Robert Silverberg Dom z kości Po wieczornym posiłku Paul zaczyna uderzać w bęben i mruczeć pod nosem. Wkrótce potem Marty podchwytuje rytm, również nuci cicho, niebawem zaś, jak co wieczór, rozpoczyna się kolejny odcinek plemiennej sagi. Nie ulega wątpliwości, że to bardzo emocjonalna opowieść - niestety, nic z niej nie rozumiem. Mężczyźni posługują się rytualnym jezykiem, którego nie pozwolono mi się nauczyć. Przypuszczam, iż tak samo ma się on do języka używanego na co dzień jak łacina do francuskiego albo hiszpańskiego. Jest święty, tajny, wyłącznie dla wtajemniczonych. Nie dla takich jak ja. - Opowiadaj! - krzyczy B.J. - No, dalej! - wtóruje mu Danny. Paula i Marty'ego stopniowo ogarnia coraz większy zapał. Nagle ktoś odsuwa wiszącą w otworze drzwiowym skórę renifera, do środka wciska się podmuch przeraźliwie zimnego wiatru, a zaraz potem wkracza Zeus. Zeus jest wodzem. To wielki niedźwiedziowaty facet, już odrobinę tłustawy, ale mimo to wciąż robi groźne wrażenie. Gęsta czarna broda poprzetykana pasemkami siwizny, nieruchome oczy o przenikliwym spojrzeniu błyszczą niczym dwa rubiny w pomarszczonej, ogorzałej twarzy, zniszczonej przez mroźny wiatr i czas. Mimo paleolitycznego chłodu ma na sobie tylko luźną szubę z czarnego futra. Gęste włosy na piersi są prawie całkiem siwe. O jego pozycji i sile świadczą liczne ozdoby: naszyjniki z morskich muszli, wisiorki z kości i bursztynu, łańcuch pożółkłych wilczych kłów, opaska nabijana kawałkami kości słoniowej, kościane bransolety, pięć albo sześć pierścieni. Zapada cisza. Zazwyczaj potem wpada do chaty B.J. po to, żeby sobie trochę pogwarzyć i podokazywać, ale tym razem zjawił się bez żon, a w dodatku ma ponurą, zatroskaną minę. Celuje palcem w Jeanne i pyta: - Widziałaś dzisiaj obcego? Jaki on jest? Od tygodnia wokół wsi kręci się jakiś obcy. Zostawia mnóstwo śladów: odciski stóp, niedokładnie zatarte ślady po obozowiskach, połamane krzesiwa, skrawki przypieczonego mięsa. Całe plemię jest niezmiernie podekscytowane, ponieważ obcych nie spotyka się tutaj zbyt często. Ostatnim byłem ja, półtora roku temu. Jeden Bóg wie, dlaczego mnie przyjęli; być może dlatego, że wzbudziłem ich litość. Sądząc z rozmów, jakie prowadzą na ten temat, zabiją go przy pierwszej sposobności. W ubiegłym tygodniu Paul i Marty ułożyli Pieśń o Obcym, którą Marty wykonywał przy ognisku przez dwa kolejne wieczory, naturalnie w rytualnym języku, więc nie zrozumiałem ani słowa, lecz nawet dla mnie brzmiała przerażająco. Jeanne jest żoną Marty'ego. Dziś po południu, wyjmując ryby z sieci, miała okazję dobrze przyjrzeć się obcemu. - Jest niski - informuje Zeusa. - Niższy od ciebie, ale i umięśniony jak Gebravar. Tak mnie nazywa. Członkowie plemienia mają sporo krzepy, ale nigdy nie chodzili na siłownię. Moje mięśnie nie przestają ich fascynować. - Ma żółte włosy i szare oczy, i jest brzydki. Paskudny. Wielka głowa, duży płaski nos, chodzi zgarbiony z nisko pochyloną głową. - Jeanne wzrusza ramionami. - Przypomina świnię. Albo goblina. Próbował ukraść ryby z sieci, ale uciekł, kiedy mnie zobaczył. Zeus zadaje kilka pytań - czy coś mówił, jak był ubrany, czy miał na sobie jakieś malowidła - po czym zwraca się do Paula: - Co o nim myślisz? - Myślę, że to duch. - Ci ludzie wszędzie widzą duchy, a Paul, który jest bardem, myśli o nich bez przerwy. W jego wierszach roi się od duchów. Uważa, że świat duchów jest na wyciągniecie ręki, z każdą chwilą bliżej. - Duchy mają szare oczy - dodaje. - Takie jak on. - No dobrze, duch. Ale jaki? - Jak to "jaki"? Zeus rzuca mu miażdżące spojrzenie. - Powinieneś uważniej słuchać własnych wierszy! Naprawdę nie rozumiesz? Przecież to jeden ze Zjadaczy Odpadków albo duch któregoś z nich! Reakcją na te słowa jest potworna wrzawa. Odwracam się do Sally. Sally jest moją kobietą. W gruncie rzeczy jest moją żoną, chociaż to stwierdzenie wciąż jeszcze nie może przejść mi przez gardło. Nazywam ją Sally, ponieważ kiedyś znałem dziewczynę o tym imieniu i nawet myślałem, że być może ożenię się z nią... Ale to było dawno temu, w zupełnie innej epoce geologicznej. Pytam Sally, kim są Zjadacze Odpadków. - Żyli na tych terenach, kiedy się tu zjawiliśmy. Wszyscy już pomarli, ale... Milknie, ponieważ Zeus kieruje na mnie przeszywające spojrzenie. Od początku traktuje mnie z mieszaniną rozbawienia i dobrotliwej pogardy, ale teraz w jego wzroku dostrzegam coś nowego. - Zrobisz coś dla nas - mówi. - Tylko obcy może schwytać obcego. To twoje zadanie. Nieważne, czy jest duchem, czy człowiekiem; musimy znać prawdę. Jutro pójdziesz, wytropisz go i schwytasz. Rozumiesz? Wyruszysz o świcie i nie wrócisz bez niego. Usiłuję coś odpowiedzieć, ale język odmawia mi posłuszeństwa. Na szczęście Zeusowi wystarczy moje milczenie. Usmiecha się, kiwa głową, odwraca się gwałtownie i wychodzi w ciemność. Wszyscy natychmiast gromadzą się wokół mnie, rozpierani dumą i podnieceniem, jakie ogarniają nas zawyczaj, kiedy ktoś znajomy dostąpi wielkiego wyróżnienia. Trudno mi powiedzieć, czy mi zazdroszczą, czy raczej współczują. B.J. obejmuje mnie mocno, Danny wali w ramię, Paul wygrywa triumfalny werbel na bębnie, Marty wyciąga z worka przeraźliwe ostry kamienny nóż co najmniej 25-centymetrowej długości i wciska mi go w rękę. - Masz. Weź go. Może ci się przydać. Wytrzeszczam oczy na nóż, jakby to był odbezpieczony granat. - Słuchajcie, ja naprawdę nie mam pojęcia, jak się tropi i chwyta ludzi... - Daj spokój. - B.J. macha ręką. - O co ci chodzi? B.J. jest architektem, Paul - poetą, Marty śpiewa lepiej niż Pavarotti, Danny maluje i rzeźbi. Uważam ich za najbliższych przyjaciół. Wszyscy są ludźmi z Cro-Magnon, ja nie, a mimo to traktują mnie jak swego. W pięciu tworzymy zgraną paczkę. Gdyby nie oni, na pewno bym oszalał, samotny, zagubiony, odcięty od wszystkiego, czym kiedyś byłem i co znałem. - Jesteś silny i szybki - mówi Marty. - Na pewno dasz sobie radę. - I sprytny, na swój zwariowany sposób - dorzuca Paul. - Sprytniejszy od