym transportem. Przy zwykłym ich nieporządku Berlin cię tu przysłał ze złodziejkami, a teraz nadal na ciebie czekają". - "Ależ za co znowu mam iść do bunkra?" -zapytałam. "W tym wypadku nie wygląda to na karę, tylko na odosobnienie, na odseparowanie od nas i na traktowanie lepsze. Masz tam mieć jedzenie SS, które jest bardzo dobre, nie tę naszą brukiew czy kapustę z kartoflami. Sprzątaczka jutro wróci po odpowiedź, czy ma zgłosić, że jesteś już w obozie, czy nie". Byłam przerażona. Po tylu miesiącach samotności i zamknięcia tak bardzo używałam na kontakcie z siostrami i na tej "swobodzie", która pozwalała na poruszanie się po bloku, a nawet po obozie. A teraz znowu mnie czekała izolatka! Błagałam blokową, aby nikomu 240 Ravensbriick o tej sprawie nie mówiła, aby tylko sprzątaczce powiedziała, że mam jedną nadzieję, że mnie nie znajdą. W owych dniach cały nasz transport, jak to było przepisane, został wezwany do rewiru na wstępne badania lekarskie. Stan mojej skóry - miałam wtedy już w wielu miejscach ranki ropne - wywołał wybuch furii miejscowej lekarki, Frau dr Oberhauser, za tak "obrzydliwe zaniedbanie świerzbu". Gdy jej powiedziałam, że byłam dotychczas leczona na nerwowe schorzenie skóry, a nie na świerzb, krzyknęła mi tylko: Halt deinen Mund, dufreche Person!" - i wyrzuciła za drzwi. Gdy wyszłam z ordynacji, czekała tam młoda osoba nosząca "P" i szepnęła mi, bym poszła za nią. Prowadziła przez długi korytarz. Wreszcie stanęła i powiedziała szeptem: "Prędko, tu w tej chwili nie ma Niemek. Pani wejdzie ze mną do pokoju na lewo, tam są »króli-ki«, te ostatnio operowane. Pani je powinna zobaczyć, pani może wyjdzie z życiem i ma dużo znajomych za granicą. Pani uwierzą". Weszryśmy do małego pokoju, gdzie leżało pięć młodych dziewcząt. Mój Wergiliusz powiedział im, że świeżo przybyłam z Kraju. Patrzyły na mnie, nie wiedziałam, co powiedzieć. Najbliżej drzwi leżała młodziutka dziewczyna, mająca lat może dwadzieścia, blondynka. Gdy powiedziałam, że się wojna tej jesieni już skończy na pewno, chora widocznie chciała się do mnie uśmiechnąć, ale wyraz jej twarzy zdradzał tylko cierpienie i bezgraniczną rezygnację. Przewodniczka prosiła, by odkryły nogi. Wówczas u niektórych zauważyłam poza opatrunkiem dwie lub trzy stare blizny z poprzednich operacji, po 20 cm długości, powyżej lub poniżej kolana. Chore pytały o Kraj. Powiedziałam coś o nastrojach, o sile ducha, ale mi to wcale nie szło, wreszcie byłam zadowolona, gdy mi kazano znów uciekać. Na korytarzu przewodniczka jeszcze mi zdążyła powiedzieć, że "króliki" teraz są do pewnego stopnia doglądane i pielęgnowane, że jest różnica ogromna z pierwszymi operacjami. Wówczas leżały zupełnie opuszczone, ratowały siebie nawzajem, nikt nie miał do nich dostępu przez wiele dni, nawet nie miały wody. 13 Stul gębę, bezczelna! 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________241 Doszłyśmy z powrotem do pokoju ordynacyjnego, z którego właśnie wychodziły po badaniu ostatnie więźniarki z mojego transportu. Dołączyłam więc niepostrzeżenie do nich, by wrócić na mój blok. Powrót był uciążliwy, bo chodzenie, z powodu ran na nogach, sprawiało mi duże trudności, obok mnie słaniała się Niemka z trójkątem czarnym, która już w ogóle chodzić nie mogła. Nie przyjęto jej do szpitala, gdyż nie uważali jej za dość ciężko chorą, a na drugi dzień, gdy jej się jeszcze pogorszyło, też jej nie przyjęli, bo już było za późno. Gdy bowiem wreszcie przyniesiono nosze na nasz blok, zabrano ją już prosto do trupiarni. Tymczasem przygotowywały się duże i małe innowacje w mej nowej rezydencji. Ciągły przypływ więźniarek zmusił Niemców do rozszerzenia obozu, do budowy nowych, większych bloków na dalszej części wydmy piaszczystej, obok naszych baraków, poza murem i drutami. Wreszcie, gdy i ta nowa parcela była odpowiednio "zabezpieczona", padł mur, który nas od niej oddzielał. Został natomiast zaciągnięty prowizoryczny drut i wydany najsurowszy zakaz przejścia do nowego obozu, jako nowy pretekst do wymierzania kar. W następną niedzielę - zapowiadały wszystkie - będzie apel bardzo długi, z którego część więźniarek zostanie odkomenderowana do nowych bloków. Było 15 stopni mrozu (na komendzie wisiał termometr), stałyśmy przeszło pięć godzin. Wszystkie władze, nie tylko żeńskie, ale i męskie z komendantem włącznie, latały po całym obozie bez tchu i dawały rozkazy zwykle ze sobą sprzeczne. Wreszcie wydzielili do nowego obozu kilkaset więźniarek, głównie Ukrainek i Rosjanek. Cały obóz tymczasem stał. Zazdrościłyśmy władzom jednego tylko, mianowicie ruchu, zamarzałyśmy bowiem powoli, ale znów nie zaziębił się nikt z moich znajomych. Pewną ilość blokowych i sztubowych również wyznaczono, między innymi naszą, na nowe bloki. Nam dano nową blokową, Ernę, młodą Niemkę z czarnym trójkątem, przy której zostałam jako pomoc kancelaryjna. Niepokoiłam się początkowo o to, jak też się rozwinie współpraca z tą moją nową przełożoną. Wszystko zaś poszło świetnie, podstawą naszych stosunków stał się bowiem nieukrywany respekt Erny dla mojej znajomości ortografii jej języka ojczystego. 242 Ravensbriick Później odkryłam, że tu nie chodzi wcale tylko o pisownię, ale, i przede wszystkim, o samą umiejętność pisania, którą moja władza posiadała w stopniu niezwykle słabym. W dwa dni po tej zmianie przyszła w południe młoda sztubowa, blada bardzo. "Pięć poszło do bunkra, z jednej sprawy, w tym jedna moja koleżanka" - szepnęła mi do ucha. "Co to znaczy?" - zapytałam. "To znaczy, że będą jutro rozstrzelane. Już naszych rozstrzelali przeszło setkę. Teraz już wiemy, co będzie, gdy nagle kilka politycznych Polek z tej samej sprawy idzie do bunkra. I one też wiedzą. Pierwszy raz - przeszłego roku - nikt tego nie rozumiał i nie wiedział. Dlatego też wypiły napój oszałamiający. Teraz zawsze odmawiają. Nie pozwalają też na zawiązanie oczu, umierają wszystkie bez wyjątku z okrzykiem "Niech żyje Polska!" - "Ale skąd wy to wszystko wiecie?" - "Bardzo proste. Z bunkrem jest zawsze jakiś kontakt, a co się przy egzekucjach dzieje, to już wiemy całkiem dokładnie. Pluton egzekucyjny SS ma za każdym razem prawo do dowolnego jedzenia i picia w kantynie SS, gdzie usługują Polki. SS--mani zawsze upijają się do nieprzytomności i wtedy sobie nawzajem opowiadają wszystkie szczegóły egzekucji, przy tym nie ukrywają swego bezgranicznego podziwu dla Polek. Poza tym mamy zwykle, acz nie zawsze, kontrolę drugą. Podczas apelu wieczornego bowiem, gdy jest zupełnie cicho, słychać strzały, tyle, ile naszych zabrano. Czasem pada zaraz po tym dodatkowo jeszcze jeden czy dwa mniej głośne, bo żołnierze często źle strzelają, wtedy oficer dobija z rewolweru. Tymczasem poszło pięć. Jedna z nich to moja koleżanka szkolna, a sprawa do mojej tak bardzo podobna, może za następnym razem pójdę ja... No, trudno, trzeba na razie wrócić do roboty" - i uciekła prędko. Ja zostałam i myślałam o tych tysiącach, które tak samo nie pozwalają sobie zawiązywać oczu, które giną z tym samym okrzykiem... ale mają tę jedną pociechę, że przynajmniej ciała ich czy popiół przyjmie ziemia ojczysta. Tutaj umierać stanowczo będzie ciężej jeszcze, bo trzeba będzie spocząć w tej ziemi wrogiej. Wówczas też zrozumiałam, jak praktyczni są Niemcy. Zamiast te dziewczęta młode i silne mordować zaraz po aresztowaniu w Polsce, przywożą je tu- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________243 taj, każą ciężko dla siebie pracować rok czy dwa, a potem dopiero najspokojniej je strzelają... Owego dnia Cetkowska opowiedziała mi szczegóły śmierci swej siostrzenicy, Koszyckiej. Odbywało się to zawsze w ten sam sposób: dziewczęta przed pójściem do bunkra gwałtownie szukały zawodowych fryzjerek, których w obozie było kilka, i kazały się bardzo ładnie uczesać. Potem szły... Jezus, Maria, pomyślałam, przecież u Herodota Spartańczycy na Termopilach czesali się tak bardzo starannie przed samą bitwą, wiedząc doskonale, że zginąć muszą! Zrozumieć tego nie mogli wysłannicy Kserksesa, którzy mieli ich do kapitulacji namówić... W owych dniach też, po raz pierwszy, zwrócono się do mnie o nauczanie. Dwie panie z jednego z polskich bloków przyszły poprosić o "wykład" i umówić się na dzień i godzinę. Trudność polegała na tym, że zugangowi nie wolno było chodzić po obozie bez specjalnego rozkazu. Umówiłyśmy się na niedzielę następną, na "szarą" godzinę. Jakoś doszłam i zastałam grupkę osób czekających na mnie. Usiadłyśmy w kącie. Zaczęłam przyciszonym głosem opowiadać o malarstwie katakumbowym. W pierwszej chwili mi to jakoś nie szło, nie wiedziałam, czy potrafię, czy dam radę bez ilustracji, tak mi też dziwnie było mówić o sztuce - jak niegdyś. Wśród sześciu czy ośmiu moich bardzo skupionych słuchaczek było parę, które słuchały z niezwykłą wprost uwagą i robiły notatki na świstkach papieru. Po paru minutach jakoś i mnie się to skupienie udzieliło - być może pewna pokrewność tematu katakumbowego z naszą ówczesną sytuacją zrobiła swoje -w każdym razie "rozkręciłam się" na dobre. Wtem nagle zbliżyła się do nas blokowa i z wielkim krzykiem kazała nam się rozejść, a mnie natychmiast opuścić blok. Słuchaczki starały się ją uśmierzyć i uprosić, ale blokowa śląską polszczyzną groziła, że zawoła aufzejerkę. Trzeba więc było kapitulować. Panie odprowadzające mnie na mój blok wyjaśniły mi po drodze, że jest to osoba, która ma coś w rodzaju urazu do tzw. "inteligencji", do której się przy każdej sposobności odnosi bardzo nieprzychylnie. Nosiła "P" na czerwonym trójkącie - miałam pierwszy namacalny przykład, jak ciężko jest współżyć w tych warunkach nawet 244 Ravensbruck wewnątrz własnej grupy narodowościowej... Cóż dopiero, gdy chodzi o cudzoziemki. Pewną rolę już wówczas odgrywała grupa czeska, niezbyt liczna, bardzo solidarna z Rosjankami i z Ukrainkami, dla Polek nieżyczliwa. To ostatnie mnie dziwiło tu w obozie. Zrozumiałam dopiero, gdy się dowiedziałam, że przyczyny tej postawy są ideologiczne. Czeszki tworzyły centrum propagandy komunistycznej, skutkiem tego trzymały się z Rosjankami, Ukrainkami, a otwarcie zwalczały Polki, spośród cudzoziemek grupę najbardziej liczną w obozie i zdecydowanie antykomunistyczną. Wówczas właśnie doszła nas wiadomość o klęsce Hitlera pod Stalingradem. Czeszki szalały. Polki dziękowały Bogu, że Hitler się kończy, ale nie bez niepokoju patrzyły od owego dnia na przybierającą ciągle na sile propagandę komunistyczną w obozie. Powtarzałyśmy sobie, że oczywiście Polsce pod opieką aliantów nic od Stalina grozić nie może, ale pomimo to postępy Armii Czerwonej budziły w nas niepokój, do którego same nie chciałyśmy się przyznać, który jednak od owej chwili wzrastał z każdym dniem. W parę dni później zaszła u mnie zmiana zasadnicza. Okres mój "zugangowy", tzn. mego przebywania bez przydziału na bloku świeżo przybyłych skończył się. Wówczas blokowa zaprowadziła mnie do władz, żeby mnie "przedstawić" i zaproponować jako sztubową na swój nowy ukraiński blok. Przy tym w swojej energii zakazała mi tam pokazywać moje chore ręce lub broń Boże, kuleć! Gdy śmiejąc się, zwróciłam jej uwagę, że to będzie trudne, stwierdziła: "musisz i koniec!" Powiedziałam jej też, że przecież potrzebuje sztubowej do roboty, a ja nie będę mogła na razie pracować. Odburknęła szorstko, że ładnie byśmy tu wyglądały, gdybyśmy się nawzajem nie "pilnowały". Propozycja została przyjęta. Znalazłam się więc w godzinę później na bloku ukraińskim jako "sztubową". Równocześnie zdobyto dla mnie "na lewo", przy pomocy Polek z rewiru, dwie rzeczy: opatrunki iBetłkarte, tj. pozwolenie leżenia w łóżku na bloku i zarazem zwolnienie od apelu. Miałam więc życie "jedwabne", nie pracowałam, leżałam, Polki się do mnie zakradały w odwiedziny. Dru- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________245 ga sztubowa pracowała za siebie i za mnie, starałam się choć w części odwdzięczyć jej lekcjami niemieckiego. Zarazem dokształcałam się, starałam się bowiem ze wszystkich sił informować o tym, co się wokoło mnie działo. Z powodu choroby nie wychodziłam, ale za to dużo mi opowiadano. Wkrótce zrozumiałam jedno: że Ravensbriick z roku 1943 był rajem w porównaniu do okresu dawniejszego, gdy "czarna" Niemka Grete Muskiiller jako sztubowa, komendant Koegel* i Oberaufseherin Mandel* współzawodniczyli w okrucieństwie. Większa część ówczesnych katów dziś "pracuje" w Oświęcimiu, tam - zdaje się - są bardziej jeszcze potrzebni... Szczegóły o tym wszystkim opowiadały kobiety twarde, trzeźwe, spokojne. Nie było w tych relacjach śladu histerii. Pewnego dnia wpadła młoda sztubowa: "Pani musi wstać i pójść ze mną. Jest dla pani wiadomość z kraju!" Uszom nie wierzyłam, ale bardzo prędko wylazłam. Na drugim bloku czekała koleżanka, której nazwisko znałam jeszcze z roboty. Poszłyśmy w kąt sypialni, tam mi pokazała list. Widok pisma przywołał mi w pamięci i pracę, i wolność - wstrząsnął głęboko. Pisał Adam Szebesta. Prosił o przekazanie mi paru słów bardzo serdecznych i dodał: "powiedz jej, że Renia14 ma ślicznego chłopca". List był pisany po polsku i w treści swej niecenzuralny. Zapytałam zdziwiona, skąd się wziął. Na samo to pytanie, zresztą szeptem zadane, obie koleżanki przyłożyły palec do ust. Po chwili adresatka jeszcze ciszej dodała: "Chodzę codziennie na aussen. Dziś list odebrałam i dziś muszę go spalić". Wróciłam na blok. Wiadomość bezpośrednia, pierwsza po dziesięciu miesiącach, że moi wiedzą, gdzie jestem, i myślą o mnie, dodała mi otuchy. Myśl, że Renia po wielu latach bezdzietnego małżeństwa ma syna, cieszyła mnie bardzo. Równocześnie wyobrażałam sobie, jakie komplikacje w związku z ciążą powstały dla niej, pracującej w warszawskim RGO pod fałszywym nazwiskiem, jako żona wywiezionego do Rosji oficera! Przez dwa dni żyłam jak we 14 Komorowska (K.L.). Komorowskim urodził się w 1944 r. drugi syn - Jerzy. K. Lanckorońska została jego matką chrzestną. Ravensbriick 246 śnie, ciągle sobie musiałam powtarzać, że pismo na własne oczy widziałam, że oni tam w Polsce są i pracują, że list rzeczywiście w ręku trzymałam. W dwa dni później, 8 marca, zostałam z tego snu obudzona i to w sposób dość niemiły. Przyszła blokowa. "Ubieraj się natychmiast. Masz iść do komendanta, przysłali po ciebie. To nic dobrego. Pewno cię wreszcie znaleźli i wsadzą do bunkra". Poszłam. Przy kancelarii czekała strażniczka i sprawdziwszy numer, zabrała mnie z sobą za bramę. Stamtąd skręciła na lewo i wprowadziła do dużego, murowanego gmachu. Schodami do góry i długim korytarzem doszłyśmy do drzwi, gdzie stał żołnierz. "Przyprowadziłam więźniarkę numer 16076, wezwaną do komendanta obozu" -powiedziała do niego Niemka. Żołnierz wszedł, wrócił i kazał mi wejść. Gdy weszłam, drzwi się za mną zamknęły. W środku luksusowo urządzonego biura stał oficer SS średniego wzrostu, chudy i rudy. Wiedziałam od koleżanek, że nazywa się Suhren* i że przed wojną był detektywem prywatnym. Patrzył na mnie blado-niebieskoszarymi oczami bez rzęs; zameldowałam mu się, jak to zrobić musiałam: "Schutshdftling15, numer, nazwisko i imię", i czekałam. Zapytał, od kiedy jestem w obozie i czy jestem poważnie chora, gdyż widział, że kuleję, i zaraz dodał, że teraz będę miała staranną opiekę lekarską. "Zaszło bowiem nieporozumienie. Należą się pani warunki o wiele lepsze. Będzie je pani miała od jutra. Będzie pani miała przede wszystkim o wiele lepsze jedzenie" - dodał z naciskiem. "Czy będę sama, czy pozostanę z koleżankami?" -zapytałam. "Będzie pani sama, ale będzie pani o wiele lepiej, będzie pani dobrze jadła" - powtórzył. "Proszę mnie zostawić w obecnych warunkach, bylebym nie musiała być oddzielona od współwięźniarek" - powiedziałam. "To jest niemożliwe. Jutro pani wyjdzie z obozu. Do tego czasu obowiązuje panią tajemnica co do tego, co pani powiedziałem". Wyszłam. 15 aresztowana prewencyjnie 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________247 Wieczorem opowiedziałam blokowej pokrótce całą sprawę zamordowania profesorów lwowskich, prosząc ją o złożenie o tym meldunku po wojnie tam gdzie należy, w razie mojej śmierci. Liczyłam się bowiem logicznie z tym, że szczelnie od reszty obozu odseparowaną dzierżycielkę takiej tajemnicy sprzątną w ostatniej chwili po cichu, gdy już przestaną działać interwencje włoskie, gdy już "osi" nie będzie. Wtajemniczone koleżanki natomiast przyjęły wiadomość o moim zamknięciu do bunkra z wielkim optymizmem. Przypuszczały, że mnie tam wyleczą i zwolnią po paru tygodniach. Nie wierzyłam, choć chętnie słuchałam, przecież to nie było niemożliwe. Sprzątaczka z bunkra dała znać, że sprawa mojej nieobecności w bunkrze wyszła na jaw z okazji kontroli porcji jedzeniowych. Przez dwa miesiące ktoś z SS najspokojniej się dożywiał za pomocą porcji mojej, aż się wczoraj okazało, że mnie tam wcale nie ma. Wówczas zatelefonowali do Berlina i stamtąd się dowiedzieli, że transportem z 9 stycznia pojechałam do Ravensbriick. Wtedy mnie wreszcie znaleźli. Dowiedziałyśmy się równocześnie, że obsługa bunkra już odtąd składać się będzie tylko z bibelek. Polki przychodziły do mnie i prosiły o uwiadomienie krewnych i przyjaciół, gdy wrócę do Kraju, i żegnały się bardzo serdecznie. Jakże blisko już byłam zżyta z nimi, po dwóch tylko miesiącach! Na drugi dzień, 9 marca, zaprowadzono kilkanaście z nas jako "zwolnionych" do łaźni i do rewiru. Tam koleżanki zupełnie inaczej zrozumiały to moje pozorne zwolnienie. Jedna z nich, przechodząc, jakby mimochodem wcisnęła mi maleńki przedmiot do ręki. Dopiero po chwili zdołałam stwierdzić, że był to miniaturowy krzyżyk z wiszącym na nim Chrystusem. Widziałam już poprzednio takie przedmioty w obozie. Były one wyrzeźbione scyzorykami z rączek od szczotek do zębów. Z tego daru zrozumiałam, że dona-torka przypuszcza, iż idę na śmierć. Było to w każdym razie na dłuższą metę więcej niż możliwe, a dar jej głęboko mnie wzruszył. Później przeprowadzono nas parami przez słoneczny plac obozowy. Polki stały opodal i kiwały do mnie w milczeniu. Wreszcie doszłyśmy do bramki bunkra, która się po chwili zamknęła za nami. Weszłyśmy do gmachu. Wpuszczono nas do celi przeznaczonej na 248 Ravensbriick jedną osobę. Było ciasno, trochę jak w przedziale kolejowym w okresie okupacji. Po chwili wszystkie moje towarzyszki zaczęły mówić naraz. Były to prawie wyłącznie Niemki. Najpierw wszystkie mówiły głosem przyciszonym, później gadały coraz głośniej. Były ogromnie podniecone; miało się wrażenie, że się te kobiety w tej chwili upajają powiewem wolności, tak bardzo niespodziewanej. Opowiadały sobie nawzajem, jak to było dziś rano, gdy stały na apelu jak zawsze, gdy wywoływano ich nazwiska, kazano się szykować, gdy wreszcie zrozumiały... Inne zaczęły sobie układać, do którego pociągu zdążą w Fiirstenbergu, na które połączenie trafią do Berlina, kiedy, o której godzinie dnia czy nocy staną... w domu... Siedziałam w kącie na pryczy i poczułam się w tym tłoku niewymownie sama. Wrzało wokoło mnie, a ja miałam wrażenie, że się ten cały tłum jakoś dziwnie ode mnie oddala, że zapada pomiędzy mną a tymi ludźmi wolnymi jakby jakaś zasłona dymna, która gęstnieje z każdym ich słowem. Wreszcie dano nam obiad, po czym otworzono drzwi i kazano wyjść wszystkim z wyjątkiem mnie. Niemki wyleciały jak z procy, tylko dwie ostatnie odwróciły się przy drzwiach i popatrzyły na mnie z przerażeniem. "A pani nie jest zwolniona?" - zapytały. Ten ich ludzki odruch był mi miły, uśmiechnęłam się więc do nich: "Paniom życzę wszystkiego najlepszego. Zostaję tutaj" - i drzwi się zamknęły. Władza wróciła po chwili i zaprowadziła mnie do celi, takiej samej jak poprzednio, tylko zamiast pryczy stało w niej łóżko zasłane czystą, białą pościelą, na stoliku leżała serwetka, a na niej stały kwiaty. Wprowadzając mnie, strażniczka przyglądała mi się uważnie. Wreszcie zapytała: "Schon, nichtwahr?"16. Wówczas zrozumiałam, że mam być zachwycona "luksusami" celi. W odpowiedzi zapytałam, czy mogę się położyć do łóżka, ponieważ jestem chora. "Naturalnie, pani może tu robić, cokolwiek się pani podoba" - odpowiedziała Niemka z grzecznością, która po wszystkim, co widziałam w obozie, zrobiła na mnie wrażenie przykre. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że trudno o rzecz bardziej bolesną od wyróżnienia w takiej e, prawda? 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________249 sytuacji. Odeszła, a ja, zamiast się rozbierać, siadłam na łóżku w ogromnym zmęczeniu. "Więc znowu będzie trzeba patrzeć na niebo przez kraty" - pomyślałam i podniosłam głowę ku wysoko usadowionemu okienku. Wówczas zrozumiałam, że na niebo stąd w ogóle patrzeć nie będę, ponieważ szybki były matowe z drutami, u nas czasem w stajniach używane. Tak siedząc, myślałam o wszystkim i o niczym, uczuciem tylko wracałam ciągle do tych w obozie, które były tak blisko, a tak daleko - a myśl o nich i tęsknota bolały bardzo. Wreszcie położyłam się i zasnęłam. Gdy się obudziłam zapadł już zmrok. Dostałam podwieczorek na tacy, a wieczorem kolacja składała się z dwóch dań bardzo smacznych, na białym fajansie. Za każdym razem strażniczka pytała, czy ma przynieść drugą porcję- Nazajutrz rano zaczęłam się uważnie rozglądać po celi. Miałam wreszcie to, czego byłam tak ciekawa, gdy jechałam do Rzeszy -nowoczesne więzienie niemieckie. Zamiast drzwi żelaznych, obdrapanych, zardzewiałych jak w Berlinie - drzwi były jasne, dębowe, z nadzwyczaj grubej deski, w tym samym kolorze łóżko, stolik i krzesło. Urządzenia higieniczne były automatyczne, ogrzewanie centralne. Cela była wybielona czyściutko, przy kaloryferze tylko była widoczna duża różowa plama, nie mogło być wątpliwości, że jest to krew, powierzchownie zmyta. Po chwili weszła bibelka, która mi oświadczyła, że ma rozkaz zamiatania w mojej celi. Poprosiłam ją, by zabrała kwiaty, na co otrzymałam odpowiedź, że przeciwnie, ma rozkaz przyniesienia mi więcej jeszcze kwiatów. Wreszcie poszła, a dla mnie rozpoczął się pierwszy z wielu dni, które przeleżałam w bunkrze. Były bardzo podobne jeden do drugiego. Przez szereg tygodni stan mojego zdrowia stale się pogarszał; ropienie całego ciała sprawiało, że lekarz SS, który czasem przychodził, robił miny coraz bardziej pesymistyczne. Był to ten sam, który odebrał naszą defiladę zaraz po przyjeździe, a teraz był grzeczny i mówił spokojnie i prawie uprzejmie, tak samo jak strażniczki. To ich zachowanie budziło we mnie większy jeszcze wstręt niż uprzednia ich brutalność, bo było dowodem, że na rozkaz potrafią wszystko, nawet zachowywać się jak ludzie. Ravensbriick 250 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945 251 s n fc n u d z V c k V t r r i Pocieszałam się w czasie tej choroby zdaniem Tołstoja, że kobieta, która nigdy nie chorowała, jest potworem. Pamiętałam, jak bardzo byłam niegdyś przerażona, czytając to zdanie, i byłam zadowolona, że przestałam być potworem. Miałam zresztą, wbrew opinii mego sympatycznego otoczenia, przez cały czas wrażenie, że wylezę z tego paskudztwa. Na zmianę przychodziły dwie aufzejer-ki, Binz i Mewis, przynosiły jedzenie i nocą zaglądały co dwie godziny przez "judasza", zapalając przy tym ostre światło. Nieraz były wymowne. Binz mi nawet opowiedziała, że jest z zawodu kucharką i ma lat 22. Nazywały mnie Frau Lange. Zapytane o przyczynę wytłumaczyły, że tu jestem pod tym nazwiskiem, by nikt w obozie się o mojej obecności nie dowiedział. Nie wiem, czy mi dano ten pseudonim z powodu wzrostu czy z powodu pierwszych liter mego nazwiska. Nie podobało mi się to, miałam wrażenie, że chodzi o zatarcie śladów mojego istnienia... Od czasu do czasu przychodził też Suhren, pytając, czy sobie niczego nie życzę. Poprosiłam o zabranie z mojej celi kwiatów, które "nie licują z moją sytuacją". Był zły, ale się kwiatów pozbyłam. Za każdym razem, gdy przychodził, pytałam go, kiedy wreszcie będę przesłuchana, co mi w Berlinie obiecano w grudniu, bo dotąd nie wiem, za co siedzę. Mówił, że mam prawo napisać podanie do Reichsfuhrer der SS Himmlera, prosząc o przesłuchanie. Otrzymywałam regularnie gazety niemieckie ,yoel-kischer Beobachter" i "Das Reich" Goebbelsa. Pamiętam w jednym z tych pism fotografię żołnierzy niemieckich słuchających w Rzymie na placu Weneckim przemówienia Mussoliniego. Mimo woli nasunęło mi się pytanie Petrarki: "Chefan'qw tante pellegrine spade?"11. Pewnego dnia, w tej samotności zupełnej, dowiedziałam się nagle, w sposób namacalny, że nie jestem sama na świecie. Nadeszła pierwsza paczka z kraju. Od tego czasu przesyłki nadchodziły regularnie, a za nimi zaczęły się pojawiać kartki i listy po niemiecku pisane, krótkie, ale cenne niezmiernie. Wolno mi było otrzymywać korespondencję i odpisywać w ilości dowolnej, podczas gdy w obo- ' Co tutaj robi tyle szpad pielgrzymich (tzn. obcych) ? zie dopuszczalna była tylko jedna kartka miesięcznie, i ta często nie dochodziła. Z obozu nie docierało do mnie wówczas nic. Przez okienko, które się otwierało tylko na ukos, sposobem tzw. "oberlu-ftu", słyszałam wprawdzie codziennie w południe ożywione rozmowy paru kobiet, lecz ich języka nie rozumiałam. Poza tym dochodził mnie stamtąd nieraz gęsty dym, który napełniał celę dziwnie przykrym zapachem. Po paru tygodniach, zupełnie niespodziewanie, zdrowie moje zaczęło się poprawiać, a odtąd już stosunkowo szybko goiły mi się rany. Gdy już ręce były mniej więcej wyleczone, otrzymałam katalog książek biblioteki SS. Postanowiłam wówczas zapoznać się z teorią zbrodni, która mnie otaczała, i zamówiłam Rosenberga* Der Mythus des XX. Jahrhunderts. Z zainteresowaniem czytałam tę książkę pisaną zawiłą, złą niemczyzną, w której mistycyzm fizycznej pracy i nienawiść dla siły moralnej chrześcijaństwa tworzą całość, mającą dać teoretyczne podstawy reżimu gwałtu i przemocy. Podobny cel o ileż mądrzej osiągnął Stalin, nadając doktrynie tak podobnej demokratyczną formę konstytucji, pisanej w krótkich, formalnie jakże jasnych, a w treści jakże dwuznacznych, ustępach! Czytając Mythus, układałam sobie w myśli "odpowiedź daną Ro-senbergowi z obozu koncentracyjnego", ale jej oczywiście wolałam nie napisać. Wkrótce przyszły i książki inne, przysłane przez przyjaciół. Jedną z pierwszych była antologia wierszy angielskich, pożyczona przez profesora Dyboskiego. Wkrótce potem przysłano mi na moje specjalne życzenie Tacyta. Pewnego dnia powiedziała mi Binz, że nadeszła znów książka, ale że komendant zabronił mi czytania jej, gdyż są to "modlitwy katolickie". Byłam mocno zaciekawiona i poprosiłam, czyby mi Binz nie chciała tej książki pokazać przez okienko, co też uczyniła. Zobaczywszy tomik, powiedziałam spokojnie: ,frau Aufseherin, to nie są modlitwy katolickie, to są wiersze miłosne z XIV wieku". - "W takim razie może pani wziąć tę książkę". Wzięłam i ucieszyłam się bardzo. Były to bowiem sonety Petrarki. Tak się skończyło jedyne zapewne spotkanie pani Binz z Petrarką. Chyba tylko zwrot Madonna mia mógł być powodem tej pomyłki... 