PATRICK O'LEARY Drzwi numer trzy (Przekład: Ewa i Dariusz Wojtczakowie) Sen jest materią utkaną z przestrzeni i czasu: w jego głębi odnajdujemy swoje prawdziwe „ja”. Robert Bosnak A Little Course in Dreams (Podstawowy podręcznik Jungowskiej teorii snów) Sny są w pewnym sensie zawieszone w Czasie. Nie odmieniają się przez czasy. Gregory Bateson Steps to an Ecology of Mind, 1985 Dla Kelly Dony Podziękowania Książka nie powstaje sama. Najgorętsze podziękowania dla wszystkich, którzy przyczynili się do jej powstania: mojej żony Claire; Kena Ethridge'a; moich przyjaciół ze Stowarzyszenia Pisarzy Detroit; Kathryn Cramer - mojej agentki; Susan Ann Protter oraz Davida Hartwella. Waszej mądrości, poradom i wsparciu moja historia zawdzięcza ostateczny kształt. Osobne podziękowania dla Ciebie, mój drogi Czytelniku, bez którego przychylności ta książka nie zaistnieje. P.O. PROLOG W Hollywood spaliliśmy wehikuł czasu. Jeśli życie jest filmem, nie mamy już szans na sequel, życie bowiem ma jednoznaczne zakończenie. Prawdziwe. Czasami szczęśliwe. Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się zacząć opowieść akurat od tego momentu, lecz w tym właśnie czasie i miejscu - Fabryce Słodkich Snów - zakończyłem chyba najbardziej zwariowany rok w moim życiu. Podsumowując, był to rok, który zreasumowany, brzmiałby rozpaczliwie niewiarygodnie, nawet jak na nagłówek z brukowca: ZAKOCHAŁEM SIĘ W OBCEJ ISTOCIE, ODKRYŁEM SEKRET ZAPOMNIANYCH SNÓW, OCALIŁEM ZIEMIĘ OD III WOJNY ŚWIATOWEJ I ZABIŁEM SAMEGO SIEBIE. Możecie sobie wyobrazić, jak potwornie byłem zmęczony. Staliśmy z moim nowym przyjacielem Saulem w szarej piwnicy zniszczonego magazynu jednego ze studiów i przez okrągłe, bursztynowe okienko pieca do spalania śmieci obserwowaliśmy, jak jego wynalazek trawią płomienie. Niezbyt imponujące wyrko, na którym obaj wyprawiliśmy się przez most marzeń w przyszłość, płonęło jak kartka papieru. Nie minęło dużo czasu - może pięć minut - gdy całe urządzenie rozpadło się w popiół. Wydarzenia ostatniego roku wydawały mi się czystą fantasmagorią i nawet teraz, gdy je wspominam, ogarnia mnie poczucie ich nierealności. Dziwne, że coś tak niezmiennego jak przeszłość może nas zaskoczyć. Jak gdybym nigdy jej nie doświadczył. Przykład? W dzieciństwie nie znosiłem Sinatry ryczącego łobuzersko z głośnika motoroli mojego ojca, obecnie zaś piosenki tego fascynującego, przenikliwego barda melancholii wieku średniego wręcz koją moją duszę. Jak mało wiemy... Najdotkliwsze przekleństwo podróży w czasie to rozchwianie poczucia realności. Gdy opuszczam czasowe kontinuum, mam wrażenie, że moje zmysły ulegają rozregulowaniu. Ustawicznie rewiduję własną przeszłość i wciąż odkrywam, że we wspomnieniach rezyduje ktoś zupełnie mi obcy. Nijak nie potrafię przewidzieć jego zachowania. Nazywam ten stan przeciwieństwem deja vu. Pozwólcie, że spróbuję wyjaśnić. Chociaż nie, w gruncie rzeczy to chyba niewykonalne... Zatem tylko poimprowizuję nieco na ten temat. Nie potrzebuję już wehikułu czasu. „Przeskakuję” bez niego. Zwykle w przeszłość. Podczas pisania tych pięciu linijek mimowolnie cofnąłem się pięciokrotnie. Będąc małym chłopcem, wpatrywałem się w swoje odbicie na dnie ciemnej studni. Leżąc w hamaku jako świeżo upieczony student, marzyłem, by wziąć udział w finale akademickiej ligi koszykówki i rzucić zwycięskiego kosza. Byłem pijanym nastolatkiem, który spadając z dębu na plecy i niemal łamiąc sobie rękę, bezsilnie obserwował oddalające się, pozbawione liści, ośnieżone gałęzie. Miałem dwa lata i płakałem w kojcu. I w końcu przypatrywałem się swojej najdziwniejszej pacjentce Laurze, gdy po raz pierwszy - niesamowicie kołysząc biodrami - szła korytarzem do mojego gabinetu. Nagle wróciłem do teraźniejszości. Kartka, na której piszę, rozmywała mi się przed oczyma, a kiedy przyciągnąłem ją bliżej, dostrzegłem czerwonego ptaka. Tańczył na klawiaturze między moimi rękoma, przechylał główkę i łypał na mnie pytająco: „I jak, jesteś z powrotem?” Jestem. Wróciłem. Witamy w Cudownym Świecie Podróży w Czasie. Stwierdzenie brzmi zupełnie niewinnie, prawda? Przypomina zwyczajne fantazjowanie. Hmm, nie mam pewności, czy wyrażam się wystarczająco zrozumiale. Wyobraźcie sobie, że wasza przeszłość jest dla was dokładnie taką samą niewiadomą jak przyszłość. Co wtedy? Wyobraźcie sobie, że nie przypominacie sobie własnych wspomnień, lecz przeżywacie je po raz kolejny, tak jak się zdarzyły. Wasze „teraźniejsze” ciała pozostają nieruchome, wy natomiast wnikacie w swoje poprzednie jaźnie. Co gorsza, tego procesu nie można kontrolować. Możecie „odlecieć” w każdej chwili. Zniknąć na kilka godzin, dni, nawet tygodni... Wracacie do punktu wyjścia, jak gdyby nie upłynęła nawet sekunda. Po każdym przeskoku w czasie przybywa wam nowe, odrębne i przekonująco realne wspomnienie danej chwili, lecz wszystkie są ze sobą pomieszane - cielesne reminiscencje nakładają się na siebie, szarpiąc wam nerwy w obrzydliwym galimatiasie doznań: Zimna Wilgotna Studnia/Guma Piłki Do Koszykówki/Sen/Hamak/Rosnący Strach/Łzy/Pełne Pieluchy/Piękna Kobieta Rozumiecie już, dlaczego spaliliśmy wehikuł czasu? Nikomu nie życzę takich doświadczeń, nawet wrogowi. W pewnym sensie moja opowieść będzie więc dla mnie takim samym objawieniem jak dla was. Jestem niczym człowiek cierpiący na amnezję, który z zapałem ogląda film o oficjalnych atrakcjach swego dotychczasowego życia: urodzinach, wakacjach, uroczystościach wręczania świadectw, ślubach, pogrzebach (raczej nie robimy zdjęć na pogrzebach, prawda?). A zatem, mój drogi Czytelniku, Ty zgłębiasz moją opowieść, ponieważ pragniesz się dowiedzieć, co się zdarzyło dalej, ja zaś piszę ją, by odkryć, jak cała historia się zaczęła, by wrócić - fakt, że krętą trasą - w niesamowitą przyszłość, w jakiej teraz żyję, do Nowego Świata, pewnie równie nieprawdopodobnego dla Ciebie, jak przeszłość dla mnie. Pamiętasz, że mur berliński wydawał nam się niezniszczalny jeszcze na rok przed zburzeniem? Przeszłość, jak sądzę, przypomina zapomniany sen, nie kończące się królestwo doznań, które tkwi w nas wszystkich. Ta historia faktycznie się zdarzyła. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jeśli nie przetrwa wspomnienie, przetrwa doznanie. Tylko gdzie? Gdzie je przechowujemy? Ileż nieświadomych lęków i nadziei narodziło się w snach, które zapomnieliśmy? Jak wielki skarb spoczywa w głębi naszych umysłów, czekając, aż go odkopiemy? Podczas podróży w przeszłość nauczyłem się, że w każdym drzemią w ukryciu alternatywne światy, które wiążą nas i obciążają niewidzialnymi nićmi grawitacji, choć pozostają poza naszą świadomością. Te tajemne miejsca - których poznanie dane jest jedynie nielicznym - są prawdziwym źródłem naszej tożsamości. Kiedy wehikuł czasu zaczął się palić, poczułem dławienie w gardle. Coś zaczęło mi świtać. - W porządku? - spytał Saul, maleńki łysy człowieczek, który stał obok mnie i palił cygaro. Spojrzałem na niego. - Przypomniałem sobie coś, o czym nie myślałem od lat. - Tak. Skoki w czasie wyzwalają różne wspomnienia. Mówiąc obrazowo, zeskrobują pąkle z twojego kadłuba. - Mam wrażenie, że zdarzyło się to wczoraj. - Wiem. Przykre wspomnienie? Skinąłem głową. - Miałem osiemnaście lat. Siedziałem sam w salonie i patrzyłem w ogień. Ojciec przyszedł do domu wcześniej, a może ja zamarudziłem do późna. Tak czy owak, nie spodziewał się mnie tam zobaczyć. Zrobił coś strasznie dziwnego. Usiadł obok mnie na tapczanie i zaczął mi prawić... - przełknąłem ślinę - no, komplementy. Stwierdził, że jest ze mnie bardzo dumny. Że w pracy chwali się mną przez cały czas. Powiedział, że nazywa mnie swoim „bystrzakiem”. Mówił, jak ogromnie się cieszy, że choć jeden z jego chłopców zamierza skończyć college. Saul uniósł brwi. - Co w tym przykrego? - Nie rozumiesz. W jego oddechu wyczułem dżin. Mały człowieczek wzruszył ramionami. - Nie pierwszy raz facet musiał sobie łyknąć, żeby... no wiesz... - Nie - odparłem. - Nie o to mi chodzi. Ojciec był zdenerwowany. Zmieszany. Próbował przypodobać mi się, ponieważ nie chciał, żebym zdradził go przed matką. - Czułem, że moje wyjaśnienia nie brzmią dla Saula zbyt sensownie. - Nie pił od pięciu lat. Matka odgrażała się, że go opuści, jeśli znowu wypije, więc to było przekupstwo. - Ach tak. - Usłyszałem wtedy słowa, na które syn zawsze wyczekuje od ojca. Tyle że były nieszczere. Przez jakiś czas wpatrywaliśmy się w płomienie. Wówczas jeszcze nie znalem słów, których ojcowie nie potrafią powiedzieć synom, choć bezwzględnie powinni to zrobić. Teraz już je znam. - Może i tak - rzucił cicho Saul. - A może chodziło o coś zupełnie innego. Przez Saula stale robiłem strasznie głupie miny. Sądzę, że bawiło go moje zaskoczenie. - Niby co? Podniósł gruby palec wskazujący i wygłosił typowe dla siebie, pozornie bezsensowne oświadczenie, które zacząłem traktować jako codzienny chleb podróżników w czasie. - Nie zwracaj uwagi na mężczyznę za kotarą! Wyryczał to zdanie tak głośno, że odbiło się echem po całej piwnicy. Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Poprawiwszy mi nastrój, Saul otworzył klapę pieca i wpuścił do piwnicy podmuch gorącego powietrza. Cofnąłem się. We wnętrzu pieca dostrzegłem już tylko czerwone węgle i popiół. Zatrzasnął właz. Chmura - srebrnego popiołu uniosła się w promieniach słońca i osiadła na czubku poczerwieniałej głowy Saula. Opuściłem rękę i łagodnie starłem popiół. Na jego czole pozostała szara smuga. Gest ten wydał mi się niezwykle symboliczny, niczym ostatni punkt programu naszej wyprawy, puenta kolejnego etapu podróży, której z pewnością bym nie rozpoczął, gdyby ostrzeżono mnie przed wszystkimi jej konsekwencjami. I, wierzcie mi, nade wszystko miałem ochotę natychmiast trzasnąć obcasami i wrócić do Kansas, czy też - w moim przypadku - do Detroit. Planowałem bezterminowy urlop od wszystkiego. W każdym razie do czasu, aż ponownie posklejam swoją roztrzaskaną psychikę. Pragnąłem domu, normalności, samych zwyczajnych rzeczy. Po szalonym roku w pędzącej górskiej kolejce, którą stało się moje życie, pragnąłem jedynie odpoczynku. - No cóż, to koniec - oświadczyłem z westchnieniem. Kiedy wypowiedziałem naprawdę głupią uwagę, mały człowieczek o imieniu Saul spojrzał na mnie z pogardą, jak to miał w zwyczaju. Powinienem był już wiedzieć, że w kwestii podróży w czasie niewiele jest pewników. - Doktorku - rzucił z przekąsem. Niczym naganiacz z wesołego miasteczka przesunął językiem cygaro w przeciwległy kącik ust, po czym zapatrzył się w ogień i popioły. - Niczego jeszcze nie widziałeś. Jak zwykle miał rację. Tej nocy zaczęła się „Wielka Metamorfoza”. I świat, jaki znamy, przeobraził się w Nowy Świat. ROZDZIAŁ PIERWSZY Kiedy jeszcze ze sobą rozmawialiśmy, pewnego dnia moja matka spytała mnie: „Skąd, u diabła, będziesz wiedział, że kogoś wyleczyłeś?” Podchwytliwe pytanie dla absolwenta psychologii. Zawierało w sobie całe królestwo rodzicielskiej dezaprobaty - przebiegłe podrażnienie mojej dumy, sceptycyzm pobożnej katoliczki wobec każdej formy świeckiego zbawienia, ukrytą reprymendę za to, że porzuciłem swoje „powołanie” (właśnie opuściłem seminarium), i oczywiście irlandzką nieufność w stosunku do świata pozbawionego cierpienia. Nasze spory okazały się najlepszą z możliwych inicjacją moich doświadczeń zawodowych. Dzięki nim dowiedziałem się, że rozstrzygającym elementem rozmowy jest nie wypowiedziany, zgrabnie ominięty szczegół, że słowa mogą przybierać różne odcienie i znaczenia, że najważniejsze są takie figury retoryczne, jak zaprzeczenie, podstęp czy celowe unikanie konfliktów. Matka wyczuliła mnie na niewidzialną choreografię starcia, które toczymy, sądząc, że tylko rozmawiamy. Wiele lat zabrało mi rozszyfrowanie jej zadziwiającej gry słów. W tym sensie, ją pierwszą poddałem psychoanalizie. Dzięki matce odkryłem, że nikt nie jest tym, kim się wydaje, i nikt nie mówi tego, co naprawdę myśli, zwłaszcza jeśli cię kocha. W każdym razie na tamto pytanie odpowiedziałem w sposób moim zdaniem absolutnie przekonujący: To jest nauka, mamo! Lekarze orientują się, kiedy ich pacjenci są wyleczeni. Ja też będę wiedział. No cóż - odparła z wyrozumiałym westchnieniem - nie mam wątpliwości, że nauczysz się na swoich niepowodzeniach. Zawsze się zastanawiałem, czy dla tego błogosławieństwa mojej matki nie powinienem znaleźć miejsca na ścianie gabinetu, w którym panował wieczny bałagan. Wszyscy pacjenci komentują moje wyobrażenie o wystroju wnętrz, zawierające się w zasadzie: „Zostaw daną rzecz tam, gdzie upadła”. Nie mam wątpliwości, że jest to z mojej strony zwyczajna niechlujność, którą rozwinąłem w sobie jako syndrom uniezależnienia się od opętanego czystością domu rodzinnego. Potwierdziłbym błogosławieństwo u notariusza, oprawił w ramki i powiesił nad akwarium obok moich dyplomów. Oficjalne zaświadczenie o niepowodzeniach. Mógłbym też wpisać na wizytówce: „John Donelly, magister psychologii, pedagog, licencjonowany terapeuta, ekskatolik, specjalista od niepowodzeń”. W zawoalowany sposób staram się powiedzieć, że będzie to opowieść o moim największym niepowodzeniu. Laura pojawiła się wiosną 1990 roku. Stwierdzenie, że była najbardziej niezwykłą pacjentką, jaką kiedykolwiek miałem, byłoby ogromnym niedopowiedzeniem. Fakt, że jej nie wyleczyłem, nie ma tu nic do rzeczy. Właściwie dokonała dla mnie tego, co zawsze starałem się zrobić dla wszystkich moich pacjentów: na zawsze zmieniła sposób mojego myślenia, odczuwania i życia. Podzieliła moją egzystencję na dwa historyczne okresy: przed Laurą i po Laurze. Nie była ani pierwszą, ani jedyną pacjentką, w której się zakochałem, lecz jąjedną pragnąłem zabić. Prywatną praktykę prowadziłem wówczas już od pięciu lat. Jest to bardzo stosowne określenie dla terapii. W moim zawodzie często czuję się jak praktykant czy amator. Stale się uczę. Terapia jestjazzemnauk:cechujejąswobodnaforma, nieschematyczność i w wielkiej mierze improwizacja. Dla rzadkich, słodkich momentów, kiedy zwycięża synchronizacja i harmonia, trzeba zmarnować mnóstwo czasu. Nic dziwnego, że społeczeństwo podejrzliwie traktuje moją profesję i sytuuje ją pośród tak nieprzyjemnych zajęć, jak stomatologia i hydraulika. Zwykle ludzie trafiają do mnie, gdy osiągną swego rodzaju stan krytyczny. Najczęstsze przyczyny to utrata pracy, rozwód, depresja, maltretowanie, nałogi. Wpatruj ą się we mnie smutnymi, przepełnionymi bólem oczyma albo błyskają oszołomionymi, błagalnymi uśmiechami. Są rozgoryczeni i obwiniają siebie lub w kółko uprzejmie zapewniają, że nie mają pojęcia, dlaczego tu trafili: przecież problemy ma ich współmałżonek, nie oni. Jednak zdecydowanie najtrudniejsi pacjenci to ci, którzy przychodzą odrętwiali, nieświadomi swych męczarni. W najlepszym razie są w stanie przyznać, że życie wymknęło im się spod kontroli. Praca z nimi wymaga ogromnego skupienia. Nie każę im rozdrapywać ran, wówczas bowiem nie wróciliby na kolejne spotkanie. A ja chcę im pomóc, może nawet bardziej niż oni sami. Znam ich dobrze - wiem, że po prostu starają się przeżyć i w ten sposób zupełnie rezygnują z życia. Tłumiąc żal, odbierają sobie również szansę na radość. Wchodzę w ich mroczne wnętrze i mówię, że istnieje wyjście z tej sytuacji. Ja się wydostałem. Powtarzam im, że radość i cierpienie nie wykluczają się wzajemnie, lecz wypływają z tego samego źródła. Odetnijcie źródełko, a wówczas nie będziecie co prawda cierpieć, lecz równocześnie z waszego życia zniknie także szczęście. Pacjenci wchodzą do mojego gabinetu i usadawiają się naprzeciwko mnie w miękkim niebieskim fotelu. Obok nich stoi pudełko z chusteczkami, przede mną (niewidoczny dla nich) zegarek... Siadają wraz z chaosem, w który zmieniło się ich życie, i czekają, aż dokonam dla nich cudu. Myślą, że natychmiast im pomogę. Od początku usiłują mnie zauroczyć, gawędzimy, opowiadają mi rozkoszne historyjki, aż kończy irn się przygotowana liczba dowcipów i - niczym prezenter wiadomości, który zbyt szybko odczytał wszystkie informacje - zaczynają odczuwać wielką pustkę mojego zegara, jego bijące serce oraz ogromną, ziejącą ranę, która zagoi się jedynie wówczas, gdy zdecydują się przede mną otworzyć i być sobą. Być sobą... jakże strasznie się tego boimy, jak starannie tego unikamy... Ta właśnie niechęć zmusza ludzi do najmniej naturalnego spotkania z możliwych: dwie obce sobie osoby rozmawiają w gabinecie o najintymniejszych problemach jednej z nich. Cóż. Zadaniem przyjaciół jest akceptacja. Rodziny za wszelką cenę starają się zachować twarz. Dla sąsiadów liczą się głównie pozory, księży zaś interesują absoluty moralne. Na terapeutę spada zatem coś, z czym nikt inny nie chce mieć do czynienia: konfrontacja. I dlatego większość osób traktuje mnie jako ostatnią deskę ratunku. Przychodzą! w świetle wspólnie szukamy rzeczy utraconych w ciemnościach. Słucham. Mówię. Zachęcam i razem wyznaczamy bezpieczną płaszczyznę porozumienia: w połowie drogi między dylematami wewnętrznymi pacjenta a presją otaczającej go rzeczywistości. Niemal fizycznie czuję, jak moi pacjenci borykają się ze sobą, decydując się na kolejny gest odwagi, początkowo wobec mnie, potem dopiero wobec siebie. Jakim typem terapeuty jestem? Hmm, powiedziałbym, że korzystam z różnych metod. Podstawowa wywodzi się z psychologii głębi, odkryć Freuda i jego entuzjastów. Wierzę w zawartość i konstrukcję ludzkiej podświadomości oraz w korzyści płynące z analizy snów. Do diabła, wierzę we wszystko, co przynosi rezultaty - od prozacu po wyładowanie krzykiem. Najważniejsze jest indywidualne podejście do pacjenta, nie teorie. Przyznam się jednak, że największy nacisk podczas terapii kładę na koncepcję Carla Junga, dla którego mam olbrzymi szacunek. Choć nie jestem typowym „jungistą” i nie zajmowałem się naukowo jego dziełami, staram się wprowadzać w życie jego idee. Nieustannie zaskakuje mnie ich efektywność w mojej codziennej pracy. Jego metody są rzeczywiście skuteczne - zbyt często obserwowałem ich kojący wpływ na czyjąś roztrzaskaną psychikę, by wątpić w prawdziwość spostrzeżeń Junga. Terapeuta ma do dyspozycji wiele przetestowanych strategii, jednak teorie Junga, w mojej opinii, docierają głębiej, leczą intensywniej i szybciej regenerują po urazie. Z doświadczenia wiem, że działają. Koniec reklamy. Jestem całkiem dobrym psychologiem, ponieważ mam prawdziwy dar. Instynktowną hiperczujność, której nauczyłem się sam, by przetrwać dzieciństwo. System wczesnego ostrzegania, którym posługiwałem się, oceniając nastroje mojej matki - uciekałem przedjej dezaprobatą, przemierzałem labirynt jej tajemniczych i niewypowiedzianych żądań. Na pierwszy rzut oka potrafię zinterpretować usposobienie danej osoby. Mimo że jest to bardzo neurotyczna pozostałość po mojej młodości, umiejętność ta znakomicie sprawdza się w mojej profesji. Albo raczej... sprawdzała się aż do pierwszej wizyty Laury. Jej po prostu nie udało mi się „zinterpretować”. I chociaż ta opowieść była absolutnie niewiarygodna, nie przywodziła na myśl żadnych typowych zaburzeń, nie zawierała żadnych subtelnych aluzji do ponurych sekretów, których odkrywanie zazwyczaj zabiera mi kilka miesięcy. Nie dostrzegłem, by pacjentka oszukiwała samą siebie, nie była też przebiegła ł, szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, co ta zachwycająca, dobrze przystosowana do życia osóbka robi w moim gabinecie w chłodne majowe popołudnie. Nie potrafiłem nawet odgadnąć jej etnicznego pochodzenia - była wysoka, ciemnowłosa, miała brązową skórę Indianki, zielone oczy w azjatyckim kształcie migdałów oraz pociągłą angielską twarz i takiż podbródek. W gruncie rzeczy, już sama ta genetyczna niepowtarzalność powinna skłonić mnie do stwierdzenia, że to stworzenie (ciągle ją tak nazywam) jest w jakimś sensie „nie z tego świata”. W każdym razie początkowo widziałem przed sobą jedynie młodą kobietę, promieniejącą wdziękiem i spokojem - piękność reprezentującą mieszankę ras. Miała niezwykle głęboki głos. Najpierw myślałem, że to z powodu przeziębienia, lecz jego barwa nie zmieniła się ani o ton podczas trzydziestu kilku sesji, które odbyliśmy. Chciała się ze mną spotykać raz w tygodniu. Bez namysłu zgodziła się na moje honorarium - siedemdziesiąt dolarów za pięćdziesiąt minut - po czym wbiła we mnie przenikliwe zielone oczy i oświadczyła, że ma tylko jeden warunek: Nie wolno mi o niej nikomu mówić. Nikomu! - Mężowi? Krewnym? - spytałem. Potrząsnęła głową. Nie o to jej chodziło. Miałem nie mówić absolutnie nikomu. Nawet psychiatrze klinicznemu. Wyjaśniłem, że jego zgoda będzie potrzebna, by przepisać jej ewentualne lekarstwa. Nie, nikomu! Spytałem więc, co mam zrobić w razie wypadku. Uśmiechnęła się tylko i wzruszyła ramionami. Z pewnością rozumiała, że w związku z ubezpieczeniem muszę założyć kartotekę i wpisać jej dane. Gdy to powiedziałem, wściekła się. Pochyliła się do przodu w niebieskim fotelu. - Nikomu. Nawet mojemu szefowi. Żadnemu ze współpracowników. Żadnemu z moich przyjaciół. Ani matce, ani mojej życiowej partnerce. Nikomu. Dodała, że nie będzie problemów z ubezpieczeniem, ponieważ zapłaci gotówką. - Po co ta tajemniczość? - spytałem, próbując rozładować napięcie. - To oczywiste, że treść naszych spotkań pozostanie między nami. Mógłbym jednak chcieć, na przykład, skonsultować się z kolegą po fachu, by rzucił pomocne światło na pani problemy. Nie musimy wspominać pani imienia. - Nie mam żadnych problemów - odparła ze smutnym uśmiechem. - Lauro - ciągnąłem rozsądnie - skoro ich pani nie ma... do czego w takim razie mnie pani potrzebuje? Pokiwała głową, akceptując logikę mojego wywodu. Objęła się rękoma i przez chwilę zmagała ze sobą. - Dali mi rok. W tym czasie mam przekonać jedną zdrową na umyśle osobę, że mówię prawdę. Jeśli uda mi się... będę mogła zostać. Problemy i migracyjne? Czyżby jej wiza traciła ważność? - Zostać? - spytałem. Nie odpowiedziała, ale powieki zadrżały jej lekko, jak gdyby w ten sposób starała się przekazać przygnębiającą informację niemożliwą do wypowiedzenia słowami. Wtedy po raz pierwszy opuściło ją typowe dla niej opanowanie i zrozumiałem, jak wiele ta sprawa dla niej znaczy. Nagle uspokoiła się i podjęła: - Cóż, sądzę, że... potrzebuję pana, aby mi pan uwierzył. Jedynym moim problemem jest czas. Mam tylko rok. A właściwie jedenaście miesięcy. Zauważyłem, że słowo „czas” wypowiedziała z osobliwym naciskiem i przyszło mi do głowy, że znaczy ono dla niej coś zupełnie innego niż dla reszty ludzi. - Co ma pani na myśli, mówiąc: „tylko rok”? - Wtedy wrócą po mnie. - Kto? - spytałem. Wątpię, czy potrafię w pełni oddać słowami wrażenie, jakie zrobiła na mnie jej odpowiedź. Chyba powinienem wówczas krzyknąć: „Eureka”, gdyż właśnie odkryłem sedno problemu. Niestety, pomyślałem coś zupełnie innego, rzecz z pozoru absurdalną: „Ta kobieta mówi prawdę”. - Kto wróci? - powtórzyłem. - Holokowie - odrzekła Laura. - Holokowie? - Stworzenia - wyjaśniła tonem osoby, która nie oczekuje, że się jej uwierzy - z innego świata. Podczas długiego milczenia, które potem zapadło, przypomniałem sobie Pieśń Bernadetty, film o młodej dziewczynie z Lourdes (w tej roli Jennifer Jones). Promiennie niewinna, miewa wizje Matki Boskiej i, cytując Marię, która mówi o niepokalanym poczęciu, potrafi rozbroić tłum inkwizytorów, zawodowych sceptyków z rządu i kościoła. Rzecz była teologicznie problematyczna, a już na pewno niemożliwa do pojęcia dla takiej nieokrzesanej chłopskiej dziewczyny. Później przypomniałem sobie niedawne objawienia Matki Boskiej w Jugosławii. W małym wiejskim kościółku ludzie klękali i wpatrywali się przez kilka minut w punkt na ścianie, zachwyceni widokiem, którego inni nie dostrzegali. Po pewnym czasie znienacka intonowali chórem Modlitwę Pańską, ofiarowując się pójść za tym: „...który jest w Niebie...”. Więc dlaczego nie Obcy? Jimmy Carter widział UFO. John Lennon również. I tysiące innych ludzi. Carl Jung nazwał latające spodki Nowoczesnym Mitem, „psychiczną konkretyzacją”, technologicznym symbolem mandali, który tęskniąca za „pełnią” podświadomość projektuje ponad materialną rzeczywistością. Podobnie, jeśli popatrzysz wystarczająco długo na dwubarwny kafelkowy układ szachownicy, w twoim umyśle powstają rozmaite przypadkowe kształty geometryczne. Tak samo tęsknimy za sensem. I nic w tym dziwnego. Znam osobiście wiele smutnych ofiar mechanicystycznego materializmu naszej zachodniej kultury, w której łatwo o pieniądze, trudniej natomiast o czyste powietrze, wodę, ciszę, rozsądne tempo egzystencji oraz luksus wiedzy - cel naszego życia. Usilnie poszukujemy dowodów jakiegoś wyższego porządku. Zarówno w sferach duchowych, jak i w świecie fizycznym. I chyba nie wszyscy świadkowie są oszustami, naiwnymi prostakami, ofiarami losu lub Kalifomijczykami. - Mówi pani o Obcych? - spytałem dla pewności. - Zgadza się. Długa przerwa. Zacząłem machać rękoma. Chyba z ich pomocą próbowałem nadać jej słowom sens. - Obcy pani powiedzieli... że jeśli zdoła mnie pani przekonać... wtedy... może pani... tu zostać? Kiwnęła głową. - Zostać na Ziemi - dodałem dla jasności. Pokiwała głową. O rany! Zakaszlałem. - Cofnijmy się trochę w czasie. Proszę mi powiedzieć, gdzie się pani urodziła. - W innym świecie. - Pani matka i ojciec... Nie mam matki. Mam dwóch ojców. Mojego ziemskiego ojca nigdy nie poznałam. Podobno pochodził właśnie z Detroit. Natomiast drugim był stillner. Odpowiednik tutejszego konduktora pociągu. - Zawahała się. - Na imię ma Sukamon. - Dłuższa pauza. - Ja nazywałam go Suki. - Przechyliła głowę i uśmiechnęła się. - Stale nawijasz włosy na palec - zauważyła poufale. - Przeszkadza ci to? - spytałem. - Nie. Nawet mi się podoba. Taki trochę dziecinny gest. Mogę cię nazywać John? A może wolisz „doktorze”? - Jak sobie życzysz - odpowiedziałem. Bardzo długa przerwa. - Na pewno zastanawiasz się, dlaczego wybrałam ciebie. Rzeczywiście, dręczyło mnie to pytanie. Nie trzeba być jasnowidzem, by zgadnąć. - Widziałam twój wykład pod tytułem Sny i pamięć. Uznałam, że jesteś inteligentny i wrażliwy. - Dziękuję. Uśmiechnęła się. - Nigdy nie słyszałam, żeby sny porównywano do instalacji hydraulicznej. Albo na przykład psychozę do zaparcia. - To moja ulubiona teoria. - Wzruszyłem ramionami. Od lat zastanawiałem się nad tym problemem: skoro - co potwierdzają najnowsze badania - sny są ściśle związane z pamięcią, to dlaczego tak wiele z nich zapominamy? Mój wykład w nieco humorystyczny sposób sugerował, że być może sny są odpowiednikiem pamięci RAM (pamięci operacyjnej): spełniają swoje zadanie, po czym znikają, działając niczym bufor, który opróżnia się podczas wylogowania (czyli przebudzenia). Nie nauczyliśmy się ich sejwować (zapamiętywać), prawdopodobnie dlatego, że są programem zarządzającym, nie zaś treścią: umysłowym systemem dziesiętnym Deweya. W ten sposób można wytłumaczyć, dlaczego wydają się równocześnie znaczące i nieuchwytne, uporządkowane i pogmatwane, bogate w symbole, a jednak zaszyfrowane. Przedstawmy tę kwestię inaczej: jaki sens miałby dla was dramat, gdybyście mogli czytać jedynie didaskalia, a nie dialogi. „Kurtyna. Król wchodzi z prawej. Roztargniony, szepcze do siebie. Palą się świece. Eksplozja”. I tak dalej. Moja teoria sugerowała, że sny są indeksem, nie zaś tekstem. Została przyjęta przez słuchaczy na wesoło i sądziłem, że w pełni sobie na ich rozbawienie zasłużyła. Pochlebiło mi, że Laurze przypadła do gustu. Szczególnie spodobała mi się jedna z twoich tez: „Otwarty mysł jest najlepszym ubezpieczeniem zdrowia psychicznego”. Zastanawiałam się, czy praktykujesz to, co głosisz. Polubiłem ten głęboki głos, który zdawał się wibrować w jej piersi, zanim się z niej wydobył. Miał w sobie coś optymistycznego Laura pachniała też inaczej niż kobiety, które znałem. Nie mówię o perfumach. Mam na myśli woń - choć zabrzmi to absurdalnie - dzikiego zwierzęcia. Jednak podczas tej pierwszej sesji najbardziej uderzyło mnie jej ogromne opanowanie. Absolutny spokój. Nie było to typowe dla psychopatów, narcystyczne zadowolenie z siebie. Po prostu spokój, żadnych pretensji. Jej zachowanie skojarzyło mi się z ludźmi, którzy doświadczyli w życiu krańcowego upodlenia i strachu. Część spośród osób, które przeżyły obóz koncentracyjny, charakteryzuje takie właśnie straszliwe opanowanie, świadomość, że: „Nic, co mi zrobisz, nie może być gorsze od tego, czego już doświadczyłem”. Podobnie zachowują się niektórzy Indianie. I Laura. - Bardzo się staram zachować otwarty umysł - wyjaśniłem. - To dobrze. I zgadzasz się na mój warunek? Przemyślałem jej pytanie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie to będzie trudne. - Oczywiście. Przez chwilę patrzyła na mnie badawczo, po czym zdjęła bluzkę. Nie nosiła biustonosza. Jej piersi były opalone i pełne. Zapatrzyłem się na jej sutki. Idealne brązowe kwadraty. - Lauro, proszę - powiedziałem. - Chciałam ci pokazać coś, czego nigdy przedtem nie widziałeś. Sądziłam, że może dzięki temu łatwiej ci będzie uwierzyć w moją opowieść. To była pierwsza z wielu podobnych niespodzianek. Laura tak mnie zaszokowała, że upuściłem papierosa, który potoczył się w fałdy fotela. Musiałem uklęknąć, wyszarpnąć poduszki, zgasić pomarańczowe drobiny żaru i wygrzebać niedopałek. Cieszyłem się z chwili przerwy. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie chirurga, który dokonuje tak potwornego zabiegu na kobiecym ciele. Siadając, starałem się nie zakrztusić. Gdy usadowiłem się ponownie w fotelu, zauważyłem, że już się ubrała. Zapaliłem kolejnego salema. Odchrząknąłem. - Kto ci to zrobił, Lauro? - Nikt, nie przeszłam operacji. Urodziłam się z takimi sutkami. Wasze geny mają fraktalną strukturę organiczną, a geny Holoków kształtem przypominają kryształ. Wy łączycie się w pary i tworzycie... osobliwe hybrydy. Czy wprawiłam cię w zakłopotanie? Przepraszam. - Uśmiechnęła się, sugerując, że dopiero teraz uzmysłowiła sobie niezwykłość sytuacji. - Więcej tego nie zrobię. ROZDZIAŁ DRUGI Obraz kwadratów na tych ślicznych piersiach tkwił w mojej głowie przez kilka tygodni i długo nie pozwalał zasnąć. Któregoś ranka przy śniadaniu tępo wpatrywałem się w swój kubek z kawą, a przez mój umysł pędziły absurdalne opowieści Laury. „Stillner? Zagięta przestrzeń? Żadnych istot rodzaju żeńskiego? Atmosfera w postaci zielonej galaretki? Filmy pamięciowe? Suki? Dziesięć wymiarów?” Jak, do diabła, miałem nadać temu sens? - Znowu to robisz - poinformowała mnie z kuchni Nancy. Chodziło jej o to, że gapię się na kawę: zawsze tak robię, gdy nie potrafię zostawić w gabinecie jakiejś sprawy. Z Nancy mieszkałem od mniej więcej roku. Była inteligentną, niezwykle systematyczną kobietą, co nie zawsze mi odpowiadało. - Eee? - wymamrotałem. - Och, przepraszam. - Kto to jest tym razem? - Nikt. Nic takiego. Co? - Uśmiechała się. - Tylko pacjentka. - Twardy orzech? - spytała, poprawiając fryzurę w lustrze. - Słuchaj, nie mówmy o tym, okej? - Okej - odparła. - Dzięki. Naprawdę, to nic wielkiego. - Nie ma sprawy. Ponownie zapatrzyłem się w kubek z kawą. - Ładna? - spytała. Bardzo - odpowiedziałem bez namysłu. Podniosłem wzrok. Nie uśmiechała się. - Prawda jest taka, Nancy, że chcę o tym porozmawiać, ale nie mogę. Nie możesz? - Często rozmawiała ze mną w taki sposób, jakby mnie przesłuchiwała. Z chirurgiczną precyzją drążyła każdą kwestię, aż odkryła w niej wszelkie skazy. - Zawarłem umowę. Obiecałem dyskrecję. - To typowa procedura? Co się stanie, jeśli będziesz musiał omówić jej problemy z lekarzem klinicznym? Zaśmiałem się cierpko. - Ona nie ma problemów. Nancy sięgnęła ponad stołem i pogłaskała mój palec wskazujący. Był to jej ostatni czuły gest, jaki pamiętam. Byłem jednak zbyt zaabsorbowany, aby go zauważyć. - Dobrze się czujesz? Popatrzyłem na nią. Właściwie miałem ochotę z nią porozmawiać. - Widziałaś kiedyś UFO? Parsknęła i spytała: - To podchwytliwe pytanie? - Nie. Wielu praktycznych ludzi je widziało. Popatrzyła na mnie zmrużonymi oczyma. - Nie chciałem tak tego ująć. - Nazywałem ją praktyczną, gdy byłem na nią zdenerwowany. Słowo z naszego prywatnego szyfru. Myślałem wówczas: „Jesteś oschła i pozbawiona wyobraźni. Wszystko, co mówisz, musi być idealnie logiczne i doprowadzasz mnie tym do szaleństwa!” Ktoś kiedyś powiedział, że zakochujemy się w tych samych cechach, które później doprowadzają nas do wściekłości. - Naprawdę! - nalegałem. - Nie żartuję. Na twarzy Nancy pojawiła się czułość i zmartwienie, na których okazywanie pozwalała sobie niezwykle rzadko. Przypomniałem sobie, za co ją kiedyś pokochałem. - O co chodzi, John? - spytała. - Powiem ci któregoś dnia. Nie teraz. Wyszła z pokoju, ja zaś dalej wpatrywałem się w kubek. Diagnoza. Diag - nic. Diag - nikt. Byłem do niczego. Suki. Dziesięć wymiarów. Koło, które wygląda jak rura. Dwa wymiary: do środka i na zewnątrz oraz na zewnątrz i do środka. Atmosfera w postaci zielonej galaretki. Galaretka? Boże Drogi. Potem przypomniałem sobie pewien sen. Lub raczej część zapomnianego snu. Co dziwne, nie śniłem go poprzedniej nocy, ale kilka tygodni, a może nawet miesięcy temu. Nie miałem pewności co do porządku zdarzeń, więc nie wiem, czy poniższy fragment pojawił się na początku, w środku czy też na końcu snu. Stałem w kolejce i pociłem się pod jaskrawymi światłami w białym pokoju, który pachniał cytrynowo - limonową galaretką. - Obrócić się w prawo - powiedział głęboki damski głos przez ukryty głośnik. Było nas dwunastu. Wykonaliśmy polecenie i wtedy zobaczyłem, że wszyscy jesteśmy nadzy. Pamiętam stojących w szeregu nagich mężczyzn dzierżących wielkie puchary napełnione moczem. Czekaliśmy na różne testy, pochylaliśmy się i nadymaliśmy policzki, a lekarz sprawdzał, czy nie mamy przepukliny. Doszedłem do wniosku, że chyba zostaliśmy powołani do wojska. Znajdowaliśmy się w zaparowanym pokoju, na białych kaflach, zaciskaliśmy pięści przed genitaliami i czekaliśmy, aż komisja osądzi, czy nadajemy się do służby. - Obrócić się w lewo - rozkazał kobiecy głos. Wykonaliśmy polecenie. - Numer trzy... wystąp. Zapanowała cisza. Spojrzałem z ukosa pod światło, próbując rozpoznać słabo widoczne postaci za ciemnymi szybami na przeciwległej ścianie. - Numer trzy? - powtórzyła kobieta. Nie wiem dlaczego, ale zdałem sobie sprawę, że ma na myśli mnie, więc szybko zrobiłem krok do przodu. Czułem się zażenowany jak mały chłopiec. - Nazwisko? - spytała. - Doktor John - odparłem. - Proszę podać pełne nazwisko. Wiedziałem, że kiepsko zacząłem. - Doktor John Donelly - powiedziałem, krzywiąc się. - Wiek? - Czterdzieści lat. - Religia? - Brak. - Nie byłem całkowicie szczery, ponieważ nie utraciłem jeszcze do końca wiary. Uznałem jednak pytanie za binarne i wybrałem odpowiedź bliższą prawdy. - Seksualne preferencje? - Brunetki - odrzekłem, myśląc o kolorze włosów łonowych Nancy. - Stereo czy mono? - sprecyzowała. Zalała mnie fala niepokoju. Nie opracowałem tego pytania! Czułem, że rozmówczyni czeka na moją odpowiedź i po konfundującej analizie terminów, pomyślałem: „Co tam, do cholery, mam pięćdziesiąt procent szans, że trafię”. - Mono - powiedziałem. - Ostatni stosunek seksualny? - spytała. Intensywnie się zastanawiałem. Zawsze miałem kłopoty z datami. W dodatku, ta sprawa tkwiła niczym zadra między Nancy i mną. - Co jest dzisiaj? - Pierwszy dzień z reszty twojego życia - odparła. Z sali śledczych dotarł do mnie zduszony chichot. - Pięć miesięcy temu, co najmniej - obliczyłem. - Wojna? - Nie, nie, dziękuję. Za szybą odbywała się stłumiona dyskusja, jak gdyby ktoś trzymał rękę na mikrofonie. Nagle padło stamtąd pytanie: - Jesteś tchórzem czy pacyfistą? - Tak. - Byłem dumny z tej odpowiedzi. Potwierdzone - odezwał się męski głos. - Bohaterowie? - spytała. - Yossarian. Van Morrison. Lennon. Jung. Monk. Greene... - To jest kolor - przerwała. Wybiła mnie z rytmu. Zamierzałem wymienić kogoś innego, kogoś ważnego. Miałem jego nazwisko na końcu języka. Facet z brodą. Martwy Żyd. Widziałem jego podobiznę na kartach bejsbolowych i statuetkach. Grał z Lambsami. Woodmaker? Czy tak się nazywał? Nie. Coś z miłością. Ojciec go kochał, matka zaś sypiała z innym mężczyzną. Cholera, ta kobieta doprowadzała mnie do szału! Dlaczego mi przerwała? - Ostatnie pytanie. Proszę się dobrze zastanowić. Tak długo, jak pan potrzebuje. Pytanie jest podchwytliwe. Ładnie z ich strony, że mnie ostrzegali. Czekałem. Pytanie jednak nie padło. Skorzystałem z okazji i wyobraziłem sobie moją rozmówczynię nagą za szkłem, patrzyliśmy na siebie. Pomyślałem, że jest piękna. Jej głos z pewnością taki był. Spojrzałem w dół, przerażony, że dostrzeże erekcję. Nie znajdowałem dyskretnego sposobu zakrycia się. Zawstydziłem się, nie doświadczyłem czegoś takiego od szkoły podstawowej, gdy własna męskość zdradziła mnie pod prysznicem po lekcji wuefu. Moje ciało zawsze mnie krępowało. Jestem zbudowany jak Bobby Jones, stary napastnik filadelfijskiej „76”: blady, długi, chudy i nieco sękaty. Chciałem jak najprędzej ukryć się w ciemności. Co zabierało tej kobiecie tyle czasu? - Tak? - spytałem. - Tak? - powtórzyła. - Czy to jest pańska odpowiedź? - Nie! - zaprotestowałem. - Pańska odpowiedź brzmi zatem: „Nie”? Zarumieniłem się. - Mogłaby pani powtórzyć pytanie? Powtórzyła. - Czytał pan Błękitną Księgę? Czy pan czytał Błękitną Księgę? Byłem strasznie zakłopotany. Usłyszałem dwa pytania. Czy w tej dwoistości tkwiła podchwytliwość? Czy miałem odpowiedzieć dwukrotnie? Błękitna Księga? Musiałem ją czytać! Każdy przeczytał w swoim życiu przynajmniej jedną książkę w błękitnej oprawce. A może chodziło o dwie księgi, obie błękitne? Ten test nie był uczciwy. - Potrzebuję więcej czasu - jęknąłem. Dziękuję. Może pan dołączyć do pozostałych. Z ulgą odwróciłem się. by zająć miejsce w kolejce. Pomyślałem, że ogólnie rzecz biorąc, poszło mi nieźle. Wtedy właśnie zauważyłem, że wszyscy mężczyźni w kolejce patrzą na mnie. W dodatku wszyscy oni byli mną! - Tak - zakończyła kobieta o głębokim głosie. - On jest wybrańcem. Tyle zapamiętałem z całego snu. Wspomnienie było żywe - potrafiłem nawet rozpoznać głos kobiety jako głos Laury, chociaż był nieco zniekształcony. Problem w tym, że mógłbym przysiąc, iż śniło mi się to kilka miesięcy (tak!) przed spotkaniem mojej niezwykłej pacjentki. Jak to możliwe? Zadzwonił telefon i moja energiczna współlokatorka natychmiast odebrała. - Do ciebie, morsie! - zawołała z drugiego pokoju. „Mors” było czułym przezwiskiem, którym ochrzciła mnie na pierwszej randce ze względu na moje podobieństwo do Nieżyjącego Beatlesa, o czym przesądzały głównie okulary. W ostatnich kilku miesiącach przydomek nabrał cierpkiego i kpiącego zabarwienia - miało to zapewne coś wspólnego z typową dla mnie powolnością. Nancy doszła chyba do przekonania, że mors jest najbardziej flegmatycznym ze stworzeń i... no cóż, to długa historia. Kiedy podniosłem słuchawkę, zobaczyłem za oknem siwą mewę, która grzebała w otwartym śmietniku na rogu asfaltowego parkingu za naszym mieszkaniem. Paskudne ptaszyska. Rozmowa, którą następnie odbyłem, powinna była zapaść mi głęboko w pamięć. Przypominam sobie, że dzwonił mój brat Hogan. Niestety, niewiele więcej pamiętam. Wiem jednak, że gdy się rozłączyłem, zdrętwiała mi noga, ucho bolało mnie od przyciskania słuchawki, głos Nancy zaś wydawał się dochodzić z wielkiej odległości, z innej strefy czasowej i, zbliżając się, nabierał głośności niczym nadjeżdżający pociąg. Prawdopodobnie w ogóle nie słyszałem mojej przyjaciółki, póki nie zawołała mojego imienia po raz trzeci. - John? John? Na miłość boską, John, o co chodzi? - Eee? - wymamrotałem. - Och, o moją mamę. Wygląda na to, że będę musiał się z nią zobaczyć. Uspokojona westchnęła i rozpoczęła swój poranny rytuał: systematycznie wypychała liczne kieszenie brązowej aktówki prawniczymi bloczkami, dokumentami, podręcznikami, kodeksami. - Myślałam, że zawarliście układ - rzuciła w otwarte wnętrzności aktówki, karmiąc ją niczym głodnego zwierzaka pracą, którą zabierała do domu regularnie, by oderwać się od naszych gorzkich kłótni podczas ostatnich wspólnych miesięcy. - Układ? - spytałem oszołomiony. - Czy mama i ja kiedykolwiek osiągnęliśmy porozumienie w jakiejś sprawie?! Wiedziałem, że nie uda mi się zbyć Nancy. Ona nigdy się nie poddawała. Od pewnego czasu łączyły nas jedynie takie dyskusje. Tylko tyle pozostało z naszej miłości. W tym trudnym okresie odbywaliśmy je często i zawzięcie. Mieliśmy zapewne nadzieję, iż nawet jeśli nie zdołamy uratować naszego związku, rozstaniemy się ze złudzeniem, że nie utraciliśmy niczego cennego. Że po prostu przerwaliśmy tę nie kończącą się debatę. Odłożyła teczkę, odrzuciła na ramię niezbyt długie brązowe włosy i śmiało popatrzyła mi w oczy. - Powiedziałeś mi kiedyś - oświadczyła, układając dowody dla ławy przysięgłych - że spotykacie się jedynie wówczas, kiedy nie macie innego wyjścia. - Jest umierająca - odparłem. - Nie mam wyboru. Gdybym był bardziej przytomny, może doceniłbym to, co się później zdarzyło. Wtedy bowiem Nancy po raz pierwszy w życiu oświadczyła, że jest jej przykro. Uciekamy się do tego osobliwego nawyku, kiedy słyszymy, że ktoś poniósł jakąś znaczną stratę. Zawsze uważałem ten sposób dzielenia bólu za dziwaczny - dajemy przecież do zrozumienia, że czujemy się współodpowiedzialni za coś, czego nie zrobiliśmy. Jednak w następnych miesiącach miałem usłyszeć podobne słowa wiele razy i w końcu zaskoczyło mnie odkrycie, że naprawdę pomagają. - Przykro mi, John - powiedziała Nancy. ROZDZIAŁ TRZECI Bez trudu udało mi się zagłuszyć bolesne myśli o stanie mojej matki. Sprawy Laury zajmowały mój umysł równie intensywnie jak bolący ząb, który stale i wbrew sobie drażnimy językiem. Laura nie była już tylko kolejną pacjentką. Stała się moją prywatną obsesją, jątrzącym szyfrem, który byłem zdecydowany złamać zarówno ze względu na siebie, jak i na nią. Jej sprawa rozpoczęła się przecież jako zwyczajna zagadka, lecz w krótkim czasie zmieniła się w podróż do piekła. Laura. Jak mogła siedzieć w moim gabinecie, gładzić zakurzone rośliny, wpatrywać się w nieład przepełnionych popielniczek, stosów nie dokończonej roboty papierkowej, zwariowanych malowideł, wież styropianowych kubków... i od niechcenia, bez najmniejszych emocji opowiadać tak przerażające historie? O jej ojcu: - Wszystkie informacje o moim ziemskim ojcu czerpię z krótkiego filmu pamięciowego, który nakręcili o nim Holokowie. Pamiętam, że ojciec miał odrętwiałą twarz, a oni przeprowadzali eksperymenty na jego ciele. Wyglądał jak pacjent na fotelu dentystycznym. Był łysy. Nosił podkolanówki z podwiązkami. Ślinił się. O gwałcie dokonanym na niej: - Nie należy identyfikować tego z gwałtem. Holokowie byli jak dzieci zabawiające się w gry dorosłych. Zmieniali się przy mnie. Używali rozmaitych instrumentów fallicznych. Najgorszy był metal, najłatwiej zniosłam plastik. Właściwie było całkiem zabawnie. Tak bardzo się skupiali, że nawet starali się symulować odgłosy, jakie wydają ludzie podczas stosunku. Mieli jednak dziwne głosy, więc dźwięki brzmiały osobliwie ptasio i komicznie. O jej zabawkach: - Nigdy nie dostałam porządnej lalki. Holokom udało się wykonać oczy i usta, lecz zamiast włosów zabawka miała zwoje drutu, który przecinał mi palce, jeśli schwyciłam go zbyt mocno. Nie wiedzą, jak ważna jest skóra. Nie mają pojęcia o zmyśle dotyku. O swoich prześladowcach: - Odnosiłam wrażenie, że urodzili się bez jakiegoś organu lub zmysłu. Wyobraź sobie, że próbujesz słuchać muzyki, nie posiadając uszu. Są tacy niezdarni. Jeśli mają na ciebie ochotę biorą. Łapią za ramię i póki nie krzykniesz, nie przychodzi im do głowy, że cię ranią. A wtedy znowu zaczynają się ciebie bać i wpychają cię na kilka dni do Sali Snów. Albo coś takiego: - Holokowie stale śpią. Potrafią godzinami pozostawać w bezruchu. Czasami zastanawiałam się, czy nie poruszam się dla nich zbyt szybko. Może po prostu nie mogą mnie zobaczyć... Wiesz, jak skrzydełka kolibra. Skrzydełka kolibra! Każda sesja bombardowała mój umysł takimi szczegółowymi, niesamowitymi historyjkami. Laura wygłaszała je bez zastanowienia, bez emocji, jak gdyby takie rzeczy zdarzały się wszystkim. Ani jej niedbały ton, ani niezwykłość i obcość opowieści w żaden sposób nie łagodziły okropności, które opisywała. Skręcało mnie, gdy ich słuchałem. A im więcej Laura opowiadała o swojej niewoli, tym bardziej wątpiłem, czy zdoła się z niej uwolnić. Jeśli bowiem (czego byłem pewien) jej Obcy stanowili jedynie „wspomnienie zastępcze” strzegące jej psychiki przed wypartym urazem, jakąż to okropną rzeczywistość ukrywały jej fantazje? Nigdy nie zapomnę pewnego chłopca, którego leczyłem. Siedmiolatek całe życie spędził w piwnicy. W ciemnej skrzyni. Karmiono go przez szparę. W końcu policja zatrzymała jego rodziców. Jedno z nich popełniło samobójstwo, drugie postawiono w stan oskarżenia. Chłopiec był bardzo nieśmiały, jego oczy z trudem przystosowywały się do światła. Posyłał mi nieznaczne, niezobowiązujące uśmiechy i zawsze był wdzięczny i zaskoczony, że poświęcam mu swoją uwagę. Poddawałem go terapii podczas pierwszego roku, który spędzał w rodzinie zastępczej. Chociaż brakowało mu podstawowych umiejętności, jakie posiada większość dzieci w jego wieku, był pojętnym uczniem i robił szybkie postępy. Przez sześć miesięcy osiągnęliśmy sporo: już śmiał się, uczył, malował obrazki, śpiewał piosenki. Miał się dobrze, aż pewnego dnia dowiedział się, że inne dzieci nie dorastały w ciemnościach - tak jak on. Okropność tej wiedzy, którą musiałem mu w końcu osobiście przekazać, tak go przytłoczyła, że... Jak by to ująć? Załamał się na moich oczach. I nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Nie mogłem go za to winić. Przez kilka tygodni usiłowałem postawić Laurze diagnozę, Rozmyślałem. Że tak powiem, naostrzyłem moje profesjonalne narzędzia. Przejrzałem wszystkie - zazwyczaj przydatne - cienkie błękitne książeczki, standardowe podręczniki, tak zwaną biblię terapeutów. Bez skutku. Zastanawiałem się (nieco bezładnie i po omacku, niczym małpa szukająca owoców na drzewie) nad symptomami i kondycją Laury, Donikąd nie dotarłem. Za każdym razem kończyłem w ślepych uliczkach bądź na szlakach, które nagle zmieniały się w bezdroża. Codziennie odbywałem ze sobą frustrujące debaty dotyczące Laury. Wyobrażałem sobie, że pytania zadaje mi moja przyjaciółka Nancy, która z ramienia prokuratury specjalizowała się w weryfikacji procesowych strategii obrony, opartych na hipotetycznej chorobie psychicznej oskarżonego. Pierwszy raz spotkaliśmy się właśnie w sądzie. Pochlebiło mi, gdy zostałem poproszony o zeznawanie jako rzeczoznawca w zastępstwie mojego szefa, który czymś się zatruł. Nancy wykazała wówczas bezzasadność postawionej przeze mnie diagnozy. Poczułem się tak poniżony, że już nigdy nie zgłosiłem się na biegłego. Od tego czasu, ilekroć zastanawiam się nad szczególnie trudnym przypadkiem, dyskutuję o nim w myślach właśnie z Nancy. - Przypadek pograniczny? - spytała, marszcząc czoło. - Nie - odparłem z przekonaniem. - Zatem zwyczajne zaburzenia charakteru ? - Do diabła, o każdym można powiedzieć, że miewa tego typu problemy... - Zaburzenia nastroju? - O ile zauważyłem, pacjentka nie miewa nastrojów. - Depresja? Euforia? Stany maniakalne? Przesadna wylewność? - Wykluczone. - Zaburzenia cech osobowości? - Być może. - Problemy w pracy? - Ma to szczęście, że nie musi pracować. Niezależna i majętna. Nancy uśmiechnęła się z wyższością. - Zawsze podejrzewałam, że bogacze są pomyleni. Pocieszająca myśl. Miewa urojenia lub halucynacje? - Oczywiście. - Aha. Wiać może osobowość psychotyczna... Urojenia przynajmniej przez miesiąc? - Tak. - Wyraźne omamy słuchowe albo wzrokowe? - Drugorzędne, niewidoczne. Lecz jeśli wspomnienia związane z dorastaniem na obcej planecie się liczą, powiedziałbym, że tak. - A więc urojenia? Typ schizoidalny? - Tak. Nie. - Westchnąłem w myślach. - Jest na to zbyt płynna. - Płynna? - Schizofrenicy są wręcz nieprawdopodobnie konkretni. Pytasz takiego, jak się czuje, a ten odpowiada: „Czuję siebie, gdy dotykam się rękoma”. - Potarłem czoło. - A jednak jesteśmy blisko. Sprawdź w książce „typ schizoidalny”. Nancy otworzyła mały błękitny podręcznik. - Okej. Definicja. - Odczytała głośno: - „Osobowości schizoidalna... Pacjent wykazuje przynajmniej cztery z następujących objawów: 1. Utrzymujące się przez długi czas osobliwej wyobrażenia na jakiś temat?” - Tak. - „2. Dziwaczne przekonania bądź przykłady myślenia magicznego, na przykład: telepatia, szósty zmysł, przekonanie, że innym osobom udzielają się uczucia chorego i tak dalej?” - Tak. - „3. Niezwykłe doświadczenia percepcji, takie jak: urojenia, wyczuwanie obecności jakiejś siły lub osoby w rzeczywistości nieobecnej (na przykład: „Odnosiłem wrażenie, że moja zmarła matka jest ze mną w pokoju”)? - Jezu. Tak, tak. Stanowczo tak. - „4. Brak bliskich przyjaciół lub powierników (albo tylko jeden) poza krewnymi pierwszego stopnia?” - Nie jestem pewny. Pierwszego stopnia? Czy chodzi o matkę? Nancy prychnęła. - Kto tu jest pacjentem ? Ty czy ona ? - Przepraszam. Czytaj dalej... - „5. Ekscentryczne zachowanie: Niezwykłe manieryzmy?” - Oczywiście - odparłem, nawijając włosy na palec. - „6. Nieodpowiednia albo ograniczona poza, na przykład udawanie osoby głupiej lub powściągliwej?” - Tak. - „7. Podejrzliwość albo wyobrażenia paranoiczne?” - Na przykład stwierdzenie, że nasz świat najechali Obcy? - Na przykład! - Powiedzmy zatem, że tak. - Dobra. „ 8. Dziwaczne urojenia, na przykład: dotyczące zjawiska, które kultura chorego uważa za całkowicie nieprawdopodobne?” - Bingo - oświadczyłem bez satysfakcji. Nancy biła mi brawo z przekonaniem, którego jej zazdrościłem. - Czyli zgadza się! Podręcznikowa osobowość schizoidalna. Wygląda na przypadek kliniczny. - Może jednak pukamy do niewłaściwych drzwi. - Bez powodu wszystko utrudniasz, John. - Jestem po prostu szczery. Coś mi w tej sprawie nie gra i nie wiem co. - Nie bądź jezuitą. To oczywiste, że mamy do czynienia z wyraźnym układem urojeniowym spowodowanym przeżytym niedawno stresem. Zgadza się? - Zgadza, ale... - Oceń objawy pacjentki. - Równocześnie uporczywe i trwałe. W skali od jednego do sześciu dałby m jej siódemkę. Przypadek prawie katastrofalny. Nancy zatrzasnęła błękitną książkę. - A zatem stres posttraumatyczny? - Tak, lecz tylko do pewnego stopnia i przez okres, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. Mówimy o ostrym wyparciu, o głębokim zahamowaniu... prawdopodobnie o wspomnieniach zastępczych. Jak gdyby stale śniła ten sam nocny koszmar, którego nie pamięta. I nie chce pamiętać. - Zgwałcona? Maltretowana seksualnie? Kazirodztwo? - Albo coś gorszego. Wręcz z przerażeniem myślę o potencjalnych źródłach tak konsekwentnie stworzonego i pełnego urojenia. W dodatku pacjentka robi wrażenie zupełnie normalnej. - Funkcjonuje normalnie? - Boże, cóż za okropne słowo. Hmm, raczej tak. Nie wygląda na osobę po urazie. Nie rozkleja się. l co mnie dziwi... - Tak? - Może kłamie. Może zabawia się ze mną. Może po prostu lubi, by poświęcać jej uwagę. A może jest tylko rozpieszczoną neurotyczką, która pozwala sobie na odgrywanie osobliwego cotygodniowego rytuału wobec kogoś łatwowiernego. - Nie traktujesz poważnie tej ewentualności, prawda? Dlaczego? - Twierdzi, że mnie potrzebuje. Wierzę w to. Czuję to. Nie mam jednak najmniejszego pojęcia, do czego mogę jej się przydać. Wątpię nawet, czy sama wie, co wywołało u niej te urojenia. Podejrzewam, że mamy do czynienia z wieloletnim mechanizmem obronnym. - Nie jesteś zadowolony ze swojej diagnozy? - Osobowość schizoidalna? Idealnie wiarygodne rozpoznanie. I właśnie ten fakt mnie martwi. - Wiesz, że jeśli istnieje jakaś organiczna podstawa dla tego... - Wiem. Byłoby nieetycznie poddawać ją terapii psychologicznej, jeśli ma na przykład guza mózgu. - Wykluczasz to? - Niecałkowicie. Jest jeszcze za wcześnie, aby o tym myśleć. - Co sądzisz? - Nie wiem. - W co wierzysz? Wzdrygnąłem się. - Wierzę, że mówi prawdę. - A na co masz nadzieję? - Że kłamie. - Co zamierzasz zrobić? - No właśnie... Jest taka słynna opowieść o pewnym psychiatrze. Leczył genialnego fizyka, który stworzył sobie kunsztowną fantazję - był władcą odległej planety. Przez wiele lat prowadził uwieńczone sukcesami życie zawodowe i nikomu nie zdradzał się ze swojej obsesji. W tym czasie nakreślił w nadzwyczajnych szczegółach historię planety Obcych oraz ich zwyczaje, języki, geografię, politykę... Aby znaleźć punkt wyjścia z jego nerwicy, psychiatra dyskutował z nim o dalekim świecie, pytał o sprzeczności, które znajdował w tym labiryncie natchnionej, a jednak iluzorycznej logiki. Ostatecznie, dzięki iście sokratycznej empatii, pacjent zdołał uświadomić sobie swoje urojenie. Zdarzyło się jednak coś zabawnego - lekarz kontynuował rozmowy o planecie znacznie dłużej, niż to było konieczne. Tak uwodzicielskie było królestwo fantazji fizyka, że oczarowało terapeutę, który nie potrafił rozstać się z uroczym krajobrazem. Pacjent stale musiał mu o nim opowiadać. Nie przydarzyło mi się dokładnie to samo, mnie bowiem oczarowała pacjentka, a nie jej fantazja. Wszakże po każdej sesji z Laurą czułem się wyczerpany, w głowie mi łomotało, a koszulę miałem mokrą od potu. Ponieważ po spotkaniach z Laurą stawałem się całkowicie bezużyteczny dla innych pacjentów, musiałem je przesunąć na koniec dnia. Pragnąłem ukarać jej porywaczy! Wściekałem się na nich do tego stopnia, że co rusz musiałem się opanowywać i tłumaczyć sobie, że nie istnieją. Cała historia była przecież absolutnie nieprawdopodobna. Nierealna. Ot, misternie stworzona fantazja... A jednak podczas naszych długich rozmów cierpiałem wraz z Laurą. Świadomie zdecydowałem się na pewną taktykę: wyrzec się niewiary, potraktować Obcych Laury jak bohaterów sztuki teatralnej. Myślałem o Jungowskim przełomie, kiedy uczony zbliżył się do postaci ze swej podświadomości i potraktował ich „jak gdyby byli realnymi ludźmi”. Nie istotami nawiedzającymi go w snach, nie wytworami wyobraźni, abstrakcyjnymi symbolami jego kompleksów, upiorami, demonami czy aniołami, lecz zwykłymi ludźmi. Jung rozumiał, że psychiczna rzeczywistość każdego z nas jest równie realna jak świat zewnętrzny. Było to jedno z jego najbardziej rewolucyjnych odkryć, które zaledwie nieliczni traktują poważnie. Tylko jeśli uwierzymy w tę grupę aktorów, którzy zamieszkują nasze jaźnie, jeśli zaakceptujemy ich „autonomię”, to zdołamy dostrzec ogromny wpływ, jaki wywierają na nasze świadome życie. Zanim zaczniecie szydzić z tej idei, rozważcie, jak wygodne sadła bigotów uprzedzenia. Nigdy na przykład nie przychodzi im do głowy, by zakwestionować własną wyższość rasową. Tak właśnie myślimy o władzy i kierowniczej roli naszego ego, naszej świadomej jaźni. To założenie jest tak zintegrowane z naszą percepcją, że nawet nie bierzemy pod uwagę innej możliwości. A przecież niemal na każdym kroku natykamy się na dowody, podważające to przekonanie. Czy kiedykolwiek jechaliście autostradą - powiedzmy, znajomą trasą, którą pokonuj ecie codziennie - i nagle otrząsaliście się z zamyślenia, stwierdzając, że nie pamiętacie nic z ostatnich trzydziestu kilometrów? Co wtedy zrobiliście? Z dumą pomyśleliście o własnych niezwykłych umiejętnościach kierowcy? A może po prostu trochę zaszokowało was, że potrafiliście nieświadomie prowadzić samochód i podejmować konieczne decyzje? No i kto kierował autem przez te trzydzieści kilometrów? Więc udawałem, że jej wierzę. Mówią, że istnieje wiara pewnego szczególnego rodzaju: wmawiacie coś sobie tak długo, aż ta wiara zmieni waszą duszę. Żałuję, że sprawa nie jest taka prosta. Słowa Laury głęboko mnie poruszyły i trafiły w czułej miejsce, gdzie logika nie odgrywa żadnej roli. Równocześnie pozostawałem jednak powściągliwy i sceptyczny. Podczas szych wspólnych miesięcy poświęciłem jej całą swoją uwagę, umiejętności, zainteresowanie i - tak - miłość. Dzieliłem z nią boleść i jej tragiczną opowieść. Teraz wszakże, gdy coraz bardziej oddalamy się od siebie, a ja codziennie odczuwam jej brak, czasami myślę o Laurze jako o postaci z nigdy nie opublikowanej powieści, prywatnego rękopisu odrzuconego, zapomnianego i nikomu nie znanego. Dziś uważam jej tajemnicę za tak niezgłębioną, że mogę wyrazić ją jedynie w terminach absurdalnych. Laura nie potrzebowała mojej pomocy, wiary ani nawet miłości. Stawka okazała się znacznie wyższa. Zaoferowała mi coś zupełnie niepojętego: chciała, żebym przyczynił się do końca świata. ROZDZIAŁ CZWARTY Wizytę u mojej matki w szpitalu odkładałem tak długo, jak tylko mogłem. Sądziłem, że czeka mnie nieprzyjemne spotkanie - od lat nie rozmawialiśmy ze sobą. Wmawiałem też sobie, że choroba na pewno nie jest tak groźna, jak opisał mi ją Hogan przez telefon. Czyż nie wspominał o testach i kuracjach? Czyż nie oświadczył, że stan matki jest poważny, lecz nie krytyczny? Lekarze ciągle mieli przecież nadzieję. Twierdzili, że istnieje szansa na poprawę. Hogan wiele mówił o nadziei. Minął tydzień, zanim uprzytomniłem sobie, jak złowrogo brzmiały jego słowa. W końcu nie mogłem już dłużej odsuwać odwiedzin. Zostałem „wezwany” na spotkanie. Matka poprosiła o to. Odkąd pamiętam, ta kobieta powszechnie budziła grozę. Była pobożną katoliczką i prawdziwą damą, która nadal mówiła z lekkim irlandzkim akcentem. Nie można jej było bezkarnie irytować. Wyobraźcie sobie nauczyciela szkoły podstawowej, który dokładnie wie, jak was zawstydzić, a będziecie mieli pojęcie, jak obawiałem się tych odwiedzin, nawet wtedy. Zawsze gdy miałem ją spotkać, odruchowo szukałem pretekstu, by się czymś wykręcić. Nigdy też nie wiedziałem, za co otrzymam reprymendę. W młodości mój brat i ja - a w mniejszym stopniu także ojciec - żyliśmy w ciągłym stresie, narażeni na wybuchy matki: wiecznie czujni, kątem oka ocenialiśmy jej nastroje. Miała dar czynienia z naszego życia piekła. Wiedziała o nim i wykorzystywała go. - Raz - mawiała, zawsze bardzo spokojnym tonem. Słowo to oznaczało, że powinniśmy natychmiast przerwać nasze zajęcia. - Dwa - stwierdzała po chwili lodowatym głosem, który odbijał się po całej kuchni. Wiedziałem, że muszę rzucić wszystko i biec do niej, czekać na nią, przytakiwać jej, słuchać i oczywiście być jej posłusznym, bez pytania czy wahania. Nigdy nie docierała do „trzy”. Byliśmy zbyt mądrzy, by jej na to pozwolić. Albo raczej nie chcieliśmy się dowiedzieć, co się wówczas zdarzy. „Trzy” wydawało nam się miejscem bez powrotu, drzwiami, których nigdy nie ośmieliliśmy się otworzyć. Prawda jest jednak taka, że przez większą część mojego dzieciństwa byłem jej ukochanym chłopczykiem, idealnym synkiem. Nie potrafiłem postąpić niewłaściwie, czyli... robiłem wszystko, czego ode mnie wymagała. Wciąż pamiętam dzień, kiedy założyła białe rękawiczki i zabrała mnie na probostwo, gdzie poinformowała ojca Rikera, że pragnę zostać ministrantem. Ten pomysł był dla mnie całkowitą nowością, ale skoro swoją służbą mogłem jej sprawić przyjemność, nie sprzeciwiałem się. Księdza natomiast zaskoczyła sugestia mojej matki, bym uczył się odpowiedzi zarówno po angielsku, jak i po łacinie. Ze współczuciem oświadczył, że wybór należy wyłącznie do mnie. Dodał, że od czasu Soboru Watykańskiego II wystarcza znajomość wszelkich terminów w języku narodowym, czyli w naszym przypadku po angielsku. Wtedy oboje popatrzyli na mnie. Czułem, jak wiele zależy od mojej reakcji. Wiedziałem, że powinienem stanąć po stronie matki i spełnić jej oczekiwania. Byłem w jej rękach marionetką, nie miałem własnego zdania. - Będę się uczył obu - oznajmiłem. - Ojcze - powiedziała moja rozpromieniona matka, podciągając obcisłe mankiety rękawiczek i przygotowując się do odejścia - sądzę, że mój syn ma powołanie. Przez następne osiem lat należałem do niej. Byłem wystarczająco młody, by uznać to doświadczenie za ekscytujące. Na każde urodziny dostawałem osobne prezenty od moich rodziców. Ojciec zawsze dawał mi srebrną dolarówkę do mojej kolekcji monet, natomiast podarek od matki zwykle związany był z religią i opatrzony notką: „Jesteś dla mnie darem Bożym, mama”. Zostałem głównym ministrantem, służyłem w każdą niedzielę do dwóch mszy. Zdobyłem skautowską odznakę dobrego katolika z napisem In Altare Dei. Poznałem wielu księży i stałem się dla nich swego rodzaj u maskotką. U boku matki studiowałem żywoty świętych i zamawiałem pocztą broszurki na temat różnych zakonów. Powołanie było czymś bardzo egzotycznym dla dwunastolatka: sutanny, rytuały, kadzidło, ludzki szacunek, posłuszeństwo innych dzieci, subtelna kokieteria, z jaką traktowały mnie kobiety w średnim wieku, znajome mojej matki. Czułem się kimś szczególnym. O dziewczętach jeszcze wówczas nie myślałem. Cieszyłem się przywilejami pobożnego chłopca, a równocześnie rosła we mnie obłuda, która niestety prowadziła do towarzyskiego samobójstwa. Cud, że mnie nie zlinczowano, ponieważ tak naprawdę w dzieciństwie istnieje tylko jeden wielki grzech i jedno przykazanie, które zna każde dziecko: „Nie będziesz skarżył”. Ja skarżyłem na wszystkich. Na złodziei świec. Na łgarzy. Na uczniów, którzy oszukiwali na testach. Na wandali. A kiedy naskarżyłem, że Pablo Petrozzi ukradł rower i chłopiec mnie za to pobił, matka z dumą opatrzyła moje rany i przytoczyła historię młodego męczennika, który pod koszulą, na sercu ukrył hostię przed Rzymianami. Trzymał ją kurczowo i nie pozwolił sobie odebrać, aż centurioni pobili go na śmierć. Dopiero wiele lat później uprzytomniłem sobie ze szczerym zaskoczeniem pewien szczegół: w czasach, gdy byłem bezwzględnie posłuszny, matka niezwykle rzadko mnie dotykała. Przełom w mojej świadomości rozpoczął się chyba w drugiej klasie średniej szkoły seminaryjnej imienia Najświętszego Serca Jezusowego na lekcjach poświęconych ewolucji. Pewnego dnia ojciec Hopper z wielką delikatnością, czcią i dystansem próbował nam wyjaśnić kwestię, o której nikt w klasie (łącznie z nim samym) nie wiedział zupełnie nic - fizyczny akt miłości. Póki ksiądz używał słów, wszystko było w porządku. Niebezpieczeństwo nie istniało. Niestety, w pewnej chwili popełnił błąd: odrzucił religijny żargon związany z rozmnażaniem, podniósł rękę i wykonał ruch przywodzący na myśl głaskanie balonu. Do dziś pamiętam głupawy wyraz jego twarzy. - On pieści kobiecą pierś - wysapał. W klasie zapadła grobowa cisza, wszystkich chłopów z wrażenia wręcz sparaliżowało. Wiedzieliśmy o piersiach. Chichotaliśmy, kiedy rozmawialiśmy o nich. Żartowaliśmy i dumnieje opisywaliśmy ze śmiałością charakterystyczną dla osób zupełnie nie uświadomionych. Jednakowoż w tym przejmującym momencie pierś, a zwłaszcza pierś pieszczona ręką mężczyzny - albo chłopca - stała się dla nas szokująco realna. Zrozumieliśmy, że ojciec Hopper nigdy czegoś takiego nie robił. Od tej pory codziennym tematem stały się dla nas dziewczęta. Były ważniejsze od ulotnych zaszczytów związanych z powołaniem. Zacząłem umawiać się na randki - matka się zaniepokoiła. Zakochałem się - matka wyglądała na zranioną. Miałem stałą dziewczynę - matka jej nie zaakceptowała. A gdy w ostatniej klasie oświadczyłem, że nie zamierzam kontynuować nauki w seminarium i przenoszę się do Wayne State na uniwersytet stanowy, matka wściekła się i przestała prać moje ubrania. Przez te wszystkie lata, kiedy matka i ja stanowiliśmy duet, ojciec zajmował się wyłącznie moim młodszym bratem. Nasza wspólnota była przegadana, ich niemal całkowicie pozbawiona słów, Hogan i ojciec bowiem rozumieli się tak doskonale, że język był im w gruncie rzeczy zbędny. Grali w golfa, wędkowali, naprawiali różne sprzęty. Razem, w milczeniu. Zbudowali nawet basen na tyłach naszego domu - bez słów czy wskazówek. Przez całe lato obserwowałem ich pracę z okna. Nie przyłączałem się: częściowo dlatego, że nie czułem się tam mile widziany, lecz głównie z tego względu, że przerażała mnie woda. Matka powiedziała mi, że kiedy miałem pięć lat, niemal się utopiłem. Podobno mnie wtedy uratowała. Nie pamiętałem takiego zdarzenia, niemniej jednak nigdy nie nauczyłem się pływać. Mój ojciec w gruncie rzeczy był gadatliwym facetem i pierwszorzędnym sprzedawcą (handlował samochodami). Kiedy jednak wracał do domu i zdejmował garnitur, przechodziła mu ochota na rozmowy. Z Hoganem dogadywali się za pomocą chrząknięć i gestów. Najwyraźniej porozumiewali się telepatycznie. Mój brat wiedział, ilekroć ojciec był głodny, ojciec zaś rozpoznawał, że Hogan był znudzony. Mój brat wyczuwał, kiedy ojciec był przygnębiony, ojciec potrafił odgadnąć, że młodszy syn potrzebował rozrywki. Każdego wieczoru Hogan przynosił ojcu stroha z lodówki tuż przed opróżnieniem poprzedniej butelki. Ojciec pozwalał mu wziąć pierwszy łyk. Potem wspólnie oglądali telewizję: ojciec w fotelu, mój brat, leżąc na brzuchu na dywanie. Jednocześnie chichotali. Mężczyzna i jego młodociana kopia - obaj blondyni, fryzura na jeżyka, podkoszulek z krótkim rękawem, spodnie khaki, białe dokery. A kiedy ojciec zdrzemnął się w fotelu, Hogan wyjmował mu z ręki butelkę i odnosił ją do kuchni. - Tato jest pijany - oświadczyłem mu pewnej nocy w sypialni, którą dzieliliśmy, będąc nastolatkami. - Eee - odparł Hogan. - Po prostu lubi piwo. - Mama twierdzi, że pijaństwa dotyczy jedno z przykazań. - Mama twierdzi to, mama twierdzi tamto - zaszydził Hogan. - Gdybym był jej mężem, też bym pił. - Ależ, Hogan, to, co mówisz, jest nienawistne. - Tym słowem moja matka określała wszelkie szczere, lecz jej zdaniem nieodpowiednie uczucia. - Nie, nie jest. Kocham mamę. To była prawda. Już we wczesnym dzieciństwie Hogan rozwinął w sobie umiejętność odczuwania dwóch sprzecznych ze sobą emocji równocześnie lub jednej natychmiast po drugiej. Potrafił też kochać kogoś, kto był zdolny do najbardziej bezmyślnego okrucieństwa. Na przykład mnie. Wybaczał mi bez zastanowienia, może dlatego, że właściwie niewiele oczekiwał od ludzi. Ja natomiast nie miałem swojego zdania, tylko zdanie mojej matki. - Kocham tatę - przyznałem się - ale on mnie nie kocha. Łatwo było mi to powiedzieć w ciemnościach. Gdyby światło było włączone, pewnie bym się rozpłakał. Nie mogłem podważyć oczywistej prawdy: ojciec i ja nigdy się do siebie nie zbliżyliśmy, Był wspaniałym facetem, dobrym człowiekiem, świetnym sprzedawcą, ale nawet nie udawał zainteresowania moim życiem i troskami, które mnie gnębiły. Dla niego religia oznaczała niedzielną mszę, literatura ograniczała się do czasopisma „Field & Stream”, przyjemność sprawiały mu golf i wędkarstwo, które mnie ogromnie nudziły. Nawet kiedy polubiłem koszykówkę, nie zdołał się przemóc, by oglądać ze mną mecze w telewizji. - Nigdy nie chybiają! - zrzędził. - Gdzie w tym jest prawdziwy sport? Przypominam sobie, jak Hogan został kiedyś kontuzjowany podczas meczu futbolowego w rozgrywkach regionalnych. Był wtedy w ostatniej klasie szkoły średniej. Siedzieliśmy z tatą na trybunie i obserwowaliśmy całe zajście. Ostatnie uderzenie i jego syn wił się na trawie. Gdy Hogana wynoszono na noszach, ojciec głośno łkał, nie zwracając uwagi na reakcję otoczenia. Pamiętam, że bardzo pragnąłem wtedy zamienić się miejscami z bratem. Dla tego jednego momentu chciałem poczuć ból złamanej nogi i mieć świadomość, że nasz ojciec cierpi przeze mnie. - Bzdury gadasz! - zaperzył się Hogan. - Co to znaczy, że cienie kocha? Zaprenumerował ci przecież „Sports Illustrated” na Boże Narodzenie dwa lata temu! Milczeliśmy przez chwilę. Myślałem o Miss Bikini, dzięki której miałem pierwszą erekcję. - Zrobił to dla nas obu - poprawiłem go. - Widzisz? - ucieszył się mój mały brat. - Ojciec nikogo nie faworyzuje. Miałem dwadzieścia trzy lata, gdy ojciec dostał ataku serca na polu golfowym przy ósmym dołku. Siedziałem przy jego szpitalnym łóżku, słuchając chrapania, i nie potrafiłem odgadnąć, czego ode mnie chciał. Jego śmierć była trudna dla nas obu. Wbrew pozorom jednak Hogan łatwiej się z nią pogodził - po prostu poczuł ostry żal, z którego szybko się uleczył. Nie dręczyły go żadne nie dokończone sprawy, ja zaś chodziłem przygnębiony przez kilka miesięcy. Stale nawiedzał mnie duch człowieka, który przez tyle lat znajdował się w pobliżu, nie będąc tak naprawdę obecny. Trudno myśleć o stracie czegoś, czego się nigdy nie zdobyło. Po śmierci ojca matka przelała uczucia na Hogana, który - po nieudanym flircie z Korpusem Pokoju w Afryce - został szanowanym sprzedawcą samochodów i przejął po ojcu salon firmowy Mazdy. Później zaszokował matkę jeszcze raz, ożenił się bowiem z ekszakonnicą. Ku zaskoczeniu wszystkich ich związek okazał się szczęśliwy, Angela zaś zdobyła serce mojej matki wnukami, które pojawiły się w typowo katolicki sposób: szybko i nieplanowanie. Nigdy nie czułem niechęci do Hogana, mimo iż drażniła mnie jego charakterystyczna dla sprzedawców tendencja do wiecznego podlizywania się i przymilania. Mój brat zawsze zjednywał sobie ludzi szczerym i ujmującym uśmiechem. Dzięki małżeństwu zmienił się w brzuchatego tatuśka. Kiedy mówił, patrzył na rozmówcę nieśmiało, gdzieś tuż ponad jego ramieniem, jak gdyby odkrywał zbyt wiele swoich sekretów. Był na wskroś stereotypowy, starał się dopasować do innych, zawsze postępować właściwie, łagodzić wszelkie konflikty - prawdziwy, sympatyczny frajer. Nic dziwnego, że mama wolała go ode mnie. Nasze drogi rozeszły się ostatecznie z powodu wojny wietnamskiej. Chociaż nie uczyłem się już wówczas w seminarium, pozostałem żarliwym katolikiem. Studiowałem psychologię, miałem dziewiętnaście lat i - co najważniejsze - kategorię wojskową „A1”. Matkę, patriotycznie nastawioną imigrantkę, poniżyła moja decyzja ubiegania się o służbę zastępczą. Zaszokowało mnie, że jest gotowa złożyć mnie w ofierze dla swoich zasad, ją zaś zbulwersował fakt, że poświęciłbym jej miłość dla czegokolwiek. Sprzeczka o wojnę szybko przerodziła się w zażarty spór, którego stawką były nasze urażone ambicje: któreś z nas się myliło. Chwyciła wówczas poręcze różowego bujanego fotela, przygwoździła mnie nieruchomymi błękitnymi oczyma i po raz ostatni zwróciła się do mnie po imieniu. - John... Nie mam szacunku dla mężczyzny, który nie chce walczyć za swój kraj. - Tak to ujęła. - Wojna nie ma nic wspólnego z szacunkiem, mamo - odparłem zimno. - Szczególnie ta wojna. I nie mam ochoty zostać szanowanymi zwłokami, niezależnie od tego, jak bardzo czułabyś się z nich dumna. Tego już było dla niej za wiele. Uciekłem poza orbitę jej wpływu i aprobaty w chłodne miejsce zarezerwowane dla krewnych, którzy nas zlekceważyli, przyjaciół, którzy nas rozczarowali, znajomych, którzy opowiadaj ą niemądre dowcipy, parafian którzy noszą niewłaściwe ubrania, ludzi, którzy nie mają za grosz godności, osób, które doświadczyły załamania nerwowego, rozwiodły się albo przyłączyły do jednego z kościołów protestanckich: mówiąc w skrócie, dla wszystkich tych, którzy nie dorastali do ustalonych przez matkę, niebotycznie wyśrubowanych standardów. Spotykaliśmy się podczas świąt i urodzin, pogrzebów i ślubów, ale nasze kontakty były wymuszone. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Nie śmialiśmy się, nie okazywaliśmy sobie uczuć. Nie aprobowaliśmy się wzajemnie. Już nie kpiliśmy z głupoty innych ludzi. Nie plotkowaliśmy o błazeństwach tego czy owego księdza. Nie rozkoszowaliśmy się subtelnymi kwestiami związanymi z teologią i tradycją. Gdy chodziłem do seminarium rozmawialiśmy godzinami przy żółtym kuchennym stole o ucisku katolików w Irlandii, cudach potrzebnych, by zostać świętym, oraz o wszelkich aspektach i stopniach grzechu. Kiedy pozwalasz komuś za bardzo zbliżyć się do siebie, kiedy pozwalasz mu wejść w swoje wnętrze (tak jak ja byłem we wnętrzu mojej matki, a ona w moim), kiedy pozwalasz mu dotknąć swych sekretnych miejsc, najwrażliwszych i najbardziej podatnych na zranienie... ogromnym szokiem jest odkrycie, że ten ktoś jest twoim wrogiem. Wzdragasz się ze wstrętem na myśl, że mogłeś na taką bliskość pozwolić. Być może wszelka nienawiść rodzi się z owego „odruchu wymiotnego” - zastrzeżonego wyłącznie dla ludzi odczucia, które alarmuje nas przed zagrożeniem, ingerencją w najintymniejsze pokłady naszej osobowości, a w końcu przekazuje nam komunikat: „Nie jestem taki. To nie jestem ja. Zabierzcie to ode mnie!” Oczywiście, nienawiści, tak jak miłości, trzeba się nauczyć. Niestety, nienawiść przyswajamy łatwiej Nauczyłem się jej dobrze. Miałem wspaniałą nauczycielkę. Minęły lata, zanim ustaliliśmy właściwy dystans i ogłosiliśmy rozejm. Przez ten czas przyglądaliśmy się sobie ostrożnie, niczym dwoje nieznajomych, którzy już raz w życiu popełnili błąd wzajemnego zaufania i gorzko za niego odpokutowali. Upłynęło dwadzieścia lat, odkąd wyprowadziłem się z domu i zrezygnowałem z jej aprobaty, a jednak nadal czułem na sobie krytyczny wzrok i siłę jej rozczarowania. Matka była niczym kończyna, którą odciąłem, a która mimo to dręczyła mnie, nadal trzymając się kurczowo kręgosłupa za pośrednictwem nie istniejących nerwów. Zadzwoniłem do szpitala, by sprawdzić godziny odwiedzin, z niechęcią człowieka poddającego się poważnemu zabiegowi chirurgicznemu. Jak gdybym to ja miał umrzeć. ROZDZIAŁ PIĄTY W drodze do szpitala pogrążyłem się w rozmyślaniach nad ostatnią sesją z Laurą. Potem skupiłem się na archetypach. Wszystko po to, by nie myśleć o czekającej mnie rozmowie, która odbędzie się, czy tego chcę, czy nie. Przypomniałem sobie eksperyment dotyczący podświadomych bodźców. Wykonano go kiedyś na dworcu kolejowym. Większa część stacji była cicha i spokojna, natomiast w pewnym miejscu ludzie - bez oczywistych powodów - biegali. Stwierdzono, że ten szczególny obszar jest bardziej podatny na bodźce niż inne, a ludzie wręcz po nim skaczą. Sprzęt pomiarowy wykrył wytworzone przez podskakujące pod nogami deski drgania, niesłyszalne dla ludzkiego ucha. Przechodnie nieświadomie dostosowywali się do nich, tak jak czasem mimowolnie wystukujemy stopą rytm popularnej piosenki, która zapadła nam w pamięć. Podobnie z archetypami Junga. Są nie uświadamianą choreografią. Mógłbym zatem założyć, że psychika Laury została zdruzgotana przez jej podświadomość, opętały ją archetypy. Moje zadanie polegałoby wówczas na uświadomieniu jej tych ukrytych motywacji oraz identyfikacji ich struktury. Odkryj źródła nerwicy, a zredukujesz jej negatywny wpływ na osobowość pacjenta. Przyjrzyj się z bliska duchowi, a on natychmiast zniknie. Patrzą z perspektywy czasu, irytuje mnie moja ówczesna arogancja i samozadowolenie, w jakie popadłem. Skóra mi cierpnie na wspomnienie, że całkowicie uległem wpływowi mojej pacjentki. - Dlaczego Holokowie są tacy nieuchwytni? - spytałem ją. - Po co ta zabawa w chowanego? Dlaczego po prostu wylądują na trawniku przed Białym Domem i nie obwieszczą wszem wobec swego istnienia? Westchnęła. Najwyraźniej oczekiwała mniej banalnych pytań. - Są turystami. Robią zdjęcia, podsłuchują tubylców, oglądają krajobraz. Nie chcą się z wami bratać. Interesują ich jedynie pamiątki. Są na wakacjach... Rozumiesz? Zwiedzają nieznane dalekie lądy. - Żartujesz sobie. - Tylko trochę - odparła, wpatrując się w beżowy dywan w moim gabinecie. Może liczyła plamy - stale coś rozlewam. - Cóż, nie jesteście najciekawszymi stworzeniami we wszechświecie. Niezbyt ich obchodzicie. Postrzegają was w kategoriach tego, co możecie im oferować. Dokładnie tak samo wy traktujecie prymitywne kultury. Wykorzystujecie je. Zabawne wyjaśnienie. Może trochę zbytnio zadufane w sobie ale też niestandardowe jak: „Są tak wspaniałymi istotami, że nawet nie raczą... i tak dalej”. Laura nazwała ich podróżnikami. Dziwne, że tak obojętnie ich podsumowała. Widocznie nie była im winna posłuszeństwa. Albo może nam. Nie uważała się ani za istotę ludzką, ani za Obcą. Nie miała żadnych wątpliwości co do własnej tożsamości. Wiedziała, że jest Kimś Innym. Przypomniałem sobie pogardę i odrzucenie, jakie spotykały wietnamskoamerykańskie dzieci w Azji, których ojcami byli nasi żołnierze. Nie należały do nikogo. Zacząłem rozumieć poczucie izolacji mojej pacjentki. - Pomyśl - kontynuowała - zatrzymałbyś się w dżungli i przedstawił pierwszemu napotkanemu ptakowi? Poświęciłbyś czas, by nauczyć go swego języka? Czy on usiedziałby przed tobą nieruchomo? A jeśli jego język odzwierciedla nieprzetłumaczalne założenia kulturowe? Albo przypuśćmy, że ptak napełnia cię odrazą? Nie możesz na niego patrzeć bez mdłości? Może mamy po prostu do czynienia z dwiema rasami, które nie mają sobie nic do powiedzenia? Jedni jedzą mięso, drudzy zaś: zjadaczy mięsa. - Bezwiednie na przemian zaciskała pięści i prostowała palce. - Nazwałeś ich „nieuchwytnymi”. Cóż za egotyzm! Tak naprawdę miałeś na myśli inne pytanie: „Jak śmią nas ignorować?!” - To twój punkt widzenia - powiedziałem ostro. Nie po raz ostatni czułem, że muszę bronić swojego gatunku. W gruncie rzeczy podczas takich rozmów stale czułem przymus, by się usprawiedliwiać. Wcześniej przyzwyczaiłem się do roli Autsajdera, sceptycznego krytyka Nowoczesnych Wartości. Niesamowite, ale teraz stawałem się Obrońcą status quo. - Prawda jest taka - ciągnęła - że nie mają dla was czasu. Ich wizyty trwają przeciętnie od tygodnia do dziesięciu dni. Zatrzymują się na Ziemi dokładnie w połowie tej wyczerpującej podróży - lot w obie strony zabiera im jedną trzecią życia. Naturalne jest, że do tak długich misji wyznaczani są najmłodsi ochotnicy, ponieważ tylko oni są w stanieje wykonać. A wiadomo, że młodzi są najbardziej narcystyczni. Znacznie bardziej interesują ich własne doświadczenia i doznania niż wasze. To po prostu kwestia czasu. I strachu. - Strachu? - Jesteś zaskoczony? - spytała, poprawiając się na błękitnym fotelu. - Hmm, raczej tak. To znaczy... Rozumiem, że pewnie nie jesteśmy najłagodniejszą rasą we wszechświecie... Popatrzyła na mnie, jakbym właśnie powiedział, że Hitler nie był najmądrzejszym przywódcą pod słońcem. - Przypuszczasz, że ta wspaniała inteligencja... nie, nazwijmy ją inteligencją bardziej zaawansowaną technologicznie... nie boi się wyginąć? Nie zauważasz żadnych niebezpieczeństw? - Ciekawe, czym, u diabła, moglibyśmy im zagrozić? - spytałem. Przez chwilę nie odpowiadała. - W końcu przecież - dodałem - macie te swoje paskudne pistolety promieniowe. - Promieniowe? Och, chodzi ci chyba o laserowe. Fazery. - Nie macie ich? - Chciałeś chyba spytać: „Nie mają ich?” Na potwierdzenie kiwnąłem głową. - Broń to pojęcie typowe dla Ziemi. Brak dowodów na to że inne rasy używają przedmiotów do samoobrony bądź agresji. Odjechałem kilka metrów w tył na fotelu. Kółka zapiszczały hałaśliwie na zniszczonym beżowym dywanie. - Uważam, że to zadziwiające. - Posłuchaj, narzędzia to narzędzia. Broń wymaga innej konstrukcji umysłowej. Trzeba chcieć podbijać. Albo mieć coś, czego pragniesz bronić. Może nawet trzeba się rozwinąć z kultury łowieckiej. - Holokowie nie jedzą? - Rośliny morskie. I... - Zawahała się. - Są kanibalami. Zjadają swoich zmarłych. Jest to zwyczaj bardzo higieniczny, rytualny i wcale nie tak potworny, jak się z pozoru wydaje. - A jeśli ktoś nie ma ochoty zostać zjedzony? - Powiedziałam, że jedzą swoich zmarłych, a nie że zabijają współziomków w celach konsumpcyjnych. Ten zwrot przyprawił mnie o gęsią skórkę, więc zmieniłem temat. - Dlaczego spodki? Przewróciła oczyma. - Tylko je tak postrzegacie. - Czym więc są? - Rurami. Widzicie tylko ich część i sądzicie, że stoją bokiem. Nie. Wasz bok to dla nich góra i dół. Wyobraź sobie dziecko w pustej oponie staczającej się ze wzgórza... Coś w tym rodzaju. Nie pytaj mnie o szczegóły. Ich technika jest dla mnie zbyt skomplikowana. - Co porusza statki? - Są nieruchome. Poruszają przestrzeń, same zaś stoją w miejscu. Tak to właśnie wygląda. Właściwie słowo „poruszać” nie jest odpowiednie. Trafniej można to określić jako „zaginanie” przestrzeni. - Zaginanie? - Pomyśl o makaronie do lasanii. Albo przypomnij sposób składania amerykańskiej flagi. Ta sama flaga, te same kolory, ten sam układ. - Już nic nie pojmuję. Teraz mówisz o rurach, wcześniej zaś wspomniałaś o kółkach. Podeszła do mojego biurka i wyjęła słomkę z kubka, który pozostał po wczorajszym lunchu. Potem podeszła do mojego akwarium. - Statki są jednym i drugim. Popatrz na koniec słomki. To jest kółko. - Rozumiem. Zanurzyła słomkę w wodzie i moje gupiki rozproszyły się. - Teraz wyobraź sobie dwuwymiarowy wszechświat. - Jak kartka papieru? - Właśnie. Albo jak płaska powierzchnia wody. Tylko tafla, nic więcej. Co widzisz, kiedy wkładam słomkę? - Dwa wymiary? Okrąg. - Albo kółko. Albo spodek. Nasze wymiary zachodzą na siebie na powierzchni wody. Intrygujące. - Ile istnieje wymiarów? - spytałem cicho. - Kiedyś myśleli, że tylko sześć. Ich dwa i wasze cztery. Ostatnie odkrycia w matematyce sugerują jednak istnienie aż dziesięciu wymiarów. - Powiedziałaś: nasze cztery? - Góra i dół, tył i przód, tam i z powrotem oraz oczywiście czas. - Ach tak... A ich dwa? - Do środka i na zewnątrz oraz na zewnątrz i do środka. Trudne do wyobrażenia? Zasępiłem się. Zawsze wpadam w taki stan, kiedy nie wiem, co robić. Im więcej szczegółów dostarczała mi Laura, tym bardziej nieswojo się czułem. Jestem pewien, że ktoś o wnikliwszym umyśle niż mój łatwo rozdarłby jej urojenia na strzępy. Ja niestety Potrafiłem jedynie zarzucać ją głupimi pytaniami i czekać na odpowiedzi, które waliły we mnie niczym powracający bumerang. Czułem uderzenie każdego absurdu i stale się dziwiłem. Raz czy dwa odniosłem wrażenie, że mam sen, w którym mogę kontrolować akcję - interpretować znaki, prowadzić rozmowy z niezwykłymi osobistościami, ignorować prawa fizyki, latać i obserwować ropuchy zajadające czekoladowe muchy w urządzonym w stylu art deco salonie złotego zeppelina. Pobyt w tej krainie snów strasznie mnie wyczerpywał! Starłem pot z górnej wargi i spojrzałem na zegarek. Na szczęście przekroczyliśmy już czas naszego spotkania. Czas. Od dnia, gdy poznałem Laurę, używałem tego słowa wyłącznie w cudzysłowie. - W tym miejscu będziemy musieli przerwać. Zwykle po kilku sesjach z pacjentem miałem już przedwstępną diagnozę. Z Laurą niestety nie zaznałem takiego szczęścia. Gdy odliczała trzy nowiutkie banknoty dwudziestodolarowe i dziesiątkę, zapatrzyłem się na jej paznokcie. Pomalowała je na purpurowo krótkimi poziomymi (tak!) paskami. Ignorantka, która nieumiejętnie stara się naśladować zwyczaje tubylców. Albo mała dziewczynka, która usiłuje przyjąć rytuały swej matki. A może tylko chciała być oryginalna. Czasami czułem się jak pracownik wesołego miasteczka (myślę o obsłudze regulatora prędkości i długości jazdy) - niechlujny robol, którego nagle porywa zwariowana karuzela i facet bezradnie obserwuje zbliżające i oddalające się przełączniki. Co mu pozostaje? Musi wyskoczyć. Wiem, że to osobliwa analogia. Lecz sytuacja też była dziwna. Co miałem zrobić? Jak zatrzymać tę szaleńczą jazdę? Czasami podczas pisania widzę twarz Laury. Nie spokojną i opanowaną, którą obserwowałem w swoim gabinecie podczas pierwszych sesji, lecz kruche piękno, które się na niej pojawiło kilka miesięcy później, gdy się kochaliśmy. Szalała wtedy burza i w bladych błyskach światła ujrzałem przez moment wpatrzone we mnie przestraszone zielone oczy Laury. Miała niewzruszone, zwężone źrenice. Bała się. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Po prawie roku z trudem uzyskanego zaufania, w chwili, kiedy dwoje ludzi może być bardzo blisko, niemal stanowić jedność, kiedy cielesna rozkosz powinna zatrzeć wszelkie psychiczne różnice między nami... okazaliśmy się parą obcych sobie ludzi. Byliśmy nieznajomymi. Nie miał znaczenia fakt, że ją kochałem. W jej oczach dostrzegłem przerażenie. Wpatrywały się we mnie równocześnie z ogromnej odległości i z niepokojącej bliskości. Blisko - jak gdyby ich właścicielkę schwytano i umieszczono w jednej klatce z dzikim stworzeniem, a ona popełniła błąd i zaufała mu. Daleko - w sposób, w jaki ryba patrzy czasem w górę przez przezroczysty lód na twarze gigantów w jej niebiosach. Wspomnienie to rani mnie bardziej niż jakiekolwiek inne. Gdy skończyliśmy się kochać, leżeliśmy przytuleni do siebie i liczyliśmy sekundy pomiędzy błyskami i nieuchronnymi grzmotami, szepcząc w mroku te same liczby. I wtedy Laura nagle odwróciła się do mnie i delikatnie położyła mi rękę na twarzy. - Okłamałam cię - powiedziała. ROZDZIAŁ SZÓSTY Hogan czekał na mnie w szpitalnym korytarzu przed drzwiami do sali mamy. - Co zajęło ci tyle czasu, John? - Zatrzymałem się, by je kupić. - Jezu. Kwiaty. Dlaczego o nich nie pomyślałem? - Co u ciebie, Gun? - Dobrze. Akurat minąłeś się z Angie. Właśnie tu była z dziewczynkami. Gdzie jest Gwatemala? Po Hoganie zawsze można się było spodziewać takich dziwnych pytań dotyczących drobiazgów zupełnie nie związanych z aktualną sytuacją. - W Ameryce Środkowej, jak sądzę. - Matka wpadła na szalony pomysł, aby wyprawić się tam z misją. - Naprawdę? - Nawet nie mówię po hiszpańsku! Zresztą spłacam raty za dom! - Co z dziećmi? Popatrzył oszołomiony. - Nie pomyślałem o tym! A to dobre! - Może to taka faza - mruknąłem. Nigdy nie mogłem się oprzeć, by z niego nie zadrwić. - Tak myślisz? Tak jak nagły wzrost popędu seksualnego w drugiej połowie życia? Czytałem o tym w „Reader's Digest” Hogan uważa się za wytrawnego znawcę mężczyzn. Zawsze jednak konsultuje się ze mną w sprawie kobiet. Wydają mu się zupełnie odmiennym gatunkiem, ja zaś - specjalistą w tej materii. Hmm. Nic nie szkodzi, że nigdy nie korzysta z moich rad. - Prawdopodobnie. - Mam nadzieję, że tak. Nienawidzę hiszpańskiego. - Jak się czuje nasza pani? - skinąłem w stronę jej drzwi, przez które dochodziły odgłosy teleturnieju. Koło fortuny albo Familiada. - Źle, John. Przygotuj się na najgorsze. - Nie jest w śpiączce? - Nie, ale wygląda jak cytryna. Zalewa ją żółć. Chryste, wygląda jak wysmarowana masłem. - Dlaczego choroba rozwinęła się tak szybko? - Lekarz mówi, że matka chorowała od miesięcy. Jak to ona, nie powiedziała nikomu ani słowa. Stale przebywała w towarzystwie księży, aż w końcu nie mogła nawet utrzymać w ręku kielicha. - Pochylił się do mnie, jakby mi zdradzał jakiś sekret. - Został już zaatakowany kręgosłup. Nie będzie się już długo męczyła. - Przez moment każdy z nas patrzył na swoje stopy - Pytała o ciebie. - Podniosłem oczy i zauważyłem, że Hoga usiłuje powiedzieć coś jeszcze. - Słuchaj, nie obraź się, ale czy myślałeś o przeprosinach? - Za co? - No wiesz. Tak ogólnie. - Nie - odparłem lodowato. Katolicy mają słabość wybaczania. Mnie zawsze ten priorytet wydawał się fałszywy. Widziałem zbyt wiele sponiewieranych żon, maltretowanych dzieci, neurotyków - ludzi, którzy nazbyt chętnie przebaczają swoim wrogom, szczególnie jeśli ich kochają. Wybaczanie przychodzi im łatwo. Trudniej jest zrozumieć i uleczyć, wszelkie bowiem rozmowy o przeszłości odnawiają stare rany. Pomachał ręką, sugerując, że go źle zrozumiałem. - Nie musisz mówić szczerze. No wiesz, tylko ją trochę pociesz. Nawet płacz. - Płacz? - Słuchaj, co jest ważniejsze? Twoja duma czy spokój jej duszy ? Wiem, że to nie moja sprawa... i Angie kazała mi trzymać gębę na kłódkę, ale, widzisz, dotarliśmy już do dziewiątego dołka. - Nie czas na sportowe analogie. - Nie chcę cię do niczego zmuszać! Wasze niesnaski miały miejsce całe wieki temu. - Hogan, nie mówię o... - Chcę tylko, żebyś przemyślał moją propozycję. Na rany Chrystusa, twoje przeprosiny mogłyby jej pomóc! Och... - Hogan przerwał. - To chyba Nancy! Gdy się odwróciłem, zamiast niej dostrzegłem Laurę w letniej turkusowej sukience. Z szerokim uśmiechem szła korytarzem w naszym kierunku. - Nancy? - spytała Laura. Hogan popatrzył na mnie i zaczął się zastanawiać. - Tak. Tak, Nancy... jego prawniczka. - Hogan, to jest Laura. - Prawie dodałem „pacjentka”, potem chciałem dorzucić „przyjaciółka” albo „poznałem ją w gabinecie”... W końcu nic nie powiedziałem. Uścisnęła rękę Hoganowi i w jakiś dziwny sposób wyczułem, że mój brat przestaje widzieć we mnie faceta, który lubi wyłącznie smutne okularnice. Przez moment sądziłem, że zamierza mnie nawet poklepać po Plecach. Hogan poszedł po wazon, ja zaś wprowadziłem Laurę do pustej poczekalni. Pamiętam, co pomyślałem. Po raz pierwszy od kilku miesięcy, podczas których się ze mną spotykała, wyglądała „prawdziwie”. Miała jaskrawą sukienkę, jej zielone oczy błyszczały, a oddech pachniał karmelkowym deserem lodowym. Stała obok mnie - kobieta, która ma cel, zdecydowana, dopasowana do otoczenia, uderzająco piękna, pełna godności i energii. Tak ją postrzegałem. Czułem natomiast irytację. - Co tu robisz, Lauro? - Przyszłam natychmiast, gdy usłyszałam o jej chorobie - oświadczyła z wyraźną troską w głosie. - Usłyszałaś? Gdzie mogłaś o niej usłyszeć? - Czy ten drobiazg ma znaczenie? Jak się miewasz? - Ten drobiazg ma znaczenie - odparłem spokojnie, wyobrażałem sobie, by moja sekretarka wygadała się pacjentce Jeśli nie ona, któż inny? Westchnęła. - Znam jednego z tutejszych lekarzy. Byłam dziś u niego z wizytą. Przechodziłam akurat obok rejestracji, kiedy usłyszałam, jak ktoś pyta o numer pokoju pani Rosę Donelly. - Ale skąd wiedziałaś, że chodzi o moją matkę? Skrzyżowała ramiona i przechyliła głowę, traktując mnie jak nierozsądne dziecko. - Wcale nie wiedziałam. Dopiero, gdy cię zauważyłam... Pomyślałem, że kłamie. Własne zdziwienie wprawiło mnie w konsternację. W końcu, czy nie zakładałem, że (na pewnym poziomie) Laura „okłamuje” mnie podczas każdej sesji? Dlaczego teraz byłem zaskoczony? Może dlatego, że włączyła mnie do swojego oszustwa. - Pewnie to była moja bratowa - podsunąłem, bardziej przez wzgląd na siebie niż na nią. Jej reakcja znów mnie zaniepokoiła. Sytuacja wydała mi się zbyt wydumana. - Nie wiem - mruknęła trochę niecierpliwie. - Nie widziałam jej. - Posłuchaj, Lauro - odezwałem się w końcu. - Dziękuję ci za zainteresowanie. Zobaczymy się jutro o zwykłej porze. Wyglądała na oszołomioną. - Chcesz, żebym sobie poszła? Należała do osób, które nazywamy po imieniu zawsze, gdy mówimy im nieprzyjemne rzeczy. - Lauro... nawet jeszcze nie widziałem matki. - Nie zareagowała. - Możemy porozmawiać jutro. - Całkowita obojętność. - O co chodzi? Popatrzyła mi prosto w oczy i oświadczyła: - Mogę pomóc. - Lauro... - zacząłem, po czy m spostrzegłem, że czeka, aż zrozumiem. - Pomóc? Jak? - Ból - wyjaśniła. - Znam sposób na jego uśmierzenie, tyle że... trochę niekonwencjonalny. - Nie sądzę, by moja matka zaapro... bo wała... – jąkałem się. - To znaczy... sytuacja jest wystarczająco skomplikowana .. - Na chwilę zapomniałem o zachowaniu właściwego dystansu między lekarzem i pacjentem i zapytałem wprost: - Cholera! Po co tu przyszłaś? Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, jakby odpowiedź była oczywista. - Ponieważ cię kocham. To był dla mnie szok. Kompletnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie przyszło mi do głowy ani jedno słowo. - Pozwól mi ją zobaczyć - błagała. Posunęła się za daleko. Przybrałem ojcowską minę i powiedziałem srogo: - Lauro, to niemożliwe. Jesteś moją pacjentką. Ani krewną, ani przyjaciółką. Doceniam twoją troskę. Naprawdę. Muszę cię jednak poprosić, abyś stąd wyszła. Wyglądała na zranioną. - Proszę - dodałem. Jej oczy złagodniały. Odwróciła się, odeszła korytarzem, skręciła za rogiem i zniknęła. Kiedy odgłosy kroków ucichły, dostrzegłem obciętego na jeża, tłustego mężczyznę w błękitnym garniturze. Opierał się o ścianę i bezczelnie gapił na nogi Laury. Wtedy uprzytomniłem sobie, że podczas naszych sesji bardzo się starałem nie patrzeć na nie. W owym czasie nie potraktowałem - chociaż powinienem - tego spostrzeżenia jako przestrogi, lecz jako dowód wrodzonego opanowania. Gdy wszedłem do pokoju, moje pierwsze wrażenie było jednoznaczne: egipska krypta. Matka (w grubej różowej nocnej koszuli) przypominała maleńką zmumifikowaną Kleopatrę. Całe jej ciało wydawało się pokryte złotem - brzydki matowy kolor, który nadawał jej wygląd eksponatu muzealnego. Matce nie spodobałoby się to porównanie. Od lat nie widziałem jej twarzy bez makijażu i teraz dostrzegłem ogromne ciemne koła pod jej zamkniętymi oczyma. Z nadgarstka zwisała jej rurka, która przypominała pasmo pajęczyny. Spod koca wystawały złotawe stopy. Patrzyłem na nią przez minutę. Czy widziałem ją kiedyś podczas snu? Czy zawsze była taka mała? Kiedyś nosiła się jak wspaniały ptak oczyszczający powietrze przed sobą dystyngowanymi, szerokimi machnięciami skrzydeł; broda uniesiona wysoko, oczy szeroko otwarte i krytyczne. Przybierała tę idealną postawę nawet podczas sprzątania. Teraz zaś kojarzyła mi się z wyschniętym bochnem chleba. Przypomniałem sobie, jak zwykłem siadać u jej stóp, kiedy milcząco odmawiała różaniec. Wolną ręką nawijała na palec moje włosy. Tak, w dzieciństwie naprawdę ją uwielbiałem. Kiedy wyłączyłem zawieszony na ścianie telewizor z mamroczącym teleturniejem, matka otworzyła oczy. - Ty! - powiedziała. - Od lat zwracała się do mnie w ten sposób, a ja miałem odczucie, jakbym stale ją zdradzał. Może pewnego dnia wrócę zmieniony, a wtedy ona mnie rozpozna i zawoła po imieniu. Przykryłem jej gołe stopy kocem i stanąłem w nogach łóżka. - Witaj, mamo. - Słyszałam, że Hogan mówił coś o kwiatach. - Tak. Kupiłem ci kilka lilii. - Lilie. Jak miło. Chryste. Nawet białka jej oczu były złote. - Jak cię tu traktują, mamo? - Lekarze bardzo się starają. Tyle że pielęgniarki są nieudane. Najwyraźniej nie potrafią niczego porządnie wyczyścić. - Jest ci... wygodnie? - Nie - odrzekła ze słabym uśmiechem. Pokiwałem głową. Głupie pytanie. Zapadła nieunikniona cisza. Oboje zastanawialiśmy się nad dalszym ciągiem rozmów) Przesunęła się pod kołdrą. - Cieszę się, że twój ojciec nie musi mnie oglądać w taki stanie. Byłabym dla niego ciężarem. Nie podobało mi się, że zawsze nazywała swego męża „twój ojciec”. Nigdy Robertem. Jakby nie należał do niej, lecz był elementem wyłącznie mojej przeszłości. - Podać ci coś? - spytałem. Potrząsnęła lekko głową. - Ojciec Otto udzielił mi dzisiaj komunii. Odmawialiśmy różaniec. Taki miły młody człowiek. Ma w sobie coś świętego. Coś nie z tego świata. - Popatrzyła na mnie i, uznawszy, że zrozumiem, dodała: - Angela mówi, że dziewczynki się za mnie modlą. - Spojrzała na okno. - To dobrze - szepnąłem. - Czuję się nieco zabawnie z tego powodu. Włączają mnie do swoich wieczornych modlitw tak jak twojego ojca. Jakbym już była święta. Wiedziałem, że mówiąc „święty”, nie ma na myśli niczego aroganckiego. Po prostu jej zdaniem świętości po śmierci dostępowała większość dobrych katolików. Miałem jednak nadzieję, że unikniemy tego tematu. Nasze rozmowy o religii zawsze były niebezpieczne. W każdym momencie matka mogła się poczuć znieważona. - Nie martw się, nie będę pytać, czy się za mnie modlisz. - W ogóle się już nie modlę. Wiesz o tym, mamo. Westchnęła i ponownie zapatrzyła się w okno. - Nie rozumiem, jak dziecko z mojego łona może tak łatwo odrzucić swoją wiarę. Chciałem powiedzieć: „Masz na myśli swoją wiarę, matko. Mówisz o swoich zasadach, prawach i przesądach. To przez ciebie Hogan nigdy nie nauczył się odczuwać empatii. Przyjął twoje krótkowzroczne pojmowanie świata. KOŚCIÓŁ! WIARA! PRAWDA! Nigdy nie przyszło ci do głowy, że ktoś inny może jakąś kwestię postrzegać inaczej niż ty. Każde takie odstępstwo traktowałaś jak zdradę”. Jeśli na łożu śmierci matka każe mi się nawrócić, byłem gotów opuścić salę. - Tym niemniej - znów westchnęła - twój ojciec bardzo cię lubił. - Zabrzmiało to bardzo dziwnie. - Wiedzieliśmy o sobie nie więcej niż przypadkowi znajomi. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że dostrzegam w jej wzroku przerażenie, później jednak wyraz jej oczu zmienił się i pomyślałem, że tylko mi się zdawało. - Nigdy go nie rozumiałeś - kontynuowała. - Był bardzo troskliwym człowiekiem. Chciał jak najlepiej dla Hogana i ciebie. „Oczywiście z twojego polecenia” - pomyślałem. - Dlaczego rozmawiamy o tacie? - spytałem drażliwie. - Nie wiem. Śnił mi się ostatniej nocy. A może dziś w dzień Nie pamiętam. Miał zabawny czerwony sweter. Był bardzo okrutny. Oznajmiłam mu, że nie będę rozmawiać tym tonem. - John? - Usłyszałem z progu cichy głos. - Chryste! - wymamrotałem, kiedy weszła Laura. - John, to pilne. Mogę z tobą pomówić? Prowadziliśmy rozmowę szeptem w drzwiach. - Prosiłem cię, żebyś wyszła! - Ona umiera. - Wiem o tym! - Chodzi mi o to, że umiera teraz. Muszę jej dotknąć - upierała się. - Ty... ? Lauro, jak dla mnie wszystko toczy się zbyt szybko. - Nie mamy czasu! - zawołała. Przebiegła obok mnie i skierowała się do łóżka mojej matki. - Pani Donelly? Mam imię Laura. Matka zmarszczyła brwi. - Młoda damo, przerywasz nam. Najmniej, co możesz zrobić, to przeprosić. - Mamo - burknąłem, rozzłoszczony i skrępowany. - Przepraszam, pani Donelly. Nie zajmę pani nawet chwili. Nie mogłem uwierzyć w to, co się zdarzyło później. Laura odgarnęła gwałtownie kołdrę, wsunęła rękę pod nocną koszulę matki i zaczęła ją przesuwać w górę. Gdyby matka była w stanie, pewnie wyskoczyłaby z łóżka i uderzyła Laurę, ale tylko odwróciła się na bok. - Poczekaj chwilę, Lauro! - warknąłem, sięgając do jej ramienia. Ruchem tak szybkim, że aż mnie przestraszyła, ukłuła mnie palcem w pierś i pchnęła. Zrobiłem kilka chwiejnych kroków do tyłu i upadłem, uderzając w ścianę. Na moment oszołomił mnie wstrząs i zaszokowała siła jej ciosu, potem poczułem przerażenie, gdyż zobaczyłem, że Laura głaszcze matkę po brzuchu. Wykonywała okrężne ruchy. Widziałem chude złote nogi matki. - Przestań! Co ty... Co mi robisz?! - To prosty sposób, dzięki któremu poczuje się pani lepiej. - Nie jesteś pielęgniarką! Nie pracujesz tutaj! - Staram się pani pomóc - odparła Laura. Była bardzo skoncentrowana. - Lauro, proszę! - Podszedłem do niej. - Zabierz ją stąd! - zażądała matka. - Jeszcze tylko chwilę! Matka patrzyła na mnie wściekle. - Powstrzymaj ją! Złapałem Laurę za ramię, ale dźgnęła mnie w żołądek. Ciężko upadłem. Wypuściłem powietrze z płuc i pokój zawirował. Jak przez mgłę usłyszałem, że matka wije się na łóżku, wydając gardłowe odgłosy. Przez kilka straszliwie dłużących się chwil obserwowałem metalowe kółka łóżka, które przesuwały się w tę i z powrotem po linoleum. Nagle zapadła cisza. Kiedy wreszcie zdołałem wstać, wokół mnie panował spokój. Matka była ponownie przykryta. Na twarzy miała nieznaczny beztroski uśmieszek. Laura gładziła j ej czoło. Matka wyszeptała: - Moja droga, słodka dziewczyna! Skąd jesteś? - Z daleka - odparła Laura, cofając rękę. Matka najwyraźniej ją przesłuchiwała. - Kochasz mojego syna? - Bardzo. - A on ciebie? - Jeszcze nie. Matka przewróciła oczyma. - Ten chłopak spóźni się nawet na własny pogrzeb. Daj mu trochę czasu. Pokocha cię. Byłem oszołomiony tą nagłą zmianą nastroju. Najwyraźniej ktoś przełączył kanał z kryminału na pogodny finał szpitalnego sitcomu. Pocierałem sobie brzuch i zastanawiałem się, jak wielkiego będę miał siniaka, kiedy uświadomiłem sobie, że Laura potrafi równocześnie dawać ukojenie i zadawać ból. Podszedłem do niej i poczułem ten sam zapach dzikiego zwierzęcia, który prześladował mnie od naszego pierwszego spotkania. Matka spojrzała na mnie. Nigdy wcześniej nie widziałem na jej twarzy takiego wyrazu. Jej oczy wydawały się pełne światła. - Przestało boleć. Powstrzymała ból. Jak tego dokonała? - Nie wiem. - Gdzie jest Hogan? - spytała. - Wróci - odparłem. Spojrzała z ukosa ponad moim ramieniem i szepnęła słabo: - Młoda damo, wybaczysz nam? To sprawa rodzinna. Laura uśmiechnęła się i dotknęła jej ręki. - I tak muszę już iść. - Potem, widząc, że ciągle rozcieram brzuch, skrzywiła się i mruknęła: - Przepraszam, że cię uderzyłam. Zobaczymy się jutro? Bezmyślnie pokiwałem głową. W towarzystwie Laury zawsze czułem się nieco zamroczony. Swoją drogą, jak ja w ogóle wpakowałem się w tę sytuację?! Moja matka obserwowała odejście Laury, po czym wyszeptała: - Piękna dziewczyna. Mógłbyś... Rzuciłem się do jej łóżka. - Tak, mamo? - Chcę ci coś powiedzieć. Jej dłoń zwisała z boku łóżka. Podniosłem ją i delikatnie ująłem. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy dotykaliśmy ostatnio. Skóra matki była przeraźliwie zimna. - Bliżej - ponagliła. Pochyliłem się. - Bliżej - powtórzyła. Prawie już przyłożyłem ucho do jej ust, kiedy przyszła mi głowy osobliwa myśl: „Co zrobię, jeśli mi je odgryzie?” Głęboko zaczerpnęła oddechu i powiedziała szeptem: - Przepraszam cię, John. Nie byłem w stanie ruszyć się. Ucho miałem ciepłe od jej oddechu. Zdawało mi się, że te słowa zmieniły atmosferę w pokoju niczym chmura nagle przesłaniająca słońce. Patrzyłem w jej twarz dobre pół minuty, zanim zrozumiałem, że mojej matki już ze mną nie ma. Spotkałem Hogana w korytarzu. Szedł, skupiony na wazonie z białymi liliami, który niósł przed sobą. Kiedy mnie zobaczył, spytał: - Co? Boże! Co?! Początkowo zamierzałem powiedzieć: „Matka nie żyje”, lecz z pewnego powodu oświadczyłem: - Przeprosiła mnie. Brat patrzył na mnie przez długi czas. - Spóźniłem się?! Odeszła, prawda? - Skinąłem głową, a wtedy wziął mnie w ramiona. Wyobraziłem sobie, jak wyglądamy: dwóch obejmujących się dorosłych mężczyzn, z których jeden trzyma kwiaty. Potem, na swój niezdarny, lecz miły sposób wypowiedział właściwe słowa. - Mnie także zraniła, John. Dlaczego zacząłem płakać? Pomyślałem o tych wszystkich latach, kiedy byłem pupilkiem matki, a Hogan prawie dla niej nie istniał. Przypomniałem sobie kołtuńską radość, którą odczuwałem za każdym razem, gdy przyrównywano go do mnie, stawiano jego osiągnięcia obok moich, porównywano jego posłuszeństwo z moim. Hogan ciężko pracował na pochwały, którymi mnie obrzucano tak hojnie, że nigdy nie wydawały mi się warte wysiłku. Wiedziałem, jak trudno było mu wygłosić krytyczny tekst na temat naszej matki. Jego wyznanie głęboko mnie poruszyło, zwłaszcza że wypowiedział je prosty człowiek, któremu obca była empatia, a pobudki innych zwykle pozostawały dla niego tajemnicą. Znowu zauważyłem ogromnego tłustego faceta z jeżykiem, w workowatym błękitnym garniturze. Ciągle kręcił się po białym korytarzu. Dostrzegłem, że wpycha do kieszeni marynarki przedmiot, który wyglądał mi na telefon komórkowy. Ubrany po cywilnemu strażnik? - Co się pan gapi? - rzucił do niego ostro mój młodszy brat. - To szpital! Ludziom dość często zdarza się płakać w szpitalach. ROZDZIAŁ SIÓDMY Przepraszam, jeśli to wyznanie wydaje się wam nieco chaotyczne. Moje myśli szaleją. Wspomnienia napływają bezładnie. Jak już wcześniej wzmiankowałem, od pojawienia się Laury „czas” stał się dla mnie pojęciem bardziej płynnym i paradoksalnym. Po prostu nie potrafię sobie przypomnieć wydarzeń roku, który z nią spędziłem, w odpowiednim porządku. Zresztą wątpię, czy gdybym ułożył je chronologicznie, całość nabrałaby większego sensu. Przyznaję, że nie zdołałem zapanować nad pożądaniem i uprawiałem z nią seks, lecz pozwólcie mi coś powiedzieć na swoją obronę: z żadną inną pacjentką nigdy nie współżyłem - ani przedtem, ani później. Faktem jest. że kiedy zostaliśmy kochankami, nasze stosunki znacznie przekroczyły granice terapii. Nie postrzegałem wtedy Laury jak pacjentki. Wiedziałem, że nie jest szalona i że nie potrzebuje mojej pomocy. Niestety, gdy uświadomiłem sobie, kim naprawdę jest, było za późno. Bardzo długo nie zdawałem sobie sprawy z tego, że się w niej zakochałem. Z kolei Laura po kilku miesiącach tych intensywnych, zachwycających, wstrząsających, nie mieszczących się w głowie, frustrujących sesji wyraźnie zaczęła ze mną rywalizować - jak gdyby trzeba mnie było przekonywać o daremności mojej terapii. No cóż, a jak miałem sobie radzić z kobietą, która niczym dziecięcą bajkę potrafiła opowiadać o kanibalizmie? - Pewnego razu byli sobie dwaj ojcowie, którzy pokłócili się o syna - zaczęła. - Pierwszy myślał: „To dziecko jest moje. Nosiłem je i urodziłem”. Drugi sądził inaczej: „Jak on tak może twierdzić? Przecież dałem mu nasienie. Nazwałem go i nauczyłem własnego imienia. Jest mój”. Syn słuchał ich z wielkim smutkiem i pomyślał: „Jesteście moimi ojcami, a ja waszym synem. Wystarczy dla obu”. Niestety, ojcowie doszli w końcu do porozumienia. Zdecydowali, że uczciwie będzie równo się podzielić synem, rozszczepić go na połowę i zjeść wspólnie kęs po kęsie, dzięki czemu żaden z nich nie zyska przewagi nad drugim. Jeden wybrał głowę i tułów, drugi zaś biodra, nogi i stopy. Syn pomyślał: „Jesteście moimi ojcami, ja zaś waszym synem. Wystarczy dla obu”, l tak go zjedli. Jeden ojciec zaczął od stóp. Drugi od głowy. Skończyli w środku. Po wszystkim uzmysłowili sobie, że nie mają już syna, o którego mogliby się spierać. Obaj posiadali teraz połowę niczego. Kiedy rodzina dowiedziała się o ich układzie, wygnała obu ojców na powierzchnię. Tego samego dnia postanowiono, że każdy syn powinien zjeść ciało swojego ojca, gdy ten umrze. Po opowiedzeniu tej historii wybuchnęła chichotem. Z przerażeniem patrzyłem, jak skręca się w błękitnym fotelu. Trzymała grzbiet dłoni przy ustach, jej policzki robiły się jaskrawoczerwone. W końcu westchnęła i opanowała się. - Nie zrozumiałeś? - spytała zaintrygowana. - Ta opowieść była zabawna. Po kilku tygodniach spotkań z nią zaczynałem wariować. Żadnych postępów. Żadnej widocznej patologii. Żadnego wglądu w jej „problemy”. Zdawało mi się, że jestem po prostu nieudolny. Każdy terapeuta wątpi czasami w swoje zdolności, ostatecznie jednak przeważnie osiągamy cel. Z drugiej strony zacząłem podejrzewać, że zwierzenia Laury to zwyczajna blaga. - Żaba? - Nancy przekrzykiwała szum prysznica, zniekształcając moje słowa. - Czujesz się jak żaba? - Dokładnie! - Roześmiałem się, siadając na sedesie i obserwując jej sylwetkę za matową zasłonką. - A ona jest księżniczką. Nancy zakręciła wodę, rozsunęła drzwi kabiny i spojrzała na mnie badawczo. - Szczerze mówiąc, dziwne rzeczy przychodzą ci do głowy. - Nie musiała mówić nic więcej. Bez trudu wyobrażałem sobie Pytania, których nie zadała: „Jak ten człowiek może żyć z takim myślowym bałaganem? Jak ja mam z nim żyć?” Patrzyłem na nią, gdy wycierała się ręcznikiem i rozmyślałem o naszych codziennych rytuałach. Sądzimy, że jesteśmy w nich oryginalni. Ja na przykład nigdy nie postawiłbym do wytarcia nogi na boku wanny, tak jak czyniła to Nancy. Nie robiłem wszakże z tego sposobu wycierania problemu, po prostu nie uważałem go za właściwy. Nancy stale po mnie coś poprawiała. Posprzątałem gruntownie dom, a ona wszystko zmieniała: przestawiała książki, nieznacznie przesuwała meble, jak gdybym wykonał swoje zadanie dość dobrze, lecz nie idealnie. Albo ten jej zwyczaj krytykowania koncertów, na które chodziliśmy - w samym środku przeważnie zadzierała głowę i oświadczała z pogardą: „Mdłe”. Czasem odnosiłem wrażenie, że nie potrafi się niczym cieszyć: „Hmm, stek jest całkiem dobry, ale trochę...”. Rozdzielił nas ten jej dystans, ta obojętność... Tak, to jej opanowanie... Co poza tym? Wysoce sobie ceniła uczciwość. I nienawidziła mojej flegmatyczności. - Ty i twoje gadanie o rzeczywistości - warknęła któregoś dnia. - Nie radzisz sobie z nią, bo wiecznie się wszędzie spóźniasz! - Uporczywie beształa mnie, gdy czegoś nie pamiętałem. - Wcale tak nie było - krzyczała. Przeraziła ją informacja, że pozwalam się niektórym pacjentom tytułować „doktorkiem”. Nigdy mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza gdy uznawałem, że dzięki tej pozornej bliskości ze mną lepiej się czują. Jednak Nancy nazwała moje ustępstwo „wyłomem w etyce zawodowej”. - Jesteś terapeutą! I magistrem! Musisz podkreślać dystans między sobą i pacjentem! Jeszcze teraz słyszę, jak się tłumaczy: - Jestem po prostu uczciwa. Sądziłam, że podziwiasz mnie za tę cechę. Nie chcesz, żebym była uczciwa?! „Nie - miałem ochotę odpowiedzieć. - Chcę, żebyś mi trochę pobłażała. Powiedz, że zrobiłem wszystko, co mogłem... Nawet jeśli takie stwierdzenie straszliwie ubliży twojej cennej prawdomówności. Kłam, cholera, kłam! Powtarzaj, że jestem najlepszy. Mów mi, że nikt nie docenia mojego prawdziwego geniuszu. CHOCIAŻ RAZ POCHWAL MNIE BEZ ŻADNYCH «ALE»!!!” Nie potrafiła. Była irytująco racjonalna. Dlatego kiedyś się w niej zakochałem. I właśnie dlatego w końcu nie mogłem z nią wytrzymać w tym samym pokoju. Podobnie było z Laurą. Podczas kolejnych sesji miałem do niej coraz większe pretensje o to, że przez nią czułem się nieudolny. Gdy tylko wydawało mi się, że wreszcie ją rozgryzam, wyślizgiwała mi się niczym piskorz. Opowiadała historie, które brzmiały symbolicznie, ale miałyby sens tylko wtedy, gdyby były prawdziwe... A przecież wydawały się absurdalne! Nieustannie czekałem, aż Laura się w swej opowieści potknie, aż się pomyli. Usilnie chciałem ją przyłapać na kłamstwie. Ciągle wyliczała te śmiechu warte „fakty”, których nie mogłem podważyć. „Rzeczywistość” Laury robiła wrażenie absolutnie konsekwentnej, toteż zacząłem myśleć, iż moja pacjentka zrobiła coś okropnego i w terapii szuka niezawodnego alibi. Nie mogłem założyć, że mówi prawdę, bowiem wówczas musiałbym odrzucić wszystko, co wiedziałem i w co wierzyłem. Łatwiej było pogodzić się z mianem nieudacznika i oszusta. W końcu jednak zacząłem szukać „oszustwa” poza sobą. Nic dziwnego. Nie sposób obarczać się winą za wszystko. Pamiętam, co wówczas pomyślałem: „Laura jest doskonałą oszustką, niezwykłą, szaleńczo pomysłową kłamczuchą”. Tylko jak miałem oddzielić prawdę od fikcji? Moja pacjentka była istotą z krwi i kości, chociaż jej historia nie była prawdziwa. Jej rozpacz była ogromna, nawet jeśli wykiełkowała z fantazji. Nie zamierzałem prowadzić z Laurą werbalnych potyczek na temat jej urojeń ani ich definiować. Potrzebowałem dowodów. I wtedy zmieniłem taktykę. Zostałem - praktycznie rzecz biorąc - prywatnym detektywem. Zaczęło się przypadkowo, kiedy Laura zostawiła torebkę po spotkaniu w gabinecie. Rozmyślnie czy nie, dała mi tym samym wiarygodną wymówkę, bym mógł ją śledzić i poznać jej życie poza czterema ścianami mojego gabinetu. Torebka była uchylona. Nie musiałem jej nawet otwierać, żeby zobaczyć, że jest zawalona czekoladowymi balonikami hershey. Nałogowo je słodycze? Cierpi na hipoglikemię? Doprowadzała mnie do szału! Pragnąłem dowodów. Pragnąłem rozwiązania wszystkich tajemnic. Chciałem wiedzieć. Ruszyłem jej tropem. Pojechała „okazją” w dół Eight Mile Road słynącej z ulicznych prostytutek. Prostytutka? Czy o to chodziło? Dojechała do centrum handlowego EastLand i wysiadła przy księgarni Waldenbooks. Widziałem, jak przesuwała palcem po grzbietach książek w miękkich okładkach w poddziale psychologii: MACIERZYŃSTWO. PŁODNOŚĆ. OPIEKA NAD NIEMOWLĘCIEM. Pomyślałem: „Straciła dziecko, to jest to”. A jeśli mnie zobaczy? Co powiem? Przez głowę przemknęło mi nieprzyjemne przeczucie, że będzie wiedziała, po coją śledzę. Miałem wszakże solidne alibi - jej torebkę. Zatrzymała się w aptece, wyjęła receptę, potem gotówkę, zapłaciła i wyszła. Podążyłem za nią z centrum handlowego, gdy nagle uderzyła mnie myśl: recepta. Więc spotyka się z jakimś lekarzem! Nareszcie! Będę miał dowód! Aptekarz nosił grube okulary, dwukrotnie powiększające jego ciemne oczy i czarniawą, skołtunioną, rzadką brodę, która wyglądała jak włosy pod pachami. - Przepraszam - odezwałem się. - Nazywam się Johnson. Mąż Laury Johnson. Zastanawiam się, czy mógłby pan sprawdzić jej receptę? - Słucham? - Czy żona nie przekroczyła dawki? Zdjął białą karteczkę ze stosu innych. - Cóż, sto kapsułek to więcej niż miesięczny zapas. - Jej lekarz prosił mnie, bym miał żonę na oku. Czasami prosi o więcej i zaczynam się trochę niepokoić... No, sam pan rozumie. Popatrzył na mnie przez chwilę, potem jak dobry biurokrata powrócił do zasad. - Wszystko w porządku. Receptę podpisał doktor Stewart, o ile dobrze odczytuję. Sto kapsułek. Normalne valium. „Tak wiele dla zachowania zimnej krwi” - pomyślałem ze smutkiem. Kiedy odwróciłem się do wyjścia, zobaczyłem ogromnego mężczyznę w workowatym błękitnym garniturze. Oglądał prezerwatywy. Mógłbym przysiąc, że tego samego osobnika widziałem w szpitalu po śmierci matki. Jakiż ten świat mały. W książce telefonicznej znalazłem trzech doktorów Stewartów. Dwóch było chirurgami. Zadzwoniłem do trzeciego, do Szpitala Henry'ego Forda i poprosiłem o połączenie. Odebrała pielęgniarka: - Psychiatria. - Z doktorem Stewartem proszę. Po kilku chwilach... - Stewart, słucham. Przedstawiłem się. Kiedy wspomniałem Laurę, zgodził się zjeść ze mną nazajutrz lunch. Wydawał się szczerze zaciekawiony, co mnie nie zaskoczyło. Każdy mężczyzna, który znał Laurę, z pewnością pozostawał pod jej urokiem. Zadziwił mnie natomiast wygląd Stewarta. Psychiatra był bardzo podobny do mnie. Wyglądaliśmy niemal jak bliźniacy. Nawet zamówiliśmy te same dania: risotto z szynką i serem oraz mrożoną herbatę. - Nie miałem pojęcia, że Laura widuje się z jeszcze jednym lekarzem - zaczął. Jego stwierdzenie powinno było osobliwie zadźwięczeć w moich uszach, lecz tak się nie stało. - Jak często się spotykacie? - spytałem. - Raz w miesiącu. Dziwna dziewczyna. Wiele przeszła. - Tak, wiem. - A ile wiedział on? - Teraz przynajmniej przybrała na wadze. Nie ma pan pojęcia, jak kiedyś wyglądała. Żółta skóra. Niedożywiona. W dodatku mamrotała bez ładu i składu. - Badał ją pan? - Oczywiście. - Popatrzył na mnie pytająco. - Och, ma Pan na myśli jej sutki? Pokazywała panu? - Wydało mi się, że lekko się uśmiechnął, później jednak szybko zmarszczył brwi i podjął; - Obrzydliwość. Chciałoby się ukręcić łeb temu chirurgowi! - Kiedy ją pan poznał? - W... kwietniu. Wędkowałem za granicą, w pobliżu Pointe Peele. Nagle na brzegu zapanowało ogromne poruszenie. Jacyś kanadyjscy rybacy złapali Laurę w sieci. Śmiertelnie się przerazili. Kiedy podszedłem, uwalniali ją. Jej skóra w świetle lamp jarzyła się odcieniem złota. Ciało było oblepione piaskiem. Leciała przez ręce. Zadziwiające. Uznałem ją za topielicę. - Prawie się utopiła? - Tak. Zrobiłem jej sztuczne oddychanie i masaż klatki, a wtedy wykaszlała całą wodę z płuc. Ciągle pamiętam, jak otwierała oczy. Przyprawiła mnie wtedy o gęsią skórkę. - Dlaczego? - Niech mnie diabli, jeśli wiem. Miał pan kiedyś wrażenie, że nagle zaczyna pan śnić? Niesamowite uczucie. - Próbowała popełnić samobójstwo? - spytałem. - Prawdopodobnie. Prąd w tamtym miejscu jest zabójczy. Nie przyznała się jednak. - Uśmiechnął się. - Powiedziała, że przyszła popływać. - Było na to chyba zbyt zimno, co? - Otóż to - prychnął. - Nigdy nie znaleziono jej ubrania. Nie kupiłem jej opowiastki. Była w kiepskim stanie, jeszcze zanim wpadła do wody. Niedożywiona. Żółtaczka. Hipotermia. Wstrząs. Cukrzyca. Miała szczęście, że przeżyła. - Co pan o niej myślał? - Pomyślałem, że to Wenus Botticellego wyłowiona z morza. Roześmialiśmy się, Stewart kontynuował, co chwilę potrząsając głową z wyraźnym zakłopotaniem. - Mięśnie miała w przykurczu i częściowej atrofii, jak gdyby spędziła długi czas w pozycji płodowej. Pomyślałem o porwaniu. Jakiś maniak związał ją i zamknął w bagażniku. Podejrzewałem przestępstwo. „Wciśnięta do bagażnika - pomyślałem. - Jak dziecko w oponie”. - Ślady gwałtu? - Nie. - Jaka jest pańska diagnoza? - spytałem. - A pańska? - Nie mam zielonego pojęcia. - Ja również. Wiem tylko, że przeżyła poważny uraz i nienaturalnie szybko odzyskała siły. - Jak ją pan przemycił przez granicę? - zastanowiłem się głośno. - Powiedziała, że ma wuja w Detroit. Wpuścili ją pod moją opieką. Jechałem za ambulansem całą drogę do Szpitala Henry'ego Forda. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Łączyła nas wielka tajemnica. - Guz na mózgu? - spytałem od niechcenia. - Nic na to nie wskazuje. Jest okazem zdrowia. Zauważyłem pomniejsze nieprawidłowości, ale... - Nieprawidłowości? - Przyjrzał się pan jej oczom? - spytał niczym student biologii mówiący o laboratoryjnym zwierzęciu. - Ma nieruchome źrenice. Nie powiększają się. Nie reagują na światło. Założę się, że Laura ma kłopoty w ciemnościach. Powiem panu prawdę: nie chciała się poddać badaniom. Odmówiła. Podobno z powodów religijnych. Wyczułem, że zamierza teraz zmienić naszą rozmowę w towarzyską pogawędkę. Albo raczej pomyślałem, że czegoś mi nie mówi. Strzeliłem w ciemno. - Czy prosiła, żeby się pan z nią ożenił? Nie potrafił ukryć zaskoczenia. - Powiedziała panu o tym? - Nie - odparłem. - Mnie również się oświadczyła. ROZDZIAŁ ÓSMY Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy poruszyliśmy z Laurą temat małżeństwa, przypominam sobie jednak, że potraktowaliśmy go lekko - była to jedna z tych przyjemnych terapeutycznych dygresji, kiedy pacjent i lekarz potrzebują przerwy. Uznałem jej stwierdzenie za typową w takich przypadkach próbę flirtu z terapeutą. Uważałem, że ten normalny, zdrowy, tymczasowy i... nieunikniony werbalny flirt niczym nie zagraża żadnemu z nas. Laura oświadczyła mi się mniej więcej w tydzień po szpitalnym incydencie i śmierci mojej matki. W klinice wszyscy dziwili się, że nie wziąłem urlopu. Odpowiadałem, że czuję się dobrze. Mówiłem, że muszę się czymś zająć. Kłamałem, ponieważ w rzeczywistości strasznie przeżywałem śmierć matki. - Dlaczego się ze mną nie ożenisz? - spytała Laura. - Wielu uważałoby mnie za prawdziwy skarb. Jestem piękna. Potrafię być miła. No i jestem bardzo inteligentna. - Tak, tak - odparłem wesoło. - Tylko czy potrafisz równocześnie głaskać się po brzuchu i klepać po głowie? Spojrzała na mnie zdziwiona. Ciągle zapominałem, jak nieprzewidywalne jest jej poczucie humoru. Nie miewała problemów z werbalnymi kalamburami, lecz niektóre z zupełnie oczywistych dowcipów kompletnie jej umykały. Najwyraźniej opanowała nasz język, lecz nie subtelne niuanse kulturowe, które decydują o zabawności pewnych sformułowań. - To był żart - oświadczyła tępo. - Zgadza się. - Nie odpowiedziałeś na moje oświadczyny. - Lauro - drażniłem się - rozmawialiśmy o seksie. Trochę zboczyłaś z tematu, prawda? - Świetnie - mruknęła. - Opowiem ci o moim pierwszym razie, jeśli ty opowiesz mi o swoim. Z reguły nie dzielę się szczegółami mojego prywatnego życia z pacjentami, póki nie zapytają. Wiedziałem, że Laura próbuje mnie sprowokować. Właściwie flirtowała ze mną od samego początku. Fakt ten powinien mnie martwić, tak jednak nie było. - Czy to naprawdę konieczne? - spytałem, grając na zwłokę. - Tak będzie chyba uczciwie - dodała. Zamyśliłem się nad pewną kwestią. Czy nasze najwcześniejsze doświadczenia seksualne wywierają na nas takie piętno, że rytualnie powtarzamy je przez resztę życia, być może daremnie usiłując odtworzyć to pierwsze doznanie? W moim przypadku pierwszy kontakt seksualny zainicjowała kobieta, nie ja. Podobnie jak wiele następnych moich partnerek. - Krępujesz się? - spytała niewinnie Laura. - No pewnie. - Zachichotałem pod wpływem wspomnienia. Miałem dziewiętnaście lat. Ona pracowała jako sekretarka w szpitalu, w którym byłem woźnym. Zasiedzieliśmy się do późna. Spytała, czy mógłbym jej pomóc zdjąć akta z górnej półki wielkiej szafy. (Ewidentny pretekst - dziewczyna była o głowę ode mnie wyższa - ale zadziałał). Stałem na stołku, kiedy nagle zamknęła się szafa. To dziewczyna zamknęła drzwi. Zdziwiłem się, kiedy poczułem jej rękę na kostce. Szeptem uspokajała mnie, że nikt nas nie przyłapie. Okazała się niezwykle śmiałą istotą. Rozwiązała mi krawat i rozpięła dżinsy. Jej słowa mną wstrząsnęły - stanowiły serię sprośnych propozycji. Brzmiały dla moich młodych uszu niczym przepowiednie aniołów. Może podniecała nas perspektywa, że ktoś odkryje naszą schadzkę i jakiś stary dziad będzie się gapił na naszą nagość z szokiem i wdzięcznością. Nie wiem. Tak czy owak, przydarzyło nam się coś wyjątkowego. W środku było ciemno, więc musieliśmy sobie wyobrażać nasze ciała. Pewnie w myślach dodaliśmy sobie po parę centymetrów tu i ówdzie. Wiem, że dzięki tej specyficznej sytuacji nasze słowa nabrały większej tajemniczości: zapachy i smaki stały się bardziej zmysłowe niż byłyby w świetle. Niezwykłe. To wspomnienie ma niewiele wspólnego ze zmysłem wzroku. Pamiętam, jak przepełniona była szafa: stale wpadaliśmy na jakieś śmieci, grzęźliśmy w papierach. Otaczał nas stęchły zapach starych kopert. Szczegóły nie były ważne. Panował mrok. Dotykaliśmy się w ciemnościach. Spojrzałem na Laurę i uciekłem z wiru wspomnień. Zarumieniłem się, ponieważ miałem wrażenie, że jestem dziwnie obnażony. Uświadomiłem sobie, jak niemądrze było z mojej strony sądzić, że potrafię podzielić się tak osobistą historią z pacjentką. - Cóż, uznajmy po prostu, że była słodką dziewczyną. - Słodką. - Uśmiechnęła się. - Nie masz pojęcia, jakie to ironiczne. Możliwe, że powodem było podniecenie wspomnieniem, lecz nagle Laura wydała mi się niesamowicie atrakcyjna. Na kilka długich sekund zatraciłem się w pożądaniu. Z nerwów ściskało mnie w żołądku. Siłą woli odwróciłem oczy od jej ciała. Nie mogłem nawet patrzeć na jej twarz. Odniosłem wrażenie, że wokół mnie opadła jakaś zasłona i na krótką chwilę ktoś pokazał mi niedoścignione kobiece piękno. Aż zdębiałem. Niełatwo się podniecam, ale w tamtej chwili Laura wydała mi się najpiękniejszą istotą na świecie. Nigdy nie myślałem w ten sposób o żadnej pacjentce. Co gorsza, byłem całkiem pewny, że ona dokładnie wie, przez co przechodzę. Czasem terapeuta i pacjent świetnie się rozumieją. Ja jednak czułem się jak na bardzo kruchym moście ponad przepastnym, niebezpiecznym wąwozem. Sądziłem, że niechybnie spadnę i zginę. Z zakłopotaniem przyznaję, że znalazłem sobie najprostszą z wymówek: doszedłem do wniosku, że pewnie już wcześniej się w niej zakochałem. Takie rozwiązanie wydawało się oczywiste. Zżerała mnie żądza, ale byłem przekonany, że potrafię nad nią zapanować. A jednak tylko dzięki sporemu wysiłkowi zdołałem rzucić od niechcenia: - Twoja kolej. Usiadła po turecku w niebieskim fotelu. Przez całą opowieść ani na chwilę nie oderwała ode mnie oczu. W jej spojrzeniu dostrzegłem zachętę do konfrontacji, niemal wrogość. Zmuszała mnie do wytężonej uwagi, stale podkreślając znaczenie i prawdziwość swojej historii. - Okej. Moja kolej. Miałam dwanaście lat. Wiedzieli dość o ludzkiej anatomii, więc nie tracili na mnie czasu, póki nie zaczęłam miesiączkować. A potrzebowali próbki. Wiesz, pierwszego okazu urodzonego w niewoli... - Jak zamierzali tego dokonać? Skąd mieli spermę? - Nie chcieli rozmnażać was, ludzi. Chodziło im o krzyżówkę. O drugą istotę takąjak ja. - Przecież powiedziałaś, że masz dwóch ojców. Powinni zatem powtórzyć eksperyment? - Tak, ale potrzebowali do niego chłopca. - Nic już nie rozumiem. - Płeć jest zawsze uzależniona od ojca, prawda? Mieli dziewczynkę - mnie. Pragnęli chłopca. Partnera dla mnie. Rozumiesz? Bardzo się starali. - Jak? - Potrafią modelować kształt swoich ciał. - Tak, mówiłaś mi - oświadczyłem. „Zmieniają kształty”, podkreślała często. Oczywiście, nie wierzyłem. - Niektórym jaszczurkom po utracie ogona wyrasta nowy. Podobne zdolności posiadają Holokowie. Więc zmienili formę. Wytworzyli sobie coś w rodzaju penisów i penetrowali moją pochwę. Opowiem ci, bo pewnie cię to ciekawi. Potrafili nawet wywołać u siebie wytrysk. Próbowali różnych oleistych substancji, by ułatwić eksperyment. To była jedyna uprzejmość, jaką mi wyświadczali. Gdy pierwszy wycofał się ze mnie, wszystkich podniecił widok jego zakrwawionego członka. Dalej poszło szybko. Dosiadali mnie jeden po drugim. Och, zapomniałabym. Leżałam na stole w pomieszczeniu, które przypominało salę operacyjną. Jeden mnie brał, pozostali obserwowali. To nie było zbyt przyjemne. Jej opowieść stawała się degustująca. - Ilu? - Setki. Zapadłam w sen. Kiedy się obudziłam, ciągle się zabawiali moim ciałem, tyle że teraz używali różnych instrumentów i naśladowali odgłosy wydawane przez ludzi podczas stosunku. Świetnie znali teorię i starali się jej przestrzegać. - Rzeczywiście, dalszy ciąg już znacie. Przypominał notkę z rubryki kryminalnej: plastiki, stal nierdzewna i tak dalej... Przerwała, a ja przypadkowo zerknąłem na popielniczkę. Zauważyłem, że palą się w niej dwa papierosy. - Miałaś dwanaście lat - stwierdziłem. - Tak. Nie dostrzegłem w jej zielonych oczach nic, najmniejszego wzruszenia. Dopóki nie spytałem: - Kochałaś się kiedyś z człowiekiem? - Nie, ale sporo o tym czytałam. Widziałam wiele filmów Pamięciowych. - Jaki był twój stosunek do seksu? Przechyliła głowę i spojrzała z ukosa na sufit. - Dziwny. Przez pierwsze dwanaście lat mojego życia prawie w ogóle mnie nie dotykali. A potem nagle okazali tyle uwagi mojej fizyczności... W jakiś osobliwy sposób wydawało mi się, że jestem ważna. Odczuwałam też ulgę. - Rysowała sobie palcem kółka na gołych kostkach. - Skóra ma potrzeby i pragnienia, dokładnie tak jak reszta ciała. Holokowie nigdy tego nie rozumieli. To jeden z powodów, dla których pozwalają mi wrócić. Starali się dodać wrażenia dotykowe do filmów pamięciowych. Do tej pory udoskonalili obraz i dźwięk, ale zmysł dotyku ciągle stanowi dla nich całkowitą tajemnicę. - Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Pomyśl, co za ironia: wspaniali rzemieślnicy, czarodzieje mechaniki, doskonali operatorzy maszyn, inżynierowie... Są rasą prawdziwych majsterkowiczów, a tak niewiele wiedzą o dotyku. Może dlatego, że są tak dopasowani w sensie umysłowym, potrzebują fizycznej odległości, by zachować prywatność. Wiesz... Solidny płot pozwala utrzymać dobre kontakty między sąsiadami. Właściwie tego nie rozumiem. Latami czekałam, moim ciałem szarpał trudny do nazwania głód. Ilekroć się do mnie zbliżali, stawałam się podniecona, oczekująca. Nigdy nic się nie zdarzyło. Kiedyś stale oglądałam filmy pamięciowe i gładziłam swoje ciało. Nigdy nie miałam dość. Minęły lata, zanim zrozumiałam, o co chodzi. Pragnęłam zwyczajnego dotknięcia drugiej osoby. Popłakałem się. Wstałem i przeszedłem pokój. Spojrzałem na Laurę i położyłem jej ręce na policzkach. Jej twarz wydała mi się bardzo zimna. Przez cały czas na mnie patrzyła. - Mówisz o czymś takim? - spytałem. Zamknęła oczy. *** Terapia trwała już od kilku miesięcy, gdy przyszło mi do głowy, że Laura ani razu nie opowiadała mi o swoich snach. Luka wydała mi się zastanawiająca, ponieważ sny stanowią zwykłe ważny element w mojej pracy. Kiedy w końcu ją o nie spytałem, wzruszyła ramionami. Powiedziała, że teraz już nie śni. - Teraz? Chcesz powiedzieć, że nie pamiętasz swoich snów? - Nie miewam ich. Nie tutaj. - Lauro... każdy o czymś śni... Średnio sześć snów na noc podczas dwóch godzin fazy REM. - Wyciągnąłem ręce. - Każdy. Uśmiechnęła się. - Nie jestem taka jak wszyscy. Nigdy więcej nie poruszyliśmy tego tematu. Nie musieliśmy. Przez następne tygodnie śniło mi się dość osobliwych rzeczy za nas oboje. I, co dziwniejsze, pamiętałem swoje sny. Zazwyczaj wszystkie zapominam. Tamte wszakże były przeładowane znaczeniami i przejmujące niczym wspomnienia: pamiętałem zapachy, dźwięki i obrazy. Były niesamowicie realne. Wszystkim zdarzają się czasem powracające sny. W moich stale pojawiała się ta sama postać. Mały chłopiec około dziesięciu lat w workowatym czerwonym swetrze. Ciągle pojawiał się na peryferiach moich snów. Nie pasował do nich i nie miał żadnego znaczenia dla akcji. Tym niemniej wciąż go widywałem. Odniosłem wrażenie, że czeka, aż wykonam jakiś ruch. Rano przypominałem sobie głównie fragmenty snu, chłopiec zaś pozostawał w mojej pamięci bardzo wyrazisty. Grał małą, lecz godną zapamiętania rólkę. W którymś ze snów minęliśmy się na ruchomych schodach: ja wjeżdżałem, on zjeżdżał. Innej nocy zobaczyłem go w ogromnym supermarkecie, w którym stałem w kolejce do kasy. Chłopiec wyjmował z beczki garść czerwonych ciągutek lukrecjowych. Pamiętam, jak odpowiedni wydał mi się jego ciężki czerwony sweter w arktycznym chłodzie przenikającym z działu mięsnego. Miał rozsznurowane czarno - białe tenisówki, które przypomniały mi dzieciństwo. Marka Red Bali Jets. Jego włosy były rozczochrane, jakby od tygodni ich nie czesał albo nie mył. Był wszechobecny. Pojawiał się w moich snach erotycznych, w snach o ucieczce, w snach o więzieniu. Doszło do tego, że zacząłem zasypiać, zastanawiając się, gdzie pojawi się tym razem. Nigdy nie rozmawialiśmy i tylko raz nasze spojrzenia na moment się skrzyżowały, lecz natychmiast nawiązaliśmy porozumienie niczym starzy przyjaciele. Stałem w kolejce w banku dla zmotoryzowanych, a on słodko, lecz smutno uśmiechnął się do mnie. Dzień po oświadczynach Laury zdecydowałem się pójść za chłopcem. Ale, jak to w snach, nie potrafiłem go schwytać. Nieustannie znikał za następnym rogiem, drażnił mnie niczym komar, którego słyszysz, ale nie możesz dosięgnąć. Dostrzegłem go po drugiej stronie klatek z kurczakami w centrum Eastern Market. Potem minął mnie, kiedy czekałem na stacji People Mover. Widziałem, że pod wpływem jego oddechu zaparowało okno tramwaju. W końcu usiadłem wyczerpany na betonowych płytach w Hart Plaża i wpatrzyłem się w rzekę Detroit. Kiedy się odwróciłem, bawił się pod fontanną. Był przemoczony. Podskakiwał w wodnej mgiełce. Podszedłem do niego. Stał odwrócony do mnie piecami. Gdy się zbliżyłem, obrócił się. Strumyczki wody ściekały mu z mokrej grzywki i spływały po twarzy. Patrzył na mnie przez długi czas. Potem najbardziej naturalnym na świecie ruchem wziął mnie za rękę i poprowadził do wózka z lodami. - Zimnego lyzaka - powiedział, niewłaściwie wymawiając słowo. Kupiłem mu lody malinowe w kształcie rakiety. Zjadł żarłocznie. Kiedy skończył, miał zabarwione na czerwono usta. Usiedliśmy w górnym rzędzie pustego amfiteatru i patrzyliśmy, jak niebieski balonik wznosi się, a później pędzi obok hotelu Pontchartrain i znowu się wznosi coraz wyżej, aż stał się jedynie punkcikiem na tle jasnobłękitnego nieba. - Kim jesteś? - spytałem. Kręcił się niecierpliwie, jak to dzieci. - Gdzie są twoi rodzice? Spojrzał na mnie. Nie odpowiedział. - Do kogo należysz? - Pokaż mi swój czasomierz - poprosił. Obejrzał cyfrowy zegarek, przyciskając wszystkie guziczki. Zaczęła mnie męczyć własna cierpliwość. - Czym jesteś? Duchem? - Nie jestem zjawą - odparł. - One nie potrafią śnić. - Po co tu jesteś? W tym momencie jego nastawienie zupełnie się zmieniło. Nasię popatrzył na mnie ze zdumieniem i radością. Miałem wrażenie, że coś w nim odblokowałem. - No właśnie! - zawołał. - Nareszcie właściwe pytanie! - Westchnął. - Sądziłem, że nigdy mi go nie zadasz. - Skrzyżował nogi i popatrzył mi śmiało w oczy. - Dziękuję za ucztę, doktorze. - Proszę bardzo. - I znowu, jak to bywa w snach, bez żadnego sensownego powodu przepełnił mnie ogromny smutek - tak niespodziewanie, że wydało mi się, iż zalały mnie uczucia kogoś innego. Pomyślałem: „Rany, proszę, niech ktoś mi wyjaśni, co się dzieje? Poddaję terapii kobietę z kosmosu. Moja kochanka już się do mnie nie odezwie (Nancy i ja od dłuższego czasu nie byliśmy razem). Dostaję migreny. Pistonsi przegrywają. Chodzi za mną jakiś chłopiec z...” I już wiedziałem, dokładnie wiedziałem, kim jest i skąd pochodzi. - Jesteś jednym z nich. Wróciłeś. - Zgadza się - odrzekł. - W jakim celu? Po co tu jesteś? Dlaczego wybrałeś akurat mnie? - W tym rzecz - powiedział, po czym dotknął mojego ramienia. - Masz dużo włosów - zauważył zaskoczony. - Wymyśliłem sobie to wszystko. Kiedy jesteś dzieckiem, umieszczają cię w Sali Snów. Nie masz nic do roboty z wyjątkiem spania i marzeń - ponieważ, jeśli nie śpisz, tak... naprawdę jest nudno. Żadnych obrazów. Żadnych filmów pamięciowych. Puste ściany. Holokowie najbardziej lubią obrazy ze snów. Takie jak ten. Jednakże nie potrafią ich rejestrować, rozumiesz? Umieją jedynie tworzyć filmy pamięciowe. Raz na jakiś czas widuję matkę. Chociaż nie na długo. Zresztą, nie pozwalają nam się dotykać. Nie lubią tego. Więc tylko rozmawiamy. Opowiedziała mi o tobie. Zrozumiałe, że chciałem cię poznać. Niewiele z jego słów miało dla mnie sens. - Można się wściec, zanim cię wysłuchają. Później od czasu do czasu pozwalają ci oglądać filmy pamięciowe. Z takich filmów dowiedziałem się o bejsbolu i Elvisie. Widziałeś go kiedyś? - Tylko na filmach. - Ja też. Elvis jest moim idolem. On to umie śpiewać! - Już nie żyje - mruknąłem nietaktownie. Wybałuszył na mnie oczy, a jego usta ułożyły się w podkówkę. - Cholera! Naprawdę?! - Tak. Przykro mi. - Kurczę! - krzyknął, uderzając małą piąstką w beton. Przez moment bawił się bezmyślnie patyczkiem po lodzie, wreszcie powiedział: - No cóż, w każdym razie wróciłem, aby ci powiedzieć, że tam jest wstrętnie. Naprawdę wstrętnie! Nie ma zabawy. Nie ma nic do roboty. Dwukrotnie widziałem wszystkie filmy pamięciowe. - Zerknął na mnie znacząco. - A poza tym, nie uważam tego pomysłu za dobry. - Jakiego? - Jesteś moim jedynym wyjściem, rozumiesz? Więc po prostu o mnie zapomnij - oświadczył, machając ręką i krzywiąc się. - Dlaczego właściwie dotykacie kobiety w taki sposób? - Wstał. - Muszę iść. Budzisz się. Zaczął biec. Oddalał się. Pobiegłem za nim. - Odpuść sobie - zawołał. - Nie zdołasz mnie złapać. - Stale znajdował się trzy metry przede mną. Przyspieszyłem, dogoniłem go i chwyciłem za kostkę. Ścisnąłem ją. Przyszło mi do głowy, że jeśli zdołam go uszczypnąć, będę miał pewność, że jest prawdziwy. Że nie jest snem. Łypnął na moją rękę zaciśniętą na swojej nodze, po czym twardo spojrzał mi w oczy. - Tak właśnie postępują - powiedział. - Niech cię diabli! - zakląłem. - Kim jesteś? - Będę twoim synem. - Wzruszył ramionami. Usiadłem na trawie. - Nie warto, tato - kontynuował z nieznacznym uśmieszkiern. - Nie... nie chcę być kimś. Nie tam. Zamknąłem oczy. Nie mogłem znieść jego spojrzenia. Kiedy otworzyłem oczy, zniknął. Obudziłem się w skotłowanej pościeli. Jeden zwrot z tego snu godzinami rozbrzmiewał mi w głowie. Wręcz nawiedzał mnie, ponieważ za każdym razem, gdy go sobie przypominałem, znaczył coś innego. - Dlaczego dotykacie kobiety w taki sposób? - Dlaczego dotykacie kobiety w taki sposób? - Dlaczego dotykacie kobiety w taki sposób? - Dlaczego dotykacie kobiety w taki sposób? ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Prawdopodobnie powinienem był odwołać następne spotkanie z Laurą. Przypadło w dzień po moim ostatecznym zerwaniu z Nancy i zupełnie nie czułem się na siłach, by prowadzić terapię. Nancy wyprowadziła się już wprawdzie miesiąc wcześniej, ale nadal się widywaliśmy, ot tak jakoś, z przyzwyczajenia. Tego wieczoru zasiedzieliśmy się do późna. Nancy ogromnie chciała „wszystko wyjaśnić”. Rozmawialiśmy, potem się pokłóciliśmy. Rzuciła czymś we mnie. Zegarem albo książką, nie jestem pewny. Było ciemno. Wstyd przyznać, jak bardzo się ucieszyłem, widząc, że opuścił ją typowy dla niej chłód. Dotarliśmy do punktu kulminacyjnego długiej, nudnej serii zarzutów: „Zawsze tak postępujesz!”, „Nigdy tego nie robisz!”, „Gdybyś naprawdę mnie kochał, zaakceptowałbyś...”, „Jestem chora i zmęczona wszystkimi twoimi...”, „Czy nie możemy odbyć rozsądnej dyskusji bez poruszania przez ciebie...”. Nasze spory od jakiegoś czasu zmieniły się w karuzelę powtarzających się oskarżeń. Niczym bączek kręcący się w dziurze: masa energii, żadnych efektów. Brak ujścia. Jak już wspomniałem, Nancy jest nadzwyczaj praktyczną kobietą. Naprawdę świetna cecha, gdy kupujesz meble albo obliczasz Podatek dochodowy, niestety w pozostałych sytuacjach - cholernie irytująca przywara. Trudno żyć z kimś, kto jest zawsze tak dokładny, czyja każda opinia jest nienagannie racjonalna, a sąd - rozstrzygający. Nancy nigdy nie interesowała opinia innych ludzi. Nie tolerowała odmiennych punktów widzenia. Przypuszczam, że zwykle na partnera wybieramy sobie kogoś, kto wynagradza nam nasze mankamenty. Przegrani żenią się z ludźmi sukcesu. Przeciwieństwa się przyciągają. To banał, lecz jeden z tych prawdziwych. Skoro zatem wybrałem Nancy, można sobie wyobrazić, jakim jestem człowiekiem. Bywam zbyt emocjonalny . Wysoce sobie cenię własną intuicję. Z wielkim zapałem wymyślam dziwaczne teorie, takie jak: „Sny jako pamięć operacyjna”. Ludzie często patrzą na mnie spode łba, dziwiąc się: „Kim jest ten facet i o czym, do diabła, mówi?” Nancy nigdy nie pogodziła się z moimi przeskokami myślowymi i wiecznymi przeczuciami. „Jakie to szczęście, że nie jesteś hazardzistą - mawiała, śmiejąc się pod nosem. - Naprawdę wierzysz, że słabsi w końcu wygrywają!” *** Kiedy zacząłem z Laurą rozmawiać o seksie i grzechu, powinienem był wiedzieć, że stąpamy po kruchym lodzie. Pomijając wszelkie inne pobudki, przede wszystkim chciała mnie uwieść. Ze smutkiem przypomniałem sobie, że osoby wykorzystywane w dzieciństwie często usiłują nawiązać bliskie związki ze swoim terapeutą. W pełni zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa - sporo czytałem o kwestii przenoszenia uczuć. Nie wierzyłem jednak, że doznam go na własnej skórze. Wiecie, jak to jest. Człowiek nie traktuje poważnie grzechu, do którego popełnienia nigdy wcześniej nikt go nie kusił. - Więc nie ma tam grzechów? - spytałem. - Grzech zakłada wyższe prawo. Obiektywną moralność Holokowie są na nią zbyt praktyczni. - Nie mają wyrzutów sumienia, że porywają ludzi? Jeszcze raz zbagatelizowała moją naiwność. - Nie. A niby dlaczego? Potrzebują ludzi. Nie tak bardzo znów się od was różnią. Tyle że nigdy nie przychodzi im do głowy, że trzeba motywować własne czyny. Może i brakuje im arbitralnej moralności, lecz przynajmniej nie są hipokrytami. „Bóg jest z nami! podbij świat! Państwo ponad wszystko! Wszystko dla Ojczyzny!” Muszę kontynuować? - Niektórzy twierdzą, że poczucie winy jest jedyną prawdziwą oznaką cywilizacji. Wydęła pogardliwie wargi. - Brzmi jak stwierdzenie, że niepowodzenie jest jedyną prawdziwą oznaką sukcesu. - Jak możesz godzić się z tym, jak cię potraktowali? - A jak molestowane dzieci traktują swoich rodziców? - Posłała mi twarde spojrzenie. - Czy nie są zwykle dość lojalne wobec nich? - To prawda - przyznałem. - Staram się nie odbierać całej sprawy osobiście - kontynuowała, przerzuciwszy włosy przez ramię. - Nie miała nic wspólnego ze mną. Przeszłam przez nią i już. Holokowie są inni niż wy. Ranią cię wtedy, gdy muszą, nie zaś dlatego, że chcą. Ich postępowanie wydaje mi się łatwiejsze do ścierpienia niż prostacka hipokryzja twojego gatunku. Widzisz, jeśli pragniesz ich zrozumieć, musisz zaakceptować ich takich, jakimi są. Nie możesz ich uważać za swój najgorszy koszmar, który się spełnił. Są znacznie mniej okrutni niż wasi miłosierni chrześcijanie, lojalni naziści czy bezinteresowni marksiści. Są... jak dzieci. Znosiłem tego typu stwierdzenia od miesięcy. Przybierałem dobrotliwą, pełną zrozumienia minę. Walczyłem, by zachować ją teraz, gdy wciąż czułem się wyczerpany kłótnią z ubiegłej nocy. Przez długi moment patrzyłem na starą plamę od kawy na beżowym dywanie tuż przy moich stopach. Nagle miałem jej po dziurki w nosie. Dlaczego sprzątaczka jej nie usunęła? Za co jej w końcu płacimy? Czy oczekujemy zbyt wiele, gdy prosimy, by ktoś wykonywał właściwie swoją pracę? Zadrżałem. - Sądzę, że jesteś po prostu wściekła - warknąłem. - Przepełnia cię gniew i przez większą część życia nie miałaś na kogo zrzucić winy. Przetrwałaś dzięki temu, że nauczyłaś się nie oczekiwać niczego od swoich porywaczy. Metoda była skuteczna, lecz nie wyparła twoich potrzeb. A kiedy ktoś ignoruje, obraża twoje potrzeby lub odmawia im prawa do istnienia, w człowieku rodzi się wściekłość. Nie możesz siedzieć przede mną nieruchomo i twierdzić, że nie żywisz żadnych emocji wobec sprawców tego, co przeżyłaś. Że bardzo dziękujesz, ale całkiem dobrze sobie ze wszystkim poradziłaś. To wierutna bzdura, z czego na pewno świetnie sobie zdajesz sprawę! Teraz znalazłaś sobie wygodny obiekt - moją rasę - i radośnie zrzucasz na nas cały swój gniew. Rozumiem cię. Jesteś bardzo bystrą osóbką, więc wiesz, że jedynie odgrywasz przede mną jakąś osobliwą psychodramę. Staw czoło rzeczywistości, Lauro! Jesteś porzuconym dzieckiem. Dzieckiem, które przez całe życie płacze w ciemnościach. I nikt nie przyjdzie cię pocieszyć. Nikogo nie obchodzisz. Nikt nie zamierza cię uratować. - Jesteś tego pewny? - mruknęła spokojnie. - Siedzisz tu drętwo i opowiadasz, że nie czujesz niczego poza zrozumieniem dla istot, które z twojego życia uczyniły piekło. Niech mnie diabli, jeśli to nie są bzdury! Nie zadzierałabyś nosa i nie gardziłabyś naszym „gatunkiem”, jak go kołtuńsko nazywasz, gdyby nie przepełniała cię wściekłość. A może nie wiesz, że pryncypialna szlachetność jest jedną z ulubionych masek gniewu? Więc proszę, zachowaj dla siebie te pierdoły o naszej niższości wobec rasy, która zgodnie z tym co mówisz jest faszystowska, socjopatyczna, kanibalistyczna i nie wiem jaka jeszcze! Niezły żart. Skoro nie poczucie winy, to może właśnie humor jest jedynym symbolem rozwoju cywilizacyjnego. Ja osobiście wolę pełen pokój hipokrytów niż spodek wypełniony twoimi małymi zielonymi trutniami! Od wielu dni powstrzymywałem się przed takim wybuchem, teraz zaś ani przez chwilę go nie żałowałem. Nie był zresztą całkowicie spontaniczny. Próbowałem rozbić pancerz ochronny Laury. Jeśli jednak mam być szczery, zawsze istnieje pokusa odkrycia nieświadomych lub stłumionych uczuć pacjentki i wyrażenia tego, co niewysłowione. Nazywam to „kradzieżą katharsis pacjentów”. Podobne zjawisko ma miejsce w małżeństwach, w których jeden z partnerów zaczyna nagle krzyczeć na tolerancyjnego, wybaczającego małżonka. - Masz erekcję - zauważyła, patrząc na moje krocze i uśmiechając się. - No i co z tego, kurwa?! - Jedno z nas faktycznie jest wściekłe. Tyle że nie ja. - Nie wierzę ci - powiedziałem zimno. Dziwne, że to spostrzeżenie (nie zaś moja furiacka tyrada) doprowadziły ją do łez. Nie sięgnęła po chusteczkę. Łzy spływały jej po twarzy i kapały na bluzkę, ale do końca spotkania nie spojrzała już na mnie, a potem wyszła. - Musisz mi uwierzyć - oświadczyła w progu. - Po prostu musisz. Przekomarzaliśmy się miesiącami. Rozmawialiśmy o prawach fizyki, o przeróżnych zagadkach i tajemnicach, cztery sesje w całości poświęciliśmy UFO. Próbowałem wszelkich sposobów, by podważyć jej urojenia. Namawiałem ją, dogadywałem jej, dyskutowałem z nią, wczuwałem się, krzyczałem, wątpiłem, akceptowałem, wyśmiewałem, szydziłem, przesłuchiwałem. Nie udało mi się stworzyć w jej teorii nawet najdrobniejszej szczeliny. Laura nie pozwalała korygować czy reinteipretować faktów z jej życia. To była j ej historia, nie moja. Najbardziej poruszająca historia, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Czasem słyszę głos Laury powtarzającej fragmenty opowieści. Zwykle jestem wtedy sam. Uświadomiłem sobie, że jej historia opowiada przede wszystkim o ogromnej samotności. Wątpię, czy ktokolwiek z nas doświadczył uczucia podobnego do jej odosobnienia. Drżę na samo wspomnienie. - W 1947 roku porwali mojego ojca. Podobno był pijany, kręcił się po ciemnej alejce Detroit. Uśpili go, przenieśli na pokład, pobrali próbki spermy. Pozbawili wspomnień, po czym Porzucili w miejscu, w którym go znaleźli. Suki był wtedy młody. Wstrzyknął sobie spermę mojego ziemskiego taty i natychmiast wiedział, że jest zapłodniony. Niósł mnie w sobie przez całą drogę powrotną. Kiedy wylądowali, był stary. Urodziłam się sina, tak mi w każdym razie powiedzieli. Nie mają tam takiego koloru. Uśmiechnęła się. - Wiem, o co zamierzasz zapytać. Jak to możliwe, że Suki w tym samym czasie postarzał się o wiele lat, ja zaś o dziewięć miesięcy? - Coś w tym rodzaju - potwierdziłem. Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Może Holokowie starzeją się szybciej niż ja. Może doświadczają czasu w zupełnie odmienny sposób. Może ludzie reagują inaczej na podróże kosmiczne albo „łono” Sukiego utrzymywało mnie w jakimś stanie zawieszonego półżycia. Nie potrafię ci wyjaśnić tej tajemnicy. - Zaczęła głaskać zakurzone liście zaniedbanej rośliny stojącej obok fotela. - Poważnie chorowałam przez pierwsze lata mojego życia. Nie mogłam się przystosować do ich atmosfery. Izolowano mnie na długie okresy. Karmili mnie przez rurki. Wiele czasu zajęło im ustalenie odpowiedniej diety. Podobno ani razu nie otworzyłam oczu, póki nie ukończyłam roczku. Gdy to wreszcie zrobiłam, całymi dniami płakałam. Moją ulubioną zabawką był kolnok w kształcie donata. Żułam go i mówiłam do niego. Później stałam się ponoć bardzo spokojna. Dużo spałam. Oczywiście, nic z tego nie pamiętam. Swoje przeżycia Laura opowiadała ze znacznie większym uczuciem. - Moim pierwszym wspomnieniem jest twarz Sukiego. Spróbuję ci ją opisać. Była pociągła tak jak moja. Bardzo wąska. Oczy miał zielone, skórę gumowatą i białą. Żadnych zmarszczek. Mały zagięty nos tuż ponad ciemnym otworem w rodzaju naszych ust; bardzo wąskie wargi, żadnych zębów, dość długi biały jeżyk. Kiedy mówił, ledwie poruszał ustami. Uważałam, że jego twarz jest piękna. Mogłam na nią patrzeć godzinami. Nie chciał, by go dotykać, ale pozwalał mi patrzeć sobie w oczy, ile tylko chciałam. Dłońmi wskazała na swoje oczy. - Tu właśnie są najbardziej wymowni. Ich źrenice rozszerzają się szybko w zależności od nastrojów. Moje źrenice mają stały kształt. Zauważyłeś? - Skinąłem głową. - Ludzie jedynie w podstawowym stopniu opanowali „mowę” twarzy, chociaż prawdą jest, że niektórzy najlepsi sprzedawcy potrafią odczytywać emocje z oczu klientów i wzrokiem przekazywać im własne odczucia. Ich wiedza jest praktyczna, choć nie do końca uświadomiona. Pomyślałem o moim bracie Hoganie, sprzedawcy samochodów. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że jego sukces wynika z takiej hiperpercepcji. Zawsze, sądziłem, że chodzi o jego dar wywoływania współczucia w innych. - Porozumiewanie się wzrokiem? - spytałem sceptycznie. - Stanowi niezbędną część języka Holoków - potwierdziła - Nie rozmawiaj ą zbyt wiele... może wyszli z wprawy. Ponad słowo mówione preferują telepatię. Och, Boże. Telepatia! Czytanie w umysłach innych. Świetnie! Po prostu świetnie. - A ty? Nauczyłaś się telepatii? - Nie. Nie potrafię wysyłać. Umiem jedynie odbierać. Na tym polega istotna różnica między mną i istotami ludzkimi. Wy możecie albo wysyłać, albo odbierać. - Twierdzisz, że potrafimy komunikować się ze sobą telepatycznie? - Nie ze sobą. Z nimi. Właściwie robicie to przez cały czas. - Uśmiechnęła się do mnie. - Przez cały czas? - powtórzyłem. - Tak. Zastanawiałem się przez chwilę. - Czy robię to teraz? - Nie, oczywiście, że nie. Teraz rozmawiasz ze mną. Czasami miałem ochotę ją spoliczkować. - Więc skąd wiemy, że akurat to robimy? - Nie wiecie. Nie macie o tym pojęcia. A jednak stale to robicie. - W porządku, poddaję się. - Kiedy śnicie. Westchnąłem. Kolejne z jej niepodważalnych twierdzeń: jedyni świadkowie śpią! Ileż to już razy wprowadzała mnie w takie ślepe uliczki? - No cóż, nigdy nie widziałem w swoim śnie białoskórego Obcego. Zakładam się, że podobnie jak miliony innych ludzi. - Okej - powiedziała. - Omówmy tę sprawę punkt po punkcie. Miałeś kiedykolwiek sen, który był tak prawdziwy, tak wiarygodny... że czułeś się jak na jawie? - Często - odparłem. - Szczególnie ostatnio. - No widzisz. Na tym to wszystko polega. Telepatia nie ma związku ze słowami. Przeważnie składają się na nią obrazy. Tak właśnie porozumiewają się Holokowie. W ten sposób są połączeni z twoim światem. Ich drzwiami są sny. - Wyprostowała się w fotelu, chętna wyjaśnić mi szczegóły. - Pomyśl o swego rodzaju paraliżu osoby śpiącej w fazie REM. Zupełny bezruch, prawda? Wtedy mamy do czynienia z zaginaniem przestrzeni. Moglibyście również to robić, lecz nie posiadacie jeszcze odpowiedniej wiedzy. Miną lata, zanim dokonacie zasadniczej rewolucji w waszej koncepcji rzeczywistości. Widzisz, niesamowitość snów, ich osobliwa logika, niezwykła geografia, przeskoki czasowe, związki skojarzeniowe, które mają sens jedynie w snach... tego typu kwestie biorą się od nich... Tak właśnie myślą Holokowie. Nawet bezmyślna brutalność... to również oni. - Jednak wizje senne, choć zniekształcone, wiążą się z naszym światem, nie ich. - Dzieje się tak dlatego, że Holokowie przemawiają poprzez waszą wyobraźnię, mówią waszym językiem. Nazwij to przekładem. Nie są w stanie narzucić wam własnej wizji. Mogą jedynie infiltrować ludzką wyobraźnię i manipulować waszą symboliką. Powiedziałabym, że nie tworzą, lecz nakierowują. - Mówisz, że wszystkie nasze sny to filmy oparte na ich scenariuszach? - Nie. Tylko niektóre. Holokowie stroją się w wasze wizerunki, lecz akcję współtworzą razem z wami. I... co ważne... akcja nie jest wcześniej przygotowana. Pełna improwizacja. - Co próbują nam powiedzieć? - Nic. Nie mają wam nic do powiedzenia. I vice versa. Po prostu się bawią. - Bawią się? - Podpuszczała mnie, czy też byłem zbyt głupi, aby zrozumieć podtekst? - Jasne. Treść większości snów jest błaha, prawda? Pamiętaj, że Holokowie to rasa zaabsorbowana porządkiem, skutecznością, dokładnością. Pomyśl, jak by się zachowywali na wakacjach... Gdyby mieli wakacje. Czy nie chcieliby się trochę rozerwać? - Nasze sny są dla nich wakacjami? Uniosła brwi i posłała mi szelmowski uśmieszek. - Otóż to. Przyszło mi coś do głowy. - Holokowie są w naszych snach, a czy my jesteśmy w ich? - Nie. - Dlaczego? - Oni nie śnią. Dlatego właśnie potrzebują was. - Potrzebują!? - Tak. Pomyślałem: - „Nie śnią”. Przypomniałem sobie słowa chłopca: - „Zjawy nie potrafią śnić”. Zastanawialiście się kiedyś, czy szaleństwo jest chorobą, którą można opanować poprzez uświadomienie jej istnienia choremu umysłowo? Wielokrotnie po moich sesjach z Laurą wychodziłem z kliniki dziwnie otępiały. Stałem przez minutę nieruchomo i rozglądałem się wokół siebie. Im lepiej poznawałem jej rzeczywistość, tym bardziej osobliwa wydawała mi się nasza. Rzeczy, które przyjmujemy za naturalne, nagle stawały się dla mnie obce. Jak gdybym przeskoczył pięćdziesiąt lat w przyszłość i z tej perspektywy dostrzegał absurd naszej przeszłości. Światła uliczne są czerwone, żółte albo zielone. Płacimy za parkowanie własnych aut. Codziennie w telewizji główne wydanie informacji zajmuje jedynie dwadzieścia minut. Zdrowe kobiety uważa się za zbyt pucołowate i odpychające. Największym szacunkiem ze wszystkich stworzeń na naszej planecie otaczamy mężczyzn, którzy bawią się różnego typu piłkami. Piłkami!!! Zastanówcie się nad tym. Nasze niebo jest błękitne! Zwykle błękitne, przyszło wam kiedykolwiek do głowy, że żadna inna planeta w naszym układzie słonecznym nie ma niebieskiego nieba? Efekt błękitu tworzy nasza wyjątkowa atmosfera. I tak dalej. W ten właśnie sposób zacząłem pojmować różne drobiazgi. Przypadkowe efekty. Przypadkowa zgodność sił. Ziemia przestała być dla mnie Światem i stała się tylko jedną z wielu potencjalnie istniejących planet. Rzeczywistość zaczęła mi się wydawać równie dziwna jak dział z akcesoriami dla zwierząt domowych w supermarkecie Kmart. Ciągle mam przed oczyma pewnego gryzonia. Tkwi zamknięty w zarzuconej trocinami klatce, drży ze strachu, a wokół niego niezrozumiała menażeria gatunków: zielone kameleony, szaleńczo skrzeczące papugi, śnieżnobiałe kakadu. Obok bulgoczące akwaria pełne miotających się tęczowych gupików, filigranowych ryb tropikalnych. Maleńki gryzoń popada niemal w szaleństwo. Otoczony niewidzialnym polem siłowym, narażony na wzrok gigantów, na atak ogromnego pazura, który w każdej chwili może spaść na niego ni stąd, ni zowąd niczym ręka wszechmocnego Boga. Cóż za nieznośna kombinacja klaustrofobii, paranoi i bezsilności. Każdy by oszalał! Być może tak właśnie czuła się Laura: otaczał j ą chaos naszego świata, w którym getta graniczą z rezydencjami, meliny ćpunów z kościołami baptystów, Azjaci konkurują z Białymi, Arabowie nienawidzą Żydów, a Latynosi walczą o narkotykowe rewiry z Murzynami... Cholerni osobliwa jest ta nasza planeta. A może (tylko przypuśćmy) przykład z gryzoniem bardziej pasuje do mnie. Może mój „wygodny” światopogląd roztrzaskał się poprzez hipotetyczny kontakt z obcą kulturą, która nie cierpi na chroniczne nienasycenie i znajduje sens wyłącznie w kręgu własnej rasy. Czasami, gdy słuchałem Laury, odnosiłem wrażenie, że jej opowieść dokonuje w moim ego potężnego wyłomu którego nigdy już nie zdołam „zalepić”. Powstawała we szczelina wątpliwości i rozważałem powtórnie moje dotąd najbardziej fundamentalne przekonania. Przełamałem się? A może Laura mnie w końcu przekonała? W tamtym czasie ani razi nie przyszło mi do głowy oczywiste pytanie: „Czyżbym się zakochał?” ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Nieco ironiczny jest fakt, że jednym z moich ostatnich więzów z normalnym światem (zanim zacząłem na poważnie pogrążać się w nieznanym), okazał się kostium na bal przebierańców z okazji Halloween. Bal był corocznym przyjęciem dla kolegów ze studiów i moich współpracowników, którzy teraz lub kiedyś pracowali w Domu (tak nazywaliśmy szpital dla przestępców uznanych za niepoczytalnych). Czasami na spotkania przychodzili małżonkowie lub kochankowie gości, zazwyczaj jednak pojawiali się tu stale ci sami ludzie, tyle że co roku w innych kostiumach. Zabawnie było zgadywać, kto jest kim. W tym roku były wśród nas anioły. Sierżant od musztry z marines. Sztukmistrz. Ninja. „Kosmiczna dziwa” - dziewczyna w stroju z folii i srebra. Jeden mężczyzna przyszedł jako „on sam”, czyli bez przebrania. Jego pomysł okrzyknięto najobrzydliwiej egotycznym lub najbardziej prowokacyjnie postmodernistycznym. Ja przebrałem się za starotestamentowego proroka. Rozglądałem się i wszędzie wokół siebie dostrzegałem osobliwą kombinację tęsknoty za dzieciństwem i pragnienia oryginalności. Owa dwoistość wydawała się całkiem stosowna na tę jedyną w roku noc. Nie rozpoznałem zaledwie kilku twarzy. Jedna z nich należała do bladej, drobnej kobietki ubranej w kostium sado - maso: bardzo obcisła krótka skórzana sukienka i czarne rękawiczki z ćwiekami na kłykciach. Kiedy ściskaliśmy sobie dłonie, uśmiechnęła się. Spodobała mi się. Poczułem, że ja jej również. Przez całą noc z przyjemnością słuchałem jej rozkosznego wysokiego głosu, który docierał do mnie ponad mamrotaniem uczestników przyjęcia, dzikimi śmiechami, brzęczeniem szkła i innymi odgłosami typowego dla Detroit przyjęcia. Z urywków rozmów dowiedziałem się, że strój dziewczyny uznano za najbardziej skandaliczny ze wszystkich. - No, no, kto by się tego spodziewał po Adrian - ktoś zaczął. - Niby najspokojniejsza osoba z personelu, a tu proszę! - Przecież nie wygląda źle. Zresztą pod tym strojem kryje się naturalna i słodka istota. - Naprawdę jest taka? - spytałem. - Przez chwilę sądziłem, że jest w moim typie. - Ach! Zemsta pana psychologa - dokuczał mi stary kolega po fachu. - Jest dla ciebie zbyt nieśmiała, John. Cud, jeśli wydusisz z niej choć dwa słowa. - Jest lekarką? - spytałem. - Pielęgniarką. - Naprawdę? Z kim przyszła? Mój przyjaciel uśmiechnął się. - Przyszła sama. Tak jak ty. Podczas balu kilka razy wymieniliśmy spojrzenia, które wzmogły moje zainteresowanie nią i jej tajemniczością. Stale miała w jęku karmelkowe jabłko. Zastanawiałem się, czy stanowi część kostiumu. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak Adrian zmienia baseny i prześcieradła, jak odwraca pacjentów albo pcha wózki z praniem. Wydawała mi się na to zbyt inteligentna. Przez chwilę przyglądałem się pokazowi, za który sztukmistrz otrzymał owację na stojąco, gdy nagle usłyszałem nerwowe szepty dochodzące z kuchni. Tłusty mężczyzna przebrany za klauna przycisnął Adrian do lodówki i otoczył dziewczynę ramionami. - No chodź - powiedział. - Roy, jesteś pijany - odparła spokojnie. - Chodź, tylko jeden mały numerek dla klauna. Jej oczy napotkały moje ponad ramieniem natręta. Natychmiast zrozumiałem jej prośbę. Oparłem się o lodówkę, uśmiechnąłem do mężczyzny i poprosiłem: - Lodu. Patrzył na mnie przez długą chwilę. Makijaż spływał mu z twarzy, a pot perlił się na czerwonym nosie. - Później - warknął i odwrócił się z powrotem do Adrian. - Chce mi się pić - nalegałem. Gwałtownie obrócił głowę. Wystraszyłem się, że wykona nią pełny obrót. Potem zmierzył mnie od stóp do głowy. - Więc się napij - mruknął. Wyciągnąłem do niego rękę. - John Donelly. Masz ładny strój. - Odpieprz się, Mojżesz - odparł. - Słuchaj, przyjacielu - powiedziałem - może przyniosę ci kawę? Jaką lubisz? Na chwilę zapomniał o Adrian, która odsunęła się od lodówki. Ruszył powoli w moją stronę, przypatrując mi się spod pomalowanych brwi: szalony Bozo wyrzucający z ust obłok alkoholowego oddechu. - Nie jestem twoim przyjacielem. - Słuchaj, jestem John. Ty jesteś Roy. To początek znajomości. Uśmiechnął się i zamachnął na mnie. Zrobiłem unik, lecz i tak trafił mnie ponad uchem. Upadłem i zobaczyłem wszystkie gwiazdy. - Pojąłeś wiadomość, przyjacielu? - spytał, stojąc nade mną. Miałem przed sobą jego buty z pomponami. - Chryste, to boli - stęknąłem. Zachichotał i odwrócił się. Między jego nogami w pasiastych workowatych spodniach dostrzegłem Adrian. Obserwowałem, jak jej stopa wznosi się i z całej siły wali go w genitalia. Mężczyzna osunął się na kolana, trzymając się kurczowo za krocze. Po chwili głośno zawył i upadł na twarz. - Nienawidzę klaunów - oświadczyła słodko Adrian, przestępując nad nim. Zjawił się gospodarz i zaczął wszystkich przepraszać. Usiadłem - Słyszałem kapanie wody. Później Adrian wcisnęła mi do ręki wilgotny ręcznik z kostkami lodu. Skrzywiłem się i zajrzałem w jej dekolt. Jakże blade były jej małe piersi! - Przepraszam, że cię w to wplątałam - powiedziała. - Roy to dupek. - Sam doszedłem do tego wniosku. Kiedy podniosła ręcznik, był czerwony. No, no, no - mruknęła, lustrując moją czaszkę. Nacisnęła palcami skórę wokół przecięcia. Łzy zakręciły mi się w oczach. - Chryste! - wrzasnąłem. Cofnęła się przestraszona. - Przepraszam. Ten drań przeciął ci głowę. - Źle to wygląda? - spytałem przez zaciśnięte zęby. Ponownie obejrzała ranę i mlasnęła. - Kochanie, obawiam się, że rana wymaga szycia. Tak to jest, gdy się zgrywa bohatera. Adrian pomogła mi wstać. Nie przeszkadzało mi, że powiedziała do mnie „kochanie”. Gdy mnie prowadziła, zauważyłem, jak pewnie trzyma mnie za ramię. - Dokąd jedziemy? - spytałem. - Do szpitala. Masz. Przyłóż to. - Wręczyła mi paczkę z lodem i owinęła w świeży ręcznik. - Nie trzeba. Jakoś przeżyję. - Twój samochód ma automatyczną czy ręczną skrzynię biegów? Popatrzyłem na nią głupkowato. - Ręczną. Dlaczego? - Jeżeli nie jesteś rajdowcem, trudno ci będzie trzymać paczkę z lodem i zmieniać biegi. - Ach, o to chodzi. Słuchaj, po prostu zamów mi taksówkę. - Nonsens. Ja cię wpakowałam w ten ambaras i ja cię z niego wyciągnę. Daj mi kluczyki. Wspaniale wtargnęliśmy na pogotowie: Mojżesz i Dama w skórze. Usiedliśmy i gawędziliśmy przez pół godziny. Z jakiegoś powodu rozmawialiśmy sporo na temat kontroli urodzin. „Zastanawiający sposób flirtowania” - pomyślałem. Co tam, do cholery, w końcu Adrian była pielęgniarką. Potem zrobili mi rentgena i poprowadzili do oddzielonej zasłonką części sali, gdzie ogolili mi głowę i zeszyli przecięcie. Po drodze do domu przeżyłem potężny atak bólu głowy. Dziewczyna przyjęła moje zaproszenie i weszła ze mną do mieszkania. Nalała mi whisky, podała aspirynę i obserwowała, jak zasypiam w fotelu. Pamiętam, że się obudziłem. A może tylko mi się to śniło. Ekran telewizora śnieżył na niebieskim tle. Jego uspokajające światło zalewało pokój. Wydało mi się, że słyszę niski syczący dźwięk. Czy ktoś przykręcił głos, czy też brzęczy klimatyzacja? Adrian leżała w rogu pokoju na tapczanie. Zdjęła górę sukienki i w jakiś dziwny sposób dotykała swego ciała. Nie widziałem dokładnie, ponieważ nie mogłem całkowicie odwrócić głowy. Skupiłem się. Mógłbym przysiąc, że w błękitnej poświacie dostrzegam, jak dziewczyna skubie własne piersi długimi szponiastymi paznokciami. Pamiętam, że w pewnej chwili zaczęła ciągnąć - niczym gumę do żucia - sutki, które sięgały coraz wyżej, aż w końcu zawisły dwa metry nad jej klatką piersiową. Wyglądały jak zamknięte parasolki. Wtedy uświadomiłem sobie, że śnię i zamknąłem oczy. Rano obudził mnie zapach kawy. Adrian siedziała przy kuchennym stole, jedząc czekoladowego loda dove. - Wstałeś - rzuciła w moim kierunku. Głowa bolała mnie, jakby ktoś wszył mi pod skórę piłkę do tenisa, tuż nad uchem. Po pierwszym łyku kawy zauważyłem zegar na kuchennym kontuarze i wymamrotałem: - Cholera! Jestem spóźniony! Muszę zadzwonić do kliniki. - Sporo przeklinasz. Powstrzymałem się przed zgryźliwym: „I co z tego?” Zapanowałem nad sobą i spytałem: - Przeszkadza ci to? - Po prostu nie uważam przekleństw za konieczne. Zastanawiam się, po co inni ich używają. Te grymasy nie pasowały do światowej kobiety, którą poznałem ubiegłej nocy. Zapamiętałem sobie jednak na przyszłość, aby Podczas rozmowy z nią uważać na słownictwo. - Nie jest trochę za wcześnie na lody? - spytałem. - Przeszkadza ci to? - zakpiła. Nie powinienem był jej zadawać tak typowego dla terapeutów pytania. Wyraźnie ją rozgniewało, choć nie starałem się być złośliwy. Dziękuję, że się mną zaopiekowałaś - wybełkotałem. Przyznam się jednak, że w owej chwili wcale nie czułem do niej szczególnej wdzięczności. - I nawzajem - oświadczyła. Zlizała czekoladę z ust i odwróciła wzrok. - Nie wyglądałaś na kogoś, kto potrzebuje wsparcia. Nieźle załatwiłaś tego klauna. - Och, nauczyłam się tej metody od naszych sanitariuszy... Jak kontrolować oddział, stłumić incydent, zanim się zacznie. - Po co ci w takim razie była moja pomoc?! - zaskoczył mnie własny gniew. Skąd się wziął? - Musiałam odwrócić uwagę napastnika. Zrozumiałem, że natychmiast po całym zajściu poczułem się straszliwie wykorzystany. - Cieszę się, że mogłem ci pomóc - mruknąłem oschłe. Posłała mi zimne spojrzenie. - Już cię za to przeprosiłam. Wstała, zjadła resztę loda i wrzuciła patyczek do kosza na śmieci. Idąc za nią do drzwi, próbowałem naprawić swój błąd. - Adrian, zostań na śniadanie. Otworzyła drzwi i popatrzyła na mnie. - Może kiedyś. - Musisz iść? - Dzisiaj pracuję. Chcę się przespać. - Odwiozę cię do twojego samochodu. - Klaun odstawił go ubiegłej nocy. Bardzo mnie przepraszał. Dostrzegłem moją najbliższą sąsiadkę, panią Jordan. Ubrana w szlafrok pochylała się, by podnieść gazetę. Wyobraziłem sobie, co musi sobie pomyśleć o tej scenie: mężczyzna z zabandażowaną głową odprowadza prostytutkę do jej czerwonej miaty. - No i? - spytałem. - Zadzwoń do mnie - odparła. Obserwowałem, jak odjeżdżała. Kiedy wróciłem, natknąłem się na panią Jordan, Przypatrywała mi się. - Co się panu stało, John? Podniosłem swoją gazetę. - Zaszalałem na przyjęciu - odburknąłem i wszedłem do mieszkania. ROZDZIAŁ JEDENASTY Kilka tygodni później zadzwonił telefon. - Jezu, John! Gdzie zniknąłeś?! - Hogan? - Co się z tobą, do diabła, dzieje? Rzuciłeś Nancy. Zraniłeś się w głowę. Z nikim nie rozmawiasz! Chciał powiedzieć: „Nie powiadomiłeś mnie”. - Zamierzałem zadzwonić. Miałem problemy z telefonem. - Nie żartowałem. Kiedy podnosiłem słuchawkę, słyszałem dziwne pstryknięcia, lokalnym rozmowom towarzyszyły trzaski, a czasami połączenie nagle się urywało. Wymówka była wygodna, ale prawdziwa. - Problemy z telefonem?! - powtórzył niedowierzająco. - O czym ty, do cholery, gadasz? - To trochę skomplikowane. W każdym razie... Od dawna wiedziałeś, że Nancy i mnie się nie układa. Powiedziałem ci na pogrzebie, że nie kochaliśmy się od miesięcy. - Co? Czy ktoś musi umrzeć, żebyś zechciał ze mną porozmawiać? Zastanowiło mnie jego pytanie. - Kto ci powiedział o mojej głowie? - Nie twój interes! - odparł zrzędliwie. - No dobrze... Twoja sekretarka. Zostawiłem chyba z tuzin wiadomości. Wszystkie leżały na moim biurku: plik zielonych karteluszek, na każdej widniało imię mojego brata. Poczułem wyrzuty sumienia, uświadomiłem sobie bowiem, że w ostatnich miesiącach Hogan na pewno potrzebował mojego wsparcia. Do diabła, z całej rodziny tylko ja mu zostałem! Zrobiło mi się ciężko na duszy. Nie byłem w stanie tego znieść. - Widzisz, mnie również trudno było pogodzić się ze śmiercią mamy - kontynuował po chwili. - Nie mogłem się jednak tak po prostu poddać, zostawić dzieci na pastwę losu ani zamknąć interesu. Pomyśl, co powiedziałby na to nasz ojciec? Uspokój się, Hogan. Co do mnie... Po pierwsze, nie mam dzieci. Po drugie, moje problemy nie mają nic wspólnego z mamą. - Nie była to do końca prawda. - Po trzecie... - Co po trzecie? Że ojciec przecież nie żyje? - Co po trzecie?! A tak w ogóle, daruj sobie kazania. - Doskonale wiesz, o co mi chodzi. - Otóż nie. nie wiem! Dlatego właśnie do ciebie dzwonię! - Wszystko w porządku, Gun. Tylko to się liczy. Przez długą chwilę panowało milczenie. - John, dzwonię do ciebie w ważnej sprawie. Muszę przejrzeć szuflady mamy. - Co? - Jej rzeczy. Odkładałem to, ponieważ nie chciałem oglądać tych wszystkich fotografii i innych pamiątek. Wiem, że zawsze mieliśmy kłopot z ustaleniem terminu spotkania, ale tym razem naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Nawet nie wystawiłem jeszcze domu na sprzedaż. - Masz rację! - odparłem. - Lepiej zamknijmy tę sprawę. - Nie ma pośpiechu. - Nagle zmienił ton. - Muszę sobie uporządkować wiele spraw. On musi sobie coś przemyśleć? - Nie powinieneś się zajmować wszystkim sam, Hogan. - Nie mam nic przeciwko temu. - Słuchaj, może znajdę agenta nieruchomości, a ty weź na siebie meble i resztę. Hogan rzadko podnosił głos, więc zaszokował mnie, gdy wrzasnął: - Przestań, John! Poradzę sobie! Krzyczał z całych sił. - Hej, Hogan? Dobrze się czujesz? Zapanowała cisza. - Podołam - odparł w końcu smutno. - Chociaż mam obawy, że podczas finalizowania sprzedaży rozpłaczę się. Czuję się jak pieprzony głupiec. Ciągle ryczę, John. - Śmierć bliskiej osoby sprawia ból. - Tak samo mówi Angie. Czy to normalne? - Absolutnie tak. - Sądziłem, że może byłem, no wiesz... - Nie, wcale nie. - Nie zwierzyłem mu się, że ja również kiepsko sobie radzę ze śmiercią mamy. Próbowałem o niej nie myśleć. Wszelkie wspomnienia zapijałem martini. Wiedziałem, że postępuję głupio. W końcu kiedyś będę musiał stawić czoło tym uczuciom. Jednak nie byłem jeszcze gotów. Hogan zrobił parę głębokich wdechów. - Nie wiedziałem, że można tak bardzo cierpieć. Boli mnie całe ciało. - Będzie bolało przez jakiś czas - oświadczyłem mu z fałszywym przekonaniem. - Przestaniesz płakać. Niestety, żal wymaga czasu. Coś ci pomaga? Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Seks i... - Tak? - Miałem nadzieję, że nie będzie wchodził w szczegóły. - I... nie śmiej się. Gdy zamknę salon, siadam w którymś z nowych samochodów na wystawie. W mroku nikt mnie nie widzi. Siadam, słucham radia i wdycham zapachy. Aromat nowego samochodu bardzo mnie uspokaja. - Wygląda na to, że doskonale sobie radzisz, Gun. - No cóż, co mam zrobić? Mama często mi się śni. Co to znaczy? - Może tęsknisz za nią... - podsunąłem. - Tak, rzeczywiście. Tyle że ona ciągle powtarza to samo. - Co takiego? - Że chce więcej wnuków. Gdy odłożyłem słuchawkę, przypomniały mi się słowa Laury: „Sny są drzwiami”. Często się zastanawiałem, dlaczego tak lekko je traktujemy. Czy dlatego, że wydają nam się tak powszednie, zapominamy, jak bardzo są tajemnicze? A może w niepokojący sposób wskazują na istnienie rzeczywistości znajdującej się poza naszą kontrolą, są drzwiami do głębszego, bardziej przerażającego królestwa? W każdym razie z powodów zawodowych mam kilka teorii na temat osobliwego milczenia, które otacza sny. Z praktyki wiem, jak ważne jest tabu, to, co jest niewysłowione i nie do końca poznane. Z racji moich zainteresowań zaintrygowała mnie opowieść Laury na temat rytualnego podejścia Holoków do snów... - Druga rzecz, którą zapamiętałam... po twarzy Sukiego... były Sale Snów. Jest ich tylko kilka tysięcy. Są to gmachy o ścianach w kolorze zielonej fasolki i o strukturze rybiej łuski. Z daleka wydają się bardzo gładkie, nawet nieco błyszczą, ale kiedy ich dotykasz, okazują się szorstkie jak papier ścierny, niemal kłują. I są mokre, jak niemal wszystko w tym miejscu. Ich cały świat znajduje się pod wodą, tyle że woda jest jak galaretka. W Sali Snów panuje całkowita cisza. Nie ma tam nic do roboty poza spaniem i śnieniem. Śpisz na podłodze, na którejś ze ścian albo na suficie. Jest zimno. Nawet nie wiesz, że znajdujesz się w pomieszczeniu. W Sali Snów ani przez moment nie czujesz głodu, więc nie trzeba cię karmić. Zdaje się, że Holokowie nasycają powietrze środkami odżywczymi, jakąś bogatą pachnącą rybami mieszanką. Kiedy ją wdychasz, masz wrażenie, że połykasz chmury. Czujesz, że para wsącza ci się w płuca, tak jak u was, w zimny, wilgotny dzień. Zamachnęła się figlarnie na wiszącą obok niej chmurę dymu z mojego papierosa. - Widywałam Holoków codziennie, zwiniętych w kłębek, absolutnie nieruchomych, z szeroko otwartymi oczyma, otoczonych drgającą zieloną chmurą. Pamiętam odgłos bębnienia. Właściwie było to raczej mechaniczne brzęczenie niż bębnienie. Tak to się odbywa. Holokowie pozostają w Sali przez wiele dni. Gdy śniący, w którego sen wniknęli, zaczyna się budzić, wybierają sobie nowy sen. Uczestnictwo w ludzkich snach sprawia im tak wielką przyjemność, że muszą ją sobie dozować. Każdemu przyznaje się sześć dni w Sali Snów po dwunastu dniach przerwy. Sądzę, że w przeciwnym razie w ogóle by z niej nie wychodzili. „Śnienie”, jak je nazywają, jest dla nich jak narkotyk. Dla mnie było zakazane. To znaczy, mogłam śnić, lecz nie mogłam dzielić waszych snów. Nie nauczyli mnie techniki, którą uważają za coś świętego. I nie jest to bynajmniej zbyt mocne słowo. W Sali snów nigdy nie czułam się samotna. Zawsze wiedziałam, że mnie obserwują, że są gdzieś na zewnątrz i patrzą na mnie. Jedynym sposobem ucieczki przed nimi był sen. A kiedy wypełniłam swoją normę, ściana rozsuwała się i w środku pojawiała się czyjaś ręka, która sygnalizowała, żebym wyszła. Skrzyżowała nogi i ziewnęła. - Potrafią obserwować także wasze wspomnienia. Po prostu przełączają się na inny kanał, że tak powiem. Ładują się, gdy śpicie. - W Sali Snów? - Nie. Filmy pamięciowe są jak telewizja, to rozrywka. W każdym mieszkaniu na ścianie znajduje się ekran. Filmem kierujesz za pomocą głosu. Wybierasz datę, kraj, płeć. Holokowie najbardziej lubią oglądać je w trybie przyspieszonym, każde wspomnienie bowiem zawiera w sobie mnóstwo nużących błahostek. Na przykład posiłki. Holokowie potrafią obejrzeć czyjeś całe życie w jeden dzień. Większość ich dokumentów o waszym świecie jest filtrowana przez wasze wspomnienia. Nie mają zatem wiarygodnych danych. Przez długi czas myśleli na przykład, że wszystkie wasze kobiety są piersiaste. Zaskoczył ich fakt, że mężczyźni w fantazjach tak wyolbrzymiają kobiece kształty. Wbrew sobie uśmiechnąłem się. - Świat poza Salą Snów i mieszkaniami jest wielkim oceanem zielonej galarety. Holokowie żyją w przezroczystych - pewnie nazwałbyś je plastikowymi - kopułach i baniastych budowlach. Wszystkie budynki są przezroczyste. Świetnie widać przez każdą ścianę. Wiele kilometrów baniek. Podobną wizję ma się podczas nurkowania w wodzie. - Nie umiem pływać - wtrąciłem. - Naprawdę? - Wyglądała na zaskoczoną. - Tak. Istnieje o mnie rodzinna opowieść, według której w wieku pięciu lat wpadłem do basenu czy innego akwenu. Moja mama wyciągnęła mnie za włosy. Nie pamiętam tego zdarzenia, ale zapewne z jego powodu woda zawsze mnie przerażała. - Jeśli chcesz, nauczę cię pływać! - Wydawała się podniecona tym pomysłem. - Moglibyśmy pojechać do Y. Nie, dziękuję - odparłem, co ją rozczarowało. Sądzę, że po prostu chciała, bym wyobraził ją sobie w bikini. Udało jej się. - Dlaczego wszystkie budowle są przezroczyste? - spytałem. - Dla Holoków nie istnieje prywatność - odparła. - Tego słowa nie ma po prostu w ich słowniku. Jeden o drugim wie wszystko. Sądzą zapewne, że tam, gdzie nie ma żadnych sekretów, nie istnieją też żadne niebezpieczeństwa. Dziwna jest ta ich paranoja. Na planecie nie mają naturalnych wrogów. Ich egzystencja jest uregulowana, odosobniona, najbezpieczniejsza z możliwych. A jednak bardzo się boją. Nie mają przed sobą tajemnic. W waszym świecie najbardziej intryguje ich oddalenie istot od siebie. Indywidualność. - Jak ktoś, kto uprawia jogging w słuchawkach - podsunąłem porównanie - pozostając we własnym świecie. Patrząc w dal, zamyśliła się na długą chwilę. - Intryguje ich też wasza muzyka. Nie potrafią jej skopiować. Nie umieją śpiewać ani tańczyć, lecz ogromnie ciekawi ich konstrukcja muzyki i jej dynamika. Zwłaszcza interesują się rock and roiłem. Elvisem, Chuckiem Berrym, Jerrym Lee Lewisem, Buddym Hollym. Gdy im powiedziałam, że wszystkie piosenki się rymują, byli zaskoczeni. Sami nie posiadają tej zdolności. Rymy potraktowali jak zagadkę, jak charakterystyczną dla zenu koan. W najlepszym razie doceniają rytm, mechaniczną regularność. - Co sądzą o disco? - Co to jest disco? - Daj spokój! - zdenerwowałem się. - Obcisłe spodniej; wysokie obcasy, rytmiczne łomotanie. Popatrzyła na mnie bez wyrazu. - Nigdy nie słyszałaś o Village People? - O kim? - No cóż, byli kiedyś bardzo znani. - Tak znani jak Big Bopper? - Big Bopper? Co, wychowywałaś się na American Bandstand? - Wtedy przyszła mi do głowy zastanawiająca myśl. - Znasz Crosby, Stills, Nash and Young? - Co to takiego? Firma prawnicza? - Procol Harum? Grateful Dead? Moby Grape? Jefferson Airplane? - Jefferson Starship. Słyszałam o nich. - John, Paul, George, Ringo? Popatrzyła na mnie. - Chcę cię trzymać za rękę. Ożywiła się. - Dobrze. - Lauro - mruknąłem. - Chodzi o utwór Beatlesów. Słynnej czwórki z Liverpool u. - Musiałam ich przegapić. Poczułem szok. Życie bez Beatlesów! - John Kennedy - powiedziałem. - Czy to jakiś test skojarzeniowy? Kontynuowałem. - Nie pytaj, co kraj może zrobić dla ciebie... Ich bin ein Berliner. Dallas. Różowy kostium Jackie. Oswald. Ruby. John John. O Chryste! No, nie, chyba się nie spodziewasz, że ci uwierzę? - W co masz mi uwierzyć? To wszystko nie ma dla mnie żadnego sensu. - Kto jest teraz prezydentem? - Którego państwa? Nie, nie, żartuję. George Bush, prawda? - Wreszcie gdzieś dotarliśmy. - Odprężyłem się trochę. - Kto był przed nim? - Aktor. I Nancy. - A jeszcze wcześniej? Podniosła na mnie oczy. Potrząsnęła głową. - Nie oglądam zbyt często wiadomości. - Hitler? - badałem dalej. - Znam go. - Hiroshima. - Oczywiście. No, no, no! - Truman. - Zimna wojna. - Eisenhower. - I like Ike. - A zatem? - spytałem. - Co zatem? - odparowała. Westchnąłem. Jeśli bawiła się ze mną, byłem gotów ją uderzyć. Zastanowiłem się, co wiem o latach pięćdziesiątych. - Davy Crockett. - Zabili go w jakimś barze, gdy miał tylko trzy latka. Byłeś kiedyś w Disneylandzie? - Zamknij się - powiedziałem. - John Wayne. - Dyliżans. - Nancy Sinatra. - Żona Franka? - Woodstock. - Poczekaj sekundę. To taki żółty ptak z komiksów, prawda? Moja Obca przegapiła lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Wygodna utrata pamięci? Wymuszona amnezja? Ukryłem twarz w dłoniach. Zlitowała się nade mną. - Słuchaj, wiem chyba, czego szukasz. Postaram ci się to ułatwić. Niewiele wiem o tym, co się zdarzyło po mniej więcej 1959 roku. - Dlaczego? - Wtedy wysłali mnie z powrotem. Podróż zajęła około trzydziestu waszych lat. - Poczekaj - powiedziałem, zapalając kolejnego papierosa. Wreszcie ją dopadłem i nie chciałem stracić szansy. Musiałem mądrze wszystko rozegrać. - Podróż zabrała ci trzydzieści lat? - Tak. - Powiedziałaś, że przez cały lot w tamtą stronę byłaś in utero. - Zgadza się. - Dziewięć miesięcy w jedną stronę, trzydzieści lat z powrotem? - Popatrzyłem na nią. Ledwie mogłem się opanować. Złamałem szyfr. Teraz nie pozwolę jej się wywinąć! - Nie potrafię ci tego wyjaśnić. - Nie możesz. - Powiedziałam ci... nie rozumiem tego. Chcesz, żebym zgadywała? Okej. Może podróż w tamtą stronę odbywa się szybciej niż lot do was. Wiesz, w górę wzgórza i w dół wzgórza? Może Holokowie starzeją się podczas lotu w jedną stronę, a ja starzeję się, lecąc w drugą. Tak czy owak, chodzi tylko o czas. Zamilkła. Wówczas naprawdę się wściekłem. Zamachnąłem się, ale - na szczęście - w ostatniej chwili zdołałem się jakoś pohamować. - Tak przy okazji, ile masz lat? - Według waszych standardów, czterdzieści dwa. - Daj spokój! Nie masz więcej niż trzydzieści. - Przyjmuję to jako komplement, znając waszą obsesję na temat wieku. Mam czterdzieści dwa lata. - Dobrze się trzymasz, jak na swój wiek. - Dziękuję. Zbawienne skutki uboczne długiej podróży. - Masz dzieci? - spytałem nagle. Spojrzała na mnie podejrzliwie. - Nie. - A chciałaś kiedyś mieć? Nagle spoważniała. - Każdego dnia. - W takim razie lepiej się pospiesz. Pomyślałem o chłopcu w czerwonym swetrze. Nic nie odpowiedziała. - Twój zegar biologiczny tyka. - Popatrzyłem na zegarek. - Ale, jak ciągle powtarzasz, chodzi tylko o czas. W jej oczach pojawił się strach. Nie potrafiłem jednak przestać jej dręczyć. - Czyżbym dostrzegał wątły promyczek gniewu? - zadrwiłem. - Och, zapomniałem. Jesteś istotą rozwiniętą intelektualnie, nie odczuwasz gniewu. Oczywiście, dobrze jest też prowadzić medycznie zdrowy tryb życia. - Zamknij się, nakazałem sobie. Dlaczego mówiłem jej takie rzeczy? - Medycznie zdrowy? - spytała ostrożnie. ~ Och, no wiesz. Niektórzy z nas są tak prymitywni, że muszą powstrzymywać emocje za pomocą leków stymulujących. Dzięki nim tłumimy gniew i osiągamy spokój umysłu. Milczała. - Jaka jest twoja dawka, Lauro? - Co takiego? - Ile valium bierzesz dziennie? Popatrzyła na mnie twardo, - Przejrzałeś moją torebkę? - Nie było potrzeby. Przypadkiem zostawiłaś ją otwartą, więc świetnie było widać jej zawartość: receptę i garść batoników czekoladowych hershey. - Nie miałeś prawa. - Chcesz mi o tym opowiedzieć? O swojej kondycji psychicznej? Widzisz, twoje zwierzenia mogłyby mi bardzo pomóc w terapii. Jestem ogromnie ciekawy, przez co moja pacjentka przechodzi na tej planecie. Nie odezwała się. - Zacznij, kiedy zechcesz. Milczała. - Okej. - Podniosłem palec do ust. - Inna kwestia. A właściwie pytanie. - Starannie dobierałem słowa: - Co z tymi czekoladkami? - spytałem w końcu. - Dlaczego się złościsz? - spytała. - Wyglądam na rozzłoszczonego? Ja? Och, w porządku. To ja się obrażam? To ja się wypieram?! To ja mam dwóch pieprzonych ojców?!!! Wstała i ruszyła do drzwi. Zastąpiłem jej drogę. - Czekaj! - Podniosłem ręce i głęboko wciągnąłem powietrze. Przyjemna sesyjka, doktorku. Podręcznikowa przyzwoitość terapeuty. - Przepraszam. Wiem... przesadziłem. Niewiele spałem ubiegłej nocy i poniosło mnie. Przepraszam. Nie odezwała się. Nawet nie wiedziałem, czy jest smutna, czy wściekła. - Lauro? - Co? - spytała, patrząc w podłogę. - Chcesz ze mną współpracować? Jeśli tak, proszę, postaraj się! Nie udawaj, że przyszłaś do mnie, ponieważ odbywasz abstrakcyjną misję dla swoich małych zielonych ludzików. - Próbowałem pochwycić jej spojrzenie. - Pozwól sobie pomóc. Podniosła oczy. . - Czego ode mnie chcesz? - Prawdy. Wyraźnie się rozzłościła. - Czyli że... to wszystko... - wskazała na mój gabinet - przez cały czas... I ty mi nie wierzysz?! Nie potrafiłem dłużej udawać. - Nie - przyznałem ze smutkiem. Uderzyła mnie. Nawet nie dostrzegłem ruchu ręki. Nigdy nie uderzył mnie tak mocno żaden mężczyzna, a cóż dopiero kobieta. Upadłem na blat biurka. Złapała mnie za kołnierz i - przysięgam na Boga - ta wysoka szczupła kobietka podniosła mnie jedną ręką. Trzymała mnie tak przez sekundę. Zobaczyłem gwiazdy, a kiedy wreszcie skupiłem na niej wzrok, oświadczyła: - W takim razie uwierz w to! Nie pamiętam, co się później zdarzyło. Kiedy się obudziłem, było ciemno, szczękę zaś miałem potwornie obolałą i spuchniętą. Pomyślałem, że już nigdy w życiu nie zobaczę Laury. ROZDZIAŁ DWUNASTY Krzyżyk, cholera, na drogę! Komu potrzebna taka suka?! Złamała mi szczękę! Trzydzieści tygodni wspólnych spotkań, a ona łamie mi szczękę! Przez kilka dni dusiłem w sobie wściekłość. Kiedy przysłała mi trzy dwudziestodolarówki i dziesiątaka w kopercie, podarłem je na drobniutkie kawałeczki. Dopiero Później uprzytomniłem sobie ze zdziwieniem, że te nowe banknoty, jak i wszystkie inne od niej, miały podpis amerykańskiego skarbnika z czasów Eisenhowera. Znałem się na pieniądzach, w końcu w dzieciństwie zbierałem monety. Kiedy wyładowałem złość i spojrzałem na całą sprawę z perspektywy czasu, doszedłem do wniosku, że nieomal popełniłem zawodowe samobójstwo. O trzeciej nad ranem spanikowałem. Jak mogłem tak błędnie ocenić stan swojej pacjentki? Dlaczego nie zauważyłem, że narasta w niej agresja? Dlaczego jej zaufałem? Dlaczego pozwoliłem jej flirtować? Z jakiego powodu ciągle, nawet po jej napaści, czuję się, jakbym ją zawiódł? Przyłapałem się na tym, że usprawiedliwiam ją dokładnie w ten sam sposób, w jaki maltretowane żony, które leczyłem, obwiniały siebie za ataki swoich mężów. Stwierdziłem, że potrzebuję urlopu. Pojechałem na pierwsze wakacje od czasu ukończenia szkoły średniej. Spędziłem dwa tygodnie w pobliżu Traverse City. Spokój panujący po sezonie turystycznym w północnym Michigan okazał się dla mnie zbawienny. Wiele czytałem. Dużo spałem. Słuchałem sporo piosenek Vana Morrisona. Rozkoszowałem się ciszą. Nie wyobrażacie sobie, jak zachwycające wydaje się milczenie komuś, kto spędził kilka lat na siedzeniu, mówieniu, słuchaniu, mówieniu, słuchaniu... Regularnie organizowałem sobie samotne wieczory przy ognisku. Święto Dziękczynienia obchodziłem w lesie - upiłem się i spacerowałem. Widziałem trzy szare jelenie na wierzchołku wzniesienia. Kontakt z naturą, tego właśnie potrzebowałem. Nie chciałem mieć nic wspólnego z latającymi spodkami. Czułem się straszliwie oszukany. Jak się dałem w coś takiego wplątać?! Miałem dość tajemnic, Wielkiej Niewiadomej i tym podobnych. Postanowiłem, że już nigdy nie zajmę się podobną sprawą. Zostawię takie przypadki prawdziwym uczonym. Przez dwa tygodnie ani razu nie myślałem o Laurze... A przecież wcześniej przez siedem miesięcy nie myślałem prawie o niczym innym. Kiedy wróciłem do pracy, byłem gotów podbić świat. Poruszałem się sprężystym krokiem i z błyskiem w oku. Czułem się dobrze, póki nie przejrzałem poczty. Na jednej z kopert nie znalazłem nadawcy. Była ciężka i zabawnie pachniała. Trzymałem ją przez długi czas. Skądś wiedziałem, że jest od Laury. Miałem w ręku puszkę Pandory. Długo i intensywnie zastanawiałem się nad jej otwarciem. Czy jest mi to potrzebne do szczęścia? Potarłem szczękę. Ciągle mnie bolała. Drogi Johnie, ponieważ prawdopodobnie już mnie nigdy nie zobaczysz, pomyślałam, że powinnam ci opowiedzieć resztą swojej historii... Nie, nie, nie! Nie przeczytam go. Nie. Nawinąłem na palec kosmyk włosów. Zapaliłem papierosa. Wiedziałem jednak, że muszę przeczytać jej list. Dziwnie się czułem, widząc jej ręczne pismo. Bardziej pasowałoby do dorastającej panienki, nie zaś do dojrzałej, błyskotliwej, elokwentnej Laury. Pętelki i zawijasy na zielono - niebieskiej papeterii. Pamiętacie te małe kółeczka, które stawiają dziewczęta nad literką „i”? Laura stawiała kwadraciki! Już słyszę, jak znowu sceptycznie stwierdzasz: „ Ten ich bezruch, nie rozumiem go”. Spróbuje, wiać jeszcze raz. Wiedz, że Holokowie najpierw nauczyli się wskakiwać w wasze sny, a dopiero w kilka stuleci później odkryli, że podobną techniką mogą zastosować do zaginania przestrzeni. Opanowali tą sztuką niespełna sto waszych lat temu. Dla porównania... Weźmy na przykład karuzelą. Nie zmieniasz swojej pozycji na krzesełku, a urządzenie sią obraca, prawda? Albo pomyśl o Heraklicie i jego tezie, że wszystko płynie, zmienia sią, nic zaśnie trwa wiecznie. „Niepodobna wejść dwukrotnie do tej samej rzeki”. Teraz wyobraź sobie, że chcesz popłynąć pod prąd - musisz przezwyciężyć opór wody, czyż nie ? Pokonanie nawet najmniejszego odcinka kosztuje cię mnóstwo energii. Co innego spływanie z prądem, wystarczy się położyć nieruchomo na wodzie, całą resztę - praktycznie bez żadnego wysiłku z twojej strony - zrobi za ciebie rzeka. Otóż sztuczka polega na tym, by połączyć obie strategie: leżeć w bezruchu, nie ulegając jednak nurtowi. Podobnie jest z czasoprzestrzenią: to ustawiczny ruch. Nie da się zwalczyć „nurtu”. To tak jak z prędkością światła, która jest nieprzekraczalną granicą... Nie zdołasz nabrać wy starczające go rozpędu, by ją pokonać... No, chyba, że jesteś Królikiem Rogerem. Jeśli zatem nie potrafisz zwalczyć „nurtu”, ulegnij mu i wykorzystaj jego siłą. Naucz się utrzymywać swoją pozycją. Nazwę to strategicznym bezruchem. Jego odpowiedniki znajdziesz w wielu waszych wschodnich teoriach medytacyjnych. Tyle że mówią one jedynie o poddaniu się nurtowi: docierasz tam, gdzie on cię zabierze. Żadna z teorii zaś nie głosi, jak Wejść (lub Wyjść) w strumień czasu. A to jest właśnie specjalność Holoków. Nigdy nie przeżyłam takiej eskapady, W Sali Snów też miałam inne doznania niż oni. Ulegając monotonii tępego bębnienia, po prostu zasypiałam. Słyszałam, że Holokowie potrafią podróżować po snach przeszłych bądź przyszłych. Suki opowiadał, że gdy opuszczasz Salę Snów, masz wrażenie, że czas dla ciebie zatrzymał się. Wydaje ci się, że wszedłeś i zaraz wyszedłeś. Czujesz jednak ogromną ulgę i jesteś wypoczęty. Jak powiedziałam, nigdy nie udało mi się tego przeżyć. Nie pozwolili mi nawet spróbować. Ale dowiedziałam się, że nie potrafią w takim samym stopniu kontrolować wspomnień, jak czynią to ze snami. Jest w tym pewna logika. Holokowie są współtwórcami snów, lecz wobec wspomnień pozostają jedynie widzami. Choć - z drugiej strony - kolekcjonują wspomnienia, tworząc filmy pamięciowe, natomiast nie znaleźli jeszcze metody rejestracji snów. Odłożyłem list. Dlaczego Holokowie nie potrafili rejestrować snów? Problem ten wydał mi się pozbawiony logiki, a w dodatku z czymś mi się kojarzył, choć nie wiedziałem z czym. Dźwięczał we mnie niczym zapomniany sen, który pozostawił po sobie wrażenie, mimo iż treść już nam umknęła. Coś w rodzaju skamieniałego odcisku stopy neandertalczyka w błocie. Trop. Kiedy miałam pięć lat, Suki nauczył mnie pływać. Holokowie są stworzeniami ziemno - wodnymi, tak jak ja, więc nie dziw się, że nie potrzebowaliśmy aparatów tlenowych. Ocean pokrywa całą ich planetę (którą nazywają Miejscem). Wszystko połyskuje zielono i jest bardzo ciepło. Tam nigdy nie zapada noc. Za sprawą światła słonecznego przenikającego przez galaretkę planetę oświetla zielona luna o stałym natężeniu. Topografia przypomina kryształ - wielkie kryształowe zamki wznoszą się ku powierzchni wody i ciągną w ciemność. Holokowie boją się atmosfery ponad wodą, więc nigdy się nie wynurzają. Mówią, że kto wyszedł na powierzchnię, nie wróci. Wynurzenie nazywają „Opuszczeniem” (wyjaśnię ci za chwilę). Mieszkania Holoków znajdują się mniej więcej w pół drogi między taflą wody i dnem, na płaskowyżu, który ciągnie się przez wiele kilometrów. Przemierzenie go zabrałoby tydzień. Znowu przerwałem lekturę. Wyobraziłem sobie malutką Laurę pływającą obok białego upiora. Przypomniałem też sobie propozycję wypadu do Y, żeby popływać. Na planecie żyją tylko dwa gatunki zwierząt: ślepe węże. Przedstawiciele pierwsze go są mali, czarni, mniej więcej rozmiaru mojego środkowego palca. Drugich pewnie nazwałbyś smokami. Są długie, białe i mają ostre zęby. Pasożytują na kryształowych formacjach, żując je niczym skalne cukierki. Małe żywią się odchodami smoków. Każdego dnia można dostrzec czarne stadko płynące za białymi. Łapią smoki za ogony. Przypominają rój szarańczy. Żaden z gatunków nie stanowi dla Holoków zagrożenia. Powiedziałabym, że są czymś w rodzaju waszych ptaków. Wspomniałam ci, że wasza góra i dół jest dla Holoków bokiem. Mówiłam poważnie. Wyobraź więc sobie ich metropolię jako ciąg leżących na boku baniek. Holokowie dosłownie chodzą bokiem. Wasza góra to ich lewo, a dół to prawo. Z tego też względu, gdy trafiają do waszych snów, stale doświadczają zawrotów głowy i mają ochotę przewracać wszystkie przedmioty. Stąd też czasem w snach dzieją się dziwaczne rzeczy. Oni uważają wasz sposób postrzegania świata za zwariowany. Grawitacja ich planety i morze galaretki, w którym mieszkają, umożliwiają im chodzenie po każdej powierzchni. Rozumiesz, o co chodzi, prawda? Sufit staje się podłogą, można leżeć na ścianach. Podczas rozmów każde z nich może stać na innej powierzchni. Zresztą Pamiętasz, że Holokowie nie mówią, lecz „wysyłają”. Ten fakt wyjaśnia milczenie panujące w ich świecie. Holokowie świetnie słyszą, lecz po prostu preferują - jak to nazywają ~ - Język obrazowy” ponad „język werbalny”. Mają bardzo nieatrakcyjne głosy, które nawet w szepcie brzmią jak ptasi skrzekot, dobrze więc, że rzadko ich używają. Przez wiele lat posługiwali się telepatią, przez co ich uszy skurczyły się. Obecnie pozostały po nich dwa małe wklęsłe wgłębienia po bokach głów, matę zwoje przypominające spiralne schody lub perspektywiczny przekrój muszli łodzika. Gdy zapytasz Holoków, w jaki sposób nauczyli się telepatii, opowiedzą ci niezwykłą legendę.. Jak każdy mit, tak i ten wiele mówi o ich cywilizacji. Najpierw jednak musisz zrozumieć, że w ich mitologii „ Opuszczenie „ jest tym samym, czym dla was Piekło. Nie mają odpowiednika Nieba, chyba że uznamy za nie świat waszych snów. „ Opuszczenie „ stanowi przeciwieństwo Jedności, w której mieszkają. Na powierzchnią wyłania się ten, kto jest inny od pozostałych, kto nie potrafi się dopasować do reszty, kto chce być sam. Piekło, nie uważasz? Legenda głosi, że któregoś dnia pewien Holok usłyszał osobliwą muzykę. Pochodziła zza Shlom (czyli morza). Holok opuścił Jedność i popłynął w górę. Gdy znalazł się na powierzchni, dostrzegł Wielką Matkę. Pływała po Shlom. Wielkimi Matkami Holokowie nazywają smoki. Są ogromne jak wasze dinozaury. Na całej planecie to jedyne reprezentantki rodzaju żeńskiego. Istota zaśpiewała. Kiedy Holok zbliżył się do jej ogona, przestała śpiewać i spytała: - Kto mnie dotyka? - Jestem Holokiem. Zaśpiewaj dla mnie. - Nie widzę cię, podejdź bliżej. Holok podpłynął. - Jestem blisko. - Ciągle cię nie widzę, zbliż się. Holok podpłynął. - Jestem. - Wyczuwam cię, lecz nadal cię nie widzę. Holok podpłynął aż do głowy Wielkiej Matki. - Jestem. Proszę, zaśpiewaj dla mnie. - Zaśpiewam - odpowiedział ogromny stwór - jeśli przyłożysz ucho do moich ust. Holok postąpił, jak mu powiedziała. - Zaśpiewaj dla mnie, Wielka Matko, ponieważ moja pieśń jest... (tu użył słowa, dla którego w waszym języku nie ma odpowiednika) i odbyłem długą drogę, by cię posłuchać. Wtedy istota odgryzła Holokowi ucho. Biedak uciekł przerażony. Ukrywał się przez wiele dni, aż rana się zagoiła... Przerwałem na chwilę. Opowieść brzmiała znajomo, jakbym słyszał ją już wcześniej. Nie pamiętałem jej, ale Laura kiedyś mówiła mi już chyba coś o uszach. Zaczynałem się czuć nieprzyjemnie, chociaż nie wiedziałem z jakiego powodu. Pewnego dnia Holok ponownie usłyszał muzykę, l znowu nie mógł się jej oprzeć. Wyruszył więc w drogę, aż dotarł do ogona Wielkiej Matki. - Zaśpiewaj dla mnie, Matko, ponieważ nie potrafię żyć bez twojej pieśni. - Zbliż się, ponieważ cię nie widzę. Holok podpłynął. - Bliżej. Czuję twój zapach, lecz wciąż cię nie widzę. Holok podpłynął aż do ust Wielkiej Matki. Bardzo się bał, że straci drugie ucho, więc oświadczył: - Matko? Nie zbliżę się do twoich ust, jeśli mi nie obiecasz, że nie odgryziesz mojego jedynego zdrowego ucha. - Ależ uszy to mój przysmak - powiedziała Wielka. Matka. - Jeśli jednak zjesz moje drugie ucho, nie będę już słyszał twojej muzyki i umrę. Na to istota odrzekła mu: - Pozwól mi zjeść swoje jedyne ucho, a dam ci wspaniały prezent. Usłyszysz moją muzykę bez pośrednictwa uszu. Będzie żyła między twoimi uszami. Wówczas moja pieśń pozostanie z tobą na zawsze. Holok przysunął więc drugie ucho do jej ust, a Wielka Matka je pożarła. Wrócił do Jedności bez uszu. Opowiedział wszystkim swoją historię, ale nikt mu nie uwierzył. Nie słuchali go ani jego ojcowie, ani synowie. Aby się uwolnić od jego szalonych opowieści, zamknęli go w odległym pokoju. Po pewnym czasie Jedność wypełnił osobliwy dźwięk. Przypominał tkanie. Słyszeli je wszyscy Holokowie i nie mogli się go pozbyć. W końcu ktoś powiedział, że może ów odgłos wydaje Holok, który swego czasu opuścił Jedność. Poszli do jego kapsuły i, rzeczywiście, Holok leżał na suficie i płakał. Zbesztali go za straszliwy hałas, on zaś odpowiedział, że już nie słyszy muzyki. Wielka Matka go okłamała i teraz umrze. Po chwili uspokoił się jednak, toteż sądzili, że wszystko powróciło do normy. Niestety, dźwięk nie zniknął. Codziennie słyszeli łkanie nieszczęsnego Holoka. Zdecydowali więc, że mogą skończyć z tym hałasem tylko w jeden sposób - jeśli zjedzą biedaka. Jak p omy sieli, tak zrobili. Przez jakiś czas panowała cisza. Pewnego dnia jednak usłyszeli dziwny szum. Jedni nazywali go muzyką, inni płaczem. Odgłosy wypełniły Jedność. Potem Holokowie zaczęli rozróżniać słowa, następnie pojawiły się obrazy, aż wkrótce wszyscy mieszkańcy Jedności słyszeli w sobie myśli Holoka. l tak nauczyli się „Słuchać”. Przy okazji znienawidzili cały rodzaj żeński, możesz więc sobie wyobrazić, jak źle mnie traktowali. Bali się zbliżyć do moich ust. Dopiero dużo później zdałam sobie sprawę, czego się obawiają. Sądzili, Że im odgryzę... Nie byłem już w stanie dalej czytać. Czułem się jak po kopniaku w pierś. Musiałem cos' zrobić... ale co? Nie mogłem tak zostawić Laury. Ktoś musi się nią zaopiekować. Skoro ja nie potrafiłem jej pomóc... Bez wątpienia Laura potrzebowała pomocy, należało ją hospitalizować. Powinienem zadzwonić do doktora Stewarta i kazać mu umieścić ją w klinice. Dowiem się chociaż, czy nadal się widują. Jeśli tak, będę mógł się usunąć w cień. Pomysł uznałem za dobry. Przełączano mnie ze sześć razy, zanim ktoś wyjaśnił mi sytuację. - Doktor Stewart nie żyje - oświadczył dyrektor personalny Szpitala Henry'ego Forda. - Tak mi przykro. - Byliście przyjaciółmi? - Właściwie tylko znajomymi. Cóż za szok! Kiedy widziałem 20 ostatnio, wydawał mi się zupełnie zdrowy. - Nie czytał pan gazet?! Zmroził mnie ton, którym zadał pytanie. - Byłem na wakacjach. - Jakieś dwa tygodnie temu doktor Stewart został zamordowany w swoim domu. Aż mnie zamurowało z wrażenia. - Kiedy dokładnie? - W czwartek, dwa tygodnie temu. Wieczorem. „O Boże - pomyślałem. - Tej samej nocy, kiedy Laura mnie uderzyła”. - Sprawa dość makabryczna - kontynuował. - Był świetnym lekarzem. Nie potrafię sobie wyobrazić, że miał wrogów. - Czy policja kogoś podejrzewa? - zdołałem spytać. - Nie. Zupełna niewiadoma. Gdy odłożyłem słuchawkę, miałem ochotę uciec. Wsiąść do samolotu, zmienić kraj i nazwisko! Chciałem opuścić powierzchnię Ziemi. Zakochała się we mnie psychopatka! Schroniłem się w domu przyjaciela, policjanta, któremu kiedyś pomogłem wyjść z kryzysu: uzależnił się od cracku na trzy miesiące. Teraz był czysty, chociaż podczas leczenia porzuciła go żona. Powiedział, że bez trudu może się dowiedzieć, kto prowadzi śledztwo w sprawie śmierci doktora Stewarta. Zadzwonił, po czym z kwaśną miną wypowiedział nazwisko Jacka Kiefera. - Problem? - zapytałem. - Był moim sierżantem przez pięć lat. Twardy drań. Mieszkał wtedy z matką. Biedna kobieta. Spotkałem się z detektywem Kieferem w barze Big Boy po wschodniej stronie miasta. Gdy wyjaśniłem sytuację, spytał: - Twierdzi pan, że zaatakowała pana tej samej nocy? - Zgadza się. Spytał mnie o kilka szczegółów na temat czasu, rany, samej - aury j wszystkie informacje zapisał w małym notesie. Twarz miał ospowatą, cerę tłustą, a palił nawet więcej niż ja. Równocześnie bazgrał i mówił. - Wygląda pan na silnego mężczyznę. Nie potrafił pan sobie poradzić z kobietą? - Bił się pan kiedyś z narkomanką na haju? - warknąłem. - Albo z psychopatką? Uśmiechnął się. - To był tani chwyt, przepraszam. - Postukał ołówkiem w notes. - Sprawa ciągnie się jak makaron. Jest pan moim pierwszym tropem. Chyba powinienem być panu trochę wdzięczny. - Ja zaś byłbym wdzięczny, gdyby ją schwytano! Jest nieprawdopodobnie silna. - Przyszedł mi do głowy obraz muskularnej artystki cyrkowej zwisającej z trapezu, wątpiłem jednak, czy detektyw Kiefer doceni analogię, więc nic nie powiedziałem. - Dobrze pan znał Stewarta? - Spotkałem się z nim raz. - Wie pan, że był, hmm... przyjaznym lekarzem? Miał, hmm... dobre podejście do pacjentek? - O czym pan mówi? - Sypiał z wieloma z nich. - Jak się o tym dowiedzieliście? Uśmiechnął się. - Jego żona nam powiedziała. Zdaje się, że zawarli w tej kwestii porozumienie. - Brzmi jak kiepskie alibi. - Pracujemy nad tym. - A jego pacjentki? - Rzeczywiście, wszystkie wspominają go naprawdę czule. Wiele z nich uczestniczyło w pogrzebie. - Roześmiał się, a ja uznałem, że powinien zapłacić rachunek. Gdy zobaczył, że się nie śmieję, dodał: - Bierzemy również pod uwagę motyw zemsty. Pracujemy nad tym. - Jak umarł? - Prasa była dość dyskretna. W sąsiedztwie Stewarta mieszkają jakieś grube ryby, które nie życzyły sobie rozgłosu. Chodziło im oczywiście o to, by nie spadła cena nieruchomości w dzielnicy. - Więc jak? - powtórzyłem. - Złamano mu kark. Wcześniej jednak został okaleczony. - Przedtem? Można to stwierdzić? - Oczywiście, że tak. „Miła praca - pomyślałem. - I interesujący ludzie”. Zapalił kolejnego papierosa i spytał: - Na pewno nie posiada pan żadnych danych o tej dziewczynie? - Może są w Szpitalu Henry'ego Forda. Ja nic nie mam. - Dlaczego? - Prywatna umowa - odparłem. - Brzmi podejrzanie. - Zgadza się. - Proszę posłuchać... mam pański numer. W razie czego zawiadomimy pana. - Byłbym wdzięczny. Poczuję ulgę, gdy ją złapiecie. - Nieźle pana przeraziła, co? Wyśmiewał się ze mnie? - Tak - odparłem spokojnie. Wstał i sięgnął po rachunek. - A co z tym okaleczeniem? Zmierzył mnie wzrokiem. Ponownie usiadł i rozejrzał się po restauracji. Obok nas babcia wycierała wnuczkowi lody z podbródka. - Interesują pana szczegóły, co? Lekarze to lubią. Przełknąłem ślinę. - Jeśli mam być celem, wolałbym je znać. - Świetnie - stwierdził. - Ktoś odgryzł mu uszy. Na moment zamknąłem oczy. - I członka - dodał ze złośliwym uśmieszkiem. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Postanowiłem, że nadeszła pora odrzucić maski, zagadki i tajemnicze opowieści. Czas wskazać prawdziwego mordercę. Na własny użytek stworzyłem sobie historię Laury. Oczywiście, nie była dzieckiem kosmitów. Urodziła się w stanie Iowa. Przez całe dzieciństwo gwałcił ją jakiś albinos, przybrany wujek, który przysięgał, że ją zabije, jeżeli się przed kimś wygada. Jego wielka postać stale tkwiła w umyśle dziewczynki. Jej strach był tak pierwotny i narodził się w tak istotnym dla psychiki dziecka okresie, że Laura nawet dzisiaj wątpiła we własne bezpieczeństwo. Dlatego prosiła mnie o dyskrecję. Dorastała w rozmaitych instytucjach pomocy psychiatrycznej i - z regularnymi przerwami - dostawała leki psychotropowe. Stąd jej halucynacje. Sala Snów to w rzeczywistości cela o wyściełanych ścianach. Doktor Stewart był ostatnim na długiej liście „nieodpowiednich opiekunów”. Pozostawała jedynie ucieczka w świat wyobraźni. On stanowił dla Laury jedyne schronienie przed przerażającą egzystencją. Mówiąc wprost, życie mojej pacjentki stanowiło tragiczny krąg: maltretowanie - psychoza - znęcanie się - ucieczka. Nazbyt poważnieją zraniono i w żaden sposób nie mogłem jej pomóc. To okrutne, co powiem, ale szczerze żałuję, że powyższa historia nie jest prawdziwa. Wymyśliłem tę całkiem wiarygodną teorię o wpół do piątej nad ranem po nocy spędzonej w stanie paniki. Wtedy ta teoria pomogła mi nie oszaleć. Przez jakiś czas ukrywałem się w mieszkaniu mojego przyjaciela Grega. Pomalowałem mu kuchnię, aby tylko nie pogrążać się w ponurych rozmyślaniach. Poza tym chciałem czuć się przydatny. Wiedziałem jednak, że wkrótce będę musiał wrócić do pracy - moi pacjenci polegali na mnie i niezależnie od tego,, jak wielkie odczuwałem przerażenie, nie mogłem ich zawieść. W końcu z niechęcią wróciłem do zajęć w klinice. Każdego dnia spodziewałem się charakterystycznego stukania do drzwi, telefonu, znajomej sylwetki w progu. Powtarzałem sobie, co jej powiem. W kółko czytałem jej list. A zatem istnieją filmy pamięciowe. Sale Snów. Węże i wężyce. Budowle w kształcie baniek. „Telepatyczny odbiór”. Galaretka. „Opuszczenie”. Aha, oczywiście, nieocenione roboty Holoków. Nie sposób ich porównać z niczym mechanicznym w twoim świecie. Holokowie gruchają do nich i tracą przy nich czas, traktując je z takim samym irracjonalnym przywiązaniem, jakie wy okazujecie swoim zwierzętom domowym - psom i kotom. Polegają na nich we wszystkim. Roboty przygotowują posiłki, sprzątają uczą dzieci. Holokowie czuliby się zagubieni bez swoich ulubieńców. Pamiętam, że jako dziecko bywałam o nie zazdrosna. Nawet wybuchnęłam kilka razy gniewem - i rany, oberwało mi się za to: umieszczono mnie na kilka tygodni w Sali Snów. Żałuję, Że nie możesz zobaczyć widoku, który mam ze swojego okna. Na parkingu centrum handlowego jest wesołe miasteczko. Słyszę kakofonię różnych jarmarcznych piosenek towarzyszących przejażdżkom. Ja jednak widzę jedynie górną połowę diabelskiego młyna... Jak sądzisz, dlaczego go tak nazywają? Czasami ktoś krzyczy, zwykle są to młode dziewczyny. Ich głosy nikogo nie niepokoją przypominają raczej piski z uciechy, ponieważ wiedzą, że w końcu przejażdżka się skończy i będą mogły wysiąść. Pewnie powinnam ci wyjaśnić problem słodyczy, który tak cię zafrapował. Cóż, to słodycze, nie zaś valium są dla nas narkotykiem. Pamiętaj, że mój organizm - choć pozornie podobny - nieco się jednak różni od twojego. Cukier, a w szczególności cukierki, uspokajają mnie, tak jak was valium. Yalium natomiast pobudza mnie do fazy alfa. Dzięki niemu zamierzam wrócić. Może cię to zdziwi, ale naprawdę nie myślę o samobójstwie. Gdybym rzeczywiście chciała się zabić, zrobiłabym to już dawno temu. A ja chcę żyć. Chcę zostać. Zostać z tobą. Reszta to tylko historyjki. Mogę ci je opowiedzieć osobiście... Oczywiście, jeśli zechcesz się jeszcze kiedyś ze mną spotkać. Zechcesz, prawda ? Musisz - Jesteś moją ostatnią nadzieją. Ściskam, Laura PS. 1. Nie powiedziałeś nikomu, nieprawdaż? 2. Spal ren list. Na mojej automatycznej sekretarce w pracy nagrana została tej nocy tajemnicza, a jednak oczywista wiadomość: „To ja. Muszę się z tobą spotkać. Jesteś w niebezpieczeństwie. Będę w...” Przynajmniej było to miejsce publiczne. Błysnąłem inteligencją i pozwoliłem, by mój przyjaciel policjant zawiózł mnie tam i poczekał w samochodzie. Greg nalegał, więc zgodziłem się, by wziął pistolet, choć broń w gruncie rzeczy podsyciła tylko mój niepokój. Laura wskazała księgarnię Borders w Southfield - wielkie, przytulne pomieszczenie, ulubione miejsce spotkań detroickich miłośników książek, które obfitowało w liczne wygodne zakamarki, gdzie można usiąść i poczytać dla przyjemności. Ponieważ był środek tygodnia i popołudniowa godzina, księgarnia nie wyglądała na zatłoczoną. Szybko dostrzegłem Laurę. Siedziała obok rośliny doniczkowej na jednym z dwóch drewnianych krzeseł w dziale literatury pod - o ile sobie przypominam - Wellsem. Miała na sobie jasnoniebieski kostium ze spodniami. Czytała książkę w miękkiej okładce. Obserwowałem ją przez moment, upewniłem się, że mój przyjaciel pozostał na zewnątrz i w końcu podszedłem. Laura odłożyła książkę i powitała mnie z ciepłym uśmiechem. - Witaj, John. Jak się masz? - Świetnie. - Usiadłem. - Długo czekasz? - spytałem pogodnie. - Właściwie nie. Jak twoja szczęka? - Goi się. - Przeprosiłam cię już w liście, ale pomyślałam sobie, że zasługujesz na osobiste przeprosiny. - Jakżeż to uprzejmie z twojej strony. - Chcesz usłyszeć resztę opowieści? - Zachowywała si? w taki sposób, jakby przerwano nam rozmowę pięć minut temu i nie zamierzała niemal niczego zmieniać w naszych wzajemnych stosunkach. - Nie. Wyglądała na strapioną. - Nie? Miałem wielką ochotę na papierosa. - Przede wszystkim musimy ustalić pewne zasady. - Nie zamierzam cię znowu uderzyć, jeśli o to ci chodzi. - Skąd niby mam to wiedzieć? Jak mogę ci zaufać? - No cóż - oświadczyła, patrząc ze smutkiem w dal. - Po prostu zaufaj. Milczeliśmy. - Słuchaj - powiedziałem nagle. - Jeśli coś mi grozi, nie mam ochoty dalej brać udziału w tej grze. - Grozi? - Wyglądała na rozczarowaną. - Jeśli jeszcze kiedyś mnie uderzysz, nie zobaczysz mnie więcej. - Hmm, powinienem był wyrazić się jaśniej. - Zrozumiałam. I zgadzam się. - Po drugie: masz uzupełnić informacje, które pominęłaś. Chcę znać twój adres - prawdziwy, a nie fałszywy, który mi podałaś. Podasz mi też nazwisko kogoś, przez kogo mogę się z tobą kontaktować. Kogoś, kto cię zna. - Rozmyślałem o scenie z filmu Dzień, w którym Ziemia stanęła, w której kosmita, Michael Rennie, wypisuje na tablicy nieznane równanie matematyczne w obecności czołowego ziemskiego astronoma, dając tym samym namacalny dowód wyższości swojego umysłu. - I chcę znać formułkę kryształów z twojej planety. Oraz twoją definicję liczby. Potrzebuję próbki twojej krwi. Twojego zdjęcia. I chcę, abyś porozmawiała z policją o doktorze Stewarcie. Moje żądania nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. - Z policją? - Będziesz musiała podać im alibi. - Ty jesteś moim alibi - mruknęła z uśmiechem. - Byłam z tobą, kiedy został zamordowany. - Możesz to udowodnić? - Policja może. Już z nimi rozmawiałam. - Wyciągnęła zakładkę z książki i napisała na niej swój adres. Powiedziała, że nic nie wie o kryształach ze swojej planety, zaś wartość liczby jest stała w całym wszechświecie. Laura miała grupę krwi O rh+, co - jeśli sobie życzyłem - mogłem sprawdzić w jej kartotece w Szpitalu Henry'ego Forda. Gdy doszliśmy do sprawy fotografii, zaczęła się krygować. - Sądzisz, że jestem wampirzycą i nie będzie mnie na zdjęciu? - Bardzo zabawne - odburknąłem. - W porządku. Dam ci fotografię pod jednym warunkiem... Obejrzysz ją i natychmiast zniszczysz. Nikomu jej nie pokażesz. Zgodziłem się. Wspomnienie to stale wywołuje we mnie posmak gorzkiego triumfu. Okłamałem Laurę. Nie miałem zamiaru niszczyć fotografii. Nadal ją przechowuję. - Co z twoim znajomym? - naciskałem. Napisała mi numer telefonu charakterystycznym dla siebie stylem - zamiast zer stawiała kwadraty. - Saul to mój przyjaciel. Niewykluczone, że nie będzie chciał z tobą rozmawiać. Wszystko zależy od jego nastroju. To sympatyczny mężczyzna, który od czasu do czasu mi pomaga. - Czy to od niego dostajesz pieniądze? - spytałem. Zaniepokoiłem się. - Tak. - Poręczy za ciebie? - Sądzę, że tak. - Zaczęła pocierać przedramiona, jak gdyby było jej zimno. - Dlaczego, Lauro? Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wszystkiego przedtem? - Nikt nie może się dowiedzieć - prawie wyszeptała. - Najdrobniejszy przeciek może być dla ciebie niebezpieczny. - Dlaczego? - Mam tylko jedną szansę. Holokowie nie chcą, aby wiedza o nich przedostała się do publicznej wiadomości. Boją się. - Czego? - Was. Was wszystkich. Ujawnienia. - W jaki sposób moglibyśmy ich skrzywdzić? Zawahała się. Przez moment rozglądała się, sprawdzając, czy nikt w pobliżu nas nie podsłuchuje. W oddali zaszczekał pies. - Możecie im odebrać wasze sny - szepnęła. - W jaki sposób? - Nie potrafię ci podać szczegółów. Kolejna tajemnica. Czy nigdy się nie skończą? Pies ponownie zaszczekał i Laura wyjrzała przez okno, szukając go wzrokiem. - Twierdzisz, że jestem w niebezpieczeństwie? - Będziesz, jeśli cię skusi, by komuś powiedzieć. - Niby skąd będą o tym wiedzieli? - Z filmów pamięciowych. Holokowie widzą wszystko. - Pies rozszczekał się gwałtownie. Laura wyraźnie się denerwowała, zmarszczyła brwi i spytała: - Masz zwierzę? - Zwierzę? - Psa, kota albo jakieś inne... - Złote rybki. Dlaczego pytasz? - Mniejsza o to - odparła. - Ryby się nie liczą. Martwią mnie ludzie. Nikt poza tobą nie może dowiedzieć się o mnie i tej historii. - Nikomu nie powiedziałem. - Zdradziłeś coś doktorowi Stewartowi. - Faktycznie. Rozmawialiśmy o tobie, ale ja... O co chodzi? - Straszliwie pobladła. Wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć. - Popełniłeś straszny błąd. Stewart miał po tej rozmowie wspomnienie, którego obawiali się Holokowie. - Co takiego!? Głośno przełknęła ślinę. - Dlatego go zabili. Sądziłam, że cię ostrzegałam. Nie wolno ci mówić o mnie nikomu. Zabójcza może się okazać nawet najniewinniejsza uwaga. - Wzdrygnęła się i intensywnie na mnie popatrzyła. - Nie zabawiam się z tobą. Nie cierpię na paranoję. Holokowie się dowiedzą i tyle. Przed nimi nie ma ucieczki. Myśl, że nasza rozmowa przyspieszyła śmierć lekarza, napełniła mnie prawdziwym przerażeniem. - Ależ ja mu nic nie powiedziałem o twojej przeszłości! Kompletnie nic! - To fakt bez znaczenia. Holokowie ustanowili niepodważalną zasadę: mogę wyjawić prawdę tylko jednej zdrowej na umyśle osobie. Nikomu więcej. To wszystko, czego potrzebuję. Jednej zdrowej psychicznie osoby, która mi uwierzy. Wtedy będę mogła zostać. - Popatrzyła na dywan. - Wypuścili mnie chyba tylko z jednego powodu. Są pewni, że mi się nie uda. Myślałem o tym, co mi powiedziała. Kiedy podniosłem wzrok patrzyła mi w oczy. - John, przysięgam. Jestem tym, za kogo się podaję. Jeśli poczują, że nie można ci zaufać, zabiją cię. Nie powiedziałeś nikomu innemu, prawda? - Nie - skłamałem, myśląc o moim przyjacielu, Gregu. I o detektywie. Wstała z zamiarem odejścia. - Jeśli naprawdę musisz z kimś porozmawiać, pomów z Saulem. Nie ośmielą się go tknąć. W ostatniej chwili uśmiechnęła się z nagłą przerażającą wesołością. - Potraktuj mnie jak tajemnicę. Dotrzymujesz chyba sekretów, prawda? Saul mówi, że to różnica między dużymi i małymi chłopcami. Duzi potrafią dotrzymywać tajemnic, mali zawsze się wygadają. Kiedy obserwowałem, jak odchodziła, przypomniałem sobie, że moja matka powiedziała mi kiedyś to samo. Pakowaliśmy upominki gwiazdkowe i chciała się upewnić, że nie powiem ojcu o jego prezencie. Nie pamiętam już, co to było. Miałem ochotę powiedzieć Laurze: „Cieszę się, że mam tak kiepską pamięć, ponieważ moja kariera wiąże się z ludzkimi sekretami. Dzięki nim zarabiam na życie”. Wychodząc, ponownie zobaczyłem tego samego mężczyznę. Tłuścioch obcięty na jeżyka w workowatym błękitnym garniturze. Wsiadał do samochodu. - Hej! - krzyknąłem, biegnąc w jego kierunku. Odjechał szybko z parkingu nijakim szarym plymouthem. - Hej! - wrzasnąłem za nim. Cholera! Facet mnie śledził! Drżałem, zajmując miejsce w samochodzie obok Grega, więc możecie sobie wyobrazić, jak uspokoiły mnie słowa mojego przyjaciela: - Widziałem ją. Wysoka, brzydka laska w czerwonej sukience, prawda? . - Tak, to Louise, zgadza się - odparłem niewinnie. - Nie martw się. Już nigdy więcej się z nią nie spotkam. Straciłem nadzieję, że znajomy Laury cokolwiek mi wyjaśni w momencie, gdy do niego zadzwoniłem. Saul okazał się najdziwaczniejszą zagadką w zawikłanej opowieści mojej pacjentki. Pogmatwał mi więcej spraw, niż odkrył. Moje pierwsze skojarzenie z nim związane? Był zabawny. Przez telefon miał głos postaci ze starych filmów - stłumiony, afektowany, łobuzerski. W stylu Edwarda G. Robinsona. Nawet kilka razy powiedział „taaa”. „Taaa”, nie chce ze mną rozmawiać, „taaa”, nie ma ochoty rozmawiać o żadnych dziewczynach. Dał sobie z nimi spokój już dawno temu. Spytał, czy jestem katolikiem. Kiedy się ostatnio spowiadałem? Jakie jest moje stanowisko w kwestii kontroli narodzin? W trakcie tej pierwszej z wielu naszych osobliwych rozmów - nie wiedząc, czy mam do czynienia ze starczym zniedołężnieniem, czy z przebiegłością - często odsuwałem jazgoczącą słuchawkę od ucha i wpatrywałem się w nią jak w niezrozumiałego dla mnie przeciwnika. - Co to za nazwisko: „Donelly”? - Irlandzkie. - Mówiłeś, że nie jesteś katolikiem. - Nie jestem. Zrozum, Saul, chcę tylko przez kilka minut... - Ach, tak, rozumiem, chodzi o czas. Czas jest konkretny. Marnowanie czasu. Czas to pieniądz. Czas na nikogo nie czeka. Jak na rasę, która gówno wie o czasie, zbyt wiele o nim mówicie. Zastanawiałem się, czy znowu będę musiał bronić ludzi. - Ile bierzesz za godzinę? - spytał. - Nie twoja sprawa. - Ja kiedyś brałem dobre parę setek za lunch. I płacili. wierz mi, że to robili. Wiedzieli, ile jest wart Saul Lowe. - Gdybyś mógł mi tylko... - Ani czas, ani pieniądze nie mają już dla mnie znaczenia. Kiedyś bawiły mnie te gry. Spytaj Wandę. Rudiego. Lenny'ego. Spytaj Duke'a. Spytaj księżniczkę... Następnych kilka imion przeoczyłem... Patrzyłem z daleka na słuchawkę, skowyczącą niczym system alarmowy. Kiedy znowu zacząłem słuchać, Saul przemawiał do kogoś w pokoju. - Imish! Imish, odsuń się od tego aligatora! - Saul? - Przeklęte kardynały! Zachłanne ptasie sukinsyny! - Saul? - Pytam cię tylko, czy jesteś otwarty na ideę... Zapadła długa cisza. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Saul mówi do mnie. - Jaką ideę? - Boga! - mruknął. - A jakaż inna ma znaczenie? - Nie nadążam za tobą. - Rany, ależ jesteś tępy! Mówię o Wszechmogącym! - Och - rzuciłem. - Mówisz o t y m Bogu. - Nie bądź taki zasadniczy. Każda kultura ma swoją wizję. Z wyjątkiem tych cholernych baptystów i ich tamburynów. Myślisz, że Bóg lubi tamburyny? Nie zamierzałem odpowiadać na to pytanie. - Może to tylko mój problem. Nie wiem. Mówię ci jedynie, że potrzebna ci Jego łaska. Potrzebujesz ochrony? Musisz mieć Boga po swojej stronie. - Rozumiem. - Tylko tyle? Daję ci kamizelkę kuloodporną, a ty stwierdzasz: „Rozumiem”? - Saul, człowieku. O czym ty, do kurwy nędzy, gadasz?! Odpowiedział zupełnie innym tonem. Ta nagła zmiana wstrząsnęła mną. Teraz mówił zupełnie rozsądnie. - O Holokach. A myślałeś, że o czym? - Wiesz o nich? Roześmiał się, później śmiech przeszedł w rzężenie, w końcu w długi napad kaszlu. - Tak, można powiedzieć, że o nich wiem! Czy księżniczka cię nie wtajemniczyła? Mógł mieć na myśli jedynie Laurę. - Nie, nie wspomniała o tym. - No cóż, w takim razie chyba rzeczywiście powinniśmy porozmawiać. Jeśli nie chroni cię Jego łaska, możesz mieć kłopoty. - Tego typu komunały zawsze mnie denerwowały. - Więc twierdzisz, że się nie modlisz? - Nie. Odkąd skończyłem dwadzieścia dwa lata. - Fiu, fiu! Twardy z ciebie facet. Niebawem jednak znów znajdziesz drogę do Pana. Zrozum, gdy odmawiasz modlitwę, Holokowie mogą ci gówno zrobić. W życiu nie słyszałem o oryginalniejszej strategii nawracania. - A zatem porozmawiajmy o nich. - Okej, przyjdź - odparł. - I weź ze sobą sok pomarańczowy. Tylko stuprocentowy, żadne z tych gówien dla astronautów. - Zachichotał. - Rany! Czeka cię przejażdżka twojego życia! Tej nocy ponownie spotkałem chłopca ze snu. Wydawało mi się, że się obudziłem (dlatego wszystkie późniejsze zdarzenia uznałem za wiarygodne). Byłem w swojej sypialni, która wyglądała zupełnie normalnie (a przecież w rzeczywistości ciągle jeszcze sypiałem w mieszkaniu Grega). Na słupku w nogach mojego łóżka przysiadł chłopiec w czerwonym sweterku. Oplótł rękoma kolana i uśmiechał się do mnie. - To ty! - oświadczyłem, siadając. - Nie mogę zostać długo - powiedział. - Czego chcesz? - Formuła kryształu brzmi... - Usłyszałem albo zwyczajny bełkot, albo matematyczne równanie. W każdym razie nic z niego nie zrozumiałem. - Muszę to zapisać - stwierdziłem i zacząłem wstawać z łóżka. Zauważyłem, że pokój pachnie jak galaretka o smaku cytrynowo - limonowym. - Nie możesz. - Pokręcił głową. - To sekret. Potrafisz dotrzymać tajemnicy, prawda? - Nie mam ołówka. - Nie powiedziałbyś nikomu, co? - Jestem lekarzem - udałem oburzenie. - Działam zgodnie z kodeksem zawodowym. - Holokowie nie lubią, gdy z tobą rozmawiam. Jeśli mnie złapią, dostanie mi się. - Zbiją cię? - Będzie bolało - jęknął. Zrobiłem ku niemu krok i wyciągnąłem rękę, aby dotknąć jego ramienia. - Nie! - zawołał gniewnie. - Przepraszam. - Nigdy mnie nie dotykaj. - W jego głosie dosłyszałem groźbę. - Przepraszam. - I nikomu o nas nie mów. - Za późno - zdradziłem się. - Detektyw wie. Popatrzył na mnie wilkiem. - Tłusty, onanizujący się facet? Dlaczego jego opis brzmiał tak adekwatnie? - Tak - odrzekłem. - Popełniłeś błąd. - Wiem. - Ktoś jeszcze wie? Już miałem mu odpowiedzieć, kiedy dostrzegłem coś w jego oczach. Źrenice rozszerzały się gwałtownie niczym usta wypowiadające: „Aaaaa!” i „Ooooo!” - Ktoś jeszcze? - powtórzył. Moje ciało zalał strach: zimny i irracjonalny. Może przeraziła mnie postawa mojego gościa - przysiadł na słupku niczym drapieżny ptak - może jego oczy lub ton... Nie wiem. Chyba nie bałbym się bardziej, nawet gdybym znalazł się w klatce tygrysa. Uświadomiłem sobie nagle, że tym razem nie mam do czynienia ze spotkanym wcześniej chłopcem, lecz z kimś innym, jakąś straszliwą istotą, która wniknęła w to małe, kruche ciałko. Laura mówiła mi przecież, że Holokowie potrafią zmieniać swoje ciało. Odruchowo rozpocząłem modlitwę z młodości: „Pobłogosław nas, Panie, i Twoje dary, które otrzymujemy...” - Przestań! - warknął. - „...dzięki Twojej hojności...” - Przestań!!! - wrzasnął. - „...przez Chrystusa Pana naszego. Amen”. W tym momencie zadziałało prawo grawitacji. Chłopiec spadł ze słupka i twardo wylądował na podłodze u moich stóp. Uśmiechnął się do mnie z wściekłością i nienawiścią. - Przekaż pozdrowienia Saulowi. Na pewno mnie pamięta. Mrugnął i odszedł. Obudziłem się, wciąż mając przed oczyma jego okrutnie uśmiechniętą twarz. Nie odstępowała mnie przez kilka dni, a i później wracała wielokrotnie. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Po tym śnie zacząłem podejrzewać, iż w naszym dramacie uczestniczy jakiś anonimowy gracz. Laura przekonała mnie, że nie przyczyniła się do śmierci doktora Stewarta. Czyli... zamordował go ktoś inny. Zabójca. Tłuścioch? Jakiś Holok? Postanowiłem zadzwonić do detektywa Kiefera i sprawdzić, czy znaleźli sprawcę zbrodni. Tym razem policjant rozmawiał ze mną zupełnie inaczej. Wręcz go nie poznawałem. - Pan Donelly? - spytał zakłopotany. - Tak, pamięta pan... jedliśmy razem lunch. - Och, nie przypominam sobie. Jest pan pewny, że rozmawia z właściwą osobą? - Niech pan da spokój! Chodzi mi o sprawę Stewarta. - Sprawa Stewarta została zamknięta. - Macie podejrzanego? - Mamy przyznanie się. Kobieta przebywa aktualnie w zakładzie psychiatrycznym. Powinien pan raczej porozmawiać z moim szefem. - Rozmawiał pan z Laurą? - Z kim? Wybuchnąłem. - Jezu Chryste! O co tu chodzi? Rozłączył się. Zadzwoniłem do jego szefa i usłyszałem szczegóły. Sprawę rzeczywiście zamknięto: mieli podpisane przyznanie się do winy. Doktora zabiła jego szalona pacjentka. Z zemsty. Wszystko jasne. Wspomniałem Laurę i usłyszałem, że owszem, pamięta ją. Sprawdził jej opowieść. Sam dałem Laurze alibi. Moja sekretarka potwierdziła nasze spotkanie, sekcja - czas zgonu. Żadnych podejrzeń. Laura była po prostu jednym ze świadków. Zadzwoniłem do przyjaciela, który pracował w Domu. Powiedział, że jeśli chcę, mogę się spotkać z morderczynią, która lubi rozmawiać z nieznajomymi. Podczas jazdy z zaskoczeniem odkryłem, że z nerwów aż mnie skręca w żołądku. Co rusz przychodziło mi do głowy, by zrezygnować. Miałem wrażenie, że mój anioł stróż ciągnie mnie za rękaw i szepcze do ucha: „Zawróć. Nie jesteś już jednym z nich. Uciekłeś stamtąd przed laty”. Tyle czasu minęło od mojej ostatniej wizyty w Domu, że zdążyłem zapomnieć, jak bardzo obawiałem się tego miejsca. Praca z przestępcami uznanymi za niepoczytalnych bardzo zmienia człowieka. Powiedzieć, że swoim istnieniem urągają twojemu poczuciu moralności, to stanowczo za mało. Tu chodzi o coś znacznie głębszego: oni wręcz kwestionują twoją niepodważalną dotąd wiarę w równowagę wszechświata. Ciągle zadziwia mnie fakt, że przepracowałem tam cztery lata: dwa jako woźny (tuż po studiach) i dwa jako terapeuta. Woźnym (a równocześnie sprzątaczem) zostałem dzięki uprzejmości amerykańskiego rządu, który zamienił mi służbę wojskową na służbę zastępczą. Znosiłem tę pracę z niemal mesjanistyczną pokorą. Miewałem fantastyczne złudzenia, że jestem Danielem w legowisku lwa. Początkowo usiłowałem ich traktować „po chrześcijańsku”. Niestety zabrakło rni tolerancji. Nie potrafiłem ich pokochać, natomiast bez wysiłku znienawidziłem. Musiałem jakoś zracjonalizować wstręt dla obiektów mojego miłosierdzia: „Ludzie to istoty moralne. Gdyby takimi nie byli, nie uważaliby zła za anomalię i nie doświadczyliby go jako czegoś im z gruntu obcego. Oto dlaczego cierpnie mi skóra na widok każdego gwałciciela dzieci. Oto dlaczego mam ochotę uciec w siną dal, ilekroć patrzę w oczy facetowi, który lubi okaleczać zwierzęta. Dlatego właśnie jestem tak przerażony, że nawet sikać nie mogę prosto”. Moja krucha barykada wiary i pacyfizmu nie wystarczyła na potrzeby Domu. Zacząłem postrzegać więźniów jako osoby normalne. Bo w większości wyglądali na normalnych. Grali w szachy. Opowiadali zwyczajne dowcipy. Niektórzy zawieszali na ścianach zdjęcia swoich rodzin. Zacząłem się zastanawiać, czy ich czyny doprowadziły ich do stanu, w jakim byli, czy też ich stan przyczynił się do popełnienia zbrodni. Czy miałem do czynienia z wyrzutkami społeczeństwa, którego normy złamali, czy też z kozłami ofiarnymi chorej cywilizacji? Może cierpieli z powodu jakiegoś wewnętrznego przymusu albo służyli niejasnemu celowi ewolucyjnemu czy też psychicznej kompensacji, aby urzeczywistniać najmroczniejsze fantazje zbiorowości. Zacząłem myśleć, że zło to nie coś wyjątkowego, abstrakcja, do której mogłem się zniżyć (jak Pentagon). Może nawet nie jest czymś „po prostu ludzkim”. Ku własnemu przerażeni u zacząłem uważać je za jedną z twarzy Boga. Pewnej nocy zmywałem podłogi i natknąłem się na księdza w czerni. Siedział na ławce w poczekalni. Pomyślałem, że czeka na jakąś naradę. Często spotykałem w Domu duchownych. Chociaż nie o drugiej nad ranem! Ksiądz czytał „Time”. - Ma pan coś przeciwko? - spytałem, wskazując na jego nogi i mój kubełek na kółkach. - Zupełnie nic - odparł z uśmiechem, podniósł stopy i przyjął pozycję lotosu. Do tej pory radziłem sobie już zupełnie nieźle z mopem i świetnie opanowałem ruchy, które zapewniały najbardziej efektywne zmywanie podłogi. Prawie skończyłem, kiedy ksiądz zadał mi pytanie. Zauważył ich pan? Seryjnych morderców? Przerwałem i pochyliłem się nad mopem. Nie byłem w stanie odczytać miny mojego rozmówcy. - Wszyscy mają takie same twarze - dodał. ~ Co ksiądz ma na myśli? - Mają w sobie coś z dziecka. Jakąś figlarność. Niewinność Jak gdyby coś w nich nie dorosło. Przypominają mi ludzi, którzy utracili wiarę. - Nigdy tego nie zauważyłem - odparłem. - Musi ksiądz być tu nowy. - Tak. W końcu zatem spotkałem kogoś, z kim mogłem się podzielić moimi odczuciami. - Trzeba czasu, by się przyzwyczaić - zapewniłem go, po czym przedstawiliśmy się sobie. - Wydaje mi się, czy panuje tu jakiś specyficzny zapach? - spytał. - Faktycznie. - Minęły tygodnie, zanim do niego przywykłem. Ciągle nie potrafiłem go zidentyfikować. Czasami sądziłem, że coś się pali. Innymi razy wydawało mi się, że czuję coś słodkiego. Aromat przypominał paloną trzcinę cukrową. - Zastanawiał się pan kiedyś nad ludźmi, którzy tracą wiarę? - zapytał. - Czym ją zastępują? - Właściwie nigdy nad tym nie myślałem - odparłem. - Zdaje mi się, że szukają wyjaśnienia dla cierpienia. Z doświadczenia wiem, że większość ludzi przestaje chodzić do kościoła z powodu cierpienia. Dziecko umiera. Któreś z rodziców zapada w śpiączkę. Przyjaciel staje się ofiarą mordu. Najwyraźniej sporo nad tym rozmyślał. Włożyłem mopa do kubełka i oparłem się o ścianę. Ksiądz miał spuchniętą, zaczerwienioną skórę, kręcone i siwe włosy, na policzkach popękane naczyńka krwionośne. Odparłem, trochę popisując się swoją wiedzą: - Jest ceną wolnej woli, prawda? To znaczy cierpienie? Uśmiechnął się zaskoczony. - Jest pan katolikiem! Skinąłem głową. - Brzmi nazbyt teologicznie - podjął. - Naprawdę myślę, że ludzie potrafią znieść nawet najstraszniejszy ból, dopóki widzą, że ma on sens. Czasami sądzę, że wolą wyjaśnienie niż brak cierpienia. Potrafią zaakceptować ból jako karę, wypadek albo próbę, lecz czująsię zdradzeni i wściekająsię, kiedy Bóg pozwala cierpieć komuś niewinnemu. Odnoszą wówczas wrażenie, że Ojciec ich opuścił. - Tajemnica Krzyża w dużym skrócie - podsumowałem. Roześmiał się. Śmiał się długo i gorzko. - Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Dostrzegłem po prostu w pańskich słowach typowe dla katolicyzmu duże litery. Jakbyśmy potrafili nadać światu znaczenie wyłącznie za pomocą języka. Ale ma pan absolutną rację. Chodzi o Tajemnicę: w jaki sposób Torturę na Niewinnym Synu Bożym można zinterpretować jako Ostateczny Akt Miłości? - A zatem? - No cóż, nie rozumie pan? Założenie. Dlaczego ludzie oczekują prawości? I skąd w nich to pragnienie sprawiedliwości i miłości? Jak gdyby nie wierzyli, że ich rodzice potrafią dorównać Bogu. Jak gdyby istniały dwie możliwe odpowiedzi na Pytanie o Cierpienie. Dwoje drzwi: Wolna Wola... albo Brak Boga. Zapominają o trzecim, bocznym wyjściu. - Trzecim? - Dziwny Bóg. Niepojęty. Równie dziwaczny dla nas jak ośmiornica dla ptaka. Zaciekawił mnie. - Na przykład? - Może On ma się do rzeczywistości tak jak my do snów. - Ksiądz otworzył szeroko oczy i oblizał wargi. W sposób akademicki rozkoszował się ekscentryczną linią rozumowania. - Możemy, ludzie, jesteśmy jego snem. Może On jest chłopcem przeżywającym nocne koszmary, którymi właśnie jest rzeczywistość. Z tego względu jego stosunek do nas jest taki bierny, Dlatego On nie ma nad nami kontroli. Może jest równie brutalny, bezmyślny, ciepły i kochający jak każde dziecko. Może potrzebuje nas, byśmy go zbudzili. - Jest pan jezuitą, prawda? - spytałem. - Nie - odparł. - Jestem lokatorem Domu. Potem uniósł rękę, pokazując mi, że jest przykuty do poręczy ławki. - Molestowanie dzieci... Na wypadek, gdyby się pan zastanawiał - powiedział, lekko się czerwieniąc. W Domu poznałem nowe tajemnice, które zastąpiły stare pewniki. Tu właśnie straciłem wiarę i dziewictwo, tu zacząłem palić papierosy i odnalazłem swoje prawdziwe powołanie. Zapomniałem o wyraźnej, potężnej obecności tego miejsca, ale moje ciało o niej nie zapomniało i oddawało jej hołd z niepokojem, który odczuwamy, gdy się zbliżamy do ziemi świętej - z szacunkiem, ale i z obawą, że kontakt z nią coś w nas zmieni. Rozmawiałem z morderczynią piętnaście minut przez grube kraty w białym, pachnącym sosną pokoju. Młoda kobieta z rozczochranymi włosami, ubrana w nocną koszulę pod błękitnobiałym szlafrokiem ani na chwilę nie przestała się uśmiechać. Przez całe spotkanie stał przy moim ramieniu uzbrojony strażnik. - Jest pan lekarzem? - spytała. - Tak. - Kłamstwo wydało mi się nieszkodliwe. - Jest pan kimś ważnym? - Nie. - Widziałam już pana wcześniej? - Nie. Czy zabiła pani doktora Stewarta? Jej uśmiech się rozszerzył. - To jest dobra historia. Brak uszu. Brak członka. Cha, cha, cha. Napisali to na kartce. - Zabiła go pani? - Podpisałam tę kartkę, no nie? - Przyznała się pani? - Mówił, że mnie kocha. Że jestem piękna. Że potrzebuję jego pomocy. - Mówił to wielu kobietom. Był złym człowiekiem. - Tak. Zasłużył na śmierć. Więc w noc zbrodni dostałam się do jego domu, okaleczyłam go i złamałam mu kark. Widział pan tę kartkę? Świetna historia. - Czy pani to zrobiła? - Chyba musiałam. Zasłużył sobie. - Dlaczego się pani przyznała? Dlaczego pani podpisała? Przez moment intensywnie patrzyła w sufit. - Tutaj jest bardzo przyjemnie. Bardzo czysto. - Potem uśmiechnęła się do mnie chytrze. - Nie jest pan lekarzem. Jest pan psychiatrą. - Była przejmująco szczera. Jej podbródek drżał. - Kocham pana. Zawsze pana kochałam. Mógłby pan zagrać ze mną w szachy? - Jasne - odparłem. - Kocha mnie pan? - Oczywiście. - Zabawne, ale w pewnym sensie mówiłem poważnie. Moja rozmówczyni była smutnym, złamanym przez życie stworzeniem. Nerwowo przeczesała palcami tłuste, splątane włosy. - Znowu będę piękna - oświadczyła, uśmiechając się. Potem dodała coś, co mnie zmroziło: - ...Teraz, gdy sny się skończyły. - Sny? - Skończyły się. Nikogo już nie zranią. - Pani sny się skończyły? - Nie wszystkie. Tylko te złe. Teraz mam same dobre sny. - To doskonale - zapewniłem ją. Struga potu spłynęła mi po plecach. - Jak pani sądzi, dlaczego się skończyły? Zaczęła gładzić rękoma kraty. Miała maleńkie nadgarstki. Nie mogłem sobie wyobrazić, by cokolwiek złamały, nie mówiąc o szyi dorosłego mężczyzny. - Ponieważ podpisałam kartkę. - Przyznanie się? - Tak. Skończyły się natychmiast, gdy je podpisałam. Z trudem przełknąłem ślinę. - Wtedy ustały pani złe sny? - Tak. - Ustały, kiedy podpisała pani przyznanie? - Tak. - Patrzyła na mnie przez minutę, szukając czegoś, czego nikt nigdy jej nie dał. - Kochasz mnie? - spytała znowu. - Oczywiście. - Uśmiechnąłem się. Lekko dotknęła mojej ręki przez kraty. - Dlaczego to mi nie pomaga? Nie przestawałem się trząść jeszcze w kilka godzin później. W klinice zastałem niespodziewanego gościa, ostatnią osobę, jaką chciałem zobaczyć o osiemnastej w piątkowy wieczór. Detektyw Kiefer. Stał w progu, ubrany na szaro. Wyglądał jak Jimmy Swaggart. Na nosie miał okulary słoneczne. - Sekretarka powiedziała, że jeszcze pan przyjdzie. - Jestem. - Zacząłem chować papiery do aktówki, mając nadzieję, że zrozumie aluzję. - Musimy porozmawiać. - Więc teraz mnie pan sobie przypomina? - Proszę pozwolić, że wyjaśnię. Nie mogłem rozmawiać przez telefon. - Dlaczego? - Mogę usiąść? Wskazałem fotel. Zapadł się weń. Nosił tani zegarek z wieloma przyciskami, którymi ciągle się bawił. - Mogę zapalić? Podałem mu popielniczkę. Zaciągnął się tak mocno, że papieros spalił się prawie do połowy. Obłok dymu unosił się nad jego głową aż do końca naszej rozmowy. W błękitnym fotelu Kiefer wydał mi się znacznie mniejszy. Jego sylwetka rysowała się na tle żaluzji. Wyglądał jak nałogowy pijak w pierwszym tygodniu po odstawieniu alkoholu: niespokojny, niepewny, rozedrgany, onieśmielony - słaby. - Detektywie Kiefer? - zagaiłem, popędzając go. - Muszę z panem pogadać. - To pan już mówił. - Chodzi mi o rozmowę z... fachowcem. - O terapię? - Odniosłem wrażenie, że nie mam do czynienia z tym samym mężczyzną, z którym jadłem lunch. - Tak. Ile zapłacę? - Terminarz spotkań mam w chwili obecnej całkowicie zapełniony. Co najwyżej mogę panu kogoś polecić. Potrząsnął głową. Jego twarz raptownie poczerwieniała, jak gdyby zbyt długo wstrzymywał oddech. - To musi być pan. Wyłącznie pan. - Proszę się uspokoić - powiedziałem. - Porozmawiajmy. Mam trochę czasu. - Dzięki. - Prawie łkał. - Jezu, co się panu stało? - Dużo się dzieje w mojej głowie. Chorowałem. Potrzebowałem czasu. Trudno mi o tym mówić. - Niech się pan uspokoi - rzuciłem. - I bez pośpiechu. - Zrobiłem kilka złych rzeczy. Muszę o nich komuś opowiedzieć. Bylibyście zaskoczeni, jak wiele terapii rozpoczyna się w ten sposób - od spowiedzi. I jak rzadko te „grzechy” stanowią sedno problemu. Zwykle pacjent próbuje obarczyć się odpowiedzialnością za mniejszy postępek. Przyznanie się do błędów to często niezwykle cenny wstęp. Odkryłem, że grzech nie jest dnem, a tylko drzwiami w głębszą ciemność. Jesteśmy gotowi przylepić sobie etykietkę przestępcy, lecz jakże niechętni, by postrzegać siebie jako ofiarę. - Proszę kontynuować - podpowiedziałem. - Walczyłem w Wietnamie. Wywiad. Czy pan... tam był? - Wykręciłem się. Służba zastępcza. Przez dwa lata wycierałem podłogi w szpitalu psychiatrycznym. Tak trafiłem do tego fachu. - Służba zastępcza? No, no. Swego czasu nazwałbym pana tchórzem. Dziś nie jestem już skory do przylepiania innym łatek. Spotkałem zbyt wielu tchórzy w mundurach. Powodem ich udzia - łu w wojnie wcale nie była odwaga, lecz strach przed reakcją otoczenia. Co pomyślą o nich kumple, gdy się wykręcą od wojska... rodzina, znajomi i tak dalej. Dostałem nawet medal. A przecież bałem się każdego chrząknięcia. Słyszał pan o misjach typu „Odszukaj i zniszcz”? - Skinąłem głową. Uśmiechnął się. - Nasze należałoby raczej nazwać „odszukaj, przesłuchaj, zabij”. - Ponownie się zaciągnął, po czym zgasił papierosa. - Wie pan, czym zajmuje się wywiad? - Tak mi się wydaje. - Niech pan dobrze pomyśli. Pracują tam dwa rodzaje ludzi, Jedni zajmują się robotą papierkową. Drudzy zabijają. - A pan... - Zabijałem. Lataliśmy helikopterami. W nich odbywały się przesłuchania. Tr/ech Wietnamców na raz. Zadajemy pierwszemu pytanie. Jeśli nie odpowiada - wylatuje z helikoptera. Zawsze spadali w ten sam sposób... machając nogami i rękoma. Liczyliśmy zwykle na tego ostatniego. Pierwszych dwóch stanowiło dla niego przestrogę. Wierzyliśmy, że trzeci pęknie. Zwykle dawał się przekonać. Nawet wymyśliliśmy dowcip na ten temat. „Jak skłonić jeńca do rozmowy?” - Zdjął okulary. - „Trzeba nauczyć go latać”. Wiem z doświadczenia, że nie potrafię pomóc pacjentom, dla których nie mam przynajmniej odrobiny zrozumienia. Może to zabrzmi banalnie, ale taka jest prawda: leczenie wymaga miłości. Wcześniej sądziłem, że czuję do tego mężczyzny jedynie odrazę. A jednak, kiedy zapadł mrok i sylwetka Kiefera straciła wyrazistość, zaczął mi przypominać zastraszonego świadka koronnego, który składa zeznanie pod osłoną anonimowości. Głos mu się załamywał, detektyw był wyraźnie przerażony - rozglądał się, wiercił i bezmyślnie bawił zegarkiem. Nieoczekiwanie poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Byliśmy niczym podróżnicy zagubieni w tym samym świecie, dzieląc ciepło ogniska i milczące zrozumienie niebezpieczeństw czających się w otaczającej nas nocy. Do końca rozmowy mężczyzna popłakiwał. - Miałem sny. Poczułem gwałtowny skurcz żołądka. - Sny? - Tak. Złe sny. To znaczy... straszne. Nigdy nie śniło mi się zbyt wiele. W każdym razie nigdy niczego rano nie pamiętałem. Sny mam od mojego spotkania z panem. Nie sądziłem, że istnieje związek... Potem miałem ten, ten... Przez minutę płakał cicho. - Oszaleję. Przysięgam na Boga - jęknął. - Niech mi pan o wszystkim opowie, detektywie. Zapalił kolejnego papierosa. - Proszę mi mówić po prostu Jack. - Świetnie, Jack. - Co to znaczy, kiedy ci się coś śni... Coś tak realnego... aż masz wrażenie, że to nie jest sen? - Taka sytuacja może oznaczać wiele rzeczy. Często jakaś ważna informacja próbuje przedostać się do twojej świadomości. - Do świadomości? - spytał ze strachem. - Podświadomość to intuicja i wiedza, o istnieniu której nie wiemy. Jeśli informacja jest ważna i dobra dla nas, zwykle dociera do świadomości. Szczególnie, jeśli próbujemy ją stłumić. - No nie wiem. Choć nie sądzę, żeby w moim przypadku chodziło o podświadomość. - Dlaczego? Zaniepokoił się. - Nie spałem od trzech dni. Boję się Gooka. - Kim jest Gook? - Tak miał na imię ostatni jeniec, którego zabiłem. Po nim już nie potrafiłem nikogo wyrzucić z helikoptera. Gook był młody. Właściwie dzieciak. Uśmiechał się do mnie podczas całego lotu w dół. - Czytałem gdzieś, że to ze strachu. - Co? - Uśmiechają się. - Ach tak. - Chrząknął. - Zastanawiałem się, z jakiego powodu są tacy szczęśliwi. - Chwycił chusteczkę, wydmuchał nos, po czym zacisnął ją w pięści. - Nie myślałem o nim przez dwadzieścia lat. Tydzień temu zacząłem o nim śnić. Na początku nie miał nic wspólnego z moimi snami. Po prostu stał gdzieś z boku. Później zaczął za mną chodzić, wreszcie do mnie przemawiać. Teraz każdej nocy... - Wzdrygnął się. - Co on mówi, Jack? - Ciągle mówi o tej pani Laurze. Zawsze to samo. Każdej nocy jesteśmy w helikopterze. Ręce i stopy mam związane ciągutką lukrecjową... cholerną czerwoną lukrecją. On mnie przesłuchuje. Słyszę obracający się wirnik. Widzę wierzchołki drzew za Huey. A Gook tylko się uśmiecha, stale się uśmiecha i pyta mnie... - Z jego gardła wydobyły się jakieś zdławione odgłosy. - Co takiego, Jack? - „Gdzie jest Laura? Opowiedz mi o Laurze. Czy widziałeś jej cycki?” - Roześmiał się gorzko. - A ja nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. To znaczy, nie zadowala go nic, co powiem. Chryste, widziałem tę kobietę tylko raz! Rozmawialiśmy zaledwie przez dziesięć pieprzonych minut! „Nie wiem! - odpowiadam. - Kogo, kurwa, obchodzi Laura?” Moje pytanie mu nie wystarcza. Żąda odpowiedzi, których nie znam! - Wytarł nos w rękaw. - Jestem przestrogą, rozumie pan? Wiem, że mnie zabije, po czym wypyta tego właściwego, który je zna. Zadrżałem, ale udawałem, że jestem spokojny. - Kto jest tym właściwym, Jack? Kogo szukają? - Nie wiem! - Spojrzał na mnie. Miał wzrok zbitego szczeniaka. - Mogę ci zadać pewne pytanie? - Pokiwałem głową. - Kim, do cholery, są Holokowie? W tym momencie prawie spadłem z krzesła. - Gdzie słyszałeś to słowo? - wyszeptałem przerażony. - Nigdzie! - Cisnął chusteczkę na dywan. - Nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa. Ten Gook nieustannie mnie o nich wypytuje. Twierdzi, że ich znam. Stoi sobie w tym dziwacznym czerwonym swetrze i w kółko mnie pyta: „Kim są Holokowie? Opowiedz mi o Holokach. Co o nich wiesz?” ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Straciłem mnóstwo czasu, usiłując znaleźć dom Saula. Ciągle krążyłem między kilkoma przecznicami na północ od Cobo Hall, jednak wszędzie wokół widziałem jedynie puste działki, zabite deskami siedziby firm, kościół katolicki i opuszczone domy z niewłaściwymi numerami. Właśnie miałem zrezygnować, kiedy zobaczyłem wysokiego księdza, który schodził po stopniach kościoła. Szedł żwawym krokiem, lecz im bliżej był mnie, tym starszy mi się wydawał. Pomyślałem, że mężczyzna zna okolicę, więc zatrzymałem się i przywołałem go skinieniem dłoni. Jasne, znał Saula. Wszyscy go tu znali. „Trzeba zaparkować o tam i zastukać do drzwi probostwa”. Kiedy dotarłem do drzwi, odwróciłem się i dostrzegłem szary samochód skręcający za róg. Ja i mój cień - znowu tłuścioch. Kim był? Zazdrosnym o mnie dawnym przyjacielem Laury? Najpierw śledził doktora Stewarta, a teraz mnie? A może był agentem rządowym, który ścigał świadków UFO? Ściśle tajnym agentem z CIA? Może wznawiają stary Projekt Sił Powietrznych? Błękitną Księgę? „Błękitna Księga?” - powtórzyłem w myślach. Gdzie słyszałem te dwa słowa? Powoli stawałem się paranoikiem. Nakazałem sobie spokój. Otworzyłem drzwi i mała czarnoskóra, siwowłosa sekretarka poprowadziła mnie przez wielki stary dom, który niegdyś zapewne prezentował się dość imponująco: ciemna stolarka, okna z ołowiowego szkła, wyszukane instalacje świetlne i rzeźbione poręcze. Szliśmy do pokoju nad garażem tak wielkim, że prawdopodobnie mieścił niegdyś z pięć samochodów. - Jest pan księdzem? - spytała. - Nie. Uśmiechnęła się z ironią. - Ciągle mówią, że przyślą kogoś, kto odciąży ojca Eda. Biedak jest już na emeryturze i ma kiepskie serce, więc może odprawić tylko jedną mszę w niedzielę. Nikogo jeszcze nie przysłali. Powołanie - dodała, rzucając mi znaczące spojrzenie. - Nie jest pan z „Wall Street Journal”? - Nie. - Lekarz? - Tak. Wskazała mi małe drzwi na szczycie stromych schodów, potem Popatrzyła podejrzliwie na plastikową butelkę w moim ręku. - A co to takiego? - Sok pomarańczowy. - Hmm. - Mlasnęła językiem i pokiwała głową. - Tak. Zastukałem. Ktoś krzyknął: - Czego chcesz? - Donelly. - Nie było reakcji, więc dorzuciłem: - Przyniosłem sok. Było to chyba hasło, ponieważ drzwi się uchyliły i usłyszałem głos Saula: - Coś późno. - Zgubiłem się. Wślizgnąłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. - Muszę być ostrożny. Imish chce się wydostać. - Imish? - spytałem. - Zgadza się - odparł, prowadząc mnie do wielkiego pokoju o łukowatym suficie. Dwa brudne okna wychodziły na autostradę Lodge. W rogu dostrzegłem nie posłane łóżko, nad nim zaś groteskowy krucyfiks z wieloma plamami imitującymi krew. Wszędzie stały pełne po brzegi popielniczki. Jedną ścianę pokrywały książki. Teologia. Technika. Ekonomia. Przez całą długość pokoju biegł długi dywanik. W jednym narożniku znajdował się zlew i część kuchenna, a obok niej drzwi, które zapewne prowadziły do toalety. Pomieszczenie wypełniał aromat kawy, która gotowała się przez kilka godzin. I zapach dymu papierosowego. Nagle zaatakowało mnie coś czerwonego. Uchyliłem się. - Co, do diabła...! - Cholera, Imish! Masz maniery sójki! Czerwony kardynał usiadł na krokwiach. Potem dostrzegłem jego złotą klatkę. Wisiała w rogu z otwartymi drzwiami. Saul uwolnił mnie od soku pomarańczowego i wszedł do części kuchennej. - Siadaj, przyjacielu - rzucił do mnie. - Nakarmię ptaka. Nasypię mu pieprzu do napoju. Nauczę go, jak należy traktować gości! - Wyjął spodek i nalał do niego soku. Ptak podleciał do niego i wylądował mu na ramieniu. - Pan przyniósł ci twój przysmak, a ty go bombardujesz? Powinienem cię zamknąć za to w łazience. Nie patrz na mnie w ten sposób! Wiesz, że zachowałeś się paskudnie. Obserwowałem ich z tapczanu. Starzec przemawiał do ptaka, który siedział mu na ramieniu. - Kawy? - zawołał. - Nie, dziękuję - odparłem po długiej chwili, gdy uświadomiłem sobie, że mówi do mnie. Tak miały wyglądać wszystkie nasze rozmowy - nigdy nie wiedziałem, do kogo przemawia: do ptaka czy do mnie. Zwykle zresztą odgadywałem niewłaściwie. Saul poruszał się po kuchni, szurając kapciami, ubrany w gruby purpurowy szlafrok. Przypominał miniaturowego Scrooge'a: miał najwyżej półtora metra wzrostu, jego ciało było pucołowate, łysa głowa lśniła jak pomidor, a oczy - ledwie widoczne pod gęstymi białymi brwiami - wyglądały jak maleńkie atramentowe kleksy. Sączył kawę, kiedy zauważyłem w kącie biblioteczki stary numer „Business Review”. Na okładce widniało jego czarno - białe zdjęcie sprzed trzydziestu lat. Był już prawie całkowicie łysy, lecz resztki włosów i brwi miał jeszcze czarne. W jego spojrzeniu dostrzegłem powagę. Nagłówek głosił: „Saul Lowe. Biznesmen roku”. Obok zdjęcia widniał mały obrazek Mony Lizy, który - z jakiegoś powodu - przypomniał mi o Laurze. Saul prawdopodobnie zauważył, na co patrzę, ponieważ oświadczył: - Leonardo. Wspaniały myśliciel. Tworzył trochę wstecz. Zaprojektował armatę. I helikopter. Wiesz, że wynalazł także spadochron? - Nie, tego nie wiedziałem. - Dopiero później wynalazł samolot. - Posłał mi znaczące spojrzenie przez ramię. - Rozumiesz, co mam na myśli? - Nie bardzo. - Pieprzony Włoch! Wyrysował spadochron. A dopiero w dwanaście lat później - samolot. To tak jakbyś wynalazł siodło, zanim byś zobaczył konia. - Ach tak - mruknąłem, po czym zastanowiłem się, czy Saul mówi prawdę. - Najpierw spadochron... potem samolot. - Załapałeś. - Uśmiechnął się, wziął łyk kawy i skrzywił się. - A zatem, spałeś z nią? - Z Moną? Nawet jej nie tknąłem. - Gdzieś więc dotarliśmy! - zawołał rozradowanym głosem. - Chaos. Relaty wność. Kwant. Wszystko się ze sobą łączy. Trzeba płynąć z prądem. Znajdźmy łącznik. Przeskakujmy. Intuicja. Czwarta siła. Leonardo o niej wiedział. Kiedy ostatni raz kogoś przeleciałeś? - A ty? Nie zawahał się ani sekundy. - W tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym. Holiday Inn. Pokój numer 56. Wanda. Na tyłku miała wytatuowanego pająka. Potem przekląłem kobiety. - Dlaczego? - Tracimy na nie zbyt wiele energii. Ze wzwodem nie sposób się modlić. A modlitwa jest ważniejsza. Wkrótce zrozumiesz, o czym mówię... Więc nigdy nie tknąłeś księżniczki? Pospiesznie przetrząsnąłem pamięć i nagle przyszło mi do głowy, że tak nazywa Laurę. - Nie. - Dobra, chociaż nie wmówisz mi, że nie chciałeś... Czułem się okropnie skrępowany. - Jest atrakcyjną kobietą, więc... tak, chciałem. Podniósł rękę w uspokajającym geście. - Okej, w końcu jesteś mężczyzną, a oni mają potrzeby. Rozumiem to. Swoją drogą, może to całkiem niezły pomysł. Byłem po prostu ciekaw. - Właściwie, Saul... to nie twoja sprawa. - Masz rację. Jestem już na emeryturze. Wykonałem swoją część roboty. Zgadnij, ile jestem wart. - Nie obchodzi mnie... - Spróbuj. - Milion. - O rany, nie jesteś zbyt bystry, co? No cóż, skąd miałbyś wiedzieć? Od czasu Zajścia wypadłem z obiegu. - Sączył kawę. - W latach pięćdziesiątych straciłem większość funduszy, inwestując w badanie marzeń sennych. A byłem niegdyś najbogatszym człowiekiem w New Jersey... Jeśli to cokolwiek znaczy. Miałem pięćdziesiąt par butów. Szofera. Limuzynę. - Wyjął błękitną chusteczkę i głośno wydmuchał nos. Oczy mu łzawiły, niemniej jednak kontynuował: - Byłem wszędzie: patenty, nieruchomości, show - biznes. - Przechwycił moje spojrzenie. - Uważasz mnie za wariata? - Przyszła mi do głowy taka myśl. - Wiesz co? Chodź za mną. - Poprowadził mnie do maleńkiego ołtarzyka w rogu. Biały obrus na małej skrzyni. Dwie nabożne świece. Portret papieża Piusa XII. Różaniec wykonany z błękitnych paciorków. Saul odrzucił obrus, pod którym pojawił się mały stalowy sejf, wystukał kod zamka szyfrowego, przekręcił klamkę i otworzył drzwiczki. - Przyjrzyj się temu - powiedział. Przykucnąłem. Sejf wypełniony był banknotami, ułożonymi w kupkach od ścianki do ścianki. Saul sięgnął do środka i wyjął jajko. - Ki diabeł? - mruknął do siebie, uważnie lustrując jajko, po czym wsunął je do kieszeni szlafroka. - I jak, na twoje oko, ile tu jest? - Kilkadziesiąt tysięcy? - Dziewięćset tysięcy siedemset trzydzieści pięć dolarów. Gwizdnąłem. Starca najwyraźniej ubawiło moje zaskoczenie. - Chcesz trochę? Wyprostowałem się. - Nie, dziękuję. - Jesteś pewny? - Tak. - Chcesz jajko? - Dzięki, nie. - No cóż - powiedział, zatrzaskując drzwiczki i wystukując kod. - Nie mów potem, że nie proponowałem. Wróciliśmy na miejsca. Saul wyjął małą niebieską książeczkę. Na okładce dostrzegłem złote litery. Rzucił książkę w moim kierunku. Tomasza z Akwinu dwanaście dowodów na istnienie Boga. - Bystry facet. Stronice były pełne podkreśleń i adnotacji na marginesach. - Zatrzymaj ją - powiedział. - Dzięki - odparłem, wkładając książeczkę do kieszeni sportowej marynarki. - Imish cię lubi. - Uśmiechnął się, wpatrując się w jakiś punkt obok mnie. Odwróciłem się i stanąłem oko w oko z kardynałem. Ptak siedział na szczycie tapczanu, ciekawsko przekrzywiając główkę. - To zachłanne ptaszysko, ale w gruncie rzeczy nikt nie jest doskonały. Popatrzyłem na Saula. Gałki jego oczu poruszały się we wszystkie strony, jakby dostał napadu czegoś w rodzaju wzrokowej epilepsji. Zerknąłem na ptaka. Mrugnął do mnie. Gdyby mi ktoś w tym momencie powiedział, że śnię, uwierzyłbym mu bez wahania. - Saul - odezwałem się wreszcie, nerwowo pocierając czoło palcami. - Mogę cię o coś zapytać? - Strzelaj. - W co, do cholery, się wpakowałem? Wyjął z kieszeni jajko, wyciągnął je ku światłu i spojrzał na nie z ukosa. - Cudowne. Idealne. Lubisz jajka? Westchnąłem. - Jasne. - Jesteś trochę nieswój. Odpręż się. W końcu do tego dojdę. - Wydawał się zadowolony, kiedy wyciągnąłem salema i zapaliłem. Sam już palił. - Ile masz lat... czterdzieści? Gdzieś koło tego. Prawdopodobnie myślisz, że musisz sobie radzić w życiu z prawdziwym gównem. Terapeuci słyszą milion takich gadek, co? Skinąłem głową. - Grasz w lidze uniwersyteckiej, synu, tamto zaś to liga zawodowa. - Tak brzmiało również jedno z ulubionych sportowych porównań Hogana. W dodatku odniosłem niesamowite wrażenie, że Saul skądś o tym wie. Uśmiechnął się i strzepnął popiół na podłogę. - Okej, okej, doktorku. Powoli, zaraz opowiem ci całą historię. Za pięć minut uznasz, że powinienem się zamknąć. Po dziesięciu minutach wpadniesz w panikę i będziesz miał ochotę natychmiast stąd czmychnąć. Jednak decyzję musisz podjąć teraz. W pokoju zrobiło się dziwnie gorąco. Jajko zniknęło z ręki Saula. Uśmiechnął się, po czym wypluł je. Upadło mu na kolana. Zaczął się nim bawić. - Możesz wyjść tymi drzwiami z czułym wspomnieniem tłustego facecika z małym czerwonym ptaszkiem i dużą sumą pieniędzy. Uznasz, że odbyliśmy miłą pogawędkę. Że poznałeś postać jak z „Reader's Digest”. Niezapomnianego oryginała. Jajko ponownie gdzieś zniknęło. Saul uśmiechnął się i znowu je wypluł. Roześmiałem się. - To jedna opcja. Możesz też zostać. Wysłuchać historii. Jedno albo drugie, nie możesz zrobić obu rzeczy naraz. Jeśli zostaniesz, mogą zdarzyć się obie rzeczy. Niewykluczone, że zginiesz. Lecz istnieje również szansa, iż radykalnie zmienisz świat. Jeśli odejdziesz, dam ci kopertę z dziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce. Będą twoje, musisz tylko trzymać gębę na kłódkę. Mówię serio! - Trzasnął pięścią o poręcz fotela, wznosząc tuman kurzu. Wstał i podszedł do mnie. Nagle wydał mi się trochę przerażający. - Chcę przez to powiedzieć, że jeśli coś wychlapiesz, ktoś odetnie ci pieprzony język! Nikomu żadnych aluzji. Żadnych anonimowych listów. Żadnego spisywania pikantnych wspomnień. Naprawdę! Gdy puścisz parę z gęby... choćby mimochodem, zabiją cię. - Uśmiechnął się. - Masz zatem wybór. Pieniądze albo śmierć. Albo „drzwi numer trzy”. - Jajko znalazło się nagle w mojej dłoni. Nie miałem pojęcia, skąd się tam wzięło. - Wyglądasz na inteligentnego faceta. Chciałbym jednak wiedzieć... czy jesteś odważny? - Cóż, dotąd nie miałem zbyt wielu okazji, by to sprawdzić. - Próbowałeś kiedykolwiek zdusić jajko w pięści? No, dalej. Spróbuj. - Ścisnąłem jajko z całych sił. Nie pękło. - Niektóre rzeczy wyglądają na kruche, a są zrobione z solidnego tworzywa. A z czego ty jesteś zrobiony, doktorku? Zastanów się. Dobrze przemyśl decyzję. Imish, przynieś panu camela. Czerwony ptak wzniósł się znad mojego ucha i opadł na bok stołu, gdzie leżały papierosy Saula. Chwycił paczkę jednym pazurem, wyciągnął z niej papierosa i wsunął sobie do dzioba W okamgnieniu wylądował na moim ramieniu i zaczął wpychać mi camela do ust. Otworzyłem usta i chwyciłem papierosa. Saul podał mi ogień. Zaciągnąłem się mocno, chociaż nienawidzę tej marki. Zmień świat, umrzyj albo zamknij się za dziesięć tysięcy dolarów - nie ma złych opcji. Jajko rozgrzało się w mojej ręce, było ciepłe jak prosto od kury. Ileż miesięcy czekałem na namacalny dowód. Na coś, czego mógłbym dotknąć. Nigdy nie zgadłbym, że ten mały, tłusty staruszek, jego czerwony ptak i jajko przechylą szalę. Cóż, przypadki chodzą po ludziach. Czasem szczegóły mają znaczenie. Jabłko spada ci na głowę. Kiedy siadasz w wannie, woda się podnosi. C.S. Lewis wsiadł do autobusu jadącego do ogrodu zoologicznego. Po drodze do domu stał się chrześcijaninem. Nie wiem dokładnie, co wpłynęło na mojądecyzję - sztuczka z jajkiem, ptak czy gęsty błękitny dym, który wisiał w pokoju niczym pozostałość po wybuchu. Tak czy owak, w pewnej chwili uświadomiłem sobie, że mój świat nieodwołalnie się zmienił. Nie mam pojęcia, jak to odkryłem, ale taka właśnie była prawda. Strach pojawił się dopiero później, lecz w tamtym momencie trwałem po prostu w ogromnym uniesieniu, które można porównać jedynie ze stanem zakochania się. - Zostaję - oświadczyłem. Saul roześmiał się i odparł: - Frajer rodzi się co minutę. ROZDZIAŁ SZESNASTY Rozsiadłem się wygodnie na tapczanie na probostwie Saula. Kardynał Imish usadowił mi się na ramieniu. Saul zaczął odkrywać przede mną tajemnice Holoków. - Nie tylko wnikają w nasze sny - zagaił. - Potrafią je również pożerać. Ssą jak słodycze. Dlatego nie możemy soli przypomnieć większości snów. Zostały zjedzone. Sny dla Holoków to nałóg. A co najbardziej przeraża nałogowca? Brak narkotyku, prawda? Holokowie odkryli, że nasze sny skończą się w pewnym momencie w przyszłości. Nie będzie więcej snów! Jak edyby nagle ktoś wstrzymał ich dopływ. Cholernie się przerazili. Uświadomili sobie, że któregoś dnia zostaną pozbawieni ukochanej słodyczy! Zaczęli więc pracować nad projektem podróżniczym, bazującym na technice przeskakiwania ze snu w sen. Kiedy opracowali strategię, zaczęli wysyłać misje. - Rany, poczekaj. Sekundę, trochę wolniej! - Przez kilka minut rozmyślałem nad jego słowami, lecz i tak nie znalazłem w nich żadnego sensu. Poprosiłem, aby wszystko powtórzył. Zrobił to. - Misje? - spytałem w końcu. - W jakim celu? - Aby nauczyć się śnić. Próbowali wszystkiego. Nie udało im się. Później, mniej więcej na przełomie stuleci, zaczęli pobierać od nas próbki. Mieli nadzieję, że sklonują rasę ludzką na własny użytek. Wiesz, coś w rodzaju domowych zwierzątek. Skoro sami nie potrafią śnić, zadowolą się namiastką - każdy z nich będzie miał własnego człowieczka i będzie mógł się karmić jego snami. Problem w tym, że okazy nie przeżywały podróży. Sperma ulegała zniszczeniu. Krew i komórki skóry obumierały. Zygoty usychały, natomiast ludzie, którzy przetrwali, nie potrafili przystosować się do galaretkowatego środowiska. Zapłodnienie krzyżowe nie wychodziło. Aż pojawiła się Laura. A później nie byli w stanie jej powielić. Ciągle nie wiedzą, jak im się udała. - Zachichotał i potrząsnął głową. Odniosłem wrażenie, że on doskonale wie, „jak im się udała”. - Zrezygnowali więc i zaczęli szukać nowych metod. I znaleźli coś gorszego. - Co? - Swoich przodków. - Słucham? - Bardzo długo zastanawiałem się, w jaki sposób Holokowie mogą uczestniczyć w naszych przyszłych snach. W końcu zrozumiałem. Holokowie istnieją w przyszłości... w naszej przyszłości. Podróżują w czasie, nie zaś, jak sądziłem początkowo, w przestrzeni. Nadążasz? Potrząsnąłem głową. - Odkryli, że mieszkają na Ziemi. Nasze sny skończyły się wraz z końcem rasy ludzkiej. Ostatnia wojna na tej planecie będzie ich początkiem. Słowa Saula zaszokowały mnie. - Nie są Obcymi?! - Brawo! - Więc ten cały scenariusz z kosmitami jest... - Tak, stanowi przykrywkę. Znakomicie przygotowany propagandowo kamuflaż. Nie chcą, żebyśmy poznali prawdę. Z drugiej wszakże strony, ich ewolucja podąży drogą tak dalece różną od naszej, że równie dobrze możemy ich nazwać Obcymi. Zakryłem twarz rękoma. - Hej! To dopiero pierwszy akt! - ostudził mnie, po czym podjął opowieść: - Tak czy owak, ich priorytety zmieniły się. Odkryli, że ich egzystencja zależy od zagłady nuklearnej. Nie ma problemu, prawda? Wystarczy sprawić, by do mej doszło. I wtedy znaleźli lukę w swoim przeznaczeniu. Dowiedzieli się, od jakiego zdarzenia z przeszłości zależy ich przyszły byt. Zdołali ustalić epokę, kraj, rok, człowieka - wybrańca. - Jednego człowieka? - spytałem. - Jasne. Pomyśl, Oswald jedną kulką zmienił historię. - Ten człowiek... ma być zamachowcem? - Można to tak ująć. Zabije ideę. - Ideę? - powtórzyłem bezmyślnie. - Dokładnie. Nasza cywilizacja cierpi na masowe złudzenie - jest tak w nas zakorzenione, że nie jesteśmy w stanie go nawet zobaczyć. Może zrodziło się w nas już wówczas, kiedy mieszkaliśmy w jaskiniach i nasze przeżycie wiązało się z odczuwaniem strachu. Wiesz, kiedy stanowiliśmy pożywienie innych stworzeń. Później plemiona nauczyły się chronić swoje tereny łowieckie. Wreszcie przeprowadziliśmy się do miast, a wtedy handel i specjalizacja znacząco uzależniły nas od innych kultur. Ograniczyliśmy się więc do tego, co posiadaliśmy: nieruchomości i dobytku. Nadaliśmy owej idei zdrowszą formę - formę rywalizacji. Rynek zastąpił pole bitwy. Marks próbował zmienić stan rzeczy. ale zdołał jedynie podjudzić klasy społeczne przeciwko sobie. Robotnicy są w porządku, a kapitaliści są źli. Dzisiaj mamy kompleks militarno - przemysłowy: idealny mariaż rywalizacji i destrukcji. Ameryka dwadzieścia pięć procent budżetu przeznacza na zbrojenia. Nazywamy to „strategią obronną”! Dlaczego? Ponieważ rasa ludzka sądzi, iż wojna jest nieunikniona. No i pomyśl o sporcie. - Sporcie?! - O czym on mówił? - Zauważ tylko, jak niewiele dyscyplin dopuszcza remis. Wymyślili poręczny mały koncept zwany dogrywką. - Śmiech Saula rozniósł się po całym pokoju. - Mój faworyt: DOGRYWKA! - Zauważył, że nie bawi mnie to, opanował się i kontynuował: - Chodzi o to, że potrzebujemy zwycięzcy i przegranego. Musimy mieć wroga. Tak brzmi owa skazana na banicję idea: „Musi istnieć Wróg”. Część z nas potrzebuje przeciwnika. Żaden ziemski system, czy to ekonomiczny, polityczny, religijny czy rekreacyjny, nie jest wolny od tej idei. Tak brzmi kulturowe założenie, które nazywamy zdrowym rozsądkiem. Trzymamy się go kurczowo, ponieważ niegdyś stanowiło centralny punkt naszej łowieckiej psychiki, tak niezbędny dla naszego przetrwania. Albo wszyscy przegrywają, albo wszyscy wygrywają. - To brzmi zbyt prostacko - stwierdziłem. - Bo idea jest prosta. Dlatego nie potrafimy jej dostrzec. Chodzi o to, że nie sposób z dnia na dzień pozbyć się instynktu przetrwania. Jeśli jednak w pewnym momencie zdamy sobie sprawę z tego, że koszmar się skończył, że potwór jest mitem... zostaniemy zmuszeni do drastycznej zmiany. - Naprawdę? - Jasne, wnikliwość przekształca świat. Przestaliśmy palić na stosach czarownice, kiedy zrozumieliśmy, że są kobietami, Przestaliśmy sprzedawać niewolników, kiedy uświadomiliśmy sobie, że są ludźmi. Któregoś dnia może przestaniemy traktować dzieci jak naszą własność. Może nawet nie będziemy już gwałcić kobiet. Potrzebna nam tylko jedna idea - powiedział, pukając się palcem wskazującym w czoło. - Wróg jest tutaj. - Jung twierdził coś w tym rodzaju - przypomniałem sobie. - Wrogowie stanowią projekcję naszych najmroczniejszych jaźni. To, czego nie możemy znieść w nas samych, przerzucamy na innych. Wróg jest projekcją naszych lęków. Saul pokiwał głową z aprobatą. - W porządku, lecz co się dzieje, gdy tracimy obiekt, który jest przyczyną naszych lęków? Jak gatunek traktuje wymarłego drapieżcę? Czy nadal nie utrzymuje hiperczujności? Zawsze mieliśmy wrogów. Nasze przetrwanie wiązało się z odczuwaniem strachu. Tak czy owak, przeciwnik znika, lęki pozostają. - Ależ, Saul, pomyśl o terrorystach, fanatykach, rasistach, kartelach narkotykowych... Przestępczość nie jest iluzją. Czy można powiedzieć, że wrogowie nie istnieją? - Rozpatrzmy ich po kolei. Terroryści i fanatycy walczą z innymi terrorystami i fanatykami. Czy zachowywaliby się jak potwory, gdyby nie zostali przyparci do muru, gdyby nie walczyli z terrorem Wielkiego Szatana? Narkotyki, kiedy nie przyprawiają o paranoję, pomagają uciec przed strachem. Rasizm to idea wyuczona - odruchowe poczucie winy oparte na nielogicznych obawach. A ilu przestępców wywodzi się ze świata pustych brzuchów i ubóstwa? Skoro jesteśmy tak szczerzy w kwestiach ochrony samych siebie i resocjalizacji kryminalistów, po co wysyłamy ich do „szkół zbrodni”? Nie leczymy ich, lecz trenujemy, tworząc całą podklasę przestępców, których możemy wygnać, bać się lub walczyć z nimi. Kluczową kwestią nie jest eliminacja Wroga, lecz strachu. Usiłowałem sobie wyobrazić istotę ludzką uwolnioną od strachu. Nie potrafiłem. Z równym skutkiem mógłbym przywoływać wizję oceanu bez wody. - Brzmi nierealnie. - Oczywiście, że tak! Chodzi o rewolucję w twojej koncepcji rzeczywistości. Rewolucję, która jeszcze się nie dokonała! W osiemnastym stuleciu automobile były czystą fantazją. Albo spróbuj wyjaśnić dziewiętnastowiecznemu naukowcowi teorię względności! Nie mówimy o przemianach politycznych czy technologicznych. Następna rewolucja dokona się w dziedzinie świadomości. - To jakaś newage'owska utopia? - zmarszczyłem brwi. - Nie umiem jej sobie wyobrazić. - Nie umiesz, ale musisz - stwierdził Saul z powagą. - Tworzenie utopii jest obowiązkiem ludzi. Rozumiesz? Holokowie nami manipulują, by w każdym utrwalić archetyp Wroga. Wkraczają więc w nasze sny i terroryzują inscenizowanymi porwaniami. Chcą rozprzestrzenić ten pierwotny strach przed Wrogiem. Ich przesłanie jest proste: „Zbrójcie się”. - Już łapię, tylko po diabła im ta cała tajemniczość? - Docenili najgłębszy mechanizm terroru. Tworzą przecież koszmary, nieprawdaż? Wiedzą, że strach czai się w mrocznych zakamarkach. Najskuteczniejszy jest ten niewytłumaczalny lęk przed nieznanym. Używają więc taktyki partyzanckiej. - Dlaczego po prostu nie przejmą naszego świata? - Nie chcą rządzić. - Nie? - No nie. Nie chcą wprowadzać nowego porządku. Chcą zachować stary. Ich egzystencja zależy od tego, czy dokonamy autodestrukcji. Słowa Saula coraz bardziej mnie przerażały. Chyba dlatego, iż domyślałem się, do czego prowadzą. - Wspomniałeś o jakimś wybrańcu. - Ty nim jesteś. Twój los zdecyduje, czy Holokowie przeżyją. - Mój los? - spytałem z niedowierzaniem. - Tak. - W jaki sposób? - W tym roku urodzi ci się dziecko. Holokowie wiedzą, że twój potomek doprowadzi do rewolucji w świadomości. Stworzy nową matrycę myślenia. Nowy świat. Wróg zniknie. - Wiedzą o tym? - Tak. Będziesz ojcem. Pozwól, że pierwszy ci pogratuluje! - Saul uśmiechnął się i poczekał, aż pojmę wszystkie szczegóły. - Jezu - wyrzuciłem z siebie - dlaczego mnie po prostu nie zabiją? Czy moja śmierć nie rozwiązałaby problemu? - Nie. Musisz mieć dziecko. Nie potrafią temu przeszkodzić. Mogą tylko próbować tobą pokierować. Przypomniało mi się jedno z pierwszych zdań wypowiedzianych przez Laurę: „Mam tylko rok”. - Laura! - zawołałem. Saul pokiwał głową. - Przysłali Laurę po twojego potomka. Powiedziała, że dali jej dwie opcje: dostarczyć im twoją córkę, żeby nie mogła rozprzestrzenić „infekcji”, albo zostać tutaj i urodzić ci syna. - Syna? - Właśnie. Syn niczego nie dokona. Córka zaś tak. - Po co Laura to robi? - Obiecali jej dziecko. Córkę tam albo syna tutaj. Nie pojmujesz, ile to dla niej oznacza. Mieć obok siebie reprezentanta swojego gatunku w „ogrodzie zoologicznym”, w którym wychowywała się zupełnie sama! - Wyobrażam sobie - bąknąłem. - A jeśli spłodzę bękarta? Jeśli to nie Laura będzie matką? Co się wówczas zdarzy? - Dlatego przysłali za nią pomocnika, który ma cię bacznie obserwować. Nie ufają nikomu. Nigdy nie przysyłają samotnych agentów. Pracują w parach. Jeden wewnątrz, drugi na zewnątrz. Czyli śniący i osobnik na jawie. - Jak to? - Ty masz swojego śniącego. Lukrecjowe dziecko. - Ach tak. - Natomiast za doktorem Stewartem chodził osobnik z krwi i kości. - Jego zabójca. - Właśnie. „Tłuścioch - pomyślałem. - To musiał być tłuścioch”. - Śniący i osobnik na jawie - powtórzyłem. Saul pokiwał głową. - Kim jest w takim razie Laura? - Laura to „drzwi numer trzy” - odparł i roześmiał się. - Ale nie krępuj się i spytaj ją sam. - Popatrzył na telefon. Podążyłem za jego spojrzeniem. Nagle rozdzwonił się telefon. Hałas przestraszył Imisha, który wzleciał na szczyt biblioteczki i zaczął skubać leżącego tam gumowego aligatora. - Witaj, księżniczko. Nie, nie. Tak, jest tutaj. Tak, u mnie. Oczywiście, że chce cię pieprzyć. Hej, to akurat nie jest moja sprawa. No, powiedz mu. - Saul chichocząc, wręczył mi słuchawkę. - Lauro? - zacząłem. - Martwię się - oświadczyła. - Wkrótce mam owulację. To może być nasza ostatnia szansa. - Na co? - Aby mnie zapłodnić, oczywiście. Popatrzyłem głupawo na słuchawkę w swoim ręku. - Lauro, obawiam się, że nie chcę cię, hmm... zapłodnić. - Nie musisz chcieć. To stanie się samo. Saul próbował ukryć chichot. - Nie mam wyboru? - Jasne, że masz! Sądziłam, że Saul ci powiedział. Zapłodnisz mnie i tyle. Nie jesteś obecnie związany z nikim innym, prawda? - Nie. - Pomyślałem o nocy z Adrian po przyjęciu Halloween. Mogliśmy pójść do łóżka, ale tego nie zrobiliśmy. - A zatem w czym problem? W tym momencie zacząłem się gubić. W pokoju zrobiło się nagle niczym w saunie. Serce łomotało mi jak zającowi we wnykach. - Do diabła, chodzi o mnie! Po pierwsze, jesteś moją cholerną pacjentką! Może ten fakt nic dla ciebie nie znaczy, lecz mogę sobie przez ciebie zmarnować karierę. Po drugie, wcale nie mam ochoty się z tobą kochać! - Kłamca! - krzyknął radośnie Saul. - Nie? - spytała Laura przerażonym głosem. - No cóż, to znaczy... podobasz mi się, tak podobasz... Uważam, że jesteś bardzo atrakcyjna. To jednak nie powód... chcę przez to powiedzieć... Chryste! Nie pieprzę się z nieznajomymi! - Sądziłam, że już się trochę poznaliśmy! - Znowu chodzi o Czas? - spytałem gniewnie. - Holokowie istnieją w potencjalnej przyszłości, ja w potencjalnej przeszłości. Moje dziecko pojawi się w potencjalnej teraźniejszości. - Wytarłem czoło. - To wszystko jest kurewskim absurdem! Nie chodzę z kimś do łóżka z powodu przeznaczenia. - Teraz Saul śmiał się już histerycznie w swoim fotelu. Tłukł rękoma w poręcze, wznosząc tumany kurzu. - Czyja...? Jak na komendę, Laura przy telefonie i Saul w pokoju, równocześnie odpowiedzieli: - Tak. - Pieprzeni ludzie - roześmiał się Saul. - Gówno wiecie o Czasie. Odłożyłem słuchawkę. Podszedłem do rozbawionego Saula, który ciągle jeszcze pociągał nosem. - Wiesz, co zamierzam teraz oznajmić? Saul uśmiechnął się. - Domyślam się. - Chcę się obudzić. - Pochyliłem się i powiedziałem mu w twarz: - Miałem bardzo nieprzyjemny koszmar. Teraz chcę o nim zapomnieć. Wstać z łóżka, przyrządzić sobie dżin z wytrawnym martini, włączyć talk show Lettermana, położyć stopy na poduszce i odprężyć się. Żyję w ogromnym stresie. Mam dziwaczne halucynacje. Ty jesteś ułudą, Saul. Laura to zły sen. A doktora Stewarta nigdy nie spotkałem. - Dla uspokojenia zacząłem recytować litanię liczb: - Mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty. Pistonsi są na trzecim miejscu. Biorę siedemdziesiąt dolarów za godzinę. Moja sypialnia ma jedno okno. Pod moim łóżkiem leżą dwie skarpety. Dziesięć lat temu mój ojciec miał atak serca. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Baw się dobrze”. Saul, proszę, błagam cię, pozwól mi się obudzić. Nie trzymaj mnie w tym śnie, bo stracę rozum! - Pochyliłem się, chwyciłem się poręczy fotela starca i najmocniej jak mogłem, zamknąłem oczy. - Przykro mi, mały. Nic nie mogę dla ciebie zrobić. Otworzyłem oczy. Saul patrzył na mnie ze smutnym, ponurym uśmiechem. - Zatem nie śnię? - spytałem. - Przykro mi - powtórzył, zapalając kolejnego camela. - Powinieneś był wziąć pieniądze. Przestrzegałem cię przed „drzwiami numer trzy”. Wstałem i głęboko westchnąłem. Potem, pod wpływem zachcianki, której do dzisiejszego dnia nie potrafię wyjaśnić, wyciągnąłem palec, jak gdybym na coś wskazywał. - Imish?! - zawołałem. W chwilę później kardynał przysiadł na moim palcu, przekrzywił główkę, spojrzał na mnie i zagruchał. Był nienaturalnie lekki. - Jesteś prawdziwy, co, Imish? Głupie ptaszysko. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Począwszy od tego znaczącego spotkania z Saulem, moje życie zmieniło się w radykalny i nieoczekiwany sposób. W ciągu następnych dwóch tygodni opuścili mnie wszyscy moi pacjenci. Większość twierdziła, że się wyleczyła. Byli wdzięczni za moją pomoc. Paru oświadczyło, że nie stać ich już na moją terapię. Kilku poprosiło o zmianę terapeuty. Pozostał ze mną tylko jeden - detektyw Kiefer. Przeprowadziliśmy się na „probostwo Saula” - tak zaczęliśmy nazywać dom starego. Czułem się jak człowiek, który stracił pracę i po powrocie z biura znalazł spalony doszczętnie dom, a w dodatku rodzina wyprowadziła się do innego stanu, przyjaciele zaś przestali go rozpoznawać. Byłem kimś obcym we własnym życiu. Saul zresztą uprzedzał mnie, że może do tego dojść. - Nie martw się. Z takimi drobiazgami można sobie poradzić. Spójrz na wszystko szerzej. W końcu zdołałem umówić się z Hoganem. Spotkaliśmy się w domu matki, aby przejrzeć jej rzeczy. Nie podejrzewaliśmy, że wizyta zrobi na nas tak wielkie wrażenie. Dziwnie jest wrócić do domu, w którym spędzaliśmy dzieciństwo. Rozpoznawać zapachy, charakterystyczne obtłuczenia na meblach w miejscach, w które ktoś z nas rzucił jakąś zabawką. Na piętrze znajdował się Wywietrznik, przy którym Hogan i ja przesiadywaliśmy, ilekroć nasi rodzice organizowali przyjęcie: podniecaliśmy się docierającym przez otwór gwarem rozmów, mimo iż niezbyt rozumieliśmy trajkotanie podpitych dorosłych. Moja przeszłość była skatalogowana według nazw firm z tych czasów mojej młodości: skrzynka z piwem marki Stroh nadal stała w tylnym korytarzu. Zsyp, w którym utknął Hogan i - by go wydostać - trzeba było nasmarować mojego brata tłuszczem od Fleischmanna. Schody pachniały oliwkowym mydłem Murphy'ego. Zapach cytrynowego Pledge'a pod pokrywającym wszystko kurzem (panujący w domu brud pewnie zasmuciłby mamę). Przygnębiał mnie widok otaczających nas pamiątek przeszłości. Hogan chciał dać biżuterię matki Angie. Zrywaliśmy fotografie. Zapomniałem, jak wiele wisiało tam zdjęć Hogana w stroju futbolowym. Hogan i jego trofea. Znalazłem swoje zdjęcie z Pierwszej Komunii. Taki byłem w wieku lat ośmiu: miałem wykrochmalony kołnierzyk, natłuszczone, zaczesane do tyłu włosy, biały różaniec owijający biały modlitewnik ze złotym krzyżem wytłoczonym na okładce. „Biedny kretynie” - pomyślałem, patrząc na fotografię. Poczułem wielki żal. Chociaż nie byłem pewien, kogo tak naprawdę opłakuję: matkę, którą straciłem, czy dziecko, którym kiedyś byłem. Nie dojrzałem jeszcze do ostatecznych pożegnań. Odłożyłem zdjęcie. Przeglądałem toaletkę matki, kiedy niespodziewanie natknąłem się na szokujący przedmiot - kajdanki owinięte w czarną koronkową falbankę. Patrzyłem na nie chyba z minutę. Chciałem wyrzucić znalezisko, a przynajmniej zataić je przed Hoganem. Setki rozmaitych pomysłów przemknęło mi przez głowę. Skrzętnie skrywany aspekt seksualności naszych rodziców? Romantyczna pamiątka, którą matka zatrzymała po śmierci ojca? Miała romans z kimś z rady parafialnej? Mimo że sensowne, teorie te nie wydawały się wiarygodne. Słowo „zmysłowość” nie istniało w słowniku mojej matki. Dostrzegłem w lustrze odbicie Hogana. Przyglądał mi się. - Wiesz, co to jest? - spytałem. - Jasne. - Myślisz, że mama...? - Chryste, nie! - Podszedł, wziął z mojej ręki kajdanki i przytrzymał je przy nosie, zamykając oczy. Potem włożył je do szuflady i zamknął ją. - Nie martw się. Nie należały do mamy. - Sądzisz, że tato...? - Masz chory umysł. - Spojrzał na mnie zmieszany i wzruszył ramionami. - Ich właścicielką jest pewna moja przyjaciółka. Patrzyłem na niego przez długi czas. Chyba się rumienił. - Tutaj? - rozejrzałem się po pokoju. - Na łóżku mamy? - No cóż, nie - powiedział. - Nie przez cały czas. Zacząłem nawijać włosy na palec. - Nie miałem pojęcia, że ty i Angie... - To nie ma nic wspólnego z Angie - mruknął, zbywając mnie machnięciem ręki. - To tylko... - Tylko co? Chryste, chcesz mi powiedzieć, że zdradzasz Angie? Że ryzykujesz? - Wiem, wiem. Nic na to nie mogę poradzić, Johnny. - Zerknął na swoje odbicie w lustrze. - Ona sprawia, że czuję się wspaniały. Nie miałem serca mu powiedzieć, jak wielu moich pacjentów popełniało ten sam błąd: ryzykowało stratę ukochanej osoby, decydując się na romans. Właściwie... jest to zupełnie naturalne zachowanie - pierwotna reakcja na starzenie się: rozmnażanie. - Jak ją poznałeś? - Sprzedałem jej miatę. Nie martw się. To nic poważnego. Adrian wie, że nigdy nie opuściłbym Angie. - Adrian?! - powtórzyłem. - Zrozumiałbyś, gdybyś ją poznał. - Jak się nazywa ta Adrian? - spytałem. Podał mi nazwisko. Z wrażenia aż potrząsnąłem głową. - Jest pielęgniarką, prawda? - No i co z tego? - Znam ją. Spotkałem ją kiedyś na przyjęciu. - Znasz ją? - Usiadł na łóżku, zagryzając wargę. - Niesamowite! - Wiedziałem, co myśli: „Mój brat jest wszędzie”. Stale martwiła go rywalizacja między nami. - Powiedz mi, Johnny. Spałeś z nią? - Nie - odparłem, myśląc: „Dzięki Bogu!” - Muszę się napić piwa - rzucił. Poszedłem do lodówki. Znalazłem sześciopak stroha i na wpół zjedzonego loda dove. Otworzyłem zamrażalnik. Był wypełniony lodami. Gorzka czekolada. Mleczna czekolada. Truskawkowe Ze dwadzieścia lodów dove o różnych smakach. Przypomniałem sobie śniadanie Adrian po owej nocy, którą spędziła w moim mieszkaniu. „Tak - pomyślałem - to na pewno ta sama dziewczyna”. *** Kiedy spotkałem się z Laurą na naszej pierwszej randce na probostwie, ciągle rozmyślałem o moim bracie. Gdyby ktoś dowiedział się o romansie Hogana, byłby skończony - zwłaszcza że obracał się wśród ludzi „świętoszkowatych” (był dumny ze swej pozycji w towarzystwie). Dlaczego podejmował takie ryzyko? Szczęśliwy mąż wspaniałej Angie, oddany ojciec, tuzin rodzinnych fotografii w biurze, człowiek sukcesu, poważany w społeczności, niedościgniony wzór w swojej parafii, były gwiazdor amerykańskiego futbolu... I nagle coś takiego! Jedynym wyskokiem Hogana była jego tajemnicza wyprawa do Afryki. Przed laty zgłosił się na ochotnika do Korpusu Pokoju i ta decyzja równie do niego nie pasowała jak teraz romans z Adrian. Mój brat nie był ryzykantem. Kiedyś nazywali go ugodowym, podatnym na trenerskie wskazówki sportowcem. Nikt nie rozumiał, dlaczego chłopiec z klasy średniej, którego zachowanie było tak łatwe do przewidzenia, odrzuca sportowe stypendium w college'u i jedzie do Nigru uczyć dzieci angielskiego. Hogan powiedział, że podczas pobytu w Afryce najbardziej lubił swojego jeepa. Ciągle go wspominał: brąz w odcieniu pustyni, klasyczny model, który nie zmienił się od drugiej wojny światowej. Tylko jeepem można było przejechać Saharę, no chyba że miało się wielbłąda. Hogan przyzwyczaił się do szybkiej jazdy po zakurzonych bocznych drogach. Machał na stojących pod drzewami wysokich, majestatycznych wojowników z plemienia Tuaregów. Obserwował, jak dzieci pędzą do namiotowi aby się ukryć przed chmurą pyłu. Raz dostrzegł mężczyznę w turbanie, który usiłował zapędzić strusia do prowizorycznej zagrody. Tubylcy wielokrotnie ostrzegali Hogana przed wiosennymi roztopami. Kiedy śnieg na wzniesieniach wokół Agadesu się stopił, w dół spływały dzikie, zdradzieckie rzeki. Mój brat nie brał tych przestróg poważnie. Uważał, że ma do czynienia z ludźmi zabobonnymi i prymitywnymi, którzy przemawiali do drzew i czcili swoich zmarłych przodków. Więc nie zaniepokoił się, a tylko nieco zirytował, gdy jego jeep wpadł do suchego koryta rzeki. Siadła tylna opona, skręciła się obręcz i zmiażdżyła jedna z nakrętek. Hogan nie mógł jej odkręcić, aż w końcu ze złości zaczął przeklinać i walić w nią metalowym lewarkiem. Głuche dźwięki odbijały się od stromych górskich urwisk. Ostatecznie jako tako uporał się z nakrętką, lecz kiedy kończył zmieniać koło, usłyszał dziwny odgłos, przywodzący na myśl szmer drutów telefonicznych w zimie. Zaczął tęsknić za domem: za przyjaciółmi, matką, drużyną Lwów, jesieniami w Michigan, świeżym jabłecznikiem i ciepłymi pączkami, które parowały, kiedy sieje gryzło. Potem dostrzegł osobliwy cień, który padł na bok jeepa. Hogan spojrzał przez ramię, a wówczas zalała go zimna, brązowa woda. Uderzony, wpadł na zmieniane koło. „Chryste!” - wrzasnął i nałykał się piasku. Fala wyrwała mu lewarek z ręki i pozbawiła go równowagi. Przylgnął do opony, niestety ręka mu się z niej ześlizgnęła i wpadł pod jeepa, ocierając sobie łokcie o piaszczyste dno. Sięgnął w górę, chwycił przedni zderzak i wyciągnął głowę ponad tryskającą na niego lodowatą wodę. Jednak buty miał ciężkie niczym stalowe kotwice, toteż z powrotem wciągnęły go pod podwozie. Ramiona zaczęły go boleć z zimna i siły prądu. Wiedział, że jeśli się podda, utonie. Przemoczony, trzymając się mocno zderzaka jedną ręką, drugą złapał osłonę i z ogromnym wysiłkiem dźwignął się na brudny składany dach jeepa. Jego ubranie zasyczało na gorącym metalu. Jak mi powiedział, był to „najpiękniejszy dźwięk na świecie”. Kiedy złapał oddech i usiadł, odkrył, że znajduje się w samym środku rwącej rzeki. Fala pędziła już kilkaset metrów za nim. Woda podniosła się do poziomu opon. Jeep wyglądał dziwacznie pośrodku rzeki. „Jezu - wymamrotał - sądziłem, że przesadzają!” Spojrzał w górę rzeki i dostrzegł coś czarnego płynącego ku niemu w brązowej wodzie. Przez chwilę obserwował przedmiot. Uznał, że jeśli wyciągnie rękę, bezpiecznie uda mu się go pochwycić. Spróbował. Przedmiot był śliski jak ryba. Mały, czarny... Czarne ciało. Czarne nagie dziecko. Miało zamknięte oczy. Chwycił dziecko za kostkę. Hogan nie był później dumny z pierwszej myśli, która przyszła mu do głowy, chciał bowiem wrzucić Murzyniątko z powrotem do wody. Jego następny impuls był jeszcze bardziej zagadkowy, ponieważ mój brat nie modlił się wcześniej od lat. Zmówił „Ojcze nasz” po francusku, nie z wielką nadzieją, lecz bardziej jak człowiek, który właśnie złapał w rękę granat i modli się, żeby okazał się niewypałem. Usłyszał histeryczne krzyki i zobaczył Murzynkę w przemoczonym czerwonym okryciu. Biegła boso wzdłuż brzegu. Ręce zaciskała na skroniach. Szczękała zębami. Hoganowi wydała się osobliwym potworem, szczególnie, kiedy stanęła w odległości dziewięciu metrów od niego i zaczęła wykrzykiwać nonsensy. - Trzymaj się z dala! - wrzasnął po francusku, starając się przekrzyczeć odgłosy pędzącej rzeki. Zimne dziecko leżało w jego ramionach. Chłopiec. Hogan spojrzał na matkę, matka patrzyła na dziecko, Hogan popatrzył na dziecko, później ponownie na matkę. - Przykro mi - krzyknął po francusku. Potem po angielsku wyszeptał: - Nic nie mogę dla ciebie zrobić. Wtedy dziecko otworzyło szeroko oczy, popatrzyło na niego i rzuciło mu się na szyję. Potem płakało i płakało. Matka zemdlała. Woda przetaczała się między nimi. Mniej więcej w godzinę później prąd się uspokoił, a Hogan i chłopiec zostali wielkimi przyjaciółmi. Mój brat zabawiał dziecko swoim złotym medalem. Wreszcie przerzucił sobie malca przez ramię, przebrnął głęboką po kolana wodę i oddał go matce. Jej usta ułożyły się w milczące „O”, potem uściskała synka i odeszła, besztając go. Ponad jej ramieniem dziecko nieśmiało pomachało do Hogana. Gdy mój brat jechał do Nigru, sądziłem, że po prostu chciał być lepszy ode mnie. „Ty jesteś przeciwny wojnie i odbywasz służbę zastępczą? Ja jestem misjonarzem!” Kiedy jednak odkryłem faktyczną przyczynę jego wyjazdu, poczułem prawdziwy podziw. Wyobrażacie sobie? Pojechał w ślad za dziewczyną, francuską studentką, którą poznał podczas pierwszego semestru w college'u. W trzy miesiące po przybyciu Hogana do Afryki dziewczyna zaręczyła się... z kimś innym. To zdarzenie zmieniło Hogana nie do poznania. Następne dwa afrykańskie lata spędził na pijaństwach i bijatykach. Z każdym dniem coraz bardziej go oburzała oczywista przebiegłość i głupota mieszkańców Trzeciego Świata. Podobno pewnej nocy ożenił się z córką miejscowego kacyka, lecz był zbyt pijany i umowa nie wydała mu się wiążąca. Innej nocy po wypiciu butelki dżinu ruszył w pościg za strusiem, zgubił go i wrócił dopiero następnego ranka, szczękając zębami i z początkami bronchitu. Zwolniono go z powodów zdrowotnych. Po powrocie z Nigru Hogan częściej się uśmiechał, miał pewniejszy uścisk dłoni i stał się milszy dla personelu w salonie. Nauczył się radzić sobie z klientami. Świetnie sprzedawał samochody. Polubił tę pracę. Ojciec był z niego bardzo dumny. No i Hogan stał się zagorzałym katolikiem. Mama wyciągnęła wnioski z „afrykańskiej katastrofy” młodszego syna i jego wielomiesięcznej depresji. Czerpała wielką Przyjemność z przebaczania, zwłaszcza za grzechy cielesne, od których była bez wątpienia wolna. Kiedyś powiedziała do mnie: „Baw się, póki możesz, Biblia bowiem mówi, że w niebie nie ma seksu”. Wyobrażała sobie, że prowadzę rozwiązłe życie, co nigdy nie miało miejsca. Nie mogła znieść, że ktoś cieszy się czymś, z czego sama zrezygnowała. Widziałem moją matkę szczęśliwą tylko w jednym okresie. Nie poświęcała się wtedy dla innych, lecz tańczyła w Lidze Irlandzko - Amerykańskiej. Nie opuściła żadnego giga ani reela - wirowego szkockiego tańca, który wymagał ogromnej precyzji. Przyznam, że mnie osobiście muzyka ta przyprawia o szaleństwo. Nazywam ją ścieżką dźwiękową ucisku. Obłędnie duszące dźwięki, bez chwili na wytchnienie - muzyka napełniona po brzegi namiętnością, ale namiętnością zakazaną. Hymn superego, kościoła katolickiego, wspaniałej irlandzkiej tradycji dorosłych mężczyzn mieszkających z matkami, mężów pogardzających żonami, ubóstwiających swoje matki, zapijających się na umór, czczących Marię Dziewicę, ponieważ nie wierzą, by ich BÓG mógł się urodzić z Aktu Grzechu Pierworodnego. Najbardziej neurotyczna muzyka, jaką znam. A tancerze wyglądają jak kukiełki. Obserwowałem moją matkę, jak tańczyła, pozwalając sobie w tańcu na afektowany uśmieszek, jakby coś jej uchodziło na sucho. Ramiona przyciśnięte do boków, ręce zaciśnięte w pięści, skok w górę i w dół, w górę i w dół - równie dobrze mogłaby tańczyć w szafie. Podobny do tego tańca był konformizm Hogana. O tych właśnie kwestiach rozmyślałem, kiedy przyszła Laura. Dość długo nie mogliśmy oswoić się z otoczeniem - biurem probostwa. Onieśmielały nas liczne wizerunki katedr i boazeria z ciemnego drewna. Czuliśmy się trochę przytłoczeni otoczeniem. Wokół było bardzo czysto i pachniało celibatem - pomieszczenie wypełniał nierealny, słodkawy zapach mężczyzn pozbawionych kobiet. Usiadłem za wielkim mahoniowym biurkiem z szufladami, w których znalazłem jedynie purpurową stułę i kilka świec. Byłem skrępowany. - Dlaczego się uśmiechasz? - zaczęła. - Uśmiecham się? Myślałem o Hoganie. - Wydał mi się przemiłym mężczyzną. - Jest taki. Bardzo przeżył śmierć mamy. - Opowiedziałem jej, że mój brat przesiaduje w nowych samochodach, aby ulżyć żalowi. Roześmialiśmy się głośno. - Brzmi logicznie - oceniła. - Jasne. Całe jego życie kręci się wokół samochodów. Swoją żonę poznał, gdy próbował jej sprzedać samochód. Podobnie swoją kochankę. - Naprawdę? . - Tak. Co bardziej niesamowite, znam tę dziewczynę. Pracuje w Domu. - W domu? - Tak nazywamy szpital dla przestępców uznanych za niepoczytalnych. W Pontiac. Wiesz, co jest niezwykłe? Myślę o niej i o Hoganie i nie potrafię ich sobie wyobrazić razem. Szczególnie w łóżku. Dziewczyna jest właściwie bardziej w moim typie. - Jak wygląda? - Ładna. Jasna karnacja. Pociągła twarz, jak twoja. Tyle że Adrian jest niska. Laura znieruchomiała. - Ma na imię Adrian? - Zgadza się. Coś nie tak? - spytałem, widząc, jak jej rysy sztywnieją. - Czy kiedykolwiek cię skrzywdziła? - Co? - A może zrobiła komuś innemu krzywdę? - Cóż, faktycznie, na moich oczach powaliła na ziemię wielkiego faceta. Potężnie kopnęła go w klejnoty. - W co? - No, w jądra - wyjaśniłem. - Widziałeś, żeby jadła słodycze? - Lauro, co to ma być...? Przesłuchanie? Spotkałem ją na przyjęciu z okazji Halloween. Ona zna mojego brata. Teraz się umawiają. Zdarza się. - Spałeś z nią? - Och, to nie twoja sprawa - mruknąłem wzburzony. - Ale nie. Chociaż została na noc. - Zadzwoń do Hogana! - zawołała. - Dlaczego? - Jest w niebezpieczeństwie. Powiedz mu, żeby natychmiast tu przyszedł. - Co? - Adrian jest Holokiem. Działa na jawie. - Daj spokój, Lauro - roześmiałem się lekceważąco. Potem jednak przypomniałem sobie, z jaką zachłannością dziewczyna jadła loda dove o ósmej rano. Zamrażalnik pełen lodów Pamiętam, że zastanawiałem się, jak może pochłaniać tak dużo kalorii i utrzymywać szczupłą figurę. Przypomniało mi się też, że na halloweenowym przyjęciu stale trzymała w ręku karmelkowe jabłko. W końcu przed oczyma mignął mi pijany klaun padający na twarz przed tą maleńką kobietką, a następnie mój własny sen o Adrian rozciągającej sobie piersi. - Lody - odrzekłem. - Zaliczasz je do słodyczy? Laura popatrzyła na mnie. - Stanowią równowartość dobrego jointa. Zadzwoniłem do Hogana. Nikogo nie było w domu. Zdenerwowany wykręciłem numer domu matki. Odebrał Hogan, głos mu się łamał. - Gun? Tu John. Musimy pogadać. - Chryste, ale mnie przestraszyłeś! Nikt tu nie dzwoni. - Jesteś sam? - Tak, przyszedłem wcześniej. Ona będzie za jakąś godzinę. - Powiedz mu, żeby stamtąd uciekał! - ostrzegła Laura. - Nie ruszaj się - warknąłem w słuchawkę. - Zaraz u ciebie będę. - Co chcesz zrobić, Johnny? - Hoganie, cholera, słuchaj. Adrian jest kimś innym, niż sądzisz. - Co to ma znaczyć? - Wyjaśnię ci, gdy do ciebie dotrę. - Odłożyłem słuchawkę. - Co zamierzasz zrobić? - spytała Laura. - Skontaktuj się z Jackiem. Powiedz mu, by wziął ze sobą broń. Muszę pomyśleć. Laura była już przy drzwiach, kiedy nagle się odwróciła. wróciła do mnie i wręczyła mi zwykłą zapłatę: trzy dwudziestki i dziesiątkę. - Lina - oświadczyła. - Potrzebujesz liny. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Jack przez całą podróż się modlił. Odkąd poznał Saula, znajdował się pod jego wpływem, stale się żegnał, w kieszeni zaś na piersi sportowej marynarki, tuż obok paczki marlboro, trzymał flaszeczkę ze święconą wodą. Saul ochrzcił go mianem „naszego etatowego detektywa”. Jack czekał w furgonetce, ja wszedłem do sklepu żelaznego. Przez chwilę czułem się niezręcznie, ponieważ nie potrafiłem wyjaśnić uprzejmemu sprzedawcy, do czego właściwie potrzebuję liny. - Co cię zatrzymało? - spytał Jack, kiedy wróciłem do samochodu. - Nie miałem pojęcia, że istnieje tyle rodzajów liny. - Spóźnimy się - zbeształ mnie. W jakiś czas później zauważył, że drżę. - W czym problem, doktorku? - Nie wiem nawet, co zamierzamy zrobić. - Żartujesz? Zamierzamy ją zabić. Dziwne, ale jego słowa mi pomogły. Kiedy je wypowiedział, wszystko wydało mi się prostsze, choć z drugiej strony coś się we mnie straszliwie buntowało - przecież byłem kiedyś pacyfistą. Coś we mnie krzyczało: „Żadna przemoc nie jest uzasadniona! Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla kogoś, kto odbiera ludzkie życie! Gdyby Chrystus żył dzisiaj, wyobrażacie sobie, że nadusiłby przycisk? Wojsko to odczłowieczająca szkoła dla zabójców! Zapomniałeś już tę świetnie przygotowaną mowę, którą wygłosiłeś przed komisją wojskową? Kupili ją - ci brzuchaci weterynarze pytający cię o twój stosunek do Hitlera i do psychopatów w maskach, którzy atakują z maczetami twoje dzieci. Może jesteś Po prostu tchórzem? Może dlatego przez dwa lata wycierałeś podłogi w Domu? Pamiętasz ten gryzący smród amoniaku? Uważałeś go za zapach czystego sumienia. Traktowałeś swą pracę jak misję. Woźny. Superwoźny. Człowiek bezkompromisowy. Rany, naprawdę byłeś z siebie dumny, co?” Głos był odległy i mało przekonujący, niczym wspomnienie kogoś, kto kiedyś dużo dla nas znaczył. Zaskoczyło mnie, jak lekko go zbyłem. - Laura mówi, że Adrian jest niebezpieczna - wyjaśniłem. - Też tak sądzę - odpowiedział z ponurym uśmiechem. Kiedy wchodziliśmy do domu matki, rozpoczął się uroczy późnozimowy zachód słońca. Powietrze się ochłodziło. Gołe drzewa jarzyły się w resztkach światła. Jack chciał poznać rozkład domu. Wtajemniczyłem go. Domostwo było dość oddalone od innych; duża parcela graniczyła z polem uprawnym. Podczas wspinaczki po schodach na ganek przypomniałem sobie, że ukrywałem się kiedyś pod nim, pochłaniając kawałki tortu z mojego przyjęcia urodzinowego. Drzwi otworzyła nam Adrian cała w uśmiechach. - Witajcie, panowie! Wchodźcie! Wymieniliśmy z Jackiem spojrzenia i weszliśmy do środka. Hogan siedział przy kuchennym stole. Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego. - Kto to jest? - spytał Hogan. Przedstawiłem mu Jacka. Uścisnęli sobie dłonie. - Co jest w torbie? - spytała Adrian rozradowana niczym cheerleaderka ze szkoły średniej. Jack wzruszył ramionami. Roześmiałem się trochę zbyt głośno. - Adrian! Nie możesz sobie wyobrazić mojego zaskoczenia, gdy Hogan... - Powiedział, że jesteśmy kochankami? - Przestań, Ad! - upomniał ją Hogan. - Nie, nie, w porządku - powiedziałem. - Po prostu zaskoczył mnie ten piekielny zbieg okoliczności. - Naprawdę? - spytała z uśmiechem. Hogan speszył się, po czym oświadczył: - John, powiedziałem Ad, że przyszedłeś zabrać trochę rzeczy mamy. Zapadła cisza. - Zgadza się! - zawołałem. - Jack, chodź ze mną. - Weszliśmy do sypialni matki. Zacząłem otwierać szuflady i przekładać rzeczy. Robiłem straszny hałas. - Uspokój się - szepnął Jack. Serce mi szalało. Miało być zupełnie inaczej. Wyobrażałem sobie, że zastawimy pułapkę, a potem jeden cios pałką w tył głowy albo coś w tym rodzaju. Jack uspokoił mnie. - W porządku, doktorku - powiedział. - Teraz po prostu zaczniemy improwizować. - Jak twoja głowa? - zawołała Adrian z kuchni. Początkowo nie miałem pewności, do kogo się zwraca. Stanąłem w progu sypialni i spytałem: - Co takiego? - Twoja głowa, John. - Trzymała ręce Hogana w swoich. - Świetnie - odparłem. - Wiesz, w końcu upłynęło już kilka miesięcy. - Wiem. - Zdziwiłem się, gdy mi powiedział - wtrącił Hogan. - Zastanawiałem się, jak to możliwe, że się znacie. - Rzeczywiście - mruknęła Adrian, uśmiechając się. - Jak to możliwe? Czy tylko ja wyczuwałem wrogość tej drobnej młodej kobietki? Laura czasami przypominała dzikie stworzenie, Adrian zaś jednoznacznie kojarzyła mi się z drapieżcą. Była jadowitym wężem, który owijał się wokół ciała mojego brata. Gdy dotykała jego rąk, czułem wręcz fizyczną odrazę. Nie jestem specjalnie dumny z mojej późniejszej reakcji: zdecydowałem, że czas wyjść. Niech Hogan sam z nią sobie radzi. Spróbujemy innego dnia. Wtedy jednak mój brat, na swój głupawy sposób, zepsuł wszystko. - Więc, John... Co myślisz o Adrian? - Och, no wiesz - powiedziałem niemądrze. - Co on ci nagadał, kochanie? - spytała niewinnie dziewczyna. - Że niby nie jesteś tym, za kogo cię uważałem. Adrian ani na chwilę nie przestawała się uśmiechać. Odwróciła się ku mnie i wpiła się wzrokiem w moje oczy. Odniosłem wrażenie, że wpatruje się we mnie głodna tygrysica. - Prowokujące stwierdzenie, nieprawdaż, John? - Eee... chodziło mi tylko o twój zawód. No rozumiesz, pielęgniarki przyciągają do siebie wrażliwców. – Nerwowo gestykulowałem rękoma. - No cóż, zresztą mogę się mylić, ale... Wiesz, Hogan nie jest, to znaczy, jakby to wyrazić... - Hej, John! Ty drżysz - oznajmiła wesoło. Przyjrzałem się jej dokładniej i dostrzegłem w jej oczach rozbawienie. Widziałem podobne spojrzenie na twarzach wielu pacjentów Domu. Na twarzach mężczyzn, którzy wyrządzili straszliwą krzywdę kobietom. Chłopca, który obciął głowę swojej matce. Kobiety, która przebierała się w męskie stroje i gwałciła małe dziewczynki przy użyciu przedmiotów, których lepiej sobie nawet nie wyobrażać. Kiedyś zbyt często widywałem takie spojrzenia. Właśnie z ich powodu zrezygnowałem z pracy w Domu. Poprzysiągłem sobie wtedy, że od tej pory będę się spotykał jedynie z ofiarami. Nigdy więcej nie chciałem oglądać oczu, które karmiły się przerażeniem innych. Wpatrując się w Adrian, która siedziała spokojnie - z pozoru bezbronna, lecz jakże w rzeczywistości niebezpieczna - i dotykała ręki mojego brata, odkryłem, że mój strach przemienia się w gniew. - Dobra, pieprzyć to. Jack? - zawołałem. - Zróbmy, co trzeba. - Jasne, doktorku. - Wszedł do pokoju z wyciągniętą bronią. - Co się dzieje?! - Mój brat zerwał się z krzesła. - Siadaj, Hogan! - warknąłem. - Akurat, kurwa. Adrian przeraźliwie zapiszczała: - Kochanie, nie pozwól im mnie skrzywdzić! Hogan przesunął się kilkanaście centymetrów w prawo. - Nie wiem, kim jest twój przyjaciel, John. Ale lepiej niech opuści broń. Jack skierował pistolet na Hogana. - Słuchaj, człowieku, daj sobie spokój. Kazaliśmy ci chyba usiąść. Być może ton Jacka przypomniał mu dawnych trenerów, w każdym razie natychmiast usiadł. - Och, Hogan! - jęknęła Adrian. Mój brat podniósł na mnie oczy płonące czystym oburzeniem. - A twierdziłeś, że wszystko jest w porządku. Poszedłem do kuchni, sięgnąłem do szuflady i wyjąłem z niej długi nóż, którego moja matka używała do krojenia baraniny z kością. Następnie otworzyłem lodówkę i wyjąłem pudełko z lodami dove. Rzuciłem jednego na kolana Adrian. - Pojedz sobie. Jej twarz nienaturalnie zesztywniała. Odniosłem wrażenie, że czaszka porusza się dziewczynie pod skórą. Hogan obserwował zdumiony, jak jego przyjaciółka bierze loda, odwija go z foliowego opakowania, wpycha sobie całego do ust i połyka. Odłożyła patyczek na stół. . - Szczęśliwy? - spytała. Rzuciłem jej następnego. - Masz jeszcze. Powtórzyła rytuał, tyle że tym razem jadła wolniej. - Przepraszam, kochanie - powiedział Hogan. - Mój brat zwariował. - Wielki Człowiek - odparła Adrian. Usta miała pełne słodyczy. Skończyła loda i ponownie na mnie popatrzyła. Oczy miała senne i lekko zmrużone. Rzuciłem na jej kolana trzeciego loda. Wyjęła go z papierka i zaczęła pochłaniać wielkimi kęsami. Jack rozpoczął modlitwę. - Spójrz na nią, Hogan - warknąłem. - Słodka Adrian. Czy w tej kobiecie się zakochałeś? - Jesteś draniem, John! Ma problemy z poziomem cukru we krwi! I co z tego? Rzuciłem jej kolejnego loda. - Zjedz go, Adrian - poleciłem. - Truskawkowy - mruknęła tonem dziecka, które dobrze się bawi na przyjęciu urodzinowym. Konsternacja mojego brata rosła wprost proporcjonalnie do szeregu papierków na stole. Dziewczyna układała je, jednego za drugim, w starannym rządku. Wokół jej ust pojawił się czekoladowy krąg niczym szminka rozmazana po pocałunku. Nigdy ci tego nie wybaczę - warknął Hogan. Z wściekłości jego twarz przybrała odcień szkarłatu. - Och, zamknij się, tchórzliwy dupku - burknęła dziewczyna. - Adrian! Ten mężczyzna celuje do mnie z broni! - zaprotestował mój brat. - Nie masz problemów z cukrem - oświadczyłem. - Prawda, Adrian? - Odpieprz się - wybełkotała między kolejnymi kęsami i zaczęła się kołysać do melodii, która grała tylko w jej głowie. - Oni lubią cukier, Gun. Czyż nie, Adrian? To jest wasz narkotyk. - Co za gówno? - syknął Hogan. - Posłuchaj tego faceta, dzieciaku. I ucz się - dodał Jack. - Powiedz mu, skąd jesteś, Adrian. Zaczęła chichotać jak narkomanka po trawce. - Z przyszłości - odrzekła, udając powagę, po czym zaczęła ciężko oddychać przez nos. - Powiedz mu, kim jesteś. Zasalutowała w stronę Hogana. - Holokiem! Mój brat trzasnął pięścią w stół. - Czy jestem jedynym normalnym człowiekiem w tym pomieszczeniu?! Wstał i wyciągnął ręce, jak ksiądz mówiący: „Módlmy się”. - John - zaczął - poniosłeś stratę. Ja również. Tylko ja nie zwariowałem. Zabrałem się do pracy. Wróciłem do codziennego życia. Nie pozwoliłem sobie na załamanie. I nie zacząłem się pałętać z gangsterami. - Skinął głową na Jacka, który ciągle się modlił. - To gliniarz - wyjaśniłem. Adrian osunęła się na krześle w ataku histerycznego śmiechu. - Jesteś zestresowany, John. Angie sporo mi opowiadała o stresie. Adrian wydała z siebie niskie warknięcie, przypuszczalnie na wzmiankę o żonie Hogana. - Otóż teraz zamierzam poprosić was obu o opuszczenie tego domu. Zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Jack przestał się modlić i zauważył: - Jest głupszy, niż mówiłeś. Adrian prawie zsunęła się na podłogę. Ciągle się śmiała. - Dobra, panie policjancie! - wściekł się Hogan. - Proszę pokazać odznakę. Reszta zdarzyła się w okamgnieniu. Jakbym oglądał Isiaha Thomasa w zwolnionym tempie na magnetowidzie. Artyzm koszykówki jest najlepiej widoczny na zwolnieniach; w normalnym tempie wszystko wygląda zbyt łatwo. Zwyczajna gra. Isiah prowadził piłkę w stronę kosza, jego partnerzy z drużyny rozstępowali się przed nim, robiąc mu miejsce. Zawodnicy przeciwnego zespołu, zaabsorbowani kryciem jeden na jeden, czasem podnosili na niego wzrok. Obserwowałem zdziwiony, jak Isiah czeka na moment, kiedy wszyscy gracze równocześnie odwrócą głowy. Wówczas wykonał krok. Potrzebował jedynie chwili nieuwagi z ich strony. Dwa punkty. - Okej, dupku - powiedział Jack, obrzucając Hogana piorunującym spojrzeniem i sięgając do tylnej kieszeni. - Lina - zadysponowałem, odwracając się do niego. W następnej chwili Adrian chwyciła mnie za szyję. Nóż wyślizgnął mi się z ręki i upadł na kuchenną podłogę. - Zabiję cię, suko! - krzyknął Jack, chwytając pistolet w obie ręce i celując dziewczynie w głowę. Hogan uderzył go pięścią w szczękę. Kiedy Jack osunął się na ścianie, zaskoczona Adrian wiwatowała. - Czas stąd zmykać, kochanie! Hogan kręcił się z dumą po kuchni, szukając czegoś pod nogami. - No, gdzież się podział ten pistolet? - Hogan, uciekaj stąd - jęknąłem. Adrian zaczęła mi lizać ucho, gdy tymczasem mój brat upadł na kolana i szukał broni. - Hogan - błagałem, zerknąwszy na Jacka. Nieprzytomny, siedział nieruchomo przy ścianie. - Wynoś się stąd, głupi kretynie! - Myślisz, że jesteś taki cholernie inteligentny - odpalił. - Próbujesz kierować moim życiem. Decydujesz, z kim mam sypiać. Lina?! Co zamierzaliście zrobić, cwaniaczki, porwać mnie? Adrian ugryzła mnie w ucho. Miałem kłopoty z oddychaniem, ponieważ jej palec wskazujący i kciuk wbijały mi się w gardło. - Hogan! - lamentowałem. Adrian zaczęła szeptać mi do ucha. - Masz szczęście, Johnie, że nie mogę cię zabić. Za to niebawem ze skowytem pożałujesz, iż nigdy się ze mną nie pieprzyłeś. Znalazłeś pistolet, kochanie? - dodała głośno. - Nie - odparł mój brat. - Poczekaj, tam jest! Leży pod tapczanem. Wsunął ramię pod tapczan i szukał pistoletu, podczas gdy Adrian przemawiała do mnie scenicznym szeptem, nieświadoma, jak wyraźnie mówi. - Powinieneś lepiej to sobie przemyśleć, doktorku. Jestem kamikaze. Spadam za liniami wroga. Nie mam nic do stracenia. - Nagle sytuacja wydała mi się zupełnie nierealna: Hogan zgarbiony z uniesionymi pośladkami, Jack siedzący przy ścianie z otwartymi ustami, piskliwy dziewczęcy głos szepczący mi do ucha nieprzyzwoite słowa. - Powinieneś był się ze mną pieprzyć, doktorku, ofiarowałabym ci niezapomnianą noc. - Syknęła mi w ucho. - Dmuchnęłam tę napaloną ropuchę, Stewarta, a kiedy był gotowy, twardy i tryskający, zjadłam jego żałośnie mały miłosny korzeń. Powinieneś był słyszeć hałas, gdy chrupałam. Hogan wstał, trzymając pistolet za lufę. - Co ty bredzisz, Ad? - Nic, kochanie. Hej, dlaczego po prostu nie zabijesz tego niegrzecznego gliniarza? - Co? - spytał Hogan z głupawą miną. - Czy wszystko muszę robić sama?! - wrzasnęła, potem wybuchnęła śmiechem, który przypomniał mi rechot Jacka Nicholsona w Batmanie. - Hogan, do cholery, uciekaj! - wrzasnąłem. Adrian dźgnęła mnie tak mocno w żebra, że aż zawyłem - Dlaczego nie odpuścisz, doktorku? Jack, nadal oparty o ścianę, jęknął. - Adrian - zaczął Hogan - to jest mój brat. Przestań trenować na nim karate. - A to komik, co, doktorku? Włączasz go i sypie dowcipami. - O czym ty mówisz, kochanie? - Zamknij się, Hogan. - Znowu ugryzła mnie w ucho. - Uważaj, doktorku. Nie mogę cię wprawdzie zabić, ale chętnie pokażę ci kilka sztuczek, o których nie śniłeś nawet w swoich najdzikszych snach. - Uderzyła mnie kantem ręki w nogę. Zawyłem. - Ależ, Adrian! - zaprotestował mój brat. Kiedy upadałem, chwyciła mnie i trzymała jak torbę z zakupami. Ból był straszliwy. Wydawało mi się, że włożyła mi palce w udo i wyrywała po kolei mięśnie. - Nie martw się - wyjaśniła poirytowana. - Nie złamałam ci nogi. Złamanie nie bolałoby tak bardzo. - Zachichotała. Zaintrygowany Hogan zrobił krok do przodu. - Adrian? To mój brat! Co z nim robisz?! - Na miłość boską, Hogan! Wynoś się stąd! - zdołałem zawołać. Adrian trzasnęła mnie pięścią w twarz. Walnąłem o ścianę. - Ty też się zamknij! - Adrian! - Hogan sądził pewnie, że to sen, z którego nie może się obudzić. - Wy, ludzie! - parsknęła pogardliwie. - Myślicie, że jesteście twardzi. Nie wiecie, co to znaczy wytrzymałość. Spróbujcie przetrwać dwa tygodnie bez snów. Spróbujcie przesiedzieć trzydzieści lat w pozycji płodowej. Spróbujcie nie zwariować, Spróbujcie posłuchać przedstawicieli rasy, która nieustannie gada, choć nie ma nic do powiedzenia. Noga potwornie mnie rwała, a głowa pękała z bólu. - Hogan, proszę cię - wymamrotałem. Schyliła się, chwyciła mnie za włosy i szarpnęła w górę, Podnosząc moją głowę. - Pilnujemy cię, doktorku. Możemy przycisnąć twoją rodzinę. Więc lepiej zacznij posuwać swoją ukochaną, bo drepczemy w miejscu. - Polizała wargi i uśmiechnęła się. - Wiem, że masz bratanków. Chyba pogrzebiemy trochę w ich snach. A może mam im złożyć wizytę osobiście? Roześmiała mi się w twarz. Jej oddech był ciepły i intensywnie pachniał czekoladą. Nagle jej głowa eksplodowała. Kiedy otworzyłem oczy, Hogan płakał. Pistolet drżał mu w ręku. Opuścił go, przeszedł ponad ciałem dziewczyny i rzucił się do zlewu. Puścił wodę i opryskał sobie twarz. Adrian leżała rozciągnięta na kuchennej podłodze z oczyma wbitymi w sufit. Czarna krew ściekała z tyłu jej głowy. Mój brat wyjrzał przez okno. - Mówiła o moich dzieciach - wyjaśnił przepraszającym tonem. Odwrócił się i pochylił, aby spojrzeć jej w oczy. - Nikt nie będzie pieprzył mojej rodziny. Udało mi się usiąść. Twarz i koszulę miałem obryzgane krwią. Jack ocknął się, zobaczył ciało i oświadczył: - Chwalcie Pana! ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Była czwarta rano. Nie mogłem się doszorować. Wypróbowałem już wszystkie mydła. Poszedłem nawet do pralni probostwa - ciemnego pomieszczenia, które pachniało wilgotnym płótnem i detergentami - i włożyłem ręce do kubełka z jakimś środkiem czyszczącym. Dłonie zrobiły mi się od niego bladobiałe, pomarszczone i śmierdziały chlorem. Brałem właśnie trzeci prysznic, kiedy dopadł mnie atak płaczu. Usiadłem i szlochałem przez dwadzieścia minut. Czułem, że mój organizm pragnie pozbyć się jakiejś trucizny, wycisnąć ją do ostatniej kropli. Jednak mój płacz był suchy niczym torsje. Wyszedłem spod prysznica dopiero wtedy, gdy skończyła się gorąca woda. Nie mogłem spać, więc założyłem błękitny szlafrok i wszedłem do sąsiedniego pokoju, do Jacka. Głośno chrapał. Na stoliku obok budzika leżała otwarta Biblia. Kabura z pistoletem wisiała na gałce drzwi do łazienki. Pomieszczenie było skromnie umeblowane - biurko, lampa, krzesło i łóżko - i wyglądałoby jak klitka w akademiku, gdyby nie wiszący nad łóżkiem portret bladej jak zwykle Matki Boskiej. Jack spał na plecach w dziwnej pozie (wyglądał, jakby wspinał się na ścianę). Wydawał się potwornie zmęczony. Zastanawiałem się, jak się śpi Hoganowi. Na probostwie panowała nieznośna cisza, ja zaś potrzebowałem hałasu, rozmowy, czegoś, co rozproszy koszmary wypełniające mój umysł. Zupełnie nie chciało mi się spać, poza tym wolałem tej nocy nie ryzykować. Zszedłem do salonu i zajrzałem do obficie zaopatrzonego barku. Księża dostają mnóstwo alkoholu w ramach prezentów gwiazdkowych. Nie jest to zbyt inteligentny dar, zważywszy na tempo wzrostu alkoholizmu wśród duchowieństwa. Nalałem sobie szkocką z lodem, zdjąłem z półki książkę Tomasza z Akwinu i usiadłem, by poczytać. Teologia jest wspaniała na bezsenność. Dziwne, zimne pojęcia abstrakcyjne związane z Bogiem. Stwórca. Przyczyna wszystkiego. Źródło doskonałości. Jak tu uwierzyć w takiego Boga? Nie potrafiłem pojąć żarliwości wiary Saula, choć wiedziałem oczywiście, że daje mu ona pociechę... Z kolei nocne koszmary Jacka skończyły się, odkąd zaczął się modlić. Tylko czy to był rzeczywisty powód? Ja nie potrafiłem się nawrócić. Porzuciłem wiarę dawno temu. Traktowała życie niczym krzyżówkę, którą ktoś wymyślił, a nam pozostawił jej rozwiązanie. Im byłem starszy, tym bardziej tajemniczy stawał się dla mnie świat. A teraz? Trzecia wojna światowa zależy od tego, czy będę uprawiał seks z kobietą, którą ledwie znałem? Cóż to za dziwaczny świat?! Mieszałem palcem kostki w szklance, gdy usłyszałem osobliwy hałas. Wstałem. Wsłuchałem się w rytmiczne uderzenia. Trzy grzmotnięcia, potem cisza. Odstawiłem szklankę. Znowu trzy grzmotnięcia. Wyszedłem na korytarz. Dźwięk dochodził zza rogu, od strony tylnych schodów. Starałem się podchodzić jak najciszej. Walenie stało się głośniejsze. Bum, bum, bum. Wyze stojaka parasol Saula. Trzymałem go przed sobą. Dobrze, że nikt mnie nie widział: kuśtykającego po korytarzu niczym szalony muszkieter. Bum, bum, bum. Spojrzałem za róg i dostrzegłem źródło dźwięku. Imish. Głupie ptaszysko uderzało małą główką w okno. - Nie rób tego! - skrzyczałem go - Zranisz się... Okropnie go przeraziłem. Wzleciał prosto w sufit, łupnął weń głową i spadł na podłogę. Klęknąłem, aby go podnieść, a on posłał mi oszołomione, oskarżycielskie spojrzenie. Potarłem go po ciemieniu i łagodnie pogładziłem po piórach. Czułem, jak szaleńczo bije jego małe serce. - Hej, ptaszku, uspokój się. Co cię tak rozdrażniło? Wstałem, ciągle tuląc go w ramionach i pocierając jego szkarłatną głowę. I nagle zobaczyłem w oknie twarz. Krzyknąłem, a Imish po raz kolejny wzleciał ku sufitowi. Kuśtykałem korytarzem najszybciej jak mogłem, kiedy uprzytomniłem sobie, że twarz wyglądała strasznie znajomo. Wróciłem, skręciłem za róg, zobaczyłem Imisha, który stal na podłodze i potrząsał główką, za oknem zaś śmiała się z nas Laura. - Naprawdę zabawne! - ryknąłem oschle. Zamachała ręką na znak, że mnie nie słyszy i żebym otworzył jej tylne drzwi. Gdy wpuszczałem ją do środka, ciągle jeszcze się śmiała. Poszła za mną do salonu. Wziąłem długi łyk, aby się uspokoić i zgromiłem spojrzeniem Laurę, która usiadła na tapczanie. Starała się zapanować nad wesołością. - Gdybyście tylko mogli się zobaczyć! Imish strzela w sufit, ty kuśtykasz jak Quasimodo! - Cha, cha, cha - odpowiedziałem z sarkazmem. - Przepraszam. Nie zamierzałam cię przestraszyć. Wypiłem następny łyk. - No i jak poszło? - Doskonale - warknąłem. - Więc dlaczego utykasz? Kolejny łyk. - Wypadek podczas gry w golfa - mruknąłem. Kiwnęła głową. Spytała o zdrowie pozostałych. Pogładziła narzutę na tapczanie. Zauważyłem, że ma na sobie sukienkę w jej ulubionym błękitnym kolorze. Przez jakiś czas każde z nas wpatrywało się w inną ścianę. Dolałem sobie szkockiej. Włączyłem telewizor, żeby obejrzeć wiadomości. Zwyczajne informacje. Bomby w samochodach i nowe diety. Odpady nuklearne i Cher. Osiadaliśmy przez około półgodziny. Potem stwierdziłem, że idę spać. - Może nie powinnam cię w to wpakować? - spytała. - Może - odparłem z obłudnym uśmieszkiem. - Nie ja cię wybrałam, John. - No to co? - warknąłem. - I nie planowałam się w tobie zakochiwać. - Chcesz wiedzieć, jak poszło? - zapytałem. - Powiem ci. Mój brat, który nie zranił nikogo od czasów, gdy w college'u grał w amerykański futbol, odstrzelił dzisiaj pewnej pannie łeb. Wiem, że chciała nas skrzywdzić. Jednak Hogan zabił kobietę, którą jeszcze wczoraj kochał i będzie musiał z tym żyć. A ona nawet nie była kobietą. Chryste! Nie była nawet rodzaju żeńskiego ! Potem musieliśmy owinąć ją - tę rzecz, która wyglądała jak ludzka istota - w folię, wepchnąć w perski dywanik mojej matki i obwiązać liną. Położyliśmy ciało w furgonetce Jacka. Musiałem wyszorować najpaskudniejszy, najbardziej śmierdzący bałagan, jaki kiedykolwiek widziałem i wymyć wszystko tak dokładnie, by nie zostały żadne ślady. Na czworakach zmywałem lizolem kawałki mózgu ze ściany i myślałem: „Jeśli mama zobaczy kuchnię w takim stanie, zabije mnie”. Później wygrzebałem jedną ze starych koszul mojego ojca, ponieważ mojej nie sposób było doczyścić (spaliliśmy ją). Jack i Hogan od tamtej pory stali się wielkimi przyjaciółmi. Gawędzili sobie o Afryce i wpychali lody dove do kosza... Spróbuj tego któregoś dnia. Następnie należało Pozbyć się miaty. Usiedliśmy w kuchni, pachnącej teraz jak oddział szpitalny i dyskutowaliśmy o tym. Wrzucimy samochód do rzeki? Spalimy go? Ukryjemy go w garażu, aż sprawa ucichnie? Hogan wymyślił, by go przemalować. Samochód okazał się prawdziwym problemem! Co tam ciało. Najważniejsze, co zrobimy z samochodem! Hogan dostaje nagle olśnienia i mówi o jakimś przyjacielu - lakierniku, na co Jack stwierdza: „Nie ma mowy, stary. Nie możemy wciągać nikogo z zewnątrz”. Zmiażdżyłem w zębach kilka kostek lodu i kontynuowałem: - W końcu Hogan ofiarowuje się odstawić samochód pod dom dziewczyny. Ma dobry powód, w końcu go jej sprzedał, w razie czego może powiedzieć, że zareklamowała auto i podrzuciła mu je do sprawdzenia. Przejechał się niby miatą na próbę, nie znalazł niczego niewłaściwego i odstawił samochód pod jej dom. Brzmi wiarygodnie, co? Więc pojechaliśmy za nim i zabraliśmy go. Hogan wskoczył na siedzenie i wypalił: „Chryste, jej schowek na rękawiczki był pełen M & Msów!” Pękaliśmy ze śmiechu, siedząc w furgonetce z ciałem w dywaniku. Jack powiedział, że zna idealne wysypisko śmieci w Romeo, które powinno załatwić sprawę, ale lepiej podrzucić tam ciało po zmroku. Zgłodnieliśmy, więc zatrzymaliśmy się na donaty od Dunkina. Świetny pomysł. Rozsiedliśmy się na stołkach, a tu po trzech minutach na parking zajeżdża policyjny radiowóz. Dwóch gliniarzy wchodzi i siada obok nas przy kontuarze. Trząsłem się jak osika, podczas gdy Jack wspomniał którąś ze swoich trudniejszych spraw, a Hogan opowiadał o dniu w Afryce, gdy zepsuł mu się jeep, złapała go powódź i uratował czarne dziecko przed utonięciem. Stwierdził, że od tamtej pory święty Krzysztof ma dla niego „szczególne znaczenie”. I wówczas moi towarzysze zaczęli rozmawiać o Bogu. Jack spytał o kobiety - księży, Hogan zaś skonstatował: „Biblia to dobra książka, ale jest w niej zbyt wielu bohaterów”. Ja przez cały czas bacznie się przypatrywałem gliniarzom, potrząsając nerwowo głową, jakbym ich pytał: „Wierzycie tym facetom?” Tak czy owak, skończyliśmy na wysypisku. Samochód nam utknął, ponieważ jechaliśmy bez świateł i wpakowaliśmy się w gliniastą skarpę. Wyciągnęliśmy dywanik i akurat wpychaliśmy go pod jakieś śmieci, kiedy ktoś się pojawił. Na szczęście była to tylko para dzieciaków szukających miejsca, by się zabawić. Musieliśmy przeczekać. Jack i Hogan stale gadali o chrzcie niemowląt, bierzmowaniu, zbawieniu poprzez uczynki lub wiarę, a stary ford galaxy kochanków skrzypiał i podskakiwał na resorach. I przysięgam na Boga, że Hogan sprzedał Jackowi mazdę 626. Właśnie tam, na wysypisku. W końcu dzieciaki odjechały, Hogan zaproponował, żebyśmy na wszelki wypadek przez jakiś jeszcze czas się nie ujawniali. Zdecydowaliśmy się na to. Po powrocie Jack przez godzinę polewał furgonetkę wodą. Dosłownie. Stał w garażu z wężem i polewał samochód. Ja zszedłem tutaj, zabrałem się do lektury Tomasza z Akwinu i popijałem jamesona. W tym momencie weszłaś ty. Taki właśnie miałem dzień. Laura nie odzywała się przez kilka minut. Szeroko ziewnąłem i położyłem głowę na oparciu krzesła. Chyba się zdrzemnąłem, ponieważ pamiętam, że Laura wyjmowała mi szklaneczkę z ręki. Później poprowadziła mnie po schodach do mojego pokoju, zamknęła za nami drzwi, rozebrała mnie i położyła do łóżka. Kochaliśmy się, gdy nagle zobaczyłem Imisha siedzącego na firankach. Za każdym razem, gdy podnosiłem na niego wzrok, gapił się na nas. Odniosłem wrażenie, że nie pochwala tego, co robimy i że czuwa nade mną. Zwykle zachowywał się bardzo niespokojnie, ciągle latał po pokoju, owej nocy zaś był cichy i nieruchomy niczym wypchany ptak. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Leżeliśmy w łóżku, wyczerpani po seksie. Nasze ciała drżały. Słodki zapach Laury (to nie metafora) unosił się w powietrzu. Była to jedna z wielu niespodzianek związanych z jej ciałem - wszystkie wydzieliny pachniały naprawdę słodko. Nie była rewelacyjną kochanką, ale miała w sobie ciekawość, zapał i ogromne wyczucie. Leżała na plecach, wsparta na poduszce z głową w nogach łóżka i brązowych włosach rozsypanych wokół twarzy. Ciało miała cudowne: koloru ciemnego piasku, gładkie i całkowicie pozbawione owłosienia, pełne połyskujących zagłębień i wzgórków, wznoszących się i opadających w rytm oddechu jak pustynia marszczona przez powiewy wiatru. Kwadraty jej sutków wyglądały bardzo naturalnie. Moje oczy śledziły je leniwie z tą dziwną obojętnością, którą odczuwamy, gdy jesteśmy zaspokojeni i dziwimy się, że chwilowo nie pożądamy już czegoś tak pięknego. Oczekiwałem więcej niespodzianek anatomicznych. Najbardziej rzucał się w oczy czarujący brak pępka. Laura położyła mi rękę na udzie i przesuwała palcami w przód i w tył. Ciągle wymienialiśmy głupie uśmieszki, lecz nie śmialiśmy się. Siedziałem wyprostowany i paliłem. Imish zataczał nad nami ósemki. - Twoje ciało jest takie dziwne - oświadczyła. Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. - Naprawdę! - zapewniła mnie. - Twoje włosy rosną w jednym kierunku jak zboże na polu. - Przesunęła ręką po mojej nodze, aż do stóp. - A palce masz takie mocne. - Stwardnienia - bąknąłem. - Pachniesz solą. - Głęboko wciągnęła powietrze, potem je wypuściła. - I kocham sposób, w jaki twoje... - Przestań! - zaprotestowałem słabo. - Zabijesz mnie. - Wszystkie te żyły i mięśnie, no i to... jak mały muchomor. - Ujęła w rękę mój członek i popatrzyła na mnie. - W filmach pamięciowych widziałam dużo większe. Zachichotałem. - Nie wątpię. - Lubię, kiedy jest we mnie. Zamknąłem oczy i jęknąłem. Czułem niemal fizyczny ból, przypominając sobie rozkosze sprzed paru minut. - Już więcej nie? - spytała, ubawiona i rozczarowana. - Nie dziś wieczorem - westchnąłem. - Dlaczego nazywacie to „pieprzeniem”? Roześmiałem się. - Jezu, nie wiem. Mam zgadywać? - Jasne. - Onomatopeja. Ekwiwalent dźwięku. Hałas mlaskającego języka, jak coś uderzającego w wodę. Pokiwała głową. - Brzmi cudownie. Imish krążył teraz po pokoju, jego skrzydełka wydawały ciche dźwięki kojarzące mi się z helikopterem. - Co z nim jest? - spytałem. - Może jest szczęśliwy - odparła. Obserwowaliśmy go przez minutę. Gdybyście pomieszkali na probostwie Saula przez kilka tygodni, przyzwyczailibyście się do ptaka. Stale bywał w pobliżu, wlatywał do pokojów, przynosił papierosy, przysiadał mi na ramieniu, gdy czytałem. Mimo że był stworzeniem niezwykle osobliwym, na tle niesamowitości ostatnich zdarzeń wydawał się uosobieniem normalności i spokoju. - Długo znasz Saula? - Odkąd skończyłam pięć lat. - Jak to możliwe? - zastanowiłem się. - Nigdy ci nie mówił? Potrząsnąłem głową. Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Stał się moim wyimaginowanym przyjacielem. Pewnego ranka obudziłam się i już mi towarzyszył. Nie byłam w stanie go zobaczyć, ale jego głos dźwięczał mi w głowie. Jakbym miała słodycze między uszami. Ten ciepły cichy głos nazywał mnie „księżniczką”. „Dzień dobry, księżniczko. Co porabiasz?” Sądziłam, że śnię. Nie odpowiedziałam mu wprost. „Czy jesteś Boogie Manem? - spytałam. Holokowie mieli zwyczaj straszyć mnie tą postacią («Lepiej bądź dobrą dziewczynką, bo przyślemy Boogie Mana»)”. Nie wyjaśnili mi niczego, ale ich słowa mnie przerażały. Przypuszczałam, że właśnie o to im chodziło. „Nie - roześmiał się. - Jestem zwykłym człowiekiem”. „Jakim człowiekiem?” - spytałam. „Nie wiesz nic o ludziach, księżniczko? Zostawili cię na lodzie, co?” „A cóż to takiego lód?” - spytałam. Laura zamknęła oczy i uśmiechnęła się, wspominając. - Bawił się ze mną. Nauczył mnie piosenek i wierszyków. Roześmieszał mnie. Nauczył mnie liter, całego alfabetu. Nauczył mnie czytać. Codziennie budził mnie śpiewem: „Och, co za piękny poranek”. Czasami zostawiał mnie na całe godziny. „Muszę zapalić jointa, dziecko. Zobacz, co robią cukierki ślazowe”. Tak nazywał Holoków. Wiedzieli, że jest obok mnie. Słyszeli go w mojej głowie. Kiedy wyczuwał, że słuchają, mówił: „Przejdź się trochę, mała!” Jeśli nie odchodzili, zaczynał odmawiać różaniec. Rany, ależ wtedy szybko się rozbiegali! Mawiał: „Gdy cię wkurzą, księżniczko, odmawiaj modlitwy”. Twierdził, że tylko one powstrzymują go przed szaleństwem. Powtarzał, że modlitwy są dla Holoków jak prąd elektryczny. Że z jakiegoś powodu blokują połączenie. A ja nawet nie wiedziałam, czym jest modlitwa. Filmy pamięciowe nigdy jej nie pokazywały. Słowo to kojarzyło mi się jedynie z pewnym budynkiem. Widziałam go na niedokładnym szkicu. W ogóle pojęcie religii jest... jak mecz piłkarski, na który Holokowie nie dostali biletów, stoją więc przed stadionem, słuchają ryków tłumu, wdychają zapach hot dogów i wyobrażają sobie grę, zasady, stroje. Religia to spory fragment waszej rzeczywistości, którego nie są zdolni zarejestrować. Prawdopodobnie dlatego czujecie się bezpieczni tutaj, na probostwie, z Saulem, który potrafi ich sparaliżować. Duchowość jest jak ściana, której nie umieją przeniknąć. Próbował mnie tego nauczyć. Nie mogłam jednak „pojąć” jego słów. Cała ta gadka o Bogu, Marii i Jezusie brzmiała dla mnie równie niezrozumiałe jak Boogie Mań. Wszystko to wszakże działo się, zanim Saul wyszedł z Komory Snów i zajął się teologią. Odtąd wszystko nabrało większego sensu. - A cóż to znowu takiego ta Komora Snów? - spytałem. - Saul miał młodego filipińskiego szofera, który zrobiłby dla niego wszystko. Był bardzo pobożnym katolikiem. Pewnego dnia zadzwonił, że jest chory. Powiedział, że nie spał od kilku dni albo miewał „złe” sny. Saul pojechał, by zabrać go do szpitala. Czekał go szok: młody człowiek kompletnie osiwiał. Lekarze nie potrafili tego wyjaśnić. Szofer opowiedział mu o panującym w jego wiosce przesądzie, o rasie ludzi, którzy mieszkają w krainie snów. Saul czuwał u jego boku przez kilka dni. aż któregoś razu tamten z krzykiem obudził się z koszmaru. Zmarł na atak serca. Wyobrażasz sobie, jak jego śmierć wstrząsnęła Saulem. Było to podczas zimnej wojny, na początku lat pięćdziesiątych i wszyscy Amerykanie strasznie bali się Sowietów. Saul wpadł na pomysł użycia snów jako broni dalekiego zasięgu do infiltrowania i niszczenia waszych wrogów. Rozumiesz? Był prawdziwym patriotą. Dostał dotację rządową. Pojechał do Tybetu i studiował medytacje Samadhi z buddyjskimi mnichami. Praktykował też szamanizm z meksykańskimi Indianami. Współdziałał z Von Franzem w Szwajcarii. Potem zbudował przyrząd nazwany „maszyną fazy REM”, który indukował fale alfa na intensywnym poziomie. Inna jego nazwa to Komora Snów. Laura rysowała palcami kręgi na moim brzuchu. - Pewnego dnia w laboratorium badawczym w New Jersey doszło do wypadku. Jedną z asystentek Saula poraził prąd. Zapomniałam nazwiska. Wtedy odcięli Saula od funduszów, wstrzymali dotację. Nie wierzyli w niego. Zresztą nie potrafili znaleźć zastosowania dla maszyny. Nie dostrzegą go jeszcze przez długi czas. Przez następne dziesięć lat Saul wydał większą część swej fortuny na badania nad snem. W końcu wykorzystał siebie samego jako królika doświadczalnego. Wiem, że zabrzmi to jak streszczenie kiepskiego filmu fantastycznonaukowego. Saul podłączył się do maszyny REM i przyśniła mu się przyszłość Holoków. Ktoś znalazł go w warsztacie. Był w śpiączce. Nie jadł od tygodnia. Następne dwa lata spędził w szpitalu. Nikt go nie odwiedzał. Kiedy się wreszcie obudził, obserwowano go przez kilka tygodni. Nie chcieli go wypuścić. Musiał ich przekupić, płacąc za budowę nowego skrzydła szpitala. Dopiero wtedy dali mu spokój. - Był z tobą przez te dwa lata? - Tak. Trwał zamknięty we śnie przez dwa dni, potem się obudził... ale w ramach snu. Holok, który dzielił jego sen, zmarł z wyczerpania. „Jest tylko jeden sposób, by zabić Holoka - mawiał wtedy Saul. - Dotykanie ich męczy, modlitwy śmiertelnie przerażają, ale jeśli naprawdę chcesz ich przygwoździć, musisz... że tak powiem, wyciągnąć wtyczkę. Budzisz się, zanim zdołają się wydostać z twojego snu, w samym jego środku. Dostają od tego apopleksji!” Naśladowała Saula, układając usta w trąbkę i wydmuchując wyimaginowane kółka dymu. Roześmialiśmy się. - Później - podjęła - Saul jak szaleniec grasował po ich świecie. Powiedział, że przez jeden dzień był straszliwie przerażony. Potem zaczął odmawiać modlitwy, które jego asystentka recytowała kiedyś przez cały czas. Odkrył, jak przerazić Holoków. Takie miał hobby: straszył ich, podsłuchiwał, oglądał ich filmy pamięciowe, dzielił z nimi sny. Towarzyszył im stale niczym upiór. Przerywał telepatyczne rozmowy, pakował do głów banialuki. Ogłupiał ich. Nazywał Holoków „prażonymi cukierkami ślazowymi”. Wtrąciłem, że świetnie udaje Saula. - Gdybyś miał czyjś głos w głowie przez dwa lata, nie zapomniałbyś o nim. Ale pewnego dnia jego głos zaczął słabnąć. Saul próbował mnie przygotować na rozstanie. „Chyba się budzę, księżniczko. Czuję, że mam wzwód”. Błagałam go, żeby został. Obiecał, że będzie o mnie śnił. Przyrzekł też, że spotkamy się ponownie, gdy podrosnę. Wiesz, takie tam bzdury, które mówi się dzieciom. Patrzyłem jej w oczy i bałem się, że się rozpłacze, lecz najwyraźniej jej smutek był zbyt intensywny na łzy. - Pewnego ranka już go przy sobie nie znalazłam - ciągnęła. - Przez kilka miesięcy czekałam na jego przyjazny głos. Nie pojawił się. Dopiero wówczas poczułam się prawdziwie samotna. Po odejściu Saula świat, w którym dorastałam, zionął przeraźliwą pustką. Wreszcie Holokowie oznajmili, że zamierzają mnie wysłać w przeszłość i kazali mi przyrzec, że zabiję Saula. Obiecałam im. Szybko go wyśledziłam. Miałam nóż. Chciałam, by zapłacił za to, że mnie opuścił. Kiedy go zobaczyłam, wrzasnął radośnie: „Księżniczko! Spodziewałem się ciebie!” Złość natychmiast prysła, nie byłam już w stanie go skrzywdzić. Mały facet ze zwariowanym czerwonym ptakiem usadowionym na jego łysej głowie... Nie tak go sobie wyobrażałam. Jego widok mnie rozśmieszył. Zapomniałam, jak przyjemnym doznaniem jest śmiech. Im więcej czasu spędzałem z Laurą, tym lepiej rozumiałem jej samotność. Bolałem nad tą kobietą i nad życiem, które wiodła. Albo nad tym, które nie było jej dane. - Dotknij mnie - szepnąłem. - Tutaj. I tutaj. Przytuliła się do mnie z uśmiechem. Kiedy się obudziłem, nie było jej. W popielniczce przy swoim łóżku znalazłem trzy dwudziestki i dziesiątkę. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Spędziliśmy trzy wspaniałe tygodnie. Mimo iż Detroit w marcu nie jest specjalnie przyjemnym miejscem - bez przerwy spowite całunem szarego dymu, wilgotne i chłodne, na każdym rogu maleńkie brudne góry lodu - nic nie mogło nam popsuć tego okresu. Byliśmy szczęśliwi. Pamiętam jedynie fragmenty rozmów, rozkoszne gruchania, parujące oddechy, kiedy szliśmy ramię w ramię i (gdy wchodziliśmy do wnętrza z zimnego dworu) widok trzech czerwonych kuł - jej podbródka i policzków - jarzących się w powietrzu, w zamrożonej drobince czasu. Streszczenie zabrzmi nudno: robiliśmy zakupy, kochaliśmy się, jadaliśmy w restauracjach, kochaliśmy się, oglądaliśmy antyki i znowu się kochaliśmy. Nocami spacerowaliśmy pod zachmurzonym niebem, wśród stłumionej ciszy świeżego śniegu. Rozkoszowaliśmy się milczeniem, jakbyśmy powiedzieli już sobie wszystkie ważne rzeczy. Przestałem nawet śledzić wyniki moich ukochanych Pistonsów. Przyjaciele byli oszołomieni, że nie potrafię wyrecytować statystyk i komentarzy. Nasze żywoty skurczyły się do prywatnej orbity. Zwyczajny świat tykał sobie gdzieś wokół nas jak stary zegar stojący w rogu, nie zauważany i niepotrzebny. Moje wspomnienia z tego krótkiego okresu są mgliste, lecz ciepłe. Mówienie o nich byłoby zdradą, ponieważ po prostu nie sposób przełożyć ich na słowa. Szczęścia nie można opisać, można je jedynie oznaczyć, jak neutrina, których egzystencję weryfikuj ą śladowe wzory pozostawione w sadzawce cząsteczek. Szczęście to stan ograniczonej poczytalności, możliwy do opisania jedynie za pomocą komunałów, hobby, które zadziwia tylko tych, którzy go nie przeżyli, dowcip pozbawiony puenty. Osoby postronne, patrząc na zakochanych, często wzruszaj ą ramionami Jak często sami się zastanawialiście: „Co, do diabla, ta para w sobie widzi?” Głupota miłości jest jedynym pocieszeniem dla osób wykluczonych z kręgu. Miłość to sekretne miejsce niedostępne dla podglądaczy - by ją zrozumieć, trzeba ją przeżywać. Wspomniałem już o ostatnim razie, gdy się kochaliśmy. O burzy z piorunami. O strachu w jej oczach. Zrodziła się wówczas między nami dziwna obcość. Leżeliśmy i liczyliśmy sekundy między błyskawicą i grzmotem. - Okłamałam cię - rzuciła Laura. - Wiem - odparłem. - Wiele razy - dodała. Jej nagłą szczerość uznałem za wzruszającą. Jak wszystko w tym uroczym okresie, oświadczenie to wydawało się jedynie pogłębiać i wzmacniać naszą miłość. - Ten fakt nie ma dla mnie żadnego znaczenia. - Będę miała dziecko - szepnęła. - Tak sądziłem. Chłopca czy dziewczynkę? - Ciii - powiedziała, pocierając mój brzuch. Rozległ się grzmot. Zbliżała się burza. - Chciałbym ci zadać jedno pytanie - oznajmiłem tonem młodego kochanka oczekującego nowych rozkoszy. Popatrzyliśmy na siebie: dwa cienie w mrocznym pokoju. - Ach, te twoje pytania - westchnęła. - Kiedy się we mnie zakochałaś? - spytałem z uśmiechem. Moje ciało drżało jeszcze po niedawnych szaleństwach. - Och, John... - Odwróciła wzrok. - Powiedz prawdę - nalegałem. Wyczuwałem, że Laura zbiera siły. Jej oddech przyspieszył. - Prawda jest taka... że chciałam dziecka. Zamyśliłem się nad jej odpowiedzią, zbadałem ją jak chory ząb, aż doszedłem do najgorszego z możliwych wniosku. Podsunąłem go jej jako oburzającą i bezpodstawną spekulację. Miałem nadzieję, że zaprzeczy. - Czy na moim miejscu mógł się znaleźć doktor Stewart? - spytałem z niedowierzaniem. Kiwnęła głową. - Tak sądziliśmy. Wiedzieliśmy, że mężczyzna ma być psychiatrą albo psychologiem. Znaliśmy wasze geny, grupę krwi. Wiedzieliśmy nawet, jak wyglądacie. Lecz cóż, wasz świat jest taki ogromny. Zauważyłem, że używa formy „my”. Zawsze tak bardzo starała się jej unikać, zawsze mówiła o Holokach „oni”. Jak dotąd. Wyraźnie oddalaliśmy się od siebie. Chociaż nie czułem, że to rozstanie. Wydawało mi się raczej, że każde z nas wraca do własnego ciała i własnego świata. - Problemem było nazwisko - podjęła. - Widzisz, dziewczynka została adoptowana. Przetłumaczyłem sobie jej stwierdzenie na porządek naszego czasu. Z naszej perspektywy Laura powinna powiedzieć, że dziewczynka zostanie adoptowana. - Co zrobisz z dzieckiem? - Wychowam je. Jeśli to będzie chłopiec, spróbują nas rozmnożyć... Gdy on osiągnie odpowiedni wiek. - A jeśli urodzi się dziewczynka? - Wtedy zwyciężymy, czyż nie? - Z pewnością nie miała na myśli mnie i siebie. - Nigdy nie zamierzałaś zostać? - spytałem zaskoczony. - Nie należę do twojego świata. - Następnym stwierdzeniem wprawiła mnie w zdumienie. - Zrozum, oni mnie potrzebują. Cokolwiek zrobią, muszę być z nimi. Załamałem się, nie chciałem się jednak zdradzić, więc tylko rzuciłem lodowato: - Prawdę, Lauro. - Dotknąłem jej piersi. Nie - odparła, odsuwając moją rękę. - Kiedy się we mnie zakochałaś? - naciskałem. Usiadła na łóżku. Jej ciało połyskiwało blado w skąpym świetle. Strumyczki cienia przesuwały się po jej grzbiecie niczym płynne tatuaże. - Jesteś dobrym człowiekiem. Szanuje twoją inteligencje wrażliwość. Przeżyliśmy cudowne pięćset godzin. Zaszokowała mnie, przedstawiając sprawę w taki sposób. Ja nie liczyłem godzin. Pięćset godzin po miesiącach terapii. Pięćset godzin to prawie trzy tygodnie. Prawdopodobnie spędziłem z nią mniej czasu niż z większością moich przyjaciół. Podniosłem rękę i dotknąłem miękkiego zagłębienia w jej plecach. - To nie jest odpowiedź. - John, chcę żebyś o czymś wiedział. Nigdy nie zamierzałam cię skrzywdzić. - Wiem. A potem powiedziała to, czego się najbardziej obawiałem: - Nigdy cię nie kochałam. Nie znam takiego uczucia. Nie nauczono mnie, czym ono jest. Wtedy uświadomiłem sobie, jak nigdy wcześniej, że Laura nie jest istotą ludzką. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Następnego dnia wszedłem do pokoju Saula. Odmawiał różaniec z Jackiem. Usiadłem i czekałem, aż przerwą. W końcu spojrzeli na mnie. - O co chodzi, doktorku? - spytał Jack. Minęła długa chwila, zanim się odezwałem. - Czym ty się właściwie zajmujesz, Saul? To znaczy... oprócz zabaw z dziećmi Obcych, indoktrynowania ludzi zestresowanych przez poczucie winy i magicznych sztuczek z jajkami. Chodzi mi o to, że facet, który posiada dość pieniędzy, aby sfinansować setki posiłków dla głodnych i ma pod dostatkiem wiary, aby przenosić góry... Jak to się stało, że nigdy nie widzę, żebyś coś robił? Czy w Biblii nie napisano, że nie ma prawdziwej wiary bez uczynków? Wydaje mi się, że coś takiego pamiętam. - Jezu - mruknął Saul. - Ktoś ci nasikał do porannych płatków? - I jeszcze jedno - ciągnąłem. - Czy jestem jedyną osobą w tym przytulnym małym sanktuarium, która się martwi o to, co się stanie, jeśli policja kiedykolwiek znajdzie pewne ciało na znanym nam wysypisku śmieci? Na ostatnie pytanie odpowiedział Jack. - Masz pojęcie, ile raportów rocznie pisze policja o zaginionych osobach? Tysiące. Rozpoczynamy znacznie więcej spraw, niż rozwiązujemy. Tak wygląda życie. Pomyślałem o rzeszach rodziców zaginionych dzieci. I o dzieciach, którym zaginęli rodzice. Jakże ludzie za sobą tęsknią! Wszyscy ci, którzy przewinęli się przez mój gabinet. Ich serca unoszą się w próżni, zamknięte w kręgu nadziei i rozpaczy i stale przypominają im o tym, czego już nigdy nie będą mieli, a o czym nigdy nie zapomną. Zawsze będą wspominać to, co utracili. - Wrobiłeś mnie, prawda, Saul? Saul uśmiechnął się chytrze. - Tak sądzisz? - Całe to gówno o Wrogu. Bzdury o rewolucji w świadomości. Podniósł się z klęczek, zapalił papierosa i wydmuchnął kółko dymu. - To była prawda. - Na pewno. Tyle że, do diabła, nie pracujesz przeciw Holokom, ale dla nich! Saul strzepnął popiół na podłogę i usiadł. - Doktorku, wiesz, jacy są Holokowie? Non stop śmiertelnie przerażeni. Nikomu nie ufają. A poza tym... patrzą na piękno nie rozumieją go, słuchają Beethovena i nie łapią, o co chodzi. Rozumiesz? Nie znają miłości, przyjemności, dotyk zaś przyprawia ich o gęsią skórkę. Wszystko, co mają, to Disneyland zwany „Snami”. Arkadia, do której mogą uciec, w której ludzie się nienawidzą, kochają, dziwią i co rusz robią coś nieprzewidywalnego. Miejsce, gdzie każdy jest odrębną jednostką, każdy jest inny, każdy jest nieznajomym. Każdy z nas ma w sobie własny mały pokoik. Z drzwiami. Od nas zależy, czy pozwolimy innym przez nie wejść. Holokowie nie mają drzwi. Przez cały czas tkwią sobie wzajemnie w głowach. Pomyśl o tym. Żadnej prywatności. Żadnych tajemnic. Zero fantazji. Głęboko wciągnął powietrze. - Posiadają jedynie filmy pamięciowe. Wiesz, jak wyglądają te filmy? Pomyśl o najlepszym wspomnieniu, jakie kiedykolwiek miałeś. Każdy ma takie. To najlepszy film, jaki w życiu widziałeś: arcydzieło. Pięć chusteczek mokrych od łez. Dzieło godne Oskara! Holokowie cały czas trawią na oglądaniu naszych wspomnień, znoszą wszystkie posiłki, pranie, toaletę i korki uliczne - wszystko dla tego jednego wspomnienia. Tego jednego skarbu, który każdy z nas nosi w sobie, nawet o tym nie wiedząc. Holokowie chwytają się go kurczowo i rozkoszują nim. Jak najdłużej. Saul zapalił kolejnego papierosa. - Kiedyś uwielbiałem ich przerażać. Rany, świetnie się bawiłem! Jednakże mniej więcej po roku gra przestała być zabawna. Holokowie i tak stale się czegoś bali. Nie potrzebowali do tego mnie. Któregoś dnia dzieliłem sen z pewnym Holokiem. Szczerze mówiąc, paskudny koszmar senny. Jakiegoś biednego małego dzieciaka ścigał po ulicy wąż. Wówczas uprzytomniłem sobie, co robię! I co robiłem przez cały rok! Ni mniej, ni więcej tylko stałem się ich koszmarem. I znajdowałem w swoim działaniu przyjemność. Modliłem się, przerażałem ich i wydawało mi się, że jestem pogromcą duchów albo błędnym rycerzem polującym na smoki i karzącym nikczemników w imię Boga. Wcześniej szczerze mnie wkurzyło to, co przydarzyło się mojemu szoferowi i wręcz rozwścieczyło to, co zrobili Laurze. Aż tu nagle zrozumiałem, że nie jestem od nich lepszy. Postępowałem z nimi dokładnie tak samo, jak oni z nami. Im lepiej ich poznawałem, tym mniej potworni mi się wydawali. Już nie potrafiłem ich nienawidzić. Uznałem ich za najnieszczęśliwsze ze znanych mi stworzeń. Nie umieli śpiewać ani tańczyć. Nawet nie czuli zapachu róży! Mieli jedynie te swoje maszyny otwierające drzwi do świata, którego nigdy nie posiądą ani nie zrozumieją. Świata, o którym mogli jedynie marzyć. W jego oczach dojrzałem ból. Pojawił się i błyskawicznie zniknął, niczym wyskakująca ponad wodę ryba. Z racji swego zawodu miałem wprawę w dostrzeganiu takich przelotnych emocji. W tym jednym krótkim momencie zrozumiałem, jaki sekret ukrywa Saul pod maską rubaszności. Było nim poczucie straszliwej, niemal niemożliwej do zniesienia winy. Tylko z jakiego powodu? - Stworzyliśmy ich sami. Wiesz? - podsumował. - To znaczy Holoków. Nie wierzyłem. - Współczułeś im, więc postanowiłeś, że ofiarujesz im mały prezent. Dziecko, którym będą się mogli karmić. Dziecko, dzięki któremu wyhodują sobie małą rasę marzycieli do wysysania! Jack zaprotestował. - Jesteś cholernie wredny, John! - Sam go spytaj - warknąłem. - Spytaj go, czy chciał, abym zapłodnił Laurę! - Chciałem - przyznał się Saul. - Zdradzę ci mój plan. Pragnąłem, żebyś miał z Laurą córkę. Uważałem takie rozwiązanie za szansę dla ludzkości. Nie byłoby trzeciej wojny światowej. Holokowie znikają, jakby nigdy nie istnieli. I od tej pory każdy z nas będzie pamiętał swoje sny. - Co takiego? - spytałem. - Nie mówiłem ci? Jedna z dodatkowych korzyści. Nikt już nie będzie nam pożerać snów, więc nie będziemy ich zapominać. - No, no, no! - powiedział Jack. - Nie podejrzewałem jednak, że księżniczka zechce do nich wrócić. Bardzo się zmieniła, odkąd ją poznałem. - I cały twój pieprzony plan trafił szlag, nie sądzisz? - zawołałem. - W czym rzecz! Zawiódł cię zmysł jasnowidzenia? Do ciężkiej cholery, Saul! Przez całe to swatanie stałeś się kolaborantem! - Nie postrzegasz problemu całościowo, doktorku. - Sięgnął do szuflady i wyciągnął szpulkę nici. - Imish? - zawołał. - Gdzie położyłem tę cholerną igłę? Z kuchni dobiegły nas hałasy, potem nadleciał kardynał i wylądował na kolanach Saula, upuszczając igłę w jego dłoń. - Nie - pokiwał głową Saul. - Dostałeś już swój sok. - Nawlekał igłę powoli, spoglądając z ukosa. Potem podniósł na mnie wzrok. - Pozwól, że ci coś pokażę. - Kolejna sztuczka? - spytałem. - Taaa, coś włoskiego. - Nie chcesz chyba... - Chodź tutaj, no chodź. Westchnąłem, wstałem i przeszedłem przez pokój. - Wyciągnij rękę w ten sposób - poinstruował mnie. - Teraz zaciśnij w pięść. - Trzymał za nitkę, jak gdy by pokazywał mi naszyjnik. Zamachnął się igłą nad grzbietem mojej ręki. Wtedy igła zaczęła się poruszać. Wykonała obrót, po czym huśtała się w tył i w przód niczym wahadło. Nagle zatrzymała się i odniosłem wrażenie, że moja dłoń ją przyciąga. - Co to znaczy? - spytał Jack. Saul owinął nitkę wokół igły, rzucił je na stół obok siebie i potarł szczękę. - No cóż, szczerze mówiąc, nie jestem pewny. - Rewelacja - prychnąłem. - Chcę powiedzieć... To może oznaczać kilka rzeczy. - Na przykład? - Laura nosi w łonie bliźniaki. - Jezu - jęknąłem, po czym znienacka naszła mnie pewna myśl. - Zaraz, przecież mnie mówiła o dziecku. Używała liczb) pojedynczej. Zresztą, skąd może wiedzieć? - Wie. - Tak brzmiała cała odpowiedź Saula. - Ciekawe. Igła wskazuje, że masz dwoje dzieci. Chłopca i dziewczynkę. Wzdrygnąłem się. O Boże! Najlepszy z możliwych światów. Holokowie rozmnożą moje dzieci! Saul potarł ręką czoło. Wydawał się faktycznie zmartwiony obrotem spraw. Mnie natomiast wręcz rozsadzała złość. - No dalej, Saul! Machnij jakieś czary! Zmów pacierz. Zrób coś ty głupi wścibski pokurczu! Jego twarz wyrażała wątpliwość. - Porozmawiam z nią! - krzyknąłem. - Tak! Porozmawiam. - Chwytałem się wszelkich możliwości niczym tonący brzytwy. - Kocham ją! To chyba coś dla niej znaczy! Może uda mi sieją skłonić, by ze mną została. Saul popatrzył na mnie ze smutkiem. - Spóźniłeś się, dzieciaku. - Spóźniłem? - Ileż razy już to słyszałem?! - Przychodzą po nią dziś wieczorem. Jack gwizdnął, ja zaś aż się zatoczyłem. - Chcesz powiedzieć, że ona... - Powiedziała ci: rok. Dokonałem kilku pobieżnych obliczeń. Zacząłem nerwowo chodzić po pomieszczeniu, przedziwne myśli szalały w moim umyśle. Nie pożegnała się! Nigdy mnie nie kochała! Trzecia wojna światowa! Mam syna! Mam córkę! Przez głowę przemknął mi wizerunek chłopca ze snu, którego spotkałem w Hart Plaża. Błagał mnie. Prosił. „Nie chcę być kimś. Nie tam”. Przełknąłem ślinę. „Dlaczego dotykacie kobiety w t a k i sposób?” - powiedział. Teraz już wiedziałem, co miał na myśli. - Dokąd? - spytałem. - Dokąd ją zabiorą? - Miejsce nie ma znaczenia, doktorku. Nie zmienisz jej decyzji. Mnie się to nie udało. - Gdzie ona jest teraz, Saul? - Marnujesz czas. Co się stało, już się nie odstanie. - Wyglądał na pokonanego. - Jedyne, co nam pozostało, to modlitwa. - Niewierze! Odpowiadaj! - Zero punktów. Trzasnąłem pięścią w krzesło. I zacząłem chodzić w kółko po Mieszczeniu. Zauważyłem, że Imish obserwuje mnie z abażuru, grzejąc swoje małe ciałko od żarówki. Imish! - wrzasnąłem. - Ty wiesz, prawda? - Wyciągnąłem palec. Ptak podleciał i usiadł na nim. Uniosłem go na wysokość oczu i uśmiechnąłem się do niego. - Jesteś bystrym ptaszkiem, co, Imish? Wiesz, gdzie jest Laura, nieprawdaż? Pokiwał energicznie główką. Popatrzyłem na Saula i Jacka. Klęczeli obok siebie. Saul przeżegnał się i podniósł błękitny różaniec. - Trzecia Tajemnica Męki Pańskiej. Jezusowi nakładają koronę cierniową... - No dalej, śliczny ptaszku - ponagliłem. - Znajdźmy ją! Skierowaliśmy się na południe autostradą Lodge. Prowadziłem czarnego lincolna Saula jak szaleniec, Imish zaś przywarł kurczowo do kubka z kawą stojącego na tablicy rozdzielczej. Wyglądał jak statuetka świętego Krzysztofa. Obiecałem mu pół litra najlepszego soku floryda, jeśli zaprowadzi mnie do Laury. Kierował mnie gwizdami i małymi skrętami w prawo lub w lewo. Zdziwiłem się, gdy wjechaliśmy na most Ambassador i ruszyliśmy w stronę Kanady. O zachodzie słońca przekroczyliśmy rzekę. Nad nami widniało purpurowe kwietniowe niebo. Włączyłem radio, co wyraźnie ucieszyło Imisha: podskakiwał w górę i w dół do rytmu muzyki. Kiedy zbliżyliśmy się do punktu odprawy celnej, zdałem sobie sprawę z faktu, że wwożenie kardynałów do obcego państwa jest prawdopodobnie zakazane. Imish bardzo się oburzył, ponieważ kazałem mu się ukryć. - Ma pan coś do oclenia? - spytał pryszczaty młody człowiek. Pomyślałem: „Będę ojcem. Mam czarodziejskiego ptaka w schowku na rękawiczki. Zakochałem się w obcej istocie i próbuję zapobiec trzeciej wojnie światowej”. - Nie, proszę pana - odparłem. Byliśmy kilka kilometrów za Windsorem, gdy zacząłem podejrzewać, że ptak zwodzi mnie z zemsty za pobyt w schowku. W środku było ciasno i musiałem go wcisnąć obok czegoś, co wyglądało jak różowy telefon. - Jesteś pewny, że to właściwa droga? - stale go pytałem. Ciągle kiwał główką. Wyprzedzę nieco wypadki i zdradzę wam coś: Ten cholerny ptak nigdy mnie nie okłamał. Od tej pory ufam ptakom. Minęliśmy jakiś znak i coś sobie przypomniałem. Coś z punktem. Saul powiedział: „Zero punktów”. Punkt. Półtora kilometra później zobaczyłem znak: „Pointe Peele , 5 km”. Pointe Peele! Tam znalazł Laurę doktor Stewart! - Och, Imish, jesteś cudownym ptaszkiem! Mógłbym cię wycałować! Popatrzył na mnie ze wzgardą. Pędziłem po Pointę Peele, wąskim półwyspie w kształcie litery „V”, który ciągnie się kilka kilometrów w głąb jeziora Erie. Dojechałem do jakiegoś samochodu zaparkowanego niedbale przy drodze. Zaparkowałem obok i pobiegłem ku brzegowi. Było zimno. Potykałem się na poszyciu leśnym. Fale stawały się coraz głośniejsze. Wreszcie dotarłem do piasku. Żałowałem, że nie mam latarki, ponieważ wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Świeciły jedynie gwiazdy. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się trochę do mroku, rozejrzałem się po plaży. Na wierzchołku cypla dostrzegłem bladą postać, mniej więcej sto metrów od siebie. Ruszyłem ku niej biegiem. Słyszałem szum skrzydeł lecącego obok Imisha. Była naga. Odniosłem wrażenie, że jej skóra wchłonęła całe światło nocy. Kobieta wydawała się biała jak posąg. - Lauro! - zawołałem. Chyba się odwróciła i popatrzyła na mnie przez ramię. - To ja! - krzyczałem, zatrzymując się, by złapać oddech. Przez moment myślałem, że Laura wraca, potem jednak zauważyłem, że dół jej ciała zaczyna znikać. Jak gdyby nakładała czarną suknię. Wchodziła do wody. - Lauro! - wrzeszczałem i szaleńczo biegłem dalej. Kiedy dotarłem do miejsca, gdzie weszła do jeziora, dostrzegłem już tylko jej głowę ponad czarnym lustrem wody, w którym odbijało się niebo. - Nie rób tego! - wołałem. Odwróciła się: jej blada twarz była najjaśniejszym punktem nocy. Nadal cię kocham! - ryczałem. Chciałem jej tak wiele powiedzieć, ale nie mogłem złapać tchu. Bardzo długo patrzeliśmy na siebie. Imish przysiadł na moim ramieniu. Nie widziałem, lecz wyczuwałem, że Laura śmieje się do mnie. Więc jest nadzieja! Brnąłem w czarne jezioro. Imish odleciał. Woda była tak lodowata, że straciłem oddech. Zanurzyłem się do pasa, potem do ramion. Aż do dziś nie mogę pojąć, jak przy moim lęku przed wodą doszedłem tak daleko. Zatrzymałem się, gdy woda sięgała mi do podbródka, ciało zaś zdrętwiało z zimna. W końcu zawołałem po raz ostatni: - Lauro?! Pytanie i błaganie. Usłyszałem jej głęboki głos, dziwnie wyraźny ponad łoskotem fal. Jak zwykle mnie zaskoczył, przywodząc na myśl niespodziewane alternatywy, niepojęte możliwości, nieoczekiwane wybory. - Chodź! - krzyknęła. Poczułem się oszołomiony i uradowany, że w ogóle do mnie przemówiła. Coś we mnie chciało ją zatrzymać, chwycić w ramiona, nigdy nie wypuścić, zostać z nią za wszelką cenę. Przez moment wyobrażałem sobie, że przechodzę test - że Laura chce sprawdzić, jak daleko pozwolę jej odejść. Niech zatem będzie, co ma być. Zaufałem jej. Czy miłość nie łączy się z zaufaniem? Zanurkuję, skoczę pod falę. Pozwolę jej wziąć mnie na statek - rurę. Przekonam ją, będę ją chronić, zmienię ją. We dwoje zmienimy przyszłość. Życie z Laurą wśród Holoków nie może być gorsze niż samotność bez niej. Kochałem ją, psiakrew! Kochałem. Wszystko było możliwe. Jednak jakaś inna część mojego umysłu niedowierzająco patrzyła z oddali... Jak gdybym wcale nie opuszczał brzegu. Mam złożyć swój los w ręce tej kobiety? Całkowicie i bezwarunkowo. Nie, przecież ona nie może stąd odejść. Czyż nie wie, że mnie to zabije? Nie może mi tego zrobić. Nie wierzyłem, gdy powiedziała, że mnie nie kocha. Przecież to było niemożliwe. A nawet jeśli to prawda... cóż z tego? Laura dostatecznie przekonująco udawała uczucie do mnie... A to był dopiero początek. Czas załatwi resztę Będziemy mieli dziecko. I szansę na wspólne życie, podczas gdy dotąd każde z nas było przeważnie samotne. Jak może zrezygnować z naszej przyszłości dla Holoków? Nie zrobi tego. Kochałem ja do cholery! Kochałem. To nie wydawało się możliwe. Podświadomie wyczuwałem, że Laura czeka, aż dokonam właściwego wyboru. Czekała na odpowiednie słowa. Na właściwe obietnice. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, więc tylko się roześmiałem. - Nie umiem pływać! - krzyknąłem. - Wiem - odparła i zniknęła. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Nie spałem tej nocy. Obserwowałem Imisha, który drzemał z dzióbkiem na piersi na obrzeżu waniliowego abażuru. Jego małe ciałko puchło i kurczyło się jak balonik. Stale oczekiwałem, że pazury ześlizgną mu się z lampy i ptak upadnie na mahoniowe biurko z cichym plasknięciem. Uznałem jego wypadek za nieunikniony. Obliczałem w myślach szansę Imisha. Nieźle się nad tym nagłowiłem. Nie spadł. Rano poczułem się samotny w czterech ścianach. Musiałem z kimś porozmawiać. Sporo się namęczyłem, lecz w końcu udało mi się przekonać Saula, by opuścił probostwo i wyszedł ze mną na spacer. Myślałby kto, że poprosiłem go, aby skoczył z wysokiego klifu! Stał na szczycie schodów, mrugał oczyma, robił głębokie wdechy... Wyglądał jak człowiek na wysokiej trampolinie ponad basenem. Dotknąłem jego ramienia. - O co chodzi, Saul? Popatrzył na obskurną ulicę, brązowo - szare magazyny, slangowe graffiti i rozbite okna niczym na coś dziwnego, a zarazem cudownego. - Nie wychodzę zbyt często. Ot, całe wyjaśnienie. - Nie spacerujesz po tej rozkosznej okolicy? - spytałem z uśmiechem. Chwyciłem go za łokieć i sprowadziłem po stopniach, które pokonywał po jednym, wydając po każdym ciche, zaniepokojone chrząknięcia. Czułem gorąco buchające z jego ciała, przenikające na zewnątrz przez czarny deszczowiec. Zrobiliśmy kilka kroków po ulicy. Saul aż się wzdrygnął, gdy obok przejechała pocztowa furgonetka. - Jezu, dlaczego jesteś taki zdenerwowany? Wzruszył ramionami i wytarł grzbietem ręki pot z górnej wargi. Minęło kilka minut, zanim pojąłem. - Kiedy ostatnim razem opuszczałeś probostwo? - W maju - odparł. - Dwudziestego ósmego. - Sprawdził godzinę na złotym zegarku. - W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim. Później było nam łatwiej. Krok Saula wydłużył się. Stary nawet zaczął cicho pogwizdywać. Był wietrzny wiosenny dzień, ale kiedy opowiadałem o eskapadzie do Pointę Peele ubiegłej nocy, wiatr powoli ucichł. Pod koniec historii słyszeliśmy jedynie dochodzący z autostrady ruch uliczny. W pewnym momencie oświadczyłem, że chciałbym zabić Laurę. Zatrzymaliśmy się na rogu. Wygłosiłem długą mowę, którą przygotowywałem przez całą noc. Nie pamiętam, co mówiłem. Zastanawiam się, jak odebrałby tę scenę przypadkowy obserwator. Wysoki mężczyzna z workami pod oczyma, przydługimi włosami sterczącymi na wszystkie strony, ubrany w pomięty szary sweter (który wygląda, jakby facet w nim spał) i dżinsy, wymachujący rękoma, tupiący nogami, podniesionym głosem przemawiający do małego drobnego łysola w czarnym garniturze. Mutt i Jeff. W dodatku mógłby z naszej rozmowy wyłapać osobliwe wyrażenia typu: „trzecia wojna światowa!”, „Holokowie nie mogą zwyciężyć!”, ,,Pomyśl o tym jako o psychicznej aborcji!”, „Laura mnie okłamała!” Potencjalni słuchacze zapewne doszliby do wniosku, że należymy do tych zagubionych duszyczek, które w latach osiemdziesiątych pojawiły się nie wiadomo skąd na ulicach wielkomiejskiej Ameryki, by wędrować nimi. wrzeszcząc i błagając o sprawiedliwość. Zabawne: nie pamiętam osób bezdomnych w latach sześćdziesiątych czy też siedemdziesiątych. Chyba przybyli wraz z yuppies. Po mojej przemowie milczeliśmy przez długi czas. Czułem się onieśmielony, niczym człowiek, który zbyt wiele o sobie powiedział komuś nieznajomemu. - Sądziłem, że jesteś pacyfistą. - Nie - odparłem. - Jestem tchórzem. Popatrzył na moje stopy. - Zabiłeś już kogoś? - Nie - odparłem spokojnie. Jeśli miał wątpliwości, czy się odważę, mylił się. - Jack mówił mi, że twoim zdaniem najtrudniejszy jest pierwszy raz, ale to nie do końca prawda. - Westchnął. - Myślę, że najtrudniej jest zabić kogoś, kogo się kocha. W jego oczach dostrzegłem głęboki smutek, kolejne potwierdzenie skrywanego poczucia winy. - Nie kocham jej - oświadczyłem, wykrzywiając usta i potrząsając głową na taką śmieszną sugestię. Saul popatrzył na mnie. - Jeszcze dwanaście godzin temu ją kochałeś. Na samą myśl o tym poczułem na grzbiecie dreszcz. Przypomniałem sobie jej zdradę i własną głupotę. Wiedziałem, że zanim rana się zasklepi, wiele razy jeszcze wybuchnę gniewem. Ogarnęła mnie lodowata wściekłość - pulsował nią każdy atom mojego ciała, powodowała szum w głowie i szczękościsk, wprawiała mnie w rodzaj dzikiego transu. Wściekłość jest paskudnym uczuciem, a gdy mija, przeważnie mamy kaca moralnego. Teraz jednak czułem się czysty, jakbym pozbył się starej skóry albo spłukał z siebie obrzydliwy brud. Zapomniałem, że słuszny gniew może przynosić satysfakcję. Własne zadowolenie prawie mnie przeraziło. Prawdopodobnie łatwiej mi przychodziły myśli o zabiciu Laury dziś, gdy miałem już za sobą śmierć Adrian. Ponadto uprzytomniłem sobie, że ubiegłej nocy zmuszono mnie, bym porzucił wszelką nadzieję. Przez ostatnie dwanaście godzin Laura przekształciła się z kobiety, którą uwielbiałem i której pragnąłem, w przebiegłego drapieżcę, przerażającego jadowitego potwora, który zamierzał odebrać mi część mojego ja. Jeśli ktoś zasłużył na śmierć, to właśnie ona. Kochałem ją. No i co z tego? No i co, kurwa, z tego?! - Zmieniłem się - odparłem. Saul odwrócił się wtedy do mnie plecami i spojrzał na hory. zont. Statek towarowy z Wielkich Jezior płynął w dół rzeki Detroit. Flagi łopotały na wietrze, - Ona była tylko dzieckiem - oświadczył. - Jak śmieli ją zmienić w... w co? Wyjął chusteczkę i wydmuchał nos. Kiedy ponownie spojrzał na mnie, po policzkach ciekły mu łzy. - Pomogę - powiedział, panując nad sobą. Wywnioskowałem, że ta decyzja sporo go kosztowała. Objąłem go w niedźwiedzim uścisku. - To właściwy wybór, Saul. - Właśnie tego się obawiam - szepnął mi w ramię. Przez jakiś czas paliliśmy w milczeniu, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną na probostwo. Po chwili zauważyłem, że Saul marszczy brwi i wpatruje się w swoje stopy. - O co chodzi tym razem? - spytałem. Podniósł na mnie oczy. - Myślałeś o użyciu Komory Snów? - Oczywiście. - Ciekawe, czy Saul mógłby odwiedzić Laurę w przyszłości, na przykład za dwa lata? - W tym problem. Nie jestem pewny, gdzie znajduje się maszyna REM. Odniosłem wrażenie, że ktoś uderzył mnie cegłą w głowę. - Nie rób mi tego, Saul. - Nie próbowałem od lat. - Wzruszył ramionami. - Orany! - jęknąłem. Saul zaczął nerwowo stukać camelem o grzbiet ręki. - Muszę złapać Lenny' ego. Jest chyba w Chicago. - Mrugnął i zacmokał. - Ma wobec mnie dług. - U niego jest maszyna REM? - Nie, ale Lenny może wiedzieć, gdzie ją znaleźć. - Zapalił papierosa. Przez chwilę panowała cisza. - Doktorku - powiedział nagle, otrząsając się z zamyślenia. - Chcę cię przed czymś ostrzec. Zrobił potężny wdech. - Musisz wiedzieć o Komorze Snów dwie rzeczy. - Tak? - Co chcesz najpierw: dobrą czy złą nowinę? - Dobrą - zdecydowałem. . - Maszyna popieprzy ci pojęcie Czasu. - Umilkł na moment. - Trudno mi to wytłumaczyć. Hmm, spróbuję chyba tak. Przyjmujesz za rzecz naturalną istnienie spójnej i logicznej rzeczywistości. To uczucie pocieszające i bardzo przyjemne. - Uśmiechnął się smutno. - Bardzo za nim tęsknię. Niestety, u podstaw wszystkiego tkwi Przyczyna i Skutek. - Wyduś to wreszcie z siebie, Saul. - No cóż, będziesz diabelnie zagubiony. Czasem wspomnienia wydadzą ci się znacznie bardziej rzeczywiste niż zdarzenia rozgrywające się pół metra przed tobą. Czasami będziesz wiedział z góry, co się stanie za chwilę. Powiesz: „O, kurwa” około dziesięć sekund za wcześnie. Sprawa wygląda tak, że gdy raz opuścisz rzekę Czasu, nie jesteś w stanie już do niej powrócić. To jest jak... - Jak co? - spytałem podekscytowany. - Jak to - zawołał z ganku probostwa, około czterdziestu pięciu metrów przede mną. Popatrzyłem na chodnik i ujrzałem jego zapalonego papierosa, który toczył się nieopodal moich stóp. - O, kurczę - mruknąłem skonsternowany. Odkryłem, że chyba nigdy w życiu nie czułem się tak wygłupiony. Co innego słuchać o takich cudach, a co innego zobaczyć je na własne oczy. Nagle zrozumiałem, dlaczego Saul tak niewiele wychodzi. Dlatego nie prowadzi samochodu. Nigdzie nie bywa. Pomyślałem, że w ten sam sposób wykonał sztuczkę z jajkiem. Kiedy dotarłem na ganek, siedział na górnym stopniu. Spytałem: - W pełni to kontrolowałeś? - Twoje pytanie zahuczą o zasadę przyczyna - skutek, do - Worku, która właściwie nie ma tu zastosowania. - Zapalił kolejnego camela. - Póki przebywam na probostwie, panuję nad czasowymi skokami. Modlę się. To chyba pomaga. - O Jezu. - Usiadłem obok niego. - Dokąd doszedłeś? - Trudno powiedzieć. Czasem przeskoki dopadają mnie zupełnie niespodziewanie. Nie zniknąłem chyba na długo, prawda? - Zaledwie na ułamek sekundy - odparłem. - Krótko. Ten fakt nie ma oczywiście znaczenia. - Zachichotał. - Mógłbym przeżyć w tym jednym momencie dziesięć lat. - Skąd wiesz, co się zdarzy? - spytałem. - Mam przebłyski. Przypomniałem sobie, że coś zdarzy się za jakieś trzy lata. Pieprzą mi się czasy. - Uśmiechnął się. Wciąż byłem oszołomiony. - Chyba dostałbym świra. - No to musisz gruntownie przemyśleć swoją decyzję. Pokiwał głową. - Zatem znasz przyszłość? - Nie, po prostu w niej żyję. Pamiętam przeszłość. Rozumiesz? Przewiduję przeszłość. - Boże, czysty obłęd. - Ukryłem twarz w dłoniach. - Nie poć się nad tym, doktorku. Za kilka lat przyzwyczaisz się do tego. - Przyzwyczaję się? A jeśli się ożenię? Co się stanie, gdy będę miał dzieci? - To nie jest dobry pomysł - odparł, potrząsając głową. - Zobaczysz ich śmierć. Nie będziesz w stanie niczego zmienić. Lepiej nie ryzykować. - Chcesz powiedzieć, że nie można zmienić przyszłości? - wybąkałem. - Nie, dopóki nie stanie się ona przeszłością. - A niby dlaczego? Czyż nie do tego Holokowie próbują wykorzystać dziecko Laury? - Niedokładnie. Dziecko Laury to ich przeszłość. Którą można zmienić. - Saul zapewne dostrzegł pustkę na mojej twarzy, ponieważ dodał: - Spójrz. - Wskazał na pozbawiony kół zardzewiały wrak samochodu stojący na piastach przy krawężniku. - Widzisz go? Każdy ma ten obraz Czasu w swojej głowie. Holokowie sądzą, że ten wrak to drzewo. Popatrzyłem na niego otępiałe. - Drzewo. - I wtedy zrozumiałem, co miał na myśli. Obok wraku na rogu rósł stary wiąz. Jego nagie, kruche gałęzie zwisały żałośnie, jakby miały złamać się w każdej chwili. Wyglądał tak zapewne od czasu epidemii, która szalała wśród holenderskich wiązów w latach sześćdziesiątych. Od tamtej pory w Detroit nie było praktycznie żadnej przyjemnie zacienionej ulicy. - Tak - ciągnął. - Teraźniejszość to pień, przyszłość zaś wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to gołe gałęzie spadające w różnych kierunkach. Rozumiesz? - Pokiwałem głową. - Holokowie widzą wszystko na opak. Istnieje nieskończona liczba rozmaitych przeszłości, lecz tylko jedna przyszłość. Jeden stały pień. Chyba również mnie zaczęły się mieszać czasy. - Chcesz powiedzieć, że potrafisz wrócić w przeszłość i powstrzymać Oswalda przed zabiciem Kennedy'ego? - Kto wie. Tylko wtedy Kennedy mógłby nie zostać prezydentem. Może wybory wygrałby Nixon. - Co takiego? - Boże, czułem się strasznie głupio. - Efekt fali - wyjaśnił. - Ingerujesz w czas i zmiany dokonują się we wszystkich możliwych kierunkach. Przeszłość się zmienia, zmienia się i przyszłość. Rzucasz kamień w wodę, fale rozchodzą się w ten sam sposób, konsekwencje zmian są ogromne. Koncepcja motyla, czyż nie? - Eeee? - Jezu, czyżbyś był kompletnie zielony w naukach ścisłych? - Potrząsnął głową. - Nooo, dobra, zapomnijmy o tym. Musisz zrozumieć z tego wywodu tylko jedno - że ludzie nie mają najmniejszego pojęcia o naturze Czasu. To nie jest wielkość stała, Jak na przykład prędkość światła. Jest płynny. To rzeka pełna pływów, zakrętów, zawirowań i... - Przerwał, kiedy zobaczył - Boli mnie głowa - przyznałem się. - A spróbuj żyć z czymś takim przez cały czas. Teraz tylko boli cię głowa. Nawet nie uwierzyłbyś, z czym ja się muszę zmagać. Pytałeś, dlaczego nigdy nic nie robię. Właśnie dlatego. Mam związane ręce. To nie ma sensu. - A kto powiedział, że ma mieć sens? - Nagle Saul uderzył się ręką w policzek. - Och, cholera! Lepiej usiądź. - Siedzę. Omiótł mnie niewidzącym spojrzeniem. - Niech to szlag! - Co się stało? - Rozejrzałem się czujnie. Podejrzewałem, że celuje do nas snajper i nie możemy się ruszyć. - No co?! - Zapomniałem ci przekazać złą nowinę - mruknął. - Czyli? - spytałem bezwiednie. - Z tego koszmaru nie można się obudzić. W tym momencie upadłem na schody. - Właściwie nie wiem, po co się tak wysilam - zakończył Saul, podając mi dłoń. - Przestrogi i tak nigdy nie pomagają. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Podróż do Chicago na spotkanie z przyjacielem Saula, Lennym, mówiąc oględnie, wykończyła mnie nerwowo. Oczywiście, musiałem prowadzić, nie mogliśmy przecież ryzykować, że Saul zdematerializuje się przy prędkości stu pięciu kilometrów na godzinę. Tak czy owak - mimo wcześniejszej rozmowy - nie byłem przygotowany na utratę pasażera w pół słowa. Przeżyłem szok. Byliśmy tuż za Detroit i hop - Saul zniknął. Jeszcze przez chwilę mimowolnie do niego przemawiałem. Czułem się zupełnie bezradny i zdezorientowany. Dwadzieścia minut później usłyszałem, jak chrapie na tylnym siedzeniu. Kiedy się obudził, spytał: - Gdzie jesteśmy? - Gdzie byłeś? - odpowiedziałem pytaniem. Nie pamiętał. Następnym razem zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego. Przypuszczałem, że Saul nadal leży na tylnym siedzeniu, kiedy zobaczyłem go przy drodze jakieś czterdzieści pięć metrów przede mną. Podjechałem do niego, a kiedy wsiadł, przedstawił mi się: - Witaj, jestem Saul Lowe. - John Donelly - odrzekłem i uścisnąłem mu dłoń. - Wyglądasz znajomo - mruknął. - Który mamy rok? Powiedziałem, a wtedy zaklął. - Cholera! Jestem dwadzieścia lat za wcześnie! Hop! Znowu zniknął, ja zaś spędziłem dwie paskudne godziny na samotnej jeździe. Wrócił w pół zdania tuż za Gary w Indianie. - ...leżysz rozbudzony przez całą noc, zastanawiając się, czy istnieje Bóg! - Rechotał przez mniej więcej minutę. Kiedy zobaczył, że go nie rozumiem, zamilkł. - To była puenta - oceniłem. - A co z dowcipem? - Och. - Wyłowił z kieszeni paczkę cameli. - Co robisz, jeśli jesteś osobą cierpiącą na bezsenność, a równocześnie agnostykiem i dyslektykiem? Podobno tak działają równania kwantowe - zarówno wstecz, jak i do przodu. Nigdy nie sądziłem, że podobnie można postąpić z dowcipem. Ale rozbawił mnie. Roześmiałem się cicho. Potem przypomniałem sobie, że Johnny Carson latami opowiadał w ten sposób swoje żarty. Nagle ze schowka na rękawiczki rozległo się brzęczenie. - To do ciebie - oświadczył Saul i wyjął telefon samochodowy. Dziwny, muszę dodać. Chyba prototyp, pierwszy egzemplarz, jaki kiedykolwiek skonstruowano. Rzecz jasna, miał tarczę. Był koloru różowego. Oraz, jak wkrótce odkryłem, był znacznie cięższy, niż wyglądał. - Bell roześmiał mi się w twarz, kiedy próbowałem je sprzedawać. - Saul uśmiechnął się z wyższością. Wyjął tak długą antenę, że można było na niej uprażyć cukierki ślazowe. - Idioci. - John? Czy to ty? - zapytał z zaskoczeniem znajomy głos mojego brata. - Gun? Skąd masz ten numer? O czym ty mówisz? Zostawiłeś mi go wczoraj w nocy. Angie mówiła, że wyglądałeś okropnie. Popatrzyłem na Saula, potem na telefon. Z pewnością nie odwiedzałem Hogana ubiegłej nocy. Wnętrzności zatrzęsły mi się, gdy pomyślałem, co znaczą jego słowa, więc zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. - John, jesteś tam? - Tak - odparłem. „Przynajmniej tak mi się zdaje” . pomyślałem. - Podobno gadałeś straszliwe bzdury. Angie twierdzi, że byłeś pijany. - Zachichotał. - Słuchaj, następnym razem, gdy wyjdziesz ze swojej ulubionej spelunki z babskim wrestlingiem, idź do domu i przebierz się. - Co takiego?! - warknąłem. - Przynajmniej zmyj z siebie galaretkę! Co? Pewnie miałeś miejsce przy ringu? - Rechotał wesoło. - Saul - sieknąłem ochryple, oddając przyjacielowi telefon. Wziął goja zaś otworzyłem drzwiczki i zwymiotowałem na skarpę. Saul wręczył mi czerwoną chusteczkę i przez chwilę rozmawiał z Hoganem. - Nie, nic mu nie jest. Naprawdę. Tylko się trochę zmęczył. - Po komentarzu mojego brata Saul zachichotał. - Wiesz, o czym mówię? Więc przeczytałeś broszurkę? Tak, tak. Nie, nie. Z grzechem przeoczenia mamy do czynienia, gdy powinniśmy coś zrobić i tego nie robimy. Nie ma nic wspólnego z seksem. Tak? No, dorosłość jest jednym z najważniejszych. Cha, cha, cha. Powiem ci, co masz zrobić. Szczerą spowiedź. Co takiego? Nie, nie przed żoną! Przed księdzem. Zgadza się. Potem dokonujesz szczerego aktu skruchy. Skąd miałbym wiedzieć? Oddaj krew. Nakarm bezdomnego. Albo coś... Nie, nie musi się ściśle wiązać z seksem. Chodzi tylko o szczerość. Tak? Co? Nie wiem. To jest paskudne. Wątpię, czy zabicie obcej istoty jest objęte tym przykazaniem. Zresztą, mówimy o samoobronie, prawda? Nie martw się. Nie, nie, to była jej wina. Poczekaj... chyba dochodzi do siebie. - Saul wręczył mi telefon. - Hogan. - Głos mi drżał. - Co dokładnie ci mówiłem zeszłej nocy? Saul wyrwał mi z ręki telefon i potrząsnął głową. - To nie jest dobry pomysł, doktorku. - Co takiego?! - Nie pytałbym, gdybym był na twoim miejscu - ostrzegł i spojrzał mi intensywnie w oczy. - Daj mi tę pieprzoną słuchawkę, Saul! - To twój pogrzeb - odparł, wręczając mija. Zamierzałem dotrzeć do sedna. Najwyraźniej trafiłem w przyszłość Holoków. Czułem potrzebę powrotu i ostrzeżenia przed czymś Hogana. Chciałem, by wszystko się wyjaśniło. Już miałem się odezwać, kiedy Saul ponownie zniknął. Trzymałem telefon mocno w obu rękach. Trząsł się niczym wibrator. Przez głowę przemknęła mi nagła myśl: wróciłem do Detroit i utknąłem w długim śnie, z którego nie mogłem się obudzić. Nie byłem prawdziwy. Nie byłem nawet żywy. Jakiś oszust mieszkał w moim domu w Detroit, żył moim życiem, spał w moim łóżku, spotykał się z moimi pacjentami i jadał moje ulubione posiłki. Przełknąłem ślinę i głęboko wciągnąłem powietrze. Może Saul miał rację. Może lepiej dać sobie spokój. - Jak sprawy, Gun? - spytałem najweselej, jak potrafiłem. Odpowiedział dopiero po długiej chwili. - W porządku, tak myślę. Słuchaj, chciałem jedynie sprawdzić, czy dobrze się czujesz. Nie obchodzą mnie tamte szczegóły. Wybaczyłem ci dawno temu. - Tak? - spytałem, ciągle drżąc. - Byłeś dobrym bratem, John. Przeszłość to przeszłość. Trzeba się z nią pogodzić. Nie da się niczego zmienić. Tak czy owak, to było dawno temu. Byliśmy dziećmi. Okej? - Okej - odparłem, zastanawiając się, za jaki stary paskudny uczynek go przeprosiłem. - Chciałem zatem, żebyś wiedział... nie przejmuj się tym. Jeśli musisz odejść, w porządku. Mam nadzieję, że tego nie zrobisz, bo wiesz... Jak powiedziała Angie: będziemy za tobą tęsknić. Jednak chciałem, żebyś wiedział: akta masz czyste. - Świetnie - mruknąłem, zagryzając wargę. - Kocham cię, John - oznajmił zduszonym głosem. - Miło, że to powiedziałeś wczoraj w nocy. Tylko zniknąłeś tak szybko, że nie miałem szansy ci odpowiedzieć. - Przerwał, po czym przyznał: - Szczerze mówiąc, Angie wierciła mi o te sprawę dziurę w brzuchu przez cały dzień. - Dzięki, Gun - szepnąłem. - No cóż, muszę iść. Gra toczy się dalej. I, drogi bracie... dzięki za alibi. Długo wsłuchiwałem się w sygnał telefoniczny. Myślałem o tym, że przez większą część naszego dzieciństwa mój brat i ja byliśmy w ciągłym stanie wojny. Urodziłem się na cztery lata przed erą Elvisa (czyli zanim trafił na listy przebojów) i nadano mi imię dziadka: John. Mój ojciec grał kiedyś w golfa z Benem Hoganem, więc kiedy cztery lata później na świecie pojawił się mój mały brat, ojciec nadał mu imię swego bohatera. Często dogadywałem Hoganowi, że posiada dwa nazwiska. Lekceważył ten dowcip, ponieważ przez wiele lat nie potrafił go zrozumieć. Długo nie mogłem się pogodzić z utratą pozycji jedynaka. Pamiętam, że tego dnia, gdy mama wróciła ze szpitala z niemowlęciem, poczułem się na niego cholernie obrażony. Spojrzałem na tę małą, pękatą czerwoną kukłę owiniętą w niebieski kocyk i spytałem: „Mówi? Potrafi się bawić? Nie? W takim razie, jaki z niego pożytek?” Cóż, czasami się na coś przydawał. Mogłem przecież rzucać mu na buzię skarpetkę i wsłuchiwać się w jego gruchanie. Albo popychałem go i patrzyłem, jak bezradnie kręci się na progu w kombinezoniku, który odziedziczył po mnie. „Zobacz, Hogan, pszczoła - mówiłem. - Nadepnij na nią”. I deptał: bosą nóżką. Nie wiem, ile razy nieomal go zabiłem. „Skacz, Hogan, skacz!”, rozkazywałem. A on zeskakiwał ze stołu w jadalni i lądował prosto na buzię. „To jest zapałka, Hogan. Nigdy... jej nie dotykaj”. Wtedy wybuchał płaczem i darł się tak straszliwie, że przychodziła mama, brała go na ręce i kołysała w fotelu, ja zaś nienawidziłem go tym bardziej. Nawet nazwałem swoje hobby: „Operacja Hogan”. Mój brat zawsze sypiał z otwartymi ustami jak martwy pies, ajabudziłem go każdego ranka w masce zombie z Halloween - wąsatym monstrum z gałkami na gumce wypadającymi z oczodołów. Podchodziłem, szturchałem go i mówiłem: „Hooo - gaaan... Och, Hooo - gaaan”. Rany, miał kapitalną minę, gdy otwierał oczy. Stale patrzyłem na ten jego zdesperowany, głupawy wyraz twarzy, któremu nie potrafili się oprzeć dorośli, i miałem ochotę go za niego udusić. Nie chodziło tylko o to, że Hogan był pucołowaty i ciężko kapował. Zawsze przyczepiał się do mnie, niczym strup, którego nie możesz zerwać. Stawiał mnie w kłopotliwym położeniu przed przyjaciółmi... Niewybaczalny grzech! Więc stale dawałem mu zapiaszczone hot dogi. Zawsze kopałem go pod stołem. Raz nawet zacząłem go dręczyć, by wspiął się na drzewo (wiedziałem o jego straszliwym lęku wysokości), a później go na nim zostawiłem. Wszystko na nic. Niezależnie od tego, jak bardzo go maltretowałem, wybaczał mi. A w dodatku ani razu podczas całego tego długiego okresu tortur nie naskarżył na mnie. Tak ogromnie się cieszył każdą odrobiną uwagi, którą mu okazywałem, że aż przyprawiał mnie o mdłości. Sytuacja pewnie trwałaby bez końca, ale pewnego dnia po raz pierwszy poczułem prawdziwe wyrzuty sumienia. Jimmy Schlitbeard był śmierdzącym bachorem, którego nikt w dzielnicy nie lubił, więc - co naturalne - Hogan jedyny bawił się z nim. Któregoś popołudnia zauważyłem, że brzydal znęca się nad moim bratem w podwórkowej piaskownicy. Położył go na piasku, zakopał aż po szyję, usiadł mu okrakiem na ramionach i lał mu ze szklanki wodę na nos. Kazałem mu przestać, lecz mnie nie posłuchał. - Przekonaj mnie - oświadczył. Jimmy był duży jak na siedmiolatka i uwielbiał zaczepiać młodsze dzieci, takie jak Hogan. Nie zamierzałem pozwolić, by mu to uszło na sucho - miałem już w końcu dziewięć lat. Złaź z niego albo cię stłukę na kwaśne jabłko! - za - Ty i twoja armia! - odkrzyknął. Więc rozkwasiłem mu nos. Bachor uciekł z płaczem. Wypatrzyłem się dokładnie bratu. Żałosna baryła w środku piaskownicy z błotnistą aureolą wokół głowy. - Wstań głupku - rzuciłem. - Nie mogę - zapiszczał. Tak łatwo się przyznawał do słabości. Zawsze mnie to oburzało. Nagle dostrzegłem, że podniósł na mnie oczy z uwielbieniem zarezerwowanym zwykle dla posążków w kościele albo superbohaterów z telewizji. Ocaliłem go! Spojrzałem z góry na jego przepełnioną miłością buzię i prawie miałem ochotę zakopać go w piachu, by już nigdy go nie widzieć. Taki ufny! Taki szczęśliwy! Gapiłem się na mojego na wpół zagrzebanego brata i zrozumiałem, że jest taki słaby właśnie przeze mnie. W końcu od lat się nad nim znęcałem. W dodatku, właśnie w ostatnią sobotę widziałem na seansie popołudniowym Przedwczesny pogrzeb. Przez następny tydzień dręczyły mnie koszmary o pogrzebaniu żywcem: robaki wwiercały mi się w mózg, zdzierałem sobie paznokcie, usiłując otworzyć trumnę. Przez jakiś czas rozmyślałem o wszystkich tych makabrycznych torturach, którym poddawałem mojego biednego brata - dziecko, które mnie wielbiło. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie jestem wcale lepszy od Jimmy'ego Schlitbearda. Był to najgorszy moment w moim dzieciństwie. Przez mniej więcej dziesięć sekund czułem się naprawdę gównianie. Potem humor mi wrócił. Przecież go ocaliłem! Nigdy wcześniej nikomu nie pomogłem, nie mówiąc o Hoganie. Uczucie bycia podziwianym, uwielbianym, zdolnym i honorowym uznałem za ekscytujące. Brat mi ufał! Tak się czuje Wielka Mysz. Tak się czuje Kapitan Ameryka. Nie chodzi o to, by komuś sprać gębę. nie chodzi o siłę. Chodzi o Szacunek. O Szacunek i Respekt pomniejszych stworzeń, zależnych od twojej dobrej woli, twojej interwencji, twojej obrony. To właśnie czują bohaterowie! - Zamierzasz mnie wykopać, John? - spytał Hogan, wyrywając mnie z zamyślenia. - Wstrzymaj się - odparłem i dalej się rozkoszowałem ogłuszającą kaskadą samozadowolenia. Spijałem do ostatnie kropli tę świeżo odkrytą ekstazę łączącą się z Właściwym Postępowaniem. A kiedy moja transformacja dokonała się (dopiero wtedy), wykopałem go. Co powiedziałem Hoganowi ostatniej nocy? Dlaczego wróciłem? Dlaczego dałem mu numer samochodowego telefonu Saula? Dlaczego byłem pokryty galaretką? Co, do cholery, miał na myśli, mówiąc: „alibi”? I jak miałem rozumieć słowa, że mi wybacza? Nie wiedziałem, za co go przepraszałem. Chyba chodziło o coś z naszego dzieciństwa, choć nie byłem tego pewny. Zacząłem pojmować, jak oszałamiające może być życie bez zasady Jednokierunkowej Ulicy Czasu - . Niespodziewanie przyszło mi coś do głowy. Tak, powiedziałem mu, że go kocham. Nie pamiętam, bym mu to kiedykolwiek wcześniej mówił. W naszej rodzinie nie było takiego zwyczaju. Anemiczny uścisk podczas świąt Bożego Narodzenia, prezenty, torty urodzinowe - jasne. Słowa „kocham” unikaliśmy jak ognia. Zawsze się krępowałem, słysząc, jak rodzice moich przyjaciół wymawiają do nich to słowo. Żenujące jak sceny pocałunków w filmach. „Miłość” kojarzyła mi się z czymś, co robi się na osobności, bez świadków, w ciemnościach. Nie mówiło się o niej. Przynajmniej w mojej rodzinie. Pamiętam, jak kiedyś w college'u uświadomiłem sobie, że ten milczący zakaz jest dziwaczny i szkodliwy. Nigdy wszakże nie przyszło mi do głowy, że nieświadomie powielam zachowania moich rodziców. Łatwo było mówić dziewczynom, że je kocham. Zawsze myślałem, że empatia to moja specjalność. Lecz jeśli chodziło o moją rodzinę, czułem jakąś barierę, coś mnie powstrzymywało przed ckliwą i ostentacyjną manifestacją własnych emocji. Przemilczana rzecz staje się - syndrom wyparcia - czymś niebezpiecznym. Jest taka słynna linijka z klasyki terapeutyki o tym, jak rodziny alkoholików borykają się z ich chorobą: „W naszym salonie nie ma słonia i nie ośmielaj się twierdzić inaczej!” Dlaczego nie dostrzegłem tego wcześniej ? Nigdy nie powiedziałem Hoganowi, że go kocham! Nigdy! Chryste, czy sytuacja była dokładnie tak prosta? Czy trzeba aż cofnąć się w przyszłość, by się tego domyślić? Ależ ze mnie osioł! Kiedy meldowałem się w chicagowskim Hiltonie, Saula jeszcze nie było. Nerwowej recepcjonistce musiałem wyjaśnić, że tak, owszem, rezerwacji dokonano na nazwisko pana Lowe'a. Że jestem jego współpracownikiem. Że tak, nadal potrzebuję pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami, ponieważ pan Lowe wkrótce do mnie dołączy. (Miałem nadzieję, iż tak się rzeczywiście stanie) Kobieta wywracała oczy za każdym razem, gdy wymawiałem nazwisko Saula. W końcu zostałem zmuszony do zapłacenia za pokój kartą kredytową i dopiero wtedy otrzymałem dwa klucze od pokoju i drżący uśmiech na pożegnanie. Zmierzając od windy przez bar w holu, przy stolikach koktajlowych zauważyłem dziwaczne osoby. Mężczyźni w smokingach wykonywali sztuczki karciane. Jakaś kobieta rozdzielała w rękach pasmo liny na dwie części i ponownie je splatała. Facet w żółtym swetrze toczył ćwierćdolarówkę po kłykciach. Brodaty Arab wbijał słomki w arbuza, które sterczały jak kolce jeżozwierza. Każdą sztuczkę witały pełne uznania chichoty i umiarkowany aplauz. „Co, do cholery?” - pomyślałem. Potem zauważyłem tablicę ogłoszeń przy recepcji: „GODZINA 14.00: WIELKA SALA BALOWA. MOWA OTWIERAJĄCA: AMER. STOW. MAG.”. „Zjazd magików? - zadałem sobie pytanie. - Rzeczywiście pasuje”. Niżej dostrzegłem napis: „KOKTAJLE: 19.30, SALA STORCZYKOWA: MIEDZ. KONF. WYN. I PAT.” Eee? Ledwie się rozpakowałem i zdjąłem antyseptyczną izolację z siedzenia toalety, kiedy usłyszałem swojski głos z sąsiedniego pomieszczenia. - Międzynarodowa konferencja poświęcona patentom i wynalazkom - oświadczył Saul, odpowiadając na pytanie, którego nie zadałem. - Moja ekipa. Wyjrzałem z łazienki i dostrzegłem Saula poprawiającego przed lustrem krawat. - Co prawda, to gromada odmieńców i pustelników, za to jak znają się na przedniej zabawie! - Saul, źle się czuję, gdy tak ciągle znikasz. - Jezu. A sądzisz, że jajak się czuję? Powinienem był wziąć ze sobą różaniec. Mógłby pomóc. - Otwierał kolejno szuflady naszej komody, aż coś dostrzegł. - Sukces! - krzyknął. Wyjął błękitną skórzaną książeczkę i trzymał ją w obu rękach. - Dzięki Bogu za Gideonów! - Wepchnął maleńką Biblię do kieszeni spodni szarego garnituru. Powstało dziwne wybrzuszenie. Saul odwrócił się do mnie, zapiął środkowy guzik i wyciągnął ręce. - Jak wyglądam? - Jak miniaturowy Gorbaczow - odparłem, żartobliwie grożąc mu palcem. - Ze wzwodem. Wyraźnie się ucieszył. Rechotał tak gwałtownie, że prawie dostał ataku kaszlu. - Polubisz Lenny'ego - oznajmił w drodze do windy. - Wynalazł „Królową jednego dnia”. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY - Chodź - oświadczył Saul, gdy dotarliśmy do holu. - Prawdziwa akcja rozgrywa się w barze. Byłem w wielu hotelowych holach, lecz żaden nie przypominał tego. Wyglądał jak stacja kolejowa zaprojektowana dla Trzeciej Rzeszy: imponujący i tak wielki, że aż przerażał. Kolumny z szarego marmuru wznosiły się do wysokich białych sufitów. Sklepienie nad kontuarem zdobiła ogromna historyczna marmurowa płaskorzeźba przedstawiająca słynny pożar Chicago. Umięśnieni strażacy podpierali się na długich wężach wyrzucających z siebie słupy wody na języki ognia, które wyskakiwały z każdego okna. Wszędzie powtarzał się hiltonowski motyw „H”: na miękkim bordowym dywanie, na lampach, na fraku portiera w cylindrze, nawet na złotych gałkach drzwi prowadzących do sali balowej. Minęliśmy długi stół, na którym leżały ułożone alfabetycznie białe identyfikatory. Część już zabrano i pozostały PO nich szczeliny na czerwonym obrusie. - Jezu - wybełkotałem, zaczynając czytać je głośno. - Płynny papier”, „Żarty powietrzne”, „Latający talerz”, „Pac - man”. Niezła paczka. „Odraczacz torsji”, „Rotacyjny silnik Wankla”, „Atrament usuwalny”, „Szalony klej”, „Głupi kit”, „Super - piłka”. Zauważyłem, że Saul nachyla się i coś na kilku dopisuje. - Z tymi dają darmowe drinki - wyjaśnił. - Posłuchaj. - Podniosłem jeden identyfikator i udawałem że czytam: - „Perpetuuin mobile”. - Chodźmy - zakomenderował, przypinając mi identyfikator, który dla mnie wybrał. Nie mogłem go odczytać. - Co jest na nim napisane? - spytałem. - „Instalator płynów” - odparł z uśmiechem. - Rany, dzięki. - Potem zauważyłem jego plakietkę. - „Utrwalacz” - odczytałem. - Co to, do cholery, jest „Utrwalacz”? Proszek do prania tkanin kolorowych? - Chodź, chodź, chodź - rzucił mi przez ramie. - Lenny na nas czeka. Po drodze do baru uśmiechnąłem się do nerwowej recepcjonistki, która mnie meldowała. Po jakichś trzech sekundach odwzajemniła mi uśmiech. Może właśnie sobie przypomniała, jak się to robi. O co jej chodziło? Lenny Tolkien miał z pewnością lepsze okresy w swoim życiu. Chudy mężczyzna w białym garniturze dwa numery na niego za dużym. Kalifornijska opalenizna tak ciemna, że na jej tle lśniły mu białka oczu. Transplanty włosów porastały piegowatą czaszkę. Palił tiparillos i paskudnie pachniał. Kiedy wymienialiśmy uścisk, wyczułem wszystkie kosteczki w jego dłoni. Miał głos podobny do głosu Saula, lecz o ton wyższy, a równocześnie bardziej nosowy. Słuchany na kacu, byłby piekielny. Na jego identyfikatorze było napisane: „Łaskotacz”. - Po Burbank pojechałem do San Francisco. Mieli tam dobry przemysł podziemny, ale mało fachowców - żadnego finansowania ani specjalistycznej wiedzy związanej z produkcją. - Filmy? - spytałem. Lenny spojrzał na mnie z dezaprobatą. - Krótkie przeważnie. Artystyczne. - Znam jakiś? Znowu to samo spojrzenie. - Wątpię. - „Łaskotacz” - podsunąłem, wskazując na jego plakietka - To znany horror z lat pięćdziesiątych, prawda? - Czy on mnie podpuszcza? - Lenny zwrócił się do Saula. Ten potrząsnął głową i wypił łyk soku pomarańczowego. Wtedy Lenny popatrzył na mnie pogardliwie i oznajmił: - „Łaskotacz” jest moim projektem. Moim wynalazkiem. Tobie chyba chodzi o film Świerzb. - Rzeczywiście - zreflektowałem się. - Przepraszam. Milcząco przyjął przeprosiny i odwrócił się ponownie do Saula. - Obłowiliśmy się. Show - biznes po prostu oszalał. Talent był wtedy tani. Podobnie filmy. Nie uwierzyłbyś, ilu ludzi zaczynało od stolarki. Ilu facetów kręciło filmy przemysłowe albo o higienie dla dzieciaków ze szkół podstawowych. Bardzo chcieli reżyserować. - Uśmiechnął się gorzko. - Teraz to znane nazwiska. Szychy. Nie odpowiadają na moje telefony. - Na przykład kto? - spytałem i znowu otrzymałem to samo spojrzenie. - Więc kim jest ten hipis? - Wykonał nagły ruch głową w moją stronę. Miałem dość długie włosy i nosiłem okulary w drucianych oprawkach, lecz minęło już sporo lat, odkąd ktoś mnie nazwał hipisem. - To jest John - odparł Saul, przechylając głowę. - Jest moim lekarzem. - Nie, to nieprawda - wtrąciłem. Saul uśmiechnął się z wyższością. Zepsułem mu zabawę. - To jest John - powiedział. - Nie jest moim lekarzem. Lenny rozpromienił się. - Twój osobisty lekarz! Zawsze lubiłeś żyć w pierwszej klasie, Saul. Zdaniem mojego lekarza mój żołądek nie będzie już znosił ostrego żarcia. Kto by jednak przywiązywał wagę do takiego drobiazgu, co? Nie zamierzam żyć wiecznie, no nie? Napijmy się! - Przeniósł nasze drinki na czarną, winylową kanapę przy oknie. Nalegał, że za nie zapłaci, chociaż wiedzieliśmy, iż są za darmo. Problem wydawał się dla niego ważny. - Opowiadałem ci kiedyś o wiewiórkach? Największa robota, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Chałturka dla Disneya. „Cicho, cicho, sza”. Nie chcieli, by ktokolwiek wiedział, że jestem na liście płac. - Dlaczego? - spytałem. Teraz obaj, Saul i Lenny patrzyli na mnie srogo. Postanowiłem zamilknąć. - Walt siedział w tych głupkowatych przyrodniczych filmach, pamiętasz? „Dzikie...” coś tam. Wiesz, kuguary, niedźwiedzie, kojoty. Wiele baraszkowania. Pewnego wieczoru oglądał zdjęcia nakręcone podczas całego dnia i dostał szału. Wrzeszczał siny z wściekłości. „Wiewiórki - krzyczał. - Co z tymi cholernymi wiewiórkami?! Nie umiecie nakręcić amerykańskich wiewiórek?! Poszaleliście?!” Nikt go nie rozumiał. Okazało się, że chodziło mu o czerwone tyłki wiewiórek. Gryzonie stale umykały kamerze, błyskając zadkami. Walt ryknął: „Amerykanie nie będą siedzieć, jedząc popcorn i patrzeć, jak stadko gryzoni lata po lesie ze sterczącymi w górę tyłkami. Poprawić to!” Nikt od Disneya nie chciał wykonać tej roboty. Uważali się za artystów i twierdzili, że coś takiego jest poniżej ich godności. Jakiś mój przyjaciel przypomniał sobie, że zaczynałem od kreskówek i znał moją obecną sytuację, więc zadzwonił do mnie z błaganiem, bym to dla nich zrobił. Spędziłem dwa tygodnie na malowaniu dupek tych pieprzonych wiewiórek! Zabawna robota, mówię ci. Jedyny problem, że później wszystkie gryzonie wyglądały dziwacznie. Jakby małe animowane motylki podążały za nimi, wąchając im tyłki! Walt znowu szalał! „Kazałem wam to, koledzy, poprawić, a wy wracacie z tym chorym, zboczonym gównem? Zróbcie z nim coś! Nie obchodzi mnie, co! Dorysujcie wiewiórkom majtki, sukienki, cokolwiek, ale skorygujcie to!” I tak zrobili! Założyli pieprzone sukienki małym kolorowym szczurom. W ten sposób zaczęli mieszać film fabularny z animacją! Saul i ja do tej pory śmialiśmy się już tak głośno, że trzymaliśmy się stołu, aby nie spaść na podłogę. - Inne czasy - skonstatował Lenny ze smutnym uśmiechem. - Przyzwyczaiłem się do porządnego show - biznesu. Negliże i przyzwoite oświetlenie. Cholera, kiedyś kręciliśmy opowieści! A jak te dzieciaki potrafiły grać! Teraz to zwykła hydraulika! Narkotyki zniszczyły przemysł. Kiedyś mieliśmy zabawę. - Hydraulika? - spytałem. - Która szkoła medyczna dała ci dyplom? - warknął Lenny bez żadnego zrozumiałego dla mnie powodu. Pojąłem. Byłem zbyt uprzejmy, zbyt zainteresowany, zbyt spokojny. Alkohol trochę mnie nakręcał, więc bez namysłu rzuciłem się na Lenny'ego. - Posłuchaj, chuda tyczko - zacząłem. - Nie wiem, jaki jest twój problem... Lenny zaczerwienił się, Saul zaś położył mi rękę na ramieniu. - Zadam ci proste pytanie... - Dzięki Bogu pozostało mi dość szarych komórek, bym ugryzł się w język i przystopował. Hydraulika. Negliże. Narkotyki. „Łaskotacz”. Filmy artystyczne. „Cóż ze mnie za idiota” - pomyślałem. Westchnąłem. - Lenny... przepraszam. Przesadziłem. Po prostu zapomnij o moim wybuchu. - A o czym właściwie mówisz? - spytał, potrząsając głową z niedowierzaniem. - Czyżbyś nie wiedział, kim jestem?! Był zbulwersowany, że w ogóle musi zadawać mi takie pytanie. Poczułem się zażenowany. - Słuchaj, pozwól, że postawię ci drinka. Kolejny głupi ruch. - Ja tu kupuję drinki - obruszył się Lenny. Wzburzony opuścił stolik. - Ten Leonard Tolkien? - spytałem, kiedy odszedł. - Ojciec pornografii? - Rozrywka dla dorosłych - poprawił mnie Saul. - Nie Przypomina współczesnych pornoli. Lenny był artystą. Wrócił z drinkami, postawił je drżącą ręką na stole i usiadł, Panował nie najlepszy nastrój. Przez kilka minut nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. - A zatem, Saul - zagaił Lenny. - Chodzą słuchy, że wstąpiłeś do klasztoru... Cóż to za dowcip? Saul wzruszył ramionami. - Nie wierz we wszystko, co słyszysz. - Doktorku - rzucił Lenny. Zwrócił się w moją stronę, owiewając mnie cygarowym oddechem. - Masz pojęcie, kim jest ten facet? - Gwałtownie otoczył Saula ramieniem. - To prawdziwy gość! Pieprzony Saul Lowe! Ten facet wymyślił dźwignię. - Przyglądał mi się z niezwykłą intensywnością czekając, aż w pełni zrozumiem jego słowa. Saul, zmieszany, uśmiechnął się do mnie. Gwizdnąłem, po czym powiedziałem: - Niesamowite! Lenny nie wydawał się usatysfakcjonowany. Pociągnął w dół dźwigienkę wyimaginowanego „jednorękiego bandyty”. - I ma procenty od każdego wyprodukowanego telefonu. Procenty! Mówimy o ogromnych kwotach! Jaki jest stan twojego konta na dzień dzisiejszy, Saul? Stary był zakłopotany. - Nie wiem, często się zmienia. - O kurczę, zmienia się! - roześmiał się Lenny. - Wiesz, ilu pomylonych wynalazców w tym hotelu zabiłoby za taki patent?! Nie spodobał mi się dobór słów. Lenny rozpromienił się, patrząc na Saula. - To jest właśnie ten facet! Mój najstarszy żyjący przyjaciel! Mój najlepszy przyjaciel na CAŁYM PIEPRZONYM ŚWIECIE! Lenny cmoknął Saula w czubek głowy, potem uściskał go mocno i zaczął straszliwie płakać. - Oni mnie zabijają, Saul! Mówię ci. Pionki tego świata zabijają mnie! Saul poklepał go po plecach. - Uspokój się, Lenny. Jesteś świetny, słyszysz mnie? Jesteś świetny. - Łatwo ci mówić - pociągnął nosem. - Nie musisz się zmagać z tym wszystkim. Możesz sobie pozwolić na życie w klasztorze, ja zaś stale muszę trzymać się za jaja, by nie ześwirować. - Lenny kręci reklamówki erotyczne - wyjaśnił Saul. Jego czerwonawa głowa wystawała spod pachy pijanego przyjaciela. - Lenny - zwrócił się do niego, siadając prosto. - Posłuchaj mnie. Słuchasz? Posłuchaj! - Słucham - odparł tamten, ciągle wydymając wargi. Saul wskazał serdelkowatym palcem w jego twarz. Lenny usiłował się skupić na palcu. - Chcę ci powiedzieć jedno słowo. - Jedno słowo - powtórzył Lenny. - Słuchasz? - Tak, Saul. - Jezu - oświadczył Saul. - Słucham - zaprotestował Lenny. - Jedno słowo, mówiłeś. - Przeoczyłeś je. Już je powiedziałem. - Jak brzmiało? Saul smutno potrząsnął głową. - Nie słuchałeś. - Przysięgam na Boga, że słuchałem, Saul! - Więc jakie to było słowo? - Co? - Powiedziałem ci. Zapadła długa cisza. Lenny patrzył żałośnie na pustą miseczkę po lodzie. Saul posłał mu ciepły uśmiech. Wychyliłem swoje martini. - Przeoczyłem je - stwierdził Lenny przepraszającym tonem. - Jezu! - wybuchnąłem. - Jezus Chrystus! Bóg Wszechmogący! Król nad Królami! Pan nad Panami! Zbawiciel! Chryste! Mesjasz! Łapiesz to?! Wszyscy w barze gapili się teraz na nas. Lenny patrzył to na mnie, to na Saula, jak gdyby obserwował mecz tenisowy. W końcu zmarszczył brwi i spytał: - Bóg? - Bóg - Saul radośnie pokiwał głową. - Chryste! Muszę się napić! - westchnąłem. Odwróciłem się, podniosłem pustą szklankę i kiwnąłem głową kelnerowi w czerwonej kamizelce. Machnął ręką i zaraz Przyniósł mi kolejnego drinka. Przez następną godzinę siedziałem i słuchałem, jak Saul nawraca siedemdziesięcioletniego żyda, produkującego erotyczne reklamówki. Myślałem, że umrę. W końcu poszedłem do baru, gdzie patrzyłem na kręcących się po pomieszczeniu wynalazców. Sporo rozmawiali. „Nastrojowe obrączki” gadały z „Wypychaczem kiełbasy”, „Teflon” z „Zamkiem błyskawicznym”, „Pumpy” z „Miss Lego”, „Sos ranczera” z „Oil of Olay”. Boże, ależ tam było głośno. W uszach mi dzwoniło, jak gdyby obok, w sali balowej orkiestra grała na tubach Gdzieś ponad tęczą. Przypatrywałem się kostkom lodu w mojej szklance, gdy nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Przyglądał mi się wysoki mężczyzna w okularach, białym golfie i czarnej sportowej marynarce. Na palcu nosił wielki złoty pierścień w kształcie baranich rogów. Uśmiechnął się i zagaił: - Szajbnięte towarzystwo, co? - Nie ująłbym tego lepiej - odparłem i wypiłem łyk. Roześmiał się. - Wie pan, jak ci faceci dorastali? Bawili się „Małym chemikiem” w piwnicy, podczas gdy wszystkie inne dzieciaki grały na dworze w bejsbol. - Pewnie tak - przyznałem. Dzięki Bogu, że spotkałem w barze choć jedną zdrową na umyśle osobę. - Jestem Dwight Fontaine. Doktor fizyki na Uniwersytecie Loyola. - John Donelly. - Skinąłem głową. - Towarzyszę tu przyjacielowi - wyjaśniłem, chcąc się wyprzeć przynależności do tłumu dziwaków. Popatrzył na mnie ponad oprawkami grubych okularów. - Bliskiemu przyjacielowi? - spytał. - Można tak powiedzieć - odparłem. - Może zechcielibyście wypić ze mną drinka w moim pokoju. Przypatrzyłem mu się z uwagą. Na jego identyfikatorze widniało: „Stereopatia”. Słowo skojarzyło mi się z magnetofonem. Mężczyzna miał mocno przekrwione i zaczerwienione oczy, nieco przerzedzone blond włosy, bardzo zadbane paznokcie. Być może proponował mi zwyczajną przyjaźń, tym niemniej poczułem się nieswojo. - Dzięki, już dosyć wypiłem - odmówiłem z chłodnym uśmiechem. Kiwnął kurtuazyjnie głową, ale dostrzegłem w jego oczach nutę rozczarowania. - Co to jest ,;Stereopatia”? - spytałem, zmieniając temat na bezpieczniejszy. - „Stereopatia” - poprawił mnie, kładąc nacisk na drugą sylabę. Uśmiechnął się szeroko. - Moja Teoria Świadomości. Chciałbyś posłuchać? Pomyślałem, że wszystko jest lepsze od kazania Saula. - Chyba jednak wypiję jeszcze jednego drinka - mruknąłem, rozglądając się za barmanem. - Pozwól, że to załatwię - powiedział. Położył wypielęgnowaną dłoń na moim nadgarstku, drugą zaś dał znak w stronę baru. Gdy pojawiły się drinki, zaczął od usprawiedliwienia. - Teoria nie została jeszcze opublikowana. Fizycy są perfekcjonistami. Jednak pierwszy szkic spowodował już sporo zamieszania. - Zachichotał z zadowolenia. Dykcję miał idealną. Brakowało tylko brytyjskiego akcentu. Było jasne, że ten człowiek zarabia na życie przemowami. - Proszę mi wyjaśnić w prostych słowach - poprosiłem. - Moją wiedzę z zakresu fizyki można spisać na jednej serwetce. Uśmiechnął się wyrozumiale. - Spokojnie. Jestem nauczycielem akademickim. Przywykłem wszystko upraszczać. I wówczas wyłożył mi swoją zdumiewającą koncepcję. Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy potrafili mówić w taki sposób, jakby pisali na maszynie, bez wysiłku układając słowa w zdania, zdania zaś w akapity. Ja nigdy nie potrafiłem organizować własnych myśli w taki sposób. - „Stereopatia” to zjawisko, które ożywia Świadomość - zaczął. - Wyobraź sobie parę słuchawek stereofonicznych. Dwa źródła muzyki zdolne stworzyć trzecie źródło, tajemniczy głośnik który pojawia się w centrum umysłu, w samym środku czoła. Powodem tego efektu czy też iluzji są identyczne sygnały jednakowej wartości przesyłane z obu źródeł. - Wiec o to chodzi z tymi słuchawkami - stwierdziłem. Zawsze się zastanawiałem nad ich działaniem. - W podobny sposób umysł na jawie osiąga nadzwyczajny stan równowagi - dwie półkule mózgowe współpracują ze sobą, każda dostarcza odrębnego zestawu umiejętności i informacji. Owa harmonia, chyba rozumiesz, tworzy niewidzialny alikwot, tak jak dwie oderwane od siebie nuty zagrane na gitarze zachodzą na siebie i tworzą nowy jakościowo dźwięk. Tak, w dużym skrócie, działa Świadomość - jest niewidocznym trzecim głośnikiem, nowym jakościowo alikwotem. Myślałem przez minutę, zanim przyswoiłem sobie dotychczasową część wywodu. - Fascynujące - przyznałem w końcu. - Dziękuję. No więc Świadomość... - niemal zaśpiewał ostatnie słowo, równocześnie wykonując rękoma dziwaczną pantomimę. Objął palcami niewidzialne kule - ...Świadomość nie istnieje bez działania półkul mózgowych. - Zważył je w rękach. - ...Jest ona wszakże czymś daleko bardziej skomplikowanym niż tylko sumą części. - Zacisnął palce. - ...Istnieje gdzieś poza, ponieważ nie jest z nimi powiązana w sposób fizyczny. - Otworzył dłonie i rozpostarł ręce na boki. - ...