niego. W ogóle się o ciebie nie martwimy. Nawet jeśli niekiedy traktują mnie trochę z góry, to dlatego, że na to zasługuję. Każdy z nich jest wysokiej klasy specjalistą, każdy jest niezmiernie dumny ze swoich umiejętności. Jestem dla nich kimś w rodzaju niedorozwiniętego przygłupa. To dla mnie coś nowego, bo w moich czasach mnie także uważano za wysokiej klasy specjalistę. - Pójdziecie ze mną - zwracam się do Marty'ego. - Ty i Paul. Zrobię, co trzeba, ale chcę, żeby ktoś mnie ubezpieczał. - Nic z tego - odpowiada Marty. - Zrobisz to sam. - B.J.? Danny? Kręcą głowami, ich twarze nieruchomieją, w oczach pojawia się nieprzyjemny błysk. Atmosfera wyraźnie się ochładza. Może i jesteśmy kumplami, ale to nie zmienia faktu, że muszę sam wykonać zadanie. Albo niewłaściwie odczytałem sytuację i oni wcale nie są moimi przyjaciółmi. Nie sposób też wykluczyć, że ma to być próba, być może coś w rodzaju inicjacji... Sam nie wiem. Właśnie wtedy, kiedy niemal doszedłem do przekonania, że ci ludzie różnią się od nas tylko językiem i pewnymi osobliwościami kulturowymi, przekonuję się boleśnie, że tak nie jest. Nie nazwałbym ich dzikusami, broń Boże... Po prostu są zupełnie inni, i tyle. Ciała i mózgi należą do gatunku Homo sapiens, natomiast dusze różnią się od naszych o dwadzieścia tysięcy lat. - Powiedz mi coś więcej o Zjadaczach Odpadków - proszę Sally. - Byli jak zwierzęta. Potrafili porozumiewać się, ale tylko chrząkając i czkając. Słabo polowali, więc żywili się padliną albo tym, co zostało po innych. - Cuchnęli jak odpadki - włącza się Danny. - Nie potrafili rzeźbić ani malować. - A pieprzyli się, o tak! Marty łapie stojącą najbliżej kobietę, rzuca na ziemię, chwyta za biodra i udaje, że bierze ją od tyłu. Wszyscy śmieją się, pokrzykują, tupią. - A tak chodzili! - woła B.J., po czym zaczyna biegać w kółko jak małpa, pochrząkując i od czasu do czasu waląc się pięściami po piersi. Przekrzykując się, dostarczają odrażających szczegółów z życia ohydnych, wstrętnych, głupich, cuchnących Zjadaczy Odpadków. Byli prymitywnymi barbarzyńcami. Ich kobiety chodziły w ciąży dwanaście albo trzynaście miesięcy, a kiedy wreszcie dzieci rodziły się, były całe owłosione i miały pełen garnitur zębów. Wszystko to stanowi zamierzchłą historię, informacje zaś były przekazywane z pokolenia na pokolenie przez bardów takich jak Paul. Nikt z nich nie widział Zjadacza na oczy, niemniej jednak każdy nimi pogardza. - Wszyscy już nie żyją - mówi Paul. - Wyginęli dawno temu, podczas wielkich wojen. Ten tutaj musi być duchem. Już wiem, co jest grane, mimo że nie jestem archeologiem, tylko absolwentem West Point. W naszej rodzinie to już czwarte pokolenie. Znam się na elektronice, komputerach i fizyce czasoprzestrzeni. Archeolodzy tak zażarcie sprzeczali się o to, który z nich ma udać się w przeszłość, że w końcu wszyscy zostali w domu, a eksperyment przejęło wojsko. Mimo to nawet moje skromne wiadomości uzyskane podczas przyspieszonego kursu archeologii pozwalają mi się domyślić, że Zjadacze Odpadków to neandertalczycy, powłóczący nogami uczestnicy ewolucyjnego wyścigu, którzy nie wytrzymali tempa biegu. A więc w epoce lodowej w Europie naprawdę doszło do wyniszczających wojen między powolnie myślącymi Zjadaczami a sprytnymi przedstawicielami gatunku Homo sapiens... Wygląda jednak na to, że przy życiu pozostało trochę niedobitków, a jeden z nich, Bóg wie dlaczego, pęta się teraz w pobliżu tej wsi. Otrzymałem zadanie, żeby go wytropić i złapać - a może zabić? Czyżby tego oczekiwał ode mnie Zeus? Żebym odwalił za nich mokrą robotę? Trafiłem do bardzo cywilizowanych ludzi, nawet jeśli polują na ogromne włochate słonie i budują domy z ich pobielałych kości. Tak bardzo cywilizowanych, że nie chcą plamić sobie rąk krwią, więc wykorzystują mnie jako narzędzie. - A mnie się wydaje, że to nie Zjadacz, tylko ktoś z Naz Glesim - oświadcza Danny. - Ludzie z Naz Glesim mają szare oczy. Poza tym, na co byłyby duchowi nasze ryby? Naz Glesim to kraina położona daleko na północny wschód stąd, być może tam, gdzie kiedyś zostanie zbudowana Moskwa. Nawet tutaj, w paleolicie, świat jest podzielony na niezliczone państewka i narody. Danny odbył kiedyś długą samotną podróż po sąsiednich ziemiach, w związku z czym uważany jest za kogoś w rodzaju tutejszego Marco Polo. - Lepiej nie mów o tym wodzowi, bo urwie ci jaja - radzi mu B.J. - Ludzie z Naz Glesim nie są brzydcy. Wyglądają jak my, tylko mają szare oczy. - Zgadza się - przyznaje Danny. - Mimo to myślę, że... Paul kręci głową. Jak widać, ten gest ma długą tradycję. - To na pewno duch Zjadacza Odpadków - twierdzi stanowczo. B.J. spogląda na mnie. - A co ty o tym myślisz, Pumangiup? Tak mnie nazywa. - Ja? - dziwię się. - Co ja mogę o tym wiedzieć? - Przybywasz z daleka. Widziałeś kiedyś takiego człowieka? - Widziałem mnóstwo szkaradnych ludzi. - Członkowie tego plemienia są wysocy, szczupli, mają kasztanowe włosy, ciemne błyszczące oczy i twarze o wystających kościach policzkowych. Gdyby nie fatalny stan uzębienia, prezentowaliby się bez zarzutu. - O tym nic nie wiem. Muszę go najpierw zobaczyć. Sally wnosi kolejny drewniany talerz z pieczonymi rybami. Z przyjemnością przesuwam ręką po jej nagich pośladkach. Tutaj, w domu z mamucich kości, nie nosi się wiele ubrania, ponieważ ściany są dobrze uszczelnione i nawet zimą panuje dość wysoka temperatura. Moim zdaniem, Sally jest najładniejszą kobietą w plemieniu: ma jędrne piersi, długie smukłe nogi, inteligentną twarz. Należała do mężczyzny, którego trzeba było zabić minionego lata, ponieważ opętały go duchy. Danny, B.J. i paru innych załatwili go uderzeniami maczug, żeby biedak się nie męczył, a potem nastąpiło sześć zwariowanych dni wypełnionych nie milknącym ani na chwilę zawodzeniem oraz tańcami. Ponieważ Sally pilnie potrzebowała czegoś, co odwróci od niej pecha, dali ją mnie - a raczej mnie jej - ponieważ uznali, że taki idiota z pewnością cieszy się przychylnością bogów. Dobrze nam ze