252 Ravensbriick W tym mniej więcej czasie gazety przyniosły wiadomość o Ka-tyniu. W pierwszych dwóch dniach żyłam jeszcze nadzieją, że rzecz taka jest jednak niemożliwa, że propaganda niemiecka chwyta się makabrycznych już wymysłów. Gdy zaś przychodziły opisy i protokoły szczegółowe, ostatnie wątpliwości się rozwiały wobec rzeczywistości potwornej. Wówczas pytanie kapitalne: "Kto?", stanęło i przede mną. Otoczona zbiorową zbrodnią niemiecką miałam naturalną tendencję przypisania i tego czynu zachodniemu najeźdźcy. Dwa momenty jednak usunęły dla mnie wszelkie wątpliwości raz na zawsze. Pamiętałam dobrze, że ostatnia wiadomość od naszych oficerów wywiezionych do Rosji pochodziła z wiosny 1940 roku, a termin ten dokładnie zgadzał się z opisami niemieckimi. Drugim przekonywającym momentem było to, że zamordowanych pogrzebano w pełnym umundurowaniu, że nawet znaleziono przy nich wiele przedmiotów wartościowych. Ktokolwiek żył w General Gouvernement, ten znał stosunek Niemców do wartości materialnych i musiał tym samym wykluczyć możliwość takiego "marnotrawstwa" z ich strony. Stawały mi przed oczyma twarze kobiet, starych i młodych, które mnie niegdyś odwiedzały w Czerwonym Krzyżu w Krakowie, bym "wyciągnęła ich mężów czy synów z Kozielska czy Starobielska..." Gdy już mogłam chodzić, pozwolono mi na spacer w "ogrodzie". Wyszłam. "Ogród" składał się z dwóch części, z klombów przed bunkrem, oddzielonych od obozu murem wewnętrznym, i z wąskiego "korytarza" zasadzonego również kwiatami, z tyłu, między budynkiem a odrutowanym głównym murem. Tam długi wąski klomb okolony był z obu stron ścieżką. Mur obozowy był równie szary jak budynek, który zamiast drutów i izolatorów miał dwa rzędy maleńkich okien okratowanych, jedne tuż nad ziemią, drugie tuż pod niskim dachem. Szereg dolnych okien był zamknięty na żelazne żaluzje, spuszczane z zewnątrz. "Aha, ciemnice" - przypomniał mi się Stanisławów. Z drugiej strony, znad muru obozowego wystawał bardzo pierwotny blaszany komin, z którego właśnie wychodził gęsty dym, o dziwnie przykrym zapachu, który znałam z celi. Gdy tak, wzdłuż muru, przypatrywałam się uważnie oknom cel, usły- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________253 szałam w jednym z nich wyraźne chrząkanie i lekkie stukanie. Stanęłam i zobaczyłam nad uchylonym okienkiem oczy i kawałek twarzy kobiety. Zaczęła się rozmowa. Interlokutorka okazała się Niemką, strażniczką, zaaresztowaną za podejrzenia o lesbizm, rozpowszechniony wśród Niemek w obozie. Była bardzo skora do rozmowy, toteż na każdym spacerze dowiadywałam się czegoś nowego od Her-ty. Ona mi wytłumaczyła, że dym z małego komina krematorium ma tak osobliwy zapach, gdy się palą włosy; że więźniarki skazane na ciemnicę to są ofiary komendanta gestapo Ramdohra, który je trzyma, do 12 dni bez światła i bez jedzenia, w celu wymuszenia zeznań, i dopiero gdy to nie pomaga, stosuje tortury; że Niemców straszliwie gniewa, iż Polki tak bohatersko umierają przy egzekucjach; że B inz jest bardzo w obozie potężna, bo jest kochanką Schuts-haftlagerfuhrera Brauninga; że ta luksusowa bielizna jedwabna, susząca się przy wejściu jest dziś własnością Binz, a Herta dokładnie wie, do których więźniarek niegdyś należała; że Mewis jest niezamężna i ma w Fiirstenbergu trzech synków, każdego z innego ojca; że cztery kobiety, chodzące tu codziennie na spacery i mówiące obcym językiem, są Rumunkami, że cieszą się one jako członkinie narodu sprzymierzonego szczególnymi względami itd., itd. Gdy wracałam do siebie po spacerze, porządkowałam sobie ten potok istotnych informacji i błahych plotek w pamięci; wzbogacałam w ten sposób własne krótkie doświadczenie obozowe. Od Her-ty też nauczyłam się stawania na szafce nocnej i wyglądania przez okno. Widziało się stamtąd ponad murem trochę łąk i drzew, i wieżę kościoła w Fiirstenbergu. Ważniejsze zaś było to, że jeśli aufze-jerki nie było na korytarzu, można tam było wyleźć, kiedy się słyszało kroki pod oknem. Ponieważ była wiosna, sadzono tam kwiaty. Roboty w ogrodzie wykonywała Polka, która stała się pierwszą moją łączniczką z obozem. Ogrodniczka przez jakiś czas przychodziła co dzień, przynosiła wiadomości i pozdrowienia z obozu i z dużym narażeniem się przemycała ciepłą odzież z "kamery" dla ciemnicy i wynosiła, ile się dało, tajemnic bunkrowych o świeżo umieszczonych tam Polkach, o ich przejściach i zeznaniach itd. Co tylko zdołałam w ciągu spaceru zebrać z różnych cel, powtarzałam ogród- 254 Ravensbriick niczce jako zalecenia dla różnych osób w obozie. Najważniejszym zawsze problemem było uzgodnienie zeznań. Mój kontakt z celami stawał się coraz bardziej intensywny, w miarę jak mi rósł tupet i jak mi powracały siły fizyczne. Najważniejszym zadaniem było podanie jedzenia do ciemnicy po podnoszeniu żelaznych żaluzji. Raz się żaluzje zacięły, więźniarka od wewnątrz celi tak wysoko sięgnąć nie mogła, nie było tam szafki, na której można by było stanąć, nie było w ogóle pryczy, zresztą miała zapewne mniej sił ode mnie, bo była osłabiona głodem i położenie wydawało się bez wyjścia. Wtem zjawiła się na spacerze Niemka, zaaresztowana za malwersacje strażniczka o postawie niczym Walkiria, która poczuła się w tej chwili solidarna z nami i w mig uratowała sytuację. Podawanie prowiantu do górnych cel, gdy okna były otwarte, nie sprawiało większych trudności. Trzeba było tylko sznurek z otrzymanej paczki przywiązać do kamyczka i wrzucić, trafiając do szpary. Potem więźniarka spuszczała sznurek, do którego się przywiązywało paczuszki. Tak samo jak niegdyś we Lwowie, nie było nigdy kwestii co do ilości zjadanych przeze mnie prowiantów. Czasami otrzymywałam ich sporo naraz, nikt nie pomyślał o tym, że musiałabym mieć apetyt anormalny, aby je zjeść. Jeden tylko się tym problemem zainteresował, był to pies panny Binz, na szczęście nie pies policyjny, tylko straszliwie głupi kundel, który się rzucał na mnie jak oszalały, gdy wychodziłam na spacer, obwąchując zaciekle moje kieszenie. "Czy to nie miłe, że ten pies tak panią lubi?" - mówiła z uśmiechem Binz, która widocznie miała rozkaz odzywania się do mnie od czasu do czasu w sposób "przyjemny". Ja zaś nienawidziłam tej bestii i bałam się panicznie, że może ona zdradzić moją tajemnicę i że stracę wtedy i tę maleńką, ostatnią możliwość niesienia pomocy. Czasem, bardzo rzadko, udawało mi się podczas spaceru zauważyć, że Mewis czy Binz wyszły do obozu, wtedy trzeba było w dzikim pędzie wrócić do bunkra i dopaść którejś z górnych cel, o ile się wiedziało, że tam Polka siedzi w ciemnicy, i podać jej paczuszkę prowiantu przez okienko w drzwiach. Najbardziej bolesne było, że i ta, tak bardzo dorywcza pomoc docierała tylko do połowy cel, których okna wychodziły na "ogród". Druga część, wychodząca na obóz, naprzeciw 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________255 komendy, była dla mnie niedostępna. Ten bardzo istotny problem wraz z wieloma innymi miał dopiero rozwiązać Boguś. Niektóre z dolnych cel były zajęte przez mężczyzn, przysłanych tu za karę z sąsiedniego, małego obozu męskiego, który nie miał własnego bunkra. Wśród nich znalazł się młodziutki chłopiec ze Śląska, mówiący oczywiście doskonale po niemiecku. Odsiedział swoje i, co ważniejsze, zdołał w tym czasie oczarować i Binz, i Me-wis, i przekonać je, że umie robić wszystko, czego tylko trzeba, przede wszystkim jest dobrym malarzem pokojowym i że bunkier potrzebuje odnowienia. Obie Niemki, zawsze spragnione towarzystwa męskiego, tak się rozentuzjazmowały względem kędzierzawego blondyna, aż wreszcie - za zgodą komendanta - "Gottlieb" zaczął malować cele. Od tego czasu, gdy tylko byłam sama na spacerze, Boguś szukał ze mną kontaktu. Ja oczywiście, widząc świetne stosunki chłopca z aufzejerkami, unikałam go skwapliwie. Wówczas Boguś zaczął mi dawać cenne dla mnie wiadomości o Polkach, które "wpadły do bunkra", i o numerach ich cel. Zaryzykowałam więc i nawiązałam z "drugą stroną" kontakt przez Bogusia. Robota szła doskonale, nie tylko jeśli chodziło o prowianty, ale i o korespondencję w sprawie zeznań. Uzgadniano te zeznania nie tylko między celami, przy czym Boguś obsługiwał jedną stronę, a ja drugą, ale i między bunkrem a obozem za pomocą ogrodniczek. Było ich już bowiem teraz kilka. Przychodziły do pracy i sadziły nam kwiatki. Rozmawiały przy tym głośno między sobą. Gdy Niemki na korytarzu nie było, wskakiwałam na szafkę i mieszałam się do rozmowy. Przychodziła czasem "kolonka" (Kolonnenfuhreriri) ogrodniczek, pani Zanowa*, która, wierna atmosferze swego nazwiska, wołała jakby na jedną ze swych robotnic "Aldono" na znak, że ma mi coś do powiedzenia. Wówczas wystawiałam jedną rękę przez kraty ponad oknem (drugą musiałam się trzymać framugi) i odbierałam mesa-że18. Imię Aldony przylgnęło do mnie na okres mojej izolacji, co do której zresztą już tylko Niemcy mieli iluzje, ja zaś miałam kontaktów coraz więcej, z których jeden szczególnie mile wspominam. 18 wiadomości 256 Ravensbriick Raz, słysząc kroki na żużlach pod oknem, wskoczyłam na szafkę i zobaczyłam wybitnie szykowną sylwetkę młodej, ciemnej brunetki. Wysoka, smukła dziewczyna o rasowych rękach i nogach, o twarzy wąskiej i orlim nosie, ubrana nadzwyczaj starannie i z wielkim gustem, robiła w tym ohydnym otoczeniu wrażenie tak niespodziewane, że w pierwszej chwili po prostu zdębiałam. Dopiero gdy przechodziła pod moim oknem po raz trzeci czy czwarty, zdecydowałam się odezwać i suflerskim szeptem zawołałam: ,JMadame!" (co do narodowości owej świeżo przybyłej nie mogło być bowiem wątpliwości). Stanęła. Zastukałam cicho do okna i wystawiłam rękę. "Jestem Polką, pani zapewne jest Francuzką. Jak dawno pani tu jest?" Słuchała jakby oszołomiona, później mi powiedziała, że na niej te pierwsze słowa francuskie, które usłyszała po wielu miesiącach, zrobiły wrażenie wprost wstrząsające, tym bardziej że nie umiała ani słowa po niemiecku i że się porozumiewała z otoczeniem tylko na migi. W dwa dni potem przez pomyłkę Binz puściła nas równocześnie na spacer. Nagadałyśmy się za wszystkie czasy. Christiane Mabire była sekretarką ministra Paula Reynauda* i za tę funkcję pokutowała. Łączyła w sobie wykwintną elegancję z francuską kulturą umysłową w jednej osobie. Zaprzyjaźniłyśmy się szybko i szczerze. Miała dużo poważnych książek. Zapytałam więc Binz, czy mogę je od niej pożyczyć, gdyż nie mogłam narazić Christiane na pożyczanie tajne. Binz zapytała Suhrena i wróciła przerażona, bo jej ten powiedział, że nam w ogóle nie wolno nic wiedzieć wzajemnie o sobie. Ten zakaz dodał nam obydwóm jeszcze ochoty do bliższego kontaktowania się. Na spacerze widywałyśmy się tylko w obecności Binz, która nas pilnowała, wyciągnięta na leżaku. Każda miała połowę "korytarza" do dyspozycji. Spotykając się w środku, wymieniałyśmy zawsze parę słów, ale od tego osobliwego kadryla wolałyśmy znacznie samotne spacery pod oknem bez opieki. Wówczas odbywały się rozmowy i wymiany kartek. Szczególnie lubiła teksty łacińskie, odnoszące się do Germanów. Pamiętam, jak się ucieszyła, gdy jej przez okno podałam kartkę ze zdaniem Cezara: "Latrocinia nullam habent infamiam, quae extrafines cuiusąue civitatis fiunt; atąue ea iuventutis exercendae ac desidiae minuendae causa fień ^stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________257 praedicant"19. Wydawało mi się wtedy i wydaje mi się niestety jeszcze bardziej dziś, że te słowa Cezara wyjaśniają nam bardzo wiele, tłumaczą przede wszystkim olbrzymie powodzenie hitleryzmu wśród Niemców. W przeciwieństwie do mnie Christiane nie otrzymywała paczek, mogłam więc jej czasem coś podać. Raz przez omyłkę zamieniłam dwie paczki, tak że Christiane otrzymała między innymi cebulę przeznaczoną dla Polki. Gdy wyszłam na drugi dzień na spacer, już czekała przy oknie. ,Mon Dieu! Un oignon cm! Myślałam w pierwszej chwili, że to jest hiacynt, który mam sobie w szklance zasadzić, ale nie, to zwyczajna cebula! Co mam z nią zrobić?" - "Zjeść, całkiem po prostu". Inteligentne oczy patrzyły na mnie przez szparę nad oknem z widocznym niedowierzaniem. "Jak to zjeść?" - "Zjeść koniecznie, to bardzo zdrowe, szczególnie na zęby, z powodu zawartych witamin". Na tym się rozmowa urwała, gdyż zza rogu było słychać kroki władzy. Po południu Christiane stała pod moim oknem zalana łzami. "Co się stało?" - zapytałam przerażona. "Nic, nic. Mam tyle do pani zaufania, zjadłam więc całą cebulę od razu, a teraz mnie dziwnie oczy pieką". Lecz to spotkanie wykwintnej paryżanki z mniej wyrafinowaną cebulą polską nie było jedynym jej zmartwieniem. Innym razem skarżyła mi się, że nie wie, dlaczego dano jej nazwisko żydowskie. Odkryła, że ją tutaj nazywają Frau Miiller, a ona przecież nie jest Żydówką. Musiałam jej długo tłumaczyć, że Miiller, tak samo jak mój pseudonim Lange, są to banalne, bardzo rozpowszechnione nazwiska niemieckie, odpowiadające np. "Mme Durand", że nam własne nazwiska odbierają, żeby zatrzeć po nas wszelki ślad, że stałyśmy się ludźmi podobnymi do tajemniczego masąue defer20. To ostatnie porównanie ją ubawiło i uspokoiło zupełnie. 19 "Rozboje, dokonywane poza granicami danej społeczności plemiennej, nie ściągają bynajmniej na ich uczestników niesławy; utrzymują, że chodzi w nich o zaprawie- nie młodzieży i walkę z próżniactwem" (De bello Gali. VI, 23). 20 żelazna maska 259 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945 RavensbriicH Zawarłam wówczas jeszcze inne znajomości. W jednej z nych cel siedziały dwie Niemki, z zawodu astrolożki i jasnowidza^ ce. Starsza, niższa, mało się odzywała i była najwidoczniej tyrani- zowana przez trochę młodszą, nadzwyczaj rozmowną, grubą błon dynę. Z potoku słów tej ostatniej dowiedziałam się, że władzi Trzeciej Rzeszy karzą więzieniem i obozem tych, którzy mają dai proroctwa. Ona się tu dostała za to, że Rudolf Hess* był jej klientem Raz, gdy jej koleżanka była ze mną na spacerze i cierpliwie ni wąziutkim trawniku szukała poczwórnego listka koniczyny, zapyta łam przez okno wielomówną sybillę, czy obie panie pracowały ra żem przed wojną. Żachnęła się z oburzeniem: "Ja bym miała coi kolwiek wspólnego z taką, która za markę pięćdziesiąt opowiadał: ludziom Bóg wie jakie głupstwa, podczas gdy u mnie seans nauko wy kosztował 25 marek". Za trochę cukru wyprorokowała i mnie, z mej daty urodzeni; jak się należy, wraz ze szczęściem osobistym przyszłość okrytą sł; wą. Rumunki, które siedziały za antyniemiecką politykę swoic mężów, miały paczki, wywróżyły mi więc z kart bez zapłaty, że jes" cze długo mi siedzieć przyjdzie. Również z innej, bardziej miarodajnej strony, miałam się wkrótcj o tym dowiedzieć. Pewnego ranka wpadła Mewis z bibelką i zaczę ło się gwałtowne czyszczenie mojej celi, przy czym mi Mewis po wiedziała, że przyjeżdża hoher Besuch21 z Berlina. Po obiedzie k^ zano mi wyjść do ogrodu i oddano do mojej dyspozycji leżak. Zrq biło mi się wesoło, przypomniał mi się bowiem III akt Marii Stuai. Schillera, gdzie spotkanie z Elżbietą odbywa się również jakby przj padkiem w ogrodzie. Wkrótce zjawił się bardzo wysoki gestapowi^ w towarzystwie Suhrena i Binz. Powiedział, że się nazywa dr Daurt ling i zapytał o moje zdrowie. Odparłam, że od listopada czekai na obiecane mi przez sędziego Hertla przesłuchanie, że nie tyli zostałam wysłana do obozu, ale jeszcze trzymana w bolesnym o osobnieniu, że jeśli mam pokutować za przewinienia mi niezna przynajmniej być z innymi Polkami. Daumling słuchał, u 21 ważny gość mego spojrzenia. Gdy mówiłam o powrocie do obozu, wtrącił: "To jest niemożliwe", w końcu dał odpowiedź nijaką, że zobaczymy, że się postara itd. Wreszcie poszedł. Po chwili wróciłam do celi, którą zastałam tonącą w kwiatach. Za mną przyszła Binz i zabrała kwiaty, tłumacząc, że musiała je wstawić, ponieważ hoher Besuch zażądał widzenia celi. Dodała też, że Daumling to szef Wydziału do Polskich Spraw Politycznych w Reichssicherheitsamt, że jej specjalnie nakazał, by mnie traktować dobrze, ponieważ jestem niewinna i Włochy się za mną wstawiają. "Za co mnie więc w ogóle trzymają?" - zapytałam. Binz jakby się zawahała, potem dodała innym głosem: "To mi też powiedział. Ona o czymś wie, co żadną miarą na światło dzienne wyjść nie może. Tu już tak jest-dodała-kto za wiele wie, stąd już nie wychodzi"22. Była wiosna, kwiaty kwitły nawet przy bunkrze. Tylko ptaków tam jakby nie było. Raz jeden w czasie spaceru przeleciał nade mną bocian. "... Żem je znał kiedyś..."23 Z obozu doszła mnie w owym czasie wiadomość ważna. Przyjechała Bortnowska, przetrzymawszy zwycięsko straszne przesłuchania oraz ciężką chorobę. Z przerażeniem myślałam, jak ta wątła kobieta przetrzyma jeszcze i obóz. W parę tygodni potem, z końcem maja, powiedziała mi Binz, że po południu będę przesłuchana. Starałam się walczyć z własnym optymizmem, iluzją zmiany na lepsze, ale jednak... Dodały mi jeszcze nadziei ogrodniczki, które właśnie były przy pracy i twierdziły, że rok temu czy dwa był wypadek, że więźniarka została zwolniona natychmiast po przesłuchaniu. "Niech pani tylko o nas nie zapomni! Niech pani pozdrowi wszystkich w Krakowie!..." Po południu zaprowadzono mnie do kancelarii bunkra. Tam, ak wszędzie, gdzie byłam dotychczas przesłuchiwana, patrzył na nie ze ściany lodowatym spojrzeniem przez binokle Himmler. Po 22 Pierwsza konkretna wiadomość, że mam zginąć tutaj (K.L.). 21 Z Hymnu Juliusza Słowackiego: "Widziałem lotne w powietrzu bociany długim szeregiem. Żem je znal kiedyś na polskim ugorze Smutno mi, Boże!" 260____________________________________Ravensbruck drugiej stronie wisiał napis: Deine Ehre heisst Treue. Szukałam w pamięci, skąd te słowa znam. Aha, to Kriiger się chwalił tym mottem SS, które dopiero teraz zrozumiałam. Kto wiernie (i ślepo) słucha, już nie potrzebuje honoru. Co za mądry sposób zniewolenia duszy niemieckiej! Po chwili przyszedł podoficer SS i stenografka. Zaczęło się przesłuchanie. Raz jeszcze sprawa Kriigera i profesorów. Miałam wrażenie, że chodzi tylko o stwierdzenie, czy po wielu miesiącach powiem to samo. Ton był bardzo ordynarny i nienawistny. Na zakończenie gestapowiec miał do mnie długi monolog, wypowiedziany głosem więcej niż podniesionym. Oświadczył, że mi pragnie odebrać wszelkie iluzje, w razie gdybym przypuszczała, że spełniłam czyn patriotyczny, oskarżając Kriigera, że moje oskarżenie żadnych konsekwencji nie miało, gdyż jako znanej szowinistce i tak nikt mi nie wierzy itd. Słuchając tych krzyków, bardzo się ucieszyłam, gdyż takie wystąpienie, jak i sam fakt ponownego przesłuchania, przeczyły jego słowom. Wracając do celi, wiedziałam, że "moja sprawa" jest zamknięta i że zapewne mnie wykończą, gdy pęknie "oś" z Włochami, o ile wykonania tego zamiaru znów nie odłożą jakimś cudem. Jedyne, co było osiągalne i do czego należało teraz dążyć wszystkimi siłami, było wydostanie się stąd do obozu, aby być traktowaną na równi z innymi Polkami i skończyć z tym upokarzającym wyróżnieniem. Trudność polegała na tym, że władze widocznie wciąż jeszcze przypuszczały, że nikt w obozie nie wie o mojej obecności w bunkrze. Niemcom nie przeszkadzało, że ten rozkaz trzymania mnie w ukryciu stracił wszelki sens, skoro przez pomyłkę spędziłam już dwa miesiące w obozie i mogłam wobec tego powierzyć tajemnicę śmierci profesorów innym Polkom (jak to oczywiście zrobiłam). Niemcom chodziło zawsze tylko o wykonanie rozkazu, nigdy o jego celowość. Toteż, gdy chodziłam do dentysty, ten musiał specjalnie na mnie czekać o późnych godzinach wieczornych, Mewis prowadziła mnie z bunkra przez plac lagrowy do komendy w ciemnościach nocy, by mnie tylko nikt nie widział. Ja zaś w ciągu dnia dawałam znać przez 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________261 ogrodniczki, że wyjdę wieczorem, tak że Polki "z opaskami", które mogły mieć pretekst do kręcenia się późno po placu, były tam i wolały: "Dobry wieczór, Aldono!" Kontakt z obozem rozwijał się coraz pomyślniej. Binz awansowała, została zastępczynią oberynki24, na co zasługiwała w pełni. Była nad wyraz "pilna"; biła ze wszystkich sił wśród krzyku więźniarek, co było słychać zewsząd, potem przychodziła do mnie, odzywając się uprzejmie i grzecznie, a ja musiałam panować nad sobą, by jej nie uderzyć. Na jej miejsce Mewis objęła dyrekcję bunkra. Na zmianę z nią dyżurowała tam teraz nowa "siła", wysoka, młoda brunetka. Miała duże trudności z czytaniem i pisaniem, wyręczał ją Boguś, który odtąd każdego dnia znał dokładny stan więźniów i wiedział, kto w której celi siedzi. Teraz już nie tylko wiadomości, ale i listy kursowały nieomal swobodnie między celami. Równocześnie przez ogrodniczki czy też praczki, które przychodziły zabierać bieliznę "bunkrową", kwitła korespondencja między bunkrem a obozem. Gdy zaś po bardzo krótkim czasie "cielę", jak nazywaliśmy nową władzę ze względu na wybitnie cielęcy wyraz twarzy, zakochało się nieprzytomnie w Bogusiu, ten ostatni brał jej radio do celi na noc i co drugi dzień rano miał najnowsze wiadomości londyńskie. Był to koniec maja i początek czerwca. W owej chwili nie działo się wiele konkretnego, lecz z wszystkich komunikatów wynikało jedno, że lato 1943 już bez wielkich wydarzeń nie przeminie. Jednego z tych pięknych letnich dni, gdy wyszłam na spacer, Boguś siedział na drabinie i malował kraty w oknach Rumunek. Na samym końcu bunkra dwie cele zamienione były bowiem w jeden pokój i wybito dwa duże okna, aby Rumunki miały "salon". Zauważyłam, że Boguś jest zmieniony i nie odzywa się do mnie. Gdy nie było nikogo, podeszłam i zapytałam wprost, co się stało. Milczenie. Musiałam powtórzyć pytanie, nim otrzymałam odpowiedź zawartą w dwóch tylko słowach: "Sikorski zabity". Szczegółów dowiedziałam się dopiero trochę później. Mówiły one zresztą tak wtedy, jak i dziś, bardzo mało. Zostawała naga rze- 24 Od: Obenn - nadzorczym. 262 Ravensbriick czywistość: zabrakło Przywódcy, którego imię od pierwszej chwili katastrofy wrześniowej prowadziło nas jak drogowskaz poprzez wszystkie walki żołnierskie i męki więzienne. Wiedzieliśmy, że alianci mieli wielkie dla niego uznanie, że wszystkie zobowiązania były zaciągnięte wobec niego osobiście. On był poza wszystkim innym gwarantem tych obietnic wobec własnego narodu. Wiadomo, że każdy człowiek ma swoje małości, że one nieraz rzucają cień na tego, kto stanął na świeczniku. Lecz na to, aby je widzieć, trzeba patrzeć z bliska, a walczący kraj z daleka gloryfikował imię generała Sikorskiego; było ono dla nas symbolem naszej walki o dobra najwyższe człowieka i poręką przyszłego zwycięstwa nad Niemcami. Przyjaźń Anglii dla niego była nam tarczą wobec Sowietów. Jego odejście, bez względu na to, kto był sprawcą tej śmierci, wydawało się nowym, potwornym brzemieniem, które tak samo spadało w tej chwili na Polskę całą, jak druzgotało każdego z samotnych więźniów w izolatkach. Wieczorem przy pacierzu, gdy przyszło po raz pierwszy wymienić wśród poległych tego, który dotąd dowodził żywymi, modlitwa zdawała się urywać, a w jej miejsce tłoczyły się na wargi słowa prawie buntownicze: Czyż nie ma nieszczęścia, Boże, którym nie doświadczasz Polaków? Na drugi dzień rano, jak to też bywa po katastrofach osobistych, miażdżących jakieś życie prywatne, dziwiłam się, że życie zewnętrzne, w tym wypadku życie bunkra ravensbriickskiego, dalej płynie swoim trybem, że nawet zegary nie stanęły, jak gdyby nigdy nic... Już najbliższe tygodnie przyniosły wiele nowego. Najważniejszym zdarzeniem było wylądowanie aliantów na Sycylii25, pierwszy jawny atak na die FestungEuropa26. Z artykułów Goebbelsa można było bardzo wyraźnie wyczytać, że sytuacja Niemiec jest więcej niż poważna, że niepokój o wytrzymałość Włochów wzrasta z każdą chwilą. Koniec wojny zdawał się niedaleki. Dla mnie osobiście wypadki nadchodzące mogły, właściwie musiały, mieć reperkusje zasadnicze. Było rzeczą jasną, że sytuacja moja osobista zmieni się na 25 3 K1943 r. 26 twierdza Europa 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________263 niekorzyść, gdy interwencja domu sabaudzkiego przestanie działać. Logicznie biorąc, jedynym prawdopodobnym rozwiązaniem była egzekucja. Pomimo to zdawało mi się, że trzeba teraz zdecydowanie walczyć o wydostanie się z honorów bunkra do obozu, za którym tak głęboko, tak niewymownie tęskniłam. Za każdym razem, gdy przychodził Suhren, prositam o to coraz natarczywiej, wreszcie zdecydowałam się na jedyną drogę, która mi została, by cel ten osiągnąć, na głodówkę. Wiedziałam, że takie postępowanie ma szansę na powodzenie tylko dopóki nie chcą, abym umarła z głodu, to jest dopóki się liczyć muszą z Włochami. Pewnego dnia, jeszcze w czerwcu, przestałam więc jeść i oświadczyłam Mewis, że nie będę jadła, póki mnie nie puszczą do obozu. Tu powiedzieć muszę, że głodówka jest rzeczą bardzo przykrą tylko przez pierwsze dwa dni, później apetyt jakoś przechodzi, nawet zapach potraw stawianych ciągle przede mną nie robił już takiego wrażenia. Suhren i jego zastępca Schutzhaftlagerfuhrer Brauning przychodzili po parę razy dziennie i namawiali, abym jadła. Ich postępowanie było mi tylko dowodem, że właśnie nie mam jeść, że mogę tą drogą osiągnąć powrót do obozu. Wieczne dyskusje z gestapowcami były męczące, gdyż byłam już trochę osłabiona, ale wiedziałam, że im sprawiam kłopot, i to mi dodawało sił. Ponieważ już nie wstawałam, po prostu by się zbytnio nie męczyć, "goście moi" stawali u stóp mego łóżka i tłumaczyli mi, że głodówka nie jest środkiem walki godnym mnie, że znajduje się w tym samym budynku osoba, której nie znam, młoda Francuzka, która się zachowuje o tyle lepiej, a teraz niebawem będzie zwolniona, że takie zachowanie jak moje żadnego wrażenia na władzach nie robi itd. Podczas tych niezbyt interesujących przemówień rzucali od czasu do czasu zabawnie zirytowane spojrzenie na miedziany krzyżyk z Asyżu, który wisiał nad moją głową, ale nigdy nic na ten temat nie powiedzieli. Ja ciągle powtarzałam to samo, że albo, skoro nikt nigdy żadnych zarzutów przeciwko mnie nie sformułował, powinnam być wreszcie zwolniona, albo, jeśli mnie tu trzymają za to tylko, że jestem Polką, co jest oczywiście największym dla mnie zaszczytem, powinnam być traktowana na równi z innymi Polkami, gdyż jestem przecież 264 Rayensbrlick Untermensch, któremu się żadne wyróżnienie nie należy. Obaj Niemcy byli dość głupi, aby mi dać odczuć, iż zarówno powiedzenie, że obóz koncentracyjny jest dla mnie zaszczytem, jak i przypominanie im, że jestem Untermensch, jest dla nich nieprzyjemne. Wreszcie poszli. Piątego dnia zjawił się Suhren i oświadczył, że na podstawie telefonu, który miał w mojej sprawie z Berlina, przychodzi mi powiedzieć, że daje mi słowo honoru jako oficer SS, "do której przecież, gdyby nie dotrzymał słowa, nie mógłby należeć", iż w ciągu dwóch tygodni od dnia dzisiejszego sprawa moja będzie zdecydowana. Zapytał, czy wobec tej wiążącej obietnicy będę jadła. Zgodziłam się na przerwanie głodówki. Wróciłam bardzo szybko do sił i czekałam cierpliwie. Przychodził wówczas od czasu do czasu nowy lekarz naczelny SS, który po bardzo pobieżnym badaniu wdawał się nieraz w rozmowę. Raz mi powiedział, że nie rozumie, jak może tak silnie akcentować swą polskość osoba, która jest nie tylko z matki-Niemki, ale jeszcze ma i wygląd tak wybitnie germański. Zdębiałam. Tego mi jeszcze nikt nigdy nie powiedział. Odparłam, że jeśli chodzi o mój wygląd, to mam stanowczo rysy niearyjskie, skoro jestem wybitnie podobna do prababki Węgierki, jeśli zaś chodzi o "rasowość" mego pochodzenia, to jestem kundlem europejskim ze względu na ilość narodów, od których pochodzę i które mu wyliczyłam. Pożegnał się szybko i już więcej o rasie nie mówił. Przy sposobności Christiane powiedziałam ostrożnie, aby nie wzbudzać w niej zbytnich nadziei, co mi komendant mówił o jej bliskim zwolnieniu. W parę dni potem otrzymała rozkaz spakowania się, gdyż będzie po południu zwolniona i wyjedzie do Paryża, do matki. Podałam jej adres mego brata z prośbą o skontaktowanie się z nim, gdy tylko to będzie możliwe. Ostatni raz stałam pod jej oknem. Pożegnałyśmy się. Nigdy jej nie zapomnę, że w tej chwili szczęścia znalazło się w jej sercu miejsce na żal za mną. W godzinę potem słyszałam otwieranie i zamykanie drzwi celi i jej szybkie, lekkie kroki na korytarzu obok innych ciężkich kroków niemieckich. Wtem zatrzasnęła się bramka bunkra. Poczułam się wówczas paskudnie sama i zarazem miałam niesmak wobec siebie za to uczucie egoistyczne, 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________265 jakie mnie ogarnęło w chwili zwolnienia przyjaciółki, która mi się stalą bardzo droga i którą spotkało szczęście największe27. Tymczasem zbliżał się dzień wyznaczony. Zdawało się, że w ciągu tych długich dwóch tygodni przemyślałam wszystkie możliwości, wszystkie ewentualne pociągnięcia w mojej sprawie. Pomyliłam się, jednego nie wzięłam w rachubę, jedna rzecz mi do głowy nie przyszła i tę właśnie wybrał Suhren. Nadszedł dzień krytyczny, minęło przedpołudnie - nic. Po obiedzie wyszłam na spacer, czekałam do wieczora - nic, dzień przeminął, jak tyle innych przeminęło przed nim i po nim, Suhren się w ogóle nie pokazał. Zawsze mi się zdawało, że jest głupi, tego dnia mnie przekonał, że jest mądrzejszy od głupiej więźniarki, która myślała, że słowo oficerskie go obowiązuje. Wypadki na świecie toczyły się szybko. W parę dni potem, rano, w bardzo słoneczny, letni dzień, ktoś zastukał w moje drzwi. Równocześnie przyciszony, ale jakby bez tchu głos Bogusia wyszeptał: "Mussolini »zasadzony«28, z Włochami koniec!" Rzuciłam się do drzwi i słuchałam. Boguś już był przy drzwiach sąsiednich, u czeskiego SS-mana "Kubusia", z którym się nieraz spotykałam na spacerze. W parę sekund później już tenże Kubuś walił pięściami w moją ścianę, widać już roznosiło i jego, choć miał trupią czaszkę na czapce. Teraz chyba koniec wojny jest kwestią tygodni, najwyżej jeszcze kilku nielicznych miesięcy... Na drugi dzień stwierdziliśmy, że brakuje naszych prorokiń, a Boguś powiedział, że je zabrano w nocy. Było to więcej niż podejrzane, toteż ucieszyliśmy się szczerze, gdy następnego dnia obie babcie znów były na miejscu. Każdemu z nas na ucho opowiedziały, że były w Berlinie, gdzie zażądano od nich, by powiedziały, co się stało z Mussolinim. Gdy zaś zapytałam o ich odpowiedź, żachnęły się obie i oświadczyły, że bez żadnych danych, "z powietrza", i jasnowidząca nic poradzić nie może. 27 Pani Christiane Mabire nie została wówczas zwolniona, tylko przewieziona do Tyrolu i tam więziona do maja 1945 r. Zawiadomiła mnie o tym po wojnie (K.L.). 