ANDRIEJ ŁAZARCZUK mumia Ruśka dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie, że należy ubrać się odświętnie. - Mamo! - zawołał. - Słyszysz? Gala Karpowna powiedziała nam wczoraj, że zamiast lekcji idziemy do teatru i trzeba się ubrać jakoś tak... - Galina Karpowna - odruchowo poprawiła matka, nie odrywając spojrzenia od kuchenki. Na patelni skwierczały placki kartoflane. - Poczekaj, do jakiego znowu teatru? - Nie wiem. Do teatru, to do teatru. Co za różnica? - Zawsze nas uprzedzano... - Mama nachmurzyła się. - Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wczoraj? - Zapomniałem - sapnął Ruśka. - Zapomniałeś... Och, jak ja bym ci... - A co się takiego szczególnego stało? Wielkie mi co - teatr! Nieraz już byłem i jakoś żyję... - Może to i nic - mama patrzyła ponad jego głową w kąt - a może nie nic... A ojca nie ma... - Oj, przestań! - Ruśka nie rozumiał, o co jest całe zamieszanie. - Daj mi lepiej jakiś pieniądz, a ja tam w bufecie spróbuję coś wyczaić... - Boże... Czajniku ty nasz... Placki, oczywiście, trochę się przypaliły. Zresztą Ruśka akurat takie uwielbiał, ale mama nie wiadomo dlaczego zawsze starała się, żeby wychodziły blade, miękkie. Placki popił wielkim kubkiem wstrętnej herbaty z marchwi. - Ubierzesz się w to - poleciła mama, podając sweter. - Ale on kłuje! - zaprotestował Ruśka. - I strasznie w nim gorąco. - Wytrzymasz. - Ale przecież w teatrze... - O matko...! Nie będziesz następnym razem zapominał powiedzieć wieczorem... Jakbyś pamiętał, to poprosiłabym Radę Waleriewnę, wypisałaby ci zwolnienie... To już było na tyle dziwaczne, że Ruśka przestał się sprzeciwiać - nawet w myślach - i naciągnął na siebie "sekretny" sweter. Sekretny dlatego, że mama wrobiła weń spleciony w warkoczyk włos, tak więc przed niektórymi czarami i przed urokiem sweter chronił całkiem nieźle. - A to na szyję. -Mama zawiązała siedem węzłów na jedwabnym sznureczku. - Gdyby się upierali, że trzeba oddać, oddasz. I powiedz im, że znalazłeś. - No, czy ja jestem dzidziuś? - obruszył się Ruśka. - Mówisz mi, jakbym był... - Duży jesteś, duży... Dlatego ci to mówię. Od małego bym nie wymagała. Pod szkołą już stał autobus i Gala Karpowna machała ręką z otwartych drzwi. Klasa siedziała z nosami spłaszczonymi o szyby. - Ty, Powilichin, zawsze wpadasz na ostatnią chwilę - wystartowała z połowy obrotu Gala Karpowna. - Ty i Chromy, tacy z was szpeniole... - Przecież się nie spóźniłem - zaoponował przekonany o swojej racji Ruśka. - A ja tyle razy powtarzałam: przychodzimy piętnaście minut przed rozpoczęciem lekcji! Dzwonek jest nie dla was, ale dla nauczyciela! - I dodała jeszcze coś w tym samym duchu. Ruśka w milczeniu ominął ją po nawietrznej i ruszył przejściem, szukając dla siebie miejsca. Nie łudził się, że usłyszy coś nowego. - Ksywa jest? Nie ma Ksywy. Do widzenia - mruknął niezbyt głośno, ale tak, by go usłyszeli. Maszka Pozdniakowa, sąsiadka z podwórka i z dziennika, parsknęła cichym śmiechem. - Koło ciebie jest wolne? - zapytał Ruśka. - Siadaj - powiedziała Maszka. - On i tak nie przyjdzie. - Skąd wiesz? - Bo ja wiem wszystko. Na przykład... wiesz, dokąd jedziemy? - No? - Do Kremla. - Jak to, do Kremla? Mówili wczoraj, że do teatru... - A ty, głuptasie, uwierzyłeś? - Chyba ci przyleję! - zagroził Ruśka. - No to jak sobie chcesz... - obraziła się Maszka, choć to nie ona powinna czuć się urażona. - Proszę bardzo, dokoła pełno wolnych miejsc... - Poczekaj. A po co jedziemy do Kremla? Co tam się robi? - To ty nie wiesz? - Czego? - Czego, czego... Nie słyszałeś nigdy czy co? - Słyszałem - przyznał Ruśka niechętnie. - Ale to wszystko jakoś... nie tak... Mama opowiadała: ich wozili z całą pompą, wybierali najlepszych... Wręczali kwiaty, składali meldunki... - Ludzie mówią, że wszystkich wożą, tylko nie pozwalają o tym mówić - szepnęła Maszka i odwróciła się gwałtownie. - O czym wy mi tu szepczecie? - Obok nich zmaterializowała się Gala Karpowna. - Miliony razy mówiłam, że szeptanie jest niewłaściwe, chcesz coś powiedzieć - mów głośno, do wszystkich. - O, tam, Chromy idzie - głośno i do wszystkich powiedział Ruśka. Tolik Chromy - to było jego prawdziwe nazwisko, przezywali go Kula - wskoczył zasapany do autobusu. - Czekamy tylko na ciebie!- krzyknęła. - Czterdzieści osób na ciebie jednego czeka! - Czy ja się może spóźniłem? - zdziwił się Tolik. - Nigdy nie mogę się dopasować to tych tramwajów. - Będziesz się tłumaczył przed dyrektorem. To co, nie ma Połubojarinowa, jest chory, i nie ma Stelli Mendelson... - Gala Karpowna zacisnęła wargi. - Kierowco, jedziemy! Tolik walnął się na wolne miejsce w tym rzędzie co Ruśka, po drugiej stronie przejścia od Ruśki. Rozpiął teczkę, wyjął klaser i puścił do kolegi oko. Ruśka uniósł się lekko. Gala Karpowna akurat odwróciła się i mówiła coś do kierowcy, a Tolik skoczył przez przejście. - O, jak obiecałem... - zaczął, ale Ruśka mu przerwał: - Wiesz, dokąd jedziemy? - No, dokąd? - Do Kremla... Tolik drgnął. Ruśka poczuł się trochę skonfundowany na widok jego lęku. - Jak to tak... mnie nie wolno już... Ja przecież już byłem... - wyszeptał Tolik. - Dlaczego nie powiedzieli tego wczoraj? Ja byłem na wiosnę, nie wolno mi teraz... - Powiedz to Gali - zaproponował Ruśka. - Nie zwolni... a jeszcze zgłosi do pracy mamy, i wtedy koniec... Och, ależ ze mnie... osioł, a tak nie chciałem iść, myślałem sobie, żeby tak nogę złamać... - To ty tam naprawdę byłeś? - zapytał szeptem Ruśka. - Przecież ci mówię, na wiosnę, jak chodziłem jeszcze do tamtej szkoły... - Słuchaj, a co tam jest? Tolik nie odpowiadał, patrzył gdzieś w bok. - No co? Czego wszyscy tak się boją? - Sam zobaczysz... nikt się nie boi... tylko tak... nie wiem. Naprawdę nie wiem. Oprowadzają, pokazują wszystko... Naczarmatę, Naczdzwon... Obrazy różne, szable, pistolety stare... no i to... - Jego też? - No... Słuchaj, Ruśka, jak chcesz, oddam ci swoje znaczki i powiem ci, co mi jeden duży chłopak powiedział, a ja za to będę się za ciebie przez cały czas chował? Bo ty jeszcze nie byłeś, ty możesz, a ja już byłem... - Dobrze. A co ci opowiadał? - Znaczy się tak. Kiedyś dawno on zmarł, czy tak jakby zmarł... i ci, co przy nim byli, towarzysze walki, postanowili: należy zachować jego ciało, trzeba zrobić mumię i wystawić ją w muzeum, żeby wszyscy widzieli i wiedzieli, jaki był. No to, tego... zrobili mumię, a potem przyszedł do nich jeden mag i powiada: jak chcecie, to ja go... tę mumię, znaczy się, ożywię? A ci towarzysze, bez niego, sami nie wiedzą, co robić, ale powiadają: chcemy. No to mag ją ożywił. Potem działy się różne rzeczy... - Znowu coś szepczecie?! - naskoczyła na nich Gala Karpowna. - Ile razy już mówiłam: nie wolno szeptać! Chcesz coś powiedzieć, wstań i powiedz głośno! A kto ci pozwolił się przesiadać? Natychmiast wracaj na swoje miejsce! - No to jak, dogadaliśmy się? - bezgłośnie, samymi wargami zapytał Tolik. Ruśka skinął głową. Długo czekali, zanim wpuszczono ich do Czerwonego Kręgu; sprawdzano jakieś papiery podane przez kierowcę, potem jeszcze coś. W końcu do autobusu weszła gruba baba w czarnej skórzanej kurtce z żelaznym pentagramem na rękawie i naganem