sobą. Kiedy się poznaliśmy, byliśmy dwoma zagubionymi duszami; pomagamy sobie nawzajem, dzięki czemu nie stoczyliśmy się jeszcze głębiej w otchłań. - Wszystko będzie w porządku - pociesza mnie B.J. - Dasz sobie radę. Bogowie ci sprzyjają. - Mam nadzieję, że to prawda. Dużo później, w nocy, Sally i ja rzucamy się na siebie z taką gwałtownością, jakby to miał być nasz ostatni raz. W domu z kości nie ma oddzielnych pomieszczeń, w związku z czym pozostali doskonale nas słyszą - cztery pary i licho wie ile dzieciaków - ale nas to nic nie obchodzi. Jest ciemno. Posłanie z lisich skór jest naszym małym wszechświatem. Nawiasem mówiąc, ci ludzie kochają się tak samo jak my. Istnieje ograniczona liczba sposobów, w jakie mogą się połączyć dwa ludzkie ciała i wiele wskazuje na to, że wszystkie przećwiczono na długo przed nadejściem pierwszych lodowców. O brzasku wyruszam samotnie na łowy. Dotykam ściany z mamuciej kości - to na szczęście - i wychodzę. Wieś rozciąga się na przestrzeni kilkuset metrów wzdłuż brzegu rzeki o bystrym nurcie i lodowato zimnej wodzie. Trzy okrągłe domy z kości, w których mieszka większość członków plemienia, stoją rzędem, czwarty zaś, podłużny i znacznie większy, stanowiący rezydencję Zeusa i jego rodziny, a także pełniący funkcję świątyni i parlamentu, wznosi się nieco dalej. Tuż za nim od tygodnia budujemy nowy, piąty dom. Dalej znajduje się warsztat, gdzie wytwarza się narzędzia i oskrobuje skóry, potem jest miejsce, gdzie zarzyna się i oprawia zwierzęta, jeszcze dalej zaś wielkie śmietnisko oraz sterta mamucich kości - budulec na kolejne domy. Na wschód od wsi rośnie rzadki sosnowy lasek, za którym zaczynają się rozległe pofalowane równiny, gdzie pasą się mamuty i nosorożce. Nikt nigdy nie odważył się wejść do rzeki, ponieważ jest za zimna i płynie zbyt szybko, w związku z czym stanowi ona jakby ścianę odgradzającą od wszystkiego, co jest na zachód od nas. Zamierzam nauczyć tych ludzi pływać, pokażę im też, jak się robi kajaki, a kto wie, może za kilka lat spróbujemy zbudować most? Ciekawe, czy zatka ich ze zdumienia, kiedy wyskoczę z tymi rewelacjami? Uważają mnie za kretyna, ponieważ nie potrafię poznać rodzaju ziemi po jej kolorze, nie wiem, jak się robi węgiel drzewny, nie umiem posługiwać się narzędziami. Współczują mi, ponieważ jestem ograniczony, co jednak nie przeszkadza im mnie lubić. Poza tym jestem ulubieńcem bogów - przynajmniej zdaniem B.J. Zaczynam poszukiwania od brzegu rzeki, ponieważ tam właśnie Jeanne widziała wczoraj Zjadacza. W ten jesienny paleolityczny poranek słońce wisi na niebie niczym smutna, blada, niesamowicie odległa cytryna. Na szczęście wiatr ucichł. Ziemia wciąż jeszcze jest rozmokła po wiosennych roztopach, więc szukam śladów. Półtora metra niżej jest wieczna zmarzlina, ale wierzchnia warstwa gruntu robi się miękka i gąbczasta w maju, w czerwcu zamienia się w błoto, a potem znowu zaczyna twardnieć. W październiku jest jak stal, ale wtedy rzadko kiedy wychodzimy z domów. Wszędzie aż roi się od śladów. Większość z nas nosi skórzane sandały, lecz są i tacy, którzy nawet teraz, przy temperaturze niewiele przekraczającej zero stopni Celsjusza, ganiają na bosaka. Mają długie wąskie stopy o wysokim podbiciu. Nad samą wodą, w pobliżu sieci, dostrzegam zupełnie inny ślad; pozostawiła go znacznie krótsza i szersza stopa z podkulonymi palcami. To z pewnością mój neandertalczyk. Uśmiecham się. Czuję się jak Sherlock Holmes. - Spójrz, Marty - mówię do pogrążonej we śnie wioski. - Znalazłem ślady tego skurczybyka. Hej, B.J., Paul, Danny! Dopadnę do szybciej, niż myślicie! Rzecz jasna, oni wcale się tak nie nazywają. To ja powymyślałem im te imiona. Tutaj każdy nadaje imię każdemu, w związku z czym dla Marty'ego B.J. nazywa się Ungklava, ten nazwał Danny'ego Tisbalakiem, a Paula Shibgamonem. Z kolei Marty dla Paula to Dolibog, a B.J. - Kalamok, i tak dalej, w związku z czym w grupie liczącej czterdzieści czy pięćdziesiąt osób funkcjonuje kilkaset imion. Przyznaję, że początkowo to może trochę zbijać z tropu, ale oni mają swoje powody, żeby tak postępować, a poza tym z czasem można się przyzwyczaić. Mężczyzna nigdy nie zdradzi swego prawdziwego imienia, to znaczy tego, które matka szepnęła mu na ucho zaraz po jego przyjściu na świat. Tego imienia nie znają nawet jego ojciec i żona. Można przypiekać go na żywym ogniu, a on będzie milczał jak grób, bo gdyby puścił parę z ust, wszystkie duchy od Władywostoku po Kornwalię natychmiast zwaliłyby mu się na głowę. Ten świat jest pełen złych duchów niechętnych żyjącym, gotowych wziąć w obroty każdego, kto podsunie im najmniejszy pretekst i obleźć go jak wszy, pchły i całe robactwo, jakie można sobie wyobrazić. Jesteśmy gdzieś w zachodniej Rosji, a może w Polsce. Sugeruje to krajobraz: płaski, nijaki teren, trawiasty step upstrzony tu i ówdzie nielicznymi dębami, brzozami i sosnami. Rzecz jasna, w epoce lodowej tak właśnie wyglądała znakomita część Europy, ale rozstrzygające znaczenie ma fakt, że ci ludzie budują domy z kości mamutów. Jak wiadomo, jedynym miejscem, gdzie to robiono, była właśnie Europa Wschodnia. Całkiem możliwe, że to najstarsze prawdziwe domy na Ziemi. Najbardziej uderza mnie czasowa rozpiętość tych prehistorycznych epok: ciągną się bez końca i gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie roi się od ludzi. Dla nas wielkim przeżyciem jest pojechać do Anglii i obejrzeć tysiącletnią katedrę; na tym stepie ludzie polują już od trzydziestu tysięcy lat. Potraficie sobie wyobrazić trzydzieści tysięcy lat? Z waszego punktu widzenia Jerzy Waszyngton żył nieprawdopodobnie dawno temu. Wkrótce będą obchodzone jego trzechsetne urodziny. Ułóżcie sobie stosik książek wysoki na trzydzieści centymetrów: tyle lat minęło od chwili, kiedy w 1732 przyszedł na świat. Teraz dokładajcie książek. Jak zbudujecie piramidę wysokości dziesięciopiętrowego bloku, cofnijcie się i popatrzcie na swoje dzieło. To będzie trzydzieści tysięcy lat. W tej chwili