28 Germanizm śląski, tłumaczenie z niemieckiego obgesetzt (K.L.). 266 Ravensbriłck W tym czasie opuściły nas Rumunki, a ja zostałam przeniesiona do ich "apartamentów", tj. na sam koniec budynku, odgrodzony przepierzeniem. Miałam teraz duże stosunkowo możliwości poruszania się po kawałku korytarza i po schodach wewnętrznych. Mieszkałam w pokoju zrobionym z dwóch cel, o dwóch dużych oknach. Sam Boguś, wedle własnego gustu wymalował ten pokój na bardzo niebiesko z bogatą ornamentacją, kaloryfer był zielony, meble zaś obite materią malinową, jak niegdyś u Kriigera. Nawet u Niemców nie przypuszczałam, aby takie zestawienie barw było możliwe, przyznaję jednak, że zwiększona swoboda ruchu i przede wszystkim dostęp świeżego powietrza działały na mnie bardzo odprężające. W tym czasie naloty i bombardowania zaczęły się powtarzać coraz częściej i przybierać na intensywności. Nieraz w nocy o spaniu mowy być nie mogło. Wówczas widziało się przez okno spadające pociski i ogromną łunę na niebie. Wszyscy twierdzili z całą pewnością, że tam właśnie jest Berlin... U nas też było wówczas ofiar sporo. Pamiętam dzień śliczny, słoneczny, w którym szczególnie długo dymiło krematorium. Wiedziałam, że w przeddzień odbyła się znów egzekucja Polek i że wtedy też odeszła z nimi moja studentka lwowska, która mnie tu niegdyś witała. Mniej więcej w tym czasie, 15 sierpnia, kazano mi z szybkością gwałtowną zabrać dobytek i wrócić do dawnej celi. Na spacerze dowiedziałam się od Bogusia, że do bunkra przyprowadzono około 10 "królików", że aufzejerki SS latają tam i sam. Przez jeden czy dwa dni nie było spaceru ani Boguś nie pojawiał się w ogrodzie. Gdy znów wyszłam, dowiedziałam się, że "króliki" operowano w bunkrze. Tego samego dnia już miałam z nimi kontakt. Jedna z nich tym razem nie była operowana. Urszula, która je pielęgnowała, już czekała na mnie przy oknie. Otóż trzy dni temu, gdy wezwano znów, nie wiem po raz który, "króliki" do operacji, po raz pierwszy stawiły opór, uciekły i kryły się przy apelu. Wreszcie przy pomocy dużej mobilizacji aufzejerek, SS-manów, psów itd. wzięto je siłą i zaprowadzono do bunkra. Wówczas Suhren im oświadczył, że karą za to, że śmiały stawić opór, będzie operacja nie w rewirze, jak dotąd, lecz w bunkrze. I wówczas ten duży, barwnie wymalowa- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________267 ny pokój był świadkiem pięciu operacji (resztę dziewcząt wypuszczono z powrotem do obozu). Potem chore leżały w sąsiednich celach i męczyły się w bólach i gorączce. Po paru dniach ich stan się poprawił o tyle, że widać było, iż tym razem śmiertelnych wypadków nie będzie, i zaczęła się długa, ciężka, wielomiesięczna rekonwalescencja, nieraz z nawrotami gorączki. Nic dla nich zrobić nie mogłam, poza podawaniem im wiadomości z obozu i z gazet oraz przesyłaniem wierszy wypisanych z pamięci na kartkach, głównie Słowackiego, o co prosiły. Ledwie w parę dni po operacjach jedna z nich, Joanna Szydłowska, mężatka, która miała w kraju 7-letnią dziewczynkę, zaczęła mi się odwdzięczać, przesyłając mi przez Urszulę29 ogromną ilość wierszy, przede wszystkim Norwida. Umiała bowiem wszystkie ważniejsze jego utwory na pamięć. W obozie tymczasem za pomoc udzieloną "królikom" blok 15 został ukarany kilkudniowym obstawieniem psami i SS-manami oraz zamknięciem drzwi, okiennic i pozbawieniem wody, z tym że zostaną wypuszczone, jeśli przeproszą. Nie wyłamała się oczywiście żadna, a gdy wreszcie po paru dniach w upał sierpniowy blok otworzono, mdlały jak muchy, ale osiągnęły wiele, bo sprawa stała się wśród kobiet wszystkich narodowości w obozie bardzo głośna. Od tego czasu już dalszych operacji "króliczych" nie było. Pewnego dnia, z początkiem września, powiedziała mi Ula, że wracają do obozu. Był u nich Suhren i słyszała, jak mówił do kogoś z otoczenia, iż cela ta musi natychmiast być zajęta przeze mnie, z powodu zapowiedzianej wizyty z Berlina. Rzeczywiście, znalazłam się na drugi dzień znów w oddzielonej części budynku. Chodziłam po celach, pełnych atmosfery cierpienia, gdzie wczoraj jeszcze leżały nasze dziewczęta. Na świecie Niemcy przegrywali na całej linii, cofali się w Rosji, a Włochy się waliły. O ile chodzi o mnie osobiście, to sobie dobrze 29 Prawdopodobnie chodzi o Urszulę Wińska. Joanna Szydłowska wspominała: "Niewiele osób wiedziało, że K. Lanckorońska, która jako Sonderhafthng przebywała wtedy w bunkrze, przysyłała nam na sznurku grypsy z wierszami Słowackiego i Mickiewicza, a także słowa otuchy i pokrzepienia". (U. Wińska, Zwyciężyły wartości. Wspomnienia 2 Ravensbruck, Gdańsk 1985, s. 135.) 268 Ravensbruck zdawałam z tego sprawę, że moje szansę pozostania przy życiu malały z dnia na dzień. Powiedziałam raz o tym Bogusiowi, prosząc go, aby uwiadomił Polki w obozie, gdy mnie zabiorą. Boguś głęboko się tą możliwością przejął i na drugi dzień wystąpił z propozycją konkretną. Planował ni mniej, ni więcej, tylko wspólną ucieczkę! Żachnęłam się, starałam się mu wybić to szaleństwo z głowy. Boguś zaś tłumaczył, że przedsięwzięcie to niewykonalne nie jest, że musi być przeprowadzone w czasie nalotu, gdy prąd elektryczny idący przez druty nad murem jest wyłączony. Trzeba by wyjść oknem po uprzednim przepiłowaniu krat i dostać się na mur, potem już wszystko pójdzie. Mnie się zdawało, że wtedy dopiero zaczęłyby się trudności spowodowane brakiem dokumentów. Ale Boguś w to nie wierzył, bo twierdził, że dwóch osób mówiących płynnie po niemiecku nikt w okresie nalotów o nic pytać nie będzie. O ile z początku o tym wszystkim słuchać nie chciałam, o tyle codzienne perswazje tego poczciwego i sprytnego chłopca robiły swoje. Powoli zaczynałam się przyzwyczajać do tej nadziei i przygotowywać się do drogi. Myślą o wolności łatwiej jest więźniowi upić się niż alkoholem. W jednej z dostępnych mi cel był skład bardzo wąskich, długich dywaników korytarzowych. Jako nowoczesna (i to 45-letnia!) Julia projektowałam zeszyć z nich drabinę ruchomą, którą będzie się można dostać na mur. Wśród tego wszystkiego Boguś w towarzystwie SS-mana wyjechał gdzieś na dwa dni po zakup farb. Wrócił bardzo przygnębiony i dopiero na drugi dzień się przyznał, że w ciągu trzech godzin podróży wylegitymowano ich cztery razy. Ucieczka więc była wprost niemożliwością. Teraz dopiero, gdy plan ten przestał istnieć, zdałam sobie sprawę, ile w niego, pomimo wszystko, włożyłam nadziei. Zrozumiałam wówczas, że wyjścia dla mnie nie ma, i wstąpiły we mnie ten spokój i odprężenie, które daje bliskość śmierci. Gdy w tym nastroju spacerowałam w ciepły jesienny dzień, zdarzyła się rzecz niebywała. "Frau Lange" została ze spaceru wywołana do kancelarii bunkra. Zmiana nazwiska z zachowaniem pierwszej sylaby prawdziwego nazwiska, była dotychczas dowodem, że więzień idzie na śmierć. Przypuszczałam, że już po mnie przy- 9stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________269 szli, widok stojącego tam SS-manna utwierdził mnie w tym mniemaniu. Stanęłam więc przed nim i czekałam. On zaś wskazał na stół, na którym leżała spora paczka i przy niej karteczka. "Proszę podpisać, że pani otrzymała paczkę z duńskiego Czerwonego Krzyża. Musi być podpis własnoręczny na spisie rzeczy. Ale kiełbasy tu wymienionej w paczce już nie ma, była świetna". Stałam jak wryta; trwało chwilę, zanim zdołałam się wewnętrznie przestawić z bezpośredniego wrażenia idącej ku mnie śmierci na problem skradzionej kiełbasy. W parę dni później oświadczył mi Suhren, że odwiedzi mnie jutro zapowiedziany od dawna doktor Tomson z Berlina, następca Daumlinga. Nazajutrz odbyła się rozmowa, długa tym razem, która zaś, tak samo jak wszystkie poprzednie, nie dała żadnych rezultatów. Po raz nie wiem który upomniałam się o przesłuchanie. Skarżyłam się, że choć wysłałam na ręce komendanta pismo do Him-mlera, żądając przesłuchania, otrzymałam w odpowiedzi - pomidory! (Od dłuższego czasu bowiem przynoszono mi codziennie pomidory, oświadczając, że dzieje się to na rozkaz osobisty Him-mlera). Tomson starał się odpowiadać, nie dając żadnych konkretów. Twierdził, że tak niedawno objął nowe stanowisko, iż nie wie, za co tu w ogóle jestem, otrzymał tylko rozkaz zasięgnięcia informacji o mnie. Nawet jeśli nie ma przeciwko mnie żadnych zarzutów, to chyba rozumiem, że nie można mnie żadną miarą odesłać między Polaków w obecnej chwili politycznej. "Że nam się nieświet-nie na froncie wiedzie, o tym chyba pani wie sama". Zażądałam wobec tego kategorycznie odesłania mnie do obozu, o co obiecał zapytać i przysłać w tej sprawie odpowiedź. Wreszcie poszedł. Zaczęło się znów czekanie, urozmaicone tym razem przybyciem nowej koleżanki. Była nią osławiona Gerda Querenheim, postrach rewiru, zaciekła nieprzyjaciółka Polek. Dostała się do bunkra za to, że zaszła w ciążę jako kochanka lekarza, doktora Rosenthala. Była z zawodu pielęgniarką, nosiła czerwony trójkąt, za co zaś pierwotnie została zesłana do Ravensbriick - nie wiem. Wiedziałam natomiast, że Gerda zna wszystkie tajemnice rewiru; jeszcze gdy byłam 270 Ravensbruck w obozie, mówiono mi, że to ona dusi niemowlęta i wrzuca je do pieca centralnego ogrzewania - postanowiłam więc wejść z nią w kontakt. Udało mi się to bez najmniejszego wysiłku, ponieważ miałam paczki z prowiantem. Gerda na sam widok jedzenia serdecznie mnie polubiła i opowiadała absolutnie wszystko, co wiedziała. Istotnej tajemnicy operacji "króliczych", zdaje się, nie znała i ona, mówiła tylko, że najczęściej chodzi o cztery typy zabiegów: o operacje kostne septyczne i aseptyczne oraz o takie same dwa rodzaje operacji muskułów. Zabiegi dokonane na siedmiu "królikach", które umarły, należały głównie do innych rodzajów operacji. Chodziło tam przede wszystkim o wyjęcie kości dla ciężko rannych Niemców oraz o eksperymenty z bombami gazowymi. Zapytałam, do której grupy należało sześć "królików" zastrzelonych po wyzdrowieniu przy egzekucjach polskich więźniarek politycznych i otrzymałam odpowiedź, że chodziło o operacje "normalne". Przy tej sposobności opowiadała mi Gerda, że Rosenthal zawsze musiał być z urzędu obecny przy egzekucjach, że nie było wypadku, aby Polka w tej chwili okazała najmniejszy lęk lub nie umierała z okrzykiem "Niech żyje Polska!" W rozmowach ze mną i w obliczu prowiantów Gerda oczywiście była wielką admiratorką Polek. Mnie osobiście też obsypywała komplementami, mówiąc, że tylko wobec mnie może sobie pozwolić na tak wielką szczerość. Raz ją zapytałam, co się dzieje z dziećmi, które się rodzą w obozie. Odpowiedziała z całym spokojem, że to jest temat przykry, lecz skoro, wedle prawa niemieckiego, do niedawna żadne dziecko w obozie koncentracyjnym urodzić się nie mogło, trzeba było pozbawiać je życia przed lub bezpośrednio po normalnym urodzeniu. Ponieważ prawo zostało ostatnio zmienione, nieprzyjemna robota usuwania dzieci względnie ich ciałek obecnie odpada. Wówczas postanowiłam wykorzystać wiadomości zdobyte od tej, w obejściu ze mną tak łagodnej i dobrze wychowanej Niemki i przekazać je gdzie należy. W owych dniach wystąpił Boguś z projektem nowym. Wysyłali go teraz codziennie w pobliże Ravensbriick w celu wykonywania ja- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________271 kichś robót malarskich. Ponieważ potrafił sobie zdobyć jakiś pseu-dopapier, który wyciągnął z szuflady pod nieobecność "cielęcia" i wpisał tani fikcyjne nazwisko, chce uciec do Polski i zawiadomić o wszystkim, co się tutaj dzieje. Rzecz wydawała się ważna, szczególnie wobec faktu, że wokoło obozu wybudowano ostatnio 14 bunkrów z karabinami maszynowymi skierowanymi na obóz. Wyglądało na to, że nikt z nas nie miał wyjść żywcem przy końcu, który się nieubłaganie zbliżał. Zdecydowałam się wówczas spisać meldunek na chustce do nosa, którą chłopak wszył w kurtkę i dałam mu kontakt do Krakowa. Wytłumaczyłam Mewis, że jakaś poprawka malarska w mojej celi jest nieodzowna, że wymaga tego Ordnung, skutkiem tego natychmiast przysłała mi Bogusia. Gdy przyszedł, młodziutka jego twarz zdradzała wielkie wzruszenie. Wiedział, na co przychodzi. Po chwili przyciszonym, ale mocnym głosem powtarzał za mną słowa naszej przysięgi, trzymając palce na maleńkim moim krzyżyku z wiszącym nań Chrystusem. Jakże dziwnie ta nasza rota brzmiała w murach ravensbriickskiego bunkra! W dwa dni potem Ramdohr kazał zaaresztować Bogusia, który zdołał mi przez okno celi szepnąć, żebym była spokojna, gdyż chusteczkę spalił, a o przysiędze pamięta. "Cielę" zostało wówczas usunięte z bunkra. Wtedy zrozumiałam, że jeśli chcę przesłać Dowódcy meldunek, muszę tego dokonać o własnych siłach. Wykropkowałam więc starym sposobem w słowniku polsko-łacińskim, który niegdyś j uż w takiej intencji sprowadziłam, bo miał bardzo drobny druk, meldunek na 180 słów, głównie o "królikach" i o egzekucjach, o postawie Polek w obozie, jak i o owych nowo wybudowanych 14 bunkrach30. Trzeba się było z robotą spieszyć, gdyż pewnego dnia powiedziała mi Mewis, że ma wrażenie, iż niezadługo spełni się moje życzenie i znajdę się wreszcie w obozie. Wówczas też robiłam usilne starania o to, aby na własne oczy zobaczyć narzędzia tortur stosowanych w bunkrze. Było to zadanie niełatwe, ponieważ pomieszczenia, 30 Meldunek K. Lanckorońskiej dotarł do gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego w listopadzie 1943 r. 272 Ravensbriick w których się znajdowały, pozostawały bardzo szczelnie zamknięte, gdy narzędzia nie były w użyciu. Jeszcze koleżanki w obozie i później Gerda i Boguś opisali mi trzy aparaty. W pierwszym pokoju miał stać kozioł do bicia, w drugim "trumna" z zamykającymi się wentylacjami oraz "wilcze pazury", coś w rodzaju metalowych kłów, wbijających się w ciało więźnia. Niestety udało mi się tylko raz, wychodząc na spacer, zauważyć, że drzwi do wiadomej komory były uchylone. Gdy po chwili aufzejerka wyszła do obozu, wpadłam z powrotem do bunkra i weszłam do komory. Stał tam drewniany kozioł z czymś w rodzaju siodła i z rzemieniami tak ułożonymi, że było widoczne, iż ciała są przymocowywane w poprzek siodła. Przypatrywałam się temu aparatowi zbyt długo i dokładnie, tak że nie byłam w drugim pokoju, nie widziałam ani "trumny", ani "wilczych pazurów", tj. właśnie narzędzi, będących do wyłącznej dyspozycji Ramdohra przy przesłuchaniach. (Kozioł bowiem był też używany jako normalna kara obozowa, gdyż nieraz wyraźnie było słychać rytmiczne uderzenia i jęki). Musiałam uciekać, bo usłyszałam kroki wracającej "władzy". Z obozem miałam wówczas kontakt bardzo dobry i nawet bezpośredni. Gdy nikogo nie było, szłam do dużego okna, w końcu "mego" korytarza, które było szczelnie zasłonięte. Wieczorem, po apelu, Polki tam spacerowały i wołały jakby jedna drugą z daleka: "Aldono!" Wówczas stukałam do okna i rozpoczynałyśmy rozmowy. Ponieważ parę razy przez praczki wysyłałam "pogadanki" z historii czy historii kultury, dziewczęta przychodziły potem pod okno i zadawały pytania. Obóz, w którym było tyle dziewcząt, które można było uczyć, wydawał mi się wówczas rajem, a tęsknota moja za nimi wzrastała z każdym dniem. Gdy nadal władze na mój temat milczały, postanowiłam rozpocząć powtórną głodówkę, która tym razem trwała tydzień. Przynoszono mi codziennie coraz lepsze potrawy i stawiano na stole. Siódmego dnia przyjechał znów jakiś SS z Berlina. Powiedziała mi o tym bibelka, którą przysłano rano do sprzątania mojej celi fur hohen Besuch31. Zamiatała namiętnie i zarazem równie namiętnie nawra- 31 dla ważnego gościa 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________273 cała mnie po raz nie wiem który na "prawdziwą wiarę", obiecując mi zupełnie już bliski sąd i szczęśliwość jeszcze tu na ziemi. Najważniejsze zawsze było, abym nareszcie porzuciła przynależność do tego, "co jest najgorsze", do katolicyzmu. Byłam zmęczona głodówką, leżałam więc spokojnie tym razem i nie odpowiadałam. "Tak mi ciebie żal - ciągnęła dalej, ścierając kurz, apostołka - tak samo, jak mojego męża. On też jest dobry, ale nie chce uwierzyć, jest więc potępiony, tak jak ty. Oboje pójdziecie do piekła, a jest was naprawdę szkoda". Dalszy ciąg tych miłych obietnic przerwał Suhren, który przyszedł powiedzieć, że przyjdzie po południu z szefem kancelarii Him-mlera. Przyszli rzeczywiście. "Gość" był w długiej, nowiutkiej kurtce skórzanej, takiej samej, jakie nosili we Lwowie enkawudyści. Stanął przede mną, by mi uroczyście oświadczyć, że Reichsfuhrer der SS przystał na moje przejście do obozu, z tym, że będę nadal otrzymywać jedzenie SS32. Gdy się na to ostatnie nie zgodziłam, powtórzył, widocznie licząc na to, że na mnie to powinno zrobić wrażenie, że Reichsfuhrerowi bardzo na tym, jak i w ogóle na moim zdrowiu, zależy. Z patosem godnym lepszej sprawy musiałam mu odpowiedzieć, że mi wystarczy jedzenie, które od tylu lat jedzą inne kobiety. Odwrócił się zirytowany i - zdębiał. Zobaczył bowiem stół zastawiony licznymi potrawami. Mein Gott! was ist das?P Trudno mi było powstrzymać się od śmiechu, gdy Suhren osłupiałemu gestapowcowi tłumaczył powody tej dziwnej wystawy kulinarnej. Z tej całej wizyty zrozumiałam jedno, że mnie na razie nie wykończą i że wygląda na to, jak gdyby działała znów na moją korzyść jakaś interwencja zagraniczna. 32 K. Lanckorońska dowiedziała się po wojnie, że w jej sprawie kilkakrotnie interweniował prezes Międzynarodowego Czerwonego Krzyża: "w r. 1943 Himmler kazał powiedzieć, że wobec powagi mojej sprawy oraz mojej prowokującej, szowinistycznej postawy prosi, aby do tej sprawy już nie wracać. Taką samą odpowiedź otrzymali moi krewni włoscy od Ribbentropa". ("Kopia. Meldunek sprawozdawczy Karoliny Lancko-rońskiej o powodach jej pozostania w więzieniu niemieckim w 1942 r." Archiwum PAU w Krakowie.) 33 O Boże! A cóż to jest?! 274 Ravensbriick W parę dni potem pakowałam książki, trochę angielskich, autorów łacińskich i słownik, by je odesłać do kraju. Nikt oczywiście nie zauważył, że nie były adresowane tani, skąd przyszły, tylko do Wisi Horodyskiej, tej samej, która otr2ymała niegdyś Literaturę grecką. Równocześnie wystosowałam do niej list, przepraszając, że tak długo zatrzymałam jej słownik łaciński, choć wiem, jak bardzo jest jej potrzebny do studiów. Paczka poszła do osobistej cenzury komendanta. Na ostatnim spacerze pożegnałam się z Bogusiem, który tego samego dnia odchodził z powrotem do obozu męskiego. Na drugi dzień rano, gdy po raz ostatni wchodziłam do łazienki, stała tam główna bibelka bunkra, Regina. Była to dziwna niewiasta, która nigdy się nikomu nie zwierzała, była zawsze cicha i pogodna, tylko nie zawsze potrafiła opanować wyraz swoich oczu, w których nieraz widniał jakby odblask potworności tego, co ta kobieta widziała i co nigdy już nie zdołało zniknąć z jej świadomości. Dziś po raz pierwszy uśmiechnęła się do mnie, gdy ją mijałam, wchodząc do łazienki. "Frau Lange wchodzi, a za chwilę wyjdzie Lanckorońska" - powiedziała prawie głośno. W godzinę potem byłam w obozie. Z głęboką wdzięcznością zawsze wspominać będę serdeczność, z którą zostałam przyjęta. Z wielką radością przyszyłam sobie znów numer i trójkąt do pasiaka i odetchnęłam głęboko. Pozbyłam się wreszcie nie tylko owego tak bardzo przykrego i upokarzającego wyróżnienia, lecz pozbyłam się i samej siebie; przestałam być samej sobie ciężarem i centrum własnego zainteresowania w życiu codziennym, do czego zmusza izolatka. Poczułam wówczas wyraźnie, do jakiego stopnia człowiek jest dzoónpolitikon^, byłam po prostu szczęśliwa, że jestem w obozie. Rano, o czwartej, gdyż grupą hdftlingów maszerowałam po kawę, choć było ciemno i zimno, przechodząc koło bunkra, dziękowałam Panu Bogu, że mnie tam nie ma. Byłam wówczas przydzielona jako sztubowa do bloku Czerwonej Armii. Mieściło się w bloku mniej więcej 500 kobiet, przeważnie młodych, w ogromnej większości bardzo silnych i zdrowych, które zostały wzięte do niewoli na froncie rosyjskim. Zajmowały 1 istota społeczna 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________275 one w obozie miejsce jakby oddzielne, sytuacja ich była pod niejednym względem odmienna od sytuacji innych więźniarek. Przede wszystkim były otoczone szczególnymi względami ze strony wszystkich grup narodowościowych w obozie, z wyjątkiem Polek. To hołdowanie tym nieraz dość dzikim dziewczętom ze strony wszystkich nieomal hdftlingów, wśród których przodowały Czeszki, było dla mnie pierwszą oznaką, jak dalece już wówczas, jesienią 1943, obóz był skomunizowany. "Sowietki" te hołdy i prezenty przyjmowały, dla innych grup się nie wysilały, między sobą tylko były nad wyraz solidarne. Do Polek odnosiły się z ukrytą niechęcią, która w wyjątkowych wypadkach otwarcie się objawiała. Zwykle czuło się tylko bezgraniczną dzikość i obcość tych dziewcząt, których najsilniejszym znamieniem była nieufność. Ta nieufność wcale nie ograniczała się tylko do Polek, odnosiła się do wszystkich więźniarek w ogóle, przy dłuższym zaś współżyciu widziało się jasno, że panuje ona przede wszystkim między nimi. Jeśli przypadkiem się zdarzyło, że któraś z Sowietek była sama z jedną z nas, polskich sztubowych, to bywała nieraz prosta, a nawet prawie szczera. W chwili, gdy zbliżała się w czasie rozmowy druga, ton natychmiast się zmieniał, uśmiech znikał z twarzy, a spojrzeniom spode łba towarzyszyły odpowiedzi krótkie, wymijające lub wręcz niegrzeczne. Gdy zeszły się trzy, już stanowiły tłum i potrafiły w tej samej chwili zatracić wszelką indywidualność. Nie różniły się wówczas niczym jedna od drugiej, stawały się nieomal fizycznie podobne do siebie, a reakcje ich były identyczne z reakcjami przodowniczki. W każdej bowiem rozmowie z kimkolwiek, bez względu na to, czy chodziło o rzecz błahą czy ważną, czy istniała w tej chwili między nimi a daną osobą harmonia czy konflikt, miały zawsze przywódcę, który sam jeden mówił za nie, którego słuchały i za którym szły zupełnie bezapelacyjnie. Miało się nieraz wrażenie, że się wewnętrznie z nim nie zgadzają, ale że trzyma je w karbach jakiś żelazny przymus, jakiś bezmierny strach. Raz zauważyłam, że grupka ich nad czymś radzi, przy czym od czasu do czasu zerkają w moją stronę. Po chwili jedna się odczepiła i zbliżyła do mnie. Krzątając się koło stołu, który właśnie myłam, zapytała jak- 276 Ravensbriick by od niechcenia: "Pani Karło, wy religiozna}"^ Pytanie mnie zaskoczyło, bałam się, że prosta odpowiedź pozytywna nic nie da, nie wskaże drogi. "Tak, jestem wierząca, nie zawsze nią byłam, ale teraz już nią jestem od wielu lat i jestem bardzo szczęśliwa". -"Coś tam macie pod suknią na sznureczku" - i wskazała na moją szyję. Wyciągnęłam malutki krzyżyk z postacią Chrystusa. Popatrzyła uważnie. "A to wasz Bóg?" - zapytała. "Nie, to tylko jego obraz". - "A jak nie Bóg, to po co nosicie na sobie?" - "Przecież wiesz, że nas tu prawdopodobnie wszystkie zabiją". - "Tak jest" -powiedziała po prostu z godnością. "Widzisz, jak będę umierać, będę to trzymać w ręku i na to patrzeć". Podczas gdy mówiłam, zbliżyły się i tamte, które przedtem interlokutorkę wysłały, stanęły za nią i słuchały. Wreszcie ona odezwała się do mnie prawie szeptem: "Życie musi być łatwiejsze z tym niż bez tego". Wtem się lekko wzdrygnęła, bo teraz dopiero zauważyła, że towarzyszki stały tuż za nią; odwracając się, popatrzyła na nie spode łba i uciekła prędko. Tamte też się rozeszły, udając, że nie słyszały tych słów, tak bardzo niewłaściwych... Innym razem musiałam wieczorem pójść do rewiru po jedną z nich, "lekarkę", a raczej felczerkę, by ją przyprowadzić na blok, miała bowiem w godzinę później wyjechać do innego obozu czy fabryki. Gdy dziewczynie zakomunikowałam, o co chodzi, widać było, że ją ten samotny wyjazd dużo kosztuje, ale zacisnęła zęby i bez słowa poszła ze mną. Brnęłyśmy przez obóz w ciemnościach absolutnych. Nagle coś mnie zatrzymało, dwa mocne ramiona mnie objęły i płaska twarz mojej towarzyszki przylepiła się do mojej; całowała mnie mocno i głośno kilkakrotnie w oba policzki. Byłam tak zdziwiona, że w pierwszej chwili nie zareagowałam w ogóle. Wtem dziewczyna zaczęła mówić do mnie szeptem: "Pani Karło, może się już nigdy nie zobaczymy, ale ja was nie zapomnę, bo was poznałam, jesteście człowiekiem". Dwa razy jeszcze powtórzyła: "Wy czeło-wiek". "Chciałabym wam powiedzieć dużo, bardzo dużo, ale... to 5 Mówiłyśmy językiem obozowym, straszną mieszaniną polsko-ukraińsko-żydow- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________277 niemożliwe, nie mogę. U nas jest zupełnie inaczej, niż wy myślicie, nie jest tak, jak się opowiada, jest całkiem, całkiem inaczej... ale mówić nie można". Była bardzo podniecona, uściskałam ją, głaskałam, bąknęłam parę serdecznych słów i poszłyśmy dalej. Gdyśmy weszły do bloku, była sztywna i ponura jak zwykle -jak one wszystkie - zapakowała swoje manatki, pożegnała się z wszystkimi i ze mną na sali chłodno i oficjalnie - i poszła... Poza Sowietkami miałyśmy na bloku cztery czy pięć bibelek, gdyż od czasu, gdy stawiły opór samemu Himmlerowi, zostały karnie rozbite i grupkami przydzielone do innych bloków. Wśród nich znajdowały się dwie "obserwantki", które nie uznawały apelu. Trzeba je było wynosić i kłaść w pierwszym rzędzie, gdzie leżały bez ruchu z zamkniętymi oczami, a po apelu znów niosło się je do bloku. Raz pamiętam, nie wytrzymałam widoku starej kobiety, leżącej godzinami w rozmokłym śniegu. Skądś zdobyłam zydelek i przy pomocy koleżanki posadziłam nań bibelkę, która się natychmiast zsunęła w śnieg. Oczu wprawdzie nie otworzyła, ale gniewnie potrząsała głową w moją stronę. Od tego czasu już ich nie ruszałam, a w czasie mroźnych wieczornych apelów patrzałam, jak gwiazdy niezliczone, najdoskonalszy może dla nas symbol dostrzegalny nieskończonej Mądrości Bożej, szkliły się tak samo nad fanatycznym sekciarstwem egzaltowanych bibelek, jak nad tępym ateizmem dzikich Azjatek. Mnie wówczas nie wiodło się naprawdę źle, gdyż miałam czas na pracę nauczycielską. Dawałam więc lekcje prywatne, tj. uczennice przychodziły pod blok wieczorem, gdy już było ciemno, lub wieczorem spacerowałyśmy razem, podczas gdy im opowiadałam dzieje Rzymu lub tłumaczyłam kulturę średniowiecza. Przede wszystkim zaś "wykładałam" historię renesansu dwa razy w tygodniu u "królików". Chodziłam więc tam regularnie i czerpałam siły z poczucia, że jestem znów choć trochę użyteczna... Kontakt z Polkami dawał bardzo wiele pod niejednym względem. Jedna z pań na przykład podyktowała mi z pamięci całą Wiel- 278 Ravensbruck ką Improwizację. Miałam wrażenie tak wstrząsające, że mi się zdawało, jakbym ją słyszała po raz pierwszy. Wypożyczałam też od czasu do czasu na parę dni jeden z tomów "biblioteki". Były tam przede wszystkim najważniejsze utwory Mickiewicza, które przyjechały jako opakowanie chleba czy cukru w paczkach i pomimo bardzo ścisłych i bardzo częstych rewizji nigdy nie wpadły w ręce wroga. U Polek kwitło też intensywne życie religijne. Niestety, dwukrotne przemycenie do obozu po 50 konsekrowanych hostii, których dostarczył aussenowi ksiądz francuski, odbyło się przed moim wyjściem z bunkra. W niedzielę spotykałyśmy się nieraz na długie rozmowy; Eliza Cetkowska, blokowa, opowiadała o obozie w Stutthofie pod Gdańskiem, gdzie widziała rzeczy, których widok właściwie trudno przeżyć, np. masę mózgową swego znajomego, oficera polskiego, chlapniętą na ścianę. Pracowała tam bardzo ciężko, głównie jako praczka. Raz, sprzątając kancelarię, zobaczyła w leżącej na stole gazecie ilustrowanej na fotografii siebie samą myjącą okna, z podpisem: "Jak Rosjanie traktują swoich więźniów w obozach koncentracyjnych". Lecz były i niedziele pogodniejsze. Halina Chorążyna36 z dużym talentem opisywała życie na swoim bloku, gdzie niedawno, gdy się oburzała na więźniarki, które tworzą osobne grupki żon oficerów i żon podoficerów, jedna z towarzyszek ją pocieszała: "Niech się tam pani Chorążyna za bardzo nie martwi, przecież chorąży to prawie oficer". Nieraz zaś, i to najczęściej, zebrana starszyzna rozmawiała o naszych młodych koleżankach. Martwiłyśmy się nimi głęboko, bo nie mogło już być wątpliwości, że nawet jeśli wyjdą, to tak strasznie długa niewola musi pozostawić na nich głębokie ślady moralne i że te ślady w ogromnej większości będą ujemne. "Cierpienie uszlachetnia" - ale najczęściej wtedy, gdy nie trwa tak bezmiernie długo, gdy nie podkopuje sił duchowych właśnie w latach decydujących. 