za pasem. - Urodziwa ta nasza młodzież! - powiedziała przyglądając się klasie. - Nasza przyszłość! Jedziemy, kierowco... Kiedy autobus przecinał Czerwony Krąg, Ruśka nagle poczuł zimno. Zerknął na Maszkę. Trzęsły się jej wargi. Ale numer... Autobus skręcił w prawo i Ruśka zobaczył Kreml w całej okazałości: mury czerwone ze złotem, sześciokątne tarcze z brązu na blankach, wieże z żelaznymi pentagramami na szpilach - i połyskującą w promieniach słońca, delikatną jak koronka złotą sieć - od uroku, rozciągniętą między wieżami... - Ale cool! - wykrztusił zachwycony Ruśka. - Tę sieć moja babcia wiązała - pochwaliła się Maszka. - Nie sama, rzecz jasna... Przed autobusem otworzyły się wrota, autobus minął je, wrota się zamknęły. - Wychodzimy i ustawiamy się! - poleciła baba z naganem. Na zewnątrz mocno pachniało kadzidło: trzej mężczyźni, w takich samych, jak u grubej baby, skórzanych kurtkach, chodzili dokoła autobusu, machali kadzielnicami i szeptali jakieś zaklęcia. Dzieciaki dreptały w miejscu, rozglądały się. - Ustawiamy się, ustawiamy! - ponaglała ich baba. - Czy w szkole was już niczego nie uczą?... W końcu klasa ustawiła się w jednej linii, Gala Karpowna biegała za ich plecami, tupiąc jak hałaśliwe widmo. - Kto ma jakieś magiczne przedmioty, amulety, talizmany, oddać! - zażądała baba. - Potem to, co wolno nosić, zostanie wam zwrócone. - Ja mam to... -Maszka pokazała kawałek bursztynu. - Ja też mam. - Garik Abowian oddał kamyczek z dziurką. - Ja mam... I ja... - Klasa oddawała broń: małe pentagramy, stare monety, królicze łapki, miniaturowe kościane kotki i słoniki... - I nie wstydzicie się tych zabobonów? - powiedziała z wyrzutem baba. - Przecież chodzicie do szkoły... Dobra, teraz sprawdzimy waszą uczciwość. Fiodor, gdzie jesteś? Nie wiadomo skąd pojawił się ubrany w wojskowy mundur garbus z wypchaną małpką na ramieniu. Ruśka zmartwiał: no to klapa... Będę rżnął głupa, postanowił, przecież mnie nie zbiją... Garbus wolno szedł wzdłuż szeregu, coś do siebie szeptał i chichotał. Doszedł do Ruśki i nagle zatrzymał się, jakby węsząc. Rozległ się słaby chrzęst, jakby na rzece pękał lód; to jego małpka uniosła powieki i zaczęła prostować przyciśniętą do piersi łapkę. Cienki czarny palec wycelował poniżej podbródka Ruśki. Zwalił się na niego strach tak olbrzymi, że chłopiec przestał odczuwać własne ciało, a ono stało się obce i miękkie jak z waty. Żeby się tylko nie zsikać... Może by nawet upadł, ale ktoś go z tyłu podtrzymał, obszukał i - oczywiście - znalazł sznureczek. - Co to jest?! - zawisła nad nim baba. - Co to jest, pytam się ciebie?! - Sznu... sznureczek... - Sznureczek?! A co za sznureczek?! - Ład... ładny... - Ja ci dam, ładny! Jedwabny sznureczek z siedmioma syjońskimi węzełkami! Wiesz przynajmniej, co to jest?! - Nie... nie wiem... - Nauczycielka! - Baba wezwała Galę do siebie, potrząsając ręką ze sznureczkiem. Trzymała go dwoma palcami, z obrzydzeniem, jakby to była glista. - Nauczycielko! Dlaczego pani dzieci nie mają pojęcia o podstawowych sprawach? I w tym momencie Gala Karpowna zadziwiła Ruśkę. - Przepraszam - powiedziała. - Szkoła otrzymuje wykaz przedmiotów, których noszenie jest zabronione. Jak wiem, tego przedmiotu w wykazie nie ma. Dlatego pretensje proszę kierować do instancji decydujących, a nie do szkoły i nie do uczniów. Baba poburczała jeszcze trochę dla porządku i odeszła, zabierając ze sobą zakazany przedmiot, i nikt nie domyślił się, że sznureczek odwrócił uwagę małpki od Ruśkinego swetra... - Skądżeś wziął to świństwo? - z nienawiścią, patrząc gdzieś