dzieli mnie od was mniej więcej właśnie taka sterta lat. W gorszych chwilach, kiedy dopadają mnie samotność, strach, ból i wspomnienia o tym, co utraciłem, odnoszę wrażenie, że piramida czasu napiera na mnie potwornym ciężarem. Staram się nie ugiąć, ale to bardzo trudne. Zdarza się, że wgniata mnie w zamarzniętą ziemię. Ślady prowadzą na północ, okrążają wysypisko i nikną w lesie. Tam tracę je z oczu, ale szybko odnajduję, znowu w pobliżu wysypiska. Prowadzą w te i wewte, bez najmniejszego sensu. Biedny drań chyba kręci się w kółko jak kot z pęcherzem, szuka czegoś do żarcia, wyrusza dokądś, ale zaraz zawraca i schodzi nad rzekę, żeby sprawdzić, czy nie da się czegoś ukraść z sieci, i tak na okrągło. Gdzie sypia? Przypuszczalnie pod gołym niebem. Jeśli rzeczywiście ma futro jak goryl, to chyba zimno niespecjalnie mu dokucza. Znowu zgubiłem ślad, mam więc trochę czasu, żeby zastanowić się nad tym, co robię, i przyznam, że czuję się trochę nieswojo. W ręce ściskam długi kamienny nóż. Jestem tu po to, żeby zabić. Co prawda, od dawna jestem zawodowym wojskowym, ale decyzję o wstąpieniu do armii podejmowałem wcale nie z myślą o tym, że będę kogoś zabijał, szczególnie w walce wręcz. Do tej pory uważałem się za wysłannika cywilizacji usiłującego rozproszyć mroki ciemnoty, nie za faceta, który będzie uganiał się z majchrem za jakimś samotnym włóczęgą. Poza tym przecież równie dobrze to ja mogę zginąć. Tamten jest dziki, głodny, przerażony i prymitywny. Może nie grzeszy intelektem, ale miał przynajmniej tyle oleju w głowie, żeby dożyć wieku dojrzałego, do tego trzeba zaś nie tylko sprytu, ale i nielichej siły. To jego świat, nie mój. Całkiem możliwe, że on też mnie tropi, a kiedy wreszcie się spotkamy, z pewnością nie będziemy walczyć według żadnych znanych mi reguł. To całkiem dobry argument, żeby natychmiast wrócić do wsi. Z drugiej strony, jeśli zjawię się cały i zdrowy, za to bez Zjadacza Odpadków, Zeus przypuszczalnie powiesi mnie zamiast skóry renifera w drzwiach swojego domu. Być może wszyscy jesteśmy kumplami, ale jeśli wódz powie: "Skakać!", to skaczesz, nie pytając po co ani dlaczego. Tak jest od początku świata i nie mam żadnych powodów przypuszczać, że tutaj sprawy mają się inaczej. Muszę zabić Zjadacza, i tyle. Nie chcę zginąć z ręki jakiegoś dzikusa, nie chcę też trafić przed tutejszy sąd wojenny. Marzę tylko o tym, żeby wrócić do mojego czasu. Wciąż łudzę się nadzieją, że jednak tęcza zjawi się po mnie i przeniesie mnie w czasy, które w myślach już zacząłem nazywać przyszłością, bym mógł opowiedzieć o moich przeżyciach. Najważniejsza wiadomość, jaką mam wam do przekazania, brzmi tak, że tutaj, w epoce lodowej, ludzie wcale nie uważają się za prymitywów. Wręcz przeciwnie: doskonale zdają sobie sprawę, że są panami wszelkiego stworzenia. Posługują się mową (a dokładniej rzecz biorąc, co najmniej dwoma całkowicie odmiennymi językami), mają historię, komponują muzykę, układają wiersze, mają technologię, sztukę i architekturę, a także religię i prawa. Żyją tak samo jak przed tysiącami lat i jak przez kolejne parę tysięcy będą żyli ich potomkowie. Jeśli myślicie, że tylko wymachują maczugami i chrząkają niczym świnie, to mylicie się. Opowiedziałbym wam, jak tu jest naprawdę... Gdybym mógł do was wrócić. Ale nawet jeśli nie wrócę, to mam tu mnóstwo do zrobienia. Chcę wreszcie poznać ich plemienną historię i spisać ją dla was, chcę ich nauczyć, jak buduje się kajaki i mosty, a może nawet coś więcej, chcę dokończyć budowę domu z kości, który zaczęliśmy wznosić w ubiegłym tygodniu, chcę włóczyć się po okolicy z moimi przyjaciółmi: B.J., Dannym, Martym i Paulem, chcę Sally... Jezu, przecież mógłbym mieć z nią dzieci i w ten sposób dorzucić swoje geny do puli genów tej epoki! Nie mam zamiaru zginąć jak idiota, wykonując kretyńskie zadanie w tym rzadkim sosnowym zagajniku. Temperatura powoli rośnie, co jednak wcale nie znaczy, że zrobiło się ciepło. Ponownie znajduję ślad - a przynajmniej tak mi się wydaje - i ruszam na północny wschód, w głąb lasu. Przez jakiś czas słyszę śpiewy, pokrzykiwania i śmiech towarzyszące budowie nowego domu, ale wkrótce cichną w oddali. Idę naprzód z nożem w ręce, gotowy na wszystko. W każdej chwili mogę spotkać wilka albo, co gorsza, przerażonego półczłowieka, który z pewnością spróbuje mnie zabić nie czekając, aż ja zabiję jego. Zastanawiam się, jakie mam szanse, żeby go odnaleźć. Zastanawiam się także, jak długo powinienem go szukać (kilka godzin? dzień? może cały tydzień?), co mam jeść, co począć, żeby nie odmrozić sobie tyłka po zapadnięciu mroku oraz co powie albo zrobi Zeus, kiedy wrócę z pustymi rękami. Kręcę się w kółko i już wcale nie czuję się jak Sherlock Holmes. Najchętniej budowałbym teraz dom z kości. Zbliża się zima, plemię zaś stało się zbyt liczne, żeby pomieścić się w czterech istniejących chatach. Pracami kieruje B.J., Marty i Paul śpiewają, snują opowieści, grają na bębnie i piszczałce, natomiast pozostała siódemka odwala czarną robotę. - Te szczęki mają leżeć zębami do dołu! - drze się B.J., widząc moje poczynania przy fundamencie budowli. - Zębami do dołu, głupku! No, tak lepiej. Paul wybija szaleńczy werbel dla uczczenia mego sukcesu, Marty natychmiast zaczyna układać balladę o mojej głupocie, wszyscy śmieją się do rozpuku, ale w tym śmiechu nie ma odrobiny złośliwości, tylko sympatia. - A teraz kręgosłup! - wrzeszczy B.J. Posapując z wysiłku, wyciągam ze stosu długi mamuci kręgosłup. Jest biały ze starości i zaskakująco ciężki. - Dobra! Wepchij go w tę szczelinę. Głębiej! Jeszcze głębiej! Dyszę, zataczam się, stękam, aż wreszcie udaje mi się osiągnąć cel. Ocieram pot z czoła, oglądam się przez ramię i w ostatniej chwili usuwam się z drogi Danny'emu i jeszcze dwóm mężczyznom, taszczącym ogromną czaszkę. Te zimowe domostwa są zaskakująco skomplikowanymi konstrukcjami, przy których wznoszeniu trzeba wykazać się nie lada wyobraźnią i pomysłowością. Bez ryzyka popełnienia wielkiego błędu