36 Halina Chorążyna ze Starczewskich, bojowniczka POW, w Ravensbruck przygotowywała dla więźniarek tzw. dziennik mówiony. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________279 Poza tym nie chodziło wcale wyłącznie o problem samego cierpienia, groził przede wszystkim zanik poczucia moralnego. Stosunek do cudzej własności był zupełnie inny niż "na świecie". Tylko zabranie czegoś, co należało do koleżanki, było uważane za występek. Wynoszenie ze szwalni, z warsztatów, przede wszystkim z "kamery" koców, kołder, pierzyn, bielizny, sukien i wszystkiego, co się wynieść dało, kupowanie od koleżanek tych wyniesionych rzeczy za pomocą swoich paczek było uważane za rzecz normalną; jeśli de-biutantka się dziwiła, to się jej mówiło, że głupia, że Niemcy nam więcej zabrali, niż my sobie tu organizujemy (nie mówiło się bowiem "kraść", mówiło się "organizować"). Wyraz ten nie pochodził, zdaje się, od więźniarek, tylko od samych władz, które "organizowały" sobie wszystko na wielką skalę, tak że nie mogły tego kryć przed haftlingami, bojąc się więc donosów, patrzały przez palce i tym samym uprawiały najstraszniejszą demoralizację. Faktem też było, że prawie nie było w obozie więźniarki wolnej od tej, w obliczu śmierci tak przedziwnej, chęci posiadania, a było dużo takich, które potrafiły sobie zebrać całe wyprawy. Zapotrzebowanie przy tym często - aczkolwiek nie zawsze - wzrastało w proporcji odwrotnej do przedwojennego stanu posiadania. Przodowały w tym więźniarki o zapatrywaniach komunistycznych, z Sowietkami na czele, ale i Polki przykładały do tych rzeczy dużą nieraz wagę i to nas strasznie martwiło. Oczywiście i wśród polskich więźniarek politycznych były osoby o różnej wartości moralnej. Sam fakt, że ktoś brał udział w walce o niepodległość nie może być jedynym miernikiem jego wewnętrznego poziomu. Były tam kobiety wspaniałe, zupełnie odpowiedzialne i wyrobione, które na długo przed wojną pracowały ideowo, jak np. szereg nauczycielek czy działaczek społecznych. Z drugiej strony było i wiele takich, którym przez całe dotychczasowe życie nie był dany dostęp do horyzontów szerszych, które się dostały do Ravensbriick za to, że do ich codziennego życia panny ze sklepu czy urzędniczki biurowej wdarła się nagle świadomość idei, droższej nad życie. Kariera bojowa tych kobiet, nieraz bohaterska, trwała czasami bardzo krótko, a one teraz za ten "występek" płaciły bardzo drogo i bardzo 280 Ravensbriick długo. Przyznać trzeba, że większość zaciskała zęby i płaciła bez szemrania, a blask tamtego wspomnienia był im źródłem sił. Była grupa trzecia, najbiedniejsza, tych wziętych mniej lub więcej z przypadku, jak represja w czasie łapanki czy kotła. Były i ofiary nieprzemyślanych młodzieńczych imprez czy gier z ogniem konspiracji. Z zasług przedwojennych czy konspiracyjnych jednak nie zawsze można było wnioskować o postawie danej więźniarki w obozie. Na tę postawę składało się tyle elementów, usposobienie, wyrobienie woli silniejsze czy słabsze, większy czy mniejszy dar koleżeństwa, wytrzymałość fizyczna, odporność nerwowa oraz ponad wszystko hart ducha, który jest łaską bardziej niż zasługą. Szczególnie wielką troską były "króliki". Owych 60 kobiet, głównie młodych dziewcząt, otaczał cały obóz pewnego rodzaju czcią, należną ich cierpieniu. Było to bardzo naturalne i byłoby źle, gdyby było inaczej, ale fakt ten mógł mieć i skutki ujemne. "Króliki", szczególnie niektóre z nich, były oczywiście bardzo rozpieszczone, jak chore dzieci, i mimo woli nasuwało się pytanie, jeśli wyjdą, czy potrafią żyć i pracować pożytecznie, gdy im po pierwszym entuzjastycznym przyjęciu Kraj da do zrozumienia, że nie są bohaterkami, lecz tylko ofiarami narodowymi, a tych ofiar najróżniejszych będą przecież miliony... Jedyne, co dla nich można było robić, to kształcenie ich - i to było naszą pociechą. Uczył je cały szereg pań. Przygotowywano je do matury, która się miała odbyć w obozie, ponieważ wśród więźniarek znajdowała się wystarczająca ilość osób wykwalifikowanych, by stworzyć Komisję na podstawie uprawnień nadanych przez Polskie Ministerstwo Oświaty dla tajnego nauczania w Kraju. Najbardziej popularne były lekcje astronomii pani Peretiatkowicz*. Ona jedna też miała możliwości lekcji pokazowych, bo niebo gwiaździste jest wszędzie, nawet w Ravensbriick. Dziewczęta słuchały z lubością o tajemnicach nauki, która wznosiła myśl ku nieskończoności, odrywając od ludzi i tym samym od Zła. Prawie bezpośrednio po moim powrocie do obozu zostałam wezwana do komendanta. Nie powiem, żeby mi się zrobiło przy- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945 281 jemnie. Minęło zaledwie parę dni od czasu, gdy moje książki poszły do niego do cenzury, najwidoczniej więc jednak ten detektyw znalazł meldunek w słowniku. "Piaski już dla mnie pewne, ale - co gor-sze -wpada i adresatka przesyłki..." Było ciężko. Toteż odetchnęłam z ulgą niewymowną, dopiero gdy się znalazłam w kancelarii obozowej. Stał tam SS-man, a na stole leżały wszystkie moje książki! "Pan Komendant kazał książki po cenzurze wysłać pod wskazany przez panią adres. Ja nie będę sam pakował i adresował. Tu jest papier i sznurek". Nie pamiętam, abym kiedykolwiek z taką gorliwością pakowała i sznurowała paczkę jak wówczas, gdy z obozu koncentracyjnego osobiście wysyłałam meldunek do generała Ko-morowskiego! Była to może jedyna chwila, w której musiałam robić wrażenie bardzo posłusznej i potulnej więźniarki!37 Następne moje spotkanie z władzą miało miejsce 5 grudnia przy apelu wieczornym, gdy zostałam przeniesiona na blok 27 do Francuzek i Żydówek. Blok ten miał opinię najcięższego w obozie. Mówiło się o trudnościach tam nie do pokonania z utrzymaniem dyscypliny i czystości. Z drugiej strony, dotychczasowa blokowa, Ho-lenderka, też dobrą opinią w obozie się nie cieszyła, dlatego nie było wiadomo po czyjej stronie jest wina. Byłam więc w strachu, gdy zbierałam pospiesznie manatki, ale zarazem się i cieszyłam, że odchodzę z bloku sowieckiego i że będę żyła wśród kobiet reprezentujących kulturę, w której kulcie byłam wychowana. Powtarzałam też sobie, że do Francuzek, które się tutaj znalazły, nie można mieć żalu czy urazy za to, co się stało w 1940 roku, ponieważ one samą swą bytnością tutaj dają dowód, że nie należą do kapitulantów. Do Żydówek również, jako do osób szczególnie przez Niemców prześladowanych, odnosiłam się z góry optymistycznie, mając w żywej jeszcze pamięci swoją pracę sanitariuszki wwiezieniu lwowskim. Wpół godziny potem już byłam na bloku, a blokowa przydzieliła mnie do strony żydowskiej, razem z drugą sztubową, wiedenką, "zieloną", wielokrotnie karaną, poczciwą i pra- 37 Łączniczka Jadwiga Horodyska dostała zapalenia oczu, które Bogu dzięki minęło, ale owych 180 słów wykropkowanych odczytała i dostarczyła generałowi Komorow-skiemu, który mi o tym po wojnie powiedział (K.L.). 282 Ravensbriick cowitą, a póki była z nami - bardzo uczciwą. Praca u Żydówek nie była łatwa, szczególnie z powodu niesłychanej nierówności poziomu między więźniarkami. Było tam bardzo mało kobiet z Polski, za to sporo Węgierek, Czeszek, Francuzek, Hiszpanek i bardzo dużo Niemek. Były między nimi hdftlingi mówiące słabo językiem innym niż żargon, w przyzwyczajeniach swoich niesłychanie pierwotne, jednak nieraz delikatne w obcowaniu, były przedwojenne bogaczki, nieprawdopodobnie rozpieszczone, chwalące się swoimi willami na Riwierze i nagrodami w konkursach mód, najtrudniej szew obejściu z powodu komicznych nieraz pretensji. Były też i kobiety o wysokim wykształceniu i wielkiej kulturze, cierpiące niewymownie z powodu otoczenia, z którym nic wspólnego nie miały prócz tego, że je Hitler wszystkie razem wyrzucił poza nawias społeczeństwa. Trudność pracy z Żydówkami polegała na tym, że zorientowały się w lot, iż nie posłużę się jedynym środkiem, którym dysponowała blokowa czy sztubowa, by wymusić posłuszeństwo. Środkiem tym było napisanie meldunku na winnego hdftlinga, który potem bywał karany przez władze. Jeżeli taka "niekaralność" na bloku przybierała większe rozmiary, pociągało to za sobą konsekwencje bardzo ciężkie. Jeśli np. więźniarki widząc, że przymusu nie ma, wychodziły z opóźnieniem na apel, był za to karany cały blok, za dwie lub trzy winne cierpiały więc setki i tak już udręczonych i umęczonych kobiet. Odpowiedzialna nie tylko przed Niemcami, bo to nie było ważne moralnie, ale przede wszystkim przed więźniarkami i przed sobą była blokowa i sztubowe, których pierwszym obowiązkiem było chronić blok przed karami zbiorowymi, tj. przed wielogodzinną stójką lub np. przed kasowaniem obiadu przez pięć niedziel itp. Sztubowa, która nie biła i nie pisała meldunków, miała już tylko jedno wyjście, zmusić koleżanki własnym autorytetem i nieraz własną szorstkością do utrzymania jakiej takiej dyscypliny. Był to wysiłek bardzo duży, ale Żydówki jakoś w końcu słuchały i rozumiały życiową konieczność pewnego porządku w życiu zbiorowym dla możliwego unikania kontaktu z Niemcami. Wśród nich była jedna, której pomocy i sercu bardzo wiele zawdzięczam, pani Wera Strass-ner, żona prezydenta senatu sądu wiedeńskiego, osoba o wielkiej 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________283 osobistej kulturze i wrodzonej delikatności, która objęła funkcję Zimmerdienst, pracowała niestrudzenie nad utrzymaniem porządku, za co oczywiście spotykała ją niewymowna ilość przykrości38. Niektóre Żydówki miały przy sobie dzieci mniejsze i większe. Gwiazda i numer na ramieniu kilkuletniego dziecka wydawały się ogromne i groteskowe na malutkim rękawku. Była wśród nich 4-letnia Stella o dużych, czarnych oczach i bardzo słabym zdrowiu. Matka umarła w rewirze na gruźlicę, pani Strassner zajęła się dzieckiem. Korespondowałyśmy, podpisując Stellę, raz na miesiąc z jej ojcem, który był w Mauthausen, i przechowywałyśmy starannie w paru egzemplarzach adres dziadka małej, który mieszkał w Barcelonie. Trudniejsza okazała się praca z Francuzkami, których i w mojej izbie było sporo. Większość, aczkolwiek wszystkie nosiły czerwony "winkiel", nie miała nic wspólnego z problemami politycznymi. Były to tak zwane travailleuses libres39, w części zawodowe prostytutki, które dobrowolnie pojechały na roboty do Niemiec i tam z powodu jakiegokolwiek przestępstwa były aresztowane. Między nimi a ich rodaczkami z Resistance stosunki były złe. Grupa więźniarek, które się tam znalazły dla Francji, była wówczas jeszcze niewielka. Były wśród nich osoby o wysokim poziomie intelektualnym i moralnym, które starając się o posłuch na bloku, napotykały bardzo bolesny dla nich opór ze strony rodaczek. Ogół odnosił się wrogo do dyscypliny jako takiej, jako do wynalazku niemieckiego, a każdy człowiek, który chciał czy musiał starać się o dyscyplinę i porządek czy czystość, "wysługiwał się Niemcom". Wiele Francuzek bloku 27 odnosiło się też nieprzychylnie do Polek. Dziś wiem, że był to objaw częsty w obozach koncentracyjnych, wówczas głowiłam się nad jego powodami na moim nowym bloku. Świadomość nie zaprzeczonej przez nikogo wyższości i starszeństwa ich kultury intelektualnej przekształciła się u wielu z tych kobiet w jakiś dziwny kompleks Herrenvolk, bardzo trudny do zniesienia dla Polek, szcze- 38 Pani Strassner zginęła później w Belsen (K.L.). 39 robotnice dobrowolne 284 Ravensbriick gólnie po wydarzeniach 1940 roku. Wkrótce zrozumiałam zaś, że właśnie wypadki wojenne silny wpływ wywierały na wiele Francuzek, które uważały, że Polacy są winni wojnie i tym samym temu, że one znalazły się w Ravensbriick. Do tego swego losu odnosiły się zasadniczo inaczej niż my. "Polityczna Polka" już w czasie swej pracy konspiracyjnej dobrze wiedziała, że najprawdopodobniej za tę pracę zapłaci życiem lub przynajmniej więzieniem czy obozem. Toteż o ile skarżyła się czasem na swój los Polka wzięta z przypadku lub z pomyłki, to nie czyniła tego nigdy, absolutnie nigdy, Polka aresztowana za robotę polityczną. U Francuzek było inaczej. Skarżyły się, lamentowały prawie wszystkie i same siebie w ten sposób osłabiały moralnie. Nie zdawały sobie sprawy te kobiety wypieszczone w wielowiekowym dobrobycie i wygodach życia codziennego, że przetrzymać Ravens-briick można tylko, zaciskając zęby i pięści. Gdy im to mówiła jedna spośród nich, Doria Dreyfus, kobieta o niezwykłej mocy ducha i płomiennym umiłowaniu Francji, nazywały ją brutalną. Brutalność była też zarzutem skierowanym przeciwko wielu Polkom. Jednym z powodów było to, że na nieszczęście nasze bardzo wiele Polek miało w obozie funkcje blokowych, sztubowych, kolonek (drużynowych) i - niestety - policjantek. Szczególnie te ostatnie, ale i niektóre inne funkcjonariuszki, nie były bynajmniej wybierane spośród politycznych Polek, niektóre policjantki nawet nie były w ogóle Polkami, tylko Volksdeutsch, a haniebnym zachowaniem swoim, skoro nosiły "P", przynosiły ujmę imieniu polskiemu. Francuzki też zapominały, czy chciały zapomnieć o tym, z jakim entuzjazmem zostały przez Polki przyjęte, gdy zjechały do Ra-vensbriick, jak Polki zawsze dzieliły się z nimi paczkami (Francuzki bowiem otrzymywały paczki nieliczne i skromne), jak przede wszystkim Polki z kuchni wydatnie pomagały Francuzkom w aprowizacji bloku, co było bardzo ryzykowne. Może by się zresztą owo przykre napięcie nigdy nie zaostrzyło, gdyby nie fakt, że Polki, prawie jedyne więźniarki władające językami, zostały "władzami" Francuzek. Ja w każdym razie sytuację tę odczułam nad wyraz boleśnie i nie umiałam sobie dać rady z ich 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________285 ironiczną niechęcią, z ich wiecznym oporem. Wówczas dopiero zrozumiałam, co to jest obóz koncentracyjny, wówczas dopiero dla mnie zaczynał się Ravensbriick. Poza tym z powodu braku czasu nie mogłam kontynuować "wykładów". Miałam w tym wszystkim jedną pociechę, jedno, na co się co dzień cieszyłam. Była to wizyta w rewirze. Wieczorem lub rano po apelu spisywałam więźniarki, które się zgłaszały jako chore, i prowadziłam je do rewiru. Tam ustawiały się na dworze, na deszczu lub mrozie i czekały swojej kolejki. Z policjantką rewirową, Czeszką, łączyły mnie dobre stosunki, czasem więc, choć rzadko, udawało mi się umieścić moje chore pod dachem. Potem trzeba było czekać nieraz godzinami, nim się stawało ze swymi pacjentami przed obliczem pielęgniarki - Niemki, która decydowała o losach chorej. Schwester zwykle oglądała chorego jak najbardziej z daleka, wyrzucała go z wrzaskiem, dając najczęściej jeden proszek aspiryny. Trzeba było nieraz wiele perswazji i stanowczości, by Schwester zezwoliła na zbadanie chorej przez lekarkę więźniarkę. Najlepsze, co osiągnąć można było, to badanie u Zdenki. Zdenka Nedvedova-Nejedla to jedna z postaci lagrowych, którą każda z nas zachowa w pamięci promiennej, a dla tych, których obdarzała przyjaźnią, przyjaźń ta pozostanie prawdziwym moralnym zaszczytem. Zdenka łączyła w sobie cechy, z których każda z osobna dość jest rzadka. Była bardzo inteligentna, bardzo dobra i bardzo energiczna. Miała poza tym usposobienie wesołe, a pogodny uśmiech rzadko schodził z jej bardzo ładnej twarzy. Osobiście była głęboko nieszczęśliwa, bo straciła w Oświęcimiu ukochanego męża, lecz uważała, że nie należy obarczać drugich bólem własnym. Później dopiero, gdyśmy się do siebie zbliżyły bardzo, mówiła mi nieraz o nim i odsłaniała wówczas swą duszę cierpieniem rozdartą. Była przekonaną komunistką, która o rzeczywistości komunizmu pojęcia nie miała i wypełniała szlachetną jego teorię własną promienną etyką. Mówiłam jej nieraz, że gdyby cały świat był komunistyczny jak ona, byłby raj na ziemi. Była jedyną lekarką Czeszką, która nigdy nie uznawała jakichkolwiek różnic narodowościowych czy klasowych, obchodziła ją tylko chora jako taka i ratowała ją ze wszystkich sił. 286 Ravensbruck U Niemców miała duży posłuch, imponowała im żelazną pracą i nieugiętą postawą. Pomagała mi ratować Francuzki i Żydówki. Ratowanie polegało przede wszystkim na podrabianiu temperatury, gdyż tylko chora mająca powyżej 39 stopni miała prawo do Bettkarte na bloku rewirowym, tj. pod opieką lekarek-więźniarek. (Bettkarte na własnym bloku już były zakazane). Zdenka walczyła o Bettkarte, bo wtedy pacjentka miała parę dni w łóżku bez apelu i miała nadzieję, że lekarka koleżanka się nią zajmie. Szczególnie Francuzki chorowały często, gdyż źle bardzo znosiły klimat Ravensbriick, zbyt odmienny od ich łagodnej aury ojczystej. Miałam nieraz wrażenie, że tu leżał jeszcze jeden powód niechęci wobec tak zdrowych Polek. Francuzki czuły się fizycznie źle i to osłabiało jeszcze ich morale; jest rzeczą zupełnie niesłuszną, ale psychologicznie może zrozumiałą, że ich drażniła odporność Polek, gdyż u nich po każdym długim i mroźnym apelu było parę pneumonii. Był też jeszcze jeden sposób chronienia starszych i słabszych od pracy. Rewir wydawał na podstawie badania przez niemieckiego lekarza tzw. różowe kartki z napisem Bedingt tauglich (warunkowo zdolna do pracy) z numerem więźniarki i podpisem lekarza. Osoba wykazująca się taką "przepustką" nie mogła być wzięta do fizycznych robót. Blokowe czy sztubowe przedstawiały kandydatki. Większość Francuzek kategorycznie domagała się różowych kartek, a myśmy się nigdy nie chciały o nie starać, obawiając się ewidencji osób starszych i słabszych sporządzanej bardzo starannie przy wydawaniu kartek. Sprawa ta była wiecznym źródłem żalów do nas ze strony więźniarek. Dwa razy zachorowała na zapalenie płuc i Doria Drey-fus. Miałam wówczas wrażenie, że siła duchowa trzyma tę kobietę nieugiętą, której w młodości Niemcy zabili ojca i pierwszego męża, a teraz straciła zięcia i nade wszystko ukochanego syna. Drżałam o jej życie, gdy ją prowadziłam do rewiru po raz drugi, stosunkowo krótko po przebyciu pierwszego zapalenia płuc. Wróciła i tym razem, pełna wiary, że jeszcze Francję zobaczy. Godziny spędzane codziennie w rewirze były dla mnie źródłem sił, przede wszystkim dlatego, że tam można było bezpośrednio walczyć o ratowanie więźniarek. Podczas długich godzin czekania 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________287 w kolejce były one też zupełnie inne niż na bloku. Nie musiałam ich do niczego zmuszać, a one się nie buntowały, tylko przeciwnie, czuły pomoc i oparcie, były chore i nieszczęśliwe, ale serdeczne i dobre. Gdy się te rewirowe godziny kończyły, wracałam na blok, myśląc z najzwyklejszym strachem o tym, że teraz trzeba będzie pójść po chleb lub po obiad. Wyganianie więźniarek, by przyniosły sobie i tym, które za chwilę wrócą z warsztatów, chleb czy kotły z obiadem, należało do najprzykrzej szych obowiązków sztubowych. Więźniarki wyklinały nas. Wyklinały i "zieloną" wiedenkę, nazywając ją świnią niemiecką. Austriaczka obraziła się śmiertelnie, ale tylko o to drugie słowo. Przypadła do mnie rozżalona i urażona, pytając mnie, czym na to zasłużyła, że ją Niemką nazwały. Brotkamera była zamykana o dwunastej, blok, który się spóźnił, nie dostawał chleba, a więźniarek na bloku nie można było nieraz ubłagać, by poszły po chleb; trzeba je było dosłownie z bloku wyrzucać, bo inaczej nie tylko one, ale i ich koleżanki, które ciężko pracowały, pozostawały bez chleba. Walka o przynoszenie kotłów z obiadem była jeszcze trudniejsza. Kotły były ciężkie, a Francuzki słabe, opór ich więc w tym wypadku był zupełnie zrozumiały - wyjścia nie było. Potwornym zaś przedstawieniem, które się powtarzało codziennie przed świtem i po zmroku, był apel. Najpierw trzeba było wszystkie wyciągnąć z bloku i z wszystkich klozetów, "waszraumów" i trzecia-ków40, gdzie się przed apelem kryły, potem wyprowadzić na Lager-platz, gdzie się miały ustawiać pod samymi oknami władz, jako najmniej zdyscyplinowany blok. Tam trzeba je było (zwykle po ciemku) ustawiać po dziesięć w głąb, przy czym się ciągle rzędy mieszały i słychać było, jak agitatorki nawoływały je suflerskim szeptem: "Faites neuf rangs, faites onze rangsf" Trzeba było latać, prosić, liczyć, krzyczeć, a tu już Schutzhaftlagerfuhrer, czy Binz, czy jakieś inne zwierzę nadchodziło: "Naturlich die Franzósinnen! 5 Sonntage kein Mittagessen!" albo "Stehen nach dem Appell!"41 Znowu parę zapaleń płuc! 40 Trzecie piętro pryczy (K.L.). 41 Naturalnie, Francuzki! Przez pięć niedziel nie dostaną obiadu! Stać po apelu! Ravensbriick 288 Nie mogąc znaleźć wyjścia, postanowiłam się z tego piekła wydostać za wszelką cenę. Zgłosiłam się do władz, oświadczając, że nie umiejąc wpływać na współwięźniarki, proszę o zdjęcie mi zielonej opaski i o danie mi jakiegokolwiek innego przydziału, chociażby jakiejkolwiek fizycznej pracy. Napomknęłam zarazem, że ze względu na znajomość języków przydałabym się może w rewirze. To ostatnie zdanie chwyciło. Binz kazała mi iść do rewiru, zapytać się Oberschwester, czy miałaby dla mnie miejsce, i prosić ją, by, o ile to uważa za stosowne, zgłosiła zapotrzebowanie. Trudno mi opisać uczucie szczęścia, które mnie ogarnęło, gdy zapotrzebowanie o mnie wyszło z rewiru. Miałam teraz już pewność, że się dla mnie zaczyna nowa era lagrowa. Przypominały mi się dobre, krótkie dni służby sanitarnej w więzieniu lwowskim, budziły się ponownie wrodzone, bardzo duże zainteresowania pielęgniarskie, które niegdyś w młodości omal nie przerodziły się w pracę zawodową. Co to będzie za szczęście móc wymienić tę wstrętną zieloną opaskę, która pozornie wywyższa, a właściwie tak bardzo poniża, na żółtą opaskę sanitariuszki! Na domiar wszystkiego miałam tajną umowę z nowo przybyłą dr Marią Kujawską, która właśnie w tych dniach miała objąć blok rewirowy i natychmiast po moim przejściu na służbę sanitarną, zażądać mnie "z powodu znajomości języków" jako pielęgniarki. "Już ja cię wszystkiego nauczę, co cię będzie interesować, a ty mi pomożesz w robocie..." Marysia Kujawska z dwiema córkami i z grupą około pięćdziesięciu Polek zjawiła się w lagrze w styczniu 1944. Przestępstwem, za które te kobiety były karane, był fakt, że się znajdowały w Jugosławii w chwili, gdy kraj ten dostał się pod okupację niemiecką. Zabrano je w nocy i twierdzono, że będą odesłane do Polski. Po drodze oddzielono mężczyzn i chłopców, którzy później pisali z Da-chau, a kobiety przyjechały do nas. W tej grupie znalazły się dwie moje kuzynki, Zofia Potocka* i Róża Tyszkiewicz* z córkami, oraz Marysia Kujawska. Łudziłyśmy się długo, że interwencje, o których wiedziałyśmy, że są wdrożone, zdołają całą tę grupę wydobyć z Ra-vensbriick. Dopiero gdy się dowiedziałam, że żona Suhrena nosi brylanty moich kuzynek, wiedziałam, że nie ma dla nich nadziei. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________289 Cała prawie grupa wyjechała do fabryki Neu-Brandenburg; Kujawska z córkami została i rozpoczęła kampanię o bardziej ludzkie traktowanie chorych. Prowadziła ją do końca z wiarą w zwycięstwo Dobra nad Złem, w ideały, którym wierność przysięgła w dniu swej promocji doktorskiej. Była tak przekonana i tak naiwna zarazem, że nie była w stanie uwierzyć w Zło. Bałam się o nią i hamowałam tam, gdzie widziałam, że nie może być najmniejszej nadziei na sukces. "Co ty mówisz? Jak ty możesz posądzać lekarza, choć jest Niemcem, o to, by za jego zgodą tu się działy takie straszne rzeczy? Przecież ja mu to wszystko powiem, wszystko to musi się zmienić!" Dopiero po długich tygodniach ryzykownych walk o ratunek np. dla anormalnych i obłąkanych, które trzymano po kilkanaście zupełnie bez ubrania i prawie bez jedzenia w małych klitkach, dopiero gdy jej Oberschwester powiedziała, że ma Huma-nitatsfimmel (bzika humanitarnego), Marysia posmutniała i dziwiła się, że ludzie mogą być tak źli. Przeraziła się głęboko, gdy zaczęto mordować "wariatki" i gdy się zetknęła z ich katem, Carmen Mory42. Ta kobieta, więźniarka, szpieg szwajcarski, robiła i na mnie, która już wówczas miałam mniejszą wiarę w ludzkość, wrażenie wstrząsające. Miała włosy i oczy czarne jak kruk, bardzo szerokie i cienkie zupełnie usta i dużą szczękę. W pierwszej chwili wyraz tej twarzy, ani ludzkiej, ani zwierzęcej, tak mnie zaskoczył, że nie mogłam sobie przypomnieć, skąd ją znam. Później dopiero odnalazłam w pamięci jej prototyp w diablicach Hieronima Boscha, tragicznego karykaturzysty flamandzkiego renesansu. Ale wiary i energii Marysi Kujawskiej nawet Carmen Mory nie potrafiła na długo zachwiać czy zahamować. Marzyła ciągle o rym, że stworzy chorym prawdziwą przystań, a ja marzyłam z nią, że jej w tym pomogę. Niecierpliwiłam się, bo ciągle jeszcze tkwiłam na tym strasznym bloku, jeszcze nie było rozkazu, który miał mnie stamtąd wybawić i otworzyć mi wrota rewiru. Wtem, pewnego dnia PO apelu powiedziano mi, że zostaję tam, gdzie byłam. Koleżanka 42 Carmen Mory została w procesie norymberskim skazana na śmierć i popełniła samobójstwo w celi. Ravensbriick 290 pracująca w sekretariacie przeczytała w czasie sprzątania leżący na biurku list, pisany w mojej sprawie z Berlina, z kancelarii Himmle-ra, zakazujący kategorycznie wszelkiej zmiany przydziału dla mnie. Nie wolno mi zdjąć zielonej opaski, skoro pragnę się jej pozbyć, ale i jako sztubowa muszę pracować wyłącznie na blokach najcięższych, u Francuzek lub u Cyganek, w szczególności wykluczone są bloki polskie. Była to niewątpliwie najbardziej bolesna chwila z całego okresu mej niewoli, jedyna, w której czułam się prawdziwie nieszczęśliwa. Zmuszając mnie do noszenia znienawidzonej przeze mnie zielonej opaski, wykluczając ze współżycia z Polkami, zmuszając do pozostania w atmosferze niechęci, Niemcy wreszcie potrafili mnie "ukarać". Gdy się wybierałam do rewiru, myślałam, że się wyratuję, teraz ta nadzieja runęła w gruzy... Zacisnęłam więc zęby - zresztą nic mi innego nie pozostało, brnęłam dalej w tę mokrą, zimną wiosnę 1944 roku. Przecież raz się to skończyć musi... Tymczasem przybywały transporty coraz to nowe, zjechało też wiele Francuzek politycznych, o wysokim poziomie intelektualnym, dla których opinia, którą stworzył Francuzkom blok 27 w Ravensbriick była nad wyraz bolesna. Lecz nawet pani de Montfort, przyjaciółka Polski, którą błagałam o interwencję u Francuzek, nic poradzić nie mogła. Nie poradziła też, choć wszystkim nam ogromnie imponowała godnością i postawą, Tante Yvonne (pani Leroux, wdowa po admirale francuskim). Jedną z największych trudności stanowił fakt, że prawie żadna z wartościowych Francuzek nie umiała po niemiecku, co utrudniało ich kandydowanie na sztubowe. Udało się warunek ten obejść tylko jeden raz, gdy chodziło o to, aby Doria już i oficjalnie pracowała z nami. Niemcy się jakoś zgodzili, a Doria się dwoiła i troiła, by pomagać i podnieść ogólny poziom. Lecz ta siłaczka moralna okazała się psychicznie bardzo wrażliwa, cierpiała niewspółmiernie od złośliwości, których jej nie szczędziły rodaczki. Przybyło nam wówczas i wiele Belgijek, wśród nich były obie panie Gommers z Brukseli, matka z córką, łacinniczką, ogromnego wzrostu, o wiel- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________291 kiej osobistej kulturze i o ślicznym, cichym, lecz płomiennym katolicyzmie. Niestety, te panie opuściły wkrótce nasz blokwraz z dużą grupą politycznych Belgijek i Francuzek, które zostały umieszczone razem z "królikami" na bloku 32, pod szczególną opieką bardzo brutalnej niemieckiej blokowej Kathe Knoll. Papiery tych Francuzek i Belgijek zostały naznaczone znakiem "NN" co oznaczało podobno Nacht und Nebel^. Istnienie ich w lagrze miało być w ich ojczyźnie otoczone tajemnicą, nie miały prawa otrzymywania paczek ani pisania listów. W więźniarkach "NN" blok 27 stracił w dużej części swój świeżo nabyty dobry element. Wśród pozostałych najbardziej oryginalną postacią była Merę Marie, pani Skobzoff, Rosjanka-emigrantka, zamieszkała przez długie lata w Paryżu, tam zaaresztowana i dlatego przydzielona do Francuzek. Była zakonnicą prawosławną. Jako mężatka i matka rozeszła się z mężem, który został księdzem, i sama wstąpiła do kongregacji misyjnej. Merę Marie była bodaj jedyną na bloku 27 osobą, która się bynajmniej nie skarżyła na to, że się dostała do Ravensbriick. Miała tam bowiem nadzwyczaj dużo roboty. Pracowała niestrudzenie w swym zawodzie na blokach ukraińskich i rosyjskich, przede wszystkim zaś u krasnoarmijek. Spędzała z nimi niedziele i każdą inną wolną chwilę. Miała podobno poważne sukcesy, nawróciła szereg dziewcząt, a bardzo wiele z nich dowiedziało się od niej po raz pierwszy, kim był Chrystus. Z drugiej strony zupełnie nie kryła się z faktem, że gardziła Europą, w którą nie wierzyła. Francuzkom na swoim bloku sypała prawdę w oczy ze szczerością i szorstkością niebywałą, zarzucając im brak hartu i przede wszystkim brak powagi, lekkomyślność. Przyznać trzeba Francuzkom, że pomimo to miały dla niej duży szacunek. Polkami nie gardziła, natomiast szczerze je nienawidziła, po prostu jako Rosjanka. Dla mnie osobiście była dobra i przeprowadziła ze mną kilka bardzo ciekawych dla mnie rozmów na temat iluzji, jakie mają Polacy, jeśli chodzi o Zachód. Tłumaczyła swą francuszczyzną błędną, lecz bogatą, że mieszka w Paryżu od 25 lat i wie, że ani stamtąd, ani z Zachodu w ogóle żadne 43 noc i mgła 292 Rayensbriick twórcze prądy duchowe już przyjść nie mogą. Przyszłość przyjdzie z Azji, ściśle z Rosji, która się przemieni, nigdy z Europy, która się skończyła. Miało się wrażenie, że chrześcijaństwo, w które ta wyjątkowa osoba tak niezachwianie wierzyła, objęło tylko jej silny intelekt, natomiast pozostało zupełnie obce jej azjatyckiej duszy. Wiadomości ze świata dochodziły nas dość regularnie. Wiedziałyśmy, że idą wielkie wypadki, ale że idą powoli, bo się Niemcy bronią twardo, do Rzymu nie puszczają, chwalą się, że Monte Cassino pozostaje ciągle w ich rękach. Ze wschodu docierały do nas wiadomości raczej skąpe, tym bardziej niepokojące. Jak się będą Rosjanie zachowywać, gdy wkroczą na tereny Rzeczypospolitej ? Co uczynią alianci, aby bronić naszych praw? Ciągle sobie te pytania zadawałyśmy i zapewniałyśmy jedna drugą, że przecież wszystkie państwa zachodnie oparte są na prawach moralnych, przecież nie mogą siebie samych przekreślić i na domiar puścić Rosjan w głąb Europy! Nad tym wszystkim górowało jedno: wierzyłyśmy w bliski koniec... Indywidualnie też zaczynałyśmy sobie zdawać sprawę, że niejedna z nas już bardzo długo nie wytrzyma, że siły fizyczne zaczynają się kończyć. Puchły nogi i ręce, wstawałyśmy rano zlane potem. Wreszcie gdzieś w maju wylądowałam i ja w rewirze, z gorączką (niepodrobioną) i z kurczami krtani, które oddychać nie dawały. Dusiłam się i zarazem zdawało mi się ciągle, że moje haftlingi nie chcą wyjść na apel, że już krzyczeć nie mogę i że Binz już do nas idzie. Ten śmieszny "sztubowski" koszmar jednak wkrótce ustąpił, została parotygodniowa gorączka i osłabienie. Opiekowała się mną Marysia Kujawska, przychodziły inne Polki, chociażby pod okno, przy którym leżałam. Wewnątrz bloku kobiety wszystkich narodowości żyły w zgodzie, nareszcie był czas na niejedną ciekawą rozmowę lub na "swobodną" wymianę zdań. Było wokoło i cierpienia dużo, bardzo dużo, ale fakt, że kobiety miały minimum opieki, na wszystkie działał kojąco. Oczywiście i to odprężenie było bardzo względne. Blokową tego bloku rewirowego była sama Carmen Mory, która bezustannie wszystkich śledziła i o wszystkim Niemcom donosiła. Toteż wizyty znikały spod okna na dany sygnał, a rozmowy między chorymi były zawsze prowadzone szeptem. Pomimo Mory 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________293 i jej protektorki Oberschwester, która coraz to przez Mory wzywana zjawiała się niespodziewanie, wrzeszczała, karała, wyrzucała -jednak chore odpoczywały. Doria przychodziła co dzień, bo jako sztubowa znajdowała zawsze jakiś pretekst służbowy, by wejść na blok. Wyglądała bardzo źle, ale była pełna nadziei, jak my wszystkie. Wiedziałyśmy, że tym razem się nie łudzimy, że kończą się Niemcy, bo padło Cassino44, że inwazja północnej Francji oczekiwana jest lada chwila. Wtem pewnego dnia gruchnęła wieść nieprawdopodobna, niepojęta, prawie niezrozumiała. Polki latały między piętrowymi pryczami i chorym rodaczkom coś do ucha szeptały, coś wstrząsającego, bo chore, które przed chwilą bezsilnie leżały, nagle na łóżkach siadały, gwałtownie chciały kolporterkę wiadomości zatrzymać, lecz ta już biegła dalej, a chora pochylała się do innej już pryczy. Cały blok szeptał, lecz po chwili Polki już mówiły głośno i ciągle powtarzały sobie i drugim trzy słowa, w których się zamykało nowe i nieoczekiwane ich szczęście: Monte Cassino wzięli Polacy! W dwa tygodnie potem wpadł do przychodni rewiru nabitej w owej chwili chorymi lekarz naczelny, dr Treite, wołając głośno, że inwazja się rozpoczęła. W pięć minut później wiedział cały obóz. W ciągu następnych tygodni i miesięcy grupy narodowościowe zachodnie, Francuzki, Belgijki i Holenderki, jedne po drugich doczekały się uwolnienia swych krajów spod okupacji niemieckiej. Polki też czekały, ale ich lęk o losy Ojczyzny rósł z każdym dniem... Wkrótce potem mówiła mi Doria, że się czuje bardzo źle z powodu straszliwych bólów głowy. Byłam przerażona samym faktem, że się ta nieugięta Doria w ogóle skarży, i namawiałam ją, by poszła do rewiru. Twierdziła, że poczeka, aż ja wyzdrowieję, abym ją zaprowadziła, bo się wtedy wszystko dobrze skończy, jak poprzednio, gdy dwa razy już prawie umierała. Mówiła o Francji i zapraszała do siebie na odpoczynek. Wreszcie poszła, pożegnawszy się jeszcze serdeczniej niż zwykle. Na drugi dzień dała znać, że się dziś zbyt 1 Wzgórze Monte Cassino zostało zdobyte przez wojska alianckie 4 VI 1944 r. Ravensbriick 294 źle czuje, by móc przyjść, ale że jutro już mnie odwiedzi na pewno. Nazajutrz rano zaniosły ją nieprzytomną do rewiru. W parę godzin potem była u mnie Zdenka, by mi powiedzieć, że Doria umiera. Sprawa mózgowa. Nie minęła doba, a już jej nie było między nami. Gdy wróciłam gdzieś w lipcu na blok, zastałam Bortnowską jako blokową, bardzo zapracowaną, a przykro mi było, że jej nie mogłam wiele pomóc, bo sił nie miałam. Wkrótce dostałam suchego zapalenia opłucnej, ale bez gorączki, więc i bez rewiru. Był to jedyny okres, gdy przypuszczałam, że umrę tam śmiercią naturalną. Tymczasem coraz więcej przybywało więźniarek, coraz liczniejsze nadchodziły zewsząd transporty, zugangi zapowiadały coraz to szybszy koniec Niemiec. Nadszedł 20 lipca i wiadomość, że się zamach na Hitlera udał. Dopiero na drugi dzień dowiedziałyśmy się prawdy. W parę tygodni potem przybyło do lagru kilka Niemek, które pośrednio były wmieszane w sprawę zamachu. Poważne te osoby twierdziły, że mord katyński jest dziełem niemieckim. Zrozumiałyśmy wtedy, jak wielkie powodzenie musi mieć w Niemczech propaganda komunistyczna u wszystkich przeciwników Hitlera, zupełnie bez względu na ich przekonania osobiste, jeśli te kobiety, nie mające nic z komunizmem wspólnego, przyczyniły się w ten sposób do odciążenia Moskwy z jednej z najokropniejszych zbrodni w jej historii. Transportów z Polski przybywało dużo. Wszystkie kobiety mówiły o atmosferze naładowanej elektrycznością, wszystkie spodziewały się wielkich wypadków w najbliższej przyszłości. Wiedziałyśmy od dawna, że generał Grot był aresztowany zeszłego roku, że następcą jego, dowódcą Armii Krajowej, jest generał Komorowski, że Armia Krajowa spodziewa się wielkich walk. Wszystkie zugangi też twierdziły, że postawa Rosji jest niejasna, że nie wiadomo, co się dzieje po tamtej stronie frontu... Siedziałyśmy nieraz z Bortnowską nocą w pokoju służbowym i usiłowałyśmy z tych urywków i fragmentów odtworzyć sobie obraz Sprawy Polskiej. Mówiłyśmy ciągle, że czegoś najważniejszego chyba nie wiemy, skoro wszystkie nasze wiadomości zdają się ze sobą, z punktu widzenia logiki, sprzeczne... Nie mogłyśmy wów- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________295 czas jeszcze przypuszczać, jak niezmiernie optymistyczne były najgorsze nasze obawy. Wtem koło 8 sierpnia gruchnęła w obozie wieść przywieziona przez ausseny, początkowo zagadkowa, niepotwierdzona, mglista, w parę dni później już nie pozostawiająca żadnej wątpliwości -wieść o walczącej Warszawie. Od tego dnia przez długie tygodnie żadna z nas, pracując ciężko i coraz ciężej, nie miała jednej minuty, w której wypędzając kobiety na apel, walcząc o nie w rewirze, przyjmując nowe transporty, nie byłaby bez przerwy słyszała tego wewnętrznego akompaniamentu, jednego słowa, jakby młotkiem bez końca wbijanego w mózg, Warszawa, Warszawa, Warszawa... Z końcem sierpnia przyszedł rozkaz natychmiastowego opróżnienia bloku 27, przeznaczonego na blok przejściowy dla transportów świeżo przybyłych. W ciągu 24 godzin Francuzki i Żydówki zostały przeniesione na inne bloki, i tak już przepełnione, nasz blok oczyszczono i jako tako odwszawiono. Podczas tej gorączkowej roboty, w ostrym upalnym słońcu sierpniowym, przybył nowy transport. Pozostał za drutami, na tyłach rewiru. Stamtąd przez dwa dni i dwie noce dochodziły wołania o pomoc, o wodę, o strawę, o ratunek. Krzyczano, że jest coraz więcej chorych, że nie wiadomo, co im jest. Wołania były przerywane szczekaniem psów, które pilnowały. Uradziłyśmy z Niutą, że ze względu na moją niemczyznę pójdę znów do Binz. Po drodze nach vorneK układałam sobie, co powiem. Weszłam do jej biura i widząc, że się moim widokiem nie ucieszyła, zameldowałam się bardzo głośno. Był to bowiem okres, w którym nasze władze już zaczynały tracić głowę. Rozłożyła ręce: Was ist denn schon wieder los?46. Odpowiedziałam (z miną bardzo uroczystą), że obóz jest w najwyższym niebezpieczeństwie ze względu na grożącą epidemię, której druty powstrzymać nie potrafią. Widząc blady strach w oczach mojej inter-lokutorki, opowiadałam coraz barwniej, co wiemy z krzyków, które nas dochodzą, i dodałam, że tu chodzi o największy pośpiech. 45 tam 46 Co się znowu dzieje? 296 Ravensbriick "Ale co robić?" - pytała władza z rozpaczą. "Przede wszystkim kazać zamknąć psy. Potem pozwolić mi zabrać z sobą kilka Polek, dać nam odpowiednią straż, byśmy mogły wyjść poza obóz. Pójdziemy z wiadrami z wodą, z kotłami z kuchni, zorientujemy się, co się tam dzieje, a ja zaraz wrócę, by złożyć meldunek". Tu się żachnęła. "Co to, to nie" - krzyknęła. Już wiedziałam, że strach przed zarazą sytuację uratuje. Wydała wszystkie rozkazy, tak jak chciałam, a gdy odchodziłam, tylko się zastrzegała, bym pod żadnym warunkiem potem do niej nie wracała. Poszłyśmy. Zastałyśmy parę kobiet w stanie bardzo ciężkim. Rewir nie mógł ich przyjąć, ponieważ nie miały numerów. Nowa awantura. Znowu władze skapitulowały - ze strachu. Porwałyśmy nosze, zaniosłyśmy chore do rewiru. Później okazało się, że chodzi o szkarlatynę; parę umarło, parę wyszło z życiem. Zdrowe wówczas dostały jeść i pić oraz wykopano im jamę na ustęp. Zasypywałyśmy je podczas roboty pytaniami. Pokazało się, że to przyjechała Wola, element bardzo mieszany, handlarki i przekupki, zapewniające nas nieustannie, że są "zupełnie niewinne", że "nie mają nic wspólnego z tą polityką", błagające tylko o przechowanie im złota przywiezionego w bardzo dużych ilościach, oraz kobiety wszystkich stanów i wszelkiego wieku, milczące, z zaciśniętymi zębami, które, gdy wreszcie otworzyły usta, zadawały tylko jedno pytanie: "Czy tu będzie trzeba pracować dla Niemców?". Jedno tylko było im wszystkim wspólne: gdy pytałyśmy o to, co się dzieje w Warszawie, otrzymywałyśmy odpowiedź jedną jedyną: "Warszawy nie ma". - "Jak to nie ma? Co to znaczy?" - "Proszę pani, Warszawa się pali, cała w ogniu, stamtąd nikt żywcem nie wyjdzie, to już nie jest miasto, to są gruzy. Warszawy nie ma". Wracając z Niutą Bortnowską na blok, oburzałam się na te kobiety: "Co to zbiorowa histeria zrobić może! Ciągle w kółko gadają, że Warszawy nie ma, zamiast powiedzieć, co się tam dzieje!" Mądrzejsza ode mnie Niuta milczała. Popatrzyłam na nią, w twarzy jej nie było jednej kropli krwi. Od owego dnia aż do połowy września dniami i nocami tłoczyły się transporty z Warszawy. Teraz już czekały nie tylko za rewirem pod gołym niebem, ale także w namiocie. Nie mogąc podołać na- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________297 pływowi więźniarek, władze wzniosły bowiem olbrzymi namiot na jedynym wolnym miejscu w obozie. Tam nieraz do tygodnia, bez powietrza i bez wody, tłoczyła się "ewakuowana" Warszawa. Władze już się nie przeciwstawiały pewnej grupie polskich sztubowych i blokowych, które tam do nich docierały. Wpadałyśmy więc z jedzeniem czy z wodą, wyciągałyśmy chore czy zmarłe, zarzucałyśmy przybyłe pytaniami, szukałyśmy wśród nich krewnych czy przyjaciół. Poziom nadal był nadzwyczaj nierówny. W niektórych transportach znajdował się poważny procent kryminalistek, które zdążyły uciec z więzień cywilnych i porwać nieprawdopodobną ilość złota czy biżuterii z płonącej Warszawy. Lwia część tych olbrzymich wartości materialnych dostała się Niemcom, trochę wsiąkło w obóz - i zdemoralizowało go do reszty. "Organizowanie" w ogóle wówczas zakwitło na nowo. Wzbogacały się od dawna przy każdym transporcie łaźnie i wszyscy, którzy się potrafili zbliżyć do zugangów. Było to nieraz trudne, bo aufzejerki bardzo pilnowały i rezerwowały lepsze rzeczy dla siebie. Zresztą dawniej własność świeżo przybyłej szła do "efektów"47, skąd olbrzymie składy złożone z naszej prywatnej odzieży dopiero w zimie 1944-45 zostały zabrane "na rzecz Niemców, którzy stracili mienie przez naloty wroga". Teraz zaś transporty warszawskie przywoziły taką ilość rzeczy, że nieomal każdy, przechodząc przed łaźnią po kąpieli transportu, mógł coś sobie wybrać. Leżały tam ryngrafy i puderniczki, zegarki i suknie wieczorowe, książki do nabożeństwa i garnki kuchenne, łyżki srebrne i całe sztuki cennych materiałów, lustra, kołdry puchowe i skrzypce, piękna jedwabna bielizna i chustki chłopskie - wszystko razem, potworny, makabryczny fragment minionych dni stolicy. A kobiety ciągle napływały. Przyjechała raz grupa nieprawdopodobnie złośliwych staruszek białoruskich z jakiegoś schroniska warszawskiego. W porównaniu z nimi Sybilla Cumaea z Kaplicy Sykstyńskiej pełna jest uroku młodości. Przyjeżdżały kobiety z dziećmi i ciężarne, które rodziły w Ra-vensbriick. Czynność ta była już teraz w obozach dozwolona, lecz 47 Effektenkammer - magazyn przedmiotów zabieranych więźniarkom (K.L.). 298 Ravensbriick większość dzieci umierała po prostu z osłabienia. Gdy przyjechały ciężarne, wydębiłam od Binz wydanie mleka dla nich, motywując swe żądanie tym, że te kobiety są tylko ewakuowane, "nie są jak my zbrodniarkami". Takie postawienie sprawy pomogło - mleko przyszło, lecz dostarczane było skąpo i nieregularnie. Kobiety nieraz przyjeżdżały w stanie takiego rozstroju nerwowego, że trudno się było z nimi dogadać. W drodze matka czy córka, czy siostra zostały przypadkiem wtłoczone do innego wagonu, przy wyładowywaniu pokazało się, że tego wagonu już wcale nie ma, pojechał do innego obozu. Niejaka pani Baranowska opowiadała mi, że zostawiła dwoje dzieci w Warszawie, bo ją Niemcy bez nich zabrali. Sąsiadki tej pani mi szepnęły, że 8-letni jej synek zginął na ich oczach od bomby. Zaklinałam je, aby matce na razie nie mówiły, kto wie, czy stąd wyjdzie z życiem. Nie pomogło. Po południu słychać było przerażający krzyk w sypialni. To pani Baranowska się dowiedziała o śmierci dziecka. Inna kobieta co noc raz czy dwa razy budziła wszystkich zwierzęcym prawie wrzaskiem. Wreszcie komuś zdradziła, o co chodzi. Zwykle oka nie może zmrużyć, leży bezsennie w zupełnej ciszy, ale gdy tylko zaśnie, to śni jej się natychmiast ze wszystkimi szczegółami to, co widziała na własne oczy, gwałcenie jej 17-letniej córki przez własowców48 i następnie zamordowanie dziewczyny. Innym razem, gdy w czasie apelu młoda osoba dostała wymiotów, stojącej obok matce zrobiło się słabo. Przyniosłam zydelek, by mogła usiąść. "Moja córka pewnie w ciąży - szepnęła - ciągle ją mdli, a była kilkakrotnie napadnięta przez własowców..." Transporty napływały w miarę jak padały dzielnice Warszawy. Wola, Stare Miasto, Mokotów, Żoliborz, Śródmieście. Więcej niż połowa pociągów skierowanych do Ravensbriick przeszła przez nasz blok i z niego znów wyjechała. Minimalny tylko procent warszawianek otrzymywał pracę na miejscu, ogromną większość wysyłali Niemcy do różnych fabryk względnie do budowy lotnisk. Zapotrze- 48 Tj. żołnierzy utworzonej przez gen. A. Własowa armii przy boku Wehrmachtu, znanej ze szczególnego okrucieństwa. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________299 bowanie na robotnika mieli ogromne w owej chwili ostatecznego wysiłku w wojnie totalnej. Ażeby uchronić od transportu osoby, które z powodów ideologicznych nie chciały pracować w niemieckim przemyśle wojennym, trzeba było dokonać różnych, nieraz dość karkołomnych sztuk, w czym niektóre blokowe i sztubowe były szczególnie wykwalifikowane. Do nich należała w pierwszym rzędzie Bortnowska, dla której narażanie się Niemcom było, poza spełnianiem obowiązku, jednym ze źródeł własnych, zdawałoby się niekończących się sił moralnych. Te ostatnie dziwnie kontrastowały z jej słabym zdrowiem. Już gdy na bloku 24 miała polityczne Francuzki, uratowała wiele spośród nich od fabryki amunicji. Była między nimi młoda bratanica generała de Gaulle, którą Bortnowska kilkakrotnie, raz w ostatniej godzinie, uchroniła przed wyjazdem. Cała sztuka polegała na tym, aby dana osoba nie znalazła się na liście transportowej. Procedura była następująca: przychodził na blok spis numerów wezwanych na pewną godzinę do Arbeitsamtu49. Trzeba było możliwie osób, które nie miały jechać, teraz już tam nie prowadzić, ale było to wykonalne tylko wtedy, jeśli spis przychodził 24 godziny wcześniej i jeśli się kandydatkom udawało "rozchorować ciężko" tego samego dnia i zniknąć na 1-2 dni na blok rewirowy. W tym celu były stosowane najróżniejsze środki wywoływania gorączki, np. wsuwanie czosnku do kiszki stolcowej i inne. Gdy blokowa lub sztubowa ustawiała więźniarki według spisu piątkami przed Arbeitsamtem, zjawiali się (czasem natychmiast, czasem po kilku godzinach oczekiwania) kupcy w towarzystwie oferującego swój żywy towar Arbeitsfuhrera Pflauma. Ordynarny ten grubas obdarzał i Bortnowska, i mnie specjalną awersją. Gdy mnie widział, wywijał pięściami i wrzeszczał: "Ty kręcisz przy transportach, ja wiem, że ty kręcisz, razem z tą twoją małą blokową! Poczekaj, aż ja was kiedyś złapię!" Na szczęście katastrofa Hitlera nie czekała, aż mózg Pflauma zdąży pojąć nasze sztuczki. ' urząd pracy Ravensbruck 300 Na jesieni 1944 aktywność Arbeitsamtu była wzmożona skutkiem dużego napływu więźniarek. Nasze zadanie było tym trudniejsze, że przy "ewakuacji" Warszawy znalazły się u nas całe rodziny, siostry, najczęściej jednak matki z córkami, po prostu osoby, które się pod żadnym warunkiem rozstać nie chciały. Liczne kobiety nie mające hamulców ideologicznych chętnie jechały do fabryk, ponieważ wiedziały, że warunki życia będą tam lepsze, ale chciały za wszelką cenę zabrać stare matki ze sobą. Zdarzył się raz "kupiec" tak ludzki, że jeśli mu córka odpowiadała na pracownicę, zabierał i matkę, ale był to wypadek odosobniony, który się nie powtórzył. Czasem też, gdy Pflaum bywał bardzo pijany, można było fabrykantowi bezpośrednio wytłumaczyć, że dana matka lub, jeśli wybrał matkę, słabowita córka jest specjalnie zdolną pracownicą, i udawało się to tylko przy bardzo dużym zapotrzebowaniu, ale i to było rzadkością. Zjawiskiem normalnym było oglądanie dokładne rąk i nóg, wybór zdatnego towaru i eliminacja gorszego wśród scen znanych nam dotąd tylko z Chaty wuja Toma. Branki szły do rewiru na "badanie". Musiały się rozebrać do naga i czekać swojej kolejki nieraz pod gołym niebem przez parę godzin. Nigdy nie widziałam, żeby się zdarzyło, aby w tym czasie nie przechodzili raz lub kilka razy koło nich mężczyźni SS - oczywiście nielekarze. Po paru godzinach defilowały przed doktorem Treite, który prawie nigdy nie zatrzymywał nikogo przeznaczonego na transport. Teraz rewir ustalał listy i Polki z rewiru na naszą prośbę, bez względu na narodowość wysyłanych, opuszczały na spisie numery osób, które z przyczyn ideologicznych jechać nie chciały. Akcja ta była połączona i dla nich z dużym ryzykiem. Trzeba też przyznać, że Austriaczki z Arbeitsamtu i jedna pracująca tam Niemka Ilse kilkakrotnie zrobiły to samo i "gubiły" w ostatniej chwili więźniarkę, o którą prosiłyśmy. W ten sposób w jesieni 1944 sporo żołnierzy Armii Krajowej uniknęło pracy dla niemieckiego przemysłu wojennego. "Obijały się" nadal po lagrze. Były wśród nich kobiety, które nam powiedziały, że żyć nie będą, jeśli nie potrafimy ich wyratować, bo prosto z tajnej, warszawskiej fabryki amunicji lub z barykady do niemieckiej fabryki 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________301 wojennej nie przejdą. Niestety nie wszystkie potrafiłyśmy uchronić - i to było najboleśniejsze. Wedle ostatecznej listy transport o ustalonej godzinie (zwykle około jedenastej w nocy) szedł do łaźni. Tam zdzierano z każdej więźniarki wszystko, absolutnie wszystko, co miała na sobie, w sposób o wiele dokładniejszy niż przy jej debiucie. Aufzejerka Knopf, tzw. wróbel z dziwnym piskiem i ogromną brutalnością pilnowała transportów. Odbywały się nieraz regularne bójki. Pamiętam Ukrainkę, która się dała pokopać do krwi, nim oddała różaniec, kobiety nieraz heroicznie walczyły o fotografię dziecka. Przechowywanie własności osoby wyjeżdżającej w czasie kąpieli przez sztubową było połączone z dużym niebezpieczeństwem dla obu stron, toteż trzeba było wybierać sprytne tylko partnerki do tej ostatniej machinacji. Wreszcie nad ranem te kobiety, wyzute ze wszystkiego, odziane do listopada włącznie jedynie w dziwaczne, krzyżem znaczone, malutkie, kwieciste sukienki letnie - pasiaków dawno nie starczyło - bez pończoch i bez płaszczy, opuszczały obóz piątkami. Jeśli odchodziły do ośrodków pracy odległych, przynależnych organizacyjnie do innych obozów, traciłyśmy je z oczu, jeśli szły do fabryk stale obsługiwanych przez Ravensbriick, wracały później nieraz, zmasakrowane potwornie przy bombardowaniu warsztatu pracy. A naloty stawały się coraz częstsze. Były one radością "nocki", która coraz częściej miała po parę godzin przerwy w pracy. Myśmy siedziały w pokoiku służbowym, patrzyły i słuchały. "Może to synowie moi właśnie przelatują nade mną" - odezwała się raz wśród milczenia Krystyna Dunajewska, sztubową, matka dwóch lotników. Kilka razy w czasie przelotów obóz cały był oświetlony. Przypuszczałyśmy, że nas fotografują. Niebawem miałyśmy potwierdzenie w formie czterech zielonych balonów, jakby zawieszonych w powietrzu nad czterema rogami obozu. Dokoła padały bomby. Skutki tej widocznej opieki "z nieba" były nieprzewidziane. Dygnitarze gestapo przyjechali z Berlina i zamieszkali w Komendanturze. Byłyśmy wściekłe... Nawet gdy już ustały transporty z Warszawy, ruch w obozie bynajmniej nie osłabł. Im bardziej się kurczyły granice panowania hi- 302 Ravensbruck tlerowskiego, tym liczniej przybywały transporty z różnych stron. Niemcy przysyłali do obozu więźniarki zewsząd, skąd się wycofywali. Przyjeżdżały Francuzki i Belgijki, Holenderki i Jugosłowianki, Włoszki, Polki i Węgierki, cała Festung Europa. Późną jesienią przybył raz transport pięćdziesięciu kilku Gre-czynek. Sytuacja była kłopotliwa, bo nie mówiły żadnym językiem poza swoim własnym. Uderzyło nas, że pokazują jedna drugiej "P" na naszych rękawach i odnoszą się do Polek serdecznie, ale z dużym respektem i dyscypliną. Wyglądały na kobiety raczej proste, z wyjątkiem jednej, której rozkazów słuchały w okamgnieniu. Nazywała się Sula, była studentką prawa z Salonik, miała lat 19. Subtelnością sylwetki, wrodzoną dumą postawy, czystością profilu i proporcjami rysów przypominała najwyraźniej nieśmiertelnych swych przodków. Dowiedziałyśmy się później, że była dowódcą tej małej jednostki wojskowej, wziętej do niewoli w górach greckich, z bronią w ręku. Sula była też tłumaczką, bo "umiała" po francusku. Rozumiała mało, za to mówiła prawie płynnie. Komplikacja polegała na jej przedziwnej wymowie, w którą się wreszcie zdołałam wsłuchać. Nie skarżyła się nigdy, choć i ona, i jej towarzyszki na apelu tej meklemburskiej jesieni stały w letnich sukienkach i siniały wprost z zimna. Pewnego dnia, żeby jej sprawić przyjemność, powiedziałam jej parę wierszy z Homera. Reakcja Suli była nieoczekiwana. Śliczną głowę o czarnych lokach odrzuciła w tył. Oczy zabłysnęły niewypowiedzianą dumą, poczuła się w tej chwili przedstawicielką wieczystego dziedzictwa Grecji. Stanęła przede mną i zaczęła deklamować długie ustępy z Iliady. Tłumy kobiet wokoło nas ucichły, ustały kłótnie i wrzaski. One słów nie rozumiały, lecz patrzyły ze zdumieniem na wyniosłą postać dziewczyny, na wyraz jej twarzy uroczysty i promienny zarazem. Odczuły wyraźnie, że głos ten i obce te wiersze nie mają już nic wspólnego z otaczającym nas światem poniżenia i brzydoty. Myśmy zaś słuchały spiżowych heksametrów poematu bohaterstwa, a wokoło nas zdawało się w tej chwili nie istnieć to wszystko, co nosiło piętno niewoli. Innym razem wytłumaczyła mi Sula, że Greczynki czują się dobrze w Ravensbriick, bo się znajdują pod kierownictwem Polek. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________303 Wiedziały od instruktorów swej organizacji wojskowej, że naród polski najwięcej poniósł ofiar dla wspólnej sprawy wolności i że jedynie Polacy stawiają opór totalny wobec najeźdźcy. Wiedziały też, że Polska poniosła ogromne straty w ludziach, że zginęło tyle najbardziej wartościowych jej synów i córek. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałam, co na to wszystko odpowiedzieć, chociażby ze względu na istniejące trudności językowe. Wreszcie zacytowałam jedyne zdanie, jakie umiałam na pamięć z Tucydydesa, z mowy Pe-ryklesa: "Mężów świetlanych grobowcem jest ziemia cała". Sula rzuciła mi długie, intensywne spojrzenie, następnie uciekła w głąb bloku, aby po chwili wrócić w towarzystwie paru Greczynek. Mogłam zrozumieć, jak im tłumaczyła, że Polacy, tak bardzo daleko od Greków na północ mieszkający, dobrze jednak wiedzą, kim był Pe-rykles i czym wolność Aten stała się dla świata. Następnie recytowała najważniejsze ustępy z mowy, która po dwóch i pół tysiącach lat nie straciła nic na swej sile, proklamując miłość Wolności i Ojczyzny jako najwyższe dobra ludzkości. Tym razem prawie wszystkie Greczynki zostały przeznaczone na transport, poza paru chorymi. Wśród nich znajdowała się Sula, która wówczas niedomagała. Gdyśmy wróciły na blok, rzuciła mi się na szyję, błagając, abym ją "na lewo" do transportu dołączyła. Tego się nie spodziewałam. Tyle kobiet wszystkich narodowości trzeba było ciągle i za wszelką cenę ratować od transportu, aby nie musiały lać kuł na własnych braci, a Sula chciała jechać! Widząc, że jej nie rozumiem, dziewczyna przez zaciśnięte zęby wycedziła jedno, jedyne słowo - "sabotaż". Przymrużyła przy tym oczy, a ja w owej chwili zobaczyłam ze zdziwieniem wyraz obcej zupełnie dzikości na jej szlachetnej twarzy. Po chwili dodała, że za wszelką cenę jechać musi, bo ma taki rozkaz. Nie wolno jej rozstać się z towarzyszkami... Są one dobre i odważne, ale pewnych rzeczy nie wiedzą, a tu przecież chodzi o honor Grecji... Udało się spełnić jej prośbę. Przed wyjściem transportu, wieczorem, gdy władz już w pobliżu nie było, zaśpiewały Greczynki na pożegnanie, na cześć Polkom, swe pieśni wolnościowe. Twarze ich zalały się łzami, ale głosy im podczas śpiewu nie drżały. Pieśni były tęskne i namiętne zarazem. Ravensbriick 304 Przepełnienie na blokach spowodowało dodatkowe ustawienie trzech piętrowych pryczy w jadalniach, tak że mieszkanki jadały i cały czas wolny spędzały na pryczach, gdzie sypiały po trzy na jednej, co przy ogólnym ich owrzodzeniu było niewymownie przykre. Tylko pracownice rewiru i kuchni, blokowe, sztubowe oraz najstarsze haftlingi miały do końca prycze dla siebie. Był to, przyznać trzeba, przywilej olbrzymi, tym większy, im większe było przepełnienie. W tych warunkach walka z zawszawieniem bloku była walką tonącego z falą. Kanalizacja, obliczona na 15 000 osób, musiała służyć dla ilości potrójnej i była skutkiem tego prawie nieprzerwanie nieczynna. Więźniarki załatwiały się więc na dworze, pod jakimkolwiek blokiem, byle nie pod własnym, bo mieszkanki były surowo karane, jeśli przechodząca przypadkiem władza miała właśnie ochotę ukarać blok zanieczyszczony. Wszystko to jednak było niczym wobec tego, co się działo w namiocie. Umieszczono tam późną jesienią przeszło 4000 kobiet z ewakuowanego Oświęcimia, głównie Żydówki węgierskie. Nie było tam czym oddychać, bo nie było powietrza, nie było gdzie się położyć, bo nie było miejsca, nie było gdzie się załatwić, bo nieliczne, prowizoryczne ustępy były nie do użycia. Wyciekały więc spod namiotu strumienie moczu i kału, tworzące wokoło jakby wieniec cuchnących kałuż. Poza tym wydobywały się stamtąd wycia i krzyki 4000 kobiet, nieprzerwane ani dniem, ani nocą, które się rozlegały na cały obóz. Spokojna niegdyś i pogodnego usposobienia blokowa namiotu, Hanka Zaturska, miała dziwny wyraz w szeroko rozwartych z przerażenia oczach. Opowiadała mało o tym, co się u niej dzieje. Wspominała tylko o dużych technicznych trudnościach, jakie nastręcza wyciąganie zwłok - o ich identyfikacji już marzyć nie mogła. Raz mi powiedziała mimochodem: "Dziś była sprawa dodatkowa. Młoda, bardzo ładna Węgierka dostała nagle ostrego szału i pomimo zupełnego braku miejsca potrafiła skakać po zwłokach, przemawiając do nich i tańcząc". Gdzieś z końcem października zaszła u mnie zmiana. Zostałam przeniesiona jako blokowa na blok 32 do "NN", do Sowietek 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________305 i przede wszystkim do "królików". Cieszyłam się szczerze, bo "króliki" były bardzo szykanowane przez dotychczasową blokową Kathe Knoll. Byłam szczęśliwa, że będę z nimi, gdy mogły przyjść dla nich czasy niebezpieczne. Niełatwo nam było rozstać się z Niutą Bortnowską. Przeżyłyśmy szereg miesięcy w najbliższej współpracy i choć tak bardzo różne, zgrałyśmy się ze sobą niezwykle. Niesłychanie mi imponowała inteligencją, tak rzadko połączoną z charakterem niezłomnym. A Niuta była bodaj najtwardsza z nas. Stawiała opór Niemcom i narażała się im wszędzie, zawsze i na każdym kroku. Toteż nienawidzili jej szczególnie. Chłodna duma, z którą się do nich odnosiła, drażniła ich, bo godziła w ich kompleks niższości. Niemców bowiem, którzy mają ze wszystkich bodaj narodów najwięcej pychy i najmniej dumy, nic u nas bardziej nie złościło niż właśnie owa wrodzona duma, którą zwykle nazywali impertynencją, choć im głęboko imponowała. Nie pamiętam, którą z naszych dziewcząt spotkał zarzut: "Się brauchen ja nicht sofrech sein, weil Się ein P tragen!"50 Cała grupa wówczas przyjęła ten komplement z dużą satysfakcją. Wśród hdftlingów miała Bortnowską wiele życzliwych i oddanych koleżanek, ale były i nieżyczliwe, szczególnie że Niuta była w obejściu szorstka, nieraz oschła zewnętrznie i nigdy wygodna dla wszystkich. Wstydziła się przed nią niejedna, bo wiedziała, że Bortnowską nie wie, co to kompromis. Toteż w parę dni po moim odejściu Niemki z kancelarii oskarżyły ją o to, że szykanuje Niemki na bloku. Nie odpowiadało to prawdzie, natomiast prawdą było, że Niemki nie były w żaden sposób na jej bloku faworyzowane, co je złościło. Nie pamiętam dziś wszystkich szczegółów sprawy, wiem tylko, że dostała od aufzejerki w twarz na apelu, wobec całego bloku, a potem przez kilka dni musiała stać vorne przy kancelarii, gdzie jej podrzucałam pastylki Sympatolu, ukradzionego z rewiru, bo się strasznie bałam, czy jej serce wytrzyma. Była twarda jak zawsze. Groził jej transport. Ukryłyśmy ją wówczas na bloku rewirowym jako chorą, jaką rzeczywiście była po ostatnich przejściach. 50 Niech pani nie będzie taka bezczelna tylko dlatego, że nosi pani literę P! 306 Ravensbriick Mnie się na nowej placówce początkowo źle nie wiodło. Skład bloku był bardzo odmienny od wszystkich innych w obozie. Zasadnicze trzy jego grupy, hdftlingi, "NN", Sowietki i "króliki" trzymały się raczej z daleka jedna od drugiej. Wśród "NN" -jak zresztą w całym obozie -wybijały się Norweżki, poziomem, dyscypliną, godnością - słowem - kulturą. Była to jedyna grupa narodowościowa, nieliczna zresztą, która się składała wyłącznie z więźniarek politycznych. Były też traktowane z zasłużonym ze wszech miar respektem przez cały obóz. Francuzki i Belgijki były również na wyższym o wiele poziomie niż na bloku 27, były silnie skomunizowane, ale wówczas w obejściu osobistym stosunki między nami były poprawne. Oczywiście wyprowadzanie ich rano na apel było rzeczą przykrą, ale właściwie jedyną prawie przykrością dnia. Blok 32 bowiem nie musiał sobie przynosić jedzenia czy chleba, przywoziły wszystko Sowietki, z których stworzono kolumnę dostarczającą jedzenie blokom rewirowym, no i oczywiście blokowi własnemu. Po apelu groziło hdftlin-gom jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Te bowiem, które stałej pracy nie miały, a nazywały się "ferfugami" (od verfugbar- do dyspozycji) musiały przemaszerować piątkami przed władzą z Arbeitsamtu na placu lagrowym i były stamtąd brane do pracy. Ferfugami były u mnie wyłącznie Francuzki i Belgijki, "króliki" nie pracowały, inne miały przydziały stałe. Trzeba więc było prowadzić Francuzki na plac lagrowy, nigdy się nie oglądając, aby mogły uciec, by wreszcie dojść tam prawie bez nikogo. Było dużo o to awantur i donosów, ale na moje dictum, że w egipskich ciemnościach porannych (apel był wówczas o 4.30) nie umiem pilnować pracownic, bo ich nie widzę, wyklinano mnie przeważnie tylko jako niezaradną, grożono, ale nie karano, bo bałagan wówczas wzrastał z każdym dniem. Wreszcie znalazła się dla ferfugów robota. Chętnie tam chodziły, bo praca była lekka, a można było niejedno zorganizować, szczególnie z odzieży. Francuzki w pierwszych dniach opowiadały, że każą im porządkować olbrzymie ilości towarów nowych, pochodzących najwyraźniej ze sklepów, to garnki kuchenne, to odzież, to meble, to buty. Zdołały wynieść kilka par bucików. Nosiły one nazwy firm warszawskich. Po dłuższym czasie porządkowanie towarów nowych zakon- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________307 czono i wzięto się do segregowania najróżniejszych przedmiotów używanych, które potem wysyłano wagonami. W tej nowej grupie rzeczy nie brakowało absolutnie niczego, od firanek do porcelany, od kołder jedwabnych do zabawek dziecięcych. Jedna z zajętych tam Polek, pani Anna Lasocka, natknęła się na urządzenie własnego warszawskiego mieszkania. Właścicielka niczego ze swych rzeczy nie tknęła, lecz wiele kobiet tam się ubrało i uratowało w ten sposób przed śmiercią. Wówczas już nikt nie pytał, rozprzężenie było ogólne. Ciągły napływ nowych transportów, dezorganizacja wszystkiego skutkiem nieprzerwanych prawie nalotów na okolicę i przede wszystkim rosnący strach Niemców tworzyły atmosferę, w której o dawnej, drakońskiej dyscyplinie już mowy być nie mogło. Lecz więźniarkom przez to lepiej się nie działo. Niesłychanie dręczące przepełnienie, wieczny i tak wrzaskliwy tłok pociągał za sobą i dotkliwy brak wszystkiego, i niesłychane zabrudzenie i zawszawienie całego lagru. Pościel dawno znikła, koców już prawie nie było, jedzenia nieraz nie wystarczało, nie mówiąc o tym, że kartofle się kończyły, została tylko brukiew na wodzie, a sobotnich porcji kiełbasy i margaryny już nie było. Jedyne prawdziwe źródło aprowizacyjne - paczki - też nadchodzić przestały w miarę cofania się Niemców. Tylko Międzynarodowy Czerwony Krzyż jeszcze o nas pamiętał, ale przez szereg miesięcy Niemcy zarządzili dla nas Packetsperresl i założyli w komendanturze olbrzymi skład z naszych paczek, które potem w ostatniej chwili skwapliwie i z trudem ze sobą wywozili. W tym okresie tylko donosicielki, przyjaciółki Ram-dohra, dostawały prowianty szwajcarskie w zamian za usługi. Kiedyś zaś w zimie zaczęli Niemcy nagle znowu paczki wydawać. Niektóre z nas więc znowu były trochę mniej głodne i stan naszych dziąseł też się trochę poprawił, ale była to kropla w morzu tego olbrzymiego obozu. W związku z tym wszystkim stan ogólny zdrowia coraz to się pogarszał, kobiety najwyraźniej słabły, wreszcie przyczepiła się jakaś biegunka, przypuszczalnie zaraźliwa, która ogarnęła cały nie- 1 Tu w znaczeniu: zakaz otrzymywania paczek. Ravensbriick 308 omal obóz. Choroba polegała na zupełnym osłabieniu kiszek, tak że wszelki pokarm wprost przelatywał przez organizm, nie odżywiając go zupełnie, skutkiem czego chore stawały się coraz głod-niejsze. Ponieważ biegunka ta nie wywoływała gorączki, kobiety nie były przyjmowane do rewiru, chorowały na blokach i musiały stawać na apelu. Po apelu cuchnący kał pokrywał plac, a po nocy całe ścieżki łączyły sypialnie z niefunkcjonującymi ustępami. Nieraz w nocy słychać było krzyk i kłótnie, to z trzeciaka kapało na dolne prycze. Na zewnątrz bloki były ubrudzone dookoła na wysokość 80 centymetrów. Teraz rozpoczęła się ta rzecz potworna, którą było umieranie Francuzek. Gasły bez walki, bez agonii, nieraz we śnie. Coraz częściej rano, tuż przed apelem przybiegała sąsiadka: ,Madame XY umarła!" - "Kiedy?" - "Nie wiem, rano jeszcze rozmawiałyśmy, potem wstałam, a teraz ją zastałam stygnącą!" Wówczas goniłam nach vorne, zmienić podaną poprzednio cyfrę apelu. Nie wolno zaś było pisać: jedna zmarła, bo zasadniczo umieranie na bloku było zakazane, od tego był rewir. Musiało się więc pisać, że jedna jest "odkomenderowana". Prawdę wolno tylko było umieścić w nawiasie: l Kommandiert (t o t). Rozwiązanie to było uważane za idealne. Niektórym blokom kilkakrotnie nie udało się zgłosić na czas śmierci hdftlinga, musiały iść z trupem na apel. Raz, pamiętam, w niedzielę, umierała staraMadame de Ganay, dawna więźniarka, zawsze zdyscyplinowana i pełna życzliwości, przypominająca postawą i godnością damy francuskie z czasów Wielkiej Rewolucji. Była zupełnie przytomna i prosiła mnie, bym jej nie zanosiła do rewiru, bo pragnie do końca pozostać między swymi. Wiedziałam, że stan jej jest już taki, że rewir ją przyjmie, choć nie ma gorączki, ale że żadną miarą osoba, która już ma tylko kilka godzin życia, łóżka nie dostanie. Na wszystkich blokach rewirowych chore konały półnagie na podłodze. Francuzki błagały, by zatrzymać na bloku panią de Ganay. Wiedziałam, że o drugiej po południu jest apel generalny, na który wszystkie więźniarki, żywe i nieżywe, z jednym wyjątkiem rewiru, musiały się stawić. Poza tym chore 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________309 nie zaniesione do rewiru rano nie mogły tam już być przyjęte w ogóle. Wahałam się więc w ciężkiej rozterce i sprowadziłam Dorę Riviere, zaprzyjaźnioną lekarkę francuską. Dora zbadała chorą i wyraziła przypuszczenie, że drugiej godziny nie dożyje. Zaryzykowałam więc i zatrzymałam staruszkę. O godzinie pierwszej jeszcze żyła, już się zaczynałam liczyć z prawdopodobieństwem, że trzeba ją będzie wynieść na apel, gdy zaś o pierwszej trzydzieści przybiegła aufzejerka z vorne z wrzaskiem i rozkazem o apelu generalnym, pani de Ganay już była odkomenderowana do nieba. Nie dziwię się, że całą grupę ogarniał jakby przedśmiertny lęk. Nawet najtwardszym wśród nich było bardzo ciężko, lecz mężny Zimmerdienst, przede wszystkim Simone Lahaye i inne walczyły do końca o utrzymanie grupy na poziomie. Zupełnie co innego jest patrzeć śmierci w oczy, a co innego żyć w ciągłym kontakcie z trupami. Na domiar nieszczęścia przyjeżdżały świeże transporty Francuzek z więzień, w których przebywały od roku. Te kobiety, w większości starsze, fizycznie i psychicznie nieodporne, stawały do apelu dwa lub trzy razy, dostawały zapalenia płuc lub biegunki, lub jednego i drugiego, i ginęły jak muchy w jesieni. Przyjechały z nimi też dwie czy trzy Angielki wzięte we Francji. Z nimi był kłopot szczególny, bo gdy zachorowały, zażądały kategorycznie specjalnej opieki i pielęgnacji im należnej. Na wszystkie moje i Simone Lahaye tłumaczenia i perswazje, że jesteśmy w Ravensbriick, że na to rady nie ma, odpowiadały zawsze jednym i tym samym zdaniem: But I am British. Wreszcie umarły i one. Przyjazd coraz to nowych transportów francusko-belgijskich przynosił poważne utrudnienia w stosunkach z czerwonoarmijka-mi. Te dziewczęta, od początku traktowane ze szczególnymi względami, teraz już - jako jutrzejsi zwycięzcy - stawały się zuchwalsze z każdym dniem. Gdy przyjeżdżały słaniające się Francuzki, Rosjanki, które miały po pięć czy sześć koców, odmówiły mi odstąpienia jednego Francuzce. Musiałam wymusić jako tako sprawiedliwy podział. Znowu Sowietki sam na sam, gdy im mówiłam, że nie jestem komunistką, ale uważam, że jedna nie może zamarzać, gdy druga ma sześć koców, przyznawały mi rację, w tłumie zaś odgra- 310 Rayensbriick żały się i mnie, i przerażonym Francuzkom. Tylko Simone się ich nie bala. Postawą i odwagą zdobyła sobie wielki autorytet, ale też się naraziła niezdyscyplinowanym koleżankom. Nie pomogły i koce, Francuzki umierały dalej. Trupa, lub raczej kościotrupa, trzeba było rozebrać do naga na bloku, numer -jedyną rzecz ważną - zapisać atramentowym ołówkiem na piersiach i zanieść zwłoki do trupiarni. O zdobyciu noszy mowy nie było. Zanosiło się więc zmarłe w starym kocu jak w worku lub najczęściej na (rzadko mytych) drzwiach klozetowych. Wykonywałam czynności przy zwłokach w miarę możności osobiście, by ich zaoszczędzić najbliższym koleżankom zmarłej. Poza tym byłam też fizycznie od większości Francuzek ciągle jeszcze silniejsza. Nie miałam więc wyjścia. Raz przyszły mi powiedzieć, że umarła Ma Jamę Thierry, ale że jej numeru na piersiach wypisać nie trzeba. Wstała bowiem godzinę temu, umyła się, wypisała na sobie numer, położyła się i umarła. "Ta psychicznie nieodporna nie była - pomyślałam - są różne formy heroizmu", i zabrałam zwłokiMadame Thierry do trupiarni. Właściwie rewir miał stwierdzić zgon, lecz było to już wówczas, przy 120-130 zgonach dziennie, niemożliwością. Od sumienności, inteligencji czy doświadczenia blokowej zależało więc uniknięcie ostatecznej katastrofy, którą było umieszczenie osoby żywej wśród trupów. Zdarzyło się to jednak podobno kilka razy. Raz, pamiętam, gdy przyniosłyśmy zwłoki do trupiarni jak zwykle, napadła na mnie z dzikim krzykiem grupa z Leichenkolonne, złożonej z Niemek i - głównie - z Cyganek. Padały jakieś straszliwe obelgi, których większości nie rozumiałam. Wreszcie zdołałam zapytać, o co w ogóle chodzi, "bo przecież między nami nigdy żadnej przykrości nie było". Znowu wrzask. "Ty, taka a taka, ciebie to my dobrze znamy. Ty zawsze twoim trupom składasz tak ręce (tu złożyły swoje prawie trupie szpony jak do modlitwy) albo tak (ręce na krzyż). My dobrze wiemy, co to znaczy, my dobrze wiemy!" I znowu obelgi. We mnie wstąpił dziwny spokój w tym strasznym hałasie. Przeczekałam - wreszcie powiedziałam bardzo spokojnie, ale dobitnie: "Nie macie pojęcia, jak ja się cieszę, wprost ogromnie się cieszę, że wiecie, o co tu chodzi. Nie ma na świecie rzeczy ważniej- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________311 szej i jest wielkim szczęściem wiedzieć, co ten znak mówi". Cisza. Stafy bez ruchu, jakby piorunem rażone, wpatrzone we mnie z przerażeniem. Potem wbiły wzrok czarnych oczu w ziemię, czarne kudły opadły na czoła. Cisza. Wreszcie je pozdrowiłam i wróciłam na blok z koleżanką, niosąc nasze drzwi. Od tego czasu Leichenkolon-ne odnosiła się do mnie z największym respektem, nie bez pewnego lęku. Nieraz później myślałam nad tym, czy to nie była w życiu tych nieszczęsnych istot jedyna chwila, w której przez wąziutką szparę ujrzały blask Prawdy?52 Były pielęgniarki, które do ostatniej chwili potrafiły otoczyć zwłoki zmarłej należną czcią, myły je, prostowały, zamykały im oczy, ale inne tego już nie robiły - nie starczało sił. Przed przychodnią rewirową długie godziny w tę ostatnią zimę wojenną stały, a raczej słaniały się lub leżały na mrozie szeregi dziwacznie poobwijanych postaci. Codziennie się zdarzało, że kilka czekających umierało, nim doszły do pielęgniarki, i skracało w ten sposób kolejkę. Nawet Zdenka się chwilami załamywała i po prostu płakała: "Jak tu leczyć, gdy nie ma ani łóżka, ani lekarstw- ani sił!" Rzeczywiście, jak tu leczyć upiory, o których wierzyć nie można, że były kiedyś kobietami? W tej beznadziejnej umieralni pozostało nam jedno wielkie źródło sił, które przybierało wciąż na intensywności. Potrzeba ucieczki w dziedzinę dóbr intelektualnych ciągle wzrastała. Spotkało nas wówczas wielkie szczęście. Jedna z Polek przeniosła z Oświęcimia skarb, który, gdy szła dalej na transport, musiała nam zostawić. Był to komplet dzieł Shakespeare'a po angielsku w jednym tomie. Książka nosiła stempel jednego z oflagów, skąd cudem została przemycona do Birkenau. Teraz Shakespeare wylądował w moim sienniku, skąd go czasem wypożyczałam. Były dnie, gdy o czytaniu mowy nie było, nie starczało mi czasu ni sił, ale sama świadomość, że Król Lear czy Ryszard II są z nami, była dla nas dowodem, że świat jeszcze stoi. 52 Po latach miałam zaszczyt referować ten epizod Jego Świątobliwości Janowi Pawłowi II (K.L.). 312 Ravensbriick Zamówienia na "lekcje" mnożyły się. Miałam wówczas poza "królikami" komplet składający się z pięciu poważnych dziewcząt, których dowódcą i duszą była Halina Wohlfarth. Były szczególnie zainteresowane starożytnością klasyczną, robiły regularne notatki z wykładów. Raz kartki jednej z nich znalazła bardzo gorliwa aufzejerka, która miała nadzieję, że wreszcie wpadła na trop konspiracji, której, gdy wszystko się waliło, obawiano się coraz bardziej. Sytuacja była poważna, konsekwencje mogły być ciężkie. Dziewczyna powiedziała, że zapisała sobie szereg miejscowości i szczegółów podanych przez koleżankę, która wiele podróżowała, na to, aby kiedyś i ona mogła tam pojechać i to wszystko zobaczyć. Już się wydawało, że sprawa rozejdzie się po kościach, gdy władza odkryła w notatkach dowód słuszności swych podejrzeń. Dowodem tym było słowo "amfiteatr". Tylko dzięki dużym wysiłkom kilku osób dziewczyna wyszła cało. Był to, jeśli chodzi o powagę zainteresowań, najlepszy może komplet, jaki miałam w obozie, dzięki silnemu wpływowi, jaki Halina wywierała na koleżanki. Pewnego dnia, zaraz po Nowym Roku, zabrano ją do bunkra wraz z kilkoma innymi, wśród nich była i sztubowa Zosia Lipiń-ska53, doktor praw. Wszystkie były niegdyś, prawie cztery lata temu, aresztowane w Warszawie, w tej samej ciężkiej sprawie-tajnej drukarni. Na drugi dzień, 5 stycznia wieczorem, wyprowadzono je z bunkra na oczach koleżanek. Przeszły przez plac lagrowy, wyszły za bramę. Tam je spotkały dwie więźniarki - Niemki, które wracały z komendantury. "Dokąd wy idziecie?" - zapytały przerażone na widok wychodzącej o tej porze, silnie eskortowanej grupki. Zosia Lipińska wskazała palcem w niebo. W dwa dni potem zapytała mnie jedna z członkiń mojego kompletu: "Czy będzie nas pani dalej uczyć? Czy nas pani zostawi teraz, gdy... Haliny... nie ma?..." Odpowiedziałam, że oczywiście i przyjdę w niedzielę normalnie na lekcję o kulturze greckiej VI wie- \ ku. Zastanawiałam się zarazem, jak ta lekcja będzie wygląda* W ostatniej chwili udało mi się zdobyć książeczkę, w której byłoi 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________313 parę reprodukcji dziel Rembrandta. Gdy wlazłam na trzeciak,gdzie słuchaczki czekały, powiedziałam, nie patrząc im w oczy: "Jeśli nie macie nic przeciwko temu, przerwę nasz kurs klasyczny na dziś i powiem wam parę słów o malarstwie religijnym Rembrandta"54. Egzekucja z 5 stycznia była z długiego rzędu ostatnią. Dopełniła ona liczbę Polek straconych w Ravensbriick do stu czterdziestu czterech. W parę tygodni potem przyszła do mnie wiedenka sprzyjająca Polakom. Widziałam, że chce coś powiedzieć - czekałam. "Masz czas?" - zapytała. "Owszem, jak trzeba". - "Idź nach vorne, teraz tam nikogo nie ma, obok kancelarii w małym pokoiku siedzi zu-gang". - "Polka?" - "Nie, żona burmistrza Kolonii. Idź tam, powiedziałam jej, żeby ci wszystko powiedziała, co wie o polityce". - "Coś ciekawego?" - zapytałam, zawiązując chustkę na głowie. "Owszem". Gdy wychodziłam, dodała: "Tylko zaciśnij zęby". Poszłam. W małym pokoiku za kancelarią siedziała raczej młoda, wysoka, energiczna blondyna. Przywitałyśmy się, zapytałam o to, co się na świecie dzieje. Popatrzyła na "P" na moim ramieniu i zapytała: "Czy pani zna warunki układu w Jałcie ?". Wyszłam stamtąd w piętnaście minut później jako człowiek bez Ojczyzny. W parę dni później dotarły do nas nazwiska głównych członków Komitetu Lubelskiego. Podawałyśmy je sobie z ust do ust, bo były przecież w Ravensbriick Polki wszystkich zabarwień społecznych czy partyjnych, pochodzące ze wszystkich ziem Rzeczypospolitej. Pomimo to nie znalazła się ani jedna, która by znała choć jedno z nazwisk, które do nas dotarły. Nie mogłyśmy tego zrozumieć. B i e-rut? Osóbka-Morawski? Gomułka? - kto to jest? kim są ci ludzie, o których nikt nie słyszał? Tak z każdym dniem wzrastał 54 W zachowanym w Archiwum PAU w Krakowie maszynopisie o przeżyciach z Ra-vensbruck, K. Lanckorońska, pisząc o zmianie tematu wykładu, dodała: "I to była jedyna uroczystość żałobna, przez którą mogłyśmy uczcić pamięć Haliny". 314 Ravensbriick nasz lęk o losy Ojczyzny. Do tego uczucia, które górowało nad wszystkimi innymi w duszach naszych, zaczynało dochodzić i inne, także naturalne, lecz egoistyczne. Dla każdej Polki, która się znalazła w Ra-vensbriick w służbie niepodległości swego Kraju i idei wolności człowieka, jej osobista ofiara nie znaczyła nic. Było rzeczą może przykrą, ale bardzo naturalną, że się tu znalazła i że tu może zginie, to było normalne, nie bardzo ciekawe, w każdym razie niezbyt ważne - byle cel był osiągnięty. Teraz zaś, gdy Polska została sprzedana i wolność świata podeptana, teraz ta osobista ofiara każdej z nas zaczynała się nagle wydawać rzeczą straszną, bo bezcelową. Teraz, i dopiero teraz, nasze osobiste nieszczęście i pamięć o naszych poległych i zmarłych tu siostrach zaczęła nas przygniatać do ziemi. Wtedy też niektóre z nas starszych, głównie Niuta i ja, zaczęły się poczuwać do obowiązku nowego - palącego, a dość trudnego. Młodzież nasza w rym czasie znajdowała się wprost pod obstrzałem propagandy komunistycznej. Trzeba było w miarę sił przeciwdziałać, robić to, co jest często trudne: MÓWIĆ PRAWDĘ, tłumaczyć pytającym, co to jest komunizm. Wśród starszych zdania co do tego problemu były podzielone. Nie zapomnę jednej wieczornej rozmowy z Marysią Kujawską. Przyszła po mnie i zabrała do siebie do rewiru. Tam w swoim "gabinecie" Marysia weszła m medias res. "Ty tu wśród młodych robisz propagandę antykomunistyczną". -"Ze wszystkich sił" - odpowiedziałam. "Tego ci po prostu robić nie wolno. Przecież widzisz, co się stało. Musimy na czas jakiś współżyć z komunizmem i z Sowietami. To będzie na pewno niełatwe, ale modus vivendi znaleźć się musi, młodzieży więc żadną miarą wrogo do Rosji i do jej systemu nastawiać nie wolno". Znałam Marysię, wiedziałam, że chęci mojej interlokutorki były jak najczystsze, ale wiedziałam także, że osoby szlachetne, wyzute z wyobraźni ZŁA, mogą być bardzo niebezpieczne. Odpowiedziałam więc łagodnie - ale nieustępliwie. Nie pomogło. Wreszcie, gdy Marysia coraz gwałtowniej nacierała, powiedziałam jej spokojnie, że jako nauczyciel akademicki mam wobec młodzieży obowiązki szczególne, które zamierzam spełniać - do końca. Rozeszłyśmy się bez wy- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________315 niku. Widywałyśmy się nadal, ale stosunki między nami już były inne55. W obozie tymczasem zachodziły zmiany, tak osobiste, jak i ogólne. Dzięki intrygom Niemek z kancelarii, które już poprzednio zwalczały Bortnowską, usunięto z mojego bloku polskie sztubowe, przede wszystkim Jadzię Wiłczańską, z którą blisko żyłam. Dostałam w zamian dwie osoby, o których wiedziałam, że mają mnie pilnować: Niemkę, wielomówną sybillę z bunkra, oraz po stronie So-wietek Rosjankę, emigrantkę, która się podawała za "księżnę kaukaską", co Niemcom niemało imponowało. O ile astrolożka okazała się złośliwą wprawdzie, lecz w gruncie nieszkodliwą wariatką, o tyle "księżna kaukaska" zatruwała mi życie, podjudzając przeciwko mnie Sowietki, których się -jak większość obozu z władzami włącznie - coraz bardziej bała. Wreszcie intrygi odniosły skutek, zostałam przeniesiona jako sztubowa do sąsiadującego z obozem głównym obozu warsztatów (Betńebshof). Blokowa i druga sztubowa były Niemkami i ustosunkowały się do mnie wrogo, tym bardziej że moje więźniarki, w większości "czarne" i "zielone", wkrótce się spostrzegły, że otrzymują większe porcje od czasu mojego przybycia. Miałam zakaz udawania się do tamtego obozu i obawiałam się, że w chwili decydującej mogę się nie dostać do moich sióstr. Po paru zaś tygodniach grypa z gorączką (lekko podrobioną) pozwoliła mi jeszcze raz wylądować w rewirze. Tam 4 lutego przyszła do mnie moja następczyni, obecnie blokowa "NN" i "królików", żeby mi powiedzieć, że otrzymała rozkaz, wedle którego "króliki" nie mają opuszczać bloku. Rozkaz taki dotychczas wyprzedzał każdą egzekucję. Po południu miałam wizytę paru "królików", które się przyszły pożegnać. Jedne były przekonane, że nie ma już dla nich cienia nadziei, inne były za tym, aby się każda broniła indywidualnie aż do 55 Maria Kujawska jeszcze wiatach 1945 i 1946, pracując w Kraju, potrafiła mi trzema różnymi drogami przekazać następujące (we wszystkich trzech wypadkach rów-nobrzmiące) zdanie: "Karle przepraszam z całej duszy. Słuszność była po jej stronie, nie w 100, ale w 1000 procentach". Dziś, gdy nie żyje, myślę z niezmierną wdzięcznością o tym wzruszającym jej kroku (K.L.). 316 Ravensbriick ostatniego tchnienia. Po chwili przyszły dwie Sowietki, szepnęły: "Pani Karło, »królików« nie damy" - i poszły. Zaczęła się więc owego dnia kampania obrony "królików", w której brała udział duża część obozu. 60 kobiet wziąć i wyprowadzić z obozu siłą nie było już podówczas dla władz rzeczą łatwą. "Króliki" na bloku 24 (dokąd blok 32 został przeniesiony) nie sypiały, a w dzień tylko grupkami i na krótko się pokazywały. Największe niebezpieczeństwo stanowił apel. Toteż władze otoczyły w dwa dni potem cały blok 24 stojący na apelu kordonem aufzejerek i SS-manów. Wszystko wydawało się stracone. Wówczas Sowietki, które opiekowały się instalacją elektryczną w obozie, wywołały krótkie spięcie, światła zgasły, powstało zamieszanie, w którym "króliki" wydostały się z pierścienia razem z Sowietkami, bo władze ogarnęła panika. Obrona "królików" w najbardziej krytycznym momencie była ze strony krasnoarmiejek niewątpliwie aktem wysoce etycznym, lecz również pierwszorzędnym pociągnięciem propagandowym; zyskała im sympatię całego obozu. Poza tym Niemcy się przestraszyli i zrozumieli, że siłą "królików" nie dostaną. Dziewczęta zaś pozmieniały sobie numery na ramionach i stawały na apelu z innymi blokami, które w zamian posyłały swoje Polki na apel bloku 24. Zamieszanie rosło, apele zostały na szereg dni skasowane. Jedna grupa "królików" przesiedziała ten czas w jamie pod blokiem Mietki; wyszły chore. Dla nas było jasne, że w ten sposób można przedłużyć im życie, lecz że wcześniej czy później będą stracone, jeśli nic nadzwyczajnego nie zajdzie. Lecz wówczas wyglądało, jak gdyby miało zajść coś zupełnie nadzwyczajnego i to w najbliższym czasie. Nocami huk armat zbliżał się do nas tak znacznie, że miało się wrażenie, iż Armia Czerwona jest już tuż, tuż. Doszło do tego, że, nadsłuchując nocami, modliłyśmy się, by Moskale, skoro już przyjść muszą, przyszli na czas, nim Niemcy zdążą wymordować te dziewczęta. Lecz zbliżanie się frontu miało jeszcze inne skutki, zasadnicze dla obozu. Wysyłano transporty masowe, które wychodziły przez bramę nieprzerwanym łańcuchem. Wówczas znikły z obozu niezliczone dzieci wszelkich narodowości, które się tam ostatnio plątały 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________317 i demoralizowały, i zabawiały w "apel" lub w "bunkier". Mówiono oficjalnie, że w Ravensbriick miał powstać Musterlager dla 10 000 kobiet. Z dnia na dzień znikł namiot, pod blokami sadzono drzewka. Patrzyłyśmy na to wszystko z osłupieniem, tylko Holenderki uśmiechały się znacząco. "To dobrze, to bardzo dobrze - mówiły -to znaczy, że już niedługo. U nas w obozie w Holandii, tuż przed wkroczeniem aliantów, wybudowali blok dla dzieci ł wymalowali sale scenami z bajek. Obrazy jeszcze były mokre, gdy nas ewakuowali". Piętnaście "królików" zdołało opuścić obóz z owymi transportami, podszyły się pod numery i nazwiska zmarłych. Poza tym postarano się, aby Binz się dowiedziała, iż zagranica o sprawie "króliczej" jest doskonale poinformowana, i to przez Akę Kołodziejczak, której ojciec, obywatel amerykański, wyciągnął córkę z Ravensbriick i poprzez Szwajcarię sprowadził do Ameryki. Wówczas władze wezwały dwa "króliki" na rozmowę. Poszła Jadzia Kamińska i "Bajka" (Zofia Baj), obie odważne, sprytne, mówiące dobrze po niemiecku. Przyjęli je Binz i Schwarzhuber*, nowySchutz-haftlagerfuhrer, którzy j e zapewniali, że chodzi jedynie o przewiezienie "królików" do obozu bardziej bezpiecznego (mimochodem wspomniano o Gross-Rosen na Śląsku, gdzie wówczas już był front!). Ambasadorki zaś doskonale wyczuły, że celem rozmowy był wywiad na temat Aki Kołodziejczak. Wprawdzie żadna z nas nie wiedziała, ile Aka rzeczywiście zrobić zdołała, ale wysyłałyśmy w ciągu lat różnymi drogami wiadomości do Kraju, skutkiem których podobno wspominano o "królikach" w audycjach radiowych. Binz, której nazwisko również miało być wymienione, była w każdym razie przerażona, w czym jej i Jadzia, i "Bajka" skwapliwie dopomogły. Wreszcie po dalszych długich dniach walki Suhren, który się dotychczas do tej sprawy nie mieszał, wezwał do siebie jedną z nich, Marysię Plater. Jadzia i "Bajka" poszły z nią "jako tłumaczki". Suhren pokazał Marysi papier, obiecując jej zwolnienie, jeśli podpisze. Było to oświadczenie, że blizna na jej nodze pochodziła z wypadku w fabryce. Marysia odmówiła, twierdząc, że obecnie nie chce być zwolniona, ponieważ do Polski wrócić nie może i pragnie pozostać z przyjaciółkami. Wywiązała się długa dyskusja, w ciągu której Suh- 318 Ravensbriick ren obiecał napisać do Berlina i dać "królikom" ostateczną odpowiedź co do ich losu. Ta odpowiedź oczywiście nigdy nie nadeszła, a walka "królików" o życie trwała dalej. W tym czasie, gdy jeszcze leżałam w rewirze, pewnego wieczora stanęła nagle przy moim łóżku aufzejerka i kazała mi natychmiast wstać i iść z nią do komendanta. Ubierając się, zdążyłam powiedzieć sąsiadce, że sprawa jest jasna, o tej godzinie komendant nikogo nie wzywa, natomiast jest to pora egzekucji. Gdy wyszłyśmy, czekała tam już druga aufzejerka, co potwierdziło moje przypuszczenia. Obie były małe, idąc między nimi pomyślałam, że wyglądamy jak tryptyk. Wychodząc za bramę, nie skręciłyśmy jednak na prawo do lasku, tylko na lewo, do komendantury. Po chwili weszłam do Suhrena i zameldowałam się. Przyjął mnie stojąc, jak za pierwszym razem, gdy byłam jeszcze Sonderhaftling, co mnie zastanowiło. Zapytał o moje zdrowie. Słyszał, że jestem chora, ma nadzieję, że to nic poważnego. Zrozumiałam. Jedynie bardzo ważna interwencja mogła wywołać taki skutek. Wyczytałam parę miesięcy temu z ,yólkischer Beobachter", który w naszej kancelarii zostawiła aufzejerka, że Carl Burckhardt*, historyk szwajcarski i wieloletni przyjaciel mój, został prezydentem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. W owej chwili, stojąc przed Suhrenem, miałam nagle wrażenie, że prestiż instytucji międzynarodowej i przede wszystkim siła przyjaźni ludzkiej chronią mnie jak tarcza, wyrastając między Suhrenem a mną. Pytał mnie, czy nie mam życzeń, czy mi trzeba odzieży, prowiantów? Zachowywał się jak sklepikarz, który proponuje towar. Powiedziałam, że mi niczego nie trzeba. Zniecierpliwił się i powtórzył pytanie. Wreszcie mnie znów wyprowadzono. Gdy wróciłam na blok, nikt nie spał; Polki się modliły. "Jest! wróciła i jeszcze się śmieje!" Czułam się śmieszna, szłam na śmierć, a zaofiarowano mi puszki! Przy zwolnieniu z rewiru zostałam sztubową na bloku 31 u blokowej Hanki Zaturskiej. Byłam tam ledwie od paru dni, gdy zostałam wezwana do doktora" Treite. Poszłam. Przy drzwiach rewiru już 9 styczma 1943-5 kwietnia 1945 319 czekała moja przyjaciółka, gruba czeska policjantka, bardzo podniecona. "Treite was wezwał, ale najpierw prędko do Zdenki! Ona na was czeka!" - i jak gdyby mnie chciała zaprowadzić siłą, wbiła swe niezbyt subtelne palce w moje chude ramię i popchnęła w kierunku pokoju Zdenki. Gdy weszłam, ta ostatnia gwałtownie zamknęła za mną drzwi i zaczęła szeptać bardzo prędko: "Karla, ty będziesz zwolniona!" Miałam wrażenie, że teraz już nawet Zdenka straciła rozum, ale ta szeptała dalej: "Treite nie śmie wiedzieć, że byłaś u mnie. Pytał mnie o ciebie i o twoje zdrowie, przy tym coś powiedział cicho do Oberschwester. Idź teraz do niego, a potem wróć do mnie, ale tak, aby on tego nie widział. Jak nie wrócisz, to ja umrę z samej ciekawości!" Wróciłam po chwili, by jej powiedzieć, że mnie Treite dokładnie wypytał o zdrowie i oglądał nogi, czy nie spuchnięte, i pomimo moich zapewnień, że grypa moja już przeszła, kazał się natychmiast położyć do rewiru Nr l, gdzie umieszczano tylko wypadki, które były pod jego osobistym nadzorem. "Masz znajomych za granicą?" - zapytała Zdenka. "Mam. Prezydent Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jest moim przyjacielem". Rzuciła mi się na szyję. "Ależ Zdenko, przecież to jest nie do pomyślenia! Wyjść stąd samej, bez was wszystkich!... to wykluczone!" - "Nie masz prawa tak myśleć! Twój wyjazd może nas wszystkie uratować! Ale teraz uciekaj, żeby cię nikt nie widział!" Poszłam więc do rewiru Nr l. Po drodze słyszałam skowyt sterylizowanych Cyganek. Tam już, w pokoiku na sześć osób, czekało na mnie łóżko pościelone. Poważnie chore koleżanki leżały na górze i musiały schodzić do mycia, a ja, której nic nie było, miałam na specjalny rozkaz Oberschwester łóżko w dole, bez nikogo nad sobą... Położyłam się więc i czekałam, co będzie dalej. Nie trwało długo -pielęgniarka przyniosła rzecz wręcz fantastyczną - szklankę mleka. Wieczorem zaczęto mnie karmić witaminą C, a na drugi dzień "sama" Oberschwester przyniosła wielką flaszkę tranu. Równocześnie przeprowadzono wszelkie możliwe badania wszelkich organów niego ciała ewentualnie zaatakowanych. Udało mi się przekonać moich opiekunów, że mi potrzeba ruchu i powietrza, że muszę cho- 320 Rayensbriick dzić na spacer. Mogłam więc kontynuować nauczanie i wynosić tran w małych flaszkach. (W nagrodę, że go tyle wypijam, dostawałam coraz to więcej tranu od Oberschwester). Wreszcie mniej więcej po dziesięciu dniach cała ta komedia nagle się skończyła. Wróciłam na blok 31. Myślałyśmy, że się interwencja nie udała albo raczej nie myślałyśmy wiele o tym incydencie. Miałyśmy troski inne, pilniejsze. Obóz ciągle pustoszał. Żydówki, między nimi pani Strassner, poszły do Belsen, "NN" do Mauthausen, a "ewakuowana" Warszawa została wręcz "zwolniona"! Zdjęto bowiem numery, dano suknie bez krzyży i wysłano do fabryk jako pracownice cywilne. Dla wielu osób była to tragedia moralna, bo psychicznie jeszcze ciężej było pracować dla Niemców jako pracownica pozornie wolna niż jako więzień. Kto zaś słabszy czy starszy, szedł do dawnego Jugendlager. Młode Niemki stamtąd niespodziewanie wytranspor-towano już około 20 stycznia. W parę dni potem zebrano wedle spisu kobiety, którym niegdyś wydano różowe kartki. Powiedziano im, że dawny Jugendlager teraz jest dla nich przeznaczony, że tam nie będzie apelu, że będą mogły cały dzień przeleżeć w łóżku i odpoczywać. Dora Riviere, lekarka, i kilka pielęgniarek poszło z nimi. Przez dziesięć dni wszystko było w porządku. Potem Dora, pielęgniarki i leki zostały odesłane do obozu głównego. Jugendlager stawał do apelu przez 5-6 godzin dziennie, przy czym odebrano kobietom płaszcze. Wreszcie 5 lutego zjawiła się z ciężarówkąLa-gerleiterin, kierowniczka tego obozu, Frdulein Neudeck, i zabrała ładunek kobiet. Lora wróciła obryzgana krwią, a na drugi dzień wpłynęła do "kamery" duża ilość pokrwawionej odzieży, z różowymi kartkami w kieszeniach. Od tego dnia Frdulein Neudeck, bardzo przystojna, wysoka blondyna, mająca lat najwyżej 24, prawie zawsze pijana, wybierała regularnie grupy kobiet zjugendla-gru, kazała im się rozbierać do koszul, zapisać na piersiach nu- ; mer ołówkiem atramentowym i zamykała je w osobnym bloku, skąd j je na drugi dzień lorą wywoziła. Ani lora, ani odzież już później krwią nie bywały splamione, natomiast z komina nowego dużego , krematorium nieprzerwanie bił w niebo płomień, który nocą oświe-, 1 »i-.Ł*,"*i:łiit 1. Karol Lanckoroński z córką Karoliną, ok. 1900 r. Mój ojciec Karol Lanckoroński urodzri się w czasie Wiosny Ludów i by! ode mnie starszy o lat dokładnie 50. 20. Karolina Lanckorońska z bratem Antonim w Wenecji, wrzesień 1954 r. 321 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945 cal lager. Przypominał się początek Iliady, gdy pomór padł na Acha-jów: "Wieczyście płonęły ognie zmarłych niegasnące..." Zapach palonych ciał i włosów dusił nieznośnie. Komora gazowa funkcjonowała sprawnie od początku lutego do l kwietnia. W lutym zjawił się u nas dr Winckelmann*, dobrze znany oświęcimskim kobietom, o którym Marysia Kujawska do końca twierdziła, że nie jest, bo "nie może być", lekarzem. Wybierał on z bloków rewirowych wszystkie ciężej chore kobiety i oddawał je pannie Neu-deck, która je zabierała na lorę. Od tej chwili zaczęło się dla nas ukrywanie ciężko chorych na blokach, by je chronić przed rewirem. Wreszcie Winckelmann, zwykle w towarzystwie Pflauma i paru aufzejerek, zaczai się pojawiać i na blokach normalnych, które musiały w całości, parami lub pojedynczo, przed nim defilować w odległości 8-10 kroków. Kobiety ciężko nieraz chore, ledwie się na nogach trzymające, prostowały się ostatkami sił, by możliwie mocnym krokiem przemaszerować przed Winckelmannem. Chciały żyć! Kaleki i połamańce się prężyły, a "doktor" jednym nonszalanckim ruchem ręki wysyłał je na prawo - do roboty, w lewo - na śmierć. Beznadziejnie stracone były kobiety o siwych włosach lub o spuchniętych nogach. Wówczas rozpoczął się ostatni, rozpaczliwy bój o życie kobiet w Ravensbriick. Pewna grupa blokowych i sztubowych pchała się "do pomocy przy utrzymaniu porządku" na bloki w czasie selekcji, mieszałyśmy szyki i przerzucałyśmy więźniarki z lewej strony na prawą. Pamiętam raz, gdy nie było Pflauma, który zwykle ze mnie oka nie spuszczał, Winckelmann przy selekcj i skazał najugendlager dwie młode, bardzo słabowite osoby, Polkę i Żydówkę, a matki obu dziewcząt poszły "na prawo". Dziewczęta stały po strome śmierci i błagały mnie cicho o ratunek. Kazałam im chwilę stać za mną, wreszcie je obie bardzo szorstko chwyciłam za ramię i podbiegłam z nimi do Winckelmanna. "Panie doktorze - huknęłam (Niemcom można było zawsze imponować krzykiem) - te dwa zdrowe leniuchy (Faul- 322 Ravensbruck tiere) przemyciły się tu do mnie, gdzie pan kazał ustawić kobiety chore! Nie chcą pracować! Przecież to niesłychane! Unerhórt!" -"Unerhort! - ryknął za mną Winckelmann. - Sofort zurArbeit!"56 Popchnęłam dziewczęta na prawo, gdzie półprzytomne z przerażenia padły w objęcia matek. Teraz ja z kolei struchlałam, ale kat już był zajęty innymi ofiarami. Po selekcji przerywałyśmy kordony oddzielające kobiety skazane pod pretekstem przynoszenia im ich rzeczy, boć przecież "wyjeżdżały na odpoczynek", pomagałyśmy im oknami wchodzić do sąsiednich bloków, gdzie przesiadywały parę godzin na trzeciaku. Tam im nieraz farbowano siwe włosy jakąś czarną mazią. Najważniejszą zaś naszą czynnością stało się ukrywanie chorych przed selekcją. Czasem (u Niemców jest system nie tylko w zbrodni, ale i w bałaganie) można było odgadnąć, na jaki blok Winckelmann zawita. Wówczas dźwigało się chore na blok rewirowy, który był świeżo po selekcji, aby je tam "przechować". Z wdzięcznością wspominam solidarność wielkiej części personelu rewirowego w tej akcji niezbyt bezpiecznej. Tu dodać trzeba, że było w tym ciągłym narażaniu się i wiele egoizmu z naszej strony. Był to po prostu jedyny sposób, aby przetrzymać i nie zwariować. Bywały momenty wprost komiczne w swej groteskowości. Raz zjawiła się u mnie jedna z Niemek z komendy. "Musisz mi pomóc i szybko zestawić spis kobiet francuskich i polskich, które mają tytuły dziedziczne". Byłam przekonana, że moja interlokutorka, stara socjalistka, straciła rozum. Musiałam zrobić minę przerażoną, bo Thury samorzutnie zapewniła, że jest na razie jeszcze przy zdrowych zmysłach, ale że jej Schwarzhuber kazał dostarczyć taką listę. "Najwidoczniej tych osób nie chcą gazować, trzeba więc listę możliwie rozszerzyć". Gdy poszłam w tej sprawie do Francuzek, wywołałam oczywiście wielką radość, szczególnie u Marie-Claude (Vail-lant Couturier), z którą dobrze żyłam, i zdobyłam szereg markiz i vicomtesses do mojego spisu. Paru też osobom szczególnie zagro- ' NiesJychane! Natychmiast do roboty! 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________323 żonym nadałyśmy tytuły szczególnie szumne, lecz fabrykacja taka mogła się niestety odbywać tylko en detail, a nie en gros. Nikt, kto się znajdował na spisie, nie został zagazowany. Był to jedyny okres, gdy nie przeklinałam zielonej opaski na ramieniu, ale nie miałyśmy złudzeń i wtedy: nasza pomoc była minimalna. Zdołałyśmy uratować pewną ilość istnień ludzkich, to prawda, ale była to kropla w morzu! Poszło w tym czasie 7000 kobiet do komory gazowej nieomal na naszych oczach! Zupełnie bezradne byłyśmy wobec gazowania chorych lub rannych po nalotach na fabryki. Dużo wówczas zginęło spośród ewakuowanych z Warszawy. Pamiętam raz, gdy późnym wieczorem przechodziłam koło łaźni, ktoś mnie w ciemności poznał i zawołał po imieniu. Podeszłam. Grupa kobiet leżała na ziemi przed łaźnią. ,JMadame, odesłano nas z fabryki jako chore, co oni z nami zrobią?" - "Zapewne panie odpoczną na którymś bloku" - odpowiedziałam, lecz miałam w tej chwili wrażenie, że głos, którym mówię, nie jest mój. Wtem nadbiegła aufzejerka i przepędziła mnie. Owej nocy żaden blok francuskiego transportu nie odebrał, tylko płomień z krematorium buchał wysoko... Nieraz w ciągu dnia spotykało się partię wziętą z bloków znienacka, która nigdy do Jugendlagru nie dochodziła. Pamiętam, jak mnie ktoś, gdy przechodziłam raz koło takiej grupy, żegnał skinieniem ręki i spokojnym uśmiechem - była to Merę Marie. Poszło też trochę Niemek, w tym rozmowna astrolożka. W parę dni po zniknięciu tych osób z obozu kancelaria otrzymała z komendantury spis ich numerów i nazwisk z zaznaczeniem, że wymienione poniżej więźniarki zostały zawiezione do Schonungs-lager (obóz rekonwalescentów) Mittwerda na Śląsku. Nawiasem mówiąc, wiedziałyśmy wszystkie, że cały Śląsk wówczas już byłw rękach rosyjskich. Raz, w ostatnich dniach marca, zabrano większe grupy i Polek, i Francuzek, i nie dano im nawet czasu, by zabrały swoje rzeczy. Podziałało to na nie fatalnie pod względem moralnym. Koleżanki namówiły przyzwoitą stosunkowo aufzejerkę Seltmann, by nas eskor- 324 Ravensbriick towała i pozwolila nawet zawieźć manatki. Chciałyśmy w ten sposób przemycić też trochę chleba. Zgodziła się, porwałyśmy skądś wózek, naładowałyśmy tobołki i poszłyśmy dojfugendlagru, ładnie położonego w lasku sosnowym, o 300 kroków od obozu głównego. Gdyśmy tam wypłynęły, kobiety nas otoczyły i opowiadały nam wszystko, co się tam działo. Kiedy po rozdaniu rzeczy znów się żegnałyśmy, przecisnęła się do mnie starsza, siwowłosa Francuzka. Pamiętam, że była akuszerką i nazywała się bardzo banalnie, zdaje się, żeMadame Durand. ,JMadame Karla, jestem z bloku 27 i wiem, ile się pani nacierpiała przez Francuzki. Patrzyłam na wszystko, co się tam działo, i na to, jak się pani rozchorowała. Dziś jestem tutaj i wiem, co mnie czeka, tak samo, jak i pani wie. Niech mi pani powie, że pani do mnie osobiście żalu nie ma, przecież ja nigdy pani krzywdy nie zrobiłam". Pamiętałam ją doskonale, była zawsze dobra i miła, toteż trudno mi opisać wzruszenie, które mnie w owej chwili ogarnęło. Wracałyśmy do obozu, zostawiając za sobą lasek sosnowy i w nim bloki śmierci. W tej kaźni jeden objaw był zastanawiający. Im gęściej dymiło się krematorium, im bliżej, im bezpośredniej każda z nas patrzyła śmierci w oczy, tym bardziej rosła potrzeba dóbr duchowych, po prostu głód intelektualny. Nie można było sprostać wymaganiom, mnożyły się zamówienia na "wykłady". Codziennie po południu odbywała się lekcja u "królików" na trzeciaku. Grupa dziewcząt na tę godzinę wracała na blok, rozstawiano pikiety i rozpoczynał się wykład z historii kultury z czasów Karola Wielkiego czy lekcja o gotyku. Słuchaczki, które nigdy nie wiedziały, czy nie nadchodził już ostatni dzień ich życia, słuchały jednak z wielkim skupieniem i z prawdziwym zainteresowaniem. Czasem miałam trzy komplety dziennie, wyciskałam własną osłabioną pamięć jak cytrynę - i gadałam. Dziś mogę tylko wyrazić nadzieję, że słuchaczkom moim dawałam choć w części to, co od nich otrzymywałam - możliwość oderwania się od moralnych i fizycznych brudów, ropy, biegunki, poniżenia, które nas otaczało, i powrotu do owych wartości, które kiedyś stanowiły świat mój, najbardziej własny. 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945________________________325 Zbliżał się Wielki Tydzień, gdy przyszła do mnie Marysia Gro-cholska (z domu Czetwertyńska)*, ogromna i łagodna jak Podbipię-ta, której chrześcijaństwem nawet szereg miesięcy Strąfbloku57 nie potrafiło wstrząsnąć. Mówiło się, że nikt nie wie, co to Ravensbriick, kto nie był w Strafbloku, i że nikt stamtąd moralnie cało nie wychodzi. Ta jednak wyszła nietknięta, na domiar była uwielbiana przez koleżanki z tegoż bloku - szumowiny obozowe. Do mnie się wtedy zwróciła, by mi powiedzieć, że powinna bym, szczególnie u "królików", dostosować wykłady do tematyki Wielkiego Tygodnia. Gdy powiedziałam, że nie potrafię, nalegała jeszcze bardziej, aż wreszcie skapitulowałam wobec jej łagodnych perswazji: "Przecież ten Wielki Tydzień, może, a nawet prawdopodobnie, jest ostatnim dla nas i szczególnie dla »królików«! Nie może przejść jakby niezauważony". Nie bardzo wiedziałam, co robić. Zaczęłam więc słuchaczkom opowiadać, jak wielcy artyści przedstawiali główne sceny Męki Pańskiej. Na Wielki Czwartek wypadła Ostatnia Wieczerza Leonarda i ten sam temat u Tintoretta, na Piątek i Sobotę wybrałam odpowiednie dzieła i wiersze Michała Anioła wraz z opisem wielkich przejść religijnych ostatniego okresu jego życia. Nowe wykłady bardzo się podobały i robiły większe, niż przypuszczałam, wrażenie. Musiałam je powtórzyć kilku kompletom. Na Wielki Poniedziałek przygotowałam "Emaus u Rembrandta", lecz zaszła przeszkoda, wykład został odłożony. W południe, w chwili obiadu, wpadła bowiem na blok wiedenka z Arbeitsamtu z rozkazem, abym natychmiast stanęła przed łaźnią razem z Francuzkami. Rano wybrano 400 "zdrowych" Francuzek i kazano im iść do kąpieli. Plotki krążyły o wymianie więźniów z Francją. Teraz i ja miałam pójść z nimi. W pierwszej chwili nie uwierzyłam i oświadczyłam, że mamy dziś drugiego, a nie prima aprilis, że chcę zjeść zupę w spokoju. "Ależ nie! spiesz się, jest rozkaz od komendanta!" - "Od komendanta?" - powtórzyłam mechanicznie i popatrzyłam na koleżanki. Patrzyły na mnie w milczeniu. Wstałam, poszłam i ustawiłam się z Francuzkami przed łaźnią jak niegdyś, gdy byłam zugangiem, 27 miesięcy temu. 57 bloku karnego 326 Rayensbruck Nastąpił dokładny przegląd lekarski. Osoby, które miały nogi spuchnięte (symptom głodu), odesłano na bloki. Zatrzymano 300 kobiet. Wykąpano nas, ubrano w suknie bez krzyży i bez numerów i umieszczono na bloku oddzielonym drutem kolczastym. Lecz wówczas już nikt nie pytał o dyscyplinę, wymknęłam się więc na drugi dzień do moich bloków, by wygłosić odczyt o Emaus i jeszcze jakąś pogadankę. Wiadomości ze świata o katastrofie Niemiec były wówczas już tego rodzaju, że nasz wyjazd stawał się coraz bardziej wątpliwy. Jednak czwartego kwietnia po południu przyszła wiadomość, że jutro rano o czwartej pobudka i apel specjalny... Pobiegłam do moich najbliższych. Zeszły się, by mnie żegnać, Bortnowska, Grocholska, Zdenka i parę innych. Uczyłam się cyfr na pamięć, aby móc w przybliżeniu podać, ile więźniarek z każdej grupy narodowościowej znajduje się w Ravensbriick w tej chwili. Poza tym były inne nowości. Piec gazowy został rozebrany 2 kwietnia, w zamian ukazał się w lasku podjugendlagrem "autobus" znany dobrze więźniarkom z Lublina. 100 osób "wsiadało" do niego, potem mały komin na dachu zaczynał się kręcić - śmierć następowała natychmiast. Było jasne, że zagrożenie życia wszystkich więźniarek trwało nadal, toteż wiązano olbrzymie wprost nadzieje z moim wyjazdem: "Ty nas wyciągniesz!" Lecz były i pesymistki. Marta Bara-nowska przyszła się żegnać i powiedziała: "Nie wierzę, żebyśmy wyszły z życiem, ale łatwiej będzie umierać z tą świadomością, że jedna z nas żyje i powie o nas Krajowi". Na drugi dzień, 5 kwietnia rano, apel - ostatni. Nowa, tym razem już dramatyczna selekcja. Kilka Francuzekw ciągu tych dwóch dni zachorowało, zastąpiono je "zdrowymi". Trwało to długo i było przykre okropnie. Wreszcie zaczęłyśmy piątkami maszerować ku bramie. Na samym końcu szłam ja. Wtem ktoś pobiegł za nami -Halina Chorążyna. Uściskałyśmy się w marszu, krótko, prawie szorstko. Mijałam bloki polskie. Wzdłuż mojej drogi otwierały się okna i drzwi, kobiety machały do mnie rękami. Wołania zawsze te same: "Pamiętaj o nas - pamiętaj!" - powtarzały się jak echo z bloku do bloku. Wreszcie doszłam na plac lagrowy. Tam stała Bortnow- 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________327 ska, Grocholska i grupa "królików"58. Grocholska była spokojna i poważna jak zwykle, zawsze surowa Niuta dziś się uśmiechała, lecz łzy przy tym ściekały strumieniami po jej wychudłej, mądrej twarzy. "Króliki" były jedną tylko sprawą bardzo zajęte i bardzo nią zaniepokojone. "Żeby tylko pani, w tym wszystkim, nie zapomniała odwrócić się w ostatniej chwili i wyjść, idąc tyłem, z twarzą ku nam zwróconą - wtedy nas pani wyciągnie. Byłoby straszne, gdyby pani o tym nie pamiętała!" Przypomniał mi się Stanisławowi Francuzki już wychodziły, za nimi wyszłam ja ostatnia i przekroczyłam bramę Ravensbriick, idąc w tył, z rękami wyciągniętymi ku obozowi. Wreszcie się odwróciłam i szłam ową drogą zbudowaną przez Polki cztery lata temu. Ile razy patrzyłyśmy na nią przez kraty, zimą i latem wyobrażałyśmy sobie ten Dzień Wolności, gdy będziemy tędy szły wszystkie razem - do Polski! A teraz szłam tędy sama z całej swej grupyjedyna. Szłam na zachód, oddalając się z każdym krokiem od Polski. Na zakręcie odwróciłam się jeszcze i widziałam po raz ostatni w rannym, wiosennym słońcu grupę moich sióstr. Wyciągały ku mnie ręce spoza bariery, która już była opadła. Słowa nie mogą opisać tej okrutnej chwili. Za zakrętem zeszłyśmy z drogi głównej do ubogiego lasku. Tam w odległości 300 kroków stał rząd białych samochodów ciężarowych znaczonych znakiem Czerwonego Krzyża. Widzieliśmy ten znak tyle razy na sprzęcie niemieckim, natomiast tym razem widniał przy nim znak inny: na czerwonej tarczy biały krzyż! Jezus, Maria! To symbol Szwajcarii, wolnego kraju, który pamiętał o nas, tych, których nie obejmuje żadna opieka, których nie chroni żadna konwencja. A na chłodnicy napis: Comite International de la Croix-Rouge - Geneve. Więc naprawdę, naprawdę po nas przysłali. Odczytuję ten napis po raz drugi jakby z trudem, trudno w istocie było go zrozumieć. Wtem przynaglają, bym wsiadała; Francuzki już siedzą na dużych, białych wozach. Władze lagrowe są obecne in corpore - za- 58 K. Lanckorońska wywiozła z obozu listę operowanych doświadczalnie kobiet (wypisaną w rąbku chusteczki) i przekazała władzom Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. 328 Ravensbriick chowują się jednak tak inaczej, że mi się ciągle zdaje, że to nie ci sami. Ależ tak, to przecież Suhren, Schwarzhuber, Pflaum i chmara naszych aufzejerek. Tylko nikt nie krzyczy, nikt nikogo nie kopie, nie szturcha, zachowują się, jakby byli ludźmi normalnymi, z wyszukaną nawet grzecznością zwracają się do jedynego obecnego cywila, który się równie normalnie zachowuje. Kto to może być ten cywil? "To delegat szwajcarski" - ktoś powiedział. Popatrzyłam na niego, jakby na okaz prawie egzotyczny. To jest czlowiek wolny, powtarzałam sobie, nie uciemiężony ani przez własny totalizm, ani przez obcego najeźdźcę... Wtem zobaczył mnie gruby Pflaum i z zabawnym ruchem radości przyskoczył do mnie: "Co? Ty też jedziesz? Jakże ja się cieszę, już nie będziesz doprowadzać mnie do pasji!" Wreszcie o godz. 9.05 samochody ruszyły. Jedziemy, zostawiamy w Ravensbriick i żywych, i umarłych. Cały dzień jechałyśmy dość szybko przez kraj zupełnie opustoszały. Na Reichsautobahn59 nie widziało się ani ludzi, ani wozów, tylko w lasach przy drodze było dużo czołgów i ukrytego sprzętu wojennego, który jaskrawo kontrastował z milionami fiołków i anemonów, które w owej chwili pokrywały skrwawioną ziemię niemiecką. Wieczorem dojechałyśmy do Hof w Bawarii. Dano nam nocleg w teatrze miasteczka Ober-Kotzau. Czekałyśmy tam pod ścisłą kontrolą gestapowców trzy dni na benzynę. Pamiętam z tych dni maleńki epizod, którego wówczas nie rozumiałam. Siedziałyśmy w tej salce teatralnej na ziemi, na czystej (!) słomie i odpoczywałyśmy... W pewnej chwili podeszła do mnie jedna z Francuzek i powiedziała, że Tante Yvonne chciałaby ze mną mówić. Ta wdowa po admirale, Madame Leroux, była osobą wyjątkową, o wielkim autorytecie wśród kulturalnych Francuzek, dla mnie zawsze szczególnie życzliwą. Wstałam więc i poszłam do leżącej, bardzo słabej Tante Yvonne. Przywitała mnie serdecznie, potem powiedziała: "Chcę pani coś powiedzieć. Bardzo panią proszę, gdyby pani miała w przyszłości jakiekolwiek trudności, proszę mnie ' autostrada 9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945_______________________329 o tym zaraz zawiadomić. Oto mój adres" - i podała karteczkę z adresem. Nic nie rozumiałam, o jakie to mogłoby chodzić trudności, w których miałabym się zwrócić do tej czcigodnej starszej pani. Oczywiście więc tylko bardzo podziękowałam i odeszłam, by jej nie męczyć, bo wyglądała okropnie. Zresztą po powrocie do Francji umarła nieomal od razu. (Niezbyt długo po uwolnieniu miałam zrozumieć, o jakich difficultes60 wiedziała Madame Leroux. Tak ja na Zachodzie, jak Niuta Bortnowska w Kraju, zostałyśmy z przeróżnych stron oskarżone o złe traktowanie koleżanek we współpracy z Niemcami. Trwało czas jakiś nim obie - oddzielone jedna od drugiej żelazną kurtyną - zrozumiałyśmy, że tu chodzi po prostu o zemstę za ideologiczne wpływanie na młodych. Mnie się dostały "tylko" oszczerstwa, Niuta poszła dowiezienia. Uratowała ją nasza przyjaciółka, Zdenka Nedvedova, superkomunistka, która umyślnie przyjechała z Pragi do Warszawy, by wyciągnąć Niutę z więzienia). Wreszcie benzyna nadeszła i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz jechaliśmy przez gęsto zaludnione Niemcy Południowe, wzdłuż Dunaju. Przejechaliśmy przez Ulm, a raczej przez bezkształtne gruzy, tak nazwane. Z przerażeniem szukałam wzrokiem ruin przesławnej katedry, gdy nagle - z krytej ciężarówki widzi się to tylko, co samochód już minął - wyrosła przed naszymi oczami katedra wspaniała, nietknięta, nienaruszona, nie fatamorgana, lecz konkret architektoniczny realny, o ile dzieło gotyckie konkretem realnym nazwać można. Wieża jak płomień strzelała ku niebu, jako dowód zwycięstwa siły tej, o którą jedynie chodzi. Wieczorem dojeżdżaliśmy do granicy szwajcarskiej. Słońce zachodzące oświetlało widoczne z daleka góry Kraju Wolnego. O dziesiątej wieczorem nasza ciężarówka, z rzędu ostatnia, stanęła w Kreuzlingen, miasteczku granicznym. Kazano nam wysiąść i ustawić się piątkami. Stanęłam w ostatniej piątce. O dziesięć kroków od nas widać było otwartą dużą bramę. Przy niej stał szereg mężczyzn, w tym towarzyszący nam gestapowcy. Francuzki przechodziły przez otwartą bramę piątkami. Naszą grupę ostatnią za- 60 trudności Ravensbriick 330 trzymano. Wtem przystąpił do mnie jakiś pan i przedstawił się jako poseł niemiecki w Bernie. Mówił, że cieszy się, że i ja zostaję zwolniona, bo ma nadzieję, że jestem ein guter Mensch61, choć jestem podobno bardzo wojownicza. Zgłupiałam. Zupełnie w owej chwili nie byłam w nastroju do kłócenia się raz jeszcze z Niemcami. Odpowiedziałam więc tylko, że jeśli miłość ojczyzny jest dowodem wojowniczości, to jestem wojownicza. "Tak dobrą niemczyznę można było lepiej wykorzystać" - odezwał się za posłem gestapowiec. Zdążyłam go już tylko zapewnić, że mówię również po angielsku, gdy padło po raz ostatni słowo: los. Wówczas przeszłyśmy. Byłyśmy same, za nami, po tamtej stronie, pozostali gestapowcy z posłem i z nimi Trzecia Rzesza. Bon soir- odezwał się ktoś z boku. Był to strażnik szwajcarski. Opodal stały grupki ludności, powiewały chusteczkami, wołając: Soyez les bienvenues!6Z Żadna z nas nie mogła z siebie głosu wydobyć, witałyśmy ich tylko gestami rąk. Wtem zaczęto bić w dzwony. Burmistrz Kreuzlingen dał rozkaz, by kraj wolny obchodził nasze zwolnienie w ten sposób, najprostszy i najbardziej uroczysty. Ja zaś przyznać muszę, że łatwiej o wiele jest nie załamać się przez trzy lata niewoli, niż wytrzymać podobne przyjęcie. Dano nam kolację i nocleg. Otoczono nas wzruszającą opieką, która się okazała tym potrzebniejsza, że szereg Francuzek pomimo wszelkich selekcji w Ravensbriick już walczyło ze śmiercią. Chore zostały w Kreuzlingen, a myśmy na drugi dzień wyjechały pociągiem. Francuzki wracały do wolnej ojczyzny, ja zaś wysiadłam w Genewie. Na dworcu czekał mój brat i Carl Burckhardt, mój zbawca. 61 dobry człowiek 62 Dobry wieczór... Witajcie! Rozdział VIII ITALIA Po krótkim przywitaniu powiedziałam bratu, że muszę natychmiast wysłać telegram do Warszawy, do Czerwonego Krzyża, by uwiadomić, że zostawiłam Bortnowską w Ravensbriick. "Telegram do Warszawy? - powtórzył za mną. - Chcesz powiedzieć do Londynu" - dodał pospiesznie. Popatrzyliśmy na siebie, potem odwrócił twarz. Zrozumiałam, że nie chce w pierwszej minucie spotkania powiedzieć wszystkiego, ale już wiedziałam, że to naj-straszniejsze jest prawdą, i w owej chwili z więźnia stałam się wy-gnańcem. Następnego dnia zaczął się okres, w którym trzeba było zrobić coś, co w innych warunkach może byłoby przyjemne i nazywałoby się "powrotem do życia", wówczas zaś mogło być tylko zgrzytem. Trzeba było dostosować się zewnętrznie do pewnych form wymaganych wśród ludzi żyjących "normalnie". Myślę, że normy takie są trudne do zrozumienia zapewne dla wszystkich, którzy przez długi czas znajdowali się poza nimi, poza nawiasem życia w ogóle. Przypuszczam, że nigdy nie jest łatwo "zmartwychwstać", lecz powrót do wolnego kraju, wspólnie ze wszystkimi, którzy cierpieli za wspólną sprawę, musi być przeżyciem tak olbrzymim, że pewne wewnętrzne trudności w dopasowaniu się do koniecznych skądinąd form ze- 332 Italia wnętrznych, które się wydają zabawnie przebrzmiałe i nieistotne, stają się wówczas drobnostką. W moim wypadku było wszystko tak bardzo a bardzo inne. Nie tylko nie wróciłam do Polski, lecz wyszłam sama, bez moich sióstr, i dostałam się do cudownej Szwajcarii, która nie zaznała wojny. Trzeba było chodzić i kupować suknię, buciki, kapelusz (!) i zjeść w restauracji. Wszystko to było nie tylko śmieszne, ale prawie potworne w chwili, gdy "tamte" może szły na śmierć. Toteż jedno tylko pozostało, jedno tylko było ważne - ratowanie ich. Pomimo że komunikacja z Ravensbriick została już w parę dni po moim przyjeździe zerwana, tak że druga ekspedycja ratunkowa musiała zawrócić z drogi, miałam jednak to szczęście, że raport mój złożony Prezesowi Międzynarodowego Czerwonego Krzyża przyczynił się do zorganizowania tzw. ekspedycji szwedzkiej. Dużą ilość kobiet zabrano z Ra-vensbriick, zawieziono do Lubeki i stamtąd do Szwecji1. Z drugiej strony, Genewa nic nie wiedziała o obecności Francuzek i Belgijek "NN" w Mauthausen. Wysłano po nie natychmiast samochody, które dotarły i wróciły szczęśliwie, przywożąc "NN"-y. Bezpośrednio po moim przyjeździe otrzymał Burckhardt w mojej sprawie list od zastępcy Himmlera, generała SS Kaltenbrunne-ra*. List (reprodukowany poniżej na s. 342) był nieoczekiwanym dowodem prawdy, jeśli chodziło o moją sprawę z Krugerem. Po pierwszych dwóch tygodniach ogromnych emocji wszelka, nawet najbardziej pośrednia możliwość niesienia pomocy kobietom w Ravensbriick ustała - kurtyna zapadła. Nie miałam więc już obowiązków i nie pozostało mi nic poza osobistym bezpieczeństwem. Wywołało ono w tych warunkach poczucie szczególnego niesmaku i goryczy, którym nawet przebywanie z najbliższymi i wzruszająca gościnność szwajcarska przeciwdziałać nie mogły. Napięcie niebez- 1 Jeszcze po latach, gdy już byłam w Londynie, odwiedziły mnie kilka razy koleżanki z Ravensbnick, które przeszły przez Szwecję. Opowiadały, że Szwedzi mieli imienny spis tych Polek, które należy wywieźć w pierwszym rzędzie. Zapytały Szwedów, skąd mają spis najbardziej "skompromitowanych u bolszewików". Szwed powiedział, że imienny spis nadszedł telegramem z Genewy. One się zorientowały, że ten spis może pochodzić jedynie ode mnie. Zrozumiałam wtedy, że Zdenka miała rację, gdy gwałtownie nalegała, że ja jechać muszę! A tak to było ciężkie! (Pisałam 23 II 1994). Italia_________________________________________333 pieczeństwa jest wielkim źródtem sit; gdy ono nagle ustaje tylko w stosunku do własnej osoby, a nie do Sprawy, nie pozostaje nic poza bolesną pustką - a co za nią idzie - upokarzającą depresją. Ił is not in the storm, or in the strife Wefeel benumbed and wish to be no morę But in the after - silence on the shore When all is lost except a little life.2 (Byron) x Ówczesną sytuację światową najlepiej określił sam Burckhardt, którego spotkałam w dniu zawieszenia broni. Na moje pytanie, co myśli o tej tak głośnej radości, która nas owego dnia otaczała, odpowiedział krótko: "Jedną głowę hydrze urwano, niestety tę głupszą". Jak mądra była ta głowa druga, widzieliśmy coraz jaśniej z każdym dniem, gdy nasi byli sprzymierzeńcy chylili czoła głęboko przed konsekwentną, zaborczą wolą "Wielkiego Alianta Wschodniego" i podkreślali jego "prawa" do połowy ziem polskich, a dla drugiej połowy uznali pozorny "rząd" z "prezydentem" na czele, którego prawdziwego nazwiska po dziś dzień nikt nie pamięta. Jakże szczęśliwa była Polska ^K. wieku, w której imieniu nikt nie miał prawa kłamliwie przemawiać i której wygnańcy stali się dla całego cywilizowanego świata symbolem walki o wolność człowieka! Myśmy natomiast zostali "wrogami pokoju", bośmy się nie godzili na rolę główną w premierze dziejowej, na której po zwycięskiej wojnie alianci kładli alianta do trumny. W tym chaosie politycznym i przede wszystkim moralnym każdy z nas szukał kotwicy. Tą kotwicą dla wielu stało się Wojsko Polskie, na razie katastrofą nie tknięte, przede wszystkim zwycięski Drugi Korpus, który stał we Włoszech. 2 Nie w czasie burz i zmagań / Tracimy energię i wolę istnienia, / Lecz już na brzegu, w następującej po nich ciszy/ Utraciwszy wszystko poza odrobiną życia. Z wiersza: Lines, On Hearing That Lady Byron Was III (9-12). Italia 334 Toteż gdy w upalne dni lipcowe na ciężarówce wojskowej, szlakiem tysięcy "zwolnionych wygnańców", zdążałam przez Francję ku Adriatykowi, zaczął się i dla mnie rozdzial nowy. Minęliśmy Bolonię, niedawno przez nasze wojska bez zniszczeń zdobytą, i zbliżaliśmy się do morza. Coraz to na drogowskazie, na tablicy, przy objeździe wysadzonego w powietrze mostu, widniały napisy polskie. Coraz częściej mijaliśmy samochody z Syreną 2. Korpusu, aż wreszcie pod Forli natknęliśmy się na większy, zmotoryzowany oddział Wojsk Polskich. Pojazdy, czołgi, broń, wszystko lśniło się w słońcu; ludzie opaleni, mocni, zdrowi, śmiali się do nas w przejeździe. Im bardziej się zbliżaliśmy do Adriatyku, tym gęściej zaludnione były wojskiem drogi, tym częściej wsiadali do nas żołnierze, prosząc, by ich podwieźć do najbliższej miejscowości. Byli uprzejmi, grzeczni, nieprawdopodobnie obyci i otrzaskani po tej długiej wędrówce po tylu obcych krajach. Wrodzona inteligencja chłopa polskiego, szczególnie ludzi pochodzących z naszych Ziem Wschodnich, nareszcie znalazła nieoczekiwane możliwości rozwoju. Wykazywały to już rozmowy prowadzone wówczas, w czasie owej pierwszej "wojskowej" jazdy. Opowiadali o Iraku, Iranie, Palestynie, Egipcie, o generale Andersie, o Monte Cassino, Anconie, Bolonii, opowiadali ładnie i serdecznie, ja zaś słuchałam i patrzyłam. Jakże ubogie wydawały mi się tak prozaiczne przeżycia własne wobec tego połączenia Baśniz Tysiąca i Jednej Nocy, Przygód Robinsona Cruzoe i Kseno-fontowej Drogi. O Rosji mówili mało i to mnie uderzyło. Zapytałam, jak tam było w łagrach. Miałam wrażenie, że odpowiadają niechętnie, że są dalecy bardzo od cierpiętnictwa. Tylko nienawiść do Rosji odzywała się wówczas żywiołowo. Trudno było to wszystko ułożyć sobie w myśli, a nawet w sercu. Człowiek, który przez trzy lata nie miał wrażeń zewnętrznych i którego życie było w tym okresie co najmniej przeciwieństwem barwności, nie bardzo jest wytrzymały na tego rodzaju emocje. Przecież ja w tej chwili doznawałam tego, na co Kraj czekał przez tyle lat, a dotychczas się nie doczekał; ja tego dnia oglądałam i przeżywałam sienkiewiczowską epopeję 2. Korpusu, przeżywałam ją z całą intensywnością człowieka, który w tym momencie czuje, że teraz dopiero wraca do życia. Italia 335 W parę dni później znów na ciężarówce, ale już w mundurze, wjeżdżałam przez via Salaria do Rzymu... Zostałam przydzielona do Wydziału Oświaty i otrzymałam zadanie organizowania studiów wyższych dla studentów - żołnierzy 2. Korpusu. Zaczęła się trudna i ciekawa robota. Pewnego dnia odwiedziła mnie w Rzymie świeżo przybyła z Kraju młoda osoba, która mi przywiozła pozdrowienia najserdeczniejsze i wiadomości od Adama Szebesty. "Kazał też pani specjalnie przekazać, że jego synek modli się za panią co dzień". Ta wiadomość podziałała na mnie jak grom. Zrozumiałam w owej chwili, że słowa poety odnoszą się i do mnie - ŻE NIE WRÓCĘ! "Kazano w kraju niewinnej dziecinie Modlić się za mnie co dzień... a ja przecie Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie, Płynąc po świecie..."3 3 Juliusz Słowacki, Hymn (Smutno mi, Boże...). EPILOG W pierwszych dniach roku 1967, zupełnym przypadkiem dowiedziałam się w Londynie z "Dziennika Polskiego", że w Miinster w Westfalii stoi przed sądem Hans Kriiger, były szef gestapo w Sta-nislawowie, oskarżony o masowe mordy Żydów. Zwróciłam się wówczas do naszego adwokata, doktora Chmielewskiego, o radę. Napisałam podyktowany przez niego list do odpowiednich niemieckich władz sądowych i zgłosiłam się na świadka. Dwa z rzędu moje polecone listy pozostały bez odpowiedzi. Dopiero gdy napisałam, że ogłoszę te listy w "Zuricher Zeitung", zostałam (i to natychmiast) zaproszona na świadka. Poprosiłam mecenasa Chmielewskiego, by mi towarzyszył. Pojechaliśmy. W Miinster na stacji przywitała nas niskiego wzrostu Niemka. Oświadczyła, że ma się mną opiekować. Pojechaliśmy do hotelu. Rozprawa miała się rozpocząć w dniu następnym, o dziesiątej. Poprosiłam swoją opiekunkę, by mnie rano zaprowadziła do kościoła. Po mszy poszliśmy we troje do sądu. Na podium siedziało trzech sędziów, a po bokach półkolem sędziowie przysięgli, w tym i kobiety. Na lewo od nich w oszalowaniu Kriiger i ośmiu gestapowców, niegdyś jego podwładnych. Niektórych poznałam. Przy nich siedzieli ich obrońcy. Na prawo prokura- Epilog______________________________________337 tor. Mnie wskazano krzesło i stolik na środku sali, blisko podium. Za mną siedziało kilkadziesiąt osób publiczności, w tym mecenas Chmielewski. Gdy weszłam, przewodniczący sądu przywitał mnie grzecznie i zapytał, po formalnym podkreśleniu odpowiedzialności świadka i wagi przysięgi, o moją zgodę na nagranie moich odpowiedzi na taśmę. Zgodziłam się oczywiście. Wtedy zadał mi pytanie formalne: ,^llso Się waren in Stanislau?1" Odpowiedziałam twierdząco i opisałam swoje pobyty w Stanisławowie, swe aresztowanie, sytuację w więzieniu i wreszcie przesłuchanie u Kriigera, gdy mi powiedział, że to on zamordował profesorów lwowskich. Mówiłam trochę w tonie "meldunku". Kiedy skończyłam relację o swoich przeżyciach w Stanisławowie i przeszłam do sprawy profesorów lwowskich, sędzia grzecznie, ale stanowczo mi przerwał i powiedział, że na tej rozprawie chodzi o Stanisławów, że mam się ograniczyć do tego, co chcę powiedzieć o Stanisławowie. Zaniepokoiło mnie to. Starałam się mówić dalej stylem telegraficznym, niczego ważnego jednak nie opuszczając. Wtem sędziowie przysięgli wszyscy wstali, podeszli do przewodniczącego i coś cicho, ale energicznie do niego mówili. Bardzo się bałam, że nie chcą słyszeć o Lwowie. Gdy wrócili na swoje miejsca, przewodniczącymi przerwał ponownie i powiedział: "Sędziowie przysięgli sobie życzą, by pani nic nie skracała z tego, co miała zamiar powiedzieć. Cofam więc, co powiedziałem poprzednio". Rzecz oczywista, mówiłam wobec tego znacznie dłużej, niż to zamierzałam, łącznie 65 minut. Po tym przemówieniu przewodniczący zarządził przerwę, podczas której wypiłam dużo kawy w barze, by się przygotować na wielką batalię z obrońcą i oskarżonym. Po powrocie na salę udzielono głosu obrońcy, który - ku mojemu osłupieniu - oświadczył, że nie ma nic do powiedzenia. Na to sędzia zwrócił się do oskarżonego, pytając, co ma do powiedzenia na to, co usłyszał od świadka. Kriiger milczał... 1 Zatem była pani w Stanistawowie? Epilog 338 Wtedy sam przewodniczący zadał mi kilka pytań, zresztą raczej zdawkowych, które jaskrawo świadczyły o jego zupełnej nieznajomości sytuacji w Polsce w czasie niemieckiej okupacji. Następnie udzielił powtórnie głosu oskarżonemu, który ust nie otworzył. Wtedy prokurator zgłosił się do słowa. W sposób ostry zwrócił się do mnie, twierdząc między innymi, że konspiracja polska współpracowała z Sowietami i ukrywała skoczków bolszewickich, co miał zeznać Kriiger. Zdębiałam. Poprosiłam o głos i powiedziałam: "Panie prokuratorze, bolszewicy są i byli największymi wrogami Polski i Polacy nie mieli z Rosją komunistyczną nic wspólnego". Na co prokurator oświadczył, że Kriiger mówi inaczej. Zwróciłam się do przewodniczącego, rozkładając ręce i wzruszając ramionami - bez słowa. Wtem Kriiger skoczył w swej klatce i podniósł rękę. Sędzia udzielił mu głosu. Dobrze mi znanym dzikim wrzaskiem odezwał się do prokuratora, krzycząc: ,fiber Herr Staatsanwalt2, przecież ja mówiłem, że to Ukraińcy pomagali Sowietom! Takich rzeczy o Polakach nigdy nie mogłem powiedzieć. Przecież Polacy nienawidzili Sowietów! Co to pan opowiada!" Wtedy prokurator ze swej strony zaczął krzyczeć na Kriigera. Jaw tym wrzasku siedziałam spokojnie między jednym a drugim krzykaczem, czekając, co dalej będzie. Jedno było jasne, że prokurator, którego przecież byłam koronnym świadkiem, chce wszelkimi siłami zniszczyć wrażenie, jakie na obecnych zrobiło moje oskarżenie, ale że nie ma o niczym pojęcia i doprowadza kompromitującym gadaniem oskarżonego do szału3. Gdy wreszcie przewodniczący (nie bez trudu) uciszył awanturę, zadał mi jeszcze kilka banalnych pytań, po czym po raz trzeci zapytał Kriigera, czy nie ma nic do powiedzenia. Kriiger po raz trzeci milczał. 2 Ależ panie prokuratorze! 3 Gdy wkrótce potem spotkałam dobrze mi znanego wybitnego historyka Kościoła, Niemca, ks. prof. drą Huberta Jedin, i wspomniałam, że byłam na procesie, ten natychmiast się zapytał: "Jak się zachował prokurator? Mówi się bowiem, że mają czasami zlecenie, aby przedstawić świadka oskarżenia w negatywnym świetle". Odpowiedziałam więc: "Bardzo niechętnie w stosunku do mnie, ale mu się nie udało, bo nie znał różnicy między Polakami a Ukraińcami". Znacznie później miałam się dowiedzieć, że w tego rodzaju procesach niemieckich prokuratorzy nieraz próbowali ratować zbrodniarzy hitlerowskich! Epilog__________________________________339 Wówczas wniesiono umieszczony na postumencie krucyfiks. Sędzia zapytał, czy jestem gotowa złożyć przysięgę na ten krucyfiks, że to, co powiedziałam, zgadza się z absolutną prawdą. Wtedy złożyłam przysięgę, według jasnej i prostej formuły podanej przez sędziego. Przesłuchanie skończono. Wyszliśmy we troje, Chmielewski, opiekunka i ja. Znacznie później zrozumiałam, dlaczego te dwie osoby nie zostawiały mnie ani na chwilę samej, zarówno na ulicy, jak i potem w restauracji. Zrozumiałam, że było tam w Miinster wielu takich, którym moje świadectwo mogło się nie podobać. Po południu czekali na mnie w hotelu dziennikarze, Żydzi i nie--Zydzi. Zadawali liczne, raczej banalne pytania. Sprawa profesorów lwowskich, o którą mnie tak bardzo chodziło, mniej ich interesowała, pytali głównie o sprawę Żydów. O kilku szczegółach dowiedzieli się ode mnie. Jeden z nich mi powiedział, że moje świadectwo stawia Kriigera w trudnej sytuacji, szczególnie dlatego, że o mnie już na początku procesu była mowa. Kriiger wówczas oświadczył, że byłby natychmiast oczyszczony z zarzutów, gdyby jeszcze żyła Grdfin Karolina Lanckorońska, która dobrze wiedziała, ile on pomagał i Polakom, i Żydom, ale - niestety - ta pani zginęła w Ra-vensbriick... Później odwiedziliśmy w kościele grób kardynała CA hr. von Ga-len*, którego heroiczne listy do Hitlera kursowały niegdyś po całej okupowanej Polsce. Były one dla nas tak cenne jako dowody, że ten nieszczęśliwy naród, tonący w zbrodni, ma jednak wspaniałe jednostki. Na drugi dzień wyjechałam, napisawszy dokładną relację dla profesora Z. Alberta* we Wrocławiu, prowadzącego z PRL akcję z ramienia wdów i sierot po pomordowanych profesorach. Wkrótce udałam się do Wiednia, by spotkać Szymona Wiesenthala*. Ten mnie przyjął bardzo uprzejmie, ale uporczywie twierdził, że profesorów lwowskich zamordował nie Kriiger, tylko Kutschmann, który też ma inne zbrodnie na sumieniu, a teraz ukrywa się w Argentynie. Wyraziłam zdanie (oczywiście prywatne wrażenie), że Kutschmann jako podwładny Kriigera mógł być wspólnikiem przełożonego, ale Epilog 340 trudno przypuszczać, żeby sam tego czynu dokonał; że nim znajdą Kutschmanna, trzeba koniecznie wymóc na Niemcach, by wytoczono nowy proces Kriigerowi o zamordowanie 23 profesorów Uniwersytetu Lwowskiego. Wiesenthal odnosił się do tej sprawy z rezerwą. Tymczasem dowiedziałam się, że Krtiger został skazany na dożywocie za mordy stanisławowskie. Wówczas napisałam do władz sądowych niemieckich na wszystkich szczeblach, by mnie ponownie przesłuchano, już na procesie o zbrodnię lwowską. Nie miałam żadnej odpowiedzi. Z Paryża bratanek Boya, pan Władysław Żeleński, robił i robi bardzo energiczne starania o wszczęcie tego procesu4 - na razie bez skutku. Tymczasem ludzie Wiesenthala złapali wreszcie Kutschmanna w Argentynie, ale Niemcy nie zażądali jego wydania, wobec czego Argentyńczycy znów go wypuścili5. Sprawa mordu na profesorach lwowskich nadal jest otwarta. Rzym 1967 4 Zob. artykuł W. Żeleńskiego, Wokół mordu profesorów lwowskich w lipcu 1941 r., "Odra" 1988 nr 7. s Kutschmann zmarł na serce w Argentynie. ANEKS Spis 23 zamordowanych przez Kriigera profesorów lwowskich CIESZYŃSKI Antoni, prof. UJK (medycyna) DOBRZANIECKI Władysław, prof. UJK (medycyna) GREK Jan, prof. UJK (medycyna) z żoną oraz gośćmi, Tadeuszem Boyem--Żeleńskim i ks. Komornickim GRZĘDZIELSKI Jerzy, doc. UJK (medycyna) HAMERSKI Edward, prof. (medycyny) HILAROWICZ Henryk, prof. UJK (medycyna) KOROWICZ Henryk, prof. AHZ (ekonomista) KRUKOWSKI Włodzimierz, prof. Politechniki (elektr.) LONGCHAMPS DE BERIER Roman, prof. UJK (prawo) z trzema synami, Bronislawem, Zygmuntem, Kazimierzem ŁOMNICKI Antoni, prof. Politechniki (matematyka) MACZEWSKI Stanisław, doc. UJK (medycyna) NOWICKI Witold, prof. UJK (medycyna) z synem Jerzym (drem med.) OSTROWSKI Tadeusz, prof. UJK (medycyna) z żoną oraz gośćmi, drem Ruffem z żoną i synem PIŁAT Stanisław, prof. Politechniki (chemia) PROGULSKI Stanisław, doc. UJK (medycyna) z synem Andrzejem (mż.) RENCKI Roman, prof. UJK (medycyna) RUZIEWICZ Stanisław, prof. AHZ (matematyka) SIERADZKI Włodzimierz, prof. UJK (medycyna) SOŁOWIJ Adam, em. prof. UJK (medycyna) z wnukiem Adamem Mięsowi-czem STOŻEK Włodzimierz, prof. Politechniki (matem.) z dwoma synami, Eustachym (inż. elektr.) i Emanuelem (chem.) YETULANI Kazimierz, prof. Politechniki (matem.) WEIGEL Kacper, prof. Politechniki (matem.) z synem Józefem (prawnikiem) WITKIEWICZ Roman, prof. Politechniki (mechanika) 342 Aneks ?. Apr" ftriU 8W II, 4~ DI- Enwt Rallfiilirunncr ł|IH»?lr»M>M'M>r« l., m-r.l Otr W.ll.o H wl JM fjto.1 yeanptep Herr Hrasident Ich bin in der angjnehmen Lagę, Ihnen berichten zu kdnncn, dass der Keii.hsfiihpcr-SS Ihrero liunsche statł-gegeben uno die Grafin Lanskoranska aus der Schutzhatt entlassen hat. rfie ich aus oen Tatbc-standsburicht entnehrae, wurde die Sahutzhatt iiber oie Grafin Lanskoranska schon im Jahre 1942 wegen starker Aktivitat gegen die Interesserr.der fleutschen Besatzunj macht verha'ngt. Es wape an sich einc hartepe Sestpa-fung vollaut bepechtigt gewesen; jedoch hat sich der Vernehmungsbt'amte der Grafin Lanskoranska gegenuber sehr ungeschickt benommen und sich ausserdera wichtig und interessant zu machen ver^ucht, indem ep ihp von '•'Machtbetugnissen" seiner Hepson und "abschpeckenden Methoden" der begnerbekampfung erzahlte, so dass schon wegen dieser Entgleisungen nicht nur der Beante bestraft werden musste, sondern insgesarat eino gtnkomraende Handhabung der Schutzhatt stattfand.