obok, syknęła Gala Karpowna. - Znalazłem... - Ruśka powoli zaczynał wyzbywać się brzemienia strachu. - Co ty mi tu kłamiesz: znalazłem... - Prawdę mówię... przysięgam... Na Lenina przysięgam... - szepnął Ruśka. Mówiąc to złożył na krzyż palce lewej ręki. Zadziałało i piorun nie poraził Ruśki. Długo oprowadzano ich po Kremlu, pokazując wszystko, co tam było do pokazania. Przy Naczdzwonie Tolik się gdzieś zgubił, ale go znaleziono i przyprowadzono z powrotem. Potem przewodnik opowiadał bardzo ciekawe rzeczy o Naczarmacie. Naczarmatę odlał znakomity rosyjski mistrz Andriej Czochow wiele lat przed urodzeniem Iljicza, ale specjalnie po to, by chronić wodza przed zakusami złych ludzi. Armata nie strzela zwykłymi pociskami, bo i nie jest do tego przeznaczona, ale jeśli ktoś zamyśli coś złego przeciwko Iljiczowi, to Naczarmata natychmiast spopieli nędznika magicznym płomieniem... Ruśka pomyślał sobie, że w takim razie, co to za historia z tą Kapłan?...* Ale nie odważył się zapytać. - A teraz chodźmy, Iljicz czeka na was - powiedział przewodnik z szerokim nieruchomym uśmiechem. Klasa ustawiła się parami i została doprowadzona do drzwi w dużym domu. Przed drzwiami stali wartownicy w wysokich hełmach. Przyjęli postawę na baczność i nie poruszyli ani jednym mięśniem, póki klasa przechodziła obok nich. Za grubymi drzwiami czekali ludzie w skórzanych kurtkach. - Idziemy, dzieci! - poleciła druga baba, podobna w jakiś sposób do tej poprzedniej, ale jednocześnie zupełnie inna, chuda, z długim nosem. - Nie hałasujcie, nie gadajcie, nie zadawajcie pytań sami. Jeśli Iljicz zapyta, odpowiadajcie pojedynczo, ja pokażę, kto ma odpowiadać. Iljicz będzie was częstował cukierkami, ale nie wolno brać więcej niż dwa. Nie napychajcie ust cukierkami, to nieładnie. Po spotkaniu dostaniecie w stołówce obiad. Jeśli ktoś chce do toalety, niech idzie teraz, o tam. - Wskazała ręką. Połowa klasy skorzystała z propozycji. - Mogę o coś zapytać? - rozległ się czyjś głos. Ruśka zerknął zezem; to był Wieńka Stiepanow, na oko taki cichy okularnik... - Pytaj, chłopczyku - przyzwoliła wielkodusznie baba. Nie wiedziała, kto zacz, ten Wieńka. - Stiepanow! - ostrzegawczo ryknęła Gala Karpowna, ale już było za późno... - A czy to prawda, że Krupska się otruła? Baba wyglądała, jakby dostała w łeb pałą. Zamarła, przygarbiła się, potem wolno wyprostowała, odrzuciła głowę do tyłu jak kobra i całym ciałem odwróciła się do Wieńki. - Coś ty, chłopczyku - powiedziała miodowym głosem. - Nadieżda Konstantinowna zmarła z powodu zapalenia płuc i wszyscy bardzo się tym zasmucili, a Iljicz najbardziej... A dlaczego zapytałeś? Ktoś ci to powiedział, tak? Kto to był? - W tramwaju usłyszałem. Dwaj staruszkowie się pokłócili, jeden powiedział to do drugiego. - Ach, czego to nie mówią ludzie podczas kłótni! - Baba westchnęła. - Nigdy się, dzieci, nie kłóćcie. A pani, nauczycielko, radzę zwrócić szczególną uwagę na tego chłopczyka. Może nawet warto by go pokazać jakiemuś dobremu lekarzowi... Klasa weszła na piętro. Przy dwuskrzydłowych drzwiach, obitych niebieską skórą z wytłoczonymi pięcio-, sześcio- i siedmioramiennymi gwiazdami, znakami jednorożca i jeszcze jakimiś innymi, których Ruśka nigdy wcześniej nie widział, stali dziwaczni wartownicy, rycerze w zbrojach i trzymali w rękach obnażone miecze. - Ustawcie się, ustawcie! -Gala Karpowna, baba z nosem i jeszcze jacyś inni ludzie usiłowali zapanować nad uczniami. Klasa ustawiała się, ale ciągle jakoś nie tak. W końcu baba, która najwyraźniej wszystkim tu dyrygowała, dała sygnał: - Wchodzimy! Rycerze z brzękiem i chrzęstem pochylili się i chwycili klamki. Niewidoczna orkiestra zagrała marsz. Drzwi otworzyły się i klasa zaczęła wolno wlewać się do pokoju. Panował tu półmrok. Widać było wielkie biurko, biblioteczki, kanapę, kilka krzeseł. Przy biurku siedział człowiek i coś pisał, maczając pióro w kałamarzu. Nie zwrócił uwagi na wchodzących. W końcu wszyscy weszli, znieruchomieli - i zapanowała taka cisza, że słychać było szurgot pióra o papier. - Włodzimierzu Iljiczu! - miodowo zagadnęła baba. - Goście przyszli, uczniowie, prymusi! Człowiek odłożył pióro i wolno wyprostował się. Był bardzo podobny do wszystkich swoich portretów i rzeźb, wiszących i stojących wszędzie dokoła, a jednocześnie jakoś różnił się od nich i Ruśka pomyślał, że rację miał wujek Kostia, kiedy mówił do ojca - a Ruśka podsłuchał niechcący - że fotografują i rzeźbią innych ludzi, specjalnych aktorów, żeby uniknąć uroku... Skóra człowieka przy biurku dziwnie lśniła, patrzył na klasę też dziwnie: jakby zupełnie nie potrafił zrozumieć, co to za ludzie i co tu robią. Baba z długim nosem ustawiła się obok niego, odwróciła się do klasy, a Iljicz od razu uśmiechnął się chytrze, puścił oko, a może tylko zmrużył oczy - Ruśka nie dojrzał tego dokładnie - i szybko wstał z krzesła. - Problem kultury nie może być rozwiązany tak szybko, jak zadania militarne czy polityczne - mocno grasejując powiedział Iljicz. Na słuchaczy patrzył tak, jakby sam stał na trybunie, a oni znajdowali się u jego stóp. - Nie możemy zatrzeć różnic między klasami przed całkowitym wprowadzeniem komunizmu. Nie potrzebujemy wkuwania, ale musimy rozwinąć i udoskonalić pamięć każdego uczącego się znajomością podstawowych faktów, inaczej komunizm przekształci się w pustkę, stanie się pustym szyldem, komunista będzie zwyczajnym chwalipiętą, jeśli w jego świadomości nie będą przeanalizowane wszystkie podane fakty. Tu jesteśmy bezlitośni i tu nie możemy pójść na żadną ugodę czy kompromis. Musimy o tym pamiętać, kiedy, na przykład, prowadzimy rozmowy o kulturze proletariackiej. Stara szkoła była szkołą nauki, zmuszała do przyswajania całej masy niepotrzebnych, zbędnych, martwych faktów, które zaśmiecały umysły i przekształcały młodych ludzi w zunifikowanych na wspólną modłę urzędników. Teraz widzą oni: Europa tak się podzieliła, imperializm doszedł do takiego punktu, że żadna burżuazyjna demokracja nie uratuje tego, co tylko władza radziecka może uratować. Lud pracujący sięga po wiedzę, ponieważ jest mu ona niezbędna do zwycięstwa. To jest najważniejsze. Mówimy: naszą sprawą w dziedzinie oświaty jest owa walka o pokonanie burżuazji, otwarcie głosimy, że szkoła poza życiem, poza polityką - to kłamstwo i oszustwo. To pokolenie, które teraz ma piętnaście lat, zobaczy na własne oczy społeczeństwo komunistyczne i samo będzie budowało to społeczeństwo! Pierwsza zaczęła klaskać Gala Karpowna, za nią - cała klasa. Ruśka walił w dłonie "łódeczką", to znaczy palcami prawej ręki w rozluźnioną dłoń lewej; dźwięki powstające w ten sposób były głośne i gwałtowne jak wystrzały. Za jego plecami Tolik klaskał "wianuszkiem", co daje jeszcze większą siłę głosu, ale dźwięk jest przygłuszony. Ruśkę ogarnęło jakieś dziwne rozczarowanie - wszystko, co tu się odbywało, co przeżywał wraz z całą resztą, było jakieś takie zwyczajne, rzeczowe... i zupełnie nie mógł pojąć, dlaczego nikt nie chce o tym mówić, dlaczego tak zdenerwowała się mama i czego boi się Tolik... Iljicz usiadł, dziwnym ptasim ruchem wyjął z szuflady biurka ogromne pudło cukierków, znowu chytrze zmrużył oczy. - Życzenie porozmawiać z narodem zawsze mam - oświadczył. - Częstujcie się, nie wstydźcie. Ciekawa jest teraz nauka w szkole? - Ty, dziewczynko - wskazała palcem Maszkę baba z ogromnym nosem. - Ciekawa, Włodzimierzu Iljiczu! - wrzasnęła Maszka. - Uczymy się języka rosyjskiego i literatury, matematyki i geografii, fizyki i chemii, rysunków, śpiewu i wuefu! Ze wszystkich przedmiotów nasza klasa ma same pozytywne oceny! - I śpiewu się uczycie? - Iljicz zmrużył oczy. - A jakie pieśni śpiewacie? - Rewolucyjne, Włodzimierzu Iljiczu! - Maszce aż załamał się z wysiłku głos. - I o naszej ukochanej partii! - A żadnych dziecinnych piosenek nie śpiewacie? Ja, pamiętam, śpiewaliśmy... nie, zapomniałem... Częstujcie się cukierkami, bierzcie! Zapomniałem piosenkę... Wszyscy zaczęli zbliżać się do niego i brać cukierki. Ruśka też podszedł i wziął. Cukierki były wspaniałe, przełknął swoje dwa w jednej chwili i nagle usłyszał, jak za plecami westchnął, nie, przeciągle chlipnął Tolik. - Idź, weź - mruknął Ruśka. - Smaczne jak nie wiem co. - Nie - Tolik pokręcił głową. - Jak chcesz, może ja ci przyniosę? - zaproponował Ruśka. - Nie - słabym głosem zaoponował Tolik. - Ty też... nie bierz... Długonosa baba zerknęła na zegarek. - Koniec, dzieciaki! - rzuciła. - Czas Włodzimierza Iljicza jest niezwykle cenny dla kraju i dla nas wszystkich, pożegnajmy się z nim. Do widzenia, Włodzimierzu Iljiczu! - Do widzenia, do widzenia - zaczęli mówić wszyscy i skierowali się do wyjścia. - Trzymaj mnie... - szepnął Tolik i zawisł na rękawie Ruśki. Ruśka wczepił się w pas Tolika, rozejrzał, kto mógłby pomóc. Gala Karpowna była daleko, podskoczył Romka Żarikow, obaj wzięli Tolika pod ręce i powlekli do wyjścia. Iljicz - Ruśka zdążył zauważyć - już siedział jak na początku wizyty i skrobał piórem po papierze. I nagle Ruśka poczuł nieprzepartą chęć, żeby coś się wydarzyło... żeby Iljicz pokazał klasie "kozę"... Obejrzał się jeszcze raz i zdrętwiał: Iljicz, nie odrywając się od pisania, uniósł lewą rękę, wyprostował wskazujący i mały palec, i rzeczywiście bodnął powietrze... W korytarzu źle się poczuła również Maszka. Facet w mundurze pod białym kitlem wziął ją na ręce i zaniósł na ławkę. Tolika posadzili obok, był siny i oddychał ustami. - Nie wolno tak się przejmować - gdakała Gala Karpowna. Popatrzyłabyś na siebie, pomyślał Ruśka. - Odetchnęliście? - zapytała baba z dużym nochalem. - Zapraszam do stołówki. Dostaniecie obiad z trzech dań, kto będzie chciał dokładkę, niech poprosi kelnerkę. - Dojdziesz? - cicho zapytał Ruśka Tolika. Tolik zamruczał coś w stylu, że da radę, że dojdzie. Ha, pomyślał Ruśka, kiedy prowadzono ich korytarzem, żebym sam się nie wywalił! Stopy miał ciężkie jak odważniki i zupełnie nie chciały odrywać się od podłogi. Wszyscy tak szli: szorowali stopami po podłodze i wlekli się chwiejnie. Maszkę za nimi wszystkimi prowadził, podtrzymując, ten wojskowy w białym fartuchu. Na spotkanie klasie nadeszła dziwna para: garbus, który sprawdzał uczciwość dzieciaków, a z nim gibki szczupły mężczyzna w miękkim szarym garniturze, okrągłolicy i wypukłooki. Przechodząc obok, mężczyzna ów powiedział do garbusa: "Podjadł nasz kochaniutki. Popatrz, Fiodor, z paróweczek zostały tylko skórki...", na co garbus zasyczał i nerwowo się rozejrzał. - Widziałeś? - szepnął do Ruśki Tolik. - Kogo? - Coś ty, nie wiesz, kto to był? - Który? - No przecież nie ten garbaty. - Nie. A kto to? - Przecież to koci bóg! Ruśka obejrzał się, ale w korytarzu już nikogo nie było. W stołówce posadzono ich przy ośmioosobowych