można stwierdzić, że B.J. jest największym architektem, jaki do tej pory pojawił się na Ziemi. Nie rozstaje się z kawałkiem kości, na której wyrył plan budowli i pilnuje, żeby każda czaszka, każdy cios i każde żebro trafiły na wyznaczone miejsce. Budulca nie brakuje; po trzydziestu tysiącach lat polowań na mamuty, kości jest tyle, że wystarczyłoby ich do zbudowania miasta wielkości Los Angeles. Domy są ciepłe i przytulne - okrągłe, o kopulastych sklepieniach, coś jakby igloo zrobione z kości. Fundamenty układa się z czaszek, dolnych szczęk i kręgosłupów, konstrukcję ścian tworzą żebra, sklepienie powstaje z gigantycznych, łukowato wygiętych ciosów, wszystko zaś przykrywa się skórami. Budowlę wzmacnia drewniany szkielet, szczeliny zatyka się drobniejszymi kosteczkami oraz czerwoną gliną. Futrynę otworu drzwiowego stanowią solidne kości udowe. Może to wszystko brzmi trochę dziwacznie, ale końcowy efekt jest naprawdę imponujący, a kiedy człowiek wejdzie do środka, natychmiast zapomina o zimnie i szalejącym wichrze. Plemię prowadzi na pół osiadły, na pół wędrowny tryb życia, trudniąc się myśliwstwem i zbieractwem. Latem, które trwa około dwóch miesięcy, wędrują po stepie, zabijają mamuty, nosorożce i woły piżmowe oraz gromadzą zapasy jagód i orzechów, które mają wystarczyć na całą zimę. Około sierpnia robi się chłodno, wobec czego ruszają w drogę powrotną do wsi, polując po drodze na renifery. Kiedy jest już naprawdę paskudnie (powiedzmy, najgorsza zima w Minnesocie plus pięćdziesiąt procent), siedzą w ciepłych domostwach, z półrocznym zapasem jagód, orzechów i mięsa przechowywanego w dołach wykutych w wiecznej zmarzlinie. Ich życie jest spokojne i uporządkowane. Tworzą autentyczną społeczność; chwilami aż się prosi, by nazwać ją cywilizacją, ale - szczególnie wyraźnie uświadamiam sobie to teraz, tropiąc płaskostopego neandertalczyka - to życie jest również ciężkie i niebezpieczne, a w dodatku zupełnie obce. Może staram się przedstawić je w jak najlepszym świetle, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach? Co o tym myślicie? Bo ja sam już nie wiem. Gdybym miał dzisiaj zginąć, najbardziej żałowałbym, że nie zdążyłem poznać ich rytualnego języka i że nie zrozumiałem ani słowa z wielkiej historycznej sagi, którą odśpiewują co wieczór. Nie chcą mnie go nauczyć. Widocznie został stworzony właśnie po to, żeby obcy nic nie rozumieli. Sally powiada, że saga ta stanowi nadzwyczaj obszerną relację ze wszystkiego, co działo się do tej pory: to połączenie Iliady, Odysei i Encyklopedii Britannica, kronika czynów bogów i ludzi, wojen, migracji i katastrof. Tekst jest tak obszerny, relacje Sally natomiast tak skąpe, że byłem w stanie wyrobić sobie tylko mgliste pojęcie o jego treści, co w niczym nie zmienia faktu, że kiedy go słyszę, ze wszystkich sił pragnę go zrozumieć. To autentyczna historia zaginionego świata, prowadzony od trzydziestu tysięcy lat ustny dziennik w obcym języku, dla nas stracony równie bezpowrotnie jak zeszłoroczne sny. Gdybym zdołał nauczyć się tego języka i przełożyć sagę, spisałbym ją słowo po słowie w nadziei, że kiedyś, po tysiącach lat, zostanie odnaleziona przez archeologów. Tymczasem sporządzam notatki dotyczące codziennego życia tych ludzi. Zapisałem już dwadzieścia tabliczek z czerwonej gliny, tej samej, z której wyrabia się naczynia i lepi rzeźby, po czym wypaliłem je w piecu w kształcie ula. Zapewniam was, że pisanie w glinie za pomocą małego kościanego noża wcale nie jest łatwe. Po wypaleniu zakopuję tabliczki pod klepiskiem. Kiedy w XXI albo XXII wieku dokopie się do nich jakiś rosyjski archeolog, dostanie chyba zawału serca. Niestety, w związku z problemami językowymi nie mam żadnych informacji o ich historii, religii ani kulturze. Zupełnie nic. Minęło południe. Znalazłem jakieś białe jagody na krzaczku o niewielkich błyszczących liściach i, po krótkim wahaniu, zjadłem je. Są słodkawe. Dokładnie oczyściłem cały krzak, lecz mimo to nadal jestem głodny. Gdybym był we wsi, właśnie pochłaniałbym wraz z innymi posiłek złożony z suszonych owoców, wąskich pasków mięsa reniferów oraz lekko sfermentowanego soku owocowego. Przypuszczam, że fermentacja jest niezamierzona i stanowi rezultat stosowania niezbyt doskonałych metod przechowywania żywności, ale jestem pewien, że bez trudu znalazłbym drożdże, więc korci mnie, by wynaleźć wino i piwo. Kto wie, może w dowód wdzięczności uczyniliby mnie bogiem? Wynalazłem już pismo, ale, przynajmniej na razie, tylko ja korzystam z mego odkrycia. Wśród moich towarzyszy nie wzbudziło ono żadnego zainteresowania. Myślę, że piwo zrobiłoby na nich większe wrażenie. Zerwał się porywisty, przenikliwy wschodni wiatr. Jest już wrzesień, a więc sroga zima zbliża się wielkimi krokami. W ciągu pół godziny temperatura spadła co najmniej o piętnaście stopni, w związku z czym trzęsę się z zimna. Co prawda, mam na sobie futrzaną kapotę i takie same portki, lecz wiatr przewiewa je bez trudu, a co gorsza, podrywa z ziemi żółtawy pył i sypie nim w twarz. Kiedyś dziesięciometrowa warstwa tego pyłu przykryje wioskę razem z B.J., Martym, Dannym i przypuszczalnie ze mną. Wkrótce kolejny roboczy dzień dobiegnie końca. Do zakończenia budowy trzeba jeszcze ośmiu lub dziesięciu dni, rzecz jasna pod warunkiem, że nie nadejdzie burza śnieżna. Wyobrażam sobie, jak Paul sześć razy uderza w bęben, a wszyscy rzucają na ziemię, co tam akurat mieli w rękach, i na wyścigi pędzą do domów, wrzeszcząc, pohukując i waląc się po plecach. Chłopcy są bardzo rozrywkowi; z lada powodu śmieją się do rozpuku, uwielbiają przechwalać się swoimi podbojami miłosnymi i opowiadać o niewyobrażalnie wielkich nosorożcach, których, jeśli im wierzyć, każdy ma na rozkładzie co najmniej kilkadziesiąt. Nie myślcie sobie jednak, że to podrostki: tak na oko, większość z nich liczy około dwudziestu pięciu-trzydziestu lat. Średnia długość życia w tej epoce wynosi czterdzieści pięć lat; ja mam trzydzieści cztery i babcię w Illinois. Nikt