Świadomość jest czymś, co istnieje ponad sferą materii, by znów użyć porównania, czymś, co wykracza poza analogiczny zestaw fale radiowe - odbiornik. - Zauważył, że obserwuję jego gesty, gdyż nagle opuścił ręce pod kontuar, przekrzywił głowę i spytał: - Jasne? Czekałem, aż ponownie zacznie gestykulować. Jakoś się do tego nie kwapił, więc skinieniem głowy zachęciłem go do dalszego wywodu. - Jasne. - Wpatrywałem się w ciemne drewno kontuaru. Nagle wydało mi się piękne. Profesor przestraszył mnie, uderzając znienacka pięścią w miejsce, któremu się przyglądałem. - Dlatego właśnie ofiary wypadków z urazami mózgu... podobnie zresztą jak członkowie niektórych prymitywnych plemion... „doświadczają” swojego umysłu poza jego kulturowo ustalonym miejscem pobytu. Zmarszczyłem brwi. - A gdzie dokładnie znajduje się umysł? Zerknął na mnie podejrzliwie. - Między uszami. - Ach tak - mruknąłem. - Jasne. Zapalił papierosa i spytał z rozdrażnieniem: - Nie nudzę cię chyba, co? - Nieee - zaprzeczyłem. - Świetna teoria. Wydmuchnął dym i kontynuował: - Ofiary śpiączki powypadkowej po przebudzeniu przysięgały, że pamiętają, jak unosiły się nad podłogą w narożniku sali szpitalnej. Potrafiły zacytować rozmowy, które odbywały się wówczas w pomieszczeniu. Umiały nawet opisać, co ludzie mieli na sobie i gdzie siedzieli. - Słyszałem o tym - przyznałem. „Albo czytałem” dodałem w myślach. - Wszyscy doświadczamy Świadomości jako czegoś niezależnego. I wszyscy mamy potrzebę umiejscowienia jej. W rzeczywistości Świadomość nie jest przyporządkowana do żadnego konkretnego miejsca w naszych mózgach. Chodzi po prostu o wygodę i chęć pokonania swoistego psychicznego zawrotu głowy. - Uff! - sapnąłem. Stwierdzenie zrobiło na mnie ogromne wrażenie, choć kompletnie go nie zrozumiałem. - Brak lokalizacji Świadomości daje nam możliwość pogłębionej refleksji nad sobą. W pewnym sensie jesteśmy zdolni stanąć z boku i zastanowić się nad własnym wnętrzem. Widzisz, świadomość rozwijała się podobnie jak zmysł wzroku. Niektóre zwierzęta mają oczy na przeciwległych bokach głów. Ryby, na Przykład, widzą dwuwymiarowo. Zakryj dłonią oko. - Które? - spytałem. - Obojętnie. Wykonałem polecenie, chyba zbyt mocno uderzając się w twarz. - Widzisz? Właśnie tak. Wraz z postępem ewolucji oczy zwierząt przesuwały się coraz bardziej ku przodowi głowy, aż dwa zachodzące na siebie pola widzenia stworzyły hiperpercepcję głębi - wyzwoliły wzmożoną rejestrację rzeczywistości poprzez dodanie nowego wymiaru. Świadomość jest tym nowym wymiarem. Możesz już opuścić rękę. Odczekał chwilę, po czym podjął: - To akt percepcji wywołuje „Stereopatię”, czyli jednoczesne aktywne zaangażowanie obu półkul mózgowych. - Doskonała teoria - oświadczyłem, potrząsając głową. - Wyjaśnij mi tylko, jak ją, do cholery, udowodnisz? Zamachał ręką z papierosem, zbywając mnie. - Pozostawię tę przyjemność swoim asystentom. Ja jestem teoretykiem. Uznałem tę deklarację za dość nonszalancką, biorąc pod uwagę rewolucyjną naturę jego idei, ale pozwoliłem mu kontynuować. - Nazywam ją „Teorią Metafory”. Ludzki język - w przeciwieństwie do języka delfinów i orangutanów - jest zasadniczo związany z tworzeniem metafor. Chodzi mi o porównywanie dwóch rzeczy bez użycia słów typu: „jak” albo „tak jak”. Na przykład: „Słońce jest rydwanem ognia”, „On był lwem na polu bitwy”. Nadążasz? Ten podstawowy dla ludzi proces myślenia odzwierciedla wzorzec Świadomości: dwa sygnały sprzężone razem, aby stworzyć niewidzialny trzeci. Nic dziwnego, że tak bardzo lubimy używać metafor! W ten sposób postrzegamy i myślimy. - Orangutany? - spytałem. Nie zrozumiałem tego fragmentu. Ciągnął wywód, traktując moje pytanie jak patyk na drodze, po którym się po prostu przejechał. - A teraz dochodzimy do kluczowego ustępu: zwierzęcy mózg istnieje wyłącznie w Teraźniejszości! - Dźgnął powietrze przed moim podbródkiem. - Apetyty są niezaspokojoną albo zaspokojoną Teraźniejszością! - Kolejne dźgnięcie. - Wizja jest włączoną bądź wyłączoną Teraźniejszością! - Jeszcze jedno dźgnięcie. Zamknął w pięści palec wskazujący drugiej ręki i zaczął wymieniać pojedyncze słowa: - Zmysły. Są. Tkwią. Otworzył pięść, potem rozłożył ręce nad kontuarem. - W czasie teraźniejszym! - Niemal nagrodziłem jego występ oklaskami - Tyle że ludzka Świadomość boi się, żałuje, ma nadzieję i kocha. Rozumiesz? „Czas” powstaje w królestwie Świadomości! „Czas” powstaje dzięki Stereopatii. - Hmm. - Tak brzmiał cały mój komentarz. Zaczynałem czuć się nieswojo. - Hmm - powtórzyłem, by zyskać na czasie. Profesor chyba spodziewał się czegoś więcej, więc zażartowałem: - Podejrzewam, że nieco zawęziłeś temat. Uśmiechnął się tolerancyjnie. - Ogólne kwestie. Ogólne idee. Oczywiście rozumiesz wszelkie implikacje? - Oczywiście - blefowałem. Nie zamierzał jednak tak łatwo się mnie pozbyć. - To właśnie zdolność do przekraczania Czasu pozwoliła ludzkości wykształcić moralność i stanowi znacznie więcej niż tylko umiejętność antycypowania konkretnych potrzeb czy też przeciwdziałania inercji samozadowolenia. - Przerwał, westchnął i wzniósł wzrok ku górze. - Szczerze mówiąc, zawsze był to jeden z moich głównych problemów. Popatrzyłem na niego spode łba. - Moralność? - Samozadowolenie. - Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. - Kluczem do wszystkiego jest słowo „kamuflaż”. „Rany” - pomyślałem. Teraz stopień mojego zrozumienia był równy zeru. - Cywilizacja rodzi się ze sprzeciwu wobec Stereopatii. Kiedy ludzie odkryli, że posiadają zdolność patrzenia na siebie z zewnątrz, ich życie praktycznie zmieniło się w opowieść. Świadomość stała się narratorem. Powstały mity. Powstała historia. Powstały biografie. No i literatura. - „Tako rzecze Zaratustra”! - podsunąłem lekkomyślnie. Jego przemowa osiągnęła nowy poziom. Okulary mu zaparowały. Doznałem nieprzyjemnego przeczucia, że zaraz zacznie mówić o Bogu. - Rzeczywiście - kontynuował, wymachując rękoma - ta zewnętrzna” Świadomość, co chyba rozumiesz, była najprawdopodobniej zaczątkiem poczucia „Boskości”. Jeśli bowiem w ogóle doświadczamy Świadomości, czujemy ją jako „Ducha”, czyli coś nielogicznego, niematerialnego, unoszącego się poza zmysłowo dostępną rzeczywistością, obserwującego, oceniającego... Stąd niewielki już krok do ekstrapolacji od tego podstawowego ludzkiego „Ducha” do Wielkiego Ducha, wyższego wszechwiedzącego umysłu, przypatrującego się światu i rejestrującego jego postępy. Hiperbolizacja Świadomości Ludzkiego Umysłu. Pierwotny Narrator. Bóg. - Mocno i z wyraźną rozkoszą zaciągnął się papierosem, obrócił głowę ku mnie i spytał szeptem: - Spałeś kiedyś z mężczyzną? Saul pociągnął mnie za ramię. - Zostaw go - mruknął. - Jest pomylony. - Masz rację - zgodziłem się, kiedy odeszliśmy. - Ale ma wspaniałe dłonie. - Jesteś pijany - ocenił Saul z szyderczym uśmiechem. Obejrzałem się. Profesor już wybrał sobie następną ofiarę i od nowa zaczął swoją gadkę. Niech go Bóg błogosławi. Niech wszystkich Bóg błogosławi. Poczułem się cudownie. Saul musiał mnie podtrzymać, abym nie osunął się na lustrzaną ścianę windy. Trzymał moje ramię, naciskając guzik z numerem naszego piętra. Dostrzegłem własne odbicie w lustrze: co rusz wstrząsał mną kolejny paroksyzm śmiechu. Przez całą drogę w górę na zmianę rechotałem i powtarzałem jak nawiedzony: - Stąd typologia! Stąd frenologia! Stąd teologia! - Nagle zauważyłem identyfikator, który Saul przypiął mi na piersi. Od tylu w lustrze napis brzmiał: „wóksyrtyw 0002”. Przejechaliśmy sześć pięter, zanim go odszyfrowałem: „2000 wytrysków”. - Ty mały kutasie. - Przeszyłem go pełnym nienawiści wzrokiem, choć równocześnie z trudem pohamowywałem się przed wybuchem śmiechu. Wskazałem na identyfikator. Saul wyjął z ust cygaro i wzruszył ramionami. - Tak mi po prostu przyszło do głowy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Obudziłem się z tak potwornym kacem, że nawet oddychanie sprawiało mi ból. Zdołałem usiąść i otworzyć oko. Wszystkie rolety były podniesione. Pokój tonął w ostrym świetle. Łóżko Saula było starannie zasłane. Małe czerwone światełko sugerujące pozostawioną wiadomość migało na pokojowym telefonie. Prawie słyszałem, jak zapala się i gaśnie. Zadzwoniłem do recepcji i połączyłem się z moją „przyjaciółką”, nerwową recepcjonistką. - Och, dzień dobry, panie Donelly - powiedziała słodko. - Jest dla pana wiadomość od pana Kiefera. Czy mam ją panu odczytać? - Jasne - jęknąłem. - „Biegnij” - powiedziała. - Tak? - spytałem po chwili. - Dokąd? - Tak brzmi wiadomość. To wszystko. - „Biegnij”? - Zgadza się. Tylko tyle. Było zbyt wcześnie, aby się nad tym zastanawiać. - Kiedy dzwonił? - O drugiej nad ranem. Starłem krople potu z twarzy. - Która godzina jest teraz? - Pięć po jedenastej. - Dzięki - powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Słowo wbiło mi się boleśnie w płaty mózgowe niczym skalpel chirurga. „Biegnij!” Czyżbym wciąż jeszcze był pijany? Czy Jack oczekiwał, że zrozumiem jego przesłanie? Miałem dość tej pieprzonej intrygi. I było mi niedobrze. Na kolanach dotarłem do toalety. Stałem pod prysznicem, kiedy nagle uderzyła mnie pewna myśl. Gdzie jest Saul? Dlaczego nie zostawił mi informacji? Dlaczego nie powiadomił mnie, kiedy zniknie? Na szczęście na półce nad umywalką w rządku zostawił mi trzy tabletki ekstramocnego tylenolu. Połknąłem je z wdzięcznością. Właśnie się ubierałem, kiedy zauważyłem w plamie światła na dywanie obok komody błękitną Biblię Saula. Chyba ją tam upuścił - stała do góry grzbietem, przypominając mały namiot. Wyglądała całkiem normalnie, lecz z jakiegoś powodu cholernie się na jej widok przestraszyłem. Biegnij! Jestem w niebezpieczeństwie? Mam się wynosić? Mam biec? Uciekać? „O, cholera” - pomyślałem w panice. I dokładnie wtedy wyłamali drzwi. Wielcy faceci w czarnych sportowych marynarkach, białych koszulach i czarnych krawatach. Obcięci na jeżyka. Wręcz pachnieli czystością. Działali niezwykle skutecznie. Blondyn posadził mnie na łóżku i położył sobie palec na ustach. (Zbytnia ostrożność). Drugi zaciągnął rolety i zaczął przeszukiwać moją aktówkę. Wyjął nóż i porozcinał podszewkę. Trzeci przejrzał wszystkie szuflady, wsuwając rękę pod każdą z nich, potem począł wyrzucać ich zawartość do białego worka na śmieci. Czwarty odciął od ściany kabel telefoniczny i owinął go sobie wokół pięści, potem wstawił z powrotem drzwi w zawiasy. Wszyscy nosili małe, czarne krótkofalówki na paskach. U żadnego nie dostrzegłem broni, co mnie zaskoczyło. Największe wrażenie wywarł na mnie wielki milczący facet z ogromnym brzuchem. Tłuścioch w workowatym błękitnym garniturze: mój stary cień. Podszedł prosto do błękitnej Biblii na podłodze, podniósł ją, powąchał i rzucił przez cały pokój jednemu ze swoich towarzyszy, który zręcznie pochwycił książkę i wrzucił ją do worka. Potem usiadł i zaczął sobie wyłamywać palce. Nie powiedział ani słowa. Wpatrywał się we mnie wyczekująco, co doprowadzało mnie do granic wytrzymałości. Siwe włosy nosił przycięte tuż przy czaszce. Miał ogromną kwadratową głowę. Wyglądał jak instruktor musztry z marines. Tylko on siedział. Reszta stała. Kiedy skończyli rewizję, odwrócili się do niego i posłusznie czekali. Wreszcie lekko skinął głową, a któryś z mężczyzn wypowiedział jedno słowo do krótkofalówki: - Zabezpieczyliśmy. Półprzytomny obserwowałem całe zdarzenie z dogodnego punktu - daleko od „kulturowo ustalonego miejsca pobytu mojego umysłu”, czyli jakieś pół metra za tyłem mojej czaszki. Stale miałem ochotę złapać pilota i zmienić kanał. Może za chwilę nadadzą reklamę... Zauważyłem, że drży mi mięsień udowy. Przesłuchanie rozpoczął młody blondyn, który posadził mnie na łóżku. Mówił z południowym akcentem. Wydawał się bardzo swobodny i przesadnie uprzejmy. Uosobienie dobrego gliniarza. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chcielibyśmy zadać panu kilka pytań, panie Donelly. - Dotyczą pańskiej matki - dodał facet z przewodem telefonicznym owiniętym wokół pięści. Potężne ramiona ledwo mieściły mu się w marynarce. Wszystko, co powiedział od tej pory, ociekało sarkazmem. Sprawdził, czy widzę kabel na jego ręce. Był dla mnie uosobieniem złego gliniarza. - Jest pan ostatnią osobą, która widziała ją przy życiu? - spytał ten uprzejmy. Skinąłem głową. „Moja matka? - pomyślałem. - Co ma tu do rzeczy moja matka?!” Wykrzywiłem twarz w wyrazie głębokiej koncentracji. Spróbujcie tego kiedyś na kacu. Taki grymas naprawdę sprawia ból. - Zna pan przyczynę śmierci matki, panie Donelly? - spytał blondyn. Wpatrywałem się w niego przez długi czas. - Rak - odparłem w końcu. - Czy zaskoczyłaby pana informacja, że przyczyną śmierci pańskiej matki było złamanie kręgosłupa? - spytał zły policjant, rozkoszując się każdym słowem. Szczęka mi opadła. - Niemożliwe - odparłem przez zesztywniałe wargi. - To przyjacielska pogawędka - rzucił z fałszywym uśmiechem. - Nie jest pan podejrzany. Jeszcze nie. Miałem ochotę się na niego rzucić i rozkwasić mu mordę. Wyrwać nos z tej drobnomieszczańskiej wszystkowiedzącej gęby. Z trudem się powstrzymałem. „Bądź ostrożny - powiedziałem sobie. - Wykaż się sprytem”. - O co mnie oskarżacie? - Pana związek z matką - spytał beznamiętnie zły gliniarz - należałoby określić raczej jako „burzliwy”, czyż nie? Nie odpowiedziałem. - Potrafię zrozumieć syna, który chce oszczędzić matce niepotrzebnych cierpień - rzucił dobry gliniarz, wzruszając ramionami. - Ludzie nazywają to „zabójstwem z litości”. W końcu uświadomiłem sobie absurdalność całej sytuacji. - Chwileczkę, panowie. Ustalmy najpierw podstawowe fakty. Sądzicie, że złamałem kręgosłup własnej matce, ponieważ jej nienawidziłem, ale tak naprawdę ją kochałem i chciałem ulżyć jej cierpieniu? Zły gliniarz zawinął przewód tak ciasno, że zbielały mu palce. - W gruncie rzeczy uważamy za dziwne, iż starszy syn, który został wydziedziczony przez swą majętną matkę, widział ją ostatni. Wiem, że zabrzmi to głupio, lecz aż do tego momentu nawet nie przeszła mi przez głowę myśl o testamencie. Wiedziałem, iż Hogan został wykonawcą ostatniej woli matki. Zakładałem, że poradzi sobie z tym zadaniem. Spodziewałem się, że będzie miał do czynienia z kosztami pogrzebu, długami do spłacenia, darowiznami na kościół i organizacje dobroczynne. Nigdy nie nazwałbym mojej matki „osobą majętną”. Nie dostałem od niej grosza od dwudziestu lat. I nie oczekiwałem żadnych pieniędzy. Sugestia policjanta cholernie mnie wkurzyła. Bardziej mnie chyba obraził zarzut chciwości niż morderstwa. Obrzuciłem złego gliniarza piorunującym spojrzeniem. - Jeśli mnie pan oskarża, proszę mnie aresztować. Jeśli nie - niech się pan odpieprzy. Dobry gliniarz wyjął połyskujące zdjęcie wielkości połowy kartki pocztowej i położył mi na kolanach. - Panie Donelly, wie pan, kim była ta kobieta? Znieruchomiałem. Fotografia jedynej kobiety, której zabicia byłem świadkiem. Pokiwałem głową. - Jak zmarła? - spytałem. Zły gliniarz uśmiechnął się. - Skąd pan wie, że nie żyje? - spytał. - Ten... właśnie mi powiedział - zająknąłem się. - Nie, proszę pana, niczego takiego nie powiedziałem - oświadczył ten dobry. - Może zmieniła nazwisko. Może wyszła za mąż. Kiedy widziałją pan ostatnim razem? W głowie mi tętniło. - Trzydziestego pierwszego października - zdołałem wybąkać. - O co w tym wszystkim chodzi? - Wyszedł pan z tą panią z przyjęcia w Halloween - rzucił zły gliniarz. - Czy spędziła noc w pańskim mieszkaniu? Pani Jordan! Moja sąsiadka nas widziała. Lepiej się przyznać. - Zgadza się - odparłem i przełknąłem ślinę. Znaleźli ciało?! - Pani Adrian Jones zniknęła w marcu - ciągnął zły gliniarz. - Nikt jej od tej pory nie widział. - A cóż ona ma wspólnego z moją matką? - Proszę pana - odpowiedział uprzejmy gliniarz - mieliśmy nadzieję, że zdoła nam pan pomóc w obu tych sprawach. Milczałem. Czy wiedzieli o Hoganie? - Czy wie pan, że samochód pani Jones wielokrotnie widziano zaparkowany przed domem pańskiej matki? - spytał zły gliniarz. Znaleźli samochód. Jezu, wiedzieli o Hoganie i Adrian! Musiałem bardzo uważać na to, co powiem. Strużka potu spłynęła mi po piersi. - Panie Donelly, czy pański brat spotykał się z panią Jones? - spytał uprzejmy policjant, patrząc na swoje czarne połyskujące buty. - Mój brat jest żonaty - odrzekłem głupio. - Zgadza się - mruknął zły gliniarz. - Mówimy o cudzołóstwie, prawda? Czyją posuwał? - Skąd mam wiedzieć? - Słyszałem, że pański brat ma niezły temperament... - insynuował zły policjant. - Proszę pana, pański brat był w szpitalu, kiedy zmarła pańska matka, prawda? - spytał dobry gliniarz. Kręciło mi się w głowie. Moja matka. Adrian. Hogan. Do czego ci ludzie zmierzali? Dobry gliniarz wyglądał na zakłopotanego. - Jaki jest związek między pańskim bratem, pańską matka i panią Jones? - spytał. Jezu, ta sprawa była dla mnie zbyt trudna. - Wy mi powiedzcie - bąknąłem. - Dobrze, powiemy - oznajmił zły gliniarz z rozkoszą. - Hogan Donelly miał romans z Adrian Jones, kiedy zmarła pańska matka. Zyskiwał na jej śmierci wiele pieniędzy. Wie pan, jak stoją jego interesy? Dzięki spadkowi mógłby spłacić długi i ustawić swoją laleczkę. Uśmiechnąłem się z wyższością. - Przecież matka mogła umrzeć w każdej chwili. Dlaczego, do cholery, miałby łamać jej kręgosłup? Zresztą... Jezu, Hogan kochał mamę! Przysięgam, że w tym momencie wszyscy mężczyźni w pokoju popatrzyli na siebie, jakbym właśnie wygłosił najbardziej obciążające z możliwych oświadczenie. - Sądzi pan, że pański brat ją zabił? - spytał zły gliniarz. Wahałem się nieco zbyt długo. - Nie. To absolutnie niemożliwe. Mężczyzna w narożniku zapisał coś w notesie. Co się, do cholery, działo? Dobry gliniarz trzymał w ręku szarą papierową teczkę. - Proszę pana, czy wiedział pan, że pani Jones pracowała dla rządu? Potem pokazał mi akta Adrian. Agentka do zadań specjalnych. Tajna agentka. Odebrał ode mnie teczkę, która natychmiast gdzieś zniknęła. Zacząłem się trząść. Niczego nie rozumiałem. - Panie Donelly, zna pan Saula Lowe'a? - spytał. Byłem już całkowicie zagubiony. Zamordowałem mamę? Hogan zamordował mamę? Ktoś zamordował Adrian? O czym oni myślą? Adrian była tajną agentką? A cóż Saul miał w tym wszystkim wspólnego? - Znam Saula. - Właściwie to nawet mieszka pan z nim, prawda? - spytał zły gliniarz i zrobił krok w moim kierunku. - Tak. Uprzejmy gliniarz udawał skrępowanego. - Proszę pana, wyjechał pan wraz z nim z Detroit w dość dużym pośpiechu. Z jakiegoś szczególnego powodu? Milczałem. - Po co przyjechaliście do Chicago? Milczałem. - Gdzie jest Saul Lowe? - spytał zły gliniarz. Milczałem. - Gdzie jest Saul Lowe? - powtórzył pytanie dobry gliniarz. Milczałem. W pokoju zapanowała cisza. Dochodziły do nas jedynie odgłosy zwiększonego z powodu godzin lunchu ruchu ulicznego na Michigan Avenue dwanaście pięter pod nami. Poczułem się niczym ćwierćtylny na futbolowym boisku, kiedy powoli cofa się z piłką, a zewsząd nadbiegają monstrualnych rozmiarów obrońcy, by urwać mu łeb. Do drzwi było około półtora metra. Usta miałem suche i szorstkie jak papier ścierny. - Gdzie jest Saul Lowe? - spytał mężczyzna siedzący w rogu, trzaskając kłykciami. Przemawiał tego rodzaju tonem, któremu trudno było nie ulec. Przeczuwałem, że brak odpowiedzi grozi poważnymi konsekwencjami. Mimo to nadal milczałem. - Wprowadź go - polecił tłuścioch. Zły gliniarz wyjął krótkofalówkę i rzucił: - Przestroga. Dobry gliniarz wszedł do łazienki. Słyszałem, że napuszcza Wody do wanny. Przy drzwiach doszło do krótkiego zamieszania, po czym dwóch nowych funkcjonariuszy wciągnęło do pokoju wysokiego, szczupłego mężczyznę. Miał na sobie podkoszulek z krótkim rękawem i spodnie. Gołe stopy związano mu w kostkach szarą taśmą. Ręce skuto mu za plecami, a w usta włożono knebel w postaci białej ścierki do naczyń. Miał przekrwione oczy. Chyba sporo ostatnio płakał. Posadzili go na krześle i obrócili twarzą do mnie. Rozpoznaliśmy się jednocześnie. Profesor. - Co on tu robi? - spytałem. Tłuścioch wstrzymał się z odpowiedzią. Po chwili trzasnął kłykciem i rzucił: - Słyszałem, że mieliście sobie wczoraj wiele do powiedzenia. - On nie ma z tym nic wspólnego! - zaprotestowałem. - To jakiś zwariowany wynalazca, którego spotkałem zeszłej nocy po raz pierwszy w życiu! Związany mężczyzna chrząknął pod kneblem. Odniosłem wrażenie, że powiedziałem coś niewłaściwego. Tłuścioch zapatrzył się na mnie zimno, odkąd wymówiłem słowo „wynalazca”. Jakbym powiedział „szpieg”, „terrorysta” albo „homoseksualista”. - Naprawdę, panowie! Jesteście na niewłaściwym tropie! Jezu, po co go tak związaliście? Zły gliniarz wyciągnął rękę i wyrwał z ust mężczyzny knebel. Profesor skrzywił się, po czym zaczai wypluwać słowa z szybkością karabinu maszynowego. - Gwałcicie moje prawa! Jestem profesorem zwyczajnym na chicagowskim Uniwersytecie Loyola! Mój dziekan przewodniczy Prezydenckiemu Komitetowi do Spraw Szkolnictwa Wyższego! Moje prace ukazują się w czasopismach naukowych w Australii! Żądam obecności mojego adwokata! - Na chwil? stracił oddech. Rozejrzał się po pokoju, oczekując reakcji. Ponieważ nikt się nie poruszył, zapiszczał: - Bolą mnie nadgarstki! Wtedy włożyli mu ponownie knebel do ust. - Panowie - zawołałem, powstrzymując się od histerycznego śmiechu - to kompletne wariactwo. On o niczym nie wie. Rozumiecie? O niczym! Dobry gliniarz wyszedł z łazienki, starannie składając zmoczony ręcznik na pół. Popatrzyłem na tłuściocha, na dobrego gliniarza, na profesora zwyczajnego Dwighta Fontaine'a. - Nie - powiedziałem. Dobry gliniarz podszedł i stanął za krzesłem, na którym siedział mężczyzna. - Nie - powtórzyłem. Zły gliniarz uklęknął i unieruchomił profesorowi stopy. - Gdzie jest Saul Lowe? - spytał tłuścioch. Zacząłem potrząsać głową. - Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem! - broniłem się. Dobry gliniarz zarzucił mężczyźnie ręcznik na głowę i zaczął go skręcać z tyłu. Zły gliniarz przytrzymywał wierzgające stopy. Zamknąłem oczy i bezsilnie wsłuchiwałem się w charkot dochodzący spod ręcznika. Wydawało mi się, że trwa to wieczność. Kiedy otworzyłem oczy, wynosili ciało do łazienki. Usłyszałem plusk. Wrzucili je do wanny. Barczysty, milczący mężczyzna z brzuchem piwosza wstał powoli. Wszyscy rozstąpili się przed nim. Przeszedł między nimi, podszedł do mojego łóżka i stanął nade mną. Nie potrafiłem określić wyrazu jego twarzy. - Nie jest pan policjantem. Kim pan jest? Pochylił się. Jego nos znalazł się kilka centymetrów od mojego. - Jestem człowiekiem, który pragnie odpowiedzi. Co się stało z Adrian Jones? Kto zamordował pańską matkę? Czułem, że jeśli się ruszę, zabiją mnie. Czułem, że jeśli będę milczał, zabiją mnie. Czułem, że jeśli odpowiem, również to zrobią. I nagle znalazłem wyjście - jasne światełko, które mnie kusiło. Alibi, które mogło ocalić Saula i wszystkich pozostałych. Alibi, za które Hogan mi podziękował. Idealnego kozła ofiarnego. - Laura Johnson - szepnąłem. Stoczyłem się na podłogę i zacząłem kaszleć, zanim uprzytomniłem sobie, że mężczyzna uderzył mnie w żołądek. Z oddali usłyszałem jego głos: - Wyłączcie magnetofon! Skasować słowa po moim ostatnim pytaniu! - Co on powiedział? - spytał ktoś. - Coś o swoim synu - rzekł brzuchaty. - Wszyscy wynocha! - warknął. - No już! - Ależ, pułkowniku! - Już, idioto! Chcę zostać z nim sam. Potrzebuję dziesięciu minut. Odnotuj to w raporcie, jeśli chcesz. Nieoficjalnie. Wynocha! Słyszałem kroki. Zamykane drzwi. Podniesiono mnie i położono na łóżku. Zaskrzypiały sprężyny. Otworzyłem oczy. Brzuchacz siedział na krawędzi mojego łóżka. Pomyślałem, że rarna zaraz pęknie pod jego ciężarem. - Papierosa? - zaoferował. Skinąłem głową. Zapalił papierosa i wsunął mi w usta. Nie czułem rąk. - John, mam na imię Peter. I masz rację. Nie jestem policjantem, lecz pułkownikiem tajnych służb rządowych, które oficjalnie nie istnieją. Sądząc z twojej politycznej przeszłości, a uważnie przeczytałem twoje akta, powinno to potwierdzić twoje najgorsze podejrzenia o... jak to nazywałeś w college'u? ...”spisku establishmentu”. Uśmiechnąłem się słabo. Wszystko mnie bolało. Brzuchacz nieźle mnie walnął. - Jesteś niebezpiecznym człowiekiem, John. Tkwisz w samym centrum wydarzeń, nie mając pojęcia, co się dzieje. Pokiwałem twierdząco głową. Ogarnęła mnie przemożna chęć usatysfakcjonowania mojego prześladowcy. Strzelił wszystkimi kłykciami jednej ręki i popatrzył na obrazek wiszący na ścianie nad moją głową. Chrząknął. - Taki sam obraz mam w swoim pokoju. Para tłustych bab gapiących się na ocean. Obok dwie plażowe parasolki. Co to, kurwa, ma znaczyć? - Kupują je hurtowo - podsunąłem. Uśmiechnął się. Miał najbardziej pozbawione życia oczy, jakie widziałem u żywego człowieka. - Posłuchaj. Ilekroć wymienisz nazwisko wiadomej ci osoby, dostaniesz taki sam cios. Jasne? Skinąłem głową z zapałem. Wierzyłem mu. - Wróćmy do sprawy. Chcemy Saula Lowe'a. Gdzie jest? - Na co wam on? - spytałem i natychmiast tego pożałowałem. Byłem pewny, że brzuchacz znowu mnie uderzy. Wzruszył tylko ramionami. - Mamy wspólnych znajomych. Wybacz mi niejasną odpowiedź, ale takie mam zalecenia. Oni są naszymi sojusznikami. Podpisaliśmy traktat. Mają bardzo zaawansowaną technologię, która da nam długoletnią przewagę militarną. Przerwij mi, jeśli już o tym wiesz. Przerażony, potrząsnąłem przecząco głową. To, co usłyszałem, było jeszcze gorsze niż najkoszmarniejszy konspiracyjny scenariusz, jaki wypociłem pod wpływem narkotyków w latach sześćdziesiątych. Miałem okropne przeczucie, że brzuchacz zdradził mi to wszystko tylko z jednego powodu - nigdy nie będę miał szansy powtórzyć komukolwiek naszej rozmowy. Uznałem, że jeśli obieca mi wolność, skłamie. - Problem w tym, że musimy zachować całą sprawę w tajemnicy. To warunek. - Przypomniała mi się prośba Laury sprzed roku: „Nikomu ani słowa. Absolutnie nikomu”. - Jakiego rodzaju to technologia? - spytałem. Westchnął. - Umieściliśmy ją pod etykietką „Gwiezdne wojny”, chodzi jednak o coś więcej. - Więcej? - spytałem. - Mniejsza o szczegóły. Powiedzmy po prostu, że przeskoczymy naszych przeciwników o dekadę. - Na jego twarzy pojawiła się pozorowana szczerość. - Sprawa jest poufna, John. Podkreślam to jeszcze raz. Mówimy o bezpieczeństwie każdego amerykańskiego dziecka. - A co z innymi dziećmi? - zastanowiłem się głośno. - O jakie dzieci pytasz? - spytał zaintrygowany. - O wszystkie poza amerykańskimi. - To nie moja sprawa. - Wzruszył ramionami. „Chryste - pomyślałem - ten facet mówi poważnie”. Był ratownikiem, którego nie obchodziły dzieci tonące po drugiej stronie boi. Spojrzał na mnie wilkiem. - Jesteś wystarczająco inteligentny, by trzymać gębę na kłódkę, jak mniemam? Od tego zależy twoja wolność. „Wpadłem - oceniłem. - Saul, gdzie jesteś?” - jęknąłem w myślach. Popiół spadł mi na pierś, a brzuchaty strzepnął go. - Nasi wspólni przyjaciele... - zagaiłem. - To oni skierowali pana do mnie? - Przekazali nam, że stwarzasz problemy. Że sabotujesz nasz system obronny. - Niby w jaki sposób? - Sam mi to powiedz. Rany, nie ma nic niebezpieczniejszego niż facet, który wie wszystko. - Pułkowniku, proszę mi wyjaśnić, co daje nam ten traktat. Maksymalną obronę, czy tak? Wzruszył ramionami. Łóżko aż się zatrzęsło. - Mniej więcej. - A nasi, hmm... „przyjaciele”. Co z niego mają? Jaka jest cena? - Informacja ściśle tajna - odparł z uśmiechem. Odkryłem, że gdy tkwisz uwięziony w pokoju z szaleńcem, który uważa się za zdrowego psychicznie i gdy jesteś przekonany, że nie wyjdziesz z pomieszczenia żywy, stajesz się odważny. Nie masz nic do stracenia. Pomaga również, jeśli jesteś skacowany i olewasz wszystko dokoła. Usiadłem prosto na łóżku i krzyknąłem do niego. - Powiem panu, co pańscy „przyjaciele” wyciągną z tego traktatu. Saula Lowe'a - właśnie jego! Jedynego, kurwa, faceta na całej planecie, który potrafi kopnąć ich w jaja. Jedynego człowieka dostatecznie bystrego, by rozszyfrował, kim, do ciężkiej cholery, są nasi prawdziwi wrogowie! Powiedziałbym słowo na „H”, ale byłem pewny, że brzuchaty mnie za nie uderzy. - Gdzie jest Saul Lowe? - spytał od niechcenia. - Nie wiem! Wyjął mi z ust papierosa i zgasił go w popielniczce obok telefonu. Wyraźnie tracił cierpliwość. - Daj spokój, John. Chcesz, żeby twój brat spędził reszt? życia w więzieniu za zamordowanie agentki rządowej ? Jak przyjmą tę nowinę jego żona i dzieci? - Sapnął potężnie, co zabrzmiało jak skrobanie papierem ściernym. - Możemy cię przymknąć za zabójstwo. Albo umieścić na resztę życia w jakimś psychiatryku za narażenie na szwank bezpieczeństwa narodowego... W cichej i wygodnej izolatce. Możemy też powiedzieć naszym przyjaciołom, gdzie jesteś i zostawić im klucz. Chcesz umrzeć za Lowe'a? Nie jesteś bohaterem. Chcesz, by twój brat poszedł do więzienia za Saula Lowe'a? Kim, do cholery, on jest? Jakimś pomylonym starym kanciarzem z New Jersey. Jesteś patriotą? A może intelektualistą, zbyt mądrym na to... Ach, nie, rzeczywiście, jesteś pacyfistą. Nie wierzysz w śmierć za własny kraj. Uzmysłowiłem sobie, że została mi jedna szansa. Zanim zrezygnuje ze mnie i zawoła swoich zbirów. - Wie pan, mam taką teorię o facetach, którzy pracują dla rządu. Wpadli w to bagno, ponieważ są zbyt głupi, by robić coś innego. Niczego nie potrafią. Przyjrzał mi się badawczo. - Mam iloraz inteligencji sto czterdzieści dwa. - Zna pan wszystkie fakty i tajemnice, a gówno pan wie - kontynuowałem. - Unicestwia pan pieprzony świat w imię demokracji! Absurd! Niech mi się jednak pan pozwoli o coś zapytać, pułkowniku. A jeśli pańscy sojusznicy wcale nie są naszymi sprzymierzeńcami? Co wtedy? Co, jeśli pana oszukali? Jeśli chodzi im o naszą zagładę, nie zaś o bezpieczeństwo... Strzeżcie się Trojan przynoszących dary, pułkowniku. - Greków - poprawił mnie z uśmiechem. - Chodzi o „Greków przynoszących dary”, doktorze. - Popełnił pan jeden kardynalny błąd, pułkowniku. - Starałem się zyskać na czasie. Modliłem się, by pojawił się Saul. Miałem nadzieję, że uda mi się przetrzymać. - Nie powinien był Pan zostawać ze mną sam. - Z całych sił próbowałem brzmieć groźnie. Zastanawiał się chwilę, po czym wybuchnął śmiechem i poklepał się po kolanach. - Oglądałeś za dużo filmów, co? Znowu się roześmiał. „Kawaleria! - miałem ochotę krzyczeć. - Gdzie ta cholerna kawaleria?!” - Doktorku, udzielę ci pewnej rady: nie graj nigdy w pokera. - Zaczął trzaskać kłykciami. - Och, przepraszam. Tylko twoi pacjenci tak cię nazywają. A tak swoją drogą, w czym się specjalizowałeś? - spytał z sarkazmem. - W samoobronie - warknąłem. Tyle że słowo nie wyszło z moich ust. Wypowiedział je osobnik stojący za plecami brzuchacza. Rozległ się dźwięk uderzenia i nagle głowa pułkownika Petera opadła mu na ramię, a on sam osunął się na podłogę Przyjrzałem się. Nieznajomy stał tuż za pułkownikiem, trzymając lampę jak pałkę. Uśmiechał się szaleńczo. To byłem ja! Tyle że wyglądałem dużo starzej i od stóp do głowy byłem pokryty zieloną galaretą. - Cześć, John - powiedział (powiedziałem). Nie poruszyłem nawet powieką. Postawił lampę i zaczął się przechadzać po pokoju. - To nam spieprzy kontinuum czasoprzestrzenne... ale, co tam, do diabła! Przy drzwiach jest dwóch strażników. Pomogę ci. Pobiegnę w dół korytarza. Ty policz do dziesięciu i biegnij w przeciwną stronę. Saul czeka na podziemnym parkingu. Wybierz schody na końcu korytarza. Nie wsiadaj do windy. Zrozumiałeś? Skinąłem głową. - Jestem z nas dumny. Ten człowiek zabijał ludzi... Zamknij gębę. Wyglądasz głupio z rozdziawioną paszczą. - Skierował się do drzwi, tam się zatrzymał i odwrócił z powrotem do mnie. Uspokajająco pomachał dłonią. - Nie martw się. Wszystko się ułoży. Uważaj na Juana. Do zobaczenia później! Po tych słowach wybiegł z pokoju, przemknął się między dwoma wielkimi agentami i popędził w dół korytarza. - Gońcie mnie, matkojebcy! - wrzasnął. Słyszałem, jak biegli za nim ciężkim krokiem, wrzeszcząc do krótkofalówek. Doliczyłem do ośmiu, potem wystrzeliłem w przeciwną stronę, przewracając latynoskiego kelnera pchającego nakrytą srebrną kopułą tacę z jedzeniem. Na białej plastikowej plakietce dostrzegłem imię - „JUAN”. Zostawiłem go za sobą - przeklinał mnie po hiszpańsku - i pognałem schodami w dół. Tupot moich stóp odbijał się głębokim echem. Zgodnie z obietnicą Saul siedział w lincolnie. Uruchomił silnik za drugim razem i wyjechaliśmy na Michigan Avenue. Zaczął padać deszcz. Po mniej więcej półtora kilometra postanowiłem poprowadzić, więc nie zatrzymując samochodu, zamieniliśmy się miejscami. Drobna postura Saula znacznie ułatwiła nam ten manewr. - Dokąd? - spytałem. - Na południe - odpowiedział, po czym zaczął śpiewać: - „Kalifornio, przybywamy! Do początków naszych wracamy”. - Przyłączyłem się do niego, ale zanim dotarliśmy do refrenu, zniknął. W sumie dobrze, bo nie znałem dalszego tekstu piosenki. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Wieżowce Chicago na tle nieba niknęły już w moim wstecznym lusterku, kiedy zadzwonił samochodowy telefon. Prawie wpadłem na furgonetkę, próbując go wyjąć ze schowka na rękawiczki. Zjechałem więc na bok, gdzie dokonałem żmudnej operacji otwarcia okna i wyciągnięcia długiej anteny. Nic dziwnego, że Bell odrzucił wynalazek Saula. - Wszystko w porządku, doktorku? - spytał Jack. Słyszałem ruch uliczny, toteż założyłem, że dzwoni z budki. Opowiedziałem mu o naszej ucieczce. - Federalni? - spytał. - Komandosi? Obcięci na jeżyka? Z idealnymi zębami? - Ci sami - potwierdziłem. - Próbowałem cię ostrzec. Dostałeś moją wiadomość? - Było za późno. - Cholera! Założę się, że sam ich do ciebie skierowałem! Dzwoniłem na ten numer w samochodzie... Saul twierdził, że nie Jest na podsłuchu. Zresztą nie złapałem cię. Zaatakowali probostwo tuż po waszym wyjeździe. Ciągnęli mnie za język. Oczywiście nic ze mnie nie wydostali. Mimo to uważaj, kogo masz na ogonie. - Gdzie jest Saul? - spytałem. - Właśnie wyszedł. Powiedział, że wie, gdzie jest maszyna. Spróbuje się z tobą spotkać w Saint Louis. Słuchaj, doktorku. Dwie rzeczy: Saul twierdzi, że Holokowie mają embrion, twojego potomka. I że zwietrzyli twój plan. Jednym słowem, nie jesteś im już potrzebny! Przeznaczyli cię do odstrzału. - Świetnie - mruknąłem. Poszukiwał mnie rząd i Holokowie. Po prostu rewelacja. - Po drugie - kontynuował Jack - wiedzą o samochodzie Saula. Musisz się przesiąść. - W co? - Nie wiem, ukradnij samochód. Albo pożycz od mojego kumpla. - Wiesz co, Jack, chyba by mnie nie przyjęli do gangu złodziei aut. - Też tak myślę. Jack poinstruował mnie, jak dojechać do jego kolegi w Evanston. Okazało się, że muszę zawrócić, przejechać całe miasto i skierować się na północ ku Lake Shore. Miałem wrażenie, że jadę przez Dolinę Śmierci i w każdym momencie ktoś mnie może ustrzelić. Potem przyszło mi do głowy, że ostatnią rzeczą, jakiej się po mnie spodziewali, był wjazd do miasta. Naszym punktem kontaktowym była świątynia bahaistyczna: okazały pomnik wiary, zbudowany - co wydało mi się nieco niezwykłe - w samym środku przedmieścia. Jej jasną kamienną kopułę wykonano ze skomplikowanie rżniętej skały, pełnej arabesek i spiral. Istne cudo. Kumpel Jacka przyjechał zardzewiałą czarną furgonetką chevy. Nosił trzy srebrne kolczyki w uszach i staromodną zieloną panterkę na czarnym podkoszulku z emblematem chicagowskich Niedźwiedzi. Wysoki, brodaty facet z podkrążonymi oczyma. Coś mi mówiło, że jest weteranem z Wietnamu. Skinął głową, przez ramię wskazując furgonetkę. - Kilka razy dachowała, ale nie ma z nią problemów. Co to za telefon? Ten w samochodzie? - Prototyp - odparłem, trochę zakłopotany z powodu różowego koloru. Staliśmy przez chwilę w lodowatym deszczu; nasze oddechy unosiły się przed nami niczym wyziewy z parowozu. Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie. - Wygląda pan jak zjawa. Ma pan kurtkę? - Nie. Spieszyłem się. - Tak też mi powiedział sierżant. Na przednim siedzeniu leży firmowa kurtka chicagowskich Byków. Ocieplana. - Dzięki - powiedziałem. Zamierzałem dodać, by zaparkował lincolna Saula w jakimś niewidocznym miejscu, ale powstrzymałem się. Przyjaciel Jacka wyglądał na człowieka obeznanego z takimi drobiazgami. - Wielkie dzięki. - Karta wozu jest w schowku na rękawiczki. Polisa ubezpieczeniowa również. Nie miałem czasu załatwić fałszywego dowodu tożsamości. Jeśli będzie pan jechał ostrożnie, nie powinni pana kontrolować. - Mam taki zamiar. - No to... - mruknął. Podałem mu kluczyki, później obserwowałem, jak szedł do lincolna. Utykał, jakby jedną nogę miał krótszą. Kiedy otworzył drzwiczki, spytałem: - Dlaczego pan to dla mnie robi? Patrzył na mnie przez moment. - Kiedy miałem dziewiętnaście lat, sierżant uratował moją nogę. Byłem ranny. Niósł mnie na grzbiecie przez osiem kilometrów. Lubię s woja nogę. Lubię chodzić. - Odchylił głowę i posłał mi wyzywające spojrzenie. - A pan lubi chodzić? - Nigdy o tym nie myślałem - przyznałem się. Potrząsnął głową. - Nikt o tym nie myśli - odparł, po czym usiadł za kierownicą. Odjechał dopiero wtedy, gdy udało mi się w końcu uruchomić starą furgonetkę. Jechałem spokojnie. Około dwudziestej zatrzymałem się jakieś osiemdziesiąt kilometrów za Saint Louis, w Litchfield, w stanie Illinois. Po zeszłonocnej hulance odczuwałem jeszcze zmęczenie i mdłości. Wmusiłem w siebie omlet z serem i kawę. Wpatrywałem się nieuważnie w kubek, kiedy dostrzegłem, że na płynie pojawiają się drżące koncentryczne kręgi - wyraźnie trzęsły mi się ręce. Napięcie, które znosiłem przez ostatni rok, a szczególnie stres towarzyszący kilku ubiegłym dniom zbierały teraz swoje żniwo. Czułem znużenie. Moje ciało dawało znaki, że nadszedł czas na odpoczynek. Nagle uświadomiłem sobie, że jestem bliski załamania. Kelnerka była pucołowatą dziewczyną o lśniących czarnych włosach związanych w koński ogon. Kręciła się wokół mnie z troską. W końcu, przy trzeciej dolewce, spojrzałem na nią. - Znam pana - powiedziała, zręcznie nalewając kawę. Przyjrzałem się jej. Rysy miała nieco indiańskie, twarz łagodną i poważną. Poruszała się z gracją charakterystyczną dla niektórych ras koni. - Nie sądzę - odparłem. Usiadła na czarnej skórzanej sofie naprzeciwko mnie i postawiła dzbanek. - Na imię ma pan John. Jest pan psychologiem. W jej głosie rozpoznałem bardzo przyjemne, typowe dla środkowego Zachodu nosowe brzmienie. Przy każdej literze „s” wydawała czarujący syk. Z jakiegoś powodu jej wiedza nie zatrwożyła mnie. Czułem się raczej mile połaskotany. Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem przecząco głową. - Przykro mi. Nazywam się Bili Davenport. Jestem nauczycielem. Przez chwilę bawiła się bezmyślnie kilkoma pierścionkami z turkusikami na prawej ręce. Czarne włosy przykrywały jej ramiona. - Niech się pan nie martwi. Potrafię dotrzymać tajemnicy... wszyscy moi przyjaciele tak mówią. - Położyła osobliwy nacisk na słówko „przyjaciele”. Czyżby miało szczególne znaczenie? Potem uśmiechnęła się. Miała niezwykle sympatyczny uśmiech. I smutne brązowe oczy. Na białym mundurku obok czerwonego krawacika zauważyłem srebrny krzyżyk. - Za dużo pan pali - zauważyła, patrząc na salema tlącego się w popielniczce. - I ucieka pan przed czymś. Jest pan przerażony i nie wie pan, komu może zaufać. Wiele się wokół pana dzieje. - To ostatnie zdanie rozbawiło mnie. - Teraz ja - zacząłem. Wyglądała na zadowoloną. - Ma pani dwadzieścia pięć lat. Nigdy nie wyszła pani za mąż. Mężczyźni się pani boją, a kobiety nie ufają. W średniej szkole była pani bardzo samotna. Mieszka pani z rodzicami. Jest pani najlepszą kelnerką w tym lokalu, ponieważ lubi pani zadowalać klientów. Co jeszcze? Ach tak, jest pani szczera. Pokiwała głową z szacunkiem. - Doskonale potrafi pan czytać z ludzkiej twarzy. No cóż, za to się właśnie płaci psychologom. Tyle że... Mam dwadzieścia siedem lat. Jestem rozwiedziona. Nie mam dzieci. Uczę się wieczorowo w Blackburn College. Fotografia. I kończę za pół godziny. Roześmiałem się. - Niech się pani nie wygłupia. - Obdarzyła mnie kokieteryjnym uśmiechem. - To znaczy, chcę powiedzieć... - Wiem, co chce pan powiedzieć. Opuściła stolik. Jeszcze przez chwilę czułem jej zapach. Prosty i rozkoszny. O czym myślałem? Musiałem stąd wyjść. Kiedy wstałem, zobaczyłem dziewczynę obok siebie. Zakładała sztruksową różową kurtkę. Zabrała napiwek i wsunęła do torebki. - Dwadzieścia procent! Dzięki - powiedziała. Zapłaciłem kasjerce. Dziewczyna czekała na mnie przy drzwiach. Gdy podszedłem, powiedziała: - Uważaj na siebie. Grozi ci śmierć. Zatrzymałem się pod markizą lokalu i przyjrzałem się wielkim połyskującym ciężarówkom zaparkowanym w rzędzie - solidne amerykańskie maszyny. - Słuchaj, ja... to jest, nie wiem, nie sądzę... - Podwieziesz mnie do domu? - spytała. - Słuchaj - powtórzyłem. Chciałem, by mnie dobrze zrozumiała. - Lepiej się ze mną nie zadawać. Jestem niebezpiecznym człowiekiem. Odchyliła głowę i przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek. - Tak właśnie mówią w telewizji: „niebezpieczny”. - Polała mi łagodny uśmieszek. - Lubię takich mężczyzn. Mieszkała z matką w przyczepie na parkingu oddalonym o półtora kilometra od lokalu. Ich dom pachniał bardzo kobieco: czyste, delikatne zapachy, szampony i kwiaty oraz inne subtelne aromaty, których nie potrafiłem zidentyfikować. Matka dziewczyny siedziała na wózku inwalidzkim, oglądając MTV. Była kościstą kobietą o długich siwych włosach, nosiła grube okulary - Cześć, mamo - przywitała się kelnerka, rzucając kurtkę na tapczan. - To jest John albo Bili. Nie potrafi się zdecydować - Matka popatrzyła w moją stronę. W soczewkach jej dwuogniskowych okularów dostrzegłem podwójne telewizory. - Bili - powiedziałem. - Bili Davenport. Głos starej kobiety zaszokował mnie. Miała struny głosowe buldoga. Wręcz na mnie warknęła. - John czy Bili... Co za różnica. - Właśnie założyli nam kablówkę - wyjaśniła dziewczyna, po czym chwyciła mnie za nadgarstek i poprowadziła wąskim obitym boazerią korytarzykiem. Jej sypialnia wyglądała jak pokoik licealistki. Na białej ścianie wisiały pamiątki szkolne: proporczyki, pomponiki, zdjęcie dziewczęcej drużyny koszykówki z podpisem: „Mistrzostwa Stanowe 1980”. „Jakież to czarujące” - pomyślałem. Potem spojrzałem na drugą ścianę pokrytą czarno - białymi fotografiami: brodaty motocyklista w czarnej skórze na BMW, skalisty wodospad, koń z odwróconą w tył głową, śpiące na poduszce nagie niemowlę z maleńkimi rączkami zaciśniętymi w piąstki, słup totemowy, którego wierzchołek tonął we mgle, człowiek skaczący z urwiska do rzeki, czarny wąż pełzający po gołej stopie. - Ty je zrobiłaś? - spytałem. - Tak. Nie wiedziałam jeszcze wtedy zbyt wiele o świetle. - Są bardzo dobre - oceniłem. - Dzięki, ale... raczej nie. Chwyciła mnie za ramiona i posadziła na pokrytym wielobarwną kołdrą łóżku. Zapadłem się w nie. - Jesteś zmęczony - oświadczyła. - I nie powinieneś tak dużo pić. - Rozpuściła koński ogon, spojrzała w okrągłe lustro na toaletce i zburzyła włosy. W drewnianą ramę lustra wsunięto wiele widokówek. Wszystkie przedstawiały widoczki, scenki z natury. Na żadnym nie było ludzi. „Kto jej je przysłał? - zastanawiałem się. „Co ja tu właściwie robię?” - zreflektowałem się po chwili. Wstałem. Łóżko zaskrzypiało. - Na mnie już czas. Muszę się z kimś spotkać w Saint Louis. Podeszła i lekko pchnęła mnie z powrotem na łóżko. - On może poczekać - powiedziała i zaczęła mi zdejmować buty. - Wszyscy tak strasznie się spieszą. Kiedy ostatnim razem oglądałeś zachód słońca? Kiedy sikałeś z mostu w świetle księżyca? Obserwowałeś klucz ptaków? Powiem ci coś... Ludzie nie wiedzą, jak korzystać z czasu. - Wyciągnąłem się na łóżku i wpatrzyłem w łukowy, plastikowy sufit. Deszcz rytmicznie tłukł w metalowy dach przyczepy. Zdjęła mi spodnie. - Usiądź - poleciła. Posłuchałem jej. Pomogła mi się pozbyć kurtki, po czym parsknęła na logo naszyte na plecach. - Jesteś fanem Byków? - spytała, ciskając kurtkę na żółty fotel w rogu. - Pistonsów - wymamrotałem. - Złe chłopaki. - Uśmiechnęła się. Potem zdjęła mi koszulę. Nie rozpinając guzików, ściągnęła ją przez głowę i rzuciła na podłogę. W końcu zdjęła mi podkoszulek. Zostałem w samych slipkach. - Chodź, Bili - namawiała. - Właź pod kołdrę. - Lepiej nie - broniłem się, siadając na krawędzi łóżka wyprostowany niczym Gandhi. - Nie opieraj się. Złapiesz katar. Miała rację: nie czułem się najlepiej i moim ciałem wstrząsały drgawki. Pod kołdrą i kocami było ciepło. Poczułem się jak w domu. Słyszałem muzykę dochodzącą z telewizora. Obserwowałem twarz dziewczyny w lustrze. Czesała włosy powolnymi zmysłowymi pociągnięciami grzebienia. W jej ruchach wyczuwałem erotyczną obietnicę. Na ścianie za łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, zza którego wystawał zeschnięty palmowy liść. - Jesteś katoliczką? - spytałem, wskazując na krzyżyk. Podążyła za moim spojrzeniem. - Różnie ze mną jest - odparła. - W każdym razie bardzo lubię Niedzielę Palmową. To święty dzień! Jej odpowiedź wydała mi się urocza, mimo iż nie miała zbytniego sensu. - Możesz patrzeć, jeśli chcesz - powiedziała. Położyłem się na boku, wsparłem głowę na ręce i obserwowałem. Dziewczyna rozpinała biały mundurek. Poruszała się z kocią zwinnością. Zsuwana spódniczka rozkosznie zatrzymała się na pośladkach. Spodobała mi się fałdka skóry, która ukazała się tuż ponad białymi majtkami. Dziewczyna pochyliła się i zgrabnie z nich wyskoczyła. Rozpięła biustonosz. Na jej plecach dostrzegłem czerwony odcisk zapięcia. Odwróciła się, oparła ręce na biodrach i pozwoliła mi na siebie popatrzeć. Jej skóra była równie piękna jak Laury - piaskowa opalenizna - lecz piersi miała znacznie większe, talię węższą i pulchny brzuch, który wydał mi się niezwykle apetyczny, choć zauważyłem na nim sporo rozstępów w postaci purpurowych półksiężyców. Byłem ciekaw, czy opowie mi ich historię. W chwilę później zatraciłem się w kontemplacji ponętnych krągłości i cieni, jakie przyjmowały kształty dziewczyny w przyćmionym świetle. Popatrzyła na mnie wyzywająco, prawie z dumą. - Niewiele osób widziało mnie nagą. Jestem piękna, nieprawdaż? - Bardzo - zgodziłem się. - Nie jest to piękno z kolorowych magazynów albo z telewizji, które podnieca większość mężczyzn. To zresztą ich problem. Ty potrafisz mnie docenić, prawda, Bili? - Tak. - Poczułem, że kręci mi się w głowie. Podeszła do łóżka i wsunęła się pod kołdrę. Rozkosznie westchnęła, po czym przytuliła się do mnie. W jej gorącym i miękkim niczym poduszka ciele można było się zatracić. Przytuliła mnie. Miała wilgotne włosy. Ich zapach przywodził na myśl kuchnię. „Śnię - pomyślałem. - Mam bardzo piękny sen”. - Ciii - wyszeptała. - Od długiego czasu uciekasz jak szaleniec, więc potrzebujesz chwili oddechu. Powinieneś odpocząć. Teraz tu jest twoja oaza. Są takie miejsca na świecie. Zacisza. Tu się uspokoisz i odzyskasz siły. Wszyscy czasami musimy odpuścić. - Dlaczego ja? - spytałem, wdychając intensywny aromat jej pełnego ciała. - Zadajesz wiele pytań, wiesz? - Kręciła się w łóżku, starając się ułożyć jak najwygodniej. Położyła mi ciężką nogę na udach. - Pewnie już taki jesteś. Po prostu. - Słyszałaś o Holokach? - rzuciłem od niechcenia. Aż stężałem w oczekiwaniu na odpowiedź. - O kim? - Spojrzała na mnie pytająco. - Czy właśnie przed nimi uciekasz? - Między innymi - westchnąłem z ulgą. - No cóż - szepnęła, gładząc kciukiem płatek mojego ucha - odpuść sobie dziś wieczorem. Pomyślałem o wynalazku Saula - dźwigience. Tego właśnie potrzebowałem: przesunąć dźwignię w dół. Moje ciało wydawało mi się kruche i wyczerpane. Ostatni miesiąc strasznie mnie wykończył. Jak długo zamierzałem tak żyć?! Na szczęście trafiłem tutaj. W ramiona dobrej i pięknej kobiety, która się do mnie tuliła. Tak, odpuszczę sobie. Odpocznę. Powoli zapadałem w sen, gdy nagle poderwałem się i spytałem: - Jak masz na imię? Wyczułem, że jej ciało drży. Wyraźnie powstrzymywała chichot. - Nareszcie do czegoś doszliśmy. No cóż, Bili - mruknęła z nieznacznym uśmieszkiem - mam na imię Suzie. - John - przedstawiłem się. - John Donelly. - Podniosłem wzrok i zapatrzyłem się w brązowe oczy na łagodnej krągłej twarzy. - Dlaczego ci ufam, Suzie? - Z tego samego powodu, z jakiego ja zaufałam tobie. - Uśmiechnęła się i potarła delikatnie dłonią mój brzuch. - Zasługujesz na to. - Uszczypnęła mnie w sutek, po czym sięgnęła za siebie i wyłączyła lampę obok łóżka. - A twoja matka? - spytałem. - Nie przejmuj się nią - odparła w ciemnościach. - Odpręż się. Jesteś dziś wieczorem zbyt znużony, by uprawiać seks. No cóż, każdy się czasem myli. Tej nocy śniłem, że pływam w zimnym, czarnym jeziorze. Laura uczyła mnie pływać. Była łysa i roztargniona. „W ten sposób - roześmiała się. Skoczyłem i popłynąłem za nią w dół jasnożółtej rury, która zmieniła się w wieloryba, a ten połknął nas wszystkich. - Nie martw się - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Ona nie gryzie”. Byłem bardzo szczęśliwy. Byłem zakochany. Spaliśmy do późnego ranka. Matka Suzie zrobiła nam naleśniki na niskiej kuchence. Zauważyłem, że przyczepa była świetnie przystosowana dla osoby na wózku. Tapczan w salonie nie miał nóżek. Kobieta nazywała mnie „John Bili”. Rozmawialiśmy przez jakiś czas o MTV. - Głupie są te wideoklipy. Coś jak sprzedawca trajkoczący bez ustanku, ponieważ nie ma nic do powiedzenia. Ani jeden z teledysków nie ma sensu! Ogólnie rzecz biorąc, nie lubiła tańców, które wymagały poruszania miednicą. Dla niej taniec zaczynał się dopiero ponad talią. Suzie milczała, lecz ciągle łaskotała pod stołem moją nogę pulchnymi palcami. Co rusz się uśmiechałem, zwykle bez szczególnego powodu. Matka dziewczyny popijała kawę, trzymając kubek w obu rękach. W pewnej chwili spytała nieśmiało: - Jak spędziliście wieczór? - Nie twoja sprawa, mamo - odrzekła Suzie z ustami pełnymi ciasta naleśnikowego. Pozmywaliśmy po śniadaniu, jej matka zaś przełączała kanały pilotem. Nagle zawołała: - Hej! John Bili! Jesteś w telewizji! Wymieniliśmy z Suzie spojrzenia i poszliśmy oglądać. Nadawano wiadomości z Chicago. - Profesora Dwighta Fontaine'a znaleziono uduszonego w wannie. Policja twierdzi, że podejrzany - ponad ramieniem prezenterki pojawiło się moje maturalne zdjęcie - psycholog z Detroit nie miał dotąd kryminalnej przeszłości, tym niemniej jest prawdopodobnie uzbrojony i niebezpieczny. Zarówno podejrzany, jak i profesor Fontaine uczestniczyli w konferencji w hotelu Hilton w centrum Chicago. Donelly wyjechał nagle, nie płacąc rachunku. Może podróżować czarnym lincolnem z 1952 roku. - To kłamstwo! - krzyknąłem. - Zapłaciłem przy zameldowaniu! Matka Suzie bacznie mi się przyjrzała, potem odwróciła się do córki i oznajmiła: - Jest niewinny. Opuściłem przyczepę z nową fryzurą autorstwa matki dziewczyny, na nosie zaś miałem zdobyte przez Suzie ciemne okulary. - To niezbędne - upierała się - skoro uciekasz przed policją, potrzebujesz przebrania. Wysadziłem ją przed lokalem, a ona pocałowała mnie i dała mi zaadresowaną do siebie pocztówkę ze znaczkiem. - Przyślesz mija? Smakując jej wiśniową pomadkę, popatrzyłem na kartkę. Obrazek był identyczny jak na okładce ostatniej płyty Tima Buckleya, Pozdrowienia z L.A. - samolotowe ujęcie panoramy zbrązowiałego od smogu miasta. Nie zdradziłem jej, że tam jadę. Przez moment siedziałem nieruchomo z rękoma na kierownicy. Rozmyślałem o lustrze nad toaletką w jej sypialni, obramowanym podobnymi pocztówkami. Potem spojrzałem na Suzie i jakiś diabeł podszepnął mi pytanie: - Wiele ich dostajesz? Patrzyła na mnie twardo przez kilka sekund. Nie mogłem cofnąć swoich słów. Widziałem, że dziewczyna zamyka się przede mną i wyczuwałem rosnące w niej rozczarowanie. - Mam wielu przyjaciół - odrzekła. - No i co z tego? Poczułem się ogromnie zażenowany. - No i nic. - Wzruszyłem ramionami. - Przyślę ci. - Uśmiechnąłem się. - Obiecuję. W jednej chwili napięcie opadło. Suzie dotknęła palcami moich warg. - Jesteś pewien, że nic ci nie będzie? Pokiwałem głową i rzuciłem: - Jeśli będziesz kiedyś w Detroit... Zmarszczyła brwi, lecz jednocześnie uśmiechnęła się do mnie. - Ach, cóż psycholog robiłby z kelnerką? - Mam kilka pomysłów - stwierdziłem z lubieżnym uśmieszkiem. Parsknęła śmiechem. - Założę się, że tak. - Wpatrzyła się we mnie z wielką powagą. - Uważaj, John. Serio traktuję zaproszenia. Trochę zraniło mnie jej ostrzeżenie. - I dobrze, bo mówiłem poważnie - zaprotestowałem. - Chciałbym cię jeszcze zobaczyć. Przez sekundę wpatrywała się w przednią szybę. Zaczęło padać. - No cóż, miło mi. Pomyślę o tym. - Odwróciła się do mnie. - Ty też to przemyśl, l nie zapomnij o kartce. - Obserwowałem, jak zarzuca płaszcz nad głowę niczym namiot. Odeszła w stronę lokalu. Podobał mi się sposób, w jaki się poruszała, przeskakując kałuże na asfalcie. Dotarłem do Saint Louis późnym popołudniem. Zaparkowałem za śmietnikiem w ciemnym kącie brukowanego parkingu. Miałem stąd dobry widok na most. Czekałem i czekałem. Było zimno, więc uruchomiłem silnik furgonetki, włączyłem ogrzewanie i wycieraczki, ponieważ deszcz ciągle padał równie intensywnie. Ziewnąłem szeroko i ułożyłem się do snu. Śniło mi się, że nadal jadę samochodem Saula. Imish niczym maskotka zwisał do góry łapkami z lusterka. Dzień był słoneczny i musiałem patrzeć z ukosa, bo oślepiało mnie światło. Miałem ochotę posłuchać muzyki, więc zacząłem przyciskać guziki radia. Prezenter wiadomości wyliczał pompatycznym głosem: „Skrót najważniejszych informacji. Traktat NATO o ograniczeniu zbrojeń nuklearnych w niebezpieczeństwie. Odnowienie sporów granicznych w Południowej Ameryce. Birmańscy rebelianci napadli na rządowe pozycje za stolicą. Ona wróciła, doktorze Donelly. A pański czas już się skończył”. Spojrzałem na radio, marszcząc brwi. Nagle gałkę przekręciła maleńka rączka. Obok mnie siedział chłopiec w czerwonym sweterku. Uśmiechnął się i powiedział: „Zrób to. Złam swojej matce kark”. Potem chwycił Imisha i wcisnął go sobie do ust. Przewrócił oczyma. Maleńkie czerwone piórka spadły mu na kolana. Później zniknął. Obudziłem się z krzykiem. Był poranek. Wycieraczki zgrzytały na suchej szybie. Na tle różowego horyzontu dostrzegłem przęsła mostu Saint Louis. Saula nadal nie było. Pieprzyć to! Nie mogłem czekać wiecznie, musiałem jechać dalej. Byłem tuż za Joplin w stanie Missouri, kiedy nagle coś mnie uderzyło. Jeśli nie ja złamałem kark mojej matce i jeśli nie zrobił tego Hogan... to kto? Usilnie odsuwałem od siebie oczywiste wyjaśnienie. Nie myślałem o nim aż do Oklahomy. Laura! Nacisnąłem mocniej pedał gazu i skierowałem się ku Amarillo. Pragnąłem jej śmierci! Naprawdę sprawiłaby mi satysfakcję. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Podczas tego etapu podróży panował taki upał, że rozgrzała się kierownica. Byłem zmuszony prowadzić jedną ręką; co kilometr robiłem zmianę. Oddałbym wszystko za klimatyzację. Stara czarna furgonetka wydawała się przyciągać całe ciepło świata i wszystkie promienie słońca. Tył koszuli zupełnie mi przemókł i przylepił się do winylowego siedzenia. Było paskudnie. I ciągle ani śladu Saula. Gdzieś pośrodku Nowego Meksyku zdecydowałem się zrobić objazd na południe do Alamogordo - miejsca pierwszego próbnego wybuchu atomowego, prawdziwego początku dwudziestego stulecia, gdy człowiek wreszcie udowodnił, że nie potrzebuje Boga, by zniszczyć Ziemię. Słyszałem o parku narodowym Białe Piaski, który leżał w samym centrum regionu, ale nie byłem przygotowany na białego Moby Dicka leżącego na horyzoncie trzydzieści dwa kilometry dalej. Wyglądał jak budynek Pontiac Silver Dome, w którym grają Lwy z Detroit. Stawał się coraz większy, aż zmienił się w morze białego śniegu w środku czerwonej pustyni. Mniej więcej trzydzieści dwa kilometry kwadratowe gipsu. W samo południe dotarłem do parku. Jechałem białą drogą, która wyginała się na piętnastometrowych białych wydmach. Piękny, choć bardzo zniszczony teren. Nie było tu absolutnie żadnego cienia. Czułem, że ciało paruje mi wszystkimi porami, jakby ktoś stale spryskiwał mnie ciepłą wodą. Innym turystom najwyraźniej gorąco nie przeszkadzało. Dzieci wspinały się na wydmy, zwijały w kłębek i staczały ze śmiechem. Wyglądały jak kurczaki w cieście; ich włosy i ubrania posypane były gipsem. Wyobraziłem sobie, że są dziećmi Holoków. Termometr na drewnianej tabliczce wskazywał 43° Celsjusza. Usiadłem na zderzaku i oparzyłem sobie pośladki. Wydmy tworzyły tu dolinę, w której pokrzykiwania turystów wydawały się stłumione i pozbawione treści, rozpraszając się w otaczającej nas ciszy. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że w powietrzu wisi coś złego, gdy nagle pojawiły się dwa lecące blisko siebie myśliwce. Były już prawie po/a zasięgiem wzroku, gdy skojarzyły mi się dwa słowa - Maszyny Śmierci. Ryk silników odbijał się jeszcze w trzydzieści sekund po zniknięciu samolotów. Zauważyłem, że wszyscy inni także obserwują niebo. Skierowałem się na południowy zachód, w stronę Tucson. Jechałem nocami, bo było chłodniej. Sypiałem w cieniu podczas dnia. Męczyły mnie paskudne sny, w których osobnicy w białych kombinezonach w stylu Pete'a Townshenda porywali i gwałcili Suzie. Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do dziewczyny i nie ostrzec jej, by uważała na Holoków. W każdym razie byłem tak przerażony, że zatrzymałem się w Wilcox, w Arizonie, przy sklepiku z dewocjonaliami i kupiłem napełnioną święconą wodą o właściwościach magnetycznych przezroczystą statuetkę Matki Boskiej. Nie miałem szans. Byłem u kresu wytrzymałości. Unikać cukierków ślazowych! Straciłem już nadzieję na powrót Saula. Wiedziałem jedynie, że kieruję się do Los Angeles, ku maszynie REM, ku Holokom. Musiałem zabić Laurę. Zasłużyła sobie na śmierć. Nabrałem zwyczaju mówienia do siebie i niejednokrotnie zauważałem, że ktoś w sąsiednim samochodzie - zwykle była to kobieta - przygląda mi się ze zdziwieniem. Moje monologi obracały się wokół słówka: „Dlaczego?” . - Dlaczego Laura zabiła moją matkę? To będzie ostatnie pytanie, jakie jej zadam, zanim ją zabiję. Poczekam na odpowiedź. Potem przyłapię ją we śnie, wejdę w jej sen i obudzę, Bingo! Laura odejdzie. Wiedziałem, że wariuję, niestety, nie potrafiłem nic na to poradzić. Kiedy zobaczyłem znak: „Witamy w Arizonie”, przypomniałem sobie, że mam tutaj przyjaciół. Dwoje fanów zespołu Grateful Dead. Doglądali narciarskiego kurortu na górze Lemon, na północ od Tucson. To było spełnienie ich marzeń - dwa tysiące siedemset metrów nad poziomem morza, czyste powietrze, piękne widoki. Ich jedynym obowiązkiem było pilnowanie budynku poza sezonem, co pozostawiało im sporo czasu na główne hobby: pielgrzymowanie za ukochanym zespołem po całym kraju, z koncertu na koncert, podczas wielomiesięcznych tournee. Pozostali hipisami, którzy nie przywiązywali najmniejszej wagi do faktu, że świat wyprzedził ich i pognał dalej. I, jak większość fanów Grateful Dead, których dzięki nim poznałem, byli niewiarygodnie uczciwi, wolni od uprzedzeń i altruistyczni. Sphene doskonale radził sobie ze stolarką i kucharzeniem. June ukończyła geologię, teraz zaś nieźle zarabiała, prowadząc koncesjonowaną sprzedaż wysyłkową - specjalizowała się w pamiątkach związanych z Grateful Dead: butlegi koncertowe, plakaty, podkoszulki, pierścionki, książki. Kiedy zatrzymałem się na owalnym podjeździe opustoszałego kurortu - przypominał mniejszą wersję hotelu Overlook, którego dozorcą był Jack Nicholson w Lśnieniu - zajodłowałem. To było nasze stare hasło. - Donelly? - usłyszałem nad sobą męski głos. Spojrzałem z ukosa w górę i zobaczyłem Sphene'a - opalonego na brąz jasnowłosego Norwega. Siedział okrakiem na szczycie dachu, w kowbojkach i białych dżinsowych szortach, ze skórzanym pasem na narzędzia dokoła pasa i młotkiem w ręku. Pomachałem mu. - Na Thora, Boga piorunów! - zawołałem. Posłał mi wesoły uśmiech. - Zacfoń do trzwi. June jes w biurze. Mała opalona kobietka, która otworzyła drzwi, miała na sobie farbowaną w indiański sposób długachną sukienkę. Zapiszczała i skoczyła mi w ramiona, owinęła wokół mnie krótkie nogi i pocałowała w usta. - Johnny! - wrzasnęła. Przypomniałem sobie, jak bardzo stęskniłem się za jej pięknymi błękitnymi oczyma. - Witaj, June. - Ścisnęło mnie w gardle. Nie spodziewałem się tego, może dlatego, że nie liczyłem na takie przyjęcie. Kiedy dziewczyna mnie puściła, odchyliła głowę i przyjrzała mi się. - Jezu - powiedziała. - Twoje włosy. - Podróżuję incognito - wyjaśniłem. - Rząd mnie ściga. Oczekiwałem, że się roześmieje, ale zamiast tego poważnie pokiwała głową, biorąc moją dowcipną uwagę na serio. Miała zresztą rację, ja zaś zapomniałem, że June podchodzi do polityki paranoicznie i że takich spraw nie traktuje z humorem. Oprowadzała mnie właśnie po kurorcie, kiedy niespodziewanie wpadliśmy na Sphene'a. - Noo, bracie! Co cię zaczymało? Mówiłeś, że bendziesz u nas wczoraj. - Naprawdę? - No cóż - mruknęła June. - Sphene twierdził, że połączenie było kiepskie. „Mój przyjazny sobowtór” - pomyślałem. Wyraźnie się mną opiekował. - Gdzie twój bagaż? - spytała June, zerknąwszy na furgonetkę. - Wszystko, co mam, noszę ze sobą. Jak Budda. - Można poznać po zapaszku - zachichotała. Wziąłem pierwszą od kilku dni kąpiel, później zarzuciłem na siebie jedno z kimon Sphene'a i zasiadłem z przyjaciółmi do stołu. Uczta przy świecach. Dobre wino z piwniczki kurortu. Posmarowany masłem świeży, jeszcze ciepły chleb z chrupiącą skórką. Parował podczas krojenia. Głównym daniem była potrawa gulaszowa w kolorach czerwieni, zieleni i żółci (nie znam się na warzywach), posypana serem. Smakowała tak wybornie, że żadne z nas przez cały posiłek się nie odezwało. Kiedy się nasyciliśmy, rozsiedliśmy się przy stole z jasnego drewna i posyłaliśmy sobie pełne zadowolenia uśmieszki. Mieszkanie moich przyjaciół znajdowało się na szczycie hotelu, tuż pod głównym dachem. Sufit w kształcie odwróconej litery „V” był bardzo wysoki. Wokół stały drewniane rzeźby Sphene'a, które co jakiś czas wysyłał do nowojorskiej galerii, gdzie wystawiano je i sprzedawano z - jak mówiła June - „nieprzyzwoitym zyskiem” (była pewna, że jej partner inwestował te kwoty w różne przedsięwzięcia ekologiczne). Mój wzrok przyciągnęły liczne plakaty przedstawiające czaszki i szkielety związane z image'em Grateful Dead. Nie były złowrogie, raczej żartobliwe i dziwaczne. - A więc kim ona jest? - spytała June, kiedy skończyliśmy się rozkoszować pyszną kolacją Sphene'a. - Eee? - spytałem niezbyt mądrze. - Poznałeś kogoś - podsunęła. - No tak - przyznałem. - To śfietnie - chrząknął Sphene, klepiąc się po brzuchu. - Utkłeś. - Niektóre wyrazy wymawiał wręcz czarująco. - No, nie wiem - oświadczyła June, ściskając sobie nos, jak gdyby potrafiła odczytywać moje życie na podstawie zapachu. - Wyczuwam zarówno atmosferę dobra, jak i zła. - Może dlatego, że chodzi o dwie kobiety. - Opowiedziałem im o Laurze jak najmniej, by nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Potem wspomniałem o Suzie. June zrozumiała moją enigmatyczność na temat Laury i nie naciskała. Jednak Suzie ją zaintrygowała. - Podoba mi się jej żółty fotel i fakt, że jest Indianką. - Pokiwała głową. - Chociaż raczej nie jest w twoim typie. - A jaki jest „mój typ”? - Prosty - odparł Sphene ze śmiechem. To był taki nasz żart. Mój styl życia nie bardzo im odpowiadał, gdyż za bardzo wiązał się z materializmem Systemu: Wielkie Miasto, Biały Kołnierzyk, Praca od Dziewiątej do Piątej. I chociaż przyznawali, że moja profesja „wnosi pewną dozę uzdrawiającej energii do ogólnego ekosystemu planety”, ogólnie rzecz biorąc, psychologia była dla nich czymś podejrzanym. Za główną przyczynę każdej nerwicy Sphene uważał złą dietę i chemikalia. June szanowała psychologię jako naukę, lecz uważała ją za zbyt teoretyczną i uproszczoną. Nie wierzyła, by urazy z dzieciństwa wyjaśniały cierpienie każdego z nas. „W istocie - powiedziała kiedyś - to nowy sposób mówienia o grzechu. Kogoś trzeba obwinie. Proste myślenie. Bodziec - reakcja. Fizyka Newtonowska. Stary Świat”. Omawialiśmy te kwestie wiele razy. Przyjaciele akceptowali moje powołanie, ale rubasznie nazywali je „niefortunnym”. - Nie, nie, nie o to chodzi - powiedziała June - ona nie jest dla ciebie wystarczająco trudna. - Co takiego? - Wszystkie twoje dziewczyny stanowiły dla ciebie swego rodzaju wyzwanie, John. Twarde baby. Krytyczne. Rzeczowe. Suzie wydaje się... ciebie akceptować. - Wiesz co - mruknąłem - nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. Posłała mi figlarny uśmieszek i zapaliła j ointa. - Wiem. - Lata siedemdziesionte - zauważył Sphene. - Wyścik pokoju. - Dokładnie - dodała June, podając jointa Sphene'owi i machnięciem gasząc zapałkę. - Marsz - oświadczył Sphene. Skrzyżował nogi w pozycji lotosu i zaciągnął się. - Waszyngton. - June pokiwała głową, zamykając oczy. - Och, jak rany...? - spytałem, nic nie rozumiejąc. Sphene pomyślał, że mam na myśli trawkę. Głęboko się zaciągnął i podał mi jointa. - Nie, nie, dzięki - powiedziałem. - Właściwie zastanawiałem się, co... June wypuściła kłąb dymu, który zawisł nad stołem. Wzięła głęboki wdech i wyrecytowała pozbawiony znaków przestankowych monolog: - Pierwszy raz zobaczyłam cię przed marszem kiedy spierałeś się przez pół godziny z tą podmiejską laską z indiańską opaską na głowie o to dlaczego powinniśmy wpychać mlecze w lufy karabinów żołnierzy Gwardii Narodowej ponieważ wojsko jest jak je nazwałeś poniżającym teatrem i chodzi o to by przeciwstawić im miłość bo ludzie nie są niewolnikami rządu ale cię zakrzyczeli a kiedy maszerowaliśmy i żołnierze zaatakowali po prostu stałeś z rękoma na biodrach i patrzyłeś jak okładają tych wokół ciebie i płakałeś kiedy walili pałami chłopaków po głowach albo ciągnęli dziewczyny za włosy i byłeś strasznie bezradny i wściekły ale przede wszystkim rozczarowany gdyż przyszło ci do głowy że gdybyśmy byli cisi opanowani szczerzy i mądrzy to każdy zrozumiałby o co nam chodzi i bomby przestałyby spadać na dzieci a Nixon ustąpiłby i wszyscy staliby się dla siebie milsi lecz nie mogłeś sobie poradzić z faktem że jesteśmy tylko gromadą rozpieszczonych dzieciaków wychowanych w dostatku i zaciskamy pięści i wstrzymujemy oddechy i bałaganimy w swoich pokojach aż dostaliśmy to na co sobie zasłużyliśmy i to był ten nowy świat i to cię raniło wiem. Odezwałem się dopiero po pewnym czasie. - Kto by pomyślał, że gromada podmiejskich hipisów może śmiertelnie przestraszyć żołnierzy słowami takimi jak „pokój”, „miłość” i „wolność”? - Byli przerażeni - zgodziła się ze mną June. - Tak - powiedział Sphene. - Ja tesz. - Nigdy nie widziałam nikogo równie rozzłoszczonego jak ty wówczas - przypomniała sobie June. - Czy to z powodu bezsilności? - Faktycznie, byłem wściekły głównie na siebie - przyznałem. - Szlag mnie trafiał na myśl o własnej głupocie. Nie potrafiłem walczyć z tymi draniami. Nie potrafiłem nikogo uratować. Bałem się, że jeśli się ruszę, uderzą mnie, a wtedy będę zmuszony kogoś zabić. Czułem się okropnie. Hipokryta. Bałwan. Tchórz. - Potrząsnąłem głową. - Pieprzony pacyfizm. Nienawidziłem ich. I po prostu stałem. - Aż cię złapałam i zaciągnęłam do centrum studenckiego - zakończyła. June zaproponowała mi ostatniego macha, jednak odmówiłem. Narkotyki stępiają mi zmysły, odzierają z emocji i czynią wszystko nierzeczywistym. Już ich nie potrzebowałem. Sphene wrócił do tematu. - Szukałem June przez kilka godzin. Rozdzielono nas po ataku. Cfoniłem do wienzienia. Do szpitala. Potem po prostu poszedłem na kampus. Czułem się jakby mnie ktoś walnoł w żołondek. Wtedy zopaczyłem mojom dziewczynę siedzoncom z facetem, co wyglonda jak John Lennon. Czymała jego głowem na swoich kolanach i przez minutę żałowałem, że jednak nie leży w szpitalu. Ha! Roześmialiśmy się z przesadną wesołością. Potrzebowaliśmy rozluźnienia. - Biedny John - westchnęła June, gdy się uspokoiliśmy. - Zawsze musisz mieć rację. To dla ciebie takie ważne. Tej nocy miałem erekcję, gdy słuchałem, jak June i Sphene kochają się na przeciwległym końcu strychu. Odgłosy ich rozkoszy wzbudziły we mnie poczucie przenikliwej samotności. Pomyślałem o przyczepie i o Suzie siedzącej na mnie okrakiem. Blade światło księżyca, zamknięte oczy, głowa przekrzywiona na bok, rytmiczne ruchy. Zdrzemnąłem się. Obudziło mnie żałosne wycie kojota. Odbijało się od gór niczym urywany ryk fal oceanu albo pogłos elektronicznej perkusji. Z jakiegoś powodu pomyślałem, że to Suzie wzywa mnie, stojąc wśród ciężarówek w Litchfield, w stanie Illinois. Przypominała mi, abym o czymś nie zapomniał. Następnego ranka, po śniadaniu złożonym z duszonych pomidorów, gotowanych jajek, zielonej fasolki i domowego dżemu śliwkowego na tostach, które chrzęściły podczas jedzenia, June skierowała mnie na ścieżkę prowadzącą w góry za kurortem. Oznajmiła zagadkowo, że rozpoznam to miejsce, kiedy je zobaczę i że powinienem tam zostawić coś, co ma dla mnie szczególne znaczenie, ponieważ Duchowe Drzewo zawsze obdarowuje tego, kto je odwiedza. Już dawno temu przyzwyczaiłem się do kontrkulturowych rytuałów moich przyjaciół, choć na myśl o usilnym poszukiwaniu porządkującego mitu przez June nadal odczuwałem dziwaczną mieszaninę niechęci i szacunku. Wchodziłem po stromej i krętej ścieżce pod gęstymi świerkami. Wiatr szarpał ich gałęziami; osobliwe, ale odgłosy przypominały ruch uliczny. Rozległ się krzyk ptaka i zobaczyłem jastrzębia o rdzawych skrzydłach, powolnymi spiralami zbliżającego się ku ziemi. Jastrzębie zawsze skłaniają mnie do myśli o Bogu: wspaniały drapieżca o idealnym wzroku, szybkoskrzydły lotnik, przed którym nie umknie żadne stworzenie; równocześnie piękny i bezlitosny. Nagle usłyszałem delikatne brzęczenie dzwonków. Doszedłem za dźwiękiem na małą polanę, która wyglądała jak stare żerowisko stada jeleni. Tu, wśród niskich gałęzi siwego świerka dostrzegłem prowizoryczną kapliczkę. Jej centralna część - drewniany tryptyk wbity w korę - znajdowała się na poziomie oczu. Wokół niego na opadających nisko gałęziach wisiały dzwoneczki rozmaitych kształtów - sznur dzwonków ze skorodowanej na zielono miedzi w formie żołędnych czapeczek. Kołyszący się leniwie kawałek drewna w kształcie odwróconej do góry nogami litery „Y” skojarzył mi się z prętem różdżkarza szukającego wody na niebie. Z jednego konaru zwisał pęk zerwanych strun od gitary Sphene'a. Kiedy przypadkowo się zderzały, wydawały ledwie słyszalne metaliczne dźwięki. Na linie wisiał regularny prostokąt (formatu mniej więcej karty kredytowej) podziurawiony przez termity, które pozostawiły w tym ludzkim dziele idealne symetryczne tunele. Natura oswojona, natura zrekultywowana, natura i kultura w jednym. Na innej gałęzi zauważyłem trzy kości udowe. Wnosząc z rozmiarów, pochodziły od jakiegoś wielkiego zwierzęcia: łosia lub jelenia. Kiedy stukały o siebie, wydawały dźwięk przypominający mlaskanie. Ponad tryptykiem, z odłamanego kawałka pnia zwisało poroże szarego jelenia. Całość miała w sobie coś hipnotycznego. Kombinacja resztek zwierzęcych i ludzkich totemów nadawała Duchowemu Drzewu aurę magii i szamanizmu. Stałem przed nim długi czas i przypatrywałem się. Potem podszedłem do trzyczęściowego drewnianego ołtarzyka umieszczonego na środku świerku. Tryptyk był wielkości starego lampowego radia, choć bardziej płaski. Miedziane zawiasy łączyły trzy części. Centralny fragment miał kształt gotyckiego łuku i tkwił pomiędzy dwoma skrzydłami o półowalnych zwieńczeniach. Po zamknięciu ołtarzyk zmieniłby się w szafkę. Za środkowym szkłem znajdował się wizerunek tłumu tańczących osób. Pamiętałem go z mieszkania moich przyjaciół w Ann Arbor - było to wykonane z balkonu zdjęcie widowni na koncercie Gratef ul Dead. Ponieważ przysłona była zbyt długo otwarta, nie można było odróżnić kobiet od mężczyzn. Ich taniec zamazał się. Sphene wykonał tę fotografię, gdy pierwszy raz zażył LSD. Po prawej stronie widniało zdjęcie nagiego kobiecego tułowia przyciśniętego do ramy niczym do gorsetu. Lewe skrzydło zajmowało zdjęcie rowu pełnego ciał dzieci zabitych podczas masakry w My Lai. Fotka przyprawiła mnie o dreszcze. Stanowiła jedyną odpychającą część tego hipisowskiego leśnego ołtarzyka. Potem przyszła mi jednak do głowy myśl, że może wcale nie jest bardziej wstrząsająca niż krucyfiks. Niewinne ofiary ludzkiego strachu i szaleństwa. Masakra. Ciało, które napina się, by wypełnić przeznaczenie. Taniec. Nie wiem dlaczego, ale rozpłakałem się. Mogłem zostawić tu tylko jedną rzecz - pocztówkę od młodej Indianki, która mi zaufała. Nauczyłem się na pamięć jej adresu i nadziałem Miasto Aniołów na czubek rogu. Kiedy wróciłem do domku moich przyjaciół, June pracowała przy swoim komputerze firmy Apple, uaktualniając listę adresową. Przytuliłem się do jej pleców, ona zaś odchyliła głowę. - Warto było? - spytała. - Brak mi słów - odparłem z wdzięcznością. - Sphene mówił, że ktoś do ciebie dzwonił. - Zgaca się - zawołał spod szczytu dachu mój norweski przyjaciel. Podszedłem do niego. Wygładzał papierem ściernym drewnianą rzeźbę. Jakąś abstrakcję. - Jaki pienkny różowy telefon tu pszywiosieś, John zadrwił. - Kto dzwonił? - Ktoś imieniem Saul. Powiedział, że jest w kiciu. - W kiciu? - W wienzieniu - sprecyzował. - Chryste! - Kazał ci powiedzieć, że spotka się z tobą w Lows nad oceanem. - Lows? - spytałem. Sphene pokiwał głową. Saul, jak zwykle, był tajemniczy. - Czy mówił coś o kaucji? - Ta. Ale powiedział, że bendzie w Lows. Żatnych szczegółów. Same ogólniki. To było podobne do Saul a. - Masz kłopoty, Johnny? - zawołała June. Sphene przestał polerować i spojrzał na mnie pytająco. - Lepiej, żebyście nic nie wiedzieli - bąknąłem. Na moment zapadło milczenie. Zbyt szanowali moją prywatność, by się narzucać. - Barco, barco łatny telefon - oświadczył Sphene z szerokim uśmiechem. Potem wrócił do polerowania. Nie miałem ochoty ich opuszczać. Miałem tu świetne towarzystwo. Dobre jedzenie. Atmosferę. Zapakowali mi plecak dodatkowych ubrań i dali trochę gotówki. W ostatniej chwili Sphene rozpłakał się. Potem we trójkę ściskaliśmy się bez końca. Żadne z nas nie chciało się oderwać pierwsze. W końcu June klepnęła mnie po tyłku i powiedziała: - Nie strać Indianki. - Właśnie - dodał Sphene. - I pamiętaj o Alamo. Po raz kolejny go nie zrozumiałem. Kiedy jednak zjeżdżałem zakurzoną górską drogą, znalazłem w jego słowach sens. Alamo skojarzyło mi z Alamogordo - zbielałymi martwymi wydmami, Genezą Końca, placem zabaw dla ludzi, którzy ciągle wierzyli, że wróg czai się gdzieś na zewnątrz. A może było to jedynie ogólnikowe ostrzeżenie? Przed cywilizacją, rządem i złem, które niosą. Mimowolnie przypomniałem sobie, że mam kogoś zabić. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Pojechałem prosto do Phoenix. I przejechałem je. Osobliwe miasto w środku pustyni. Opuszczasz je i ono rzeczywiście nagle się kończy. Przedmieście, droga, a później... nic. Z wyjątkiem czerwonych gór i czerwonej pustyni. Jak okiem sięgnąć pustkowie. Właściwie niczego innego nie widziałem aż do samego Los Angeles, do którego dotarłem około dwudziestej tego wieczoru. Było pięknie, migotliwie i wyjątkowo bez smogu - dzięki porannemu deszczowi. Na szczęście spóźniłem się na legendarną godzinę szczytu i nie trafiłem na korek. Jadąc Hollywood Boulevard, zobaczyłem mężczyznę pchającego koszyk na zakupy, w którym siedział pudel i wtedy wróciły wspomnienia. Psychologiczna konferencja, w której brałem udział kilka lat temu. Błękitne kałuże, które - widziane z powietrza - pstrzyły brązowy krajobraz jak cekiny. Basenowi sprzątacze w białych furgonetkach jeżdżący od domu do domu niczym pszczoły skaczące z kwiatka na kwiatek. Bezrobotni aktorzy w roli kelnerów popisujący się nadekspresyjną grą. Meksykanie sprzedający na ulicach pomarańcze, banany, papaje. Niedoszłe gwiazdy rocka, dumnie przechadzające się w okropnych, krzykliwie kolorowych strojach. Gromady bezdomnych, śpiących pod wiaduktami lub przenoszących swoje rzeczy w reklamówkach. Namacalne bogactwo - telefony samochodowe, jaguary i buty do joggingu za trzysta dolarów. Przepych architektury bogaczy. Oszałamiające centra handlowe. Obfitość zadowolonych z siebie, wspaniale wypielęgnowanych ciał. Przez cały dzień słońce, oślepiająca aura dostępnych marzeń. Podczas wycieczki autokarowej do wytworni filmowej Universal przewodnik przerwał gadkę i obwieścił: „Monkees ponownie się łączą na jeden jedyny pokaz - z Mikiem Nesmithem!” Tak wygląda Hollywood w dużym skrócie: trywiałne, rozreklamowane, natchnione. Jedyne znane mi miejsce, które można porównać do narkotyku. Najpierw czujesz swego rodzaju zawrót głowy, następnie chwyta cię ogromna błogość i biegasz susami po okolicy z głupim uśmieszkiem. Potem cierpisz na słodkiego kaca wywołanego przez cudownie spędzone ciepłe i słoneczne dni. Aż w końcu dociera do siebie świadomość nierealności tego wszystkiego i zaczynasz popadać w paranoję: „Ci ludzie tak naprawdę wcale mnie nie lubią, chcą tylko pieprzonego NAPIWKU!” I od tej pory nie możesz się doczekać, kiedy wyjedziesz. Marzysz o powrocie do domu. Masz ochotę natychmiast opuścić tę szaloną, pozbawioną sternika disneyowską karuzelę i wrócić do świata, gdzie ludzie szuflami usuwają śnieżne zaspy na chodnikach, sami gotują posiłki i nie organizują sobie życia wokół kolejnej iluzji sukcesu: przesłuchania, lunchu czy bankietu. Atmosfera chorobliwej i bezpardonowej żądzy sławy i pieniędzy psuje tu każde przyjęcie. W Los Angeles wszyscy wyczekują na moment, gdy los wyrwie ich z codzienności słowami: „Teraz ty!” Tutejsi ludzie nigdy się w pełni nie spoufalają, nigdy nie skupiają się na drugiej osobie, zawsze gapią się gdzieś tuż ponad twoim ramieniem, w potencjalny horyzont, który - gorąco w to wierzą - pewnego dnia wyłoni się zza mgły. Skierowałem się prosto na plażę w Yenice i załapałem się na ostatni pokaz słynnego żonglera. Minął mnie rządek dziewczyn na rolkach. Chodnik zajmowało pianino na kółkach, przy którym siedział przypominający Ginger Baker rudowłosy hipis w smokingu; grał ragtime'owe standardy. Poprosiłem o Monka i dostałem wyśmienitą wersję Och, nie musisz - Dałem mu piątaka i spytałem, czy słyszał kiedyś o Lows nad oceanem - tak przetłumaczyłem sobie słowa Sphene'a dotyczące wybranego przez Saula Punktu spotkania. Muzyk odwrócił się i wskazał w dół wybrzeża na coś, co wyglądało jak gigantyczny dok na słupach sterczący z wody Pacyfiku. W oddali dostrzegłem wirujące światła diabelskiego młyna. - Różowy hotel - powiedział pianista. - Idź wzdłuż oceanu, a go nie przeoczysz. - Dzięki. - Zatrzymasz się w nim? - spytał, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głowy. - Mam się tam z kimś spotkać. Najwyraźniej moje słowa sprawiły mu ulgę. - Przez chwilę sądziłem, że jesteś bogaty. „Lows” okazał się nowoczesnym luksusowym hotelem, stojącym na samej plaży w odległości krótkiego spacerku z molo Santa Monica: ogromnej nadmorskiej promenady ze starym wesołym miasteczkiem. Wjechałem na półkolisty, brukowany podjazd tuż obok sznura mercedesów i porszaków. Młody Latynos niechętnie wziął klucze od mojej wyblakłej furgonetki, a portier w białym uniformie uniósł lekko kapelusz, gdy wchodziłem. „Jezu” - pomyślałem, przechodząc przez automatyczne drzwi do głównego korytarza. Spektakularne atrium wznosiło się osiem pięter nade mną. Bladozielone stalowe przypory wynurzały się ponad ogromnym marmurowym podestem - wyglądały jak współczesna wersja gotyckiego sufitu, tyle że nie był to sufit, lecz wielkie witrażowe tafle. Wszystko było różowo - zielone. Skądś dobiegł mnie dźwięk harfy. Dostrzegłem mnóstwo roślin, kwiatów, fontann wypełnionych egzotycznymi rybami oraz gości hotelowych, z których wielu nosiło charakterystyczne białe płaszcze kąpielowe ze złotą literą „L” wyszytą na piersi. Gdy dotarłem do recepcji, czułem się tu bardzo nie na miejscu w podkoszulku i czarnych dżinsach. - Nazywam się Donelly. Pan Lowe mnie oczekuje. Czy zostawił wiadomość? Recepcjonistka rozpromieniła się, jakbym właśnie dał jej podwyżkę. - Oczywiście, panie B.! Pański apartament jest gotów! Potrząsnęła hotelowym dzwonkiem. Echo zakłopotało mnie, ponieważ wszyscy goście odwrócili się i spojrzeli na mnie. - Pan B.? - latynoski goniec hotelowy w bieli pozdrowił mnie i poprowadził do pokoju. Chyba raczej powinienem powiedzieć pokojów... Wszystko było tu biało - różowe i wyglądało jak żywcem przeniesione z okładki „Architectural Digest”. Na stole przy balkonie stała misa ze świeżymi owocami i serem oraz butelka szampana. Biały wentylator obracał się pod łukowatym sufitem. Łóżko olbrzymie jak tratwa. Salon z telewizorem o wielkim ekranie i magnetowidem. Kuchnia. Jadalnia. Część wypoczynkowa. Gabinet wyposażony w komputer i faks. Pełen barek. Umieszczona w podłodze wanna otoczona lustrami. Kiedy Latynos włączał światła i oprowadzał mnie po apartamencie, powiedział, że szef kuchni osobiście poleca świetną pastę krabową w sosie śmietankowym. Zanim wyszedł, zapewnił mnie, że hotel zrobi wszystko, by uprzyjemnić mi pobyt - mają tu masażystki, manikiurzystki, fryzjerów, kierowców, oferują bilety na koncerty. Wystarczy, że zadzwonię do recepcji i poproszę o niego, a on wszystko załatwi. Na imię miał Enrico. Strasznie się cieszył, iż mógł mnie poznać, mnie, pana B. Chryste, poczułem się winny, dając mężczyźnie jednodolarowy napiwek. Padłem na łóżko. Na stole obok telefonu zauważyłem otwartą, lecz nie napoczętą paczkę mojej ulubionej odmiany salemów. Wziąłem długą, gorącą kąpiel z bąbelkami, zerkając co rusz na swoje odbicie w lustrzanych ścianach, paląc i popijając szampana. Wszędzie dostrzegałem logo hotelu: pięknie wykaligrafowane „L”. Było na kryształowych popielniczkach, na dnie wanny, na ściennej suszarce do włosów. Na każdym ręczniku i gąbce. Nawet na waniliowym mydle - chociaż nie, na nim znajdował się pełen napis: „L”, „O”, „W”, „E”, „S”. - Lowes? Wypowiedziałem słowo głośno, wpatrując się we własną zaszokowaną twarz w lustrze. - Lowes!!! - zawołałem. - Chryste! Ten pieprzony hotel należy do Saula! - Wygodnie ci? - spytał z sąsiedniego pomieszczenia znajomy glos. - Nieprzyzwoicie! - krzyknąłem w odpowiedzi. Nagrodą był charakterystyczny chichot przyjaciela. - Wiedziałem, że tak będzie - stwierdził Saul, pojawiając się w progu w tym samym szarym garniturze, w którym widziałem go ostatnio. Zapalił grube cygaro i popatrzył na mnie. - Dobrze się czujesz? - spytałem. - Zdrów jak ryba. - Mieliśmy się spotkać w Saint Louis. - Zatrzymały mnie różne, hmm... instytucje egzekwujące prawo. Nic nie mogłem na to poradzić. - W którym miejscu? - Niech pomyślę. Gdy cię opuściłem, znalazłem się z Jackiem na probostwie. Potem „hop” i przeskoczyłem do Las Vegas Ktoś mnie rozpoznał przy stoliku do gry w kości. Co było później... pamiętam, że federalni dopadli mnie w apartamencie na szczycie Sandsa. Przykuli mnie do toalety. Zadawali pytania. - Zranili cię? - Nieee. Tylko trochę pomęczyli. W przestronnej łazience nasze głosy odbijały się osobliwym echem. Każde zdanie huczało przez kilka dodatkowych sekund i w trakcie rozmowy wielokrotnie musieliśmy czekać na ciszę. - Dzwoniłeś do mnie w Arizonie - zauważyłem. - Zamknęli mnie gdzieś w jakimś podłym więzieniu i czekaliśmy na helikopter, którym mieliśmy lecieć do Waszyngtonu. Nalegałem na jedną rozmowę telefoniczną. Miałem ochotę pocałować go w czubek głowy. - Cholernie dobrze cię znowu widzieć, Saul. - Zaczynasz się nade mną roztkliwiać. Ach, rozumiem, to z powodu szampana. Wyszedł do pokoju. Wrócił z popielniczką i poduszką z tapczanu. Położył ją na podłodze i usiadł, po czym sięgnął po jeden z pięciu telefonów, zamówił dwa razy makaron i dzbanek soku pomarańczowego. - Spodziewam się, że masz kilka pytań. - Tylko około setki. - Wal. - Gdzie jest maszyna REM? - W mieście, w jednym ze studiów. Zabiorę cię tam jutro. - Nie spóźniłem się? To znaczy... czy nadal jestem w stanie powstrzymać Laurę? - Nie jestem pewny, doktorku. - Postukał zapalonym końcem drogiego cygara o brzeg popielniczki. - Jak ci już powiedziałem, Holokowie mają twojego potomka. Dla nich sprawa jest zakończona. Zadbali o własną przyszłość. Zrozum, istniał tylko jeden moment, w którym mogli cię dopaść. Tylko jeden rok, w którym miało się urodzić twoje dziecko. Ten moment minął, co jednak nie znaczy, że straciliśmy wszelkie szansę. Miałeś złe sny? - Jeden straszny. - Przypomniałem sobie. - Śledzą cię. - Pokiwał głową. Powiedziałem mu o wodzie święconej w kupionej przeze mnie statuetce Matki Boskiej. - Dobrze pomyślane. Prawdopodobnie odrzuca ich jej zapach. Gdzie ją masz? - W furgonetce. Wisi na tablicy rozdzielczej. Sięgnął po telefon. - Enrico? Tu Rocky. Byłbyś tak uprzejmy zejść do garażu i przynieść bagaż pana Bullwinkle'a? I, Enrico... zabierz również figurkę z tablicy rozdzielczej. Przynieś wszystko na górę. Pospiesz się. - Rocky i Bullwinkle? - spytałem. Zamachał przed sobą cygarem. - Hej, to jest Hollywood. Gwiazdy robią takie rzeczy przez cały czas. Wychyliłem do dna wielki kielich szampana. - Uspokój się - upomniał mnie Saul. - Masz przez sobą długą podróż. - Powiedz mi coś, Saul. Kto jest moim sobowtórem? - Masz na myśli swoją lepszą połowę? - Zachichotał. - Wiesz, kogo mam na myśli. - No cóż, ty sam, oczywiście. A zresztą... kto wie? Zdaje mi się, że facet przybywa z alternatywnej przeszłości. Odwiedził Laurę. Coś ci to wyjaśnia? Hmm? - Cała sprawa nie ma sensu - odparłem. - Sam widzisz... - uciął, potrząsając głową. - A co rząd ma wspólnego z tym wszystkim? - Chodzi o deprywację śnienia - odparł z powagą, którą zwykle rezerwował jedynie dla tematów religijnych. Postukał cygarem o popielniczkę. - I o broń, którą Holokowie im sprzedali. Wiesz, że nie potrafimy przetrwać bez snu i bez śnienia? Powiedzmy otwarcie, że w Departamencie Obrony pracuje obecnie sporo świrów. - Czego federalni chcą od ciebie? - Holokowie chcą mnie dopaść. Broń za zakładników. - Uśmiechnął się głupkowato. - Dzięki pytaniom, które mi zadawali, wiele się dowiedziałem. Właściwie raczej mnie informowali, niż przesłuchiwali. Rząd współpracował z Holokami w wytropieniu ciebie dla Laury. Akta, dowody tożsamości, świadectwa urodzenia. Jesteś sławnym facetem. Zaskakuje mnie, że dotarłeś tak daleko. - Rozumiem. - Wzburzyłem nerwowo wodę wokół siebie i zapaliłem kolejnego papierosa. - Adrian była agentką. Saul pokiwał głową. - Laura też? - spytałem. - Raczej wysoko postawionym dyplomatą ze szczególnym immunitetem. - Wiedziałeś, że zabiła moją matkę? Aż do tej pory nie sądziłem, że można czymś zaskoczyć Saula. - Że co?! - Cygaro wysunęło mu się z ust. W ostatnim momencie je chwycił, po czym strzepnął popiół z kolan. - Zabiła moją matkę. - Wpatrywałem się w swoje palce u nóg wystające z piany. Zmarszczył brwi i gwałtownie potrząsnął głową. - Nie wierzę w to. Nie ma mowy. Kiedy wyjawiłem mu szczegóły, zakrył ręką oczy. Po chwili westchnął. - Doktorku - mruknął w końcu. - Przykro mi, że wciągnąłem cię w to bagno. Nigdy dotąd nie widziałem Saula tak poważnego. Jego twarz stała się prawie trupio blada. - Hej, Saul! - odezwałem się zaniepokojony. - Przecież nie miałeś na nic wpływu! To wszystko sprawa Holoków. Popatrzył na mnie ze smutkiem i kilka razy zamrugał oczyma. - Zgadza się. Chcę jedynie powiedzieć, że... - Zamilkł i przez jakiś czas gapił się przed siebie. - W zasadzie nie znałem swojej matki - stwierdził. - Zmarła, gdy byłem bardzo mały. - Zapanował nad sobą, zarumienił się i spojrzał ponownie na mnie. - Jaka była twoja? . - Była... - zapatrzyłem się w lustrzany sufit nad wanną - ...suką. - Chrzanisz. Jak dla mnie, zrobiło się trochę zbyt ponuro, więc zagadnąłem Saula ironicznie: - Chcesz powiedzieć, że jest coś, o czym nie wiesz? - Doktorku, znam zagadnienie Czasu, ale nie jestem wszechwiedzący. Roześmialiśmy się i zły nastrój prysnął. Po długim milczeniu Saul rzucił: - Dobra, jutro wydobędziemy maszynę i poznasz Wandę. - Wandę? Wypuścił kłąb dymu w sufit. - Moją asystentkę. - Nie wiedziałem, że masz asystentkę. - Właśnie ją zatrudniłem. Wrócimy jeszcze do tamtej sprawy. - Saul, czy są w stanie nas znowu znaleźć? - Nie sądzę. Nasz apartament nie ma numeru. W dodatku... - Wręczył mi telefon. - Spytaj, czy pan Donelly już się zameldował. Spytałem. Recepcjonistka sprawdziła. - Nie mam rezerwacji dla osoby o takim nazwisku, proszę pana. Saul podsunął mi szeptem: - Spytaj, czy są jakieś wiadomości dla pana Bullwinkle'a. Nie było żadnych. *** Następnego ranka zjedliśmy wyśmienite śniadanie - kraby po benedyktyńsku i świeże maliny - na osłoniętym patio wychodzącym na ocean. Zimna mgła wisiała nad przybrzeżnymi falami, przysłaniając niebo. Później pojechaliśmy furgonetką do Hollywood i zabraliśmy Wandę z małego ceglastego domku, przed którym rosło drzewko pomarańczowe. Kobieta wyglądała jak podstarzała eksdziewczyna gangstera. Tapirowane srebrne włosy, obcisłe, czarne spodnie z jedwabiu, błyszcząca bluzka która podkreślała przyciężkawy tułów. Gdy Wanda szła do samochodu, robiła kroczki jak małe dziecko (może z powodu bardzo ciasnych spodni). - Cześć, Natasho! - zagaił wesoło Saul. Pocałowali się, po czym usiadła obok niego. - Cześć, Rocky! - Zachichotała, następnie zatrzepotała rzęsami w moją stronę. - Wyglądasz jak łoś! Ależ to wszystko zabawne! Słuchając gruchającej kobiety, czułem się dziwnie. Byłem przecież wypoczęty i spragniony wszelkiego towarzystwa po samotniej jeździe. Słońce świeciło, na drzewku wisiały dojrzałe pomarańcze. Słowem, nie było żadnego sensownego powodu, by odczuwać strach. A jednak się bałem. Popatrzyłem na Wandę z szopą farbowanych włosów i ogarnęło mnie przeczucie, że kobieta niebawem umrze. Strasznie. I szybko. Próbowałem zignorować to wrażenie, tłumacząc je aurą filmowej stolicy świata. Wiecie, jak poznać w filmie osoby przeznaczone do odstrzału? Tych, którzy podwyższaj ą dramatyzm akcji? Są zwykle dziwaczni, weseli, ufni. Rozśmieszają cię. Nie dość przystojni, by grać główne role, nie dość interesujący, aby przyciągnąć uwagę. Aktorzy charakterystyczni, którzy pojawiają się i natychmiast zostają uśmierceni. Zatłuczeni przez szaleńca albo rozszarpani przez potwora. Wanda byłaby idealna do takiej rólki. Nagle zauważyłem, jak przygląda się nam z rozbawieniem, i wiedziałem dokładnie, co sobie myśli: jak trafne są nasze pseudonimy. Ja byłem tyczkowaty i kościsty, Saul zgarbiony i przysadzisty. - Łoś i wiewiórka! - zawołała z rosyjskim akcentem. Parsknęliśmy śmiechem. Saul zawiózł nas do nowego studia Paramountu. Ogromny kompleks filmowy pełen starych i nowych dźwiękoszczelnych pomieszczeń. - Kiedyś było tu MGM. Louie Mayer grał ze mną w tenisa. Oszukiwał. Podstarzały strażnik przy bramie posłał Saulowi szeroki uśmiech i machnięciem dał znak, że droga wolna. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy przez teren studia. Co jakiś czas Wanda wydawała z siebie zachwycone „ochy” i „achy”. Z jej reakcji wywnioskowałem, że kiedyś tu chyba pracowała. Wszystkie budynki były szarożółte. Wyglądały jak hangary lotnicze: szerokie rozsuwane wejścia, wypukłe faliste dachy i - obok drzwi normalnej wielkości - czerwone żarówki. Saul wyjaśnił, że kiedy światło miga, w środku kręcą zdjęcia i nikomu nie wolno wchodzić. Minął nas mężczyzna w brązowym kombinezonie z rekwizytem na ramieniu - wysokim na półtora metra wulkanicznym głazem. Ludzie w meleksach wozili kostiumy na wieszakach. O ścianę opierał się osobnik przebrany za goryla. W jednej ręce trzymał swoją włochatą głowę. Palił fajkę. Wspięliśmy się po stalowych schodach, przeszliśmy przez drzwi i stanęliśmy na obrzeżu czegoś, co wyglądało jak zardzewiała waza do zupy o średnicy około piętnastu metrów. Ponad głową dostrzegłem sieć dźwigarów i pasaży. Wazę - ograniczoną przez wąski drewniany pasaż - wypełniała zielononiebieska woda. Konstrukcja nie wyglądała zbyt bezpiecznie. Nikt nawet nie zatroszczył się, by otoczyć ją ochronną barierką! A przecież jakiś szkrab mógłby się potknąć i... - Ach, wspomnienia - westchnęła Wanda, chwytając Saula pod ramię i opierając się na nim. Stojąc w bezpiecznej odległości od krawędzi, spojrzałem w dół i odkryłem, że waza jest basenem pływackim o wklęsłych ścianach, które zwężały się ku dnu. Mniej więcej w połowie drogi w dół znajdowały się maleńkie kwadratowe iluminatory. Głębokość wody oceniłem na jakieś dziesięć metrów, choć z drugiej strony mogła mieć i kilometr... - Co to jest? - spytałem. - Basen Esther Williams. - Wspomnienia. - Wanda pociągnęła nosem. - To była wielka artystka. - Pokiwał głową Saul. - Była gwiazdą! - poprawiła ze szlochem. Mimowolnie przypomniałem sobie scenkę z zawodów w pływaniu synchronicznym i nagle zawładnęła mną ciekawość, czym konkretnie Esther Williams zasłużyła na uwielbienie Wandy. - Zajmowała się baletem na wodzie? - spytałem nieco sarkastycznie. Oboje popatrzyli na mnie, jakbym beknął w katedrze. - Jest pan cyniczny, panie Bullwinkle. - Przepraszam - oświadczyłem, cofając się o krok od basenu i chwytając się poręczy. - No i? - spytał Saul. - Tam jest. Podążyłem za jego spojrzeniem. - Co tam jest? - Maszyna. Rozejrzałem się wokół. - Gdzie? - Na dole. Wanda na klęczkach wpatrywała się w basen. - Widzę ją, Rocky! Pochyliłem się, kurczowo trzymając się poręczy. - Gdzie? - powtórzyłem. Wanda prychnęła i wskazała. - Dokładnie w środku, głupku. Niech pan spojrzy z ukosa! Wyciągnąłem szyję i zerknąłem. Dostrzegłem niewyraźny zarys długiego prostokątnego obiektu. Na jego widok zdenerwowałem się. - Co, do diabła, tam robi? Saul zapalił papierosa i wsunął kciuk za pasek. - Jest tam absolutnie bezpieczna. Lenny naprawdę świetnie ją ukrył. - Na dnie basenu? - zawołałem. - Jak ją wydostaniemy? - Chodzi ci o to, jak ty ją wydostaniesz? - odpowiedział pytaniem Saul. - Ja już od dawna nie pływam, doktorku. Popatrzyłem na Saula, później na basen, wreszcie na Wandę. Saul zmarszczył brwi. - Skoczysz do wody, odkręcisz śrubki i wyciągniesz wehikuł na powierzchnię. Nic trudnego. Wando? - Wyjęła klucz nasadowy z ogromnej torebki i wyciągnęła go w moją stronę. Odsunąłem się. O ironio losu! Cholera, sytuacja naprawdę była zabawna. Niewiarygodnie ironiczna! Całą drogę przebyliśmy na mamę. Jak to możliwe!? Niech to szlag! No i, jak mawia Hogan, jak temu zaradzimy? Spojrzałem w głębiny basenu Esther Williams. Podziwiałem jej odwagę. Dostałem zawrotu głowy i mało nie wpadłem do wody. Odruchowo odsunąłem się od krawędzi. - Słuchajcie, mam pomysł! Zatrudnijmy kogoś do tej roboty! - Uśmiechnąłem się z zapałem, szukając poparcia. Saul prychnął. - Co ty, zwariowałeś? Sprawa jest ściśle tajna! - Jak może być ściśle tajna? - krzyknąłem. - Maszyna stoi w samym środku basenu w Burbank! - To tylko piętnaście metrów! - wyjaśnił Saul, opierając pięści na biodrach. - Przypuszczam, że potrafisz wstrzymać oddech pod wodą! - Zapomnij o tym! - odburknąłem. - W czym problem? - spytał Saul. - Nie potrafię pływać! Saul posłał mi wściekłe spojrzenie. - Też coś, wszyscy umieją pływać! - zadrwiła Wanda. - Wyszliśmy kiedyś z oceanu! - To tylko woda! - przekonywał Saul. - Więc sam do niej właź! - wrzasnąłem. - Nie wierzę własnym uszom - mruknął Saul. - Przejechałeś taki kawał drogi i nie możesz nawet... Rozległ się głośny plusk. Poczułem na kostkach lodowate Krople. Spojrzeliśmy w głąb basenu. Wanda niczym morświn Płynęła ku dnu. Na brzegu zostawiła torebkę i czerwone czółenka, które wyglądały jak rubinowe kapcie Dorotki. - Cóż za wspaniała kobieta! - zauważył Saul. Była pod wodą chyba ze dwie minuty. Wąska nitka bąbelków przez cały czas docierała na gładką powierzchnię basenu. Widzieliśmy, jak Wanda przekręca srebrny klucz. Trochę się zdenerwowałem, kiedy szokująco szybko wynurzyła się na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza. Zniszczyła sobie misterna fryzurę. Wzięła parę głębokich wdechów, po czym zanurkowała z powrotem. - Była jedną z dziewczyn Esther - wyjaśnił Saul. - Jest niewiarygodna - przyznałem. Ponownie się wynurzyła. - Siedem szesnaście - oświadczyła, wypluwając w naszą stronę wodę. W ręku trzymała klucz nasadowy. Saul pogrzebał w jej torebce, wyjął mniejszy klucz i podał jej. - Losie nie potrafią pływać. - Uśmiechnęła się z wyższością i zanurzyła pod wodę. Tym razem nie było jej chyba dłużej. Kiedy się w końcu pojawiła, po raz pierwszy zobaczyłem wehikuł czasu Saula. Wanda doholowała go do brzegu, po czym mój przyjaciel pomógł wyjść naszej bohaterce. Nie wiem, czego oczekiwałem, ale na pewno nie noszy z drugiej wojny światowej wyposażonych w maleńkie szczudła i rozmokły podgłówek. Wyglądały na wykonane z płótna i aluminium. - To jest ta twoja maszyna? - spytałem niedowierzająco. Saul spiorunował mnie wzrokiem i okrył Wandę własną marynarką. Kobieta siedziała na brzegu basenu, ciężko łapiąc oddech. - Upuściłam klucz. Przepraszam. - Pieprzyć klucz, Natasho! Byłaś naprawdę świetna! - odrzekł, głaszcząc ją po ramionach. - Jasne, że tak - powiedziałem. Oboje popatrzyli na mnie z nieskrywaną pogardą. - Ciągle jestem dobra - oznajmiła, drżąc i zaciskając purpurowe wargi. - Prawda, Rocky? - Tego się nie zapomina, mała - przytaknął Saul, całując jej ociekające wodą srebrne włosy. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Po powrocie do hotelu okazało się, że mamy gościa. W rogu pokoju stała złota klatka z wesołym czerwonym ptaszkiem. - Niech Bóg błogosławi naszego Enrica! - krzyknął Saul, wypuszczając ptaka z klatki. Imish tak się ucieszył na nasz widok, że latał w kółko pod sufitem i nieomalże ściął sobie główkę o łopatkę wentylatora. Saul zbeształ go, a następnie przedstawił Wandzie, która przebrała się w różowy dres. Najwyraźniej ją zaakceptował, ponieważ zaśpiewał dla niej. Później większość czasu tkwił na mojej głowie, wczepiając się maleńkimi pazurkami we włosy, jak gdyby bał się, że go znów opuszczę. Umieściliśmy wehikuł na środku łóżka. Saul zapewnił mnie, że - rozmokły czy suchy - nadal jest na chodzie. Usiadłem obok niego, próbując wyobrazić sobie, jak działa to urządzenie. Nie dostrzegłem żadnych dodatkowych części. Wyglądało jak hollywoodzki rekwizyt do filmu o drugiej wojnie: zielone płótno, srebrne rurki. Nie pasował jedynie podgłówek. Przypominał glinianą cegłę owiniętą w folię aluminiową. - Nie powinieneś mnie przywiązać ani jakoś zabezpieczyć? - spytałem. - Nie martw się - odparł Saul. - Nigdzie się stąd nie ruszysz. Wando? Przyniosła czarną, lekarską torbę i przetrząsnęła ją. Wyciągnęła strzykawkę z najdłuższą igłą, jaką kiedykolwiek widziałem i uśmiechnęła się do mnie słodko. - No, slipki na dół! - poleciła. - Nie, nie, poczekajcie chwilę - zaprotestowałem, zrywając się z łóżka. - Co z tą igłą? - Procedura - mruknął Saul, zmieniając przy nas mokre spodnie. Nosił bokserki i dziwaczne skarpetki na paskach. - Podczas wejścia w fazę alfa musisz być absolutnie nieruchomy. Tylko dzięki temu ją osiągniesz. - Zobaczył moją minę. - Co z tobą? Zastrzyków też się boisz? - Nigdy o tym nie rozmawialiśmy... - Posłuchaj, Wanda jest między innymi pielęgniarką. Więc znalazłeś się w dobrych rękach. Kobieta rozpromieniła się dumnie na ten komplement. - Możemy porozmawiać o szczegółach? - spytałem. - Możemy? Potrzebuję chwili, aby... - Przełknąłem ślinę. - ...Aby się ostatecznie przekonać do całej akcji. Saul założył spodnie i zerknął na zegarek. Wanda westchnęła, osunęła się na fotel i pilotem włączyła telewizor. Imish nadal siedział na mojej głowie. Ponownie usadowiłem się na łóżku i zacząłem głęboko oddychać. Przypatrzyłem się leżącemu obok mnie urządzeniu. Nie wyglądało zbyt zachęcająco. - Zatem... jak działa? - Nie zrozumiesz. - Wzruszył ramionami. Tak, prawdopodobnie miał rację. - Czyż nie powinienem odbyć czegoś w rodzaju próbnego startu? - Po co? Słuchaj, zapewniam cię, że wehikuł dostarczy cię tam, gdzie trzeba. Jedziesz, znajdujesz ją, czekasz, aż zaśnie, wchodzisz w jej sen, budzisz się. Proste. Jasne? - Tak, świetnie. Tylko że... - Tylko że co? - spytał poirytowany. W końcu wypowiedziałem problem, który leżał mi na wątrobie przez całą podróż powrotną ze studia. - Jeśli się nie obudzę... powiedz Hoganowi... Pożegnaj go ode mnie. - Oczywiście. Rany, mówisz tak posępnym tonem! Masz spore szansę. Powiedziałbym, że, och... istnieje ledwie dziesięcioprocentowe niebezpieczeństwo, że się usmażysz albo tam utkniesz. Nawet w Yegas masz dużo mniejszą szansę na wygraną. Pomyślałem: „Tak musi się czuć człowiek przed operacją”. - Jak będzie? - spytałem. - Jak we śnie - odrzekł Saul. - Dokładnie tak samo. Tyle że będziesz na jawie. - Podszedł do mnie i położył mi rękę ramieniu. - John, zrobiłem to sam. Nikt nie czuwał nade mną podczas podróży. Pokiwałem głową. - Wszystko będzie w porządku. Skoro mnie się udało, uda się i tobie. Zresztą - dodał, prostując się - przecież to był twój pomysł. Przytaknąłem. Zachód słońca przesączał się przez zasłony, oświetlając pokój pomarańczową łuną. Pomyślałem o Laurze, szczególnie o chwili, gdy złapała mnie za kołnierz i jednym uderzeniem pozbawiła przytomności. Obecna przewaga nad tą kobietą napawała mnie złośliwą satysfakcją. Nie mogłem się doczekać, aż zobaczę jej minę. - Chcesz, żebym jej coś od ciebie przekazał? - spytałem. Odwrócił się do mnie plecami. Przez chwilę milczał. - Nie. - W takim razie, zaczynajmy - oświadczyłem. - Nareszcie - ucieszyła się Wanda, sięgając po strzykawkę. - Imish! - zawołał Saul. - Do klatki. Ptak pochylił się nad moim czołem i popatrzył mi w oczy. - Nie martw się, mały przyjacielu - pocieszyłem go. - Wrócę. Wtedy wzleciał nad moją głowę, opadł na podłogę, ponownie wzbił się w powietrze, po czym idealnie wylądował w złotej klatce. - Zdejmij buty - polecił Saul. - I pochyl się nad łóżkiem. Gdy to uczyniłem, Wanda zsunęła mi spodnie i boleśnie dźgnęła w pośladek. - Auuu! - chrząknąłem. - Pomóż mu się położyć, Wando - poinstruował Saul. - Odpręż się, łosiu. Nie pozwolę, by ci się przydarzyło coś złego - zagruchała. Poczułem się jak w gabinecie dentystycznym tuż po znieczuleniu. Wanda była sprawną asystentką, Saul zaś niecierpliwym lekarzem - Zdejmij pasek - powiedział Saul. Zdjąłem. Obserwowałem ruchy wentylatora pod sufitem. Próbowałem śledzić obrót jednej z łopatek, niestety zakręciło mi się w głowie. Zamknąłem oczy. - Spokojnie - doradził mi Saul. - Powinieneś mnie zapewniać, że nic nie będzie bolało - zażartowałem. Wanda chwyciła mnie delikatnie za nadgarstek i zbadała mi puls. Po chwili powiedziała: - Zwalnia. Poczułem, że wilgotne płótno przemoczyło mi spodnie. - Tyłek mi moknie. - Ciii - rzuciła Wanda, kładąc mi zimną dłoń na czole. Otworzyłem oczy. Po raz pierwszy dostrzegłem w spojrzeniu Saula lekkie przerażenie. Natychmiast zamaskował je śmiechem, - Trzydzieści i odliczam, doktorku. - Niczego jeszcze nie czuję. - Nie czujesz? - spytała Wanda. Nic nie czułem. - Nie. - Właśnie uszczypnęłam cię w duży palec u nogi - wyjaśniła z uśmiechem. - Ach tak - mruknąłem. - Co to znaczy? - Jesteś w drodze, Bullwinkle. - Ciii - nakazał Saul i zamilkliśmy. Nagle wyraźnie poczułem głęboką, odprężającą falę, która przesuwała się w górę po moim ciele. Zaczęła się od goleni, jak gdybym wchodził powoli w ciepłą kąpiel. - Poczułem - oznajmiłem. Wanda ponownie zbadała mój puls. Miała lodowate ręce. - Jest blisko - powiedziała. Otworzyłem oczy. Nie pamiętałem, że je zamykałem. Saul pochylał się nade mną, manipulując przy podgłówku. - Suzie - szepnąłem. - Mam na imię Wanda - odparła moja opiekunka. - Szybko. Zapisz go - wyrecytowałem jej adres Suzie i informację, którą powinna przekazać, jeśli coś mi się przydarzy. Z trudem poruszałem językiem. Stale dotykałem nim zębów i wydawał mi się bardzo ciężki. - Marku - odezwała się Wanda. - Mam na imię John. - Zasypia - stwierdził Saul. Powieki zaczęły mi drżeć. Doznanie było osobliwe. - Osiągnął fazę REM - zauważyła Wanda. - Wcale nie śpię - zaprzeczyłem. - Śpisz - mruknął Saul. - Jezu - bąknąłem. - Nie kłóćmy się o to. - Słodkich snów, doktorku - rzucił Saul nieco drżącym głosem. - Pełna alfa - oceniła Wanda. Prawa fizyki zadziałały i moje ciało zapadło się w wehikuł niczym kamień w beczkę z waniliowym budyniem. Na moment całe otoczenie stało się białe i miałem wrażenie, że spadam z wysokiego szczytu ku gigantycznemu jezioru pełnemu mleka. Słyszałem ciche brzęczenie i pomyślałem o frachtowcu z Wielkich Jezior walczącym z prądem. Nagle poczułem, że w rękach trzymam koło. Otworzyłem oczy. Siedziałem w salonie chevroleta za kierownicą oryginalnej corvetty: klasyczne białe auto z osłonami nad reflektorami, żadnych zewnętrznych klamek na drzwiach. Pomyślałem sobie: „Jest 1953 rok”. Właśnie się urodziłem. Muzyka sączyła się z ukrytych głośników w salonie wystawowym: ckliwa wersja Letniego miejsca Percy'ego Faitha. Było pogodne, letnie popołudnie. Promienie słońca wpadały przez ogromne szklane okna zajmujące trzy ściany salonu i odbijały się od wypolerowanego linoleum. Usłyszałem chichot i odwróciłem się. Dostrzegłem tatę i mamę opierających się o furgonetkę chevy. Mieli na sobie jaskrawożółte stroje do golfa. Całowali się namiętnie. Przyszło mi do głowy, że chyba śnię. Wyskoczyłem z corvetty i podszedłem do nich. - Witajcie. Tata połaskotał mamę, która zapiszczała, a później klepnęła go po ramieniu. Oparli się o siebie i roześmiali jak dzieci. - No i co, kochani? Ciągle przytuleni, odwrócili się i promiennie uśmiechnęli - Najpierw do mnie, potem do siebie, w końcu ponownie do mnie. Zaczynałem się czuć nieswojo. - Świetnie wyglądasz, Johnny! - oświadczył ojciec z dumą - Rzeczywiście! - zgodziła się mama. Nadal stali. Mama kręciła pośladkami, co bawiło tatę, choć nie rozumiałem dlaczego. - Jak się macie? - spytałem. - Nie żyjemy - odparli równocześnie. - Wiem, ale... - Nie było mi łatwo. Chciałem zadać wiele pytań, jednak kiedy się odzywałem, rodzice zaczynali się zachowywać nonsensownie. W końcu spytałem o pierwszą rzecz, jaka mi przyszła na myśl. - Jak wygląda Niebo? - No cóż - odrzekła moja matka, marszcząc lekko czoło i intensywnie zastanawiając się. - Jest w nim siedem poziomów. Pierwszy... - Rosę - przerwał tato pewnym siebie głosem, którego za życia nigdy by nie użył w stosunku do matki. - Pozwól, że ja mu wyjaśnię. Wydawała się zadowolona. - Bierz go, jest twój. Uśmiechnęła się. - John - odezwał się ojciec, podchodząc do mnie sprężystym krokiem Johna Wayne'a. - Wyciągnij rękę, o tak. - Pokazał mi. Poszedłem w jego ślady. - Teraz trzymaj. Zgadza się. Trzymaj. - Uśmiechnął się zachęcająco. Staliśmy naprzeciwko siebie w identycznych pozach, niczym lustrzane odbicia. Matka przyglądała się nam rozanielonym wzrokiem. Po krótkim czasie ramię zaczęło mi cierpnąć. W chwilę później ojciec spytał: - Boli, prawda? - Tak - przyznałem. - A w Niebie nie ma bólu. - Opuścił ramię. Z ciepłym uśmiechem wrócił do matki i musnął ustami jej policzek. Z jakiegoś powodu nie opuściłem ramienia. - Nie mogę zostać długo - przeprosiłem. - Muszę kogoś zabić. - Wiemy, kochanie - powiedziała moja matka ze współczuciem. - Nie jest to łatwe zadanie, ale bardzo w ciebie wierzymy. Twój tata będzie z ciebie bardzo dumny - dodała. Ojciec stał tuż przy niej i poklepywał ją po tyłku. - Potrafisz je wykonać, John. I spróbuj się nim cieszyć - dorzucił. - Dobrze - szepnąłem. Potem odeszli, ja zaś zostałem w środku salonu chevroleta z ręką wyciągniętą w powietrzu. Najwyraźniej śniłem bardzo ważny albo bardzo głupi sen. - Cześć, doktorku! - zawołał jakiś głos za moimi plecami. Odwróciłem się i dostrzegłem wysokiego bladego mężczyznę w workowatym czerwonym swetrze. Szedł w moim kierunku z wyciągniętą ręką. Nie mogłem sobie przypomnieć, kim jest. Starym wspólnikiem ojca? Kumplem z pola golfowego? Cholera, nienawidzę, gdy mi się to przydarza. Znałem tego faceta! Opuściłem ramię, uścisnąłem mu dłoń i przyjrzałem się baczniej. Jego blond włosy były przycięte krótko przy skórze. Przypominał mi pewnego niemieckiego aktora, który zawsze grał dowódców łodzi podwodnych. Miał posturę i aparycję Anglika, lecz - jak na sprzedawcę - był ubrany dość niedbale: khaki, płócienne buty. Dostrzegłem jego plakietkę identyfikacyjną. „Max Stillner”. Z czym mi się kojarzyło jego nazwisko? - Zauważyłeś coś, co ci się podoba? - Tak się tylko rozglądam. Roześmiał się, jakbym powiedział coś niezwykle dowcipnego. Zauważyłem, że nadal trzyma moją rękę. Nie puszczał jej. Nagle z oszałamiającą szybkością obrócił mnie do siebie i otoczył ramieniem. Nadal ściskając moją rękę, podprowadził mnie do czarnego karawanu zaparkowanego w narożniku salonu. Rockabye Baby docierało gdzieś z szafy grającej. Melodia co chwilę odpływała; najwyraźniej maszyna wymagała gruntownej naprawy. - Popatrz. Wymarzone maleństwo dla ciebie! Zauważ, że to drewno, a nie imitacja. Reflektory od limuzyny. I do tego jeszcze... - powiedział, kopiąc boczny spojler, na którym został zakurzony nierówny odcisk jego podeszwy. - Metr osiemdziesiąt wysokości. Samochód wyglądał solidnie. Zastanawiałem się, po co go kopać. - Przepraszam - bąknąłem. - Nie interesuje mnie ten model. Myślałem o czymś mniej... trwałym. - Chciałem powiedzieć coś innego, ale tak jakoś mi się wymsknęło. - Naprawdę? - Nie wypuszczał mojej ręki. Obejrzał karawan, szukając skazy. - Rany, sądziłem, że ci się spodoba - rzucił z rozczarowaniem. - Na pewno nie chcesz się położyć na katafalku i odbyć jazdy próbnej? - Nie, nie, dzięki. Słuchaj, może byś tak puścił moją dłoń? Zdjął rękę z mojego ramienia i - nadal mocno trzymając moją dłoń - strzepnął mi łupież z koszuli. Potem cofnął się i uśmiechnął, zadowolony z siebie niczym po wykonaniu doskonałego ruchu szachowego. - Szukałem cię wszędzie, doktorze Donelly. Chyba się przeprowadziłeś, co? Gdzie teraz mieszkasz? Zabrałem się za uaktualnienie starej listy reklamobiorców. Kiedy nie odpowiedziałem, posłał mi telewizyjny uśmiech w stylu Davida Lettermana. Wydało mi się, że im mocniej ściska moją rękę, tym bardziej jarzą się jego workowaty czerwony sweter i zęby. - Wiesz, jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Opowiadam wszystkim w salonie: ten doktorek to rozgarnięty chłopak. Świetny. Bystry chłopak. - Figlarne iskierki zamigotały mu w oczach. - Szczerze mówiąc, zawsze myślałem o tobie jak o własnym synu. Wtedy oprzytomniałem. Było dokładnie tak, jak obiecał Saul - równocześnie realnie i nierealnie. Byłem na jawie we śnie. I już dokładnie wiedziałem, kim jest ów sprzedawca. - Puść moją rękę - warknąłem. Popatrzył zaskoczony. - Puść moją rękę - powtórzyłem. Uśmiechnął się szerzej, najwyraźniej nie traktując moich słów poważnie i do tego jeszcze przewrócił oczyma. - No cóż... - powiedziałem. - Ostrzegałem cię. Zamachnąłem się i uderzyłem go w szyję. Jego głowa wygięła się w tył. Mężczyzna próbował wypuścić moją rękę. Nie pozwoliłem mu na to. Przyciągnąłem go do siebie i uderzyłem kolanem w żołądek, a kiedy się schylał, rąbnąłem go w tył głowy. Potem puściłem jego rękę, złapałem go za uszy i zmusiłem, żeby uklęknął. - Święta Mario, łaskiś pełna - zacząłem. Kopnąłem go kolanem w twarz i usłyszałem trzask pękających kości. Przewrócił się na grzbiet. - Pan z tobą. Leżał nieruchomo. Czarna strużka spływała mu z nozdrzy do ucha. - Błogosławionaś ty między niewiastami. Wybałuszył oczy, kiedy usiadłem na nim okrakiem i spojrzałem mu w twarz. - I błogosławion owoc żywota twojego, Jezus. Walnąłem go w żołądek. - Święta Mario, Matko Boża. Wstałem i kolejny raz kopnąłem go w twarz. - Módl się za nami grzesznymi. I jeszcze raz. - Teraz i w godzinie śmierci naszej. Mocniej. - Amen. Byłem w tym całkiem dobry. Lepszy niż się spodziewałem. Od długiego czasu układałem w myślach szczegółowy plan, co z nim zrobię, gdy go dopadnę. Leżał na podłodze, skamląc i lamentując. Pięknie! Chwyciłem go za stopy, podciągnąłem do corvetty i wrzuciłem na siedzenie pasażera: głowę miał na podłodze,'nogi sterczały na siedzeniu. - Wybierzemy się na małą przejażdżkę - poinformowałem go, wskoczyłem do środka i chwyciłem kierownicę. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY - Wraca - usłyszałem głos Saula. Na skórze czułem tańczące igiełki podobne do mrowienia ścierpniętej nogi. W chwilę później siedziałem na grzbiecie wielkiej białej wielorybicy. Jej tępo zakończona głowa kształtem przypominała torpedę. Nie dostrzegłem oczu. Za mną znajdował się Holok, ściskając mnie rękoma w pasie, niczym podczas jazdy na harleyu davidsonie. Skóra wieloryba była ciepła i śliska. Ponieważ zanurzaliśmy się wściekle szybko, kurczowo do niej przylgnąłem. Obok nas wirowała ciemna woda. Opadaliśmy spiralnie. Nie zaskoczyło mnie, gdy biały wieloryb przemówił do mnie potężnym, basowym głosem. W końcu śniłem. Słowa zwierzęcia były niesamowicie piękne: wypływały z głębin jego masywnego ciała w postaci przejmująco smutnej, zapadającej w pamięć pieśni czy też wiersza, który powodował, że nogi mi drżały. Doskonale go rozumiałem. Mógłbym go słuchać bez końca. Moje dzieci nie mają snów, Więc żyją pseudo życiem. Żadnych snów, Brak szans, by dotknąć Śniącego, Śniącego Sen, w którym płyniemy. Od ciebie zależy, Czy moje dzieci zaznają Długiego wspaniałego snu, W którym spotkają Śniącego ? Zjesz Pseudoczłowieka ? Zjesz? W okamgnieniu wszystko pogrążyło się w ciemności. Odkryłem, że wyłaniam się z mrocznego tunelu, który skurczył się do otworu usznego bladej, łysej głowy: nieruchomej, martwej, z szeroko otwartymi oczyma. Uśmiechała się. Holok, którego właśnie zabiłem, leżał niczym Chińczyk w melinie opiumowej - leniwie zwinięty w pozycji płodowej na zielonej podłodze, otoczony zielonym obłokiem, który sączył się i skrzył wokół niego, po czym zaczął znikać. Z ust Holoka zwisało długie srebrne pasmo śliny i skapywało na podłogę Sali Snów. Był dokładnie taki, jak opisała go Laura... Jego biała skóra wydawała się jarzyć w zielonym świetle... Blada i półprzeźroczysta, przypomniała mi o obrazkach świętych na święconych kartach, które otrzymujemy na pogrzebach... Patrzące w górę, cierpiące oczy... Jakby wszystkich bolały zęby. Holok był nagi, łysy, z pozbawionymi małżowin usznych wklęsłymi zwojami po bokach głowy. Dostrzegłem jeden szczegół, o którym Laura nie wspomniała. Holok miał niezwykle krótki tułów i długie nogi. Przypomniał mi się tancerz baletowy w białych rajstopach, szczupły, lecz muskularny. Rozpoznałem głośne brzęczenie, które słyszałem wcześniej: dźwięk był raz donośny, raz cichy, niczym odgłosy niewidzialnego gigantycznego komara fruwającego wokół moich uszu. Poczułem się wspaniale. - Jeden zero dla mnie. Wyobrażałem sobie, że otoczenie będzie śliskie i pachnące gryzącą solą, jak ocean. Pomyliłem się. W tym śnie nie wyczuwałem żadnych zapachów i nie miałem wrażeń dotykowych. Dopiero pozbawiony tych zmysłów zrozumiałem, jak bardzo są one ważne dla ludzkiej percepcji. Dlaczego słyszałem bez uszu i widziałem bez oczu, lecz nie byłem w stanie niczego powąchać ani dotknąć? Wtedy zrozumiałem: nie posiadałem ciała, tylko punkt widzenia. Śniłem jeden z takich właśnie snów. Czułem się dziwnie, myślałem o sobie jako o kamerze. Dryfująca kamera. Poruszałem się przed Salą Snów. Wędrowałem. Po jakimś czasie poczułem się jak nurek z akwalungiem badający wnętrze zatopionego statku. Później, kiedy nabrałem pewnej wprawy, uważałem się raczej za upiornego rekina, który krąży w poszukiwaniu zdobyczy, z łatwością prześlizgując się przez ściany, podłogi i galaretkę. Świat Holoków był - w tej kwestii Laura nie kłamała - „jednym długim snem”. Był to świat zieleni: nie w odcieniu fasolki albo jabłka Granny Smith czy też tak ciemny jak szpinak Jedyne porównanie, jakie mi się nasunęło, to zielone słońce prześwitujące latem przez drzewo klonowe: jarzące się spody liści - zieleń promienna i pełna. Światło słoneczne bez przerwy łagodnie oświetlało cały teren - sieć przezroczystych kopuł i tuneli, płytkie strumienie baniek, które wirowały pod giętkimi pasażami i sufitami niczym płynna izolacja. Wszystko się poruszało. Nie było to kiwanie, które odczuwasz w łodzi, lecz taniec wodorostów unoszonych najdelikatniejszym prądem, uginających się wraz z nim. Cały świat Holoków się kołysał. A mimo to wszędzie panowała idealna wręcz cisza. Wszechobecne uczucie trwałości. Każde pomieszczenie, przez które przechodziłem, wydawało się istnieć od zawsze. Aura niewyobrażalnego spokoju. Laura twierdziła, że uczucie jest niesamowite, Saul - że straszne. Żadne z nich nie powiedziało mi, że jest piękne. Nade mną przesunął się jakiś cień. Spojrzałem w górę i zobaczyłem wielkiego białego węża, który zwijał się hipnotycznie ponad kopułami. Spod ogona wysuwały się tańczące powoli bańki powietrza. Właśnie te stworzenia Holokowie nazywali Matkami. Reprezentowały jeden z dwóch gatunków istot wodnych i były na planecie jedynymi przedstawicielami płci żeńskiej, tak jak wspominała Laura. Niektóre podane przez nią fakty okazały się prawdziwe. Kiedy obserwowałem wężycę, dostrzegłem dwóch Holoków. Podpłynęli powoli w górę, aby ją powitać. Obaj chwycili się rękoma za środek jej ciała niczym za kłodę spływającą w dół rzeki. Później doszło do tak cudownego i nieoczekiwanego zdarzenia, że chociaż byłem jego świadkiem, nie wierzyłem w nie. Biała wężyca odwróciła głowę w zielonej galaretce, po czym zwinęła się, tworząc elipsę. Chwyciła w pysk własny ogon i otoczyła Holoków, którzy przez moment przypominali dzieci pływające nago w basenie wewnątrz wielkiej białej dętki. Ciało wężycy nagle napęczniało jak napełnione powietrzem i - równocześnie - zaczęło się obracać coraz szybciej, aż zmieniło się w zamazaną białą plamę, upodabniając się do wirującego na stole bączka. Kręciła się tak szybko, że jej skóra zaczęła się jaskrawo świecić, aż naraz katapultowała się w górę, zostawiając za sobą smugę światła. Jarzyła się niczym powidok płomienia przy siatkówce oka, po czym zanikła stopniowo (od podstawy w górę), aż galaretka na powrót stała się zielona i nieruchoma. Odniosłem wrażenie, że zawsze taka była. Przez minutę gapiłem się w miejsce zniknięcia wężycy. Gdybym mógł, potrząsnąłbym głową. Mimo iż wydarzenie było niezmiernie osobliwe, wydało mi się w jakiś nieokreślony sposób znajome. Odczułem coś w rodzaju deja vu, zamajaczyło mi jakieś stare wspomnienie, którego już nie pamiętałem. Przypomniałem sobie, co mówiła Laura o latających spodkach: „Nie są dyskami, lecz rurami... Wyobraź sobie dziecko w pustej oponie staczającej się ze wzgórza”. „Chryste” - pomyślałem. Dokładnie o to chodzi. To jest ich latający spodek. Nie maszyna, lecz stworzenie. Żywa istota! Smoki są taksówkami do podróży w czasie! Nagle zobaczyłem trzeciego Holoka. Schodził zielonym korytarzem. Był zamyślony i poruszał się jak ktoś, kto musi gdzieś dojść, ale nie spieszy mu się. Przypominał lwa na sawannie: pełne gracji, majestatyczne zwierzę, stąpające powoli i bez lęku, ponieważ nie ma żadnych naturalnych wrogów. Podążyłem za Holokiem korytarzem, którego ściany na wysokości barków zdobiły wnęki. Leżały w nich rzędy prostokątów, które wyglądały jak baloniki z białej czekolady hershey. Mój przewodnik, nawet nie przystając, porwał jeden z nich i pożarł błyskawicznie, wyraźnie bez przyjemności. Zaprowadził mnie do pokoju pełnego maszyn. Waham się przy ich opisie, nie jestem bowiem pewien, czy potrafię oddać ich piękno. Wyobraźcie sobie rury ogromnych organów w gotyckiej katedrze, rozbiegające się półkoliście jak ogon pawia. W dodatku wykonane ze szkła. Teraz wyobraźcie sobie rozmaite odcienie zielonego płynu, w którym bańki w kształcie pierścionków poruszają się w górę i w dół tych przezroczystych walców: pasiaste rury oddzielone co jakiś czas (w nieregularnych odstępach) bladozielonymi, prawie żółtymi interwałami. Cóż za ironia, że maszyny rasy nie rozumiejącej muzyki przypominają instrumenty - organy parowe, którym brakuje jedynie klawiatury. Były milczące i piękne, niczym stworzone przez przedstawicieli mieszkającego w zupełnej izolacji plemienia na podstawie zdjęcia z wyrzuconego na brzeg ich wyspy egzemplarza „National Geographic”. Obsługa maszyn pozostała dla mnie tajemnicą. Ani razu nie widziałem, by Holok ich dotykał. Obserwowałem go wszakże. Stał obok nich ze skrzyżowanymi ramionami i przyglądał im się ze skupieniem, które graniczyło z zachwytem. Przyczepiłem się do owego Holoka niczym pasożyt. Wszedłem w jego umysł. Przypominało to dostrajanie się do policyjnego kanału na krótkofalówce: pojawiały się i odpływały przeróżne głosy Jedne szepczące, inne wyraźne. Chociaż myśli Holoka były dziecinne w swej prostocie, brakowało im dziecięcej energii i entuzjazmu. Często się powtarzały, z czego wysnułem wniosek, że ów osobnik ma wszystko doskonale przemyślane, toteż teraz posługuje się czymś w rodzaju słów - kluczy. Tok jego myślenia mógłby się wydawać intrygujący, gdyby nie był tak tępy. „Pójdę”. „On śpi”. „Chodźmy”. „To działa”. „On będzie spał”. „Nic więcej”. „Śni?” „Długi sen?” Niektóre myśli były dość tajemnicze, na przykład: „Oni deklamują”. Większość jednak stanowiły krótkie, enigmatyczne formułki: telepatyczna stenografia. Odczuwałem pewien niedosyt - oczekiwałem umysłowego rozpasania, feerii obrazów i pojęć, ale ich mózgi najwyraźniej funkcjonowały inaczej. Język Holoków (jak każdy) obfitował w niezrozumiałe dla mnie kulturowe implikacje związane z czasoprzestrzennymi uwarunkowaniami ich cywilizacji. Wnosząc ze sposobu ich myślenia, byli przeraźliwie nudną rasą. Niczym trutnie brzęczące w ulu. Każdą frazę doprowadzili do perfekcji. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem coś dziwnego. Ogarnął mnie smutek oraz współczucie dla istot, których byt nie ma sensu, nie znających radości. Życie nie dawało im satysfakcji, nie mieli nawet nadziei na poprawę swej sytuacji. W trakcie tych mdłych niczym wanilia rozmyślań otaczała mnie cisza tak absolutna, że aż denerwująca. Pomyślcie o naszej egzystencji. Jest wręcz zalewana dźwiękami: ruch uliczny, samoloty, odbiorniki telewizyjne, radiowe, urządzenia elektryczne... Nawet nasze wdechy i wydechy, uderzenia serc czy też odgłosy przełykania przerywają nasz codzienny żywot hałasem. Ta cisza skojarzyła mi się jedynie z jedną wcześniejszą sytuacją - zmierzchem, który spędziłem w Nowym Meksyku podczas podróży do Kalifornii. Saula nie było. Zjechałem na bok, aby się wysikać. Zatrzymałem się na czerwonej pustyni rozdzielonej pustą autostradą. Było to bezwietrzne, martwe, jałowe miejsce, a gdy wyłączyłem silnik, zapanowała niemal fizycznie namacalna cisza. Wręcz dusząca. Poczułem pewność, żejeśli coś powiem, mój głos zostanie pochłonięty przez tę krainę, że zamrze w odległości metra przed moją twarzą. Czułem się jak duch. Pamiętam, co wtedy pomyślałem: „Jestem tu kimś obcym”. To samo czułem teraz. Byłem obcy w tym świecie. Nie pasowałem tu. Przez jakiś czas kręciłem się po umyśle Holoka i podsłuchiwałem. Póki milczałem, nie zauważał mnie. Jednak gdy tylko pozwoliłem sobie na myśl albo cichy komentarz, Holok poruszył się gwałtownie, potrząsając głową, jakbym był pszczołą, która usiadła mu na głowie. Rozkojarzyłem się. Odkryłem, że wiszę w powietrzu parę metrów przed nim i przyglądam się jego zaszokowanej białej twarzy, która drżała z niepokoju. Nagle Holok pogroził mi palcem, a w jego głowie pojawiła się zaskakująca myśl: „Trzymaj się z dala, Człowieku z Duszą!” W każdym razie tak ją odebrałem. Nagle zdarzyło się coś zadziwiającego. Wyrażenie „Człowiek z Duszą” zaczęło się odbijać echem po pomieszczeniu, rozchodząc się falami. Powtarzały je różne głosy, ze wszystkich stron, z bliska i z daleka. Miałem jednoznaczne skojarzenia. Na moment wyobraziłem sobie rzędy niewolników leżących obok siebie w ciemnej ładowni osiemnastowiecznego statku płynącego do Karoliny. Ich przerażone głosy w mroku szeptały w obcym języku te same słowa: jakieś ostrzegawcze hasło, a może magiczne słowo, kiedy luk otwierał się na nieprzyjemny snop światła, a w nim pojawiały się buty człowieka, który zamierzał do nich zejść. „Kapitan! - pomyślałem. - Schodzi kapitan!” Zdanie powtarzane z czcią i przerażeniem, gdy ich okrutny pan zstępował ze swego tronu, by ocenić stan zdrowia zależnych od siebie istot i zdecydować o ich życiu bądź śmierci. Nie byłem pewny, czy właściwie zrozumiałem myśli Holoka, ponieważ dotąd nigdy nie zdradzał żadnych emocji. Potem uświadomiłem sobie, że Holok pomyślał raczej: „Trzymaj się za mną, Saul”! Zdziwiłem się. Mieszkańcy tego świata musieli się straszliwie obawiać mojego przyjaciela. Powędrowałem dalej przez zielone ściany i podłogi, czasami trafiałem na galaretkę, a potem wracałem do siedziby Holoków. Obserwowałem ich. Przechadzali się do góry nogami wśród sieci zielonych szybów i baniek lub kopuł, które ciągnęły się jak okiem sięgnąć. W centrum kompleksu zauważyłem bańkę znacznie większą i jaśniejszą niż reszta. Wydała mi się wypełniona światłem. „Jajko” - pomyślałem. Wpłynąłem w nią i ustaliłem, że jest pusta z wyjątkiem prostokątnego zielonego łóżka. Choć może raczej była to wielka bryła. Łóżko? Zbliżyłem się i dostrzegłem łysą głowę na poduszce. Postać westchnęła i odwróciła się, by się ułożyć na plecach. Jasnozielony koc przykry wał jedynie j ej duży brzuch. Piersi były obnażone - kwadratowe sutki wznosiły się i opadały w rytm jej oddechu. Przez długi czas patrzyłem na śpiącą kobietę. Jak zawsze, była piękna. Nawet z ogoloną głową. W świetle kopuł jej piaskowa skóra wydawała się przezroczysta. Pokój był pusty, jedynie na ścianie wisiał szerokoekranowy telewizor. Przyglądałem się Laurze tak długo, aż poczułem wściekłość. Naszła mnie ochota, by natychmiast wejść w jej sen i skończyć ze wszystkim. Miałem jednak kilka pytań. Nachyliłem się do jej ucha i szepnąłem: - Lauro. Usiadła tak gwałtownie, że aż mnie przestraszyła. Wycofałem się pod sufit i obserwowałem. Obracała głowę w tył i w przód niczym przerażony ptak. Bardzo zabawne. Podrapała się po brzuchu, ziewnęła i ponownie się położyła. Czekałem, by znowu zamknęła oczy. Tym razem przemówiłem do jej drugiego ucha. - Laura. Przyglądałem się jej profilowi na zielonej poduszce. Otworzyła zielone oczy. - Kto mi to robi?! - krzyknęła i znowu usiadła prosto. Rany, robi się coraz zabawniej! Jakiś Holok otworzył drzwi komory niczym zamek błyskawiczny klapy namiotu i wsunął głowę. Był do góry nogami, wisząc jak biały nietoperz i rozglądał się zza firanki. Usłyszałem, jak pomyślał: „Chcesz czegoś, Matko?” Matko?! - Wołałeś mnie? - spytała głośno. „Nie” - odpowiedział telepatycznie. - Gdzie jest Suki? - spytała. „We Śnie” - odparł. - Kiedy się obudzi... powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć. Cofnął głowę, a ściana się zasunęła. Czyżbym zabił Sukiego? Czy holokowy ojciec Laury był Chłopcem w Czerwonym Sweterku? Co przeczytałem na jego identyfikatorze? Max Stillner? Na rany Chrystusa! Wszystko mi się mieszało. Objęła rękoma nogi i położyła głowę na kolanach. Zawisłem trzydzieści centymetrów od jej twarzy. - Lauro - odezwałem się. - To ja. Jej oczy rozszerzyły się. Wyskoczyła z łóżka i skuliła się naga przy ścianie. Zbliżyłem się do niej. - To ja, Lauro - powtórzyłem. Niemal się roześmiałem. Początkowo chyba nie rozpoznała moich myśli. Aż do tej pory słyszała tylko mój głos. Dość szybko jednak wszystko zrozumiała. Próbowała się uśmiechnąć - bez skutku. Próbowała się zachowywać nonszalancko, ale nie potrafiła. Próbowała udawać zadowoloną z naszego spotkania. Nie umiała sobie ze mną poradzić. W końcu na jej twarz wróciło przerażenie. Widziałem mięśnie mimowolnie drgające pod jej skórą - pod stężałą maską kobiety, którą kiedyś kochałem. - Ty?! - krzyknęła. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI - Jak się tu dostałeś? Gdzie jesteś? Zabawiałem się z nią. - Wszędzie. Poruszyłem się za jej głową i odparłem: - Jestem tutaj. - Odwróciła się. Wtedy wzleciałem pod sufit i powiedziałem: - Tu, na górze. - Podniosła oczy. Opuściłem się nad jej brzuch. - Puk, puk, na dole - szepnąłem i z satysfakcją obserwowałem przestraszone spojrzenie, którym obrzuciła swe pełne łono. Jak gdyby to jej nie narodzone dziecko przemawiało do niej. - Nie, nie - wykrztusiła, zatykając sobie uszy. - Nie będę tego słuchać. - Ależ będziesz - mruknąłem. Zerwałem się i zacząłem krążyć przed jej twarzą. - Zamierzam ci zadać kilka pytań. Odpowiesz mi na nie, a wtedy cię zabiję. Kiedy uprzytomniła sobie, że nie zdoła odciąć się od moich myśli, zaczęła sobie nerwowo masować skronie. Znużona chrząknęła i spojrzała na swój brzuch. - Nie jesteś w stanie mnie zabić - oświadczyła. - Jesteś tylko głosem. Niech sobie tak myśli. Na razie zamierzałem się zabawić w przesłuchanie. - Zdradź mi coś, Lauro: dlaczego zabiłaś moją matkę? Milczała przez chwilę, potem zaczęła się drapać po przedramionach. Nagle wstała, po czym wróciła do łóżka i usiadła. - Idź sobie. Jesteś tylko złym snem, niczym więcej. - Dlaczego, Lauro? - powtórzyłem. Jej zielone oczy nerwowo poruszały się w prawo i w lewo. Ich właścicielka zastanawiała się nad możliwymi odpowiedziami, ważyła opcje. Usta zacisnęła tak kurczowo, że aż zbielały i przez moment przypominała mi staruchę, która zgubiła sztuczną szczękę. - Nie wiem, o czym mówisz. - Lauro - naciskałem. - Powiedz prawdę, a zadam ci szybką śmierć. - Nie rozumiesz - zapiszczała. - Nie miałam wyboru. Musiałam wykonywać ich rozkazy! Odpowiedź brzmiała z pozoru wiarygodnie, ale wyczułem w niej fałsz: kiepska wymówka mordercy liczącego na zmniejszenie kary. Może nawet bym w nią uwierzył, gdybym nie pamiętał, że kiedy tylko zapłodniłem Laurę, przestała mówić o Holokach „oni”. Wtedy właśnie doszedłem do wniosku, że używając trzeciej osoby, kłamała. - „Oni”? - spytałem, starając się naśladować tryb przesłuchania prowadzonego przez Nancy. - Ci „oni” to twoja rodzina, Lauro. Wydajesz im rozkazy, prawda? Przecież nazywają cię „Matką”. - To tylko przesądny tytuł. - Gówno prawda! - warknąłem. Powtórzyłem pytanie. Zamknęła oczy i uderzyła łysą głową w ścianę za sobą. Ściana nieco ustąpiła i objęła jej twarz drżącą zieloną galaretką. Kiedy Laura wyprostowała się, zostawiła w ścianie idealny odcisk tyłu swej czaszki. Potem, z zabawnym odgłosem, zagłębienie zniknęło i powierzchnia wyrównała się. Laura otworzyła oczy i westchnęła. - Wiedzieli, że spłodzisz dziecko po śmierci swojej matki. Każąc jązabić, mieli pewność, że rozpoczął się „płodny rok”. Nie miałam zbyt wiele czasu, a twoja matka i tak była nieuleczalnie chora. Po prostu nieco przyspieszyłam jej zejście. Na jej twarzy nie dostrzegłem niczego poza pustką. Mówiła jakoś tak bez przekonania. Miała trzy wymówki, chociaż jedna w zupełności by wystarczyła. Uznałem, że kłamie. Postanowiłem badać ją dalej. - Nasz rząd wie, że to twoja sprawka? Zastanawiała się przez długą chwilę. - Jasne. To była część umowy. - Bzdura! - wrzasnąłem. - Uważali, że ja ją zabiłem! Niespokojnie przewróciła oczami, po czym zaczęła się drapać po łysej głowie. Jej palce zostawiały ciemne smugi na skórze. - Dlaczego zabiłaś moją matkę, Lauro? Chcę prawdy! Myślała przez kilka minut. - Prawdy? - spytała w końcu. Podniosła się na kolana, odrzuciła koce w stos obok siebie i podparła się rękoma na łóżku. Skojarzyła mi się z gotowym do ataku kotem. - Więc chcesz prawdy, tak? - Wróciła cicha, opanowana kobieta. Laura powściągliwa. Laura, jaką zapamiętałem. Nagle za jej chłodem dostrzegłem okrucieństwo. Wyskoczyła z łóżka i stanęła przed dużym zielonym ekranem na ścianie. - Cel: Donelly - rozkazała. - Pregeneza. Profil. Przestraszyłem się, kiedy ekran ożył i przekształcił się w szybko zmieniającą się mozaikę szczegółowych wykresów i map. Przesuwały się w górę niczym tajemnicze figury matematyczne podrygujące ku sufitowi. Iluż megabajtów trzeba było dla takiego filmu! Dostrzegłem szereg nagich przypominających mnie mężczyzn. Wszyscy mieliśmy erekcję. Kamera zrobiła najazd na trzeciego w rzędzie. To byłem ja. Przesłuchanie, które przyśniło mi się około rok temu, odtworzono prawie słowo w słowo. Jednak film nagle przyspieszył, a wszystkie moje odpowiedzi brzmiały piskliwie. Jak tego dokonali? Laura powiedziała mi przecież kiedyś, że Hol oko wie nie potrafią nagrywać snów! Nagle zdałem sobie sprawę z faktu, że właściwie to nie był sen, lecz moje niewyraźne wspomnienie snu. Oglądałem film pamięciowy. Jakość była kiepska: pełno drgań i stłumionych dialogów. Jak podniszczona szesnastomilimetrowa kopia, którą wyświetlano zbyt wiele razy. Przed ekranem majaczyła sylwetka Laury z rękoma na biodrach. Dostrzegałem jedynie jej zarys w zielonym opalizującym oświetleniu. - Prawda jest taka, że kiedy żyła twoja matka, nie potrafiłeś zakochać się w żadnej kobiecie. Twój profil psychiczny ujawnił nam intensywność łączących cię z nią emocji. Na twoje sny składał się mętlik waszych nie rozwiązanych problemów. Odtwarzałeś te konflikty z każdą życiową partnerką. Powtarzałeś wasze bitwy. Wobec każdej stale ogłaszałeś własną niezależność. Postanowiłeś, że żadna kobieta już nigdy nie będzie kierować twoim życiem. Jej diagnoza zabrzmiała brutalnie, a równocześnie niepokojąco prawdziwie. Odebrałem ją jako atak na najintymniejsze sfery mego życia. Poczułem, że ciało mi sztywnieje, a umysł szaleje. Desperacko szukałem słów zaprzeczenia. Nie znalazłem. Wtedy niespodziewanie na ekranie pojawiły się nasze sesje terapeutyczne. Oczyma Laury obserwowałem naszą szaleńczą pantomimę: wtykałem do ust jednego papierosa za drugim, a białe obłoki zakwitały nade mną i blakły niczym dymne sygnały. Laura zakładała nogę na nogę, potem prostowała je. Wciąż gestykulowała. Słońce zachodziło i zapadał zmierzch. Laura liczyła pieniądze, wkładała mi je w dłoń. Na domiar wszystkiego, większość jej wspomnień była bardzo dziwaczna. Odnosiłem wrażenie, że patrzę na film oczyma robaka. Pomyślałem: „Tak właśnie wyglądały nasze spotkania”. Laura kontynuowała swój „raport” z rutynową obojętnością koronera relacjonującego wyniki sekcji zwłok. - Stałam się tym, czego potrzebowałeś. Kobietą całkowicie niezależną. Ofiarą, która pragnie tylko jednego na świecie - ciebie. Twojej wiary. Twojego zaufania. Twojej miłości. Stałam się odzwierciedleniem pragnień twojej matki wobec ciebie. Przeniosłeś je na mnie. Pozwoliłam ci na to. Ruchem ręki zatrzymała film na stop - klatce z powiększeniem mojej zaczerwienionej i zagniewanej twarzy. - Spieraliśmy się przez cały czas. Pozwalałam ci wygrywać. Za moją zgodą byłeś osobnikiem posiadającym wszystkie odpowiedzi. Tym, który panuje nad całością. Tym, do którego należy ostatnie słowo. Tym, który wszystko wie najlepiej: lekarzem. Pozwoliłam ci na to, na co twoja matka nigdy się nie zgadzała. Byłem wściekły. Jak Laura śmiała się tak zabawiać moim życiem? Nie miała prawa! Potem moja dorosła twarz na ekranie znikła, jej miejsce zaś zajęły rysy skonfundowanego dziecka, powstrzymującego łzy, wiszącego do góry nogami... Może zwisało z drabinki? Co je tak zmieszało? Ogarnął mnie paniczny lęk. Co wywołało w nim tak wielki strach i rozpacz? Laura pokazała mi. Nad chłopcem ogromniała (do góry nogami) postać mojej matki. Prawiła jakieś niezrozumiałe kazanie. Wzdrygnąłem się na to wspomnienie, którego dotąd nie pamiętałem. - A dlaczego zostałeś lekarzem? - spytała retorycznie. Jej głos trochę się podniósł. - Ponieważ Tajemnica to jedyna rzecz, której nie potrafisz znieść. Ponieważ niczego nie rozumiesz. Ponieważ stale musisz wszystko wyjaśniać. Ponieważ nigdy nie wiedziałeś, kim jest twoja matka i dlaczego tak się zachowuje. Zgadza się, doktorku? Laura klasnęła i rzuciła: - Geneza. Na ekranie pojawiliśmy sieja i Laura kochający się na łóżku w probostwie. Nasze ciała kotłowały się w zwierzęcym pożądaniu. Z niesmakiem oglądałem tak biologicznie ukazany seks. Jakże bezgranicznie zawierzyłem temu odpychającemu, lecz pięknemu stworzeniu! Dwoje ludzi dzielących kłamstwo... Jeśli to nie pornografia, to cóż innego? Wszakże jeszcze bardziej zaniepokoiła mnie inna myśl. Chodziło o paniczny szept, który zrodził się w moim mózgu. Stawał się coraz głośniejszy. O czym zapomniałem?! O czymś ważnym. O czymś bardzo niebezpiecznym. Tylko o czym... Gdzie ukryto kamerę, która nakręciła tę scenkę?! - Więc ofiarowałam ci twoją ulubioną tajemnicę - ciągnęła Laura. - Tajemnicę Miłości. Wymyśliłam zagadkową kobietę, żebyś mógł dla niej zapląsać swój rytualny taniec, tyle że tym razem miałeś złudzenie, że to ty prowadzisz, ty ustalasz kroki. Wydawało ci się, że potrafisz dotrzeć do sedna tajemnicy. Ciągle atakowałam twoje sterylne ego. Przedstawiłam ci tyle nieprawdopodobnych faktów, że w końcu przełamałam twoją wiarę we własne zmysły. A kiedy zwątpiłeś w swoją rzeczywistość, byłeś gotów wejść w moją. Stałeś się Wierzącym. Pionkiem. Ofiarą. A przecież przysięgałeś, że nigdy do tego nie dopuścisz. Że nigdy nikomu na to nie pozwolisz. Lecz, tak naprawdę, zawsze tego pragnąłeś. Laura odwróciła się od ekranu i uśmiechnęła do mnie. - A kiedy w końcu zdobyłam twoją cenną miłość, kiedy twoja krucha osobowość rozpadła się, byłeś łatwym łupem. Nie byłeś już dobrym, posłusznym chłopcem swojej matki - byłeś mój. Tak brzmiała prawda, o którą sam prosiłem. Zimna. Bezwzględna. Bezlitosna. Laura kompletnie zdruzgotała moją psychikę. Byłem głęboko wstrząśnięty. Niemniej jednak wciąż w jakimś zakamarku mojego umysłu tliło się nieznośne pytanie: „Gdzie umieszczono pieprzoną kamerę? Jak zrobili te ujęcia?” I skoro oglądam film pamięciowy... czyim jest wspomnieniem? Byliśmy tam przecież sami, psiakrew! W pokoju nie było przecież nikogo poza Laurą i mną! Nagle odwrócona młoda twarz mojej matki pochyliła się nade mną i zastygła, otoczona aureolą letniego słońca. Laura założyła ręce na piersi i wpatrzyła się w ekran. Głowa matki obróciła się wokół własnej osi i postarzała o czterdzieści lat. Była teraz złotawa, cierpiąca, umierająca. - Prawda jest taka, że złamałam jej kręgosłup. Widziałem wszystko szalonymi oczyma Laury. Moja matka wiła się na łóżku. - Czy nie to zawsze chciałeś zrobić? Pozbyć się jej na zawsze? Tak bardzo jednak przeraziła cię własna wściekłość, że stłumiłeś jąi zmieniłeś w pacyfizm, w swoje pretensjonalne plany ratowania świata i pomoc ofiarom przemocy. - Zachichotała. - Naprawdę sądzisz, że potrafisz mnie zabić? W całym swoim nędznym życiu nikogo nawet poważnie nie skrzywdziłeś. Po prostu brakowało ci odwagi! Laura gwizdnęła przez zęby i na ekranie pojawiły się migawkowe obrazy ludzkiego okrucieństwa: obozy śmierci, tortury, ścinanie głów, napalm i Nagasaki. Połamane kości, zmasakrowane twarze, okaleczone ciała. Oczyma setek pomordowanych ofiar zobaczyłem ich ostatni w życiu widok. Nie znajduję odpowiednich słów, aby oddać potworność tego pokazu. Wiem jedno: w tamtej chwili ponad wszystko na świecie pragnąłem choć na chwilę oślepnąć. - Życie jest najświętszym darem, pamiętasz? - podjęła, wskazując na ekran. W jej głosie pojawiło się oburzenie. - „Nie zabijaj”, pamiętasz? Dziennie umiera z głodu trzydzieści siedem tysięcy ludzi. Ot, przykład pierwszy z brzegu. Ponad trzynaście milionów rocznie. Przeważnie kobiety i dzieci. Stale wykorzystujecie przedstawicieli niższych klas. Dyskryminacja ze względu na kolor skóry i płeć jest nieodłącznym elementem waszego świata. Jedną trzecią z waszych bogactw przeznaczacie na zbrojenia. Aby „chronić pokój”, nieprzerwanie udoskonalacie technologię związaną z ludobójstwem. Przysięgacie, że nigdy tej broni nie użyjecie. A jednak już ją wykorzystaliście. Dwukrotnie. Nigdy nie przestaliście tyranizować słabszych i mniej inteligentnych. W waszej historii roi się od szaleńców, którzy gwałcili, kradli, mordowali. Jesteście planetą degeneratów, wmawiających sobie, że są normalni. A ty wierzysz w Miłość. Zamachała rękoma i na ekranie pojawił się dziwny czarno - biały amatorski film krajobrazowy przedstawiający obiekty kultu i świątynie każdej wiary na świecie. Kontury stały się trochę nieostre. Zimne, kamienne budowle, cmentarze, puste minarety, zrujnowane kościoły, zbombardowane synagogi, zerodowane celtyckie krzyże, gnijące bożki. Uderzyło mnie, że Holokowie nigdy nie wchodzili do środka. Jakby religia była dla nich jakimś tajemniczym archeologicznym znaleziskiem - pozostałością starożytnej kultury, której rytuały wydawały się całkowicie niejasne. Najwyraźniej wiarę identyfikowali z architekturą: kościoły i meczety były opuszczonymi do mami, hymny - szumem. Nie znali szyfru! Religia stanowiła słabość Holoków. Była muzyką, której nie potrafili usłyszeć ani zagrać. Symbolem, który nie miał dla nich żadnego znaczenia. Laura kontynuowała z ironicznym uśmiechem. Jej przemowa była kompletnie niedorzeczna. - Każda z waszych religii wyznaje tę samą doktrynę: „Kochajmy się”. Wszystkie formy waszej kultury zawierają w sobie „miłosny” motyw. Piosenki o miłości. Sceny miłosne. Opowieści o miłości. I ty w to wierzysz! Naprawdę wierzysz, że „miłość” istnieje! Sądzisz, że jeśli powtórzysz słowa „Kocham cię” wystarczająco wiele razy, staną się rzeczywistością? Przypomniałem sobie, że Saul wygłosił kiedyś bardzo podobną mowę. Tyle że on mówił o Wrogach. Przyszła mi do głowy osobliwa myśl: ludziom równie trudno wyobrazić sobie świat bez wrogów jak Holokom - świat, w którym istnieje miłość. Byłem pewien, że ta część pokazu ma stanowić druzgoczący akt oskarżenia ludzkości. Zadziałała na mnie wręcz odwrotnie. Poczułem nagle, jak bardzo słabi i tępi są Holokowie... I jacy samotni. Saul twierdził, że modlitwa blokuje połączenie, że łamie więź. Możliwe zatem, że wszyscy Holokowie byli świadomi faktu, iż niezbywalnym elementem religii jest odosobnienie, indywidualny kontakt z transcendencją. Czuli je, kiedy ludzie modlili się albo medytowali. Może ta separacja raniła ich, ponieważ przypominała ich codzienne życie - są przecież blisko ze sobą związani, lecz nie potrafią dotykać. Nagle na ekranie pojawiła się młoda kobieta trzymającą za kostkę nagie dziecko nad kamienną studnią. Głowa chłopca kołysała się łagodnie. W głębi połyskiwała tafla wody. Odbijało się w niej niebo, kobieta i dziecko. Kobieta przemawiała do niego bardzo cicho, słowami zrozumiałymi dla pięciolatka. „Będziesz dobrym chłopcem? Będziesz, co?” Krzyk rósł mi w gardle. Zabrzęczał w strunach głosowych i wydobył w postaci przeraźliwego wrzasku. Nie mogłem znieść prawdy: miałem przed sobą szersze ujęcie widzianej wcześniej sceny. To była moja matka! To byłem ja! Nie zwisałem z drabinki! Zapragnąłem umrzeć. - Wiesz, jak wielu waszym dzieciom co noc śnią się koszmary? My wiemy. Wiesz, skąd się biorą te koszmary? Zawdzięczacie je waszym kochającym mamusiom i tatusiom, którzy codziennie torturują was „dla waszego własnego dobra”. Za pomocą różnych „argumentów”. Palców, pięści, stóp i słów. Hodujecie waszą własną zgubę i nazywacie ją „miłością”. To jest właśnie wasza spuścizna. Dziedzictwo, które stworzyło Holoków. Jesteście potworami, doktorku. Koszmarami sennymi. Nie my, lecz wy. My jesteśmy tylko waszymi dziećmi. Tak brzmi Prawda. Ekran ściemniał. Laura oparła się o zieloną ścianę i założyła nogę na nogę. - Mój tato powinien był cię ostrzec, żebyś nie grał przy mnie lekarza. - Suki? - spytałem wesoło. Ledwie mogłem się doczekać, by jej powiedzieć. - Nie, mój ziemski tato - odparła z uśmiechem. Prychnąłem. - Ten, którego twoja oświecona rasa porwała i pobrała próbki jego tkanek? - To było kłamstwo. - Zaśmiała się okrutnie. - Nie tylko pobrali od niego próbki, doktorku. Również go wypieprzyli. Zastanawiam się, co ten mały gnojek czuł między ich nogami, garbiąc się jak wiewiórka w upale. Suki powiedział, że mu się podobało. Wtedy prawie zemdlałem. - „Konwulsje” - usłyszałem głos Wandy. - To był jego pomysł, prawda? Ostatnia próba, by mi to wyperswadować? Tato nie lubi myśleć o mnie. O małym dziecku, które oddał Holokom. A może nie powiedział ci o transakcji swojego życia? Zadygotałem, kiedy Laura zaczęła kreślić duże koło na ścianie. Jej palec zostawił ciemnozielone wgłębienie, które powoli się wygładzało, aż znikło. - Pamiętasz? Mówiłam ci. Zimna wojna. Czerwona gorączka. Tato skontaktował się z Holokami i zaproponował wymianę. Broń za zakładników. Dał im swoje nasienie. Holokowie stali się idealną bronią, prowadzili niemożliwy do wykrycia, niewidoczny sabotaż umysłowy. To się nazywa Deprywacja Snu. Przehandlował mnie za nią. Wkrótce wielu sowieckim naukowcom zaczęły się przydarzać niepowodzenia, tracili pamięć, zaczynali cierpieć na bezsenność. Nie pozwalaliśmy im zatrzymać żadnego snu. Zjadaliśmy je. Fakt ten miał bezpośredni wpływ na ich pracę. Ich wiedza stawała się rozlazła i mierna, podczas gdy amerykańskie badania świetnie się rozwijały. Wygraliśmy dla was wyścig zbrojeń. Nakreśliła na ścianie krzyż, który szybko zniknął. - Nie kupujesz tej całej religijnej bzdury, prawda? Religia przyszła później, gdy tato zdał sobie sprawę ze swego szaleństwa. Sądził, że Rosjanie się poddadzą. Nie przewidział, że twoja rasa nie zna umiaru w zabijaniu. Zniszczyć świat dziesięć razy, pięćdziesiąt, sto razy to dla was za mało. Zwycięstwo was nie satysfakcjonuje. Musicie unicestwiać. Tak wygląda wasza metoda. A kiedy odkrył, że my, Holokowie, zgodziliśmy się na wymianę tylko z jednego powodu - ponieważ „nasza przyszłość” zależy od waszej autodestrukcji - było za późno. Przekradł się z powrotem do Komory Snów i próbował zabić nas wszystkich, jednego po drugim. Jednakże nie potrafił tego zrobić! On, Ojciec Broni Ostatecznej zlitował się nad nami. Zwłaszcza nade mną. Wtedy opracował plan alternatywny. Pomyślał, że zmieni przyszłość dzięki ingerencji w przeszłość. Zwabił mnie z powrotem do was, uczynił ciężarną i zatrzymał przy sobie. Zapomniał, że żaden zdrowy na umyśle Holok za nic w świecie nie pozostanie w Waszym Czasie! Śmiała się serdecznie przez minutę. - Ach, biedny tato. Niepoprawny marzyciel! Taki święty! Saul, Święty Człowiek. Człowiek, który sprzedał swoją córkę dla dobra kraju. Co ci powiedział? Że wszystko było spiskiem Holoków? - Zachichotała. - Sam to rozpoczął! To był jego plan. Ja. Ty. Wszystko. Nie czułem się w tym momencie całkowicie normalny. Moje myśli szalały. Odczuwałem dotkliwy ból i drżałem. Straszliwe wizje przesuwały mi się przed oczyma. A równocześnie rozmyślałem o pewnym drobiazgu. Gdzie była ta pieprzona kamera? Nigdzie jej nie widziałem! W pokoju nie było nikogo poza mną i Laurą. Przyczepiłem się do tej frazy i powtarzałem ją, niczym adapter odtwarzający zniszczoną płytę analogową; jakby igła obawiała się opuścić ten zagadkowy rowek. Laura i ja. Laura i ja. Laura, ja i cichy, mały czerwony kardynał, siedzący na abażurze w rogu pokoju. Imish widział wszystko. Imish jest teraz w hotelowym pokoju. Imish obserwował całą scenę. Holokowie obserwowali całą scenę poprzez jego wspomnienia. Obserwowali Saula i Wandę. I mnie. Śpiącego na łóżku. Wiedzieli, gdzie jesteśmy. - Zabijecie! - powiedziałem. Laura zrobiła krok do przodu. - Nie możesz nawet mnie dotknąć. Śnisz, doktorku. Nie masz tutaj władzy. Podeszła z powrotem do łóżka, usiadła i zaczęła szczypać sutki swoich piersi, bez wątpienia przygotowując je do laktacji. Śmiała się. - Wiesz, czym jesteś, doktorku? Wymysłem z potencjalnej przeszłości, która rozwiała się w nicość, kiedy dołączyłeś do mnie w Pointę Peele! - Boże, zrób coś! - Powiedziałam: „przyjdź” i przyszedłeś. Zabrałam ciebie i nasze nie narodzone dziecko z powrotem do Matki Wiru. I teraz jesteś jednym z nas. - Ja nigdy nie... - Ależ tak. Kochałeś mnie, pamiętasz? Mimo tych wszystkich kłamstw. Nawet gdy przyznałam się do nich. „Ciągle cię kocham!”, powtarzałeś. Podążyłeś za mną do wody. Utonąłeś, a my przywróciliśmy cię do życia. Jesteś ułudą. Snem z potencjalnej przeszłości, która się nie wypełniła. Wygraliśmy, doktorku. - To kłamstwo! - krzyknąłem. - Nie można zmienić przyszłości. Saul ci nie mówił? Można zmieniać jedynie przeszłość! - To nieprawda, bzdura, absurd! - wrzasnąłem rozpaczliwie. - Obawiam się, że prawda - powiedział jakiś głos w drzwiach. Odwróciłem się i ponownie zobaczyłem mojego sobowtóra. Po sekundzie uświadomiłem sobie, że ma na sobie te same rzeczy, które nosiłem w Pointę Peele. Uśmiechał się ze smutkiem. Był pokryty galaretką. I starszy, ponieważ odbył długą, bardzo długą podróż w czasie. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI - Poszedłem za nią. Nie potrafiłem bez niej żyć. Kochałem ją. Mój sobowtór podszedł i w/iął Laurę w ramiona. Zastanowiłem się głupio: „Czyja tak chodzę?” Garbiąc się, powoli i sztywno jak robot? Sprawiałem wrażenie człowieka, który zbyt długo podążał niskim tunelem. - Znikaj stąd - syknęła Laura do mnie ponad jego ramieniem. - Nawiedzaj kogoś innego, durny upiorze! - Potraficie zmieniać kształty! - rzuciłem do sobowtóra. - Jesteś Holokiem. Możesz być każdym! Odwrócił się i skinął głową. - Brawa za domyślność, choć tym razem akurat nie trafiłeś. - Uśmiechnął się. - Uwierz, John... Jestem tobą. - Udowodnij to! - Jak? - spytał. Po mniej więcej minucie intensywnych wysiłków spasowałem. Nie byłem w stanie wymyślić żadnego rozsądnego sposobu, za pomocą którego mógłby udowodnić, iż jest mną. Potem uświadomiłem sobie, że w pewnych okolicznościach nawet ja sam nie byłbym w stanie udowodnić swojej tożsamości. Wierzyłem mu jednak. Dokładnie taki sam dialog mógłbym prowadzić ze swoim odbiciem w lustrze. Dodatkowym potwierdzeniem był też pewien szczególny drobiazg - mój sobowtór (w przeciwieństwie do Laury) nie miał najwyraźniej kłopotów z „lokalizacją” mojego miejsca pobytu. Ilekroć się odzywałem, patrzył mi prosto „w oczy”. Obserwowałem, jak z czułością poprowadził Laurę do łóżka, a potem ją otulił. Delikatnie położył rękę na jej brzuchu, ona przykryła ją obiema dłońmi. - Spij, moje kochanie - szepnął. - Porozmawiam z nim. - Nie daj mu tej satysfakcji! - Cicho, no, cicho - uspokajał ją. - Zdenerwujesz dziecko. - Następnie pochylił się i pocałował ją w czoło. Rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając mnie. Usiłowała się domyślić, gdzie jestem. Niczym trofeum objęła pękaty brzuch. - Nasze dziecko - oświadczyła triumfalnie. Na chwilę zastygli w tej pozie. Wyglądali jak rodzinna fotka: matka, ojciec i nie narodzone dziecko. Dziwaczny, a równocześnie sentymentalny portret namalowany przez artystę z paletą ograniczoną do zieleni. Wtedy po raz ostatni widziałem Laurę: przyszłą matkę, łysą, pozbawioną brwi. Jej zielone oczy, które wydawały mi się tak uderzająco piękne w gabinecie, straciły swoją moc wśród wielu zielonych odcieni tego podwodnego świata: zielonej skóry, zielonej pościeli, zielonych ścian, podłóg i sufitów. Jakbym patrzył przez tanią parę dziecięcych okularów przeciwsłonecznych. Wydawali się szczęśliwą rodziną. Kim byłem, by ją niszczyć? Przez jakiś czas pielęgnowałem w sobie pomysł odejścia i pozostawienia ich w spokoju. Jakim prawem chciałem zburzyć ich radość? W końcu to był sen! Może Laura miała rację. Może nie miałem tu władzy. Rzeczywiście czułem się bezsilny. Trafiłem do miejsca, gdzie wybór, wszelki wybór - stanąć lub iść, w lewo czy w prawo, w górę czy w dół, tak albo nie - wydawał się pozbawiony sensu, nudny i daremny. W tym momencie nie znaczyło dla mnie zbyt wiele, czy się obudzę, czy zabiję Laurę, czy też po prostu pokręcę się tutaj przez jakiś czas, a sprawy potoczą się dalej same. Poczułem odrętwiającą ociężałość, która ogarniała mnie zawsze, gdy byłem pijany. Cóż, pewnie, mógłbym wstać, przejść pokój i zmienić kanał w telewizorze. A niech tam... Po co sobie zawracać głowę! Zresztą, było w porządku. Całkiem nieźle. Polatam trochę nad Laurą, a jeśli będę się nudził, mogę uprażyć kilka cukierków ślazowych. Niech Saul radzi sobie sam ze wszystkim. Ach, pieprzyć go... On mnie w to wpakował, więc niech mnie z tego wyciągnie. A zatem to Imish nas obserwował... I co z tego? Nie zamierzałem się tym przejmować. Skoro mnie namierzyli, trudno. Niech agenci rządowi rozbiją drzwi do naszego apartamentu i wyciągną z niego mnie, Wandę i Saula. Wielka mi sprawa! Człowiek potrafi wiele znieść. Wyleciałem drzwiami i bezwolnie jak zerwany balon poszybowałem korytarzem. - Hej! - zawołał za mną. Leciałem dalej. - Hej!!! - Pędził za mną. A kiedy mnie dogonił, chwycił mnie w ręce - nie pytajcie, jak tego dokonał - i trzymał przed swoją twarzą niczym kryształową kulę. - John? - przemówił z irytacją. - John! - Co? - spytałem zakłopotany. - Otrząśnij się z niemocy! Zachowujesz się jak Holok! - O czym mówisz? - jęknąłem. - Zostaw mnie samego! - Przestań! - Jego słowa wzbudziły moją czujność. - Czego ode mnie chcesz? - spytałem. - Twojego skupienia. Okej? - Okej, okej - sieknąłem. - Chodź za mną - poprosił. Puścił mnie i skierował się w dół korytarza, potem poprowadził mnie przez klapę do małej nakrytej kopułą Sali Snów. Przypatrywałem mu się. Usiadł po turecku na podłodze, która poruszyła się pod nim jak łóżko wodne. Chyba czekał, aż się uspokoję, gdy krążyłem przed jego twarzą. - To jest głupi sen. Wolę zasnąć normalnie. - Nie! - krzyknął. - Wygrałeś, draniu! Czego jeszcze chcesz ode mnie?! - Już lepiej - westchnął. - Przez chwilę sądziłem, że cię straciłem. - Rozejrzał się wokół. - Jesteśmy w takim miejscu, gdzie każdą sekundę trzeba poświęcić na walkę. Musisz pokonać senność. Nie wolno ci zasnąć. Jestem tu od miesiąca i ciągle zdarza się, że tracę koncentrację. Hej! - zawołał nagle. - Hej! - Co takiego? - Zrozumiałem, że przysnąłem. - Obserwuj! Zaśniesz, a wszystko zrujnujesz! Jednocześnie roześmiałem się i jęknąłem. Czułem się jak w college'u, gdy niewiele sypiałem, ponieważ uczyłem się do końcowych egzaminów. Mój współlokator torturował mnie pytaniami z podręcznika. Jak miał na imię? Ach tak, Timothy. Duży facet z Grosse Pointę. Wszystkie egzaminy zdawał pijany lub na haju. Mnie nigdy nie było na coś takiego stać. Zawsze wówczas wypisywałem głupoty albo zasypiałem i... - Skończ z tym gównem! - krzyknął mój sobowtór. Otrząsnąłem się. Do pomieszczenia wsunął głowę jakiś Holok i mój towarzysz warknął na niego. Oczy natręta gwałtownie się rozszerzyły, a on sam szybko się wycofał. - Boże! - Potrząsnął głową. - Są jak kelnerzy, którzy nie pozwalają ci zjeść w spokoju! - Potem odwrócił się do mnie. - John, musisz się skupić. - Po co? To przecież tylko sen! - Tak, sen. I będzie twoim ostatnim, jeśli mnie nie posłuchasz. Westchnąłem. - Chciałbym zapalić papierosa. Pokiwał głową ze współczuciem. - Świetnie cię rozumiem. Oddałbym wszystko za salema... - Słuchaj, mam pytanie! - zawołałem nagle. Uniósł brwi. - Co takiego? - Chodzi o zakończenie całej tej sprawy... Po co się trudziłeś? Wróciłeś, aby ostrzec Hogana. Uratowałeś mnie w hotelu. Uśmiechnął się. - Jeszcze tego nie zrobiłem. Zresztą nie wiem, czy w ogóle to zrobię. Moja decyzja zależy od twojej odpowiedzi na pewne pytanie. Jest podchwytliwe, więc nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. - O co chodzi? - Kochasz mnie? - O Jezu! - Nienawidziłem tego rodzaju snów. - Pytanie wcale nie jest takie głupie, jak ci się wydaje. Z początku spróbowałem go zbyć, ale po chwili zreflektowałem się. „Co, u diabła?” Rozważyłem jego pytanie. I wiecie co? Nie znałem odpowiedzi. Doskonale wiedziałem, że tylko ja mogę na nie odpowiedzieć, ale nie umiałem. Czy kochałem siebie? Byłem zbity z tropu. - Nie wiem - przyznałem się z rezygnacją. - Ale ja wiem - odparł cicho. - Nie kochasz. Nigdy siebie nie kochałeś. Rozczarowałeś pierwszą osobę w swoim życiu, która cię pokochała. I nigdy sobie tego nie wybaczyłeś. - Mamę? - Roześmiałem się. - Och, daj spokój! To ona mi nigdy niczego nie wybaczyła! - Jak najbardziej wybaczyła. I przeprosiła. Na łożu śmierci. Pamiętasz? Przypomniałem sobie szpitalną izolatkę o wyglądzie egipskiej krypty. Złotą skórę matki. Jej lodowate ręce i ostatni raz, gdy zwróciła się do mnie po imieniu. Jej oschłe ostatnie słowa, które kosztowały ją chyba resztkę życiowej energii: „Przepraszam, John”. - To właśnie miała na myśli? Przepraszała za to, że mnie źle traktowała? - Dokładnie - odrzekł. - Myślała o wielu sprawach. Było czego żałować. Przed oczyma zamajaczyła mi studnia i zadrżałem. - Dlaczego matki robią takie rzeczy swoim dzieciom? Westchnął głęboko. - Była chora. Zresztą, kto to może wiedzieć? - Ja... nie pamiętałem tego. - Nie. Mimo to zdarzenie odbiło się na całym twoim życiu. Uczyniło cię takim, jakim jesteś obecnie. A ty nawet o tym nie wiedziałeś. I powiem ci coś jeszcze, John... - Co? - Ja to pamiętałem. Jestem wszystkimi wspomnieniami, które zapomniałeś. Jestem tym fragmentem życia, którego nie pamiętasz, choć je przeżyłeś. I wiem, co tamto dziecko czuło wówczas nad studnią. Chłopiec tylko w jeden sposób potrafił sobie poradzić z tym ogromnym przerażeniem, bólem i zdradą ze strony jedynej osoby, którą kochał i której bezgraniczne ufał. - Skrzyżował ręce na piersi i dodał znacząco: - Obwinił siebie. - Daj spokój! Miałem pięć lat! - No właśnie, dokładnie tak postępują dzieci. Doskonale o tym wiesz, John. Fachowcy nazywają ten sposób myślenia „magicznym”. Chłopiec pomyślał: „Jeśli zawsze będę grzeczny, nigdy więcej nie doznam strachu, bólu, bezradności”. Rodzaj paktu, rozumiesz? „Jeśli nie będę złym dzieckiem, mama nie przestanie mnie kochać”. Niczego takiego nie pamiętałem, lecz słowa brzmiały przekonująco. - Pewnie wtedy rozpoczęła się moja faza religijna - oceniłem z goryczą. Pokiwał ze smutkiem głową. - Okrutne zadanie sobie wyznaczyłeś. Trudno jest żyć według niemożliwych do spełnienia reguł. Nic dziwnego, że musiałeś się na kimś odegrać. Spojrzał na mnie znacząco. - Hogan! - krzyknąłem natychmiast. - Zgadza się. Był jedynym bezpiecznym obiektem twojego gniewu. Dla wszystkich innych osób byłeś uosobieniem niewinności. Swoją złą stronę mogłeś ujawnić jedynie bratu. - Boże, jestem świnią. - Jesteśmy - poprawił mnie. - Faktycznie jesteśmy - przyznał. - Przez resztę swego życia próbowałeś być człowiekiem idealnym. Jedyny sposób, by osoba, która czuła się tak bezwartościowa jak ty, odnalazła sens życia. A kiedy przestałeś być idealnym synem i seminarzystą... przyjąłeś rolę perfekcyjnego lekarza. Człowieka bez problemów. Dlaczego? Ponieważ zawsze uważałeś się za nieudacznika. I jesteś nim. - Uśmiechnął się. - Jak każdy perfekcjonista. - Poczekaj sekundkę! Nie jestem taki! Rany, wystarczy tylko spojrzeć na mój gabinet, żeby się o tym przekonać! Wzruszył ramionami. - Bałaganienie jest formą protestu, ponieważ w głębi duszy doskonale wiesz, że postawiłeś sobie niewykonalne zadanie. Że nie jesteś ideałem. I ciągle się spóźniasz, co również jest efektem podświadomego buntu przeciw naturze, jaki sobie narzuciłeś. Tu mnie miał. Już miałem wspomnieć o mojej flegmatyczności, której tak nie znosiła Nancy. - Pamiętasz, jaką odrazą napełniło cię nadęte zadowolenie doktora Stewarta, tak bardzo podobnego do ciebie fizycznie? - Tak. - To była projekcja. W gruncie rzeczy nadal nie potrafisz się pogodzić z własną niedoskonałością, a jedynie na użytek innych przybierasz maskę człowieka zrównoważonego. Bez reszty poświęcasz się pracy, której sedno zasadza się na przekonywaniu pacjentów, że tak naprawdę są sympatyczni i akceptowani przez otoczenie. Świetnie wczuwasz się w ich sytuację. Twoje powołanie jest prawdziwe. To dar. Ponieważ bardzo dobrze wiesz, co czuje osoba niekochana. I jak ciężko jest żyć, próbując usilnie wypełniać czyjeś kryteria ideału. Jednak... W pewnym sensie sądzisz, że lecząc innych, uleczysz samego siebie. Nie uda ci się. Nie istnieje taka prosta zależność. Odpuść sobie, John. Najpierw musisz wybaczyć sobie, a później być może zdołasz również siebie pokochać. Terapia we śnie. Absolutna nowość. Zastanawiałem się, ile on bierze za godzinę... taki terapeuta z przyszłości. Wziąwszy pod uwagę inflację, stawka wynosiła pewnie w okolicach tysiąca dolarów. Może... - John! - wrzasnął na mnie. - W porządku, w porządku - westchnąłem. - Wierzę w twoje słowa. Tylko co z tego? Jaki związek mają osobiste problemy z aktualną sytuacją? Laura. Saul. Holokowie. Nasze dziecko. Klasnął w dłonie i uśmiechnął się szeroko. - Wreszcie przyciągnąłem twoją uwagę. Wreszcie się skupiłeś. Odpowiem ci za minutę. Teraz wszakże muszę ostrzec Hogana, a ciebie uratować przed federalnymi. I zadzwonić do fanów Grateful Dead w Arizonie. - Wyszczerzył zęby. - Niekoniecznie w tej kolejności. Zniknął. Zostałem sam w bańce wielkości mniej więcej małego namiotu. Wszystko miało sens. Dlatego właśnie tak bardzo mnie wkurzał krytycyzm Nancy. Obdarzyłem ją swoim krytycznym ja. Oto dlaczego tak łatwo wczuwałem się w punkt widzenia moich rodziców. Obarczyłem ich swoimi problemami niekochanego, skrzywdzonego dziecka. Odetchnąłem głęboko, starając się wszystko uporządkować w myślach. Tak, stąd to niezwykle intensywne współczucie dla Laury. Uznałem ją za ofiarę idealną. Naprawdę byłem perfekcjonistą! Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Mój sobowtór wrócił tak niespodziewanie, że aż mnie przestraszył. - No cóż, załatwione! - oświadczył, stojąc na środku pokoju i otrzepując ręce. - Tak szybko? - spytałem. - Wciąż nie pojmujesz kwestii związanych z Czasem, prawda, John? Uśmiechnąłem się i zastanowiłem, czy on je rozumie. - Słuchaj, chcę ci coś powiedzieć - oznajmił, wracając do poprzedniej pozycji. - Musiałem zabić Imisha. - Co takiego?! - Przykro mi. Nie miałem wyboru. Jeszcze kilka minut i Holokowie dowiedzieliby się, gdzie jesteś ty i Saul. Powiadomiliby rząd i... Wiem - przerwał. - Wiem. Ja również będę za nim tęsknił. Nie mów Saulowi. To mu złamie serce. - Nie widział cię? - Akurat był w kiblu. Kiedy dorastałem, nigdy nie miałem żadnego zwierzątka. Matka zawsze powtarzała, że wszystkie są nieznośnie brudne. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo można się przywiązać do ptaka. Pamiętam, gdy Imish wczepiał się kurczowo w moje włosy. Pamiętam ciche odgłosy małego helikoptera, które wydawał, kiedy latał po pokoju. Uśmiechnąłem się na wspomnienie jego gruchania, gdy drapałem go pod brodą. Czy ptaki mają podbródki? Nie miałem pojęcia. - John! - zawołał sobowtór. - Nie słuchasz mnie. - Przepraszam - bąknąłem. - To był szczególny ptak. - Jasne, że będzie - odparł. - Będzie? - Ach tak, przecież ty nic nie wiesz. Imish należy do tak zwanych świadomych ptaków z przyszłości. - Świadomych? - Zmienionych genetycznie. Jego funkcje poznawcze są nanotycznie kierowane przez powiększony móżdżek. Saul uratował go podczas jednej ze swych podróży w czasie. - Uratował? - Imish był jednym ze stworzeń, które wykorzystywano jako wykrywacze kłamstw w Kryzysie Shing w roku 2330. - Shing? - wymamrotałem. Miałem w głowie mętlik i czułem się idiotycznie, powtarzając po moim rozmówcy pojedyncze słowa. - Namierzały Obcych za pomocą czegoś w rodzaju organicznego detektora. - Wzruszył ramionami. - Nie martw się. Dobrzy faceci w końcu zwyciężą. Gwałtownie starałem się zebrać myśli i poskładać jego słowa w sensowną całość. - Dlaczego Saul go uratował? - Imish padł ofiarą ataku ze strony innych ptaków. Po pewnym czasie u większości z nich wzrasta poziom agresji - to uboczny efekt mutacji. Stał się obiektem nienawiści ze strony przedstawicieli swego gatunku. Uznali go za zdrajcę. Przeważnie tkwił w zamknięciu, ale zdołał jakoś uciec. Saul znalazł go poważnie rannego, niemal umierającego. - Mój sobowtór pokiwał głową z ponurą miną winowajcy. - Imish miał charakter podobny do Saula - zauważyłem. - Był opryskliwy, przewrażliwiony. Przybierał ostentacyjne pozy. Posłał mi osobliwe spojrzenie. - Tak, rzeczywiście. Bardzo przypominał Saula. Gdy uświadomiłem sobie, z jaką łatwością zaczęliśmy używać czasu przeszłego, poczułem smutek. Mój sobowtór prawdopodobnie podzielał moje myśli i przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy w podłogę. - Zawsze się zastanawiałem, jak bez słów potrafi przekazywać nam swoje nastroje. Spojrzał na mnie. - Częściowo dzięki chemii, a związane jest z zapachem. Poza tym chodziło o jego szczególną inteligencję - dlatego te zmutowane ptaki nazwano „świadomymi”. Jego świadomość jest podobna do świadomości marzyciela. Myśli raczej obrazami i skojarzeniami niż w sposób pojęciowy. - Przerwał na chwilę, zamknął oczy i westchnął. - Dość makabryczne wydaje mi się takie gadanie o Imishu. Zwłaszcza, że ty również musisz niedługo kogoś zabić. Ostatnie zdanie podziałało na mnie niczym porażenie prądem. Minęła minuta, zanim się uspokoiłem. - Chcesz, żebym zabił Laurę?! Przecież powiedziałeś, że ją kochasz! - Nie Laurę, John. Chodzi o coś znacznie trudniejszego. - Zaczął nawijać włosy na palec. - Nie potrafisz sobie wybaczyć. To nie jest abstrakcyjna kwestia, którą można omówić podczas terapii... Musisz zabić tego perfekcjonistę. - Chcesz, żebym zabił samego siebie? - Nieee. - Skrzyżował ramiona i spojrzał na mnie z wyrzutem. - Ja jestem tym idealnym. Nie ty. Byłem na tyle arogancki, by zracjonalizować seks z pacjentką. - Chwila! Ja także z nią spałem! - Nie. - Ależ tak! - Nie. - Ależ spałem!! - Zażenowało mnie nasze przekomarzanie się. - Zaufaj mi w tej kwestii - powiedział w końcu. - Nie spałeś z nią. Ja poszedłem do łóżka z Laurą tamtej nocy na probostwie. Ty zostałeś na dole, w salonie i zasnąłeś w fotelu. - Nie pamiętam tego! - Oczywiście, że nie. Spałeś. - Zaraz... byliśmy ze sobą kilka tygodni! Pamiętam je. - Doprawdy? - Uśmiechnął się. - Co się zdarzyło podczas tego okresu? - No cóż... ja... my... eee. - Wspomnienia były mgliste. Zakupy. Spacery. Rozmowa. Za diabła nie mogłem sobie przypomnieć, czy kochałem się z Laurą! Kompletna pustka. Później również nie będę miał żadnych wspomnień. Te, które dotąd opisywałem, należały do mojego sobowtóra. - Nie pamiętam... - przyznałem zdumiony. - Ponieważ ci się to nie przydarzyło. Jestem potencjalną przeszłością. To ja spałem z Laurą. Byłem na tyle głupi, by ścigać ją tamtej nocy w Pointę Peele, chociaż nie umiem pływać. Ty nie wszedłeś do wody, pamiętasz? - Tak. - Przypomniałem sobie siebie na brzegu. Na myśl o dalszym ciągu przechodziły mnie zimne dreszcze. - Byłem taki naiwny. Sądziłem, że potrafię ją uratować... siłą mojej miłości. Nie ty, ja. Jestem romantykiem, John. Ty nim nie jesteś. Spędziłem życie na usprawiedliwianiu wypaczonej miłości chorej kobiety. Próbowałem być ideałem. Byłem na tyle głupi, by przyswoić sobie ideę pacyfizmu i myśleć, że można przetrwać w świecie przemocy z duszą owieczki. Że wystarczy być dobrym i biernym. Najodważniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem, było ogłuszenie pułkownika Petera w Hiltonie. Gdyby nie ty, nigdy bym się nie zdobył na taki wyczyn. Zresztą, zadanie było dziecinnie łatwe w porównaniu z twoim. Wyciągnął rękę i „dotknął” mnie. - Potrzebuję twojej pomocy. Mam zbyt słabą wolę, by zrobić to osobiście. Musisz stać się moim całkowitym przeciwieństwem, John. Musisz być bezwzględny. Jak wilk, który odgryza sobie łapę, by uwolnić się z sideł. Jestem sidłami, w których utknąłeś, John. Nie jestem twoją lepszą, lecz gorszą połową. Częścią ciebie, wyborami, których dokonywałeś - stale, nieświadomie. Częścią ciebie, która musi umrzeć. - Chcesz, żebym cię zabił?! - spytałem z niedowierzaniem. Kiwnął głową. - Proszę. To jedyny sposób. Pamiętasz, co powiedziała Wielka Matka? „Zjedz pseudoczłowieka”. To właśnie ja. Skurczyłem się w sobie. - Chcesz, żebym cię zjadł? Roześmiał się. - To tylko taka gadka Holoków. Umierają dopiero wtedy, gdy zostaną zjedzeni przez innych. Są tacy dosłowni. Wiesz, że nie używają metafor? Nie znają porównań. Dla nich wszystko po prostu jest. Spędziłem tu miesiąc i już doprowadzają mnie do szału! Całe to ich zrytualizowane powtarzanie i wieczna kontrola przypominają binarne myślenie albo ciągłe włączanie czegoś i wyłączanie. Albo - albo. Nie mają intuicji. Nie potrafią stworzyć niczego nowego. Umieją tylko stale wszystko poprawiać i wzmacniać. Wszystkie maszyny zbudowali z części pozostałych po ostatniej wojnie. A wiesz, czym są Sale Snów? - Przeciągnął się i popatrzył na sufit kopuły. - Modelami opartymi na maszynie REM Saula! Holokowie są niczym prymitywna obrabiarka: skazani na ciągłe odtwarzanie tych samych kształtów aż do nieskończoności. Pewnie, na początku może się tu wydawać ładnie. Jednak po jakimś czasie... - Westchnął poirytowany. - Czujesz się uwięziony w świecie zmonopolizowanym przez fast food. MacRzeczywistość! Roześmialiśmy się. - Biedne dranie. Są tępi jak rekiny. Idealnie rozwinięte stworzenia, które nie ewoluowały od eonów. Potrafią tylko naśladować, zero twórczej wyobraźni. To mistrzowie imitacji, puste w środku kameleony. Dlatego nas potrzebują. Gdyby nie ludzkie sny, nie mieliby o czym myśleć. - Mnie się wydają wystarczająco rozgarnięci - zasugerowałem. - Nie, mają tylko większe biblioteki. Zaufaj mi. Laura jest bystrzejsza niż wszyscy Holokowie razem wzięci. - Naprawdę? - No cóż, jest córką geniusza, nieprawdaż? Skrzywiłem się, myśląc o układzie Saula z Holokami. Tego, który stanowił parę z Sukim. Popatrzył mi błagalnie w oczy. - Zabij mnie, John. Zrób to. - Jak? Rozłożył ręce. - Obudź się. - Mam się obudzić? - Tak, to wystarczy. - Pokiwał głową. - I co nam z tego przyjdzie, skoro ty nie śnisz? - Ale ty śnisz. - Wstał i ziewnął potężnie. - Budzisz się, kiedy umrze Holok, który dzieli twój sen. Tak to z nimi jest. Jeśli jednak obudzisz się, kiedy jestem w twoim śnie, ja umrę. W ten sposób działa na ludzi. Nasza więź jest mocna jak pępowina. Gdy przetniesz ją w łonie, dziecko umrze. Obudź się i wtedy nic się nie wydarzy. Nie będzie mnie, Laury, Holoków. Wszystko się skończy. Stanie się jedynie alternatywną przeszłością, która się nie spełniła. Wywód charakteryzował się typowo oniryczną logiką. Uznałem go za kompletnie absurdalny. - Holoków i Laurę również masz zamiar zabić? - Pragnę ocalić Ziemię przed losem, na który nie zasłużyła. I nie chcę, by zrodziła się ta nieszczęsna rasa. - A dziecko! Co z naszym dzieckiem? - Nie martw się. Zawsze istnieją „drzwi numer trzy”. - Uśmiechnął się zagadkowo z miną mistrza ceremonii zdradzającego mi wielką tajemnicę. - Wiesz, wszystko, co Laura mówiła o ludziach, to szczera prawda. Wierz mi, słyszałem tę opowieść wiele razy. Tyle że zapominamy o czymś niezmiernie istotnym, skądinąd zresztą powszechnie znanym. - Na przykład o czym? - O śmiechu, poezji, jamnikach, rock and rollu, seksie, cyrku. Holokowie wiedząc ludziach wszystko... Wszystko z wyjątkiem tego, co czyni życie wartościowym. - Nienawidzę jamników - mruknąłem. Zignorował mnie. - Nie czułeś w słowach Laury tej luki? Nie myślałeś wciąż: „Tak, ale... Generalnie prawda, ale...”. To tak, jakby turysta opisując kontury Nowego Jorku na tle nieba, nie wspomniał o Statule Wolności. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Nie bardzo - odparłem. - Nic nie szkodzi. - Zmarszczył brwi. - Holokowie przypominają mi córkę Hogana. Tę, która ma kłopoty z nauką z powodu dysleksji. „Jezu - pomyślałem. - Mój sobowtór lubi jamniki, ja zaś pamiętam imiona”. - Janice - podsunąłem. Pokiwał głową. - Holokowie słyszą dźwięki i rozpoznają symbole, ale nie umieją kojarzyć faktów. Nie potrafią czytać. Niczego nie rozumieją. - Niczego? - powtórzyłem w zamyśleniu. Czy wszyscy podróżnicy w czasie ględzą równie niezrozumiale jak Saul? - To ich słaby punkt - podsumował. - Są zbyt praktyczni na cuda. - Chryste! - wykrztusiłem. - Jesteś wierzący! - Nie - roześmiał się. - Można by mnie raczej nazwać wątpiącym. Na wszystko potrzebuję dowodów. Ty jesteś wierzący. - To tylko sen - oceniłem. - Półsen, półrzeczywistość. - Uśmiechnął się. - Mówiłem ci, że wszystko się rozstrzygnie w Chicago. Milczałem. W głowie miałem pustkę. Chwycił moją dłoń i przytrzymał w swoich. - Zrób to, John. Oszczędź Laurze strasznego dzieciństwa, a swemu synowi - żałosnego życia. Oszczędź mi mojego perfekcjonizmu a Saulowi dojmującego poczucia winy. Oszczędź Ziemi trzeciej wojny światowej. Uratuj nas wszystkich, John. Potrzeba tak niewiele - po prostu obudź się. I wtedy wszystkie zdarzenia zmienią się w niewinną kolekcję wspomnień, które nigdy nie zaistniały. - Cofnął ręce. - Naprawdę? - spytałem. - Tak - odparł. - Kochasz mnie wystarczająco mocno, by to zrobić? Może i kochałem. Pewnie dlatego się zdecydowałem. Patrzyłem na niego. Nawijał włosy na palec identycznie jak ja. Był całkiem miłym facetem, ten drugi ja. Będę za nim tęsknił. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Budziłem się długo, powoli wydobywając się z głębokiego snu, do którego przenikało coraz więcej odgłosów dnia. Wpatrywałem się w ruch wahadła starego zegara. Kuranty wydały mi się słodkim trelem ptaka. Niestety, natychmiastowe skojarzenie z Imishem było przykre i zacząłem się zmieniać w kłębek nerwów, więc odwróciłem się do lustra i powiedziałem do swojego odbicia: - Czy ktoś mógłby wyregulować ten cholerny zegar? Proszę! Mój lustrzany sobowtór podniósł rękę i pomachał mi na pożegnanie, po czym raptownie zadygotał i roztopił się na moich oczach niczym miraż na pustyni. Kiedy odwróciłem się z powrotem do kołyszącego się złotego wahadła, usłyszałem głos Saula. Odmawiał modlitwę „Łaskiś pełna”. Później jasne światło poranka zaatakowało moje powieki i obudziłem się. Saul w swoim szlafroku Scrooge'a siedział obok mnie na łóżku. Byliśmy w moim pokoju w hotelu Lowes. - Witaj, doktorku. - Uśmiechnął się. - Przykro mi z powodu twojego ucha. Ucho faktycznie mi pulsowało jak po solidnym tarmoszeniu. - Myślałem już, że cię straciłem - oświadczył. W tym momencie wcale nie czułem radości. Nie cieszyłem się, że się obudziłem ani że żyję. Właściwie byłem oburzony, że wyrwano mnie ze snu. Chciałem do niego wrócić, ponieważ wyczułem nieznośną pustkę. Wydawało mi się, że zapomniałem o czymś ważnym, o czym koniecznie powinienem był pamiętać. Czegoś nie zakończyłem. Dlaczego Saul mnie obudził? Delikatnie dotknął mojej nogi. - Wiem, wiem. To minie. Kaszlałem długo i mocno. Odniosłem wrażenie, że w płucach mam mnóstwo flegmy. - Co? - spytałem. - „Poczucie pustki”. Tak nazywam ten stan. Gdy opuściłem maszynę REM, uderzyło mnie niczym tona cegieł. Podobne objawy występują w chorobie kesonowej, bowiem w sensie psychicznym nadal znajdujesz się pod wodą. Nie przejmuj się. Za pół godziny poczujesz się jak nowo narodzony. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę. Miałem ochotę się rozpłakać. - Smutek - zdołałem wydukać. - Na razie odczuwam... smutek. - Jakbyś właśnie stracił najlepszego przyjaciela. - Saul pokiwał głową. - Wiem. Gdy przydarzyło mi się to po raz pierwszy, pomyślałem, że rozpacz nigdy mnie nie opuści. Kilka dni w takim stanie i oszaleję ze smutku... tak mi się przynajmniej zdawało. Dlatego starałem się być przy tobie podczas twojego przebudzenia. Zaufaj mi... wszystkie złe odczucia przeminą. Zacząłem cicho łkać. Saul nadal trzymał mnie za nogę. Jego dotyk nie pomógł. Całym ciałem opłakiwałem coś, czego właściwie nigdy nie miałem. Obecność owego trudnego do zidentyfikowania elementu wydawała mi się niezbędna, a jego brak rozdzierał mi serce. Jak to możliwe: tak strasznie tęsknić za czymś, czego się nigdy nie utraciło? Kiedy trochę się uspokoiłem, Saul podał mi szklankę wody i wyjaśnił wszystko. - Chodzi o „poczucie pustki”. Holokowie oddychają nią jak powietrzem. Problem w tym, że nie są w stanie określić jej przyczyn. Nie wiedzą, za czym tęsknią... ty natomiast wiesz. Kiwnąłem głową. - Tak właśnie wygląda rozpacz Holoków - ciągnął Saul. - Są uzależnieni od snów, a czują, że kurczy im się ich zapas. Musieli wybrać między własną zagładą a utratą snów - jedyną „rzeczą”, która czyniła ich życie znośnym. Saul położył mi dłoń na głowie. - Nie masz gorączki. To dobrze. - Poklepał mnie po ramieniu. - Dzwoniłem do Hogana. Przyleci jutro. Nowina dodała mi otuchy. Byłoby nieźle mieć przy sobie najbliższego członka rodziny. - Co jest jutro? - spytałem. - Dobre pytanie - odparł Saul. Poczułem mdłości. Wzdrygnąłem się. - Boże, mam sensacje żołądkowe jak po zjedzeniu kilograma golonki na zimno. - Po chwili spytałem: - Gdzie jest Wanda? - Wanda? - Saul zmarszczył brwi. Popatrzyłem na niego badawczo. Odniosłem wrażenie, że usiłuje sobie przypomnieć jakieś zdarzenia sprzed wielu lat. - Pielęgniarka - podsunąłem. - Wanda - powtórzył. - Nie pamiętam, żebym ci o niej opowiadał. - Saul! - roześmiałem się. - Nie rób sobie ze mnie jaj. Przecież Wanda tu była. Dała mi zastrzyk. - O cholera! - Saul podrapał się po karku. - W czym rzecz? Wyjrzał przez okno. - Wanda to kobieta, z którą kiedyś nieomal się ożeniłem. Boże! To było chyba ze sto lat temu. - Przestań, mówię ci, że Wanda była w tym pokoju! - Możliwe. W jakiejś potencjalnej przeszłości. Jakbym dostał kijem bejsbolowym w głowę. Co się tu zdarzyło, gdy byłem nieprzytomny?! - Była moją asystentką i zginęła tragicznie w laboratorium. Została porażona prądem. Wypadek oczywiście. Wykorzystywałem ją jako królika doświadczalnego. Byłem... nierozważny. - Pociągnął nosem i wydmuchał w chusteczkę. Zatem wcześniejsze przeczucia mnie nie zawiodły. W którejś z potencjalnych przeszłości Wanda była osobą przeznaczoną na stracenie. Czym, do kurwy nędzy, jest Czas? Boskim pomysłem na psikusa? Nie potrafimy dostatecznie go zrozumieć. Ocalamy go. Marnujemy. Obawiamy się. Walczymy z nim. Tracimy. Gdy nam się kończy, pragniemy go ponad wszystko. Saul powiedział mi pewnego razu: „Zmień czas, a fale rozejdą się we wszystkich kierunkach”. - Tęsknię za nią - powiedziałem, przypominając sobie jej pogodną witalność. Jakże zazdrościłem jej umiejętności pływackich! - Ja również - odparł Saul, stukając camelem o tył głowy. Nagle na ramieniu mojego przyjaciela wylądował maleńki czerwony ptaszek. Zerknął na mnie zza ucha Saula. Wyglądał na skruszonego. - Imish! - zawołałem. - Co tu robisz?! Kardynał podleciał do mnie, usiadł mi na głowie i zagruchał. - Daj człowiekowi spokój! - zbeształ go Saul. - Nie, nie, w porządku - zaprotestowałem, drapiąc kardynała pod grdyką. - Zdenerwował się, kiedy byłeś tak długo nieprzytomny i szczypał cię w ucho. Mały szkodnik! - Nie! - krzyknąłem szybko. - To dobry ptak. Prawda Imish? Popatrzył na mnie z urazą. Nauczyłem się już, że nie lubi być poniżany. Zacząłem chichotać. Może więc Czas działał w obie strony. Coś wygrałeś, coś straciłeś. Może eliminacja Wandy uratowała Imisha. Może to nie był żart, lecz po prostu kolejna tajemnica. - Chcę ci coś pokazać - oznajmił z powagą Saul i rzucił mi na kolana pożółkły magazyn. Stary numer z lat pięćdziesiątych. Tygodnik „Saturday Evening Post”. - Strona dwudziesta druga - dodał. Czasopismo pachniało stęchlizną. Na wymienionej stronicy przeczytałem: „Drewniana noga: Wspomnienie Saula Lowe'a”. - Co to jest? - Przeczytaj - nalegał. - W twoim stanie czytanie bardzo pomaga. Wypuszczając dym kącikiem ust, obserwował, jak czytałem. Co jakiś czas strzepywał popiół na dywan i wgniatał go weń stopą. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym ojciec wziął mnie ze sobą po nową nogę. Nie wyjaśnił mi wcześniej, dlaczego w ogóle jej potrzebował ani czy wyprawa po nią to równie normalna rzeczjak wizyta u dentysty albo przegląd samochodu. Zawsze się zastanawiałem, czy drewniana noga gnije? A może mieszka w niej rodzina termitów? Wyobrażałem sobie, że nocami, gdy noga leżała obok ojcowskiego łóżka niczym wierne zwierzątko, przygotowana na rano, termity drążyły w niej sieć korytarzyków i pewnego dnia noga po prostu załamie się pod ojcem schodzącym po stopniach, liznąłem, że termity prawdopodobnie dostosowują się do tempa jego spaceru - stuknięcie, skrzypnięcie, machnięcie. Nie miały wyboru, musiały się do tego przyzwyczaić. Doskonale wiedziałem, że powinienem się trzymać obok zdrowej nogi, ponieważ sztuczna zakreślała w powietrzu szeroki łuk, ścinając zielsko wyrastające ze szczelin w chodniku. Czasami, trzymając ojca za rękę, wsłuchiwałem się w odgłosy wydawane przez protezę: normalny krok, pauza (albo syk, jeśli szliśmy po trawie), kiedy noga zataczała powrotne półkole i głośny trzask, który uzupełniał cykl. Całość układała się w swobodny rytm, który odnajduję dziś w niektórych utworach jazzowych. Wsłuchuję się wówczas w niego i zastanawiam, skąd, do diabła, znałem go przedtem i z jakiego powodu wywołuje u mnie nostalgię. Wreszcie uśmiecham się w nagłym olśnieniu i przypominam sobie świeży zapach płonących liści z tamtego dnia, w którym ojciec zabrał mnie do centrum po odbiór nowej nogi. Nie był najmocniejszy w wyjaśnianiu, więc wolałem o nic nie pytać. Nie uczyniłem tego nawet wtedy, kiedy się w końcu domyśliłem, że inni ojcowie nie zdejmują na noc lewej nogi i skórzanych pasków, które przypinają każdego ranka i odpinają co wieczór. Nie mają kikuta na końcu bladego (ogromnie dla mnie tajemniczego) uda. Ich ciało w tamtym miejscu nie jest zatem czerwone, pomarszczone ani pokryte bliznami. Nawet wówczas więc, gdy zrozumiałem, że mój ojciec - w pewien szczególny sposób - różni się od ojców moich przyjaciół, nigdy nie przyszło mi do głowy, by go o cokolwiek zapytać. Zresztą każde moje pytanie zawsze okropnie go denerwowało. Ale powiem wam, że czasem zaskakiwał mnie błyskotliwą odpowiedzią. Potrafił opowiadać w taki sposób, że świat wydawał się pełen tajemnic. Niestety, nie chciał, abym wierzył w tajemnice. Nienawidził spraw irracjonalnych, nazywał je „wymyślnymi”. A mimo to jego odpowiedzi zawsze pozostawiały we mnie wrażenie, że ten piewca realności ma talent showmana i wyczucie czasu magika. Często po prostu zwalały mnie z nóg. Były równie porażające jak jego pierwsza pogadanka o seksie. Od niego dowiedziałem się, że człowiek był kiedyś małpą, żywił się zielonymi bananami i huśtał na pnączach od drzewa do drzewa. To ojciec opowiedział mi o przeciwstawnym kciuku, dzięki któremu zaistnieli w historii Dizzy Dean i Mozart. Nauczył mnie, że lód zamarza z góry na dół, nie zaś na odwrót. Że trzęsienia ziemi są rezultatem przesunięć twardych kamiennych płyt pod miękką skorupą ziemi - proces przypomina ponoć tasowanie kart na zielonym filcowym stoliku. Dowiedziałem się, że najszybszą rzeczą w znanym nam wszechświecie jest prędkość światła, która ma dość mocy, by w odpowiednich warunkach pokonać czas. A teraz zabawne kawałki. Przekonywał mnie, że żaden dinozaur nigdy nie widział człowieka. Że żaby śpią przez całą zimę w błocie. Że kobiety krwawią regularnie z miejsca między nogami. Że z piersi płynie im mleko. Że wykrochmalone białe koszule ojca zostały uszyte z roślin o puchatych białych kwiatach przypominających fryzurę Einsteina. A kiedy zwierzyłem mu się, że moim największym marzeniem jest lot ponad szczytami drzew, oświadczył bez ogródek, że lewitacja to czyste banialuki. Moja mama była zupełnie inna. Znam ją tylko z kodaków. Dziwne, że wszystkie moje wspomnienia z nią związane pochodzą z opowiadań ojca i zdjęć. Z jego ust usłyszałem kiedyś, że była rodzinną mistyczką. Zwykł mawiać: „Twoja matka była łatwowierną sceptyczką. Nigdy nie satysfakcjonowało jej oczywiste wyjaśnienie czegokolwiek”. Wierzyła w duchy, w świętego Antoniego - patrona beznadziejnych spraw, intuicję i objawienie się Marii Dziewicy w Fatimie (chociaż w to w Lourdes nie wierzyła - niekonsekwencja, którą mój ojciec wręcz się rozkoszował, ponieważ idealnie podawała w wątpliwość wszelkie jej pomysły). Z opowieści ojca wywnioskowałem, że ogromne znaczenie miały dla niej sny. (Ojciec oczywiście nimi pogardzał). Później dowiedziałem się, że wszystkie sny notowała w dzienniku - przez około trzydzieści lat aż do tego poranka, kiedy zginęła pod kołami pędzącej taksówki. Dziennik ten wpadł mi przypadkowo w ręce dopiero w trakcie sprzątania pokojów ojca w kilka dni po jego wyprowadzce do domu pogodnej starości. Ostatni zapis przepowiadał zbliżającą się śmierć matki, a także moją obecną karierę, wynalezienie nowoczesnych piecyków elektrycznych, środków antykoncepcyjnych i plastikowych protez, które zastąpiły przestarzałą drewnianą nogę ojca. Jedna z notatek dotyczyła również jedynej przygody miłosnej ojca po śmierci matki. Nie była na niego zła, upominała go tylko za jego wieloletnie poczucie winy: „Naprawdę powinieneś sobie wybaczyć, mój drogi. Ja ci wybaczam”. Nieco później dopisała: „.. .poza tym, przecież ta kobieta była wdową. ..A ty jesteś wdowcem „. Ojciec powiedział mi coś tego ranka, kiedy szliśmy po jego nową nogę. Byłem zmęczony i głośno się skarżyłem. Zapytałem, dlaczego nie pojechaliśmy fordem ze specjalnie zaprojektowanym pedałem gazu w kształcie odcisku stopy. Przypominam sobie, że ojciec zatrzymał się wówczas pośrodku kwartału. Ogromny błękitny autobus kościelny przejechał nagle obok, poruszając liśćmi na naszej ścieżce; ogarnęło mnie przeczucie, że za chwilę przydarzy się nam coś niezwykłego i ważnego. Usłyszałem metaliczne skrobanie grabi na betonie, potem daleki skowyt psa. Gdzieś za rogiem przekomarzało się dwoje dzieci: „Nie był, był, nie był, był”. Ojciec popatrzył na mnie i oznajmił: - Mam tę nogę od dziesięciu lat. Został mi na niej ostatni spacer. Nie zepsuj go. Świetna, wręcz genialna odpowiedź. Ucieszyłem się, ponieważ właśnie się dowiedziałem, że drewniane nogi żyją dziesięć lat. Zdumiałem się, kiedy weszliśmy pod swojską markizę z zielonego płótna. Centrum handlowe Drexal Drugs. Ojciec zabierał mnie tu na czekoladowy napój w stożkowym papierowym kielichu osadzonym na osobliwym cynowym trójnogu, który był tak skonstruowany, że kielich można było weń wsunąć z obu stron. Złożone papierowe puchary leżały obok sterty przedmiotów, które wyglądały jak błazeńskie czapki. Nagle położona najwyżej czapeczka spadła, choć nikt jej nie potrącił i nie było przeciągu. Uznałem to zdarzenie za niezwykłe, co ojciec skomentował autorytatywnym stwierdzeniem, że z pewnością da sieje racjonalnie wyjaśnić. Nie zatrzymaliśmy się w wyłożonej czarnym marmurem pijalni napojów z obrotowymi stołkami. Minęliśmy aptekę, o której zawsze myślałem, że można w niej kupić bilet do Nigdynigdylandii: szklane przepierzenie z wnęką, a za nim półki zatłoczone tajemniczymi przezroczystymi słoikami, które wypełniała niebieska, czerwona i zielona woda. Słoiki zabezpieczono przed upadkiem ozdobnymi metalowymi klamrami, dzięki czemu były lepiej widoczne. Nie zauważyłem żadnych otworów i zafrapowało mnie, jak sieje napełnia. No i do czego służyły? Kiedy głośno wyraziłem swoje wątpliwości, ojciec obrzucił mnie protekcjonalnym spojrzeniem, jakbym zapytał o coś nazbyt absurdalnego lub nazbyt oczywistego. Wywnioskowałem, że po prostu nie wie. Przeszliśmy pod leniwie obracającymi się wentylatorami, obok stojaków zastawionych czasopismami (na okładkach tych z dolnego rzędu dostrzegłem kobiety z zawiązanymi oczyma), na tyły, do pracowni, w której siedział człowiek od nóg. Mieściła się w ciemnawym bocznym pokoiku za apteką. Musieliśmy zejść po kilku stopniach na podłogę z surowych desek. Podniosłem oczy i na przeciwległej ścianie zobaczyłem naturalnych rozmiarów pionowy przekrój połówki człowieka. Drugą połowę stanowiła układanka wykonana przeważnie z drewnianych protez. Cała noga na stalowym sworzniu: pociemniała od słońca i zgięta w kolanie. Łydka zakończona idealną wklęsłością gotową na przyjęcie uda. Pokryta grubą warstwą kurzu stopa z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Przedramiona barwy kości słoniowej z połyskującym dodatkiem stali. Zauważyłem też ramię, które przypominało ochraniacz futbolisty, powyżej zaś wisiała marmurowa półproteza szczękowa o wyglądzie małego bumerangu oraz sztuczna szczęka. Wszystkie elementy były starannie pokryte białymi kropkami. Zafascynowany wpatrywałem się w makietę przez długą chwilę, potem jednak zacząłem dostrzegać również inne szczegóły wyposażenia pogrążonego w półmroku pokoju. Jedna ze ścian od sufitu po podłogę obwieszona była protezami nóg i ramion. Rozmieszczono je pod względem wielkości - od dziecięcych aż po potężne kończyny dla futbolistów. Pod każdym egzemplarzem wisiała plakietka z nazwą i kodem. Ponieważ nie umiałem jeszcze czytać, wyobrażałem sobie, że widnieją tam imiona właścicieli, takie jak Joe czy Maddy. Pod kończynami stały - w ciasnym rządku niczym rowery na stojaku - środki transportu: obite na biało nosze, wózki inwalidzkie z wysokimi wiklinowymi oparciami, wąskie aluminiowe krzesła przeznaczone dla bardzo szczupłych osób, fotele z otworami w oparciach wystarczająco dużymi, by pomieścić choćby słoiczek ze złotą rybką (zapragnąłem mieć taki w domu). Na długim wieszaku zwisał rząd nowiutkich drewnianych kuł z czubkami z twardej czerwonej gumy. Żadna z nich z pewnością nigdy jeszcze nie dotknęła ziemi. W pracowni nie było okien. Oświetlało ją kilka przykrytych zielonymi prostokątnymi abażurami lamp, które dyndały na łańcuchach spod pokrytego blachą sufitu. Ściany oświetlone były słabą zieloną łuną, podłoga zaś tonęła w jaskrawym świetle. Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że mnóstwo ludzi nie dostrzega w życiu wielu ważnych rzeczy tylko dlatego, że - tak jak w tej pracowni - na pierwszy rzut oka są słabo widoczne. Ojciec puścił moją rękę, więc z zaciekawieniem pomyszkowałem trochę po pomieszczeniu. W jednym z zakamarków przykucnąłem i znalazłem porzucone skarby - za szklanym kontuarem leżała armia protez zębowych ułożonych w pełny uśmiech. Później zobaczyłem czarno - białego cętkowanego kota albo raczej jedynie jego cienki ogon, który zniknął za rogiem. Poszedłem za zwierzakiem. W pewnym momencie kot odwrócił się i posłał mi znudzone spojrzenie. Było to tłuste kocisko z obwisłym brzuchem i hipnotyzującymi żółtymi oczyma. Podążając za nim, natknąłem się na zgubioną przez kogoś pięciocentówkę (którą pospiesznie ukryłem w kieszeni), znalazłem miedzianą pułapkę na myszy za segregatorami i kilkanaście maleńkich sztucznych paznokci rozsypanych przy nóżce czarnego sejfu. Przez chwilę uparcie kręciłem w obie strony zamkiem szyfrowym, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że drzwiczki są otwarte. Wewnątrz zimnej komory w pozłacanym pudełku od butów odkryłem grupkę ruchliwych maleńkich kociąt; różowe i bezwłose mrużyły oczy przed światłem. Ich mama otarła się o moją nogę i wyczułem drżenie jej ciała. Podziwialiśmy razem jej słodkie dzieci: dumna kocica i ja. Nagle przestraszył mnie jakiś wibrujący odgłos. Kotka raptownie czmychnęła spod moich nóg i zajęła obronną pozycję przed kartonem. Ruszyłem w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Dotarłem do małego pachnącego olejem i trocinami pokoju. Jedną ze ścian zajmowały półki z nie dokończonymi drewnianymi stopami, niczym w sklepie z holenderskimi chodakami. Grube białe płócienne paski biegły aż do ciemnego sufitu, gdzie znikały, pod nimi zaś rzeźbił kawał drewna na tokarce łysy mężczyzna w błękitnym fartuchu z wieloma kieszeniami. Ojciec siedział na stołku obok rzemieślnika i podwijał nogawkę. Mężczyzna wyłączył nogą maszynę, obejrzał swoje dzieło, po czym wypolerował je za pomocą jakiegoś ostrego, niewielkiego wirującego urządzenia. Strużyny spadły na jego buty niczym snop iskier. Poskręcane kawałki drewna wysuwały się z heblarki, wzlatywały na pewną wysokość i wdzięcznie opadały na podłogę. Mężczyzna wygładzał i dopieszczał kawałek drewna, aż osiągnął kształt i gładkość kija bejsbolowego. Ojciec siedział bez ruchu i z powagą przyglądał się nowej stopie. Przesunął kciukiem wzdłuż łuku. Wydawał się zadowolony z jej formy. Wtedy zauważył mnie i kota. - Kici, kici, kici - powiedział z uśmiechem. Potem człowiek od nóg wyjął z kieszeni trójkątny fragment lustra i przesunął nim kilka razy po nowej nodze ojca, nadając jej ostateczny połysk. W tym momencie podjąłem decyzję, że gdy dorosnę, zostanę wynalazcą. Pamiętam, że tamtego ranka ojciec obudził się późno i wrzasnął na cały dom: - Gdzie jest moja cholerna noga! A ja? No cóż. Przez jakiś czas z nią eksperymentowałem, próbując sprawić, by ta przeklęta staroć stała sama, bez podparcia. Na próżno. Przewróciła się tak wiele razy, że nasi sąsiedzi z dołu pomyśleli zapewne, że coś naprawiam. - Już prawie skończyłem! - krzyknąłem z salonu. - Co skończyłeś?! - zawołał ojciec z sypialni. Spróbowałem po raz ostatni. Niestety, stara noga nie zamierzała stanąć na baczność. Odniosłem ją ojcu - dzierżąc niczym kłodę w obu rękach - i podzieliłem się z nim pewnym odkryciem: - Nogi potrzebują ludzi. - Co znowu? - spytał ze zniecierpliwieniem i zaczął przypinać protezę. - Nie potrafi stać sama. - Ja również nie - oświadczył. Podążyłem za ojcem w workowatych białych bokserkach do łazienki, gdzie namydlił twarz kremem do golenia, podczas gdy ja zawiesiłem się na zlewie, podkurczyłem nogi i, wypełniając mój poranny rytuał, huśtałem w lewo i prawo. Czekałem, aż ojciec wsunie zużyte żyletki w zardzewiałą szparę apteczki za lustrem. Pomyślałem, że któregoś dnia ta tajemnicza przestrzeń zostanie całkowicie zapchana ostrzami i ojciec będzie musiał zdjąć lustro, a wtedy powódź żyletek wpadnie do zlewu. Nie chciałem przeoczyć tego zdarzenia. Najwyraźniej jednak ta maleńka szpara miała nieskończoną pojemność. Zacząłem wierzyć, że za lustrem w naszej łazience znajduje się ogromna próżnia, czarna dziura, która może pochłonąć wszystko. - Tatusiu - zagadnąłem. - Cooo? Ilekroć ojciec przeciągał samogłoskę „o”, wiedziałem, że posunąłem się za daleko. Zapytałem więc ostrożnie: - Pracujesz dzisiaj? Opłukał maszynkę nad zlewem, po czym postukał nią o porcelanową krawędź. - Nie, dzisiaj nie. A bo co? - Moglibyśmy pójść do mamy. - Miałem oczywiście na myśli jej grób. - Dlaczego akurat dzisiaj? - Są jej urodziny. Tym razem tak długo obracał maszynką pod strumieniem, aż uznałem, że pewnie coś się w niej zepsuło. Stanąłem na palcach, by lepiej widzieć. Ojciec obserwował mnie kątem oka. Na brodzie miał pianę. - W radiu mówili, że jest poniedziałek - wyjaśniłem. - Powiedziałeś mi kiedyś, że mama urodziła się w poniedziałek. - Jest wiele poniedziałków. Aż pięćdziesiąt dwa w roku. Przyjąłem tę nowinę z powagą i zacząłem się nad nią zastanawiać. - I powiem ci jeszcze coś zabawnego. Jej urodziny przypadają każdego roku w inny dzień tygodnia. - Uśmiechnął się. Piana na jego brodzie przyjęła kształt zabawnego sopla. Ten poziom matematyki był dla mnie zbyt trudny, więc uciekłem się do wypróbowanej i skutecznej metody powtórzeń. - Więc pójdziemy? - Czy ty w ogóle rozumiesz, co próbuję ci wyjaśnić? Dzisiaj nie przypadają urodziny twojej mamy. Wsłuchałem się w skrobanie ostrza po zaroście. - A może dzisiaj jest dzień jej śmierci? - zaryzykowałem. - Nie - odparł stanowczo. - Czy dzień jej śmierci też przypada każdego roku w innym dniu tygodnia? Oto jak pracował wtedy mój umysł. Ojciec przestał się golić i suchą dłonią pogładził mnie czule po policzku. - Nie, Saul. To jest zawsze ten sam dzień. Gdy wytarł sobie twarz do sucha i wsunął żyletkę w szczelinę, zamyślił się, patrząc na krople wody, które pryskały na jego pociemniałą ze starości drewnianą nogę. Prawdę mówiąc, każdego ranka zaskakiwały go te nowe plamy. - Czy zawsze się tak oblewam? - spytał. - Codziennie. - Pokiwałem głową. Spojrzał wtedy na mnie w skupieniu, a po chwili w jego oczach dostrzegłem nagłe ożywienie, jakby do głowy wpadła mu jakaś nowa myśl lub usilnie starał się coś sobie przypomnieć. - Mam pomysł - oświadczył w końcu. KONIEC Położyłem czasopismo na kolanach i spojrzałem znacząco na małego mężczyznę na moim łóżku. - Saul, wcale tego nie napisałeś. - To moja opowieść - zaprotestował. - Zgoda, ale nie ty ją napisałeś - naciskałem, przekrzywiając ku niemu głowę. - Faktycznie, wynająłem kogoś. Co nie zmienia faktu, że wszystko w niej jest prawdą. Potrzebowałem pisarza, by ubrał moją historię we właściwe słowa. - Kto ją napisał? - spytałem. - Jakiś bezrobotny scenarzysta. Z „czarnej listy”. Potrzebował pracy. - Jest niezła. - Uśmiechnąłem się. - No chyba - uśmiechnął się z wyższością. - Zapłaciłem za nią dwa tysiące. - Początek jest na końcu - zauważyłem. - Tak, to był pomysł tego scenarzysty. Początkowo pomyślałem, że to dość pokręcony sposób opowiadania historii, z drugiej strony jednak... - Tak - zgodziłem się. Rozmawialiśmy o Czasie. My dwaj, lepiej niż ktokolwiek inny, wiedzieliśmy, jak łatwo zburzyć chrolologię. Zamknąłem oczy i przywołałem ostatni obraz Laury. Promieniała radosną żywotnością, co często zdarza się kobietom w ciąży. Obejmowała dojrzały brzuch jak piłkę do koszykówki: w taki sposób Wilt Chamberlain wykonywał rzuty osobiste. Chyba zdrzemnąłem się na chwilę, ponieważ gdy otworzyłem oczy, Saul stał przy roletach i z u wagą przyglądał się autostradzie. W palcach przesuwał korale błękitnego różańca. - Zrobiłem to - oświadczyłem ze smutkiem. Saul kurczowo ścisnął różaniec. Rzucił spojrzenie ptakowi na mojej głowie. - Słyszysz, Imish? Laura nie żyje. - Odwrócił się w moją stronę i wymusił uśmiech. - Ten ptak nigdy jej nie lubił. Zawsze lepiej ode mnie osądzał ludzkie charaktery. Obserwowałem go przez moment, po czym szepnąłem: - Nie powiedziałeś mi, że była twoją córką. Nie drgnął mu ani jeden mięsień. Na moment na jego twarzy pojawiło się coś, co widziałem przedtem jedynie w rysach mojej matki. Nieusuwalne cierpienie: odczuwaną codziennie beznadzieję tak głęboką, że by ją znieść, potrzeba było ciągłego rozgrzeszania. Wówczas - w gruncie rzeczy, dopiero wówczas - zrozumiałem religię Saula. - Saul? - spytałem po jakimś czasie. - Wiedziałem, że do tego dojdzie - wyjaśnił. Zaczęły mu się trząść ramiona i rozpłakał się. Łkał milcząco przez pięć minut. Przepraszam, ale nie będę się zagłębiać w szczegóły następnej godziny, którą spędziłem z Saulem. Zdradzę tylko, że potwierdził wszystko, co powiedziała mi Laura i obnażył przede mną swoją duszę. Jego wyznanie było tak odważne i poruszające jak żadne, którego byłem świadkiem. Saul zaczął od stwierdzenia, że jest „najgorszym człowiekiem na świecie”. Po godzinie mu uwierzyłem. Jego spowiedź była niesamowicie intymna. Nie zamierzam o niej opowiadać, bo - szczerze mówiąc - to nie Wasza sprawa, drodzy Czytelnicy. Pomijając inne okoliczności, w końcu Saul jest teraz moim pacjentem. Wystarczy powiedzieć, że zwierzył mi się ze wszystkiego, co wcześniej ukrył, zataił, zachował dla siebie... Wreszcie opuścił swoją pustelnię. Gdy tak słuchałem człowieka, którego wcześniej szczerze pokochałem, choć zupełnie go nie znałem, odkryłem, że Saul po raz pierwszy w swoim długim życiu zaczął sobie udzielać tego, czego nie szczędził innym ludziom - przebaczenia. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY W środowy poranek spaliliśmy wehikuł czasu. Po południu tego samego dnia siedzieliśmy z Hoganem na chłodnym patio w barze w Santa Monica, którego okna wychodziły na ocean. Zamówiliśmy po guinnessie i żuliśmy żółty popcorn, który wysypywał się z filtra po kawie pośrodku drewnianego stolika. Jakiś bezdomny z szarą torbą na śmieci zbierał puste butelki na plaży. Hogan dał mu znak, a kiedy kloszard podszedł, wręczył mu wszystkie drobniaki ze swej kieszeni. - Niech cię Bóg błogosławi - powiedział ochryple biedak i zataczając się, odszedł ku jednemu z pięknych kalifornijskich różowych zachodów słońca. Wskaźnik zanieczyszczenia powietrza i wody był tego dnia wysoki. Za falochronem bordowe kępy wodorostów, wyglądające jak plamy ropy, tańczyły na powierzchni błękitnej wody. Co jakiś czas spośród nich wyłaniała się główka wydry morskiej. Odgłosy fal przybrzeżnych otaczały nas białym szumem, który wydawał się zachęcać do zażyłości i rozmowy na temat osobistych tajemnic. Opowiedziałem Hoganowi o Komorze Snów i Laurze. Słuchał uważnie. Jednak słowa, którymi podsumował moją opowieść, były zadziwiające. - No cóż, miałeś swoją szansę. Popatrzyłem na niego z oburzeniem. - Szansę?! - Jasne. Miałeś okazję coś zdziałać. Większości ludzi nie jest dane nawet to. - Co chcesz przez to powiedzieć? Moje przeżycia nazywasz szansą? Okazją? - Weźmy matkę i ojca. - Nadal mnie zdumiewał. - Oni przynajmniej mieli siebie. Nie zamierzałem odpuścić. - Zlituj się, Hogan, czy całowali się kiedyś przy nas? Przytulali się do siebie? Widziałeś, by okazywali sobie uczucia, by się cieszyli na swój widok? Zamyślił się. - Grali w bezika. - Prychnąłem, na co mój brat się zarumienił. - Małżeństwo to nie fajerwerki, John. - Słuchaj, nie mam czternastu lat. Żyłem z kilkoma kobietami. - Zrozumiałem jego spojrzenie. - No, w porządku... może nie miałem wielkiego szczęścia. - Uśmiechnął się. - Dobra, niech ci będzie - poddałem się. - W kwestii miłości żaden ze mnie ekspert. Przez chwilę obserwowaliśmy dwie atrakcyjne blondynki w jaskrawych dresach, które przebiegły obok nas, płosząc mewy na plaży. - Po prostu jesteś idealistą. Jak mama - oświadczył Hogan. Aż mną zatrzęsło. - Hogan, w całym moim życiu... chyba ani razu nie porównywano mnie z matką. - Nie masz się o co obrażać! Już prędzej ona. - Wymień choć jeden przykład, że zachowuję się jak mama. Nie zastanawiał się ani sekundy. - Jesteś dla siebie zbyt wymagający. Roześmiałem się. - Co ty powiesz?! Matka była wymagająca wobec wszystkich poza sobą! - Nie pamiętasz? Zawsze powtarzała: „Nigdy nie proszę nikogo, aby zrobił coś, czego nie potrafię zrobić sama”. No i? - No i co? - Hmm, wiesz, jak nieustępliwa była dla innych ludzi... Wyobraź sobie, jaka była dla siebie. Właśnie dlatego nie potrafiła nikomu wybaczyć. To znaczy... czy w ogóle mogła? Nigdy nie wybaczyła sobie, że wyszła za ojca. Hogan opowiadał rzeczy, które były dla mnie całkowitą nowością i zaskoczeniem. Nie miałem pewności, czy chcę słuchać dalej. Odnosiłem dziwne wrażenie, że wkraczam na niebezpieczne i niezbadane terytorium. Czułem nieokreślony lęk, mgliście przeczuwając, iż kontynuacja tej rozmowy nie wyjdzie mi na dobre. - Tak ci powiedziała? - Tato mi powiedział. - Hogan pokiwał głową. - Pamiętasz, jaka się czasem czuła z jego powodu zażenowana. Jak go przy byle okazji krytykowała za brak gustu? „Twoje ubrania są takie krzykliwe, Robercie”. Nie wpadłbym na to, gdybym się kiedyś nie schował w jego szafie, by ich podsłuchać. - Uśmiechnął się. - A ostentacyjny hałas, z jakim matka strzepywała łupież z jego blezerów... - Ciii - szepnąłem mimowolnie. Doskonale pamiętałem ten odgłos. - Ciii - powtórzył Hogan. - Ciągle mu przypominała, że jest od niej gorszy. Był jej biletem. Lecz nigdy sobie nie wybaczyła, że go kupiła. - Kupiła? - Nie miałem pojęcia, co mój brat ma na myśli. - Pamiętasz opowieści o nędzy? O życiu w Dublinie? Nie mieli ciepłej wody. Toaleta była na dworze. Spała w jednym łóżku z siostrami. Pamiętałem. Z opowiadań matki wynikało, że jej przeszłość była beznadziejnie szara: szare ściany, szare ulice, szare niebo. Zresztą wszystkie jej opowieści zmierzały do tego samego wniosku: „Nie szanujemy tego, co mamy”. - Była z tego dumna - zauważyłem. - Raczej z tego, że się wyrwała. Nienawidziła tamtego życia, nie pamiętasz? Wszystkie siostry powychodziły za mąż. Myślała już, że nigdy nie opuści rodzinnego domu. I nagle pojawił się ten dziarski jankeski żołnierz na przepustce i stał się jej biletem. Dokładnie tak samo jak ty. - Ja byłem biletem dla naszej matki? - spytałem z niedo - wierzaniem. - Tak. - Uśmiechnął się i potrząsnął głową. - A ty sądziłeś, że chciała cię stłamsić. Parsknąłem kilka razy. - Bo chciała! A w momencie, gdy przestałem być jej ukochanym chłopczykiem... stałem się nikim. - A kim była ona? - Hogan wziął łyk, po czym starł pianę z górnej wargi dolną wargą. Przypomniałem sobie ten sam gest u naszego ojca. - Tata mawiał, że to „irlandzkość”. Widzisz, gdyby jej syn został księdzem, wszystko byłoby w porządku. Póki była matką „ojca Donelly”, czuła się kimś szczególnym. Kiedy porzuciłeś seminarium, ponownie stała się jedynie żoną. Żoną taty. - I twoją matką - przypomniałem mu. Potrząsnął przecząco głową. - Nie, ja byłem synkiem tatusia, ty synem mamy. Mama lubiła mnie, ale kochała ciebie. - Daj spokój! Byłem jej własnością, jej osobistym pieszczoszkiem. To nie jest miłość! - A jednak jakieś uczucie. Więcej niż my mieliśmy. - Na jego twarzy pojawił się ogromny żal, w oczach łzy. Uśmiechnął się ze smutkiem. Chwyciłem zroszoną szklankę po porterze i żartobliwie za - machnąłem się na Hogana. Roześmiałem się. - Wysłuchuję dyrdymałów faceta, który nawet nie ukończył college'u! Człowieka, dla którego synonimem literatury jest „Reader's Digest!” Mój brat zerknął na mnie z rozgoryczeniem i ciężko westchnął. - Daj spokój, Johnny. Rozpostarłem ręce i rozejrzałem się wokół, udając, że pragnę powiadomić wszystkich gości na patio o niedorzeczności naszej rozmowy. - Mężczyzny, który zarabia na życie, sprzedając mazdy... i osiąga ekstazę, gdy namówi klienta, by zapłacił dodatkowe sześćdziesiąt dolarów za wycieraczki. I ktoś taki udziela mi lekcji moralności! - Zaczynałem wpadać w histerię. - Wycieraczki są wliczone w cenę - oświadczył Hogan, wysuwając podbródek. - Poza tym, w mazdach nie ma nic niemoralnego! Nie potrafiłem się powstrzymać. - Człowiek, który zakochał się w Holoku z przyszłości, próbuje zwracać mi uwagę... - Urwałem. „Zastanów się, kogo strofujesz” - pomyślałem. Czułem, że przesadzam. Ogarnął mnie zły nastrój, nad którym nie umiałem zapanować. Dlaczego zachowywałem się w ten sposób? Dlaczego dyskredytacja słów Hogana wydawała mi się taka ważna? Gdy pacjent traci kontrolę... co to oznacza, John? Na pewno ogromne emocje. Zapaliłem papierosa, mocno się zaciągnąłem, wskazałem palcem na Hogana i wyszeptałem: - Twierdzisz, że mam być wdzięczny, ponieważ matka zamęczała mnie swoją nadopiekuńczością, miała na moim punkcie obsesję i uważała mnie za swój „bilet”?! - Znowu się zaciągnąłem. - O co chodzi z tymi wszystkimi biletami? Czy jej życie było filmem podróżniczym?! - Johnny, proszę - powiedział cicho. Wziąłem długi łyk portera. - Hogan, nie zmuszaj się do dogłębnych analiz, okej? I nie powtarzaj więcej, jakie to miałem szczęście, że byłem obiektem uczuć naszej mamy! Istna męczarnia. Wierz mi, nie chciałbyś być jej ulubionym syneczkiem. - To w ogóle nie wchodziło w grę. - Hogan wzruszył ramionami. - Zgadza się - przyznałem z goryczą. - Byłeś ulubieńcem ojca. A ja niby mam się czuć tym błogosławionym? - Bolesne pytanie. - Nawet nie miałem wrażenia, że jest również moim ojcem. - Bo nim nie był. - No właśnie, był twoim. Nie mogłem współzawodniczyć z ojcem i z tobą. Wasz wzajemny podziw... Czekaj, chwila, co ty, do cholery, gadasz?!! Wzruszył ramionami. - Że nie był twoim ojcem. Nie byłeś jego synem. - Spostrzegł moją minę. - No co? Zaskoczony? Odstawiłem szklankę i spojrzałem bratu w oczy. - Hogan, nie zostałem adoptowany. Widziałem swoje świadectwo urodzenia. - Nie, ty jesteś jak Jezus - odparł. Na chwilę zapatrzył się w ocean, potem spojrzał z powrotem na mnie zamglonymi niebieskimi oczyma. - Wiesz, Józef musiał go wychować jak własnego syna. W ciągu ubiegłego roku przeżyłem wiele naprawdę szokujących zdarzeń. Czuliście się kiedyś, jakby cała ziemia zadrżała pod wami? Byłem kiedyś w Los Angeles podczas niedużego trzęsienia ziemi: 4,5 w skali Richtera. W jednej chwili ziemia przestaje być czymś stałym i solidnym (w co zawsze szczerze wierzyłeś) po prostu...osuwasz się. Pokój drży, okna brzęczą, drzewa spadają koronami w dół. Skała staje się płynna. Nie ma dokąd uciec. I myślisz: „Czy to się kiedyś skończy?” W pewnym momencie zdałem sobie ze zdumieniem sprawę z faktu, że nie mam pojęcia, kim jestem. A potem... niesamowite, nieoczekiwane odczucie wolności i nowych możliwości. Świadomość, że matka odpowiada jedynie za połowę mojego genotypu. Niemal poczułem ulgę: podejrzewałem coś przez całe życie, żywiłem jakieś niezwykle głębokie przeświadczenie, że tak naprawdę nie należę do mojej rodziny, że nie jestem dzieckiem chcianym... Sądzę, mój drogi Czytelniku, że wiesz, co mam na myśli. Na minutę wszystkie dźwięki przycichły. Obserwowałem bańki pękające na jasnobrązowej pianie mojego piwa. Szara mewa wylądowała na poręczy patia i popatrzyła na mnie. Przypomniałem sobie matkę stojącą na szczycie schodów w błękitnej niedzielnej sukience. Nagle stała się dla mnie kimś obcym. Pytania rozsadzały mi głowę. Kiedy odzyskałem zdolność mówienia, odezwałem się: - Więc tato... - Ożenił się z mamą, kiedy była już w ciąży - dokończył beztrosko Hogan. - Kiedy ci to zdradził? - Tuż przed śmiercią. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Obiecałem, że nie pisnę słowa za życia mamy. - Wiedział, że spodziewała się dziecka? - Nie. Spytałem przerażony: - Oszukała go? Hogan poruszył się na krześle. - No cóż, tak sądzę. Ale jej wybaczył. - Wzruszył ramionami. - Kochał j ą. Pamiętam ojca na szpitalnym łóżku. Jego słaby oddech parujący na plastikowej masce tlenowej. Ostatnie słowa, które wydawały się wtedy tak nieodpowiednie, nagle stały się pełne miłości, mądrości i dobroci. Powiedział dokładnie to, czego wtedy potrzebowałem: „Baw się dobrze”. Najwyraźniej ojca też nie znałem. W jednej chwili nabrałem dla niego ogromnego szacunku. - Nie przeszkadzało mu, że wychowywał cudze dziecko? - Nie żałował tego - odparł Hogan. - Wyszeptał: „Po to właśnie wynaleziono gumki. Ludzie popełniają błędy. Mama miała problem, ja go wymazałem”. I dodał jeszcze: „Była niczym najdroższy eksponat na aukcji. Nigdy nie udało mi się sfinalizować jego zakupu”. - Hogan przesunął kciukiem po szklance. - Mówił, że matka wstydzi się za siebie. Za to, że zaszła w ciążę. Że go wykorzystała. Sądziła, że jeśli zostaniesz księdzem, jej wina zostanie zmazana. Wtedy nie byłbyś grzechem, lecz darem od Boga. Przyznam, że niezbyt to dla mnie jasne... - Często mnie tak nazywała. Swoim „Boskim darem”... - wtrąciłem z roztargnieniem. Ktoś w barze otworzył następną paczkę popcornu. Wyznania Hogana kompletnie mnie oszołomiły. Mój umysł zalała fala przygnębiających uczuć. Zmieszanie. Szok. Smutek. Żal. Zdumienie. A przede wszystkim często przytrafiająca mi się ostatnio bezsilna wściekłość. - Rany, to smutne. Naprawdę smutne. Najświętsza kobieta w Detroit pieprzy się przed ślubem, zachodzi w ciążę, wychodzi za mężczyznę, którego nie kocha i uprzykrza nam życie, ponieważ nie spełniamy wyznaczonych przez nią norm. To naprawdę cholernie smutne. - Och, dorośnij wreszcie - mruknął Hogan. - Co takiego? - Dorośnij, duży bracie. Przestań jęczeć. Jesteś dokładnie taki sam jak ona! - W żaden sposób nie jestem... - Przypomnij sobie, jak mama dbała o dom. Pamiętasz, jak stale zmywała, czyściła, polerowała? Dostawała szału, gdy nie zdejmowaliśmy butów po wejściu. Nic nigdy nie było dla niej wystarczająco czyste. - Zgadza się. - Tak samo jest z tobą. Życie to nie konkurs piękności, Gdybyś nie wymagał tyle od siebie, już dawno zaakceptowałbyś ten fakt. Zamiast tego jesteś pryncypialny wobec innych ludzi i czujesz przymus nieustannego korygowania ich potknięć. No cóż, w każdym razie tak mówi Angie - przyznał się nieco skruszony. Usłyszałem właśnie najzjadliwszą z możliwych ocenę mojego życia. Nie odzywałem się chyba przez pięć minut. Tępo wpatrywałem się w pusty filtr do kawy. Kiedy w końcu podniosłem wzrok, mewa zniknęła, a Hogan uśmiechał się. - Wszystkie te twoje rozprawy o Bogu z mamą przy kuchennym stole. Twoje wieczne wątpliwości. Nieustannie musiałeś przekonywać samego siebie. Nie mogłeś uwierzyć, że Bóg cię naprawdę kocha. - Zachichotał cicho. - Przysłuchiwaliśmy się temu z ojcem i z trudem tłumiliśmy śmiech. Perora mojego brata byłaby nawet zabawna, gdyby nie to, że mnie diabelnie zirytowała. - Hogan, przez ciebie czuję się jak zero. Zatrzepotał niewinnie powiekami. - Znowu zaczynasz - westchnął. Gorączkowo pocierałem czoło, jakbym próbował obudzić dżina. Kiedy Hogan stał się taki bystry? A może przez te wszystkie lata wmawiałem sobie, że jestem od niego lepszy, aby wytłumaczyć to, że matka mnie uwielbiała? Uważałem, że na nie zasłużyłem, podczas gdy faktycznie nie miało ono ze mną nic wspólnego? Czułem się jak białe dziecko wychowane przez Indian, którzy właśnie mu wyznali, że niejest Ojibwą. Najwyraźniej dorastałem w towarzystwie ludzi, których w ogóle nie znałem. Rodziców i Hogana. Mój brat siedział cierpliwie naprzeciwko mnie i drapiąc się po wydatnym brzuchu, czekał, aż zrozumiem. - Jezu, zrobiłeś dla mnie w dwadzieścia minut to, co zwykle zajmuje pięć lat sesji z pacjentem. - Klientem - poprawił mnie. - Miałeś ich nazywać klientami, prawda? - Prawda. - Angie powiedziała kiedyś: „Lekarze mają pacjentów, John zaś klientów”. - Zgadza się - przytaknąłem niechętnie. Niech ma radochę z tego drobnego zwycięstwa. Rozpromienił się z nieukrywaną satysfakcją. - Nie wiem, co powiedzieć, Hogan. Właśnie zdradziłeś mi pewną ważką prawdę, a ja ci nawet nie podziękowałem. Rozważył moje stwierdzenie, po czym podsunął: - Jeśli poprawi ci to humor, pożycz mi trochę pieniędzy. Błysnął charakterystycznym dla siebie rozbrajającym uśmiechem, po czym obaj głośno się roześmialiśmy. Śmialiśmy się długo, aż w końcu poczuliśmy wyczerpanie, a równocześnie osobliwe oczyszczenie. Był to śmiech z gatunku tych, które natychmiast wciągają nawet przypadkowych przechodniów. Ludzie nie mają pojęcia, z czego się śmiejesz, ale sami nie mogą się opanować i przyłączają do ogólnego rechotu. Kiedy wreszcie się uspokoiliśmy, Hogan ziewnął. - Wiesz, całkiem nieźle przyjąłeś moje rewelacje. Jeszcze po piwku? ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Na następny dzień Hogan, Saul i ja mieliśmy zarezerwowane bilety. Poranny lot bez między lądowania do Detroit. Poprosiłem zatem recepcjonistkę o bardzo wczesną pobudkę, by mieć czas na spakowanie się i dotarcie na lotnisko LAX. Obudziłem się, zanim zadzwonił telefon. Miałem zdrowy, przyjemny sen. Usiadłem wyprostowany na łóżku. Byłem na dobre rozbudzony, rześki i wypoczęty. Hogan chrapał w najlepsze na sofie, Imish drzemał w swojej klatce. Saul mógł być wszędzie, zarówno w przyszłości, jak i w teraźniejszości. Podszedłem nagi do okna i obserwowałem szare fale roztrzaskujące się pod zamglonym molo Santa Monica. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że przypomniałem sobie coś ważnego, ale nie bardzo wiedziałem co. W głowie piętrzyły mi się informacje, roiłem rozmaite wspomnienia i błahostki z przeszłości. Przypomniałem sobie nagle skład drużyny Pistonsów z 1968. Nazwiska wszystkich moich nauczycieli ze szkoły podstawowej. Rozmowy, o których nie myślałem od wieków. Wszystko to razem było nieco przerażające. Przez wiele lat czułem się w swoim życiu trochę zagubiony, teraz ktoś niespodziewanie uzupełnił szczegóły z mojej przeszłości. Przypomniałem sobie widok z mojego łóżeczka: popękany żółty sufit. Moje pierwsze słowa. Wyimaginowanego przyjaciela z dzieciństwa. Szyfr otwierający starą szafkę gimnastyczną. Przypomniałem sobie, kto pożyczył ode mnie (i nigdy mi nie zwrócił) egzemplarz „Astral Weeks” dwadzieścia lat temu. Z jakiegoś powodu wybaczyłem tej osobie. Ujrzałem w wyobraźni moją pierwszą dziewczynę. Łapała raki na brzegu jeziora. W świetle latarki ich oczy jarzyły się jak czerwone węgle. Później zdjęła bluzę z napisem „Notre Dame” i odsłoniła swoje maleńkie piersi. Pamiętałem jej imię i to, że ją zraniłem. Co najbardziej zaskakujące: znajdowałem w pamięci multum kompletnie nieistotnych drobiazgów. Daty. Czasy. Miejsca. Wzrost Ringo Starra. Nazwiska. Kompozytora The Bird Song z filmu Swobodny jeździec. Znanych ludzi, którzy umarli w dzień śmierci Kennedy'ego. Numery telefonów wszystkich moich klientów. Nawet telefon rodziców Nancy. Pod wpływem kaprysu zadzwoniłem do nich. Chciałem ją odszukać. Wyprowadziła się z naszego stanu. Zadzwoniłem do niej na zamiejscową. Zanim miała szansę cokolwiek powiedzieć, przeprosiłem ją za to, że byłem takim wrednym kutasem. Wyznałem, że nadal ją lubię i szanuję. Wziąłem na siebie całkowitą winę za sfuszerowanie naszego związku. Przeprosiłem! Oświadczyłem, iż wciąż o nas myślę i powtórzyłem, że wyłącznie ja jestem odpowiedzialny za nasze rozstanie. - Wiem o tym - zgodziła się, nieco zmieszana. - Nie masz do mnie żalu? - spytałem. - Nie - odparła. - Właściwie... Wiesz, co jest najzabawniejsze? Nie potrafię sobie wyobrazić dwóch osób, które mniej by do siebie pasowały niż my. Wybuchnęliśmy śmiechem. Potem oznajmiła, że ma dla mnie „ważną wiadomość”. Uważała, że mam prawo wiedzieć. Byłem ojcem. Mieliśmy córkę. Na kilkanaście sekund oniemiałem. - Jezu, Nancy, przecież to niemożliwe! Brałaś pigułki! - Przestałam j e brać. - Dlaczego? - Przypomnij sobie! Moja lekarka natrętnie mnie przestrzegała przed skutkami ubocznymi. No i w końcu jej dziwna nowa asystentka założyła mi to szwedzkie ustrojstwo. - Ja naprawdę... - Jestem szczera, John! Wspominałam ci o niej. Tajemnicza istota, która ciągle ssała winogronowe cukierki. Adrian jakaś tam. Chryste! Przypomniałem sobie, że Nancy rzeczywiście wspomniała mi o jakiejś dziwacznej pielęgniarce. Holokowie próbowali wysterylizować Nancy, jeszcze zanim spotkałem Laurę! - Cóż, tak czy owak, sama wyjęłam spiralę. Już następnego dnia - przyznała się Nancy. - Czułam się z nią nieswojo. Pielęgniarka dzwoniła do mnie raz w tygodniu przez kilka miesięcy. Za każdym razem jej powtarzałam, że działa świetnie. Ależ ta kobieta była namolna! - No dobra - intensywnie myślałem - ale po co ci w ogóle była antykoncepcja? Przecież nie kochaliśmy się ani razu w ciągu naszych ostatnich wspólnych sześciu miesięcy. - Kochaliśmy się - zapewniła mnie z przekonaniem. - Nancy, chyba bym pamiętał. - Nie wierzysz mi? Rany, co z twoją pamięcią? Koniec lipca, kiedy wróciłam do mieszkania po rzeczy. Wypiliśmy morze martini i paplaliśmy o twojej mamie i kościele. Byłeś w kiepskiej kondycji. Zrobiło mi się ciebie żal. Więc się przytuliłam. I stało się. - Stało się? - spytałem. - Chyba... cię nie zmuszałem? Wydała parsknięcie, którego u niej nienawidziłem, - Raczej nie. Miałam straszną ochotę. Zresztą... - Westchnęła. - Wyjeżdżałam z miasta. Nie sądziłam, że cię jeszcze zobaczę. - Przykro mi, Nancy. Nie pamiętam. - W porządku, morsie. Też byłam trochę pijana. Gdybyś mnie wtedy poprosił, zostałabym z tobą. Jednak seks w tamtym dniu nie był zbyt rozsądnym pomysłem. „Ciekawe, że Holokowie nigdy się o tym nie dowiedzieli” - pomyślałem. Chyba wiem, w czym rzecz. Przypuszczam, że nigdy nie śniłem o Nancy. Nie jest typem kobiety, która pojawia się w marzeniach sennych. A może „paplanina o kościele” z owej nocy zablokowała transmisję? Lub też moja krótkotrwała utrata przytomności uniemożliwiła im nagranie filmu pamięciowego? Tak, to bardzo prawdopodobne. - Zresztą, mniejsza o to... Moje gratulacje, tatusiu. Pomyślałem o włoskiej sztuczce z igłą. „Chłopiec i dziewczynka”, powiedział wówczas Saul. Wiedziałem, że chłopca już nie ma. Miałem jednak córkę. Mimo wszystko byłem ojcem. Ojcem! Przez długą minutę tępo wpatrywałem się w chmurę, która przesuwała się po niebie z dystyngowaną powolnością. Dla niej czas nie istniał. Kiedy wyrwałem się z zadumy, spytałem: - Jak jej dałaś na imię? Nancy nie powiedziała mi. Informacja zastrzeżona, - Przestań się wygłupiać! Nie chcesz, żebym zobaczył własną córkę? - Jest bezpieczna, John. Nawet nie wiem, w jakim stanie mieszka. Ewentualne dalsze kontakty z nami będą zależały tylko od niej. Kiedy osiągnie pełnoletność. Minął moment, zanim zrozumiałem. - Oddałaś ją do adopcji?! - Oczywiście. - Decyzja najbardziej sensowna z możliwych, biorąc pod uwagę styl życia mojej eksdziewczyny, dla której najważniejsza była kariera. Poród przebiegł bez komplikacji. Nancy dostała środki przeciwbólowe. Nie interesowały jej hipisowskie bzdury o naturalnym porodzie. Karmiła ją tylko raz. Niewiele więcej mieliśmy sobie do powiedzenia. Nancy spytała, czy może zatrzymać kilka moich tomów Junga, których nie zdążyła mi oddać. Nie miałem nic przeciwko temu. Potem rozmawialiśmy o głupotach. Myśleliśmy, że dawno o nich zapomnieliśmy - o różnych czułostkach, które okazywaliśmy sobie podczas naszego wspólnego życia. Co chwilę rechotaliśmy. Kiedy się pożegnaliśmy, zamarzył mi się widoczek, który uczynił mnie niedorzecznie szczęśliwym. Mała blondyneczka z oczyma Nancy stanęła przed moimi drzwiami. Sprzedawała baloniki na fundusz swojej szkoły; były ciemne i twarde z zewnątrz, a miękkie i jaskrawobiałe w środku. Przyszło mi do głowy, że od dziś każda mała dziewczynka, którą zobaczę na ulicy, w markecie albo na boisku, może być moją córką. Zawładnęło mną podniecające, nie znane dotąd uczucie: czułem się obdarowany i nie miałem komu podziękować za otrzymany dar. Obecnie, jak mówi Hogan, „wróciłem do podstawowego składu”. Otworzyłem nową praktykę... A może raczej powinienem powiedzieć: „Nadal praktykuję”? Wszyscy moi klienci muszą się dostosować do mojego kapryśnego planu zajęć: jeśli jestem w gabinecie, przyjmuję tych, którzy akurat przyjdą. Podczas dziesięciu minut dzielących sesje, gdy siedzę sam, myślę o Laurze. Ciągle mam fotografię, którą mi dała i którą obiecałem zniszczyć. Wisi na ścianie w moim gabinecie obok dyplomów. Polaroidowa fotka wygląda teraz inaczej. Widać na niej jedynie pusty próg, który ochrzciłem - na pewno zgadniecie - „Drzwiami numer trzy”. Nie ma już sylwetki kobiety, która kiedyś żyła, mogła żyć albo ciągle się jeszcze może pojawić. W potencjalnej przeszłości. Nadal od czasu do czasu widuję się z Jackiem i Saulem. Prowadzą schronisko dla bezdomnych i wydają darmowe obiady dla biedoty z centrum. Cieszę się, że dobrze sobie radzą. Mama Suzie jest ich szefem kuchni. Wyprowadziłem się z probostwa i zamieszkałem z Suzie na łodzi nad rzeką Detroit. Lubimy wodę. Suzie uczy mnie pływać. A w każde Święto Niepodległości mamy idealny widok na fajerwerki. Tyle że fajerwerki śmiertelnie przerażają Imisha, naszego pierwszego oficera. To ptak ogromnie zadufany w sobie, ale czarujący. Zawarliśmy umowę, w ramach której ja nie rozpowiadam o jego inteligencji, on zaś nikomu nie ujawnia mojej naiwności. Uczę się żyć z tajemnicą. Podobne uczucie ogarnia mnie po skończeniu niedzielnego wydania „New World Timesa”. Rzucam wtedy gazetę w kąt i idę umyć ręce poplamione farbą drukarską. Czarna woda spływa w białym zlewie, ja zaś zawsze w końcu czuję się może niekoniecznie mądrzejszy, lecz na pewno znacznie lepiej poinformowany. Przyznam jednak, że śpię teraz dobrze i - co ogromnie pocieszające - pamiętam wszystkie sny. Obecnie wszyscy pamiętamy sny. Proces, który nazwaliśmy „Wielką Metamorfozą”, był rozległy, zaskakujący i raptowny: stanowił odpowiednik rewolucji w dziedzinie świadomości, która dokonała się z dnia na dzień. Implikacje zdolności zapamiętywania snów są różnorodne. Wszystkie sny stały się „klarowne”. Odkryliśmy, że sny przeżyte przytomnie i w całości zapamiętane wywołują ekstazę - tak jak każdy narkotyk. Nic dziwnego, że Holokowie się od nich uzależnili. Nie tracimy już często jakże inspirujących sennych doznań. Potwierdzono, że sny są magazynowane w pamięci i teraz, gdy odblokowały się linie przesyłowe, czyli odkąd przestały trafiać do filmów pamięciowych Holoków, każdemu człowiekowi własna przeszłość jawi się z ogromną wyrazistością. Co dziwne, wcale nie odczuwamy tego dodatkowego ciężaru danych jako emocjonalnego przeładowania. Wydaje nam się raczej, że naturalna wydajność naszych mózgów - uśpiona i nie wykorzystywana od lat - w końcu się uaktywniła. Mówiąc obrazowo: oprogramowanie było gotowe, czekało tylko na właściwą komendę. Jednakże najistotniejsza reperkusja zapamiętywania snów okazała się równocześnie najbardziej tajemnicza: był nią radykalny przełom w dziedzinie empatii. Niektórzy psychiatrzy ochrzcili to zjawisko „zanikiem fobii”, naukowcy zaś - złudzeniem wywołanym przez „Stereopatię”. Politycy wszelkich maści natychmiast wywnioskowali, iż mamy do czynienia z nieuniknionym skokiem ewolucyjnym i pod jego kątem zmodyfikowali swoje wyborcze programy. Jak zwykle, politycy również niczego nie zrozumieli. Saul mówi, że ta nowa empatia pozostaje tajemnicą, ponieważ nie sposób precyzyjnie określić ani jej charakteru, ani trwałości. Dosłownie wymyka się naszej percepcji. Jest czymś w rodzaju piasty koła, duchem metafory, który sprawia, iż dwa z pozoru odległe od siebie pojęcia wspólnie kreują trzecie, zupełnie nowe. Nieobecność Holoków uwolniła nas wszystkich, pozwoliła nam przekroczyć ziemię niczyją, która oddziela od siebie ludzi, synaptyczną szczelinę między naszymi nieprzeniknionymi czaszkami. Dzięki temu wróciliśmy do wspólnoty - naszego naturalnego stanu. I kiedy naszych najintymniejszych głębi nie penetrują już Holokowie, gdy nasze psychiki przestały być terytoriami okupowanymi, zniknęła wrogość. Zaczęliśmy sobie zadawać pytania: Dlaczego przedtem byliśmy dla siebie źli? Dlaczego nienawidziliśmy się? Jakież to profity czerpaliśmy z takich negatywnych emocji? Nikt nie potrafił sobie przypomnieć. Większość z nas to odkrycie ogromnie zażenowało. Nagle uświadomiliśmy sobie, że pęd do plemiennego nacjonalizmu, podziały myślowe typu „my i oni” - w gruncie rzeczy każda cegła niebotycznego muru ludzkich uprzedzeń - skruszył się niczym zalany wał przeciwpowodziowy. W efekcie odrzuciliśmy wszelki fanatyzm, zakamuflowany czy jawny, jak futro na pustyni. Nie tylko nie był nam już potrzebny, lecz wręcz śmieszny. To trochę tak jakby właściciele niewolników pewnego dnia obudzili się jako abolicjoniści. Podstawowa prawda, jaką sobie przyswoiliśmy, zawiera się w przekonaniu, że znaczenie ma nie tylko zachowywanie w pamięci snów, lecz również uzdrawiająca wiedza, którą niesie ze sobą sam akt śnienia, tajemnica bezwiednie nam niegdyś skradziona przez nasze porzucone dzieci, Holoków, tak desperacko próbujących „dotknąć” swych rodziców z przeszłości. Tajemnica polega na tym, by poprzez sny dotrzeć do esencji ludzkiej natury. W najskrytszych pokładach naszych jaźni odkrywamy, że nie jesteśmy samotni, że wszyscy stanowimy prawdziwą rodzinę, że jesteśmy niewiarygodnie do siebie podobni, zrodzeni z tego samego łona. Dzielimy te same lęki i przeżywamy stale ten sam sen. To ponadczasowa wiedza, którą odzyskaliśmy i której nie wolno nam już nigdy zatracić. Kwestia sprowadza się do prostej prawdy, którą wybitny chronologista B.D. Wyatt przedstawił w swojej doskonałej holopracy poświęconej Teorii Snów - Nie ma już Wroga'. „Ból dzielony z innym stworzeniem zmniejsza się, zaś radość dzielona z kimś - potęguje się”. Chyba nieco przesadziłem. A może: „Za granicami naszego świata mieszkają smoki”. Albo, jak powiedział Czarnoksiężnik do Dorotki: „Wróć jutro!” Pewnie macie wystarczająco dużo problemów w waszej Teraźniejszości. Poza tym, wiedza może i jest potęgą, lecz przeczucie - jak mawia Saul - to wtyczka o trzech bolcach dla dwuwejściowego gniazdka. Nawet on nie potrafił przewidzieć tej niesamowitej przyszłości. Dość powiedzieć, że kiedy oswoiliśmy się nieco z „Wielką Metamorfozą” i wywołanym przez nią wstrząsem, zamarzyła się nam Nowa Era Ludzkości: przecież teraz mogliśmy się nareszcie rozprawić z odwiecznymi demonami głodu i wojny. Niestety, szybko się okazało, że nie jest to takie proste. Nowy Świat łączył się z nowymi problemami, których nikt nie przewidział. Wydawały się niemożliwe do pokonania. Podróżnicy w czasie tacy jak ja mieli tych problemów dwa razy więcej. Wciąż szukam metody kontrolowania moich nagłych przeskoków. Modlitwa - patent Saula - na mnie nie działa. Dryfuję w świecie, w którym skutki powodują przyczyny, a czas kieruje się własną pokręconą logiką. Nie skarżę się. Właściwie moje doświadczenia wcale się tak bardzo nie różnią od tego, co musi przejść każdy człowiek. W końcu nikt z nas nie wie, co go czeka. Tyle że większość nie wie, co się zdarzy, ja zaś nie wiem, kiedy to się zdarzy. Pewne sprawy jednak mi umykają. Przestałem się na przykład interesować koszykówką. Po co, skoro większość meczów zaczyna się dla mnie od końcowego gwizdka... punkty odejmują się aż do zera. Chociaż odkryłem na przykład, że znajomość zakończenia powieści niekoniecznie niszczy całą przyjemność z czytania; zależy od powieści. Seks jest interesujący, mimo iż czasami zaczynam od orgazmu. Przypuszczam, że wiele kobiet w tym momencie prychnie z wyższością: „Też mi odkrycie?” Najbardziej żałuję, że nie udaje mi się z nikim zaprzyjaźnić. Wprawdzie mój poplątany kalendarz nie pozostawia zbyt wiele czasu na życie towarzyskie, ale chodzi o coś więcej. Pamiętam, jak mnie wkurzało, gdy Saul znikał w pół zdania. Irytowały mnie również jego wyrwane z kontekstu stwierdzenia. Chociaż jest czarujący i zabawny (i kocham go z całego serca), męczy mnie jego towarzystwo. Jeśli spędzam z nim zbyt dużo czasu, wściekam się. Podróżnicy w czasie wyraźnie tak działają na innych ludzi. Jesteśmy notorycznie niesolidni. Zapominamy o urodzinach, nie dotrzymujemy terminów. Stale rozczarowujemy najbliższe nam osoby. Jak wróżki, które potrafią przepowiedzieć ci przyszłość, lecz nie te zdarzenia, których naprawdę jesteś ciekaw. Na szczęście, los pobłogosławił mnie cierpliwą kochanką. Suzie twierdzi, że wie, kiedy znikam. Podobno po powrocie zawsze mam osobliwe spojrzenie człowieka, który właśnie wyszedł z mroku do pokoju zalanego jaskrawym światłem i potrzebuje sekundy, aby się przyzwyczaić. Suzie mówi, że zdarza mi się to często. Kiedy spróbowałem wyjaśnić, w czym rzecz, spytała: - Och, czy to tak jak na tych filmach z lat osiemdziesiątych? Drgania, montaż nielinearny i surrealistyczna scenografia? Boże, jak ja ją kocham! Mimo że skakanie w czasie wcale nie przypomina takiego filmu. Szczerze mówiąc, tego przeżycia nie da się z niczym porównać. Przyjdzie mi się chyba pogodzić z faktem, że nie podlegającej regułom funkcjonowania czasu rzeczywistości nie można wyjaśnić ludziom, którzy są im poddani. Przypomina to opisywanie seksu kilkuletniemu dziecku. Nie mam wyboru, muszę się nauczyć żyć ze swoją innością i osamotnieniem. Kiedy podzieliłem się swoimi przemyśleniami z Saulem, odkryłem, że on zapamiętał ten szalony rok zupełnie inaczej niż ja. Dodał też, że Hogan pamięta jeszcze mniej. Zrozumiał wszakże, o czym mówię, i zaproponował, żebym opisał swoje przeżycia. Pisanie o swoim życiu, porządkowanie go nawet według zwichrowanej chronologii pomaga osiągnąć psychiczną grawitację, więź z ciągłością, zdobyć port, w którym można zadokować. Dom. Istnieje jednak jeszcze jeden powód. Tęsknię za moją córką. Tęsknota za kimś, kogo nigdy nie spotkałem, to bardzo szczególne doświadczenie. Myślę o tobie bardzo często. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. Zastanawiam się, czy się kiedyś spotkamy. Imish uważa, że robię się sentymentalny. Od samego początku czyta tę historię. Lubi siadać mi na głowie i obserwować błękitne litery, które stawiam na szarym holopłótnie. Staram się go zniechęcić do pisania na maszynie (uwielbia to zajęcie, lecz niestety natura nie wyposażyła go odpowiednio - pomarańczowy dziobek bardzo boli po stronie lub dwóch, a ortografia jest tragiczna). Chwilowo bez skutku - nic go nie może powstrzymać przed komentowaniem własnych postępów. Pieprzyć to. Niech sobie ptaszysko pisze własną książkę. Ta jest dla ciebie, moja mała. Zostawiam ją w Libnecie, gdzie - zdaniem Saula - na pewno ją znajdziesz. Mam nadzieję, że dowiesz się z niej czegoś o swoim nieobecnym ojcu. I o jego zamiarach. A także o motywach działania. Poza tym chcę ci powiedzieć, że jestem z ciebie ogromnie dumny. Z tego co wiem, jesteś (lub będziesz) osobą, której życie zmieni cały świat. Nie obawiaj się swojego przeznaczenia. W końcu, moja droga córeczko, nikt z nas nie jest w stanie od niego uciec. Chociaż prawdopodobnie wiesz już o tym, bo gdy przeczytasz moje notatki, „Wielka Metamorfoza” będzie faktem. A może ciągle istniejesz w jednej z nieskończonej liczby potencjalnych przeszłości, których spełnienie nie zostało jeszcze przesądzone? Nie przejmuj się tym. Nadejdzie Twój czas. Jutro, pojutrze lub za tydzień. Może już dziś. Sam nie wiem. Żyję w przyszłości. Pamiętam teraźniejszość. Przewiduję przeszłość. 1995 „Gdybyśmy potrafili odczytać tajemną historię naszych wrogów, pewnie odkrylibyśmy, że w życiu każdego człowieka jest dość smutku i cierpienia, by odrzucić wszelką wrogość”. Henry Wadsworth Longfellow Driftwood, 1857 Patrick O'Leary ukończył dziennikarstwo na stanowym uniwersytecie Wayne w Detroit, Publikował poezje w wielu czasopismach literackich w Stanach Zjednoczonych i za granicą. Jest współtwórcą licznych sławnych kampanii reklamowych. Powieść Drzwi numer trzy jest jego debiutem. Uznawana jest za najbardziej szaloną powieść science fiction, jaka powstała od czasów Philipa K. Dicka. Narrator, psychoterapeuta John Donelly przedstawia krok po kroku swoje poczynania z czasu, gdy „zakochał się w obcej istocie, odkrył sekret zapomnianych snów, ocalił Ziemię... i zabił samego siebie". Próbując uleczyć Laurę - oczekującą niekonwencjonalnej terapii — z jej przywidzeń, odbywa podróż w czasie i zajmuje się interpretacją snów. Drzwi numer trzy to wspaniałe zderzenie racjonalnego oglądu świata i niezwykłej wyobraźni. Pointe (fr.) - punkt (przyp. tłum.).