stołach, a kelnerki w białych fartuszkach i czepeczkach zaczęły nalewać zupę. Zupa okazała się strasznie smaczna, tylko za gorąca. Na drugie danie też było coś smacznego, ale jak się nazywało, Ruśka nie wiedział. Potem podano kompot i lody. Lody Ruśka już ledwo dłubał, zasypiając przy stole. Koci bóg, myślał, ale numer... W autobusie Ruśka zasnął. Zbudziła go Gala Karpowna. Okazało się, że wszystkich odwożono do domu, a nawet więcej, jutro mogli nie przychodzić na lekcje, a nawet jeszcze więcej: Mama albo tata mogą jutro nie iść do pracy, o - masz talon na wypoczynek, przekaż im..." Ruśka nie pamiętał, jak dotarł do łóżka. Spał, a śnił mu się nie wiadomo dlaczego koci bóg, że niby długo i starannie splata amulet, nakłada go na szyję, ogląda się przez ramię, chytrze mruga i robi Ruśce "kozę". Co on powiedział? Parów... pielęgniaweczek?... Pielęgniaweczki? Co to są pielęgniaweczki? Trzeba zapytać... Potem przyśniła mu się mama; siedziała przy stole i płacząc wbijała szpilkę w jakiś papierek. Mama bardzo się bała, ale mimo to wbijała tę szpilkę i wbijała. Potem spaliła papierek. "Mamo", zawołał Ruśka, ale zamiast mamy podszedł koci bóg i powiedział: "Bądź dumny, teraz jesteś prawdziwym pionierem. Dlaczego pionierska chusta jest czerwona, wiesz?" "To jest kolor krwi przelanej...", powiedział Ruśka i nagle się wystraszył się. "Słusznie, powiedział koci bóg, patrz..." Ścisnął chustę i zaczęła z niej kapać krew. "Mamo", zawołał znowu Ruśka. "Otwórz, otwórz oczy", powiedziała mama, "szybko, otwieraj!" Ruśka otworzył. Nad głową paliła się osłonięta gazetą lampa, a przy stole siedział ojciec i ciocia Luba, mama Maszki. - Chcesz pić? - zapytała mama. - Pić... - Ruśka jęknął. - Tak, chcę. - Już... - Mama nalała z czajnika przegotowanej ostudzonej wody, podniosła do ust Ruśki. Chciwie wypił. - Rusłancziku - odezwała się ciocia Luba. - Jak się czujesz, skarbie? - Dobrze... Tylko głowa mnie boli... i mdli mnie wszędzie... - A Maszeńkę zabrali do szpitala - powiedziała ciocia Luba. - Tak z nią źle było, tak źle... - Ruśka to nasz zuch. -Tata uśmiechnął się. - To kawał chłopa... - Wszystko będzie dobrze, Luba - pocieszała ją mama. - To się zdarza... - Tak, będzie dobrze, oczywiście... Czy ja wątpię?... Nagle coś zgrzytnęło, mama poderwała się z okrzykiem. Ojciec, pomrukując ze złością, wstał, i strząsał z dłoni odłamki szkła - i nagle pojawiły się kapiące bardzo szybko kropelki krwi. - To nie ja! - zawołała wystraszona ciocia Luba. - Pewnie, że nie ty. - Ojciec, trzymając dłoń jak wypełnioną po brzegi filiżankę, podszedł do zlewozmywaka. - Marna z ciebie wiedźma... Mama pomogła mu przepłukać dłoń wodą, założyła opatrunek z czystego gałganka. - Może przejdziesz się do szpitala? - zapytała. - Zrobią ci zastrzyk. - A tam! - Ojciec machnął ręką. - Zagoi się na mnie jak na psie. - Pójdę już - powiedziała ciocia Luba. - Dobrze mi tu z wami, ale... - Gdzie się spieszysz? - zapytała mama. - Co tam będziesz sama robiła? - Położę się spać. Jutro z rana pojadę do szpitala, oddam krew dla Maszeńki... - Posłuchaj, Luba - przerwał jej ojciec. - Jeśli będą potrzebni dawcy, to ja pogadam z chłopakami. Nie krępuj się, tylko powiedz. - Dziękuję, Pietia. Powiedzieli, że na razie wystarczy... Wyszła. Ojciec nalał sobie herbaty do nowej szklanki. Przez opatrunek przebijała jasnoczerwona plama. - Daj, poczaruję - zaproponowała mama. - Zatrzymam krew, no i szybciej się też zagoi. - Chcesz mnie do pracy jutro posłać? Żartuję, żartuję. Ruśka, co ci jest? - Nic. Po prostu patrzę. Następny dzień był długi i nudny. Ruśka trochę czytał, trochę grał z ojcem w warcaby... Ale przez cały czas czuł się jakiś zamulony, ni to chciało mu się spać, ni to tylko położyć i odwrócić do świata plecami. Przed wieczorem ojca zaczęła boleć ręka, doczekał się powrotu mamy i poszedł do szpitala. Mama usiadła i zaczęła obierać ziemniaki, a Ruśka leżał i patrzył na nią. Przypomniał mu się nie wiadomo dlaczego koci bóg, jak wiązał amulet, nakładał go na szyję, oglądał się przez ramię... - Mamo - zagadnął Ruśka. - Wiesz co, ja tam pomyślałem sobie, żeby on pokazał "kozę"... i on mi ją pokazał... Mama zrozumiała wszystko od razu. - Mówiłeś komuś? - szepnęła. Miała sine wargi. - N-nie... - odparł wystraszony Ruśka. - To nie mów nikomu, nigdy! - Nagle znalazła się przy Ruśce, objęła go za ramiona. - Nikomu i nigdy! Nawet tacie! Zapomnij o tym! Zapomnij na zawsze, żeby nikt i naprawdę nikt... Bo inaczej wszyscy tego pożałujemy: i ty, i ja z tatą, wujek Kostia z ciocią Walą, ich Żenieczka i Oksanka... Rozumiesz mnie? Rozumiesz, tak? - Rozum-miem... - wyszeptał Ruśka i nagle rozpłakał się. - Mamo, mamo... - Jestem twoją mamą i jestem przy tobie! Och, Boże mój, co za nieszczęście, co za nieszczęście... Przyszedł ojciec, powiedział, że oczyścili mu ranę, posmarowali jakąś maścią i dali zwolnienie do końca tygodnia. - A wyście się pokłócili czy co? - zapytał podejrzliwie, przyjrzawszy się zaryczanym twarzom Ruśki i mamy. - Nie, wszystko w porządku - odpowiedział Ruśka. - Zagramy w warcaby? Zasiedli do szachownicy i ojciec przerżnął cztery partie pod rząd. - Boli cię ręka, co? - Ruśka spojrzał współczująco. - A czy to ból? - głos ojca zabrzmiał dziwnie. - To nie jest ból... - Mężczyźni, kolacja! - zawołała mama. - Idź, mama cię woła... Ruśka wrócił do szkoły po trzech dniach. Maszka przeleżała się tydzień w szpitalu, potem jeszcze tydzień w domu i w końcu zjawiła się w szkole - blada i chuda. A Tolik ciągle nie przychodził i nie przychodził, a potem Gala Karpowna powiedziała, że przeniósł się z powrotem do swojej starej szkoły. Nikt nie wiedział, gdzie dokładnie mieszka Tolik, nic też nie wyszło z pomysłu Ruśki, żeby pojechać do niego i oddać znaczki, i takie tam... Wieńka zaczął często chorować i w końcu rodzice zabrali go ze szkoły. I tak się to wszystko skończyło. Przełożyli Ewa i EuGeniusz Dębscy _________________ * Faina Kapłan - członkini partii eserów, 30 sierpnia 1918 r. ciężko zraniła Włodzimierza Iljicza Uljanowa-Lenina, który potem nie odzyskał już pełni sił; uważa się, że była to bezpośrednia, choć odległa w czasie przyczyna jego śmierci 21 stycznia 1924 r. (przyp. tłum.) ANDRIEJ GIENNADYEWICZ ŁAZARCZUK Jeden z oryginalniejszych rosyjskich fantastów. Urodził się 6 lutego 1958 r. w Krasnojarsku, mieszka tam do dziś, jest z wykształcenia lekarzem. Od 1989 r. pracuje zawodowo jako pisarz, publicysta i tłumacz. Ukończył Moskiewski Instytut Literacki w 1992 r. Debiutował w 1978 r., a w fantastyce pięć lat później (opowiadanie "Jedinstwiennaja doroga" w gazecie "Krasnojarskij Komsomolec"). Jest autorem kilkunastu książek i laureatem wielu nagród za twórczość fantastyczną, m. in. za zbiór "Swiaszczionnyj miesiac Rin" (Nagroda Bielajewa 1994) i za powieści: "Inoje niebo" (Strannik 1994), "Sołdaty Wawiłona" (Bronzowaja Ulitka 1995), "Posmotri w głaza czudowiszcz" (współautor: Michaił Uspienski, Interpresscon 1998). W Polsce mało znany; opublikowano zaledwie kilka jego opowiadań, m. in. "Wszystko w porządku" w pierwszym tomie antologii Andrieja Czertkowa "Światy braci Strugackich: Czas uczniów" (Rebis 2001). MSN 1