z nich by w to nie uwierzył. Ten, którego nazywam Zeusem, najstarszy i najbogatszy facet w mieście, wygląda na jakieś pięćdziesiąt trzy, choć przypuszczalnie jest sporo młodszy, i według powszechnej opinii może się uważać za wybrańca bogów, ponieważ dożył tak sędziwego wieku. To nieprawdopodobnie żywotny stary drań, wciąż pełen młodzieńczego wigoru. Przy każdej okazji daje nam do zrozumienia, że jego dwie żony bynajmniej nie nudzą się w nocy. Oni wszyscy są cholernie twardzi. Żyją w ciężkich warunkach, ale nie zdają sobie z tego sprawy, więc nic nie psuje im dobrego samopoczucia. W najbliższe lato na pewno uraczę ich piwem, naturalnie pod warunkiem, że dożyję i że uda mi się odtworzyć technologię produkcji. Już sobie wyobrażam, jaka będzie zabawa! Nic na to nie poradzę, ale czasem czuję się tak, jakby wszyscy o mnie zapomnieli i zostawili mnie na łasce losu. Naturalnie wiem, że to nieprawda, że z pewnością zdarzył się jakiś wypadek, niemniej jednak chwilami myślę, że tam, w 2013, po prostu wzruszyli ramionami i postawili na mnie kreskę, i cholernie mnie to wpienia aż do chwili, kiedy jakoś zdołam nad sobą zapanować. Jasne, że jestem zawodowym, szkolonym twardzielem, ale znalazłem się dwadzieścia tysięcy lat od domu; niekiedy ból staje się trudny do zniesienia. Może piwo wcale nie stanowi rozwiązania. Może potrzebuję czegoś mocniejszego. Może powinienem zająć się produkcją bimbru, żeby w razie czego było czym zalać robaka i przeczekać chwile, kiedy gniew i rozpacz biorą górę nad rozsądkiem. Na początku wszyscy traktowali mnie jak kretyna. Przyczyną było to, że znajdowałem się w szoku. Podróż w czasie okazała się znacznie bardziej traumatycznym przeżyciem, niż wynikałoby z eksperymentów przeprowadzanych na królikach i żółwiach. Ocknąłem się nagi, oszołomiony, zdezorientowany, przerażony, rzygający i zupełnie skołowany. Powietrze miało dziwny, nieprzyjemny zapach (kto mógł to przewidzieć?), mróz był taki, że zamarzało w nosie. Natychmiast domyśliłem się, że nie wylądowałem w cieplutkiej Francji, tylko gdzieś znacznie dalej na wschód. Wystarczy, że przymknę oczy, a znowu widzę lśniącą tęczę Pierścieni Zellera, ale nikła w szybkim tempie, aż wreszcie zupełnie zgasła. Znaleźli mnie dziesięć minut później. To był zupełny przypadek. Równie dobrze mógłbym wędrować całymi miesiącami, spotykając tylko renifery i mamuty, mógłbym zamarznąć na śmierć, mógłbym umrzeć z głodu, ale nic takiego się nie stało, ponieważ akurat wtedy B.J., Danny, Marty i Paul polowali w pobliżu miejsca, gdzie spadłem z nieba, i natknęli się na mnie niemal od razu. Bogu dzięki, że nie widzieli samej chwili przybycia. Na pewno uznaliby mnie za istotę nadprzyrodzoną i domagaliby się cudów, a ja, niestety, nie jestem cudotwórcą, a tak to tylko wzięli mnie za jakiegoś nieszczęsnego szajbusa, który oddalił się od domu i zapomniał drogi powrotnej. W pewnym sensie mieli całkowitą rację. Z pewnością stanowiłem mało obiecujący przypadek. Nie znałem ich języka, nie miałem broni, nie potrafiłem wyrabiać kamiennych narzędzi ani uszyć futrzanej kapoty, ani zastawić sideł na wilka, ani zagonić stada mamutów do pułapki. W gruncie rzeczy nie umiałem nic, ani jednej pożytecznej rzeczy. Mimo to, zamiast rozprawić się ze mną na miejscu, zabrali mnie do wsi, nakarmili, ubrali, nauczyli języka, po czym uściskali mocno i powiedzieli, że świetny ze mnie gość. Przyjęli mnie do paczki. To było półtora roku temu. Od tamtej pory traktują mnie jak kogoś w rodzaju świętego głupka przynoszącego szczęście. Po czterech dniach miała zjawić się tęcza Zellera i zabrać mnie z powrotem do domu. Po kilku tygodniach oczekiwania domyśliłem się, że tam, w przyszłości, coś nawaliło, że eksperyment szlag trafił i że najprawdopodobniej zostanę tu na zawsze. Cóż, od początku zdawałem sobie sprawę, czym ryzykuję. No więc, jestem tutaj. Najpierw dopadły mnie ból i gniew, potem rozpacz, kiedy w pełni uświadomiłem sobie, co to oznacza, a teraz został tępy ból, który za nic nie chce ustąpić. Wczesnym popołudniem trafiam na Zjadacza Odpadków. To szczęśliwy zbieg okoliczności, nic więcej. Już dawno zgubiłem ślad, ponieważ ziemię pod drzewami pokrywa gruby dywan sosnowych igieł, więc idę po prostu przed siebie, dokąd mnie oczy poniosą, aż tu nagle widzę połamane gałęzie i niemal jednocześnie czuję wyraźną woń dymu. Ten zapach prowadzi mnie przez następne dwadzieścia albo trzydzieści metrów, na szczyt niskiego wzniesienia; spoglądam stamtąd w dół i widzę go, przycupniętego przy nędznym ogniu, na którym pieką się dwie pardwy. Może rzeczywiście zjada odpadki, ale najwyraźniej potrafi też polować na pardwy, czego, niestety, nie mogę powiedzieć o sobie. Jest naprawdę paskudny. Jeanne ani trochę nie przesadziła. Ma ogromną, wysuniętą do przodu głowę i usta przypominające psi pysk, za to prawie żadnej brody, płaskie czoło, wydatne łuki brwiowe jak u małpy, a włosy jak siano, chociaż wcale nie jest bardziej obrośnięty niż niektórzy z moich znajomych. Do tego szare, głęboko osadzone, małe oczka. Zbudowany jest jak ciężarowiec: niski, krępy i cholernie umięśniony. Nie ulega wątpliwości - to najprawdziwszy neandertalczyk, prosto z podręcznika, więc czuję, że włosy jeżą mi się na głowie i dostaję gęsiej skórki, zupełnie jakby dopiero teraz do mnie dotarło, że naprawdę przeniosłem się dwadzieścia tysięcy lat wstecz. Nagle podnosi głowę, węszy uważnie, chwyta mój zapach i spogląda w moją stronę. Jest potwornie spięty. Przygląda mi się, jakby starał się oszacować ewentualne zagrożenie. W lesie jest zupełnie cicho, my zaś stoimy twarzą w twarz, dwaj wrogowie, sam na sam, każdy zdany wyłącznie na własne siły. To dla mnie zupełnie nowe uczucie. Dzieli nas odległość około sześciu metrów. Czuję go, a on czuje mnie; obaj cuchniemy strachem. Nie mam pojęcia, jakiej reakcji powinienem się spodziewać. Tamten kołysze się lekko na piętach, jakby szykował się do ataku albo może do ucieczki. Nic się jednak nie dzieje. Napięcie powoli mija, chłopak wyraźnie się odpręża. Już nie zaatakuje ani nie będzie uciekał; po prostu siedzi sobie, gapi się na mnie i czeka, co zrobię. Przez głowę przemyka mi myśl, że to może podstęp, który ma na celu uśpienie mojej czujności. Jestem tak głodny i zziębnięty, że chyba nie zdołałbym się obronić, gdyby nagle rzucił się na mnie, ale jest mi właściwie wszystko jedno. W pewnej chwili uświadamiam sobie, co mi chodzi po głowie i niewiele brakuje, żebym parsknął śmiechem. Podejrzewam neandertalczyka o jakieś niecne knowania! Przyglądam mu się uważnie i stwierdzam, że w gruncie rzeczy wcale nie jest taki okropny; no, ładny też nie jest, ale nie ma w nim nic odrażającego ani niesamowitego. Ot, po prostu krępy, nie najpiękniejszy facet, zupełnie sam, siedzący w kucki w lesie. Wiem już na pewno, że go nie zabiję - wcale nie dlatego, żeby był jakiś przerażający. Właśnie dlatego, że nie jest. - Wysłali mnie, żebym cię zabił - mówię, pokazując mu nóż. Gapi się z nie zmienionym wyrazem twarzy. Równie dobrze mógłbym zagadać po angielsku albo w sanskrycie. - Nie zrobię tego - ciągnę. - Powinieneś o tym wiedzieć. Nigdy nikogo nie zabiłem i nie mam zamiaru zaczynać od kogoś zupełnie obcego. Rozumiesz? Coś odpowiada, bardzo cicho i niewyraźnie, ale i tak nie ulega wątpliwości, że posługuje się zupełnie innym językiem. - Nie rozumiem cię, a ty nie rozumiesz mnie - mówię. - W ten sposób mamy remis. Ruszam w jego stronę, wciąż z nożem w ręce. Nie reaguje. Nie ma żadnej broni, choć jest potężnie zbudowany i przypuszczalnie bez trudu powyrywałby mi ramiona ze stawów barkowych, chyba że udałoby mi się wcześniej wsadzić mu nóż pod żebra. Wskazuję na północ, w kierunku przeciwnym niż ten, gdzie leży wioska. - Powinieneś tam odejść - mówię powoli i wyraźnie, jakby to miało jakieś znaczenie. - Zniknąć z okolicy. W przeciwnym razie zabiją cię. Rozumiesz? Capisce? Verstehst du? Idź. Zmykaj. Uciekaj. Ja cię nie zabiję, ale oni na pewno. Macham ręką, potem obiema, a on patrzy na mnie, przenosi wzrok na nóż, porusza szerokimi płaskimi nozdrzami. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że popełniłem idiotyczny błąd wynikający z głupoty i naiwności, że on tylko czekał na to, by zwabić mnie bliżej, a teraz skoczy i załatwi mnie, zanim zdążę mrugnąć. Niespodziewanie odrywa kawał mięsa i wyciąga w moją stronę. - Przychodzę, żeby cię zabić, a ty częstujesz mnie lunchem? Nie cofa ręki. Co to ma być? Źapówka? Okup za jego życie? - Nie mogę, naprawdę. Przecież miałem cię załatwić. Wiesz, co zrobimy? Odwrócę się i odejdę, dobra? Gdyby ktoś mnie pytał, to nigdy cię nie widziałem. Podsuwa mięso bliżej, a ja czuję, że do ust napływa mi ślina, jakby to był co najmniej pieczony bażant. Nie, nie mogę przyjąć poczęstunku. Znowu wskazuję na północ i jeszcze raz próbuję mu wytłumaczyć, że zrobiłby najrozsądniej wynosząc się z miasta przed zachodem słońca. Wreszcie rezygnuję, odwracam się i powoli odchodzę; zastanawiam się, czy wykorzysta sposobność, żeby rzucić się na mnie i skręcić mi kark. Pięć kroków... Dziesięć... Wreszcie słyszę szelest. A więc jednak. Będziemy walczyć. Obracam się gwałtownie na pięcie, wysuwam przed siebie nóż. Spogląda na niego ze smutkiem. Ruszył za mną z kawałkiem mięsa, zdecydowany mimo wszystko wcisnąć mi go. - Jezu - mówię. - Ty po prostu jesteś samotny. Bełkoce coś po swojemu i podsuwa mi poczęstunek. Rezygnuję z oporu, chwytam niedopieczony kawał ścierwa - durny neandertalczyk! - i połykam prawie w całości. Włochaty uśmiecha się. Nic mnie nie obchodzi, jak wygląda: jeśli uśmiecha się i częstuje jedzeniem, to według moich standardów jest człowiekiem. Ja też się uśmiecham. Zeus na pewno mnie zamorduje. Siadamy razem przy ogniu, czekamy, aż upiecze się druga pardwa, a kiedy wreszcie jest gotowa, dzielimy się po połowie. Ma kłopoty z oderwaniem skrzydła, więc pożyczam mu nóż; posługuje się nim mało wprawnie, ale skutecznie, po czym zaraz mi go oddaje. Po posiłku wstaję i mówię: - Wracam do wsi. Dobrze ci radzę, kolego: uciekaj w stronę wzgórz, zanim cię dopadną. Odchodzę, a on idzie za mną jak zabłąkany pies, który właśnie znalazł nowego właściciela. Wlecze się za mną aż do wsi. Nie ma sposobu, żeby się go pozbyć; musiałbym uciec się do fizycznej przemocy, a tego nie mam zamiaru robić. Kiedy docieramy do skraju lasu, żołądek podchodzi mi do gardła. W pierwszej chwili myślę, że to niedopieczona pardwa próbuje wydostać się na wolność, ale nie, to obezwładniający strach, ponieważ uświadamiam sobie, że ten cholerny Zjadacz Odpadków najwyraźnej postanowił być ze mną do końca, a koniec nie zapowiada się zbyt optymistycznie. Bez trudu wyobrażam sobie przeszywające spojrzenie Zeusa i grymas gniewu na jego zarośniętej twarzy. Nie wykonałem zadania, więc oni zrobią to za mnie. Zabiją neandertalczyka, a mnie przypuszczalnie razem z nim, ponieważ okazałem się niebezpiecznym imbecylem, sprowadzającym do domu każdego nieprzyjaciela, którego kazano mu zlikwidować. - To bez sensu - zwracam się do mego przysadzistego towarzysza. - Nie powinieneś tego robić. Znowu się uśmiecha. Nic nie kumasz, prawda, kolego? Minęliśmy już wysypisko i wkraczamy na teren, gdzie zabija się i oprawia zwierzęta. B.J. wraz z ekipą buduje nowy dom. W pewnej chwili spogląda w tę stronę, dostrzega nas i oczy robią mu się okrągłe ze zdziwienia. Trąca łokciem Marty'ego, Marty trąca Paula, Paul trąca Danny'ego. Wszyscy wytrzeszczają na nas oczy, spoglądają po sobie, otwierają usta, ale nic nie mówią. Dopiero po dłuższej chwili szepczą coś między sobą, potrząsają głowami, po czym otaczają nas kręgiem. Boże. To już koniec. Bez trudu wyobrażam sobie, co myślą. Myślą, że tym razem naprawdę dałem ciała, że sprowadziłem do domu ducha albo, co gorsza, nieprzyjaciela, którego należało zabić. Myślą, że jestem kompletnym szajbusem i idiotą, i że jednak będą musieli odwalić mokrą robotę, którą pewnie wykonałbym, gdybym nie okazał się aż takim matołem. Zastanawiam się, czy odważę się wystąpić w obronie neandertalczyka, a jeśli tak, to w jaki sposób powinienem to uczynić. Rzucić się na nich? Dobry pomysł, tyle że zaraz potem moi najlepsi kumple wdepczą mnie w wieczną zmarzlinę. Nie szkodzi. Jeśli mnie do tego zmuszą, nie zawaham się ani chwili. Jeśli podniosą rękę na włochatego albo na mnie, rzucę się na nich z kościanym nożem Marty'ego. Szczerze mówiąc, wolałbym o tym nie myśleć. Wolałbym w ogóle nie myśleć. Nagle Marty klaszcze i wyskakuje co najmniej metr w górę. - Patrzcie! - woła. - Przyprowadził ducha! Są przy mnie, wokół mnie, wszędzie: popychają mnie, szturchają i szczypią. Nie ma jak użyć noża. Bronię się łokciami, kolanami, nawet zębami, ale ciosy padają ze wszystkich stron. Robię co w mojej mocy, a nawet trochę więcej, żeby nie runąć na ziemię, ale szybko zaczyna mi brakować tchu w piersi. Co za idiotyczna śmierć, myślę: zostać zatłuczonym przez bandę jaskiniowców w dwusetnym wieku przed naszą erą! Jednak atak stopniowo traci na sile, dzięki czemu udaje mi się wywalczyć trochę miejsca, wziąć porządny zamach i rąbnąć Paula w szczękę. Przelatuje co najmniej dwa metry, zanim padnie na wznak, ale ja w tym czasie zajmuję się już B.J., psychicznie przygotowując się do rozprawy z Martym... I nagle uświadamiam sobie, że przestali walczyć, że od początku nie walczyli na serio. Dopiero teraz dociera do mnie, że grymasy na ich twarzach to uśmiechy, że w ich oczach błyszczy rozbawienie i że gdyby naprawdę chcieli mnie załatwić, to we czterech potrzebowaliby na to najwyżej siedem i pół sekundy. Po prostu robią sobie jaja. Bawią się ze mną na swój rubaszny sposób. Cofają się o krok. Przez jakiś czas stoimy w milczeniu, ciężko dysząc i rozcierając obolałe miejsca. Świta mi myśl, żeby sobie rzygnąć, ale natychmiast rezygnuję z tego pomysłu. - Przyprowadziłeś ducha - stwierdza ponownie Marty. - To nie duch - odpowiadam. - On jest prawdziwy. - Nie duch? - Nie. On żyje. Szedł za mną aż tutaj. - Coś takiego! - wykrzykuje B.J. - Żywy, wyobrażacie sobie? Szedł za nim aż tutaj! Po prostu szli sobie razem, i tyle! - Spogląda na Paula. Przez chwilę wydaje mi się, że zaraz znowu się na mnie rzucą. Jeśli to zrobią, na pewno nie dam im rady, ale on mówi tylko: - Musimy o tym zaśpiewać dziś wieczorem. - Idę po wodza - oznajmia Danny i odchodzi szybkim krokiem. - Słuchajcie, naprawdę bardzo mi przykro. Wiem, co miałem zrobić, ale nie mogłem się do tego zmusić. - Zrobić? - dziwi się B.J. - Co miałeś zrobić? - O czym on mówi? - wtóruje mu Paul. - No, zabić go, ale on siedział przy ognisku i piekł pardwy, i poczęstował mnie, więc... - Zabić go? - powtarza z niedowierzaniem B.J. - Chciałeś go zabić? - Przecież właśnie po to... Wybałusza oczy, ale zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, nadbiega Zeus a za nim niemal całe plemię, nie wyłączając kobiet i dzieci. Wszyscy pokrzykują, śmieją się jak szaleni, dowcipkują, szturchają mnie żartobliwie z taką siłą, że niepokoję się o całość moich kości. Potem otaczają szerokim kręgiem Zjadacza Odpadków i unoszą wysoko ręce. To prawdziwe święto. Nawet Zeus się uśmiecha. Marty zaczyna śpiewać, Paul wtóruje mu na bębnie, Zeus obejmuje mnie jak ogromny stary niedźwiedź, którym w gruncie rzeczy jest. - Wszystko pomyliłem, prawda? - pytam później B.J. - Wystawiliście mnie na próbę, zgadza się? Ale chyba nie po to, żeby sprawdzić, jakim jestem myśliwym? Wpatruje się we mnie pustym spojrzeniem i nie odpowiada, chociaż jest znakomitym architektem i ma naprawdę lotny umysł. - Chcieliście sprawdzić, czy na pewno jestem człowiekiem? Czy potrafię okazać współczucie obcemu i potraktować go tak samo, jak wy mnie potraktowaliście? Martwe spojrzenia. Nieruchome twarze. - Prawda, Marty? Paul? Wzruszają ramionami. Pukają się w czoło. Nie wiedziałem, że to taki stary gest. Czyżby mnie nabierali? Tego nie wiem, ale dla mnie nie ulega wątpliwości, że mam rację. Gdybym zabił neandertalczyka, prawie na pewno rozprawiliby się ze mną. Wierzę, że tak jest i potrzebuję tej wiary. Przez cały czas chwaliłem ich w duchu za to, że nie są takimi barbarzyńcami, jakich spodziewałem się tu zastać, oni zaś zastanawiali się, czy aby ja nie jestem barbarzyńcą. W końcu urządzili mi egzamin z człowieczeństwa, który zdałem, więc wreszcie mogą być pewni, że nie jestem dzikusem. Tak czy inaczej, Zjadacz Odpadków mieszka teraz z nami. Ma się rozumieć, nie jako członek plemienia, tylko w charakterze świętego zwierzaka-maskotki, czegoś w rodzaju oswojonego szympansa. Całkiem możliwe, że jest ostatnim albo jednym z ostatnich przedstawicieli swojego gatunku i chociaż wzbudza litość, a czasem nawet odrazę swoim wyglądem i zachowaniem, nikt nie zamierza wyrządzić mu krzywdy. Traktują go jak amulet odstraszający duchy; kto wie, może ja także miałem pełnić tę funkcję? Jeśli o mnie chodzi, to porzuciłem nawet tę nikłą nadzieję na powrót do domu, jaka jeszcze niedawno mi towarzyszyła. Jestem pewien, że już nigdy nie zobaczę tęczy Zellera, ale to nic nie szkodzi. Pogodziłem się z tym. Wczoraj zakończyliśmy budowę nowego domu. B.J. pozwolił mi ułożyć na miejscu ostatnią kość, zwaną kością duchów. Jej zadanie polega na odstraszaniu nieczystych mocy. To chyba wielki zaszczyt dla tego, kto zostanie wybrany. Potem we czwórkę odśpiewali Pieśń Domu, co stanowi mniej więcej odpowiednik poświęcenia budowli. Jak wszystkie ich pieśni, ta również jest w starym, świętym, tajnym języku. Nie znając słów, nie mogłem przyłączyć się do chóru, ale w miejscach, które wydawały mi się najstosowniejsze, robiłem umpa, umpa w charakterze chórku. Zdaje się, że efekt był całkiem niezły. Powiedziałem im, że przed rozpoczęciem budowy następnego domu wynajdę piwo, więc po robocie będziemy mogli się upić jak należy. Rzecz jasna, nie mieli pojęcia, o czym mówię, ale i tak sprawiali wrażenie zadowolonych. Paul obiecał, że jutro zacznie mnie uczyć drugiego, rytualnego języka. Tego, który znają wyłącznie członkowie plemienia. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik