TERRY PRATCHETT
NOMÓW KSIęGA ODLOTU
Księga trzecia
Sagi o nomach
Na początku
. . . był Arnold Bros (zał. 1905), czyli wielki dom towarowy.
Albo inaczej rzecz ujmując, dom dla dwóch tysięcy nomów — jak sami siebie
nazywali — które dawno temu zrezygnowały z życia na świeżym powietrzu
i osiedliły się u ludzi pod podłogą. Ważne było, że pod podłogą, z ludźmi zaś
nie
mieli do czynienia, bo ludzie byli duzi, powolni i głupi.
Za to nomy żyły szybko — dla nich dziesięć
lat to prawie stulecie, a poniewa
ż w Sklepie mieszkały ponad osiemdziesiąt lat, dawno temu już zapomniały,
co to słońce, deszcz czy wiatr. Był jedynie Sklep, stworzony przez legendarnego
Arnolda Brosa (zał. 1905), jako Właściwe Miejsce dla nomów.
A potem z Zewnątrz do Sklepu przybył Masklin i jego grupa. Z Zewnątrz,
które zresztą dla sklepowych nomów nie istniało. Masklin i pozostali dobrze
wiedzieli,
co to deszcz i wiatr: wiedzieli aż za dobrze i dlatego próbowali żyć
gdzieś,
gdzie ich nie było.
Przywieźli ze sobą Rzecz, którą przez pokolenia uznawano za talizman przynosz
ący szczęście. Dopiero w Sklepie, w pobliżu prądu elektrycznego Rzecz się
obudziła i wybranym zaczęła opowiadać
historie, które ledwie im się w głowach
mieściły. . .
Otóż dowiedzieli się, że pochodzą z gwiazd, skąd przylecieli na pokładzie
jakiegoś
statku, i że ten statek czeka gdzieśw górze, mimo iż minęły już tysiące
lat. Czeka, by ich zabrać
do Domu. . .
Dowiedzieli się także, że Sklep ma za trzy tygodnie zostać
zniszczony.
Co Masklin musiał wymyślić, jak przekonywać
i co mówić, a czego nie wyjawiać
, żeby wszyscy opuścili Sklep w ukradzionej ciężarówce, to wszystko opisano
w „Nomów Księdze Wyjścia”.
Dotarli do opuszczonego kamieniołomu: przez krótki czas sprawy miały się
całkiem dobrze. Ale jak się ma cztery cale wzrostu i mieszka w świecie
olbrzymów,
to sprawy nigdy za długo nie wyglądają dobrze. Toteż wkrótce okazało się,
że ludzie chcą ponownie uruchomić
kamieniołom.
Z fragmentu gazety zaś
dowiedzieli się, że istnieje Richard Arnold — Wnuk
założyciela Sklepu. Albo jednego z braci, którzy go założyli, jak twierdzili
niektórzy.
W gazecie było nawet jego zdjęcie. Firma, do której należał Sklep, obecnie
była wielką, międzynarodową korporacją, a Richard udawał się na Florydę, by
być
świadkiem wystrzelenia jej pierwszego satelity telekomunikacyjnego.
Rzecz powiedziała Masklinowi, że gdyby znalazła się w przestrzeni, zdołałaby
się ze statkiem dogadać
i ściągnąć
go w dół. Masklin postanowił wziąć
ze sobą
kilku towarzyszy, udać
się na lotnisko i znaleźć
sposób dostania się na Florydę
i wysłania Rzeczy w niebo. Naturalnie, było to niedorzeczne i niemożliwe, ale
ponieważ nie zdawał sobie z tego sprawy, zabrał się do realizacji
przedsięwzięcia.
Wyruszyli przekonani, że Floryda jest oddalona o jakieś
pięć
mil drogi — no,
może dziesięć
— i że na świecie żyje najwyżej kilka tysięcy ludzi. Nie wiedzieli,
jak się tam dostać
ani co zrobić, gdy się już tam znajdą, ale byli zdecydowani
zrobić, co tylko się da.
Perypetie nomów, które pozostały w kamieniołomie i walczyły z ludźmi, broni
ąc swego nowego świata jak długo się dało, a potem odjechały Jekubem, wielką
maszyną drogową, zostały opisane w „Nomów Księdze Kopania”.
A oto historia Masklina. . .
Rozdział pierwszy
LOTNISKA: Miejsca, gdzie ludzie albo bardzo się spieszą, albo długo czekaj
ą.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Wysilmy wyobraźnię i załóżmy, że spoglądamy przez obiektyw bardzo odległego
od Ziemi aparatu fotograficznego. . .
Oto wszechświat: pełen połyskujących galaktyk niczym choinka ozdób
gwiazdkowych.
„Zbliżenie”
Oto galaktyka wyglądająca jak nie rozmieszana śmietanka w kawie, pełna jasnych
punkcików. Każdy taki punkcik to gwiazda.
„Zbliżenie”
Oto gwiazda z własnym systemem planetarnym. Planety okrążają Słońce,
mknąc w przestrzeni. Jedne bliżej, drugie dalej. Jedne tak rozpalone, że ołów
jest
na nich płynny, drugie tak zimne i odległe, że przelatują przez rejony, w
których
rodzą się komety.
„Zbliżenie”
Oto błękitna planeta, w większej części pokryta wodą. Nazywa się Ziemia.
„Zbliżenie”
Oto powierzchnia tej planety: niebieska, zielona, brązowa. Opromieniona blaskiem
słońca na błękitnym niebie. Pełna pól, o, jest i jakiś
kamieniołom i. . .
„Zbliżenie”
Oto lotnisko — plątanina krzyżujących się betonowych pasów startowych
i dróg kołowania oraz budynków, w których śpią samoloty. I nie tylko. . .
„Zbliżenie”
. . . oto największy budynek — dworzec lotniczy pełen ludzi i zgiełku. . .
„Zbliżenie”
. . . oto główna hala odlotów, jasno oświetlona, wypełniona ludźmi i bagażami.
. .
„Zbliżenie”
. . . oto kosz na śmieci pełen śmieci. . .
„Zbliżenie”
. . . i para oczek prześwitujących między śmieciami. . .
„Zbliżenie”
Oj!
„Zbli. . . ”
Łup!
* * *
Masklin ostrożnie zjechał po starym kartonie od hamburgera.
Dość
długo obserwował ludzi — były ich setki i coś
mu zaczynało świtać, że
po pierwsze jest ich na świecie znacznie więcej, niż podejrzewał, a po drugie —
dostanie się do samolotu to zupełnie nie to samo co kradzież ciężarówki.
Zadomowieni w czeluściach kosza na śmieci Gurder i Angalo ponuro dojadali
zimne, tłuste frytki.
Rzeczywistość
była dla wszystkich przykrym szokiem.
No bo tak — Gurder w czasach sklepowych był opatem i wierzył, że Arnold
Bros (zał. 1905) stworzył Sklep dla nomów. Zresztą wciąż był przekonany, że
istnieje gdzieś
jakiś
Arnold Bros mający na uwadze dobro nomów, gdyż nomy są
ważne. A teraz coraz wyraźniej było widać, że nomy wcale się nie liczą. . .
Albo Angalo—nie wierzy w Arnolda Brosa, ale myśli, że on jednak istnieje,
bo mu to pomaga w niewierzeniu. Skomplikowane, ale prawdziwe.
No i na koniec Masklin—nie podejrzewał, że to się okaże takie trudne. Sądził,
że odrzutowce to po prostu ciężarówki, które mają więcej skrzydeł, a mniej kół.
Tymczasem jeszcze nawet nie zbliżyli się do samolotu, a już widział więcej ludzi
niż dotąd w całym swoim życiu. Jak w takich warunkach miał znaleźć
Wnuka
Richarda, 39?!
Dotarł do pozostałych, mając nadzieję, że zostawili mu jakąś
frytkę albo frytka.
. .
Angalo uniósł głowę.
— I co? Zauważyłeś
go? — spytał ironicznie.
—Tam jest kupa ludzi z brodami.—Masklin wzruszył ramionami.—Wszyscy
wyglądają tak samo.
—A nie mówiłem?—ucieszył się Angalo i dodał, spoglądając wymownie na
Gurdera: — ´ Slepa wiara nigdy do niczego nie prowadzi. I nie działa.
— Mógł odlecieć, zanim się zjawiliśmy — zauważył Masklin. — Albo mógł
przejść
obok mnie.
—Więc trzeba wracać
—skomentował Angalo.—Spróbowaliśmy, obejrzeli-
śmy lotnisko, prawie daliśmy się stratować
co najmniej tuzin razy i na pewno nas
brakuje w kamieniołomie. Czas wracać
do rzeczywistości.
— A ty co na to?
Gurder, do którego skierowane było pytanie, spoglądał na Masklina długo
i z desperacją.
— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Miałem nadzieję. . . — wystękał i umilkł.
Wyglądał tak nieszczęśliwie, że nawet Angalo poklepał go pocieszająco po
ramieniu.
—Nie bierz tego tak poważnie. Przecież tak naprawdę to nie myślałeś, że jakiś
Wnuk Richard, 39, spadnie z nieba, złapie nas i zawiezie na Florydę. Nie myślałe
ś?! — upewnił się Angalo. — Spróbowaliśmy i się nie udało. No, to wracajmy
do domu.
— Oczywiście, że tak nie myślę — obruszył się Gurder. — Ale myślałem, że
może. . . że jakoś. . . no, że będzie jakiś
sposób. . .
Masklin przyjrzał się podejrzliwie Rzeczy. Był pewien, że słucha — w okolicy
było aż za dużo elektrycznością Rzecz, mimo że była jedynie czarnym sześcianem,
kiedy słuchała, zawsze wyglądała na bardziej ożywioną niż zwykle. Kłopot
w tym, że odzywała się tylko wówczas, gdy miała na to ochotę, i zawsze pomagała
tylko tyle, ile musiała. Ani odrobiny więcej. Masklin miał nieodparte wrażenie,
że cały czas jest testowany. Poza tym za każdym razem, gdy prosił o pomoc, jakby
przyznawał, że skończyły mu się pomysły.
Co do tego ostatniego, aktualnie mógł to nawet głośno potwierdzić, wobec
czego. . .
— Rzecz, wiem, że mnie słyszysz, bo tu jest pełno prądu — zagaił. — Jeste-
śmy na lotnisku i nie możemy znaleźć
Wnuka Richarda, 39. Nie wiemy nawet,
jak go zacząć
szukać. Pomóż nam. . . proszę.
Rzecz pozostała ciemna i cicha.
— Jeśli nam nie pomożesz — kontynuował szeptem — wrócimy do kamieniołomu
i będziemy musieli stawić
czoło ludziom, ale ciebie to już nie będzie
obchodziło, bo cię tu zostawię. Możesz mi wierzyć, że tak zrobię. I nie znajdą
cię już żadne nomy i nie będzie żadnej innej okazji. Wyginiemy i nie będzie już
na tym świecie nomów, a wszystko przez ciebie. I przez te wszystkie lata, kiedy
będziesz leżeć
zapomniana na śmietniku, będziesz sama i pozostanie ci tylko pełna
goryczy myśl, że może jednak trzeba było mi pomóc, gdy grzecznie prosiłem.
Pewnie w końcu dojdziesz do wniosku, że gdyby to się zdarzyło jeszcze raz, to
byś
mi pomogła. Tylko że to się nie powtórzy, a ostatnią okazję masz teraz, więc
się zdecyduj i pomóż nam.
— Przecież to maszyna! — sprzeciwił się Angalo. — Nie da się szantażować
maszyny. . .
Na czarnej powierzchni sześcianu zapłonęło czerwone światełko.
— Wiem, że słyszysz, co myślą inne maszyny — dodał Masklin. — Ale nie
wiem, czy słyszysz, co nomy myślą. Jeśli tak, to możesz się przekonać, że nie
żartuję. Jeśli nie, to lepiej uwierz mi na słowo. Chcesz, żebyśmy się
zachowywali
inteligentnie, to się zachowuję: jestem wystarczająco inteligentny, żeby
wiedzieć,
kiedy potrzebuję pomocy. Otóż potrzebuję jej teraz. A ty możesz mi pomóc, więc
jeśli tego nie zrobisz, to zostawię cię tu i zapomnę, że kiedykolwiek istniałaś.
Zapaliło się drugie światełko.
Masklin wstał, spojrzał na Rzecz i zwrócił się do innych:
— Skoro tak, to idziemy!
Rzecz odchrząknęła i spytała:
— „Jak konkretnie mogę pomóc?”
Angalo uśmiechnął się szeroko.
Masklin siadł i powiedział spokojnie:
— Znajdź Wnuka Richarda Arnolda, 39.
— „To może potrwać.”
— Nie szkodzi.
Na powierzchni Rzeczy zapalił się jakiś
wzorek i zgasł po chwili.
— „Zlokalizowałam Richarda Arnolda, wiek 39. Właśnie wszedł do poczekalni
lotu 205 do Miami na Florydzie pierwszej klasy.”
— To wcale tak długo nie trwało — zauważył Masklin przytomnie.
— „Trzysta mikrosekund. To długo.”
—Kwestia gustu—ocenił Masklin i dodał:—Ale nie zdaje mi się, żebyśmy
zrozumieli wszystko, co powiedziałaś.
— „A konkretnie czego nie zrozumiałeś?”
— Wszystkiego po „wszedł do”.
— „Ten, którego szukacie, jest tu w specjalnym pokoju i czeka, żeby wejść
do wielkiego srebrnego ptaka, który ma polecieć
do miejsca, które nazywa się
Floryda.”
— Jakiego znowu wielkiego srebrnego ptaka? — zdziwił się Angalo.
— Jej chodzi o samolot — wyjaśnił Masklin. —Bywa czasem złośliwa.
— Skąd ona to wszystko wie? —spytał podejrzliwie Angalo.
— „Ten budynek pełen jest komputerów.”
— Takich jak ty?
—„Bardzo prymitywnych komputerów. Bardzo!”—Rzecz zdołała wyglądać
na urażoną.—„Ale bez trudu mogę je zrozumieć, jeśli myślę wystarczająco wolno.
Ich zadaniem jest wiedzieć, dokąd chcą się dostać
poszczególni ludzie i gdzie
są w danej chwili.”
— To więcej niż wie przeciętny człowiek —ocenił Angalo.
—Możesz się dowiedzieć, jak się do niego dostać?—spytał Gurder, wyraźnie
odzyskując nadzieję.
— Zaraz, zaraz! — wtrącił się Angalo. —Tylko nie na odwrót, dobrze?!
— Przecież przybyliśmy tu, żeby go znaleźć, tak? —upewnił się Gurder.
— Owszem. Ale co konkretnie zrobimy, jak go znajdziemy?
— Jak to „co”?! My. . . no, tego. . . — Gurderowi najwyraźniej skończyły się
pomysły.
—Nie wiemy nawet, co to jest „poczekalnia pierwszej klasy”—dodał Angalo.
—„Pokój pełen ludzi czekających na samolot”—wyjaśniła uprzejmie Rzecz.
—Boisz się!—stwierdził nagle z tryumfem Gurder, spoglądając oskarżycielsko
na Angala. — Boisz się, bo jak znajdziemy Wnuka Richarda, 39, to znaczy,
że naprawdę istnieje Arnold Bros, a to znaczy, że się myliłeś! Jesteś
zupełnie jak
twój ojciec: też nigdy nie miał odwagi przyznać, że był w błędzie.
— Boję się, ale o ciebie — parsknął Angalo. — Bo widzisz, Wnuk Richard
jest człowiekiem, tak jak Arnold Bros był człowiekiem. Albo dwoma, nieważne.
Wybudował Sklep dla ludzi i nawet nie zdawał sobie sprawy z istnienia nomów.
Jak się o tym przekonasz na własne oczy, to nie wiem, co ci się porobi. A mojego
ojca w to nie mieszaj!
Rzecz tymczasem otworzyła w górnym boku niewielką klapkę i wysunęła
przez nią kawałek drucianej siatki na metalowym pręcie i zaczęła nią powoli
obracać
. Klapek, kiedy były zamknięte, w ogóle nie było widać, a Rzecz otwierała
je tylko wtedy, kiedy coś
ją wybitnie zainteresowało. Wystawiała wtedy przez nie
różne przedmioty—najczęściej srebrną czaszę, czasami skomplikowaną plątanin
ę rurek.
Masklin uniósł czarny sześcian i spytał cicho:
— Wiesz, gdzie jest ta cała poczekalnia?
— „Wiem.”
— To mów mi, gdzie mam biec! —polecił, wstając.
— Co robisz? — zaciekawił się Angalo.
— Wiesz, ile nam zostało czasu, zanim on zacznie lecieć
na tę Florydę? —
Masklin całkowicie zignorował pytanie.
— „Około pół godziny.”
Nomy żyją mniej więcej dziesięćrazy szybciej niż ludzie, toteż gdy się poruszaj
ą, trudniej je zobaczyć
niż mysz z dopalaczem. Jest to jeden z powodów, dla
których ludzie naprawdę rzadko je zauważają.
Drugim jest to, że ludzie są naprawdę dobrzy w niedostrzeganiu tego, o czym
wiedzą, że nie istnieje. Skoro więc rozsądny człowiek wie, że nie istnieją
ludzie
mający cztery cale wzrostu, nomowi, który nie chce zostać
zauważony, prawie na
pewno się to uda.
Nikt więc nie zauważył trzech niewielkich kształtów gnających na łeb, na szyj
ę przez podłogę dworca lotniczego, zgrabnie przy tym omijając przeszkody
terenowe,
jak kółka wózków bagażowych czy same bagaże. Przebiegały też między
nogami wolno maszerujących podróżnych, ale były prawie niewidoczne na otwartej
przestrzeni. Wreszcie zniknęły za palmą w doniczce.
* * *
Ktoś
kiedyś
powiedział, że cokolwiek się dzieje, wpływa w jakiś
sposób na
wszystko inne. To może być
prawdą.
Albo po prostu świat jest pełen przypadków.
Na przykład drzewo rosnące wysoko na zboczu górskim, odległym od Masklina
o dobre dziewięć
tysięcy mil, porastała roślinka wyglądająca niczym wielki
kwiat. Rosła w rozgałęzieniu konaru, pod którym zwisały jej korzenie wyłapuj
ące z wszechobecnej mgły pożywienie i wilgoć. Technicznie nazywała się
Bromelia, ale o tym mało kto wiedział, a roślince nie robiło żadnej
różnicy,
jak ją nazywają.
Skraplająca się woda utworzyła niewielkie jeziorko w kielichu kwiatu.
W jeziorku żyły sobie żaby.
Bardzo, bardzo małe.
żyły sobie krótko i prosto — polowały na owady wśród płatków i składały
jajka w jeziorku. Z jajek wylęgały się kijanki i stawały się następnie żabkami
i tak dalej. Kiedy zdechły, opadały na dno jeziorka i zmieniały się w kompost
stanowiący główne pożywienie rośliny.
I tak było zawsze, odkąd żabki sięgały pamięcią.1
Tego dnia jednak jedna z żabek zgubiła się, polując na muchy, i nagle znalazła
się na skraju zewnętrznych liści i dostrzegła coś, czego nigdy dotąd nie
widziała.
Zobaczyła bowiem wszechświat.
A dokładniej, ujrzała gałąź ginącą we mgle.
Obok, na tejże gałęzi, opromieniony pojedynczym promieniem słońca, rósł
sobie drugi kwiat połyskujący kroplami wilgoci na płatkach.
żabka siedziała tak i patrzyła.
* * *
Gurder osunął się po ścianie, siadł bezwładnie na podłodze i rzęził.
Angalo miał prawie takie same problemy ze złapaniem oddechu, ale robił, co
mógł, żeby tego nie daćpo sobie poznać.
— Dlaczego nam nie powiedziałeś! — wysapał po chwili.
—Bo za bardzo byliście zajęci kłótnią—wyjaśnił mu uprzejmie Masklin.—
Jedyne, co mogło was skłonić
do ruszenia się, to zacząć
uciekać. No, to zacząłem.
— Żeby. . . cię. . . — wychrypiał Gurder.
1Czyli od około trzech sekund — żaby nie mają specjalnie dobrej pamięci.
—Dlaczego się nie zasapałeś?—zainteresował się Angalo, któremu już wrócił
oddech.
—Bo od zawsze szybko biegam—wyjaśnił Masklin i wyjrzał zza donicy.—
Dobra, Rzecz: co teraz?
— „Prosto tym korytarzem.”
— Przecież tam jest pełno ludzi! — jęknął Gurder.
— Wszystko jest pełne ludzi, dlatego zawsze się ukrywamy — przypomniał
mu Masklin.—Rzecz, nie ma jakiejś
innej drogi? Gurdera o mało co przed chwilą
nie rozdeptano.
Po powierzchni sześcianu przesunęły się różnobarwne wzory. Po chwili Rzecz
spytała:
— „Co właściwie chcecie osiągnąć?”
— Musimy odnaleźć
Wnuka Richarda, 39 —oświadczył Gurder.
—Musimy dostać
się na tę całą Florydę—oświadczył równocześnie Masklin
i dodał: — To jest najważniejsze.
— Wcale nie jest! — sprzeciwił się Gurder. —Nie chcę na żadną Florydę!
Masklin zawahał się i w końcu rzekł:
— To pewnie nie jest najwłaściwsza chwila, żeby wam to powiedzieć, ale
widzicie, nie byłem z wami tak do końca szczery. . . — I zanim któryś
zdążył mu
przerwać, opowiedział o Rzeczy, niebie i statku czekającym gdzieś
w górze.
Potem zapadła długa cisza przerywana jedynie hałasem wywoływanym przez
parę setek chodzących i mówiących równocześnie ludzi.
— I tak naprawdę to zupełnie nie próbowałeś
odszukać
Wnuka Richarda,
39? — odezwał się wreszcie Gurder.
— Uważam, że tak w ogóle to on jest bardzo ważny — odparł pospiesznie
Masklin.—Ale chwilowo Floryda jest ważniejsza, bo tam jest miejsce, z którego
startują odrzutowce, lecące pionowo, i umieszczają na niebie radio. Zdaje się,
że
nazywają się rakiety.
— Przestań! — nie wytrzymał Angalo. — Nie da się niczego umieścić
na
niebie. Wszystko pospada!
—Też mi się tak wydawało i przyznaję, że nie rozumiem do końca, ale chyba
to jest tak, że jak się będzie wystarczająco wysoko, to nie będzie żadnego dołu.
Zresztą my musimy tylko znaleźć
się na Florydzie i umieścić
Rzecz w takiej
rakiecie. Resztę zrobi już sama, tak przynajmniej mówi.
— I to wszystko? — spytał słabo Angalo.
— To nie może być
dużo trudniejsze niż kradzież ciężarówki — pocieszył go
Masklin.
— Nie proponujesz chyba, żebyśmy ukradli samolot?! — Gurder był autentycznie
przerażony.
— Oo! — Angalo rozjaśnił się jakimś
wewnętrznym blaskiem.
Powszechnie było wiadomo, że uwielbia wszystko, co się porusza, a im szybciej
się porusza, tym lepiej.
— A tobie co się stało? — warknął Gurder.
— Oo! — powtórzył Angalo. Wyglądał tak, jakby wpatrywał się w coś, co
tylko on mógł dostrzec.
— Powariowaliście! — jęknął Gurder.
— Nikt tu nic nie mówił o kradzieży żadnego samolotu — powiedział pospiesznie
Masklin. — Chcemy się tylko nim przelecieć. Mam przynajmniej taką
nadzieję.
— Oo!
— I nie zamierzamy nim kierować! —dodał Masklin. —Słyszałeś, Angalo?
— Dobra, dobra. — Angalo wzruszył ramionami. — A załóżmy, że podczas
lotu kierowca się rozchoruje, to co? To chyba normalne, że go zastąpię, no nie?
Ciężarówką kierowałem całkiem nieźle. . .
— Cały czas w coś
wpadałeś! —przypomniał Gurder.
— Nauka kosztuje. A poza tym na niebie nic nie ma, nie licząc chmur, a te
wyglądają na miękkie.
— Jest Ziemia!
— Ziemia to żaden problem: będzie za daleko, żeby na nią wpaść
.
Masklin przestał ich słuchać
i spytał:
— Rzecz, wiesz, gdzie jest odrzutowiec lecący na Florydę?
— „Wiem.”
— To zaprowadź nas tam, przy okazji omiń
tylu ludzi, ilu zdołasz.
* * *
Mżyło, a ponieważ zaczynało już zmierzchać, na lotnisku zapalały się światła.
Z cichym szczękiem, który nie zwrócił zresztą niczyjej uwagi, otwarła się kratka
wentylacyjna na zewnętrznej ścianie budynku dworca lotniczego. Przez otwór
ostrożnie opuściły się na beton trzy niewielkie postacie i pognały w
rozświetlony
zmrok.
Prosto ku samolotom.
* * *
Angalo spojrzał w górę. Potem jeszcze bardziej. A potem jeszcze, i tak mu
zostało na dłużej.
— O rany! — wykrztusił z podziwem i zadartą głową.
— On jest za duży! — wymamrotał Gurder, za wszelką cenę starając się nie
patrzeć.
Jak większość
nomów urodzonych w Sklepie, nie lubił patrzeć
tam, gdzie nie
było ścian czy sufitu. Angalo też miał podobne zahamowania, ale niechęć
do Zewn
ętrza była słabsza od chętki do szybkich podróży.
— Widziałem, jak startują — odezwał się Masklin. — One naprawdę latają.
Uczciwie.
—Oo!—Angalo najwyraźniej stracił zdolność
wypowiadania bardziej skomplikowanych
słów.
Samolot był tak wielki, że miało się ochotę cofnąć
się i jeszcze cofnąć, żeby
móc go obejrzeć
w całej okazałości. Deszcz nadawał mu połysku, a neony malowały
różnobarwne wzory na białym lakierze. Nie wyglądał jak maszyna, ale jak
kawałek ukształtowanego nieba.
— Naturalnie z daleka wyglądały na znacznie mniejsze — przyznał cicho
Masklin, przyglądając się samolotowi.
Nigdy w życiu nie czuł się mniejszy.
—Chcę takiego!—Angalo najwyraźniej odzyskał mowę.—Popatrzcie tylko
na niego! On już wygląda, jakby leciał za szybko, a przecież stoi!
— Jak niby mamy się do niego dostać? — spytał słabo Gurder.
— Możecie sobie wyobrazić
ich miny w kamieniołomie, gdybyśmy z czymś
takim wrócili? — rozmarzył się Angalo.
— Mogę — odparł Gurder ponuro. — I to upiornie wyraźnie. Pytam, jak mamy
do niego wejść
?
— Możemy. . . — zaczął Angalo i urwał. — Dlaczego: „upiornie”?
— Tam, skąd wystają koła, są dziury — zauważył Masklin. — Po tym metalowym
można się wspiąć. . .
— „Nie!” — zaprotestowała energicznie Rzecz, którą cały czas ściskał pod
pachą. — „Nie będziecie tam mogli oddychać. Musicie być
w środku, w kabinie.
Tam, gdzie latają samoloty, powietrze jest bardzo rzadkie.”
—Pewnie, że nie gęste—oburzył się Gurder.—Dlatego jest powietrzem, no
nie?
— „Nie będziecie mogli nim oddychać” — powtórzyła cierpliwie Rzecz.
— Właśnie, że będziemy! — zirytował się Gurder. — Zawsze mogłem oddychać
, to i teraz będę mógł.
—Niekoniecznie—sprzeciwił się Angalo.—W jakiejś
książce czytałem, że
blisko Ziemi jest więcej powietrza, a w górze jest go znacznie mniej.
— Dlaczego? — zdziwił się Gurder.
— Nie wiem. Pewnie boi się wysokości.
Masklin przeszedł na drugą stronę samolotu, starannie omijając kałuże, i
wyjrzał.
Gdzieś
tak w jednej trzeciej długości kadłuba dwóch ludzi ładowało z pomoc
ą jakichś
maszyn skrzynie do dziury w kadłubie. Masklin obszedł wielkie koła
i ostrożnie wyjrzał na drugą stronę — samolot z budynkiem dworca łączyła dłu-
ga, wysoko zawieszona rura. W tym czasie dołączyli doń
zaintrygowani Gurder
i Angalo, i przez chwilę cała trójka przyglądała się rurze.
—Myślę, że tędy ładują się ludzie—odezwał się w końcu Masklin, wskazuj
ąc rurę.
— Rurą? — zdziwił się Angalo. — Jak woda?
—Wygodniej, niż przechodzić
przez deszcz—ocenił Gurder.—Przemokłem
do suchej nitki.
—Wsamolocie muszą być
schody, kable i takie tam—zauważył Masklin.—
Nie powinniśmy mieć
kłopotów, żeby znaleźć
jakieś
dziury, przez które można
przejść
. Jak ludzie coś
budują, to zawsze są jakieś
dziury.
— No, to na co czekamy? —zdziwił się Angalo. —Oo!
— Ale nie będziesz próbował go ukraść
! — przypomniał Masklin, ruszając
półbiegiem, żeby ponownie nie pozbawić
Gurdera oddechu. — On i tak leci tam,
gdzie chcemy. . .
— Nie tam, gdzie ja chcę! — jęknął Gurder. —Ja chcę do domu!
— . . . i nie będziemy próbowali nim kierować, choćby dlatego, że jest nas za
mało. Poza tym myślę, że jest znacznie bardziej skomplikowany niż ciężarówka.
W końcu to. . . Rzecz, wiesz, jak on się nazywa?
— „Concorde.”
—Właśnie!—ucieszył się Masklin.—Concorde. . . też ładnie, cokolwiek by
znaczyło. . . Angalo, zanim wsiądziemy, musisz obiecać, że go nie ukradniesz!
Rozdział drugi
CONCORDE: lata dwa razy szybciej od pocisku i można w nim dostać
wędzonego
łososia.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Przeciśnięcie się przez szczelinę w rurze-którą-chodzili-ludzie było drobnostk
ą w porównaniu z przyjęciem do wiadomości tego, co znajdowało się w jej wnętrzu.
W kamieniołomie podłogę baraków stanowiły deski albo ubita ziemia, w budynku
dworca lotniczego były płyty jakiegoś
wypolerowanego kamienia, a tu. . .
Tu Gurder natychmiast padł plackiem, wcisnął nos w podłogę i prawie się
rozpłakał.
—Dywan!—wykrztusił.—Nigdy nie myślałem, że jeszcze w życiu zobaczę
uczciwy dywan!
— Przestań
robić
z siebie widowisko! — warknął poirytowany Angalo. —
Dywan jak dywan. . .
Gurder powoli wstał.
—Przepraszam—wymamrotał, otrzepując się starannie.—Wzburzyło mnie.
W końcu nie widziałem uczciwego dywanu od miesięcy.
Wysmarkał nos, aż echo poniosło, i dodał:
— W Sklepie mieliśmy piękne dywany. . . niektóre nawet miały wzorki. . .
Masklin przyjrzał się uważnie wnętrzu rury—wyglądała zupełnie jak sklepowy
korytarz. I była jasno oświetlona.
— Ruszajmy — zaproponował. — Tu jest zbyt pusto. A tak w ogóle: Rzecz,
gdzie są ludzie?
— „Wkrótce będą tutaj.”
— Skąd ona to wie? — zaciekawił się Gurder.
— Podsłuchuje inne maszyny —wyjaśnił Masklin.
— „Komputery” — poprawiła Rzecz. —„Tutaj też jest ich pełno.”
— To miłe — bąknął Masklin. —Masz z kim pogadać.
—„Nie mam: one są niesamowicie głupie”—odparła Rzecz, usiłując mówić
z pogardą, choć
przecież zawsze miała jednolite brzmienie głosu.
Po kilkudziesięciu krokach korytarz kończył się zasłoną, za którą widać
było
jakby kawałek krzesła.
—Dobra, Angalo—zdecydował Masklin.—Prowadź, bo widzę, że masz na
to nieprzepartą ochotę!
* * *
Dwie minuty później siedzieli pod fotelem.
Masklin nigdy nie miał czasu wyobrazić
sobie wnętrza samolotu — przeważnie
obserwował tylko, jak startują i lecą. Naturalnie, zdawał sobie sprawę, że
są w nich ludzie — ludzie byli wszędzie, ale nie miał pojęcia, co oprócz nich
jest w środku. Wnętrze tymczasem wyglądało, jakby było zrobione z samych zewn
ętrz. I to do reszty rozkleiło Gurdera.
— ´ Swiatło elektryczne! — zachlipał z rozrzewnieniem. — Dywan! I miękkie
fotele! I nigdzie żadnego błota! I. . . i są nawet znaki!
— No, spokojnie! — Angalo bezradnie poklepał go po ramieniu. — To był
dobry Sklep. . . Chociaż przyznaję, że jestem nieco zaskoczony: spodziewałem
się rur, przewodów i dźwigni, a nie czegoś, co wygląda jak Dział Mebli
Wyściełanych.
— Nie powinniśmy marnować
czasu! — zdecydował Masklin. — Zaraz tu
będzie pełno ludzi, trzeba sobie znaleźć
jakiś
spokojny kąt.
Pomogli wstać
Gurderowi i ruszyli pod rzędami siedzeń. Wnętrze przypominało
pod wieloma względami Sklep, ale po kilkunastu krokach Masklin zrozumiał,
że jednym się zasadniczo różniły — w Sklepie zawsze było dużo miejsc,
za którymi można się było ukryć
albo w które można się było wcisnąć. Tutaj, jak
dotąd, nie zauważył żadnej kryjówki. . . A z oddali słychać
już było głosy rozmawiaj
ących ludzi.
W końcu znaleźli szczelinę za zasłoną w części samolotu, w której nie było
siedzeń. Pierwszy wczołgał się w nią Masklin, pchając przed sobą Rzecz. Hałas,
wcale już nie taki odległy, dodawał mu skrzydeł — za szczeliną była dziura
w metalowej ścianie, przez którą przechodziły jakieś
przewody. Nie była zbyt
wielka, ale wystarczyła dla niego i Angala oraz dla przerażonego Gurdera,
którego
wspólnym wysiłkiem przeciągnęli. Niemal krok za Gurderem po dywanie
przemaszerowały buty pierwszego pasażera samolotu.
Wewnątrz dziury było ciasno, ale za to na pewno nie można ich było zauwa-
żyć.
Gorzej, że sami też widzieli w półmroku jedynie przewody. Usadowili się
najwygodniej,
jak potrafili, i czekali. Wokół słychać
było pełno rozmaitych odgłosów,
a gdzieś
z dołu dochodziły metaliczne łomotnięcia.
— Chyba mi lepiej — odezwał się niespodziewanie Gurder.
Masklin przytaknął, wsłuchany w przytłumiony szum ludzkich głosów.
Nagle samolotem szarpnęło.
— Rzecz? — szepnął.
— „Tak?”
— Co się dzieje?
— „Samolot przygotowuje się do startu.”
— Aha.
— „Wiesz, co to znaczy?”
— Nie do końca. . .
— „To znaczy, że za chwilę będziemy lecieć.”
Angalo nerwowo przełknął ślinę.
Masklin oparł się plecami o metalową ścianę i wpatrzył się w półmrok bez
słowa.
Po chwili ciszy samolot szarpnął jeszcze raz i wszyscy mieli nieodparte wra-
żenie ruchu.
Nie wydarzyło się nic więcej.
W końcu dał się słyszeć
drżący głos Gurdera:
— Może byśmy wysiedli, jeśli jeszcze możemy. . .
Odpowiedział mu odległy ryk, od którego wszystko wokół zatrzęsło się łagodnie,
ale zdecydowanie. Potem nastąpił moment zawieszenia — cośtakiego musi
odczuwać
piłka, gdy już przestanie lecieć
w górę, a jeszcze nie zacznie lecieć
w dół. Zaraz potem coś
ich złapało i zmieniło w zwalony na kupę nieład.
Podłoga, najbezczelniej w świecie, spróbowała stać
się ścianą.
Angalo, Masklin i Gurder złapali się jeden drugiego, popatrzyli na siebie i zacz
ęli wrzeszczeć.
Po chwili przestali.
Głównie dlatego, że im się oddechy skończyły. A poza tym nie było sensu
kontynuować.
Podłoga powoli przestała okazywaćambicję stania się ścianą i wróciła do poziomu,
jak na uczciwą podłogę przystało.
— Chyba lecimy — ocenił Masklin, zdejmując nogę Angala ze swojego karku.
— To tak wygląda od środka? — zdziwił się Angalo. — Z zewnątrz wygląda
znacznie ładniej.
— Komuś
się cośstało? — zainteresował się Masklin.
Gurder obmacał się starannie, siadając.
— Cały jestem poobijany — oznajmił, po czym dodał, jako że pewne rzeczy
są niezmienne: — Nie ma tu czegoś
do jedzenia?
W tym momencie do wszystkich dotarło, że o zapasach żywności nie pomy-
śleli.
— Może nie będzie czasu zjeść
— bąknął niepewnie Masklin. — Rzecz, ile
czasu zajmie nam dotarcie do Florydy?
— „Kapitan właśnie powiedział, że sześć
godzin czterdzieści pięć
minut.”2
— Zagłodzimy się na śmierć! — jęknął Gurder.
— Może da się na coś
zapolować? — wyraził nadzieję Angalo.
—Wątpię—ocenił trzeźwo Masklin. To nie wygląda na myszowate3 miejsce.
— Ludzie mają jedzenie — stwierdził autorytatywnie Gurder. — Ludzie zawsze
mają jedzenie.
— Wiedziałem, że to powiesz. — Angalo westchnął głęboko.
— Wszyscy to wiedzą.
—Ciekawe, jak by tu można wyjrzeć
przez okno?—Angalo spróbował zmienić
temat. — Chciałbym zobaczyć, jak szybko lecimy. . . drzewa i wszystko powinny
tylko śmigać
pod nami, no nie?
— Może po prostu byśmy chwilę poczekali, co? — zaproponował Masklin,
dopóki sytuacja jeszcze zupełnie nie wymknęła się spod kontroli. — Uspokoimy
się, odpoczniemy. A potem zobaczymy, co się da znaleźć
do jedzenia.
Pomysł trafił pozostałym do przekonania—w końcu było tu spokojnie, ciepło
i sucho, a ostatnio zbyt często było mokro i zimno. I niezauważenie wszyscy
trzej
zasnęli. . .
* * *
Masklinowi wydało się, że są gdzieś
nomy żyjące w samolotach, tak jak inne
żyły w Sklepie. Mieszkały pod podłogą przykrytą dywanem i wcale im nie
przeszkadzało,
że przelatują z miejsca na miejsce. I że były już w tak dziwacznych
miejscach jak te, które brzmiały magicznie: Afryka, Australia, Chiny, Równik,
Printed in Hong Kong, Islandia. . . Takie przynajmniej nazwy były na jedynej
mapie,
jaką w Sklepie udało się znaleźć. . .
Może nigdy nie wyglądały za okno i nie wiedziały wcale, że się poruszają.
Może o to chodziło Grimmie z tymi żabami w kwiatku. . . że można przeżyć
całe życie w jakimś
niewielkim miejscu i być
przekonanym, że tak wygląda cały
świat. Może gdyby nie był zły i trochę pomyślał. . .
Cóż, teraz, bez dwóch zdań, wyszedł z kwiatka. . .
* * *
żaba przyprowadziła inne żaby do miejsca, które przed chwilą odkryła, i teraz
wszystkie wpatrywały się w konar. Mgła się przerzedziła i widać
było nie tylko
2Dla noma jakieś
dwie i pół doby.
3Myszowate, czyli ulubione przez myszy (przyp. tłum.).
najbliższy kwiat, ale kilka dalszych, choć
taka myśl nie powstała w głowie żadnej
z żab, a to dlatego, że nie potrafią one liczyć
dalej niż do jednego.
Teraz widziały całkiem dużo pojedynczych kwiatów.
Wpatrywały się w nie jak urzeczone.
Wpatrywanie się bowiem jest jedną z rzeczy, w której żaby (i żabki) są naprawd
ę dobre.
W przeciwieństwie do myślenia.
Miło byłoby powiedzieć, że myślały długo i namiętnie o nowym kwiecie, o życiu
w starym i chęci poznania świata większego, niż dotąd myślały. W rzeczywisto
ści to, co myślały, można by określić
tak:
„-.-.mipmip.-.-.-.mipmio.-.-.mipmip.”
Za to tego, co czuły, na pewno nie pomieściłby jeden kwiat.
Ostrożnie, powoli i nie bardzo wiedząc, dlaczego to robią, kolejno zeskoczyły
na gałąź.
* * *
Masklina obudziło ciche i uprzejmie natarczywe bipanie Rzeczy.
— „Może chcielibyście wiedzieć” — odezwała się, ledwie się ocknął — „ale
właśnie przekroczyliśmy barierę dźwięku.”
To otrzeźwiło go błyskawicznie.
— Angalo! Mówiłem, żebyś
nigdzie nie łaził!
— Czego?! — zirytował się Angalo. — Nigdzie nie byłem, siedzę sobie spokojnie
i śpię.
Masklin delikatnie pociągnął nosem i przestał się zastanawiać, kto co
przekroczył
i po co. Podczołgał się do krawędzi dziury i wyjrzał.
Zobaczył ludzkie nogi. Konkretnie kobiece, bo to one z zasady nosiły mniej
praktyczne buty.
Można się wiele dowiedzieć
o ludziach, oglądając ich buty, zwłaszcza że to
było wszystko, co nomy mogły dokładnie obejrzeć. Reszta przeciętnego człowieka
znajdowała się zdecydowanie za wysoko, jak na zasięg wzroku noma.
Masklin energicznie pociągnął nosem.
— Gdzieś
blisko jest jedzenie! —oznajmił zdecydowanie.
— Jakie? — zaciekawił się Angalo.
—Jak to jakie?—Gurder przepchnął się obok niego.—Co to kogo obchodzi
jakie?! Ważne, że da się zjeść
!
—Angalo, łap go!—Masklin zablokował przejście, aby Gurder nie mógł iść
dalej. — I nie pozwól mu się nigdzie ruszyć.
I zanim Gurder zdążył zareagować, wypadł na zewnątrz, dopadł zasłony i wysun
ął zza niej oko i brew.
Pomieszczenie było czymś
w rodzaju Emporium z Przysmakami — kobiety
wyjmowały ze ściany tace z jedzeniem. Nomy mają znacznie lepszy węch niż
lisy; Masklin oblizał się i przełknął ślinę. Musiał samokrytycznie przyznać, że
polowanie czy zbieranie owoców i ziół nigdy nie dały tak dobrego jedzenia jak
to, które można znaleźć
w pobliżu ludzi. Jedna z kobiet wyciągnęła ze ściany
ostatnią tacę, zamknęła drzwi i postawiła ją na wózek. Kółka były tak wysokie
jak sam Masklin, o czym ten miał okazję się przekonać, gdy wózek znalazł się
koło zasłony.
Gdy popiskujące kółko przejechało obok niego, Masklin podjął desperacką
decyzję, całkowicie zresztą zwariowaną—skoczył i schował się między butelkami.
Chwilowo wyglądało to znacznie atrakcyjniej niż siedzenie w dziurze z parą
idiotów.
Ledwie znaleźli się za drugą zasłoną, miał przegląd imponujących rzędów
butów — czarnych, brązowych, ozdobnych, ze sznurowadłami albo bez nóg, bo
część
ludzi zostawiła buty bez zawartości.Wmiarę jak wózek przejeżdżał między
rzędami foteli, miał także okazję obejrzeć
sporą kolekcję nóg. Czasami zdarzały
się w spódnicach, ale zdecydowana większość
była w spodniach.
Korzystając z okazji, Masklin zaczął przyglądać
się wyższym partiom — nomy
w końcu nieczęsto miały sposobność
oglądać
nieruchomo siedzących ludzi.
Najpierw były rzędy tułowi w rozmaitych strojach, potem szeregi głów z twarzami,
a potem. . . gwałtowny nur między butelki.
Kolejną bowiem twarzą, jaką Masklin zobaczył, było brodate oblicze Wnuka
Richarda, 39, który spoglądał prosto na niego, Masklina.
To była twarz z fotografii: od brody zaczynając, przez całą masę zębów aż
do włosów, które wyglądały, jakby je wyrzeźbiono z czegoś
błyszczącego, a nie
jakby najzwyczajniej w świecie wyrosły.
To był Wnuk Richard, 39.
Wnuk Richard, 39, przez chwilę mu się przyglądał, po czym brodate oblicze
cofnęło się i spojrzało w inną stronę. Masklin przekonywał sam siebie, że nie
mógł
zostać
zauważony, po czym zastanawiał się, jaka będzie reakcja Gurdera, gdy mu
o tym powie.
Stwierdził, że ten jak nic dostanie szału. Albo zwariuje.
Zdecydował, że chwilowo pozostawi go w nieświadomości—Gurder i tak był
wyjątkowo podekscytowany. Zresztą i bez tego mieli wystarczająco dużo kłopotów.
No i nie dawała mu spokoju jedna sprawa: Wnuk, 39—albo przed nim było
trzydziestu ośmiu innych Wnuków Richardów, co mu jakoś
niezbyt pasowało, albo
był to gazetowy sposób mówienia, że ma on trzydzieści dziewięć
lat. Czyli jest
prawie w połowie tak stary jak Sklep. . . a sklepowe nomy twierdziły, że Sklep
jest tak stary jak świat, co oczywiście nie mogło być
prawdą, ale. . .
Intrygowało go, jak się czuje ktoś, kto żyje prawie wiecznie.
Naturalnie, nie przeszkadzało mu to w sprawdzeniu zawartości półki, na której
się znalazł. Stały tam głównie butelki, ale było też trochę torebek
zawierających
coś
twardego i nieco mniejszego od jego pięści. Nie mogąc dojść
, co to takiego,
rozciął najbliższą nożem i wyciągnął jedno coś.
Był to solony orzeszek.
Niewiele, ale na pewno spożywcze.
Złapał za paczkę, gdy nad półką pojawiła się dłoń.
Miała czerwone paznokcie i była wystarczająco blisko, by go dotknąć. Powoli
sięgnęła obok, złapała inną torebkę orzeszków i cofnęła się.
Dopiero znacznie później Masklin uświadomił sobie, że właścicielka dłoni
w żaden sposób nie mogła go dostrzec — po prostu sięgnęła na oślep po coś,
o czym wiedziała, gdzie jest, a to z całą pewnością nie obejmowało jego —
Masklina.
Ale to było później. Teraz, gdy dłoń
prawie złapała go za głowę, wszystko
wyglądało inaczej. Bez namysłu skoczył z toczącego się wózka, przeturlał się po
wykładzinie zwanej też dywanem i wśliznął pod najbliższy fotel.
Nie czekał nawet na złapanie tchu — z doświadczenia wiedział, że jest to
najlepszy moment, żeby coś
złapało łapiącego oddech. Slalomem pognał przed
siebie, omijając stopy, buty, gazety i torby. Nim dotarł do zasłony, był ledwie
zauważalną rozmazaną smugą nawet dla normalnego noma. Przemknął przez
pomieszczenie,
dopadł dziury i skoczył w nią szczupakiem, nie dotykając nawet
brzegów.
* * *
— Solony orzeszek na trzech chłopa?! — W głosie Angala było czyste zdumienie.
— Mamy na niego patrzeć
czy obwąchać?
— A czego byś
chciał? — parsknął ponuro Masklin. — żebym się ukłonił
i oznajmił tej, co daje jedzenie, że jest tu trzech takich niewysokich
głodomorów
jak ja?
Angalo przyjrzał mu się uważnie — Masklin odzyskał już oddech, ale wciąż
był mocno zarumieniony. Ocenił, że można zaryzykować, i powiedział ostrożnie:
— Można by spróbować.
— że co?!
— No cóż, gdybyśbył człowiekiem, to spodziewałbyś
się, że nas zobaczysz
w samolocie? — spytał spokojnie Angalo.
— Oczywiście, że nie. . .
— Więc jakbyś
zobaczył, to byłbyś
ciężko zaskoczony, tak?
—Proponujesz, żebyśmy celowo pokazali się jakiemuś
człowiekowi?—spytał
podejrzliwie Gurder. — Nigdy przecież tego nie robiliśmy.
— Właśnie prawie mi się udało — dodał Masklin. — I nie zamierzam tego
powtarzać!
— Wolicie zagłodzić
się na śmierć, gapiąc się na jednego orzeszka?
Gurder przyjrzał się orzeszkowi z urazą. W Sklepie jedli orzeszki solone i inne
—przeważnie w okolicach Kiermaszu Gwiazdkowego. Wtedy trafiało się sporo
przysmaków, które z rzadka pojawiały się na półkach. Orzeszki stanowiły
doskonały
deser. Być
może też były miłą przekąską. A już na pewno głodnemu nomowi
nie mogły zastąpić
uczciwego posiłku. Zwłaszcza jeden orzeszek.
— To jaki jest plan? — spytał z rezygnacją.
* * *
Jedna z rozdających jedzenie kobiet wyciągała ze ściany kolejne tace, gdy
kątem oka dostrzegła w górze jakiś
ruch. Wolno uniosła głowę, odwracając ją
jednocześnie.
Coś
małego i czarnego obniżało się powoli tuż obok jej nosa.
Owo coś
wsadziło sobie kciuki w uszy, pomachało dłońmi i pokazało jej język.
— Thrrrrrriip! — zawyło.
Kobieta upuściła tacę, która z łomotem spadła na wykładzinę, wciągnęła powietrze
z odgłosem przypominającym opadający dźwięk syreny przeciwmgielnej,
uniosła dłonie do twarzy i pisnęła. Odwróciła się powoli, chwiejąc się niczym
padaj
ące drzewo, i uciekła.
Gdy wróciła z drugą kobietą, małego cosia już nie było.
Podobnie jak jedzenia na tacy.
* * *
— Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem wędzonego łososia — przyznał
szczęśliwy Gurder.
— Mmmph — zgodził się Angalo.
—Uważaj, bo się zakrztusisz—upomniał go Gurder.—Poza tym łososia nie
powinno się żuć, tylko jeść
. A ty go ładujesz oburącz do ust i obcinasz, co się nie
mieści. Co by sobie inni o tobie pomyśleli, widząc takie maniery?
— Tu nyoko ne. . . — Angalo przełknął i dokończył: — Tu nikogo nie ma,
tylko ty i Masklin. A co wy o mnie myślicie, wiem aż za dobrze.
— Trzeba przyznać, że ładnie zawyłeś
— odezwał się Masklin, wycinając
wieko pojemnika z mlekiem.
Pojemnik był prawie nomiej wielkości.
—Też tak myślę—zgodził się Gurder bez zbędnej samokrytyki.—Wreszcie
normalne jedzenie z naturalnych źródeł, jak puszki i butelki. I nie trzeba
niczego
czyścić
ani płukać. Tu jest ciepło i przyjemnie i tak powinien podróżować
uczciwy
nom. Ktoś
może chce. . . tego?
Pytanie spotkało się ze zgodną odmową, a dotyczyło talerza z czymś
przezroczy
ście różowym, lśniącym i trzęsącym się przy lada dotknięciu. Wewnątrz tego
czegoś
była wiśnia, a całość
w jakiś
sposób wyglądała całkowicie niejadalnie.
W każdym razie na tyle, że nie miałoby się ochoty tego spróbować
nawet po tygodniowej
głodówce. Zasada ta, ma się rozumieć, nie dotyczyła wszystkożernego
Gurdera.
—I jak to smakuje?—spytał z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia Masklin,
gdy Gurder przełknął.
— Różowo — odparł zapytany, biorąc kolejną porcję.4
— Ktoś
chce na deser orzeszka? —spytał Angalo. —Nie? To go wyrzucę.
— Nie! — zaprotestował zdecydowanie Masklin. — Nie marnuj całkiem dobrego
jedzenia.
— To zboczenie — zawtórował mu Gurder.
— Co do zboczenia, nie jestem pewien — odezwał się Masklin po namy-
śle. — Ale głupota na pewno. Wsadź go do plecaka: nigdy nie wiadomo, kiedy
taki orzech może się przydać.
Angalo wsadził, ziewnął i przeciągnął się.
— Umyłbym się — ocenił.
— Nigdzie nie widziałem żadnej wody, choć
tu gdzieś
musi być
zlew albo
łazienka — odparł Masklin. — Kłopot w tym, że nie mam pojęcia, gdzie by jej
należało szukać, i nie zamierzam tego robić.
— A właśnie łazienka. . . — zaczął Angalo, poważniejąc.
— Z drugiej strony tej rury, jeśli łaska —przerwał mu Gurder.
— „I nie na druty, bo zrobisz zwarcie” — dodała niespodziewanie dobrowolnie
Rzecz.
Angalo przytaknął dziwnie potulnie i zniknął za rurą.
Gurder ziewnął i przeciągnął się.
—Ta dająca jedzenie nie będzie nas szukać?—zaciekawił się od niechcenia.
— Wątpię — zastanowił się Masklin. — Jak jeszcze mieszkaliśmy przy drodze,
zanim trafiliśmy do Sklepu, ludzie na pewno nas czasami widywali, ale my-
ślę, że nie wierzyli własnym oczom. Jakby wierzyli, to nie robiliby tych
ohydnych
ozdóbek ogrodowych. Nikt, kto zobaczył prawdziwego noma, by ich nie robił.
Gurder wyjął z zanadrza habitu fotografię Wnuka Richarda. Nawet w półmroku
Masklin bez trudu rozpoznał człowieka z fotela. Co prawda tamten nie miał
4Niewielkie talerzyki z czymś
trzęsącym się i smakującym różowo pojawiają się praktycznie
przy każdym posiłku serwowanym w samolocie i nikt nie wie dlaczego. Powód jest
prawdopodobnie
natury religijnej.
na twarzy kresek od złożenia na czworo i nie składał się z setek czarnych i
mniej
czarnych kropek, ale poza tym. . .
— Myślisz, że on gdzieś
tu jest? —spytał Gurder z nadzieją.
— Może być. — Masklin poczuł się nagle nieswojo. — Posłuchaj. . . może
Angalo ma rację, chociaż tak w ogóle to go ponosi. Może Wnuk Richard to też
człowiek. Wiesz, w końcu to ludzie zbudowali Sklep dla innych ludzi, a wasi
przodkowie wprowadzili się tam, bo było ciepło i sucho. I. . .
— Wiesz, nie będę cię słuchał. Nie będę słuchał, jak ktoś
mi wmawia, że
jesteśmy jak myszy czy szczury. Jesteśmy inni!
— Nikt nie mówi, że jesteśmy odmianą szczura! Rzecz całkiem konkretnie
mówi, że pochodzimy zupełnie skądinąd.
— Może pochodzimy, a może nie. — Gurder złożył starannie zdjęcie. — To
bez znaczenia.
— Dla Angala na przykład ma duże znaczenie, jeśli to prawda.
—I tego właśnie nie rozumiem. Jest wiele rodzajów prawdy.—Gurder wzruszył
ramionami.—Mogę na przykład powiedzieć, że jesteś
kurzem, sokami i ko-
ść
mi, i to jest prawda. A mogę powiedzieć, że masz w głowie coś, co odchodzi,
gdy umierasz, i to też jest prawda. Spytaj Rzecz.
Na czarnej powierzchni sześcianu rozbłysły różnokolorowe światełka w dziwnym
wzorze.
— Nigdy nie pytałem jej o takie sprawy —przyznał Masklin.
— Dlaczego? To pierwsze pytanie, jakie ja bym zadał.
—Pewnie by odpowiedziała: „Niedokładne parametry” albo „Brak danych do
obliczeń”. Zawsze w ten sposób odpowiada, jak nie wie, a nie chce się do tego
przyznać. Prawda?
Rzecz nie odpowiedziała, ale światełka zmieniły wzorek.
— Rzecz? — powtórzył Masklin.
— „Monitoruję transmisję.”
— Często tak robi, jak jej się nudzi — wyjaśnił Masklin. — Słucha niewidocznych
rozmów w powietrzu. Posłuchaj, Rzecz, bo to ważne. Chcemy. . .
´ Swiatełka ponownie się zmieniły —teraz większość
była czerwona.
— Rzecz, chcielibyśmy. . .
W Rzeczy zaklikało coś, co miało oznaczać
odchrząknięcie.
— „W kabinie pilotów zauważono noma!”
— Posłuchaj, my. . . Co?!
— „Powtarzam: nom został zauważony w kabinie pilotów.”
Masklin rozejrzał się nerwowo.
— Angalo?!
— „Jest to nadzwyczaj prawdopodobne.”
Rozdział trzeci
PODRÓżUJąCY LUDZIE: duże, nomopodobne stworzenia.Wielu ludzi spędza
mnóstwo czasu, podróżując z miejsca na miejsce. Jest to dość
dziwne, gdyż
tam, dokąd się udają, i tak jest już aż za dużo ludzi.
Patrz także: ZWIERZ ˛ ETA, INTELIGENCJA, EWOLUCJA i MUSZTARDA
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Masklin i Gurder nawet nie starali się zachowywać
cicho, wędrując plątaniną
rur i kabli.
— Tak mi się wydawało, że to za długo trwa!
— Nie powinieneś
puszczać
go samego! Wiesz, jaką ma fiksację na punkcie
kierowania różnymi rzeczami!
— To co, miałem go za głowę trzymać?!
— Raczej mieć
na niego oko. . . Gdzie teraz?
* * *
Angalo był zawiedziony, że wewnątrz samolotu nie było kupy drutów, rur
i dźwigni. Tu były i druty, i rury, i wszystko poza dźwigniami — cały okablowany
i ciasny świat między ścianami i pod podłogą.
* * *
— Jestem na to za stary! Jest taki czas w życiu, że ma się serdecznie dość
czołgania się po przewodach latających maszyn!
— A ile razy już to robiłeś?
— Raz za dużo!
— „Jesteśmy prawie na miejscu” — odezwała się Rzecz.
—Tak się kończy świadome pokazywanie się! Oto Sąd!—zadeklarował Gurder.
— Czyj?
— Co znaczy czyj?!
— Ktoś
musi osądzić, więc pytam, czyj to sąd?
— To sąd w ogólnym znaczeniu tego słowa!
Masklin popatrzył na niego z politowaniem i spytał:
— Gdzie teraz, Rzecz?
—„Wiadomość
od pilota mówiła o kabinie samolotu. Kabina jest przed nami.
Jest tam dużo komputerów.”
— To pogadaj z nimi i dowiedz się, gdzie jest Angalo.
— „One nie są specjalnie inteligentne. Rozmowa z nimi to jak rozmowa
z dziećmi, więcej mogę się dowiedzieć, słuchając.”
— No, to co będziemy robić? — spytał Gurder. — Czekać?
— Nie będziemy czekać, tylko go. . . — Masklin zawahał się i umilkł: na
końcu języka miał ładne i pociągające słowo „uratujemy”, tylko że zaraz za nim
majaczyło prostsze i zdecydowanie nie pociągające słówko „jak?” — Nie sądzę,
żeby mu chcieli zrobić
krzywdę. Raczej chcą go złapać
i gdzieś
umieścić. Myślę,
że powinniśmy znaleźć
miejsce, z którego będziemy mogli wszystko zobaczyć.
Tylko że rozglądając się po labiryncie kabli, rur, wsporników i przewodów,
Masklin poczuł się dziwnie bezradny.
— To lepiej, żebym ja prowadził —odezwał się rzeczowo Gurder.
— Dlaczego?
— Jesteś
dobry na otwartej przestrzeni, ale do tego, żeby umieć
chodzić
w ścianach, trzeba się wychować
w Sklepie. — Gurder przepchnął się na prowadzenie,
rozejrzał się i zatarł z zadowoleniem ręce. — O, właśnie. — Złapał
przewód i wjechał po nim w szczelinę, której Masklin nawet nie zauważył.
—Młodość
mi się przypomina—ucieszył się Gurder.—Nie takie rzeczy się
wtedy wyprawiało. . . Według mnie teraz w dół, tylko uważaj na druty. . . tak,
tu
jest szyb windy, a tu centralka telefoniczna, to my tędy. . .
—Słyszałem, jak ostatnio perorowałeś, że dzieciaki za dużo czasu marnują na
włażenie w różne kąty i wymyślanie psikusów. . .
— Cóż. . . teraz aż się roi od młodocianych przestępców. Za mojej młodości
to był duch w narodzie, a to zupełnie co innego. Spróbujmy tu. . .
Przeczołgali się między dwiema ciepłymi ścianami z metalu, w końcu zobaczyli
przed sobą dzienne światło. Ostrożnie przepełzli ostatni kawałek i wyjrzeli.
Znajdowali się mniej więcej w połowie tylnej ściany czegoś, co miało dziwny
kształt i z grubsza przypominało kabinę ciężarówki. Tyle że choć
kierowcy mieli
więcej miejsca, znacznie więcej było tu urządzeń
— ściany i sufit pełne były
światełek, przełączników, dźwigni i guzików. Gdyby Dorcas to zobaczył, żadna
siła by go stąd nie wyciągnęła.
Dwóch ludzi klęczało na wykładzinie, a jedna z dających jedzenie kobiet stała
nad nimi. Wszyscy troje porykiwali i pojękiwali.
— Ech, ta ludzka mowa. . . — westchnął Masklin. — żebyśmy ją tak mogli
zrozumieć. . .
—„To uważaj, zaczynam tłumaczyć”—odezwała się niespodziewanie Rzecz.
— Rozumiesz te dźwięki?!
— „Oczywiście. Oni mówią tak samo jak wy, tylko znacznie wolniej.”
— Co? I nigdy nam tego nie powiedziałaś?!
— „Nie pytaliście. Są miliardy rzeczy, których wam nie powiedziałam, i nie
o to chodzi. Mam zacząć
czy nie?”
— Jak najbardziej — zapewnił pospiesznie Masklin. — Najlepiej od tego, co
właśnie mówią.
— „Jeden z tych, co klęczą, powiedział, że to musiała być
mysz, a ten drugi,
że w to uwierzy, jak ten pierwszy pokaże mu mysz w ubraniu. A kobieta dodała,
że to, co jej pokazało język i rzuciło porzeczką, to na pewno nie była mysz.”
— Co to jest „porzeczka”?
— „Mały czerwony owoc rośliny Ribes spicatum.”
—Rzuciłeś
w nią owocem?—Masklin popatrzył na Gurdera ze zgrozą. . . —
Skąd go miałeś?
—Jakbym miał, to bym zjadł, a nie rzucał. To znowu jakieś
głupoty: co innego
mówi, a o co innego im chodzi, jak na tych znakach drogowych. Ja zrobiłem tylko
„Thrrrriiip”.
— „Jeden z klęczących właśnie powiedział, że to, o czym nie wiedzą, co to
jest, ukryło się za tym panelem i nigdzie dalej już nie może uciec.”
— O, wyjął kawałek ściany — zdziwił się Masklin. — I wsadził w otwór
rękę. . .
Klęczący zawył.
— „Mówi, że go ugryzło” — poinformowała Rzecz. — „Dosłownie powiedział:
"To gówno mnie ugryzło!"”
—To musi być
Angalo—zdecydował autorytatywnie Gurder.—Jego ojciec
był taki sam: jak go zapędzono do kąta, zawsze dostawał szału.
—Przecież oni nie wiedzą, że to Angalo! Nie słyszałeś?! Nie wierzą w nas i są
przekonani, że to mysz. Musimy go wyciągnąć, zanim go złapią albo uszkodzą!
— Możemy się pewnie dostać
do niego po przewodach w ścianie, ale to za
długo potrwa. . . — ocenił Gurder.
Masklin rozejrzał się desperacko po kabinie—oprócz trójki usiłującej złapać
Angala było w niej jeszcze dwóch pilotów, którzy spokojnie siedzieli w swoich
fotelach.
—Wyszły mi pomysły—przyznał smętnie.—Rzecz, możesz coś
wymyślić?
— „Bardzo wiele rzeczy. Mogę wymyślić
praktycznie wszystko.”
—Chodzi mi o to, czy możesz coś
zrobić, żeby nam pomóc uratować
Angala?
— „Mogę.”
— No to zrób.
— „Już robię.”
W okamgnieniu w kabinie zawyły basowo alarmy i rozbłysły pulsujące światełka.
Obaj piloci ożyli i niezwykle energicznie, jak na ludzi, zaczęli przestawiać
przełączniki i dźwignie, krzycząc do siebie.
— Co się dzieje? — zdziwił się Masklin.
— „Prawdopodobnie zdenerwowali się, że już nie pilotują tego samolotu” —
poinformowała go z samozadowoleniem Rzecz.
— To kto go pilotuje?
— „Ja” — odparł skromnie czarny sześcian, błyskając światełkami.
* * *
Jedna z żab spadła z gałęzi i cicho zniknęła wśród liści. Ponieważ była lekka
i nieduża, nie jest wykluczone, że nic się jej nie stało. Mogła wylądować
cała
i zdrowa pod drzewem, doświadczając drugiego z najbardziej interesujących prze-
żyć, jakie przytrafiły się kiedykolwiek żabom drzewnym.
Reszta uparcie posuwała się naprzód.
* * *
Masklin pomógł Gurderowi przecisnąć
się przez przewężenie w kolejnym tunelu
z przewodami. Nad głowami słyszeli ludzkie kroki i porykiwania, dobitnie
świadczące, że ludzie mają kłopoty.
— Wydaje mi się, że nie są zbyt szczęśliwi —sapnął Gurder.
— Ale przynajmniej nie mają czasu szukać
czegoś, co prawdopodobnie jest
myszą.
— Przecież to Angalo, nie mysz!
— Ale potem będą przekonani, że to była mysz. Jak go nie złapią, ma się
rozumieć. Tak mi się widzi, że ludzie bardzo nie lubią dziwnych i
niezrozumiałych
rzeczy.
— To zupełnie jak my — ocenił Gurder.
Masklin przyjrzał się krytycznie ściskanej pod pachą Rzeczy i spytał:
— Ty naprawdę kierujesz tym samolotem?
— „Owszem.”
—Zawsze myślałem, że aby czymś
kierować, trzeba kręcić
kierownicą, przestawiać
dźwignie i robić
różne takie rzeczy.
— „To wszystko w samolocie robią maszyny. Ludzie naciskają guziki i przestawiaj
ą przełączniki tylko po to, żeby im powiedzieć, co mają zrobić.”
— No dobrze — zgodził się Masklin. — Ale ty niczego nie naciskasz i nie
przestawiasz. To co konkretnie robisz?
— „Dowodzę.”
Masklin zastanowił się chwilę, wsłuchując się w stłumiony huk silników.
— To trudne zajęcie? — spytał wreszcie.
— „Samo z siebie nie, ale ludzie próbują mi przeszkadzać.”
—W takim razie lepiej będzie, jak szybko znajdziemy Angala—ocenił Gurder.
— Idziemy!
Skręcili w kolejną metalową tubę z wiązkami przewodów.
— Tak w ogóle to powinni nam być
wdzięczni, że pozwalamy naszej Rzeczy
wykonywać
ich robotę za nich —ogłosił niespodziewanie Gurder.
— Obawiam się, że oni mogą mieć
o tym inne zdanie — zauważył ostrożnie
Masklin.
— „Lecimy na wysokości pięćdziesięciu pięciu tysięcy stóp z prędkością tysi
ąca trzystu pięćdziesięciu dwóch mil na godzinę” — oznajmiła nagle Rzecz,
a gdy nikt tego nie skomentował, dodała: — „To bardzo wysoko i bardzo szybko.”
—To dobrze—powiedział Masklin, do którego dotarło, że trzeba coś
powiedzieć
.
— „To naprawdę szybko.”
Przecisnęli się przez szparę w metalowych płytach.
— „To szybciej, niż leci pocisk.”
— Zadziwiające — mruknął Masklin.
— „Dwa razy szybciej niż dźwięk w tej atmosferze.”
— O rany.
— „Ujmując sprawę inaczej: przy tej prędkości dotarlibyśmy ze Sklepu do
kamieniołomu w mniej niż piętnaście sekund.”
—To dobrze, żeśmy tego concorde’a nie spotkali w czasie jazdy—zauważył
Masklin.
— Przestań
się z nią droczyć
— wtrącił Gurder. — Ona chce, żebyś
ją pochwalił
i powiedział, że jest dobrym chłopcem. . . znaczy się Rzeczą.
— „Wcale nie chcę” — odezwała się natychmiast Rzecz. — „Po prostu próbuj
ę wam wytłumaczyć, że to bardzo wyspecjalizowana maszyna, wymagająca
uważnej kontroli i dobrej koordynacji.”
—To może lepiej byłoby, jakbyś
tyle nie gadała—zaproponował Masklin.—
To utrudnia koncentrację, wiem po sobie.
Rzecz wyświetliła mu wybitnie jaskrawy wzorek.
— To nie było uprzejme — zauważył Gurder.
— Nie szkodzi. Prawie rok robiłem, co mi kazała, i ani razu nie usłyszałem
nawet głupiego „dziękuję”. A tak w ogóle, to jak wysoko jest te całe
pięćdziesiąt
pięć
tysięcy stóp?
— „Dziesięć
mil, czyli dwa razy dalej niż ze Sklepu do kamieniołomu.”
Gurder znieruchomiał.
— Jesteśmy tak daleko w górze? — spytał słabo i spojrzał na podłogę. —
Ooops. . .
— Tylko teraz ty nie zaczynaj! — warknął Masklin. — Mamy dość
problemów
z Angalem. Przestań
się tak kurczowo trzymać
ściany!
Gurder zbielał.
— Musimy być
tak wysoko jak te białe, kudłate chmury — wykrztusił.
— „Nie.”
— To dobrze — odetchnął Gurder.
— „One są znacznie niżej.”
— Ooops. . .
Masklin złapał go za ramię i potrząsnął energicznie.
— Angalo, pamiętasz?
Gurder przełknął ślinę i powoli ruszył do przodu, kurczowo trzymając się
wszystkiego, na co natrafił. Poruszał się z zamkniętymi oczyma.
— Nie możemy tracić
głowy, nawet jeśli jesteśmy tak wysoko — dodał Masklin,
spoglądając odruchowo na podłogę: metal wyglądał równie solidnie jak
przedtem. żeby coś
przezeń
zobaczyć, potrzebna była wyobraźnia.
Problem polegał na tym, że miał pracowitą wyobraźnię.
— Ugh. . . — mruknął.
— Dalej, Gurder, podaj mi rękę.
— Przecież jest przed twoim nosem?!
— Tak? A, to przepraszam, trudno coś
zauważyć, jak się ma zamknięte
oczy. . .
* * *
Po kolejnych dwóch odgałęzieniach Gurder oznajmił ponuro:
— To na nic. Tu nie ma dziury wystarczająco dużej, żeby się przez nią przecisn
ąć. Gdyby była, to do tej pory przynajmniej Angalo by ją znalazł.
— Musimy znaleźć
sposób dostania się do kabiny i wyciągnięcia go od wewn
ątrz — zdecydował Masklin.
— Przy tych wszystkich ludziach?!
— Jeśli Rzecz się postara, to będą zbyt zajęci, żeby nas zauważyć. Postarasz
się?
— „Postaram się” — obiecała Rzecz.
* * *
Jest takie miejsce, wysoko, gdzie nie ma już dołu.
Troszkę niżej po niebie mknął biały trójkątny kształt, prześcigając noc i
słońce,
i w ciągu zaledwie kilku godzin przemierzając ocean, który kiedyś
był krańcem
świata. . .
* * *
Masklin ostrożnie opuścił się na podłogę i poczołgał do przodu. Ludzie nawet
nie spoglądali w jego stronę. Posunął się na czworakach ku otworowi, w którym
ukrywał się Angalo. Miał nadzieję, że Rzecz faktycznie wie, jak kierować
samolotem.
Poza tym nienawidził być
na tak otwartej przestrzeni bez możliwości ukrycia
się w razie niebezpieczeństwa. Naturalnie, w czasach gdy samotnie polował,
zdarzały się gorsze miejsca — tak złe, że gdyby go coś
złapało, to nawet zanim
wiedziałby co, byłby już przekąską. Ale wtedy chociaż był świadom niebezpiecze
ństwa, a nikt nie wiedział, co ludzie mogą zrobić
ze złapanym nomem. . .
Z ulgą dotarł do pogrążonego w cieniu kąta w pobliżu otworu.
— Angalo! — syknął przeraźliwie.
Przez moment panowała cisza, po czym zza kępy przewodów rozległo się pytanie:
— A kto pyta?
— A ile razy chcesz zgadywać? — spytał Masklin już normalnym głosem.
Przewody poruszyły się i na podłogę zeskoczył Angalo.
— Gonili mnie! — oznajmił. —A potem jeden wsadził rękę i. . .
— Wiem, widziałem. Zbieramy się stąd, dopóki są zajęci — przerwał mu
Masklin, ruszając pędem.
— A czym? — zaciekawił się Angalo, ruszając za nim. — Co się dzieje?
— Rzecz kieruje samolotem.
— Jak?! Przecież nie ma rąk! Nie może zmienić
biegów ani nie. . .
— Mówi, że dowodzi komputerami, które to robią. Rusz się!
— Wyjrzałem przez okno. Tu wokoło jest samo niebo! — entuzjazmował się
Angalo.
— Nie przypominaj mi!
— Pozwól mi tylko raz spojrzeć. . .
— Zaraz ci przyłożę! Gurder na nas czeka i nie potrzebujemy dodatkowych
kłopotów i tak. . .
Rozległ się dziwny odgłos — jakby ktoś
się dusił.
Bardzo powoli i gdzieś
wysoko.
Obaj unieśli głowy.
Patrzył na nich człowiek—miał otwarte usta i taką minę jak ktoś, kto ma powa
żne problemy z wytłumaczeniem samemu sobie, co widzi. Zaczynał już nawet
się pochylać.
Angalo i Masklin spojrzeli po sobie i wrzasnęli chórem:
— W nogi!
* * *
Gurder czekał podenerwowany w cieniu przy drzwiach, gdy Masklin i Angalo
minęli go pędem, nic nie mówiąc. Nie tracąc czasu na pytania, podkasał sutannę
i pognał za nimi.
— Co się dzieje? — spytał, doganiając Angala. —Co się. . . ?
— Człowiek nas goni!
— Nie zostawiajcie mnie!
Masklin miał zdecydowane prowadzenie w tym biegu między rzędami siedzących
ludzi, którzy nie zwracali na nich najmniejszej nawet uwagi.
— Niepotrzebnie. . . stanęliśmy. . . — wysapał. — Widoków. . . ci się. . .
zachciało.
. . !
— Może. . . już nigdy. . . nie będziemy. . . mieć. . . takiej. . . okazji. . . !
— odsapał
Angalo.
— Właśnie! — Podłoga z lekka stanęła dęba.
— Rzecz, co się dzieje?!
— „Odwracam ich uwagę.”
— To przestań! Wszyscy tutaj! — polecił Masklin.
Wpadł między dwa fotele, omijając parę butów, i wylądował płasko na wykładzinie.
Pozostała dwójka wylądowała obok niego.
Znieruchomieli kawałek od gigantycznych stóp.
Masklin przysunął Rzecz do ust i rozkazał szeptem:
— Oddaj im ich samolot!
— „Miałam nadzieję, że pozwolisz mi wylądować” — coś
w pozbawionym
intonacji głosie zabrzmiało zupełnie jak Angalo.
— A wiesz, jak czymś
takim wylądować?
— „Poprzez naukę nabiera się doświadczeń, a. . . ”
— Oddaj im go natychmiast!
Samolotem leciutko szarpnęło, a na powierzchni sześcianu zmienił się wzór
światełek.
Masklin odetchnął z ulgą i zaproponował:
—Może przez najbliższe pięć
minut wszyscy dla odmiany zachowywaliby się
sensownie?
— Przepraszam. — Angalo spróbował wyglądać
przepraszająco, ale mu się
nie udało: błyszczące oczy i nieco szaleńczy uśmiech wyraźnie wskazywały, że
jest bliski spełnienia marzeń. — Po prostu. . . wiecie, że nawet pod nami jest
niebiesko?
Jakby zupełnie tam w dole nie było ziemi! I. . .
—Jeśli Rzecz spróbuje kolejnych lekcji latania, to może okazać
się prawdą—
przerwał mu ponuro Masklin. —Więc lepiej jej nie prowokować, zgoda?
Przez chwilę siedzieli pod siedzeniem w milczeniu.
Ciszę przerwał Gurder, całkiem spostrzegawcze:
— Ten człowiek ma dziurawą skarpetkę!
— No to co? — spytał Angalo.
—Nic. Tylko nigdy nie pomyślałem, że ludzie też miewają dziurawe skarpetki.
— Dziury i skarpetki przeważnie występują razem — zauważył Masklin. —
A w najlepszym wypadku blisko siebie.
— Chociaż te skarpetki są całkiem porządne —ocenił Angalo.
Masklin przyjrzał się skarpetkom — dla niego wyglądały normalnie. Jak te,
których w Sklepie używali jako śpiworów.
— Skąd wiesz? — spytał zaintrygowany.
— Bo to Jegostyl Zapachoodporne. Gwarantowane 85 purcent Polyputheketlon.
W Sklepie takie sprzedawano i były znacznie droższe od innych. Widzisz,
tam jest metka.
Gurder westchnął ciężko.
— To był dobry Sklep — wymamrotał cicho.
— Widzisz te buty? — Angalo wskazał wielkie białe kształty przypominające
wyciągnięte na brzeg łodzie. — To Niezbędne Uliczne Obuwie z Prawdziwą
Gumową Poszewką. Też drogie.
— Nigdy nie byłem ich zwolennikiem — wtrącił Gurder. — Za jasne. Wolałem
Męskie Brązowe, Sznurowane. Można się w nich było naprawdę wygodnie
wyspać.
— Te Uliczne też były w Sklepie? — spytał ostrożnie Masklin.
— Owszem. Jako Oferta Specjalna.
— Hmm.
Masklin wstał i obszedł sporą skórzaną torbę, wepchniętą pod siedzenie, potem
wspiął się po niej i szybciutko wyjrzał ponad poręcz fotela. Po czym zsunął
się na podłogę i stwierdził radosnym tonem:
— No, no. . . ! To też sklepowa torba, prawda?
Gurder i Angalo przyjrzeli się krytycznie torbie.
— Nigdy za dużo czasu nie spędziłem w Dziale Turystycznym — przyznał
Angalo. — Ale to może być
Specjalna Skórzana Torba Podróżna.
—Dla Roztropnego Samodzielnego Kierownika?—dodał Gurder.—Bardzo
możliwe.
— A zastanawialiście się, jak stąd wyjdziemy? — spytał Masklin.
— Tak samo jak weszliśmy? — odparł pytająco Angalo, który nie poświęcił
temu chwili namysłu.
— Obawiam się, że to może być
niewykonalne. Wydaje mi się, że ledwie
wylądujemy, ludzie zaczną nas szukać, nawet jeśli będą przekonani, że szukają
myszy. Jak ja bym był na ich miejscu, to bym szukał: nigdy nie wiadomo, co taka
mysz może zrobić
z przewodem. A jak się jest dziesięć
mil nad ziemią i mysz
zrobi sobie ubikację w komputerze, to może nie być
wesoło. I tak mi się wydaje,
że ludzie do tych poszukiwań
podejdą całkiem poważnie. Więc najlepiej byłoby,
gdybyśmy wyszli stąd razem z ludźmi.
— Stratują nas! — zauważył rozsądnie Angalo.
— Jakbyśmy byli w takiej, dajmy na to, torbie, to by nas nie stratowali —
zauważył jeszcze rozsądniej Masklin.
— Niedorzeczność
! — oburzył się Gurder.
Masklin wziął głęboki oddech i wypalił:
— Widzisz, ona należy do Wnuka Richarda! — Korzystając z całkowitego
osłupienia pozostałych, dodał: — Sprawdziłem. Siedzi nad nami i czyta gazetę.
Widziałem go już wcześniej i to na pewno on.
Gurder niespodziewanie poczerwieniał i spytał podejrzanie spokojnie:
—Chcesz, żebym uwierzył, że Wnuk Arnolda Brosa (zał. 1905) ma dziurawe
skarpetki?
— To byłyby święte skarpetki, no nie? — zachichotał Angalo. — No, co?
Pożartować
nie można?!
— Sam się wdrap i zobacz — zaproponował Masklin. — Podsadzę cię, tylko
się za bardzo nie wychylaj.
W końcu obaj podsadzili Gurdera, który ważył więcej, niż na to wyglądał.
Na dole zjawił się szybko i dziwnie milczący.
— No i? — zainteresował się Angalo.
— Na torbie są złote litery „R. A.” — dodał Masklin, patrząc wymownie na
Angala.
Gurder wyglądał, jakby zobaczył ducha.
— A, tak — ucieszył się Angalo. — Złoty Monogram za Jedyne 5.99. Tak
pisało na znaku.
—Gurder, odezwij się!—zażądał w końcu Masklin.—Przestań
tak siedzieć
i mieć
za złe!
— To bardzo uroczysty moment — powiedział z namaszczeniem Gurder. —
Przynajmniej dla mnie.
—Gdybyśmy przecięli trochę nitki na szwie, to moglibyśmy spokojnie dostać
się do środka — poinformował go Masklin.
— Nie jestem godzien — jęknął Gurder.
— Pewno nie jesteś
— zgodził się Angalo. — Ale nikomu nie powiemy.
— A Wnuk Richard nam pomoże — dodał Masklin, mając nadzieję, że choć
co drugie słowo dociera do Gurdera. — Bezwiednie, ale pomoże, więc wszystko
powinno być
w porządku. Pewnie tak było przeznaczone.
Zwrot ten często słyszał z ust Gurdera, toteż choć
nie bardzo rozumiał, kto
i co przeznacza, uznał, że religijne formułki mogą lepiej trafić
do niego.
Sądząc po minie, trafiły.
— Zgoda — odezwał się w końcu Gurder. — Ale żadnego rozcinania: wejdziemy
przez suwak.
Weszli.
Co prawda suwak się w połowie zaciął, bo suwaki mają taki zwyczaj, ale nomy
nie potrzebują aż tak dużych otworów, żeby musiały go mocno otwierać.
— A co zrobimy, jak zajrzy? —spytał Angalo, gdy już znaleźli się w torbie.
— Nic — odparł Masklin. — Możesz się uśmiechać.
* * *
żaby były już daleko na gałęzi. To, co wyglądało jak równa płaszczyzna
szarozielonego
drzewa, okazało się labiryntem kory, korzeni i kęp mchu. Było to
niezwykle przerażające dla istot, które spędzały całe dnie wśród płatków.
Mimo to posuwały się naprzód. Nie znały bowiem znaczenia słowa „odwrót”.
Nie znały zresztą znaczenia żadnego innego słowa.
Rozdział czwarty
HOTELE: Miejsca, w których Podróżujący Ludzie parkują w nocy. Inni ludzie
przynoszą im jedzenie, w tym słynne Kanapki z szynką, sałatą i pomidorem. Są
tam łóżka, ręczniki i takie specjalne urządzenia, z których pada na ludzi, żeby
byli
czyści.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Ciemność
.
— Masklin, tu jest strasznie ciemno!
— I niewygodnie!
— To się spróbuj jakoś
zagnieździć!
— Auć! Właśnie siadłem na grzebieniu!
— „Wkrótce będziemy lądować.”
— To dobrze.
— O, tu jest jakaś
tubka. . .
— Jestem głodny. Nie ma tu niczego do jedzenia?
— Mam orzeszka.
— Gdzie? Gdzie?
— Nie szarp się! Właśnie mi go wytrąciłeś
z ręki!
— Gurder?
— Tak?
— Co ty wyprawiasz? Bo słyszę, że coś
tniesz.
— Wycina sobie dziurę w skarpetce.
Cisza.
— No to co? Mogę, jak lubię, moja skarpetka.
Więcej ciszy.
— Już się lepiej czuję. Pomogło mi.
Jeszcze więcej ciszy.
— Gurder, on jest tylko człowiekiem. Nie ma w nim nic specjalnego.
— Ale jesteśmy w jego torbie, tak?
—Tak, ale sam mówiłeś, że Arnold Bros to coś
w naszych głowach. Mówiłeś?
— Mówiłem.
— No to jak?
— Po prostu mi ulżyło, to wszystko. Temat dziur w skarpetkach uważam za
zamknięty!
— „Podchodzimy do lądowania.”
— Skąd będziemy wiedzieli, kiedy. . .
— „Jestem pewna, że zrobiłabym to lepiej.”
— To jest ta cała Floryda? Angalo, złaź mi z czoła!
— „Tak. Kraj tradycyjnie witający osadników.”
— To my?!
— „Technicznie rzecz ujmując, jesteście raczej tranzytowcami: jesteście
w drodze do innego miejsca przeznaczenia.”
— Gdzie?!
— „Do gwiazd.”
— Aha. . . Rzecz?
— „Tak?”
— Są jakieś
zapisy, że nomy pojawiły się tu wcześniej?
— Masklin, o co ci chodzi? Nomy to my!
— Owszem, ale tu mogą być
inne nomy.
— Poza nami nie ma tu nikogo! Chyba że się dosiadł. . .
W ciemności rozbłysły różnobarwne światełka.
— I co?. . . Rzecz?
— „Sprawdzam dostępne dane. Nie ma żadnych informacji o nomach. Wszyscy
zarejestrowani imigranci byli znacznie wyżsi.”
— Imi. . . co?
— „Imigranci, czyli osadnicy, czyli ci, co tu przybywali.”
—Aha. Tak tylko sobie myślałem. . . tak się zastanawiałem, czy nie ma nikogo
poza nami.
— Słyszałeś, co powiedziała Rzecz? Nie ma żadnych informacji o nomach,
powiedziała.
— Nas do dzisiaj też nikt nie widział.
— Rzecz, wiesz, co teraz będzie?
— „Teraz będziemy przechodzić
przez Imigrację i Cło. Czy jesteście lub kiedykolwiek
byliście członkami wywrotowej organizacji?”
Cisza.
— Kto? My? Dlaczego nas o to pytasz?
— „Bo takie pytania tam zadają. Tak przynajmniej wynika z mojego nasłuchu.”
— A, to w porządku. Nie sądzę, żebyśmy byli, a jesteśmy?
— Nie.
— Nie.
— Nie. Też tak sobie myślałem, że nie jesteśmy. A co to jest „wywrotowej”?
— „Pytanie ma na celu ustalenie, czy przybywacie, aby obalić
rząd Stanów
Zjednoczonych Ameryki Północnej.”
— Wątpię, żebyśmy chcieli. . . A chcemy?
— Nie.
— Nie.
— Nie chcemy. Nie muszą się nas bać.
— Sprytny pomysł. . . Bardzo sprytny pomysł.
— Jaki?
— Pytanie o takie rzeczy, ledwie kto przyleci. Jak ktoś
się przyzna, że chce
wywrotowe obalać, to zanim skończy mówić
„tak”, wszyscy się na niego zwalą
jak tona cegieł. Sprytne — przyznał z podziwem Angalo.
—Nie chcemy niczego obalać
—zapewnił Masklin.—Chcemy tylko ukraść
im jedną z tych pionowo lecących odrzutowych rakiet. Jak one się nazywają, bo
zapomniałem?
— „Promy kosmiczne. Albo wahadłowce.”
— O, właśnie. A potem zaraz sobie pójdziemy. Nie chcemy wywoływaćżadnych
kłopotów.
* * *
Poczuli lekki wstrząs, gdy torba została postawiona na ziemi.
Rozległ się cichutki odgłos cięcia, całkowicie zagłuszony przez panujący
w budynku dworca lotniczego hałas, i w skórzanym boku torby zrobił się niewielki
otworek.
— I co on robi? — spytał Gurder.
— Nie pchaj się, bo nic nie widzę! — warknął Masklin. —Stoi w kolejce.
— To trwa już całe wieki — westchnął Angalo.
— Widocznie to długa kolejka. . .
— A jak się wszystkich pytają o to obalanie z wywrotem, to nie może się
szybko przesuwać
— dodał Gurder.
— Wolałbym o to nie pytać, ale jak zamierzamy znaleźć
ten prom? — spytał
Angalo.
— Zajmiemy się tym, jak przyjdzie czas — odparł niezbyt pewnie Masklin.
— Czas przyszedł — poinformował go Angalo. — Więc jak?
Masklin wzruszył ramionami.
— Chyba nie myślałeś, że ledwie się tu zjawimy, zobaczymy drogowskaz:
„Tędy do Promu Kosmicznego”. —Angalo nie krył złośliwości.
Masklin za to miał nadzieję, że miną skutecznie zamaskował myśli.
— Oczywiście, że nie — oświadczył urażony.
— No, to co robimy dalej? — Angalo nie ustępował.
— My. . . my. . . zapytamy Rzecz — odparł z ulgą Masklin. — Właśnie tak
zrobimy. Rzecz?
— „Tak?”
— Co robimy dalej?
— To się chyba nazywa planowanie —dodał Angalo.
Torbę przesunięto po podłodze — najwyraźniej kolejka (a z nią Wnuk Richard,
39) ruszyła.
— Rzecz, pytałem, co robimy. . .
— „Nic.”
— Jak to, mamy nic nie robić?!
— „Poprzez powstrzymywanie się przed robieniem czegokolwiek.”
— I co nam to da?
— „W gazetach napisano, że Richard Arnold udaje się na Florydę, by uczestniczyć
w wystrzeleniu satelity telekomunikacyjnego. Dlatego też musi się udać
na
miejsce, w którym ten satelita się znajduje. Ergo, my udajemy się tam z nim.”
— Kto to jest Ergo? — zaniepokoił się Gurder, rozglądając się nerwowo.
Rzecz wyświetliła jaskrawy wzorek na skierowanej ku niemu ścianie.
— „Ergo to inaczej „więc”.”
Masklin zastanowił się i niezbyt zachwyciło go to, do czego doszedł.
— Myślisz, że zabierze ze sobą torbę? — spytał.
— „To nie jest pewne.”
Masklin musiał przyznać, że w torbie było niewiele — skarpetki, papiery, pasta
do zębów, szczoteczka, szczotka do włosów, grzebieńi książka zatytułowana
„Szpieg bez spodni”. To ostatnie sprawiło im nieco kłopotów, gdyż tuż po wyl
ądowaniu torba została rozpięta i wciśnięto do niej wyżej wymienioną pozycję.
Na szczęście Wnuk Richard zrobił to, nie zaglądając do środka. Przy okazji nie
domknął suwaka, przez co do wnętrza wpadało trochę światła, i Angalo próbował
teraz czytać, mamrocząc pod nosem komentarze.
— Nie wydaje mi się, żeby Wnuk Richard pojechał prosto na to wystrzelenie
— odezwał się ostrożnie Masklin. — Chyba wcześniej pojedzie gdzieś
się
przespać. Rzecz, wiesz, kiedy ten prom odlatuje?
— „Nie, komputery lotniska nie mają tej informacji, a innych chwilowo nie
ma w moim zasięgu.”
— On się musi wkrótce wyspać. — Masklin był pewien swego. — Ludzie
przesypiają przecież większość
nocy. Myślę, że lepiej by było, gdybyśmy wyszli
z torby.
— I porozmawiali z nim — dodał Gurder.
Angalo i Masklin spojrzeli na niego dziwnie.
— Co tak patrzycie?! Przecież po to tu przybyliśmy.
— Oryginalnie, owszem. Nadal chcesz go prosić
o ratowanie kamieniołomu?
—Przecież to człowiek!—wkurzył się Angalo.—Teraz już nawet do ciebie
musiało to dotrzeć! On nam nie pomoże! Bo i niby dlaczego miałby pomagać?
Jest tylko człowiekiem, którego przodkowie zbudowali Sklep! Dlaczego z uporem
maniaka wierzysz, że jest jakimś
wielkim nomem z nieba?!
— Bo nie mam nic innego w co mógłbym wierzyć! — wrzasnął Gurder. —
A jeśli ty nie wierzysz we Wnuka Richarda, to dlaczego jesteś
w jego torbie?
— To tylko zbieg okoliczności. . .
— Zawsze tak mówisz! Zawsze jest to albo przypadek, albo zbieg. . .
Torba nagle zaczęła się energicznie ruszać
i wszyscy stracili równowagę,
a Gurder także wątek.
— Idziemy po podłodze — odmeldował Masklin, przytulony do dziurki. —
Tu jest naprawdę dużo ludzi.
— Wszędzie ich pełno! — westchnął Gurder.
— Niektórzy trzymają znaki z wypisanymi nazwiskami.
— Jak to ludzie — skwitował Gurder.
Do tego wszyscy byli przyzwyczajeni — w Sklepie ludzie często nosili znaki
z nazwiskami. Niektóre były dziwne i strasznie długie, jak: „Pani J. E. Williams
Kierownik” albo „Cześć
, nazywam się Tracey”. Nikt dokładnie nie wiedział, dlaczego
ludzie muszą cały czas nosić
te plakietki. Najpopularniejsza teoria głosiła,
że inaczej by zapomnieli, jak się nazywają.
—Zaraz, coś
tu się nie zgadza! Jeden ma napisane „Richard Arnold”. Idziemy
tam. . . rozmawiamy z nim.
Z góry faktycznie dobiegły powolne, basowe ryki w dwóch tonacjach.
— Rzecz, rozumiesz, o czym mówią? —spytał Masklin.
—„Tak. Ten z napisem ma zabrać
naszego do hotelu. To takie miejsce, w którym
ludzie śpią i są karmieni. Cała reszta to grzecznościowe banały, jakie ludzie
mówią do siebie, żeby się upewnić, że jeszcze żyją.”
— Co masz na myśli? — zdziwił się Masklin.
— „Mówią na przykład: „Jak ci leci?” albo „Miłego dnia”, albo „Co sądzisz
o pogodzie?” Sens tych wypowiedzi jest taki: „Jeszcze żyję i widzę, że ty też”.”
— Popatrz, to zupełnie jak my — ucieszył się Masklin. — To się nazywa
„współżycie z innymi”. Możesz czasem spróbować, na pewno nie zaszkodzi.
Torba zakołysała się na boki i uderzyła w coś, toteż wszyscy trzej złapali się
kurczowo, czego kto mógł. Angalo złapał się jednorącz, w drugiej ręce bowiem
trzymał książkę.
—Znowu się robię głodny—oświadczył Gurder.—Tu naprawdę nie ma nic
do jedzenia?
— Jest trochę pasty do zębów w tubce.
— Dziękuję, aż tak głodny nie jestem.
W pobliżu rozległ się znajomy warkot.
—Znam ten dźwięk!—ucieszył się Angalo.—To silnik spalinowy. Jedziemy
czymś!
— Znowu?- jęknął Gurder.
— Wysiądziemy, gdy tylko się da — zapewnił go Masklin.
— Rzecz, co to za rodzaj ciężarówki? —spytał Gurder.
— „To helikopter.”
—Strasznie hałaśliwy—poskarżył się Gurder, który w życiu nie słyszał o
helikopterze.
— To samolot bez skrzydeł — poinformował go Angalo, który słyszał.
Gurder poświęcił tej rewelacji długą chwilę ostrożnego i przestraszonego
namysłu.
— Rzecz? — spytał w końcu powoli.
— „Tak?”
— Co utrzymuje w powietrzu. . .
— „Nauka.”
— Nauka? A, to wszystko w porządku!
* * *
Hałas trwał długo, aż w końcu stał się częścią rzeczywistości i to do tego
stopnia, że gdy się nagle skończył, było to dla całej trójki szokiem. Leżeli na
dnie
torby, mając tak dalece wszystkiego dość
, że nawet im się rozmawiać
nie chciało.
Torba tymczasem została przeniesiona, postawiona, przeniesiona ponownie,
znowu postawiona, uniesiona raz jeszcze i rzucona na cośmiękkiego.
Wreszcie zapanowała błoga cisza.
W końcu przerwał ją Gurder:
— No dobra, o jakim smaku jest ta pasta?
Masklin odnalazł Rzecz w kłębowisku spinaczy, kurzu i kawałków papieru na
samym dnie torby.
— Wiesz może przypadkiem, gdzie jesteśmy? — spytał.
— „Pokój 103, Hotel Cocoa Beach New Horizons. Właśnie monitoruję łączno
ść
.”
Gurder pozbierał się zadziwiająco szybko i ruszył w stronę zamka błyskawicznego.
— Muszę stąd wyjść! Dłużej tu nie wytrzymam. . . Angalo, podaj mi nogę, to
może dosięgnę do suwaka. . .
Zamek rozjechał się z cichym zgrzytem i do torby wpadł nagle oślepiający
snop światła. Cała trójka zanurkowała, gdzie kto mógł, kryjąc się błyskawicznie.
Dłoń, większa od Masklina, sięgnęła do wnętrza, złapała plastikową torebkę z
past
ą i szczoteczką i się cofnęła.
Nikt się nie poruszył.
Po chwili dał się słyszeć
odległy szum lecącej wody.
Dalej nikt nie drgnął.
— Boom-boom foom zoom-hoom-hoom, hoom zoom hoom. . . — Głos był
donośniejszy niż szum wody i, bez dwóch zdań, należał do człowieka.
— To. . . śpiew? — szepnął Angalo.
— . . . Hoom. . . hoom-boom-boom hoom. . . zoom-hoom-boom HOOOooooOOOmmnn
Boom. . .
— Rzecz, co się dzieje? — zaniepokoił się Masklin.
— „Bierze prysznic.”
— Po co?!
— „Logiczne wydaje się założenie, że chce być
czysty.”
— To bezpiecznie możemy wyjść
z torby?
— „"Bezpiecznie" to określenie względne.”
— że jak?!
— „Nic nie jest całkowicie bezpieczne. Ale sądzę, że człowiek będzie się raczej
długo moczył.”
— Fakt, człowieka zawsze jest dużo do wyczyszczenia — zgodził się Angalo.
— No, to na co czekamy?
Ponieważ torba, jak się okazało, leżała na łóżku, zejście na podłogę po kocu
nie stanowiło większego kłopotu.
— . . . Hoom-hoombooOOOOHboom. . .
— I co robimy teraz? — zainteresował się Angalo.
— Jak coś
zjemy, ma się rozumieć
— dodał Gurder kategorycznie.
Masklin, unosząc wysoko nogi, ruszył przez gęsty dywan ku szklanym
drzwiom w ścianie. Były uchylone i wpuszczały ciepły powiew i dźwięki nocy.
Dla człowieka było to zwyczajne bzyczenie czy dzwonienie cykad i innych
tajemniczych
stworzeń, których głównym życiowym zadaniem jest siedzenie nocą
w krzakach i robienie znacznie więcej hałasu, niż powinny. Nomy słyszą jednak
dźwięki spowolnione, rozciągnięte i bardziej basowe, zupełnie jak z płyty
analogowej
odtwarzanej na zwolnionych obrotach. Tak więc dla nich noc pełna była
łomotów i ryków.
Gurder dołączył do Masklina i ostrożnie wyjrzał w mrok.
— Mógłbyś
wyjść
i zobaczyć, czy tam jest coś
do zjedzenia? — zaproponował.
— Mam dziwne wrażenie, że jakbym teraz wyszedł, to tam na pewno byłoby
coś
do zjedzenia. Konkretnie ja.
Za nimi wciąż słychać
było prysznic i porykiwania.
— . . . Boom-hoom-hoom. . . BOOooooMMM womp womp. . .
— Rzecz, o czym on śpiewa? —zainteresował się Masklin.
— „Trochę trudno to zrozumieć, ale chyba śpiewający chciałby ogłosić, że
zrobił coś
po swojemu.”
— Co zrobił?
—„Za mało danych, by mieć
pewność
, ale cokolwiek by to było, zrobił to: a)
co krok na autostradzie życia; b) nie wstydząc się. . . ”
Rozległo się pukanie do drzwi.
´ Spiew się urwał, podobnie jak szum wody. Nomy pognały w ciemny kąt.
— Ryzykant — szepnął Angalo. — Chodzić
po autostradzie. . . po chodniku
życia miałby bezpieczniej. . .
Wnuk Richard wyłonił się z łazienki owinięty wokół bioder ręcznikiem
i otworzył drzwi. Do pokoju wszedł ubrany człowiek z tacą, którą postawił na
stoliku, i bez słowa wyszedł. Wnuk Richard wrócił do przerwanych czynności.
— . . . Buh-buh buk-buh hoom hoOOOmm.. .
— Jedzenie! — szepnął Gurder. —Na tej tacy jest jedzenie!
— „Kanapka z szynką, sałatą i pomidorem oraz sałatka” — potwierdziła
Rzecz. — „I kawa.”
— Skąd wiesz? — spytali wszyscy trzej zgodnym chórem.
— „Zamówił taki zestaw, kiedy się wprowadzał.”
— Sałatka! — jęknął ekstatycznie Gurder. — Szynka! Kawa!
Masklin rozejrzał się fachowo. Obok stołu stała lampa, a mieszkał w Sklepie
wystarczająco długo, by wiedzieć, że gdzie jest lampa, tam musi być
przewód.
Nie spotkał jeszcze takiego przewodu, po którym nie dałoby się wdrapać.
Dla sklepowych nomów najważniejsze były regularne posiłki. żyjąc przy
autostradzie
jeszcze w czasach przedsklepowych, Masklin był przyzwyczajony do
jedzenia raz dziennie, gdy nie bardzo było co jeść
, a kiedy znalazło się jedzenie,
do ciężkiego obżarstwa, ale nomy żyjące w Sklepie przyzwyczaiły się do
kilkunastu
posiłków w ciągu dnia. Wystarczyło, żeby nie zjadły zaledwie kilku, a już
zaczynały narzekać.
— Chyba zdołam się tam dostać
— ocenił.
— Bardzo dobrze. Bardzo dobrze —pochwalił go Gurder.
— Jest inny problem. — Masklin nie ruszył się z miejsca. — Czy właściwe
jest zjeść
kanapkę Wnuka Richarda?
Gurder zamrugał gwałtownie.
— Jest to ważna kwestia teologiczna — mruknął. — Ale jestem za bardzo
głodny, żeby się teraz nad nią zastanawiać. Najpierw ją zjemy, a jak się okaże,
że
nie powinniśmy tego zrobić, to obiecuję, że będę szczerze żałował.
— . . . Boom-hoom whop whop, foom hoom. . .
— „Mówi, że koniec już bliski i że stoi przed zasłoną” — dodała Rzecz. —
„Może chodzi mu o zasłonę od prysznica.”
Masklin wdrapał się po przewodzie, stanął na tacy i — czując się naprawdę
bardzo wystawiony — rozejrzał się wokół. Nie ulegało wątpliwości, że
Florydyjczycy
mieli odmienne pojęcie o kanapce niż ludzie ze Sklepu i okolic. Kanapki,
z którymi się dotąd zetknął, to były dwa smętne kawałki chleba, między które
wepchni
ęto prawie przezroczysty kawałek wędliny i zrobiono kleks z musztardy czy
majonezu. To, na co patrzył, zajmowało prawie całą tacę i jeśli w skład kanapki
wchodził chleb, to był dobrze ukryty w sałacie i pomidorach.
— Pospiesz się! — zawołał z dołu Angalo. —Woda przestała lecieć!
— . . . Boom-hoom hoom whop whop hoom whop. . .
Masklin rozgarnął zielony gąszcz, złapał chleb i przyciągnął całość
na kraw
ędź stołu, po czym pchnął silnie.
— . . . foom hoom hoom HOOOOooooOOOOmmmm-WHOP.
Drzwi od prysznica otworzyły się. . .
— Złaź! — polecił Angalo.
Wnuk Richard wszedł do pokoju, zrobił dwa kroki i zamarł.
Patrzył na Masklina.
Masklin zamarł, spoglądając na niego.
Była to jedna z tych chwil, kiedy Czas także zamiera.
Masklin zrozumiał, że znajduje się w jednym z tych punktów, w których Historia
bierze głęboki oddech i decyduje, co dalej.
Mógł zostać
i użyć
Rzeczy jako tłumacza. Mógł spróbować
wytłumaczyć
wszystko, a zwłaszcza to, jak ważne dla nomów jest posiadanie własnego domu,
do którego nikt by się im nie ładował. Mógł poprosić, żeby im pomógł w
zatrzymaniu
kamieniołomu, i opowiedzieć, jak sklepowe nomy żyją w przeświadczeniu,
że jego dziadek stworzył świat. Powinno mu to sprawić
przyjemność
—wyglądał
sympatycznie i przyjaźnie. . . jak na człowieka.
I może zdecydowałby się im pomóc.
Albo mógł ich złapać, zawołać
innych ludzi i razem wsadziliby ich do klatki
albo czegoś
i zaczęli wydziwiać, badać
i poniewierać. Tak jak ci w kabinie
samolotu — nie chcieli zrobić
Angalowi krzywdy i najprawdopodobniej nie wiedzieli,
z czym, albo raczej z kim mają do czynienia. A nomy nie miały czasu na
wyjaśnienia.
Bo to był świat ludzi, nie nomów.
I takie postępowanie było zbyt ryzykowne.
Masklin zrozumiał, że musi to zrobić
po swojemu. . .
Wnuk Richard powoli wyciągnął dłoń
i powiedział:
— Whoomp?
Masklin ożył — zrobił trzy szybkie kroki i dał nura.
Nomy mogą spadać
ze znacznej wysokości, nie robiąc sobie przy tym krzywdy.
Tym razem kanapka, sałata i pomidory skutecznie złagodziły upadek.
Wokół kanapki nastąpiła chwila oszalałej aktywności, po czym kanapka wstała
na trzech parach nóg i pognała przez podłogę, znacząc drogę majonezem.
Wnuk Richard rzucił na nią ręcznik, ale chybił.
Kanapka przeskoczyła przez próg i zniknęła w rozcykanym mroku nocy.
* * *
Oprócz ryzyka upadku na żaby czekały także inne niebezpieczeństwa — jedna
została zjedzona przez jaszczurkę, kilka zawróciło, ledwie znalazły się poza
zasięgiem cienia rzucanego przez ich kwiat, gdyż jak zauważyły:
— .-.-.mipmip.-.-.mipmip.-.-.
żaba na przedzie obejrzała się na malejącą grupę naśladowców. Była za nią
jeszcze jedna. . . i jedna. . . i jedna. . . i jedna, co razem dawało. . . aż
się zmarszczyła
z wysiłku. . . no tak: jedną.
Kilka innych zaczęło się bać. Prowadząca zorientowała się, że jeśli mają dotrzeć
do nowego kwiatu i przetrwać, jedna żaba nie wystarczy. Potrzebowały
przynajmniej
jeszcze jednej. A może jeszcze jednego. Postanowiła dodać
im otuchy
i oznajmiła:
— Mipmip!
Rozdział piąty
FLORYDA (albo FLORIDIA): miejsce, w którym bez trudu można znaleźć
Aligatory, żółwie i Promy Kosmiczne. Jest tam ciepło, mokro i ciekawie. Wyst
ępują też Gęsi i Kanapki z Szynką, Sałatą i Pomidorem. Znacznie ciekawsza
okolica niż większość
innych. Z powietrza wygląda jak kawałek przyklejony do
większego kawałka.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Wysilmy wyobraźnię i załóżmy, że spoglądamy przez obiektyw aparatu
fotograficznego
na planetę przypominającą błękitno-białą bombkę choinkową.
„Zbliżenie”
Oto kontynent wyglądający niczym układanka z żółtych, zielonych i brązowych
kawałków.
„Zbliżenie”
Oto fragment kontynentu wystający dość
daleko w ciepłe morze na południowy
wschód. Większość
jego mieszkańców nazywa go Florydą.
Choć
prawdę mówiąc, nie nazywa. Większość
mieszkańców w ogóle go nie
nazywa. Nawet nie wiedzą, że istnieje, i nic ich to właściwie nie obchodzi.
Większo
ść
z nich ma po sześć
nóg i bzyczy, a znaczna część
ma po osiem nóg i spędza
czas we własnonożnie utkanych pajęczynach, czekając, aż jakiś
sześcionożny
mieszkaniec zjawi się na lunch. Z pozostałej części zdecydowana większość
ma
po cztery nogi i warczy, ryczy albo leży w bagnie, udając pnie.Wzasadzie jedynie
niewielka część
mieszkańców Florydy ma po dwie nogi, a i oni nie nazywają tego
zakątka Florydą.Wogóle się zresztą nie odzywają, za to dużo latają.
Matematycznie
rzecz biorąc, jedynie mikroskopijna część
żywych stworzeń
zamieszkujących
Florydę tak właśnie ją nazywa, ale to oni się liczą. Przynajmniej we własnych
oczach. A ta właśnie ocena jest najważniejsza. Dla nich.
„Zbliżenie”
Oto autostrada. . .
„Zbliżenie”
. . . po której jadą samochody w strugach ciepłego deszczu. . .
„Zbliżenie”
Oto rów przy autostradzie porośnięty zielskiem. . .
„Zbliżenie”
. . . oto porastająca go trawa, która porusza się nie całkiem zgodnie z
kierunkiem
wiatru. . .
„Zbliżenie”
. . . oto para niewielkich oczek. . .
„Zbliżenie”
Ooo. . .
„Zbliżenie”
Łup!
* * *
Masklin przedarł się przez wysoką trawę i wrócił do obozu, jeśli można tak
nazwać
niewielki kawałek względnie suchego terenu osłoniętego znalezioną foli
ą. Od czasu ucieczki z pokoju Wnuka Richarda minęło dobre kilka godzin i za
chmurami widać
już było wschodzące słońce.
Autostradę przekroczyli, korzystając z jakiejś
dziwnej przerwy w ruchu, i od
tego czasu kręcili się po mokrym terenie, omijając starannie każdy ryk czy
łopot.
Wkońcu znaleźli kawałek foliowego worka i położyli się spać. Masklin na wszelki
wypadek stanął na warcie, choć
na dobrą sprawę nie miał pojęcia, przeciwko
czemu ją trzyma.
Jedno w tym wszystkim było pozytywne—z nasłuchu radia i telewizji Rzecz
dowiedziała się, że miejsce, z którego startują te całe promy, zwane też
wahadłowcami,
leży zaledwie o osiemnaście mil drogi. A oni nie pozostali w tym czasie
bezczynni: przeszli, no. . . będzie z pół mili. No i deszcz był ciepły. A
kanapka
okazała się znacznie pożywniejsza, niż na to wskazywała nazwa.
— Kiedy, mówiłaś, mają go wystrzelić? — spytał cicho Rzecz.
— „Za cztery godziny.”
— Co oznacza, że musielibyśmy robić
ponad cztery mile na godzinę — zauwa
żył ponuro Angalo.
Masklin przytaknął równie ponuro—idąc ostrym marszem, nom mógł w godzin
ę zrobić
najwyżej dwie mile, i to po otwartym, równym terenie.
Nie zastanawiał się dotąd, jak umieszczą Rzecz w tej całej przestrzeni. Niejasno
mu świtało, że prom musi mieć
jakieś
miejsca, gdzie dałoby się ją wcisnąć.
Pewnie sami też mogliby się gdzieś
wepchnąć, ale Rzecz uporczywie twierdziła,
że w przestrzeni nie ma powietrza i jest zimno.
—Powinieneś
poprosić
Wnuka Richarda o pomoc!—odezwał się z pretensją
w głosie Gurder. — Dlaczego uciekłeś?
— Nie wiem. Doszedłem do wniosku, że sami powinniśmy sobie poradzić.
— „Ale wykorzystałeś
ciężarówkę. Nomy żyły w Sklepie. Użyliście concorde’a.
Jecie ludzką żywność
.”
Masklina zatkało — Rzecz nigdy dotąd nie odzywała się nie pytana w takich
sprawach.
— To co innego — bąknął.
— „Dlaczego?”
— Bo ludzie o nas nie wiedzieli. Braliśmy, czego potrzebowaliśmy, nikt nam
niczego nie dawał. Oni traktują ten świat jak swój: myślą, że wszystko tu nale-
ży do nich! Nadali wszystkiemu nazwy i wszystko mają. Jak na niego popatrzyłem,
to zwątpiłem, że człowiek w ludzkim pokoju, robiący ludzkie rzeczy, może
nas zrozumieć. Jak może zacząć
myśleć, że jesteśmy normalnymi, inteligentnymi
istotami, które mają takie same prawa jak on? Nie można pozwolić, żeby ludzie
nami kierowali! Nie w ten sposób.
Rzecz zamrugała do niego kilkoma światełkami, ale się nie odezwała.
— Zaszliśmy za daleko, żeby tego nie skończyć
samemu — dodał ciszej Masklin,
spoglądając na Gurdera. — A poza tym nie zauważyłem, żebyś
leciał uścisn
ąć
jego palec.
— Czułem się nieswojo. Zawsze się tak czuję, jak spotykam bóstwa.
Nie zdołali rozpalić
ogniska, gdyż wszystko było wilgotne. W zasadzie nie
potrzebowali ognia, ale przy nim poczuliby się bardziej cywilizowanie. Ktoś
tu
kiedyś
zdołał rozpalić
ognisko, bo zostały jeszcze resztki mokrego popiołu.
— Zastanawiam się, jak tam sprawy w domu —przerwał milczenie Angalo.
— Pewnie dobrze — odparł Masklin.
— Myślisz?
— Raczej mam nadzieję.
— Faktycznie, twoja Grimma ma talent do organizacji. — Angalo się
uśmiechnął.
— Ona nie jest moja! — warknął Masklin.
— Nie? A czyja?
— Jest. . . swoja własna. . . tak przynajmniej sądzę.
— O, a myślałem, że wy dwoje jesteście. . . — zaczął Angalo.
— Nie jesteśmy — przerwał mu Masklin. — Powiedziałem jej, że się pobierzemy,
a ona mówiła tylko o żabach.
—Takie są kobiety—westchnął Gurder.—Nie mówiłem, że uczyć
je czytać
i pisać
to zły pomysł? To im przegrzewa mózgi, ot co.
— Powiedziała, że najważniejsze na świecie są takie małe żabki żyjące
w kwiatach—przypomniał sobie Masklin, mimo że podczas owej pamiętnej rozmowy
niezbyt dokładnie słuchał Grimmy: był za bardzo wściekły.
—O rety, to na jej głowie można by pełen czajnik zagotować
—ocenił współczuj
ąco Angalo.
— Twierdziła, że przeczytała to w jakiejś
książce.
— A nie mówiłem?! — ucieszył się Gurder. — Tak do końca to nigdy nie
uważałem, że wszyscy powinni umieć
czytać. Za dużo się wtedy lęgnie głupich
pomysłów.
Masklin wpatrzył się ponuro w deszcz.
— Jak się zastanowić, to nie tyle chodziło jej o te żaby, ile o ideę — odezwał
się po dłuższej chwili. — Mówiła, że są takie góry, gdzie jest gorąco i ciągle
pada,
i tam rośnie taki deszczowy las z wysokimi drzewami, a na górnych gałęziach
tych drzew są wielkie kwiaty, bromelicośtam się nazywają. Deszcz w tych kwiatach
utworzył jeziorka i żyją w nich jakieś
małe żabki, które tam składają jajka
i spędzają całe życie, nie wychodząc na zewnątrz. I że tak jest od pokoleń. I
one
nawet nie wiedzą, że żyją w kwiecie i że jest jeszcze cała masa świata wokoło.
I powiedziała, że jak ktoś
się dowie, że świat jest pełen różnych dziwnych rzeczy,
to życie już nigdy nie będzie takie samo. No, albo coś
w tym sensie.
Gurder spojrzał wymownie na Angala.
— Nic z tego nie rozumiem — przyznał.
—„To metafora”—oświadczyła Rzecz niespodziewanie, ale nikt nie zwrócił
na nią uwagi.
Masklin podrapał się za uchem.
— Dla niej wydawało się to ważne — ocenił.
— „To metafora” — powtórzyła Rzecz.
— Kobiety zawsze czegoś
chcą — powiedział Angalo. — Moja na przykład
ciągle chce nowych kiecek.
— Jestem pewien, że by nam pomógł — Gurder wrócił do starego tematu. —
Gdybyśmy z nim porozmawiali, to pewnie by nam dał uczciwy posiłek i. . .
— . . . pudełko po butach na mieszkanie —dokończył Masklin.
—. . . i pudełko po butach na. . . —powtórzył automatycznie Gurder.—Co?!
Nie! To znaczy może. To jest, chciałem powiedzieć, dlaczego nie? Godzina
spokojnego
snu w normalnych warunkach to też coś. A potem bylibyśmy. . .
— . . . noszeni przez niego w kieszeni —podsunął Masklin.
— Niekoniecznie.
— Bylibyśmy, bo on jest duży, a my mali.
— „Start nastąpi za trzy godziny i pięćdziesiąt siedem minut.”
Obozowisko wychodziło na płytką rzeczkę, której brzegi bujnie porastała
różnorodna
roślinność
— najwyraźniej na Florydzie w ogóle nie było zimy. Tą wła-
śnie rzeczką powoli spłynęło coś
przypominającego płaski talerz z przytwierdzoną
z przodu łyżką. Łyżka na moment uniosła się, przyjrzała nomom i opadła z
powrotem.
— Rzecz, co to było? — zaniepokoił się Masklin.
Rzecz wypuściła z siebie zestaw rurek.
— „Długoszyi żółw” — odparła, chowając je.
— Aha.
żółw spokojnie spłynął dalej.
— Szczęściarz — mruknął Gurder.
— Dlaczego? — zaciekawił się Angalo.
— Ma długą szyję i nazywa się długoszyi żółw. Głupio by mu było, jakby się
tak nazywał i miał krótką szyję, nie?
— „Start za trzy godziny i pięćdziesiąt sześć
minut.”
Masklin wstał.
— Wiecie, szkoda, że nie zdążyłem przeczytać
więcej tego „Szpiega bez
spodni” — odezwał się Angalo. — Zaczynało być
ciekawie.
— Ruszamy — zdecydował Masklin. —Spróbujemy znaleźć
drogę.
— Co? Już zaraz, teraz? — zdziwił się Angalo.
— Dotarliśmy za daleko, żeby się teraz zatrzymywać, prawda? — spytał
uprzejmie Masklin.
Bez protestów pozostali ruszyli w drogę — taka uprzejmość
zawsze była podejrzana.
Przez zwalony pień
przedostali się na drugą stronę rzeczki i zanurzyli się
w wysoką trawę.
— Tu jest znacznie bardziej zielono niż w domu —zauważył Angalo.
Masklin bez słowa przepchnął się przez kurtynę zwisających liści.
— I cieplej też — dodał Gurder. — Dobrze sobie tu wyregulowali ogrzewanie.
—Nikt na zewnątrz nie ustawia ogrzewania!—jęknął Angalo.—Ono się po
prostu przytrafia.
—Jak będę stary i będę musiał żyć
na zewnątrz, to będzie odpowiednie miejsce.
— Gurder zignorował go całkowicie.
— „To rezerwat przyrody” — poinformowała go Rzecz.
— Co?! Jak gruszki w occie, tylko ze zwierząt? — Gurder był zaszokowany.
— „Gruszki w occie to marynata” — oznajmiła z pogardą. — „Rezerwat to
miejsce, w którym zwierzęta mogą żyćnie molestowane.”
— To znaczy, że nie można na nie polować?
— „Właśnie.”
—Masklin, słyszałeś? Nie wolno ci na nic polować
—poinformował go Gurder.
Masklin mruknął w odpowiedzi — coś
mu nie dawało spokoju.
Może faktycznie miało to jakiś
związek ze zwierzętami. . .
Postanowił to sprawdzić.
5Dla nomów żyjących w Sklepie temperatura powietrza zależała od ogrzewania albo
klimatyzacji
i Gurder, podobnie jak większość
z nich, nigdy nie był w stanie zrezygnować
z pewnych
nawyków myślowych.
— Rzecz, nie licząc tych żółwi z długimi szyjami, co tu jeszcze żyje w okolicy?
— spytał.
Przez chwilę panowała cisza, po czym Rzecz powiedziała:
— „Znalazłam wzmianki o krowach morskich i aligatorach.”
Masklin spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda krowa morska, i nie bardzo
mu się udało. Za to normalne krowy znał dobrze i wiedział, że są duże i powolne.
I nie jadają nomów, chyba że przez przypadek.
— Co to jest aligator? — spytał, rezygnując z krowy morskiej.
No, to Rzecz mu powiedziała.
— Co? — zdziwił się.
— Co?! — jeszcze bardziej zdumiał się Angalo.
— Cooo?! — najbardziej zdumiał się Gurder, zakasując sutannę.
— Ty idioto! — wzruszył się Angalo.
— Kto? Ja?! — obruszył się Masklin. — A niby skąd miałem wiedzieć?!
Może nie zauważyłem plakatu na lotnisku: „Witamy na Florydzie, w ojczyźnie
mięsożernych drapieżników ziemno-wodnych, dochodzących do sześciu metrów
długości”? Widziałeś
taki plakat?
Zamiast odpowiedzi Angalo skoncentrował się na obserwowaniu trawy. Ciepły,
mokry świat, zamieszkany dotąd przez owady i żółwie, stał się nagle kryjówk
ą dla potworów z ostrymi zębami. Co gorsza, Masklin czuł, że coś
ich obserwuje.
Odruchowo zbili się ciasno, stając plecami do siebie, a Masklin schylił się
i podniósł spory kamień.
Trawa poruszyła się.
—Rzecz nie mówiła, że wszystkie osiągają sześć
metrów—zauważył Angalo
w nagłej ciszy.
— Kręcimy się po ciemku, a tu się aż roi od niebezpieczeństw — jęknął Gurder.
Trawa poruszyła się ponownie, i tym razem na pewno powodem nie był wiatr.
— Przygotujcie się! — mruknął Angalo.
— Jeżeli to aligatory, to pokażę im, że nom potrafi umrzeć
z godnością —
oznajmił Gurder, zbierając się w sobie.
— Proszę bardzo — burknął Angalo, rozglądając się uważnie. — Ja tam zamierzam
im pokazać, z jaką szybkością nom potrafi uciekać.
Trawa rozsunęła się.
I wyszedł stamtąd nom.
Za plecami Masklina rozległ się jakiś
trzask, więc pospiesznie odwrócił głow
ę — był tam kolejny nom.
I jeszcze jeden z boku.
I jeszcze jeden.
Łącznie było ich piętnastu.
Masklin, Angalo i Gurder obracali się niczym jedno zwierzę o trzech głowach
i sześciu nogach. Masklin miał przy okazji nieodpartą chęć
dać
sobie samemu po
pysku — siedzieli przecież przy resztkach ogniska, widział ciepły jeszcze popiół
i ani przez chwilę nie zastanowił się, kto mógł rozpalić
coś, co człowiek ledwie
by zauważył.
Obcy w szarych strojach byli różnych rozmiarów. I każdy miał dzidę.
Masklin próbował mieć
jak największą liczbę przybyszów w polu widzenia.
Szczerze żałował, że nie ma swojej włóczni. Co prawda żadna na razie nie była
wymierzona w nich, ale też żadna nie była w nich zupełnie nie skierowana.
Jedynym pocieszeniem była świadomość
, że nomy naprawdę rzadko się wzajemnie
zabijają. W Sklepie uważano to za nieprzyzwoite chamstwo, a na zewn
ątrz. . . cóż, zawsze było aż za wielu chętnych, którzy skutecznie to robili.
Poza
tym to nie było właściwe. I to był najważniejszy powód.
Należało więc mieć
nadzieję, że te nomy uważają tak samo.
— Znasz ich? — spytał niespodziewanie Angalo.
— Ja?! — zdziwił się Masklin. —Oczywiście, że nie. Skąd mam ich znać?!
— Są z zewnątrz. . . Myślałem, że wszyscy z zewnątrz się znają. . .
— W życiu ich nie widziałem — zapewnił go Masklin.
—Wydaje mi się, że wodzem jest ten stary z haczykowatym nosem—powiedział
wolno Angalo. — Ten, co ma pióro wetknięte w kok. Jak myślisz?
Masklin przyjrzał się wysokiemu, chudemu starcowi, który patrzył na nich
badawczo z niezbyt przyjaznym grymasem na twarzy.
— Wygląda, że nas nie lubi — ocenił.
— Ja go też nie lubię — przyznał Angalo.
— Rzecz, masz jakieś
sugestie? —spytał na wszelki wypadek Masklin.
— „Prawdopodobnie tak samo boją się was, jak wy ich.”
— Wątpię — mruknął Angalo. —Ich jest więcej.
— „Powiedzcie, że nie zrobicie im krzywdy.”
— Wolałbym, żeby oni powiedzieli, że nam nie zrobią krzywdy.
Masklin dał krok do przodu i uniósł ręce.
— Jesteśmy pokojowo nastawieni — ogłosił. — Nie chcemy, żeby komukolwiek
coś
się stało.
— A zwłaszcza żeby nam się stało —dodał Angalo.
Część
obcych cofnęła się, unosząc dzidy.
— Przecież podniosłem ręce, to o co im chodzi? — zdziwił się Masklin.
— Tylko że w jednej ściskasz spory kamień
— odparł rzeczowo Angalo. —
Nie wiem jak oni, ale jakbyś
tak podszedł do mnie w ten sposób, na pewno bym
się przestraszył.
— Zapomniałem — przyznał Masklin. — I nie jestem pewien, czy nie chcę
go dalej ściskać.
— Może oni nas nie rozumieją. . .
Wtedy ożywił się Gurder, który od momentu pojawienia się tamtych nomów
nie wydał z siebie dźwięku, za to bladł coraz bardziej. Teraz musiał mu
zaskoczyć
jakiś
wewnętrzny włącznik, gdyż parsknął, skoczył i ruszył na starego z piórkiem
niczym ciężko wkurzony balon.
—Jak śmiesz nam przeszkadzać, ty. . . ty Zewnętrzniaku jeden, ty. . . !—rykn
ął.
Angalo zasłonił oczy, Masklin energicznie ujął kamień.
— Gurder. . . — zaczął.
Wódz cofnął się, a pozostali najwyraźniej nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić
z filigranowym uosobieniem świętego oburzenia, jakie nagle wpadło między nich.
W końcu Chudy z piórkiem odwrzasnął coś
Gurderowi.
— Tylko mi tu nie pyskuj, poganinie jeden! — rozdarł się jeszcze głośniej
Gurder. — Co ty sobie myślisz, że przestraszymy się kilku włóczni?!
— Już się przestraszyliśmy — mruknął cichutko Angalo, przysuwając się do
Masklina. — Co go opętało?
Na kolejny wrzask wodza kilku niepewnie uniosło dzidy, a kilku innych zacz
ęło dyskutować.
— Sytuacja się pogarsza — ocenił Angalo.
— Zgadza się. Myślę, że powinniśmy. . . — Masklin urwał, gdyż za jego plecami
rozległ się nagle jakiś
rozkazujący głos, na który wszyscy szarzy się odwrócili.
Zrobił więc to samo.
Z trawy wyłoniła się dziwna para — chłopak i niewysoka, pulchna kobieta
z rodzaju dobrych cioć, od których odruchowo bierze się placek z jabłkami.
Uczesana była w koński ogon, w który także miała wetknięte szare pióro. Na ich
widok wódz rozgadał się, a pozostali zaczęli się wstydzić. Kobieta ucięła krótko
jego słowotok, na co wzniósł ręce do nieba i zaczął coś
mamrotać.
Kobieta tymczasem obeszła Masklina i Angala, oglądając ich uważnie niczym
eksponaty na wystawie. Masklin, spoglądając na nią, zrozumiał nagle, że to ona
tu
rządzi i że jeśli się jej nie spodobają, to dopiero znajdą się w kłopotach.
Jejmość
tymczasem wyjęła mu kamień
z garści, przeciw czemu nie protestował, a potem
dotknęła Rzeczy.
I Rzecz przemówiła. Dziwnie podobnie jak przed chwilą kobieta. Ta cofnęła
dłoń, przyjrzała się czarnemu sześcianowi z ukosa i odsunęła się.
Na jej rozkaz mężczyźni uformowali coś
na kształt odwróconego V: czubek
stanowiła ona, a wnętrze Gurder, Masklin i Angalo.
— Jesteśmy więźniami? — Gurder nieco ochłonął.
— Myślę, że jeszcze nie — mruknął Masklin.
* * *
Posiłek składał się z jakiejś
jaszczurki, co Masklinowi przypomniało czasy
młodości, czyli okres, zanim trafił do Sklepu. Naturalnie zjadł ją z
przyjemnością.
Pozostała dwójka zjadła wyłącznie dlatego, że odmowa byłaby nieuprzejmością,
a nie jest najlepszym pomysłem być
nieuprzejmym w stosunku do osób mających
włócznie, kiedy samemu się ich nie ma.
Florydyjczycy obserwowali ich uważnie i w milczeniu.
Było ich co najmniej trzydzieścioro. Wszyscy w identycznym, szarym przyodziewku
i poza tym, że mieli nieco ciemniejszą skórę i byli zdecydowanie chudsi,
niczym się nie różnili od sklepowych nomów. Wielu miało imponujące, haczykowate
nosy, co według Rzeczy było jak najbardziej normalne — z powodów
genetycznych.
Rzecz rozmawiała z nimi, jedną z wysuwanych rurek rysując od czasu do
czasu różne kształty na piasku.
—Pewnie im tłumaczy, że przybyliśmy-z-daleka-ptakiem-co-lata-nie-machaj
ąc-skrzydłami — wyraził przypuszczenie Angalo.
Rzecz często też powtarzała słowa kobiety, z którą głównie rozmawiała.
W końcu Angalo miał dość
.
—Rzecz, co tu się wyprawia?—spytał natarczywie.—I dlaczego ta kobieta
ciągle gada?
— „Bo ona jest przywódcą tej grupy.”
— Kobieta?! Mówisz poważnie?!
— „Zawsze mówię poważnie. Mam to wbudowane.”
— Och! — westchnął Angalo i szturchnął Masklina. — Jak Grimma się kiedykolwiek
o tym dowie, to zaczną się prawdziwe kłopoty.
—„Nazywa się Bardzo-małe-drzewo albo Krzew”—dodała Rzecz, już z własnej
inicjatywy.
— I ty ją rozumiesz? — upewnił się Masklin.
— „W tej chwili już tak. Ich język jest bardzo zbliżony do oryginalnego
nomijskiego.”
— Jakiego znowu oryginalnego nomijskiego?
— „To język, jakim mówili wasi przodkowie.”
Masklin wzruszył ramionami—nie było sensu w tej chwili dyskutować, w jakim
języku w takim razie nomy teraz mówią. Wyjaśnienia należało zostawić
na
później, toteż wrócił do rzeczywistości i spytał:
— Opowiedziałaś
jej o nas?
— „Tak. Powiedziała, że. . . ”
Chudy z piórkiem, mamroczący coś
od dłuższej chwili sam do siebie, wstał
nagle i obwieszczał coś
długo i donośnie, pokazując to na ziemię, to na niebo.
Rzecz błysnęła światełkami i przetłumaczyła:
— „On mówi, że naruszacie tereny należące do Twórcy Chmur. Mówi, że to
bardzo źle i że Twórca Chmur będzie bardzo zły.”
Część
obecnych najwyraźniej się z nim zgadzała, co słychać
było po pomrukach.
Krzew powiedziała coś
ostro i Masklin w ostatniej chwili złapał Gurdera,
który właśnie zamierzał się wtrącić.
— A co ona o tym myśli? —spytał.
—„Nie wydaje mi się, żeby go lubiła. On się nazywa Ten-który-wie-co-myśli-
-Twórca-Chmur.”
— A co to w ogóle jest ten Twórca Chmur?
— „Wymówienie jego prawdziwego imienia przynosi pecha. To on stworzył
Ziemię i nadal tworzy niebo. To. . . ”
Chudy znów się odezwał. Tym razem był zły, co Masklinowi się zdecydowanie
nie spodobało — potrzebowali tu przyjaciół, nie wrogów. Tylko nie bardzo
wiedział, jak to osiągnąć.
—Ten Twórca Chmur. . . —spytał po długim namyśle—. . . to taka odmiana
Arnolda Brosa (zał. 1905)?
— „Tak.”
— Coś
realnego?
— „Myślę, że tak. Jesteście gotowi zaryzykować?”
— Co?
— „Sądzę, że potrafię zidentyfikować
Twórcę Chmur, i wiem, kiedy zrobi
trochę więcej nieba.”
— że co jak?! — zgłupiał Masklin.
— „Za trzy godziny dziesięć
minut.”
Do Masklina powoli zaczęło coś
docierać.
— Momencik — powiedział powoli. —To tyle samo czasu, ile zostało. . .
— „Tak jest. Proszę, bądźcie gotowi do ucieczki. Napiszę teraz imię Twórcy
Chmur.”
— A dlaczego mamy uciekać?
— „Bo oni mogą się rozzłościć. Koniec gadania: nie mamy czasu do stracenia.”
Rzecz wysunęła czułek i zaczęła nim pisać
po piachu. Zdecydowanie nie
był on przeznaczony do tej czynności, toteż kształty wychodziły nieco koślawe
i chwilami trudne do odcyfrowania.
W sumie napisała ich cztery.
Efekt był natychmiastowy.
Chudy z piórem zaczął wrzeszczeć. Część
obecnych zerwała się na równe
nogi. A Masklin sprężył się do biegu.
— Zaraz przyłożę temu staremu durniowi. — Gurder też się sprężył. — Jak
ktoś
może być
tak ograniczony?
Krzew tymczasem wciąż siedziała spokojnie, po czym odezwała się głośno,
ale opanowanym głosem.
— „Mówi im, że nie ma nic złego w pisaniu imienia Twórcy Chmur. On sam
często pisze swoje imię, a poza tym o jego sławie najlepiej świadczy to, że
obcy,
czyli my, też je znają. Na razie nie musicie uciekać.”
Jej oświadczenie uspokoiło większość
obecnych. Nawet Chudy przestał
wrzeszczeć, a zaczął mamrotać.
Masklin nieco się odprężył i przyjrzał znakom na piasku.
— N. . . A. . . 8. . . A? — przeczytał.
— „To S, nie 8” — poprawiła go Rzecz.
— Przecież rozmawiałaś
z nimi tylko chwilę — włączył się Angalo. — Skąd
to wiedziałaś?
—„Bo wiem, jak nomy myślą. Zawsze wierzycie w to, co przeczytacie, i bierzecie
to dosłownie. Można powiedzieć, że macie dosłowne umysły.”
Rozdział szósty
G ˛ ESI: marka ptaka znacznie wolniejszego niż np. Concorde i nie dają tam nic
do jedzenia. Nomy, które dobrze je znają, uważają gęsi za najgłupsze istniejące
ptaki (nie licząc kaczek). Spędzają większość
czasu na lataniu z jednego miejsca
na drugie. Jako środek transportu pozostawiają wiele do życzenia.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Jak opowiedziała Krzew, na początku nie było nic prócz gruntu. NASA zauwa
żył pustkę ponad nim i zdecydował się wypełnić
ją niebem. Zbudował miejsce
pośrodku świata i ustawił wieże pełne chmur. Czasami też znajdowały się w nich
gwiazdy, gdyż w nocy, kiedy taka wieża uniosła się do góry, widać
było poruszaj
ącą się po niebie gwiazdę.
Okolica wokół wież stała się specjalnym terenem NASA — było tu więcej
zwierząt i mniej ludzi niż gdzie indziej. Dla nomów było to idealne miejsce,
toteż
nic dziwnego, że część
z nich zaczęła wierzyć, że NASA zorganizował to wszystko
specjalnie dla nich.
Krzew skończyła i usiadła.
— A ona w to wierzy? — spytał Masklin, spoglądając na przeciwległy skraj
polany, gdzie od dobrej chwili Gurder i Chudy kłócili się, aż echo niosło: żaden
nie rozumiał drugiego, ale im zdawało się to nie przeszkadzać.
Rzecz przetłumaczyła jego pytanie.
Krzew roześmiała się.
— „Ona mówi, że nie musi wierzyć
we wszystko. Wiele widziała i wie, dlaczego
tak się działo, wiele zaś
widziała i nie wie, ale wiara jest dobra tylko dla
tych, którzy jej potrzebują. O tym, że ten teren należy do NASA, wie, bo tak
pisze
na znakach.”
Angalo uśmiechnął się szeroko — z podniecenia ledwie mógł usiedzieć
na
miejscu.
—Oni żyją w pobliżu miejsca, z którego startują te promy rakietowe, i myślą,
że to coś
magicznego! — oznajmił.
— A nie jest? — mruknął Masklin prawie do siebie. — Poza tym nie jest
to bardziej dziwaczne niż przekonanie, że Sklep to cały świat. Rzecz, oni mogą
widzieć
starty? Są raczej daleko. . .
— „Nie tak daleko: osiemnaście mil to nie jest aż tak duża odległość
. Krzew
mówi, że w godzinę mogą być
na miejscu.”
Widząc ich zaskoczenie, Krzew wstała i ruszyła w kierunku kępy zarośli.
W ślad za nią poderwało się pół tuzina mężczyzn z włóczniami, tworząc formację
odwróconego V. Masklin i Angalo dołączyli do nich.
Po kilku jardach wyszli na brzeg niewielkiego jeziorka.
Do zbiorników wodnych zdążyli się przyzwyczaić
— jeden, całkiem spory,
znajdował się niedaleko lotniska. Zdążyli się nawet przyzwyczaić
do kaczek. Ale
to, co entuzjastycznie rzuciło się do brzegu, było znacznie większe niż kaczka
i było tego dużo. W dodatku kaczki, podobnie jak wiele innych zwierząt,
rozpoznawały
w nomach ludzkie kształty, jeśli nie wielkość
, i trzymały się z daleka. Nie
zdarzyło się, żeby wiosłowały jak głupie do nich, zupełnie jakby sam ich widok
był najradośniejszym wydarzeniem w życiu. A tu właśnie tak było — bo część
prawie leciała, żeby tylko szybciej ich dopaść
.
Masklin rozejrzał się, szukając broni, ale Krzew złapała go za ramię i
energicznie
coś
powiedziała.
— „Są przyjacielskie” — przetłumaczyła Rzecz.
— A nie wyglądają!
— „To gęsi. Całkiem niegroźne, chyba że dla trawy albo prymitywnych organizmów.
Przylatują tu na zimę.”
Gęsi zjawiły się wraz z falą, która doszła czekającym do kostek, i wygięły
długie szyje, pochylając głowy. Krzew poklepała kilka najbliższych po groźnie
wyglądających dziobach.
Masklin robił, co mógł, by nie wyglądać
jak prymitywny organizm.
— „Migrują tu z chłodnych klimatów” — dodała Rzecz. — „I polegają na
Florydyjczykach, żeby im znajdowali właściwy kurs.”
—To dobrze. To. . . —Masklin poczekał, aż jego myśli dogonią jego język.—
Zaraz, mówisz, że oni latają na tych całych gęsiach?!
— „Tak jest. Nomy i gęsi podróżują razem. Tak na marginesie, zostało dwie
godziny i czterdzieści jeden minut.”
— Chciałbym, żebyśmy to sobie wyjaśnili bez niedomówień. — Angalo mówił
powoli, nie spuszczając wzroku z gęsi pijącej zawzięcie kilka cali od niego.—
Sugerujesz, żebyśmy lecieli na gęsiach, tak? To proponuję, żebyś
się namyśliła
jeszcze raz. Albo obliczyła na nowo. Albo cokolwiek, bylebyś
zmieniła sugestię.
— „Naturalnie masz lepszą.” — Gdyby Rzecz miała twarz, uśmiechałaby się
właśnie złośliwie.
— A owszem, rada, żebyśmy na nich nie lecieli, jest znacznie lepsza.
—Nie byłbym taki pewien.—Masklin przyglądał się gęsiom z namysłem.—
Można by spróbować. . .
— „Florydyjczycy wytworzyli bardzo interesujący rodzaj stosunków z gęsiami:
one dają nomom skrzydła, a nomy nimi kierują. Latem lecą na północ do
Kanady i wracają tu na zimę. To prawie symbioza, choć
naturalnie żadna ze stron
nie rozumie tego określenia.”
— A to ci dopiero durnie — mruknął Angalo.
—Ja za to nie rozumiem ciebie, Angalo—dodał Masklin.—Masz fioła, żeby
jeździć
rozmaitymi maszynami, tym większego, im szybciej poruszają je jakieś
ruchome kawałki metalu, a boisz się podróży na zupełnie naturalnym ptaku.
— Bo nie rozumiem, jak ptaki działają. Nigdy nie widziałem planu czy schematu
gęsi.
—„Gęsi są powodem, dla którego Florydyjczycy niewiele mieli do czynienia
z ludźmi, i dlatego, jak już mówiłam, ich język to prawie oryginalny nomijski.”
Krzew obserwowała ich uważnie, ale w jej podejściu do nich było coś
dziwnego:
ani się ich nie bała, ani nie była agresywna czy niemiła. . .
— Nie jest zaskoczona! — Masklina nagle olśniło. — Jest zaciekawiona, ale
nie zaskoczona! Pozostali zresztą też: wytrąciło ich z równowagi to, że
znaleźli-
śmy się tutaj, a nie to, że istniejemy. Rzecz, spytaj ją, ilu nomów dotąd
spotkała?
W odpowiedzi usłyszał słowo, które znał mniej więcej od roku.
Tysiące.
* * *
Przewodnia żaba próbowała dojść
do ładu z nowym pomysłem. Zaczęła bowiem
niejasno zdawać
sobie sprawę, że potrzebuje nowego rodzaju myśli.
No bo tak: był sobie świat, z jeziorkiem w środku i płatkami na brzegach.
Jeden.
Ale przed nią był inny świat, i to strasznie podobny do tego, z którego wyszła.
Jeden.
Siadła na kępce mchu, tak by jednym okiem widzieć
jeden świat. Jeden tu
i jeden tam.
Jeden. I jeden.
Aż się zmarszczyła z wysiłku, gdy spróbowała tego nowego pomysłu. Jeden
i jeden to jeden, ale jak ma się jeden tu i jeden tam. . .
Pozostałe żaby w niemym osłupieniu obserwowały coś, co wyglądało na pocz
ątki imponującego zeza.
Jeden tu i jeden tam nie mogły być
jednym. Były za daleko. Potrzebne było
słowo oznaczające oba jedne. Trzeba by powiedzieć. . . no, powiedzieć. . .
Przewodnia żaba uśmiechnęła się tak szeroko, że oba końce prawie się spotkały
za jej uszami.
Znalazła potrzebne słowo. I powiedziała je:
— .-.-.mipmip.-.-!
Znaczyło to: jeden. I jeszcze jeden więcej.
* * *
Gdy wrócili, Gurder i Chudy z piórem kłócili się w najlepsze.
— Jak im się udaje? — Angalo nie mógł wyjść
z podziwu. — Przecież nie
wiedzą, co drugi mówi!
—Dlatego tak dobrze im idzie—odparł Masklin i dodał głośniej:—Gurder!
Ruszamy w drogę.
Gurder, czerwony jak pomidor, uniósł głowę. Obaj kucali na kawałku piaszczystego
terenu pokreślonym jakimiś
wykresami.
—Potrzebna mi Rzecz!—oznajmił.—Ten idiota odmawia zrozumienia najprostszych
rzeczy!
— I tak z nim nie wygrasz — poinformował go Masklin. — Krzew mówi, że
on się kłóci ze wszystkimi, toteż z nim kłócą się tylko nowo spotkani.Widać
lubi.
— Jacy nowo spotkani? — zdziwił się Gurder.
— Inne nomy, bo jak się okazuje, nomów jest wszędzie pełno. Nawet na Florydzie
są inne grupy. I są w Kanadzie, dokąd ci tu przenoszą się na lato. Pewnie
w domu też są jakieś
grupy, których nigdy nie spotkaliśmy. Ale o tym potem, teraz
musimy się spieszyć, bo nie zostało nam wiele czasu.
* * *
— Nie wsiądę na coś
takiego!
Gęś
spojrzała na Gurdera z zaskoczeniem, jakby był żółtozieloną żabą.
— Też nie jestem najszczęśliwszy, że mam to zrobić
— poinformował go
Masklin — ale oni robią to od dawna i żyją, jak widać. Po prostu się przytul
do piór i trzymaj się mocno.
— Przytul?! Nigdy się do niczego nie przytulałem!
— To najwyższy czas zacząć.
—Leciałeś
concorde’em?—spytał Angalo.—Leciałeś. A zbudowali go i lecieli
nim ludzie.
Gurder posłał mu piorunujące spojrzenie kogoś, kto łatwo nie zrezygnuje.
— No — warknął. — A kto zbudował gęsi?
Angalo parsknął śmiechem, a Masklin odparł:
— Sądzę, że inne gęsi.
— Gęsi?! A co one wiedzą o bezpiecznych konstrukcjach lotniczych?
— Przestań
się czepiać, ty też nic nie wiesz. Nomy na nich przelatują tysiące
mil, a nas gęsi mają tylko dostarczyć
na czas na miejsce. Osiemnastu mil na
piechotę nie przejdziemy, więc chyba warto spróbować? — Masklin się trochę
zirytował.
Gurder zawahał się.
Chudy z piórkiem zaczął coś
mamrotać.
Gurder odchrząknął.
— No dobrze — oznajmił. — Skoro ci błądzący biedacy mają taki nałóg,
chcąc ich nawrócić
na właściwą drogę, nie mogę tego nie zrobić. Oni jakoś
rozmawiaj
ą z tymi stworzeniami?
Rzecz spytała o to Krzew i dowiedziała się, że gęsi są na to za głupie —
przyjacielskie, ale głupie. A poza tym, po co mówić
do czegoś, co nie jest w stanie
odpowiedzieć?
— Powiedziałaś
jej, co chcemy zrobić? — spytał niespodziewanie Masklin.
— „Nie, bo nie pytała.”
— Dobra, to jak się na to wsiada?
Krzew wsadziła dwa palce w usta i gwizdnęła przeraźliwie.
Pół tuzina gęsi pospieszyło do brzegu. Z bliska ani trochę nie wyglądały na
mniejsze.
— Przypomniało mi się, że kiedyś
czytałem coś
o gęsiach — odezwał się
Gurder jakby w sennym przerażeniu. — Podobno jednym ciosem dzioba mogą
złamać
człowiekowi rękę.
— Nie dzioba, tylko skrzydła —poprawił go Angalo.
— I chodziło o łabędzie — dodał Masklin. —Reszta się zgadza.
Gurder popatrzył na długie szyje kołyszące się nad jego głową i bez słowa
przełknął ślinę.
* * *
Kiedy znacznie później Masklin zabrał się do pisania historii swego życia,
opisał
lot na gęsi jako najszybszy, najwyższy i najbardziej przerażający ze wszystkich
lotów, jakie w życiu odbył, co spotkało się z ogólnym sprzeciwem jako niezgodne
z prawdą. Uzasadnił to wówczas następująco: samolot leci tak szybko, że zostawia
za sobą swój własny dźwięk, i tak wysoko, że wokół jest tylko niebiesko,
toteż nikt normalny nie wie, ani jak szybko, ani jak wysoko leci. Jest to po
prostu
coś, co się przytrafia i tyle. Poza tym samolot wygląda, jakby był przeznaczony
do latania. Concorde stojący na ziemi wygląda na zagubionego.
Gęś
tymczasem wygląda równie aerodynamicznie co poduszka. I nie startuje
lekko i wdzięcznie, szybko wzbijając się w górę jak samolot. Gęś
biegnie po wodzie,
desperacko machając skrzydłami, i kiedy już jest prawie oczywiste, że tym
razem jej się nie uda, nagle znajduje się w powietrzu.Woda powoli jest coraz
dalej
i tylko słychać
powolny łopot skrzydeł, jakby dla gęsi był to ostateczny wysiłek.
Być
może innym powodem było to, że Masklin nie znał się zupełnie na silnikach
i odrzutowcach i dlatego właśnie nie bał się nimi latać. Natomiast świadomo
ść
, że w powietrzu utrzymuje go ledwie kilka dużych mięśni, nie była uspokajaj
ąca.
Każdy dzielił gęś
z jednym Florydyjczykiem. Nie musieli w ogóle sterować
—
tylko Krzew usadowiła się na szyi swojej gęsi i kierowała nią. Za tą gęsią
leciały
pozostałe, tworząc idealną literę V (odwróconą). Masklin musiał przyznać, że na
gęsi podróżuje się miękko, ale nieco chłodno, toteż zagrzebał się w piórach. Jak
się potem dowiedział, Florydyjczycy najczęściej spali podczas lotu, ale sama
perspektywa
takiego spędzania czasu przyprawiała go o koszmarki. Zaciekawiony
zerknął w dół, dostrzegł przemykające w dole drzewa i pospiesznie cofnął głow
ę — jak na jego gust robiły to zdecydowanie za szybko.
— Rzecz, ile czasu nam zostało?
— „Oceniam, że zjawimy się w sąsiedztwie miejsca startu na godzinę przed
czasem.”
—Aha. . . a masz jakieś
pomysły, jak mamy się dostać
do tego promu czy jak
mu tam?
— „To prawie niemożliwe.”
— Tak sobie myślałem, że to powiesz.
— „Ale możecie mnie tam dostarczyć.”
— Ale jak? Mamy cię przywiązać
do niego czy co?
— „Jak doniesiecie mnie wystarczająco blisko, resztę załatwię sama.”
— Jaką resztę?
— „Wezwę statek.”
— A właśnie, gdzie on jest? I jakim cudem te wszystkie satelity i inne nie
powpadały na niego do tej pory?
— „Czeka.”
— Wiesz, czasami jesteś
po prostu niezastąpiona! — parsknął Masklin.
— „Dziękuję uprzejmie.”
— To było złośliwie!
— „Wiem.”
Pióra koło Masklina zaszeleściły i wynurzył się ich współpasażer—chłopak,
z którym była Krzew, gdy ją pierwszy raz zobaczyli. Dotąd się nie odzywał, teraz
popatrzył na Masklina, na Rzecz, uśmiechnął się i powiedział kilka słów.
— „Chce wiedzieć, czy nie czujesz się chory.”
— Czuję się dobrze. Jak on się nazywa?
— „Pion. Jest najstarszym synem Krzewu.”
Pion uśmiechnął się szeroko.
— „Chce wiedzieć, jak było w odrzutowcu. Mówi, że czasami je widują, ale
trzymają się od nich z daleka. Mówi, że to musiało być
podniecające.”
Gęś
skręciła. Masklin kurczowo złapał się nie tylko rękoma, ale i nogami.
—„On mówi, że to musiało być
znacznie bardziej podniecające niż lot gęsią.”
— Och, nie sądzę — jęknął słabo Masklin.
* * *
Lądowanie było zdecydowanie gorsze od lotu. Potem Masklin dowiedział się,
że na wodzie byłoby lepsze, ale Krzew lądowała na twardym gruncie. Gęsiom
zresztą też się to nie podobało, bo musiały prawie zawisnąć
w powietrzu, rozpaczliwie
bijąc skrzydłami, i opaść
na łapy.
Pion pomógł Masklinowi zejść
na ziemię, która przez dłuższą chwilę kołysała
się złośliwie. Sądząc po sposobie poruszania się pozostałych, nie tylko pod nim
się kołysała.
— Ziemia była tak blisko, a nikt na to nie zwracał uwagi! — entuzjazmował
się Angalo. — I cały czas gęgały! I kołysały się! A pod piórami są kości jak nie
wiem co. . .
Masklin przeciągnął się, aż mu w stawach skrzypnęło.
Teren wyglądał podobnie jak ten, z którego odlecieli, poza tym że rośliny były
niższe i nigdzie nie było widać
wody.
— „Krzew mówi, że gęsi dalej nie polecą, bo to niebezpieczne.”
Krzew przytaknęła i wskazała w kierunku horyzontu.
Widać
tam było biały kształt.
— To? — upewnił się Masklin.
— To? — powtórzył Angalo.
-„ To” — potwierdziła Rzecz.
— Nie wygląda na wielkie — ocenił Gurder.
— Bo jest jeszcze daleko — wyjaśnił Masklin.
—Widzę helikoptery!—ucieszył się Angalo.—Nic dziwnego, że Krzew nie
chciała lecieć
dalej.
—Musimy ruszać
—przypomniał Masklin.—Została ledwie godzina. Lepiej
się pożegnać. . . Rzecz, możesz jej wyjaśnić, że będziemy próbowali ją potem
znaleźć? Jak wszystko się uda, naturalnie.
—I jak będzie jakieś
potem—dodał Gurder, z wyglądu przypominający niedokładnie
wypraną ścierkę.
Gdy Rzecz umilkła, Krzew skinęła głową i wypchnęła do przodu Piona.
Rzecz zaś
wyjaśniła, o co chodzi.
— Co?! — zdumiał się Masklin. —Nie możemy go wziąć
ze sobą!
— „Młodzieńcy z tego plemienia są zachęcani do podróży — wyjaśniła
Rzecz. — Pion ma ledwie czternaście miesięcy, a już wrócił z Alaski.”
—To spróbuj wytłumaczyć, że my nie udajemy się do żadnej Laski—polecił
Masklin. — Wytłumacz jej, że może mu się wszystko przytrafić!
Rzecz spróbowała.
— „Ona mówi, że to dobrze. Dorastający chłopak powinien mieć
nowe do-
świadczenia” — oznajmiła.
— że co?! Przetłumaczyłaś
właściwie to, co powiedziałem?—spytał Masklin
podejrzliwie.
— „Tak.”
— I powiedziałaś
jej, że to niebezpieczne?
— „Odpowiedziała, że całe życie składa się z niebezpieczeństw.”
— Przecież on może zostać
zabity! — wybuchnął Masklin.
— „To pójdzie do nieba i zostanie gwiazdą.”
— W to wierzą?!
— „Wierzą, że system operacyjny noma startuje, gdy ten jest gęsią: jeśli jest
dobrą gęsią, to zostaje nomem. Gdy umiera, dobry stary NASA zabiera go do
nieba, gdzie zostaje gwiazdą.”
— Co to jest „system operacyjny”? — spytał słabo Masklin: to była religia,
a ten temat nigdy nie należał do jego ulubionych.
— „Takie coś
wewnątrz, co mówi ci, czym jesteś.”
— Ona ma na myśli duszę —wyjaśnił Gurder.
— W życiu nie słyszałem takiej kupy nonsensów — ucieszył się Angalo. —
Choć
nie: ostatni raz w Sklepie, gdy wierzyliśmy, że wracamy jako ogródkowe
elementy dekoracyjne. Pamiętasz, Gurder?
O dziwo, Gurder zamiast wybuchnąć, zaczął wyglądać
jeszcze gorzej.
— Jak chłopak chce, niech idzie — zdecydował Angalo. — Podejście ma
właściwe: przypomina mi mnie, jak byłem młodszy.
— „Jego matka mówi, że gdyby zatęsknił, to zawsze może znaleźć
gęś, która
przywiezie go do domu” — dodała Rzecz.
Masklin otworzył już usta, by protestować, ale zamknął je z powrotem bez słowa
—była to jedna z tych okazji, w których nie można niczego powiedzieć, gdyż
nie ma się nic do powiedzenia. żeby coś
komuś
wytłumaczyć, trzeba znaleźć
jaki
ś
wspólny punkt odniesienia, a w wypadku Krzewu nic takiego nie przychodziło
mu do głowy. Dla niej świat był pewnie większy, niż on mógł sobie wyobrazić,
ale kończył się tam, gdzie zaczynało się niebo.
— Dobra — westchnął zrezygnowany. — Ale musimy już ruszać, tak że nie
ma czasu na długie, łzawe. . .
Urwał, gdyż Pion ukłonił się matce i podszedł do niego, skutecznie odbierając
Masklinowi mowę. Nawet później, gdy poznał ich już lepiej, nigdy do końca nie
zrozumiał, dlaczego żegnali się tak radośnie, a odległość
zdawała się nie robić
na
nich wrażenia.
— No, to chodźmy — wykrztusił po chwili.
Gurder spojrzał ponuro na Chudego z piórem, który uparł się im towarzyszyć,
i westchnął:
— Naprawdę chciałbym z nim porozmawiać!
— Krzew mówi, że to w gruncie rzeczy całkiem porządny nom — dodał Masklin.
— Tylko strasznie uparty i dość
staroświecki.
— Zupełnie jak ty, Gurder! — ucieszył się Angalo.
— Ja?! — oburzył się Gurder. —Ja wcale nie. . .
— Oczywiście, że nie jesteś
— zapewnił go pospiesznie Masklin. — Ruszajmy
wreszcie!
* * *
Poruszali się to marszem, to biegiem w prawie trzykrotnie wyższej od nich
trawie.
— Nigdy nie zdążymy na czas — wysapał w pewnym momencie Gurder.
— To nie marnuj oddechu — poradził mu Angalo.
— Czy w promach serwują wędzonego łososia? — zainteresował się nie zra-
żony Gurder.
— Pojęcia nie mam! — stęknął Masklin, przedzierając się przez gęstą kępę
trawy.
— Nie podają — oznajmił autorytatywnie Angalo. — Czytałem gdzieś, że
wszyscy tam jedzą z tubek.
Przez chwilę biegli w milczeniu, zastanawiając się nad usłyszaną rewelacją.
— Co jedzą? Pastę do zębów? — nie wytrzymał w końcu Gurder.
— Jaką pastę? Skąd znowu pastę do zębów! Pewien jestem, że nie pastę do
zębów!
— A co jeszcze jest w tubce?
Angalo zamyślił się.
— Klej? — zaproponował niepewnie po chwili.
— Też niesmacznie brzmi. Pasta i klej.
— Ci, co kierują tymi promami, muszą lubić
to, co jedzą — sprzeciwił się
Angalo. — Widziałem obrazek, na którym wszyscy się uśmiechali.
— Akurat się uśmiechali! — parsknął Gurder. — Zęby próbowali rozkleić,
dlatego się tak szczerzyli.
— Nie znasz się i wszystko plączesz! — zirytował się Angalo. — Oni muszą
mieć
jedzenie w tubach z powodu przyciągania.
— A co z nim?
— Nie ma go.
— Czego?
— Przyciągania. I dlatego wszystko wokół się unosi. . . no, pływa.
— W wodzie?! — Gurder zaczynał mieć
dość
.
— W powietrzu. Bo nic go nie trzyma na talerzu.
— Aha! — Gurder zaczynał rozumieć. —I po to jest potrzebny klej?
Masklin zdawał sobie sprawę, że mogą prowadzić
równie inteligentną rozmow
ę przez parę godzin, a im bardziej się boją, tym dłużej. Gadanie zawsze było
wygodniejsze od myślenia. Z perspektywy czasu takie eskapady zawsze wyglądały
znacznie lepiej, ale teraz. . .
— Rzecz, ile nam zostało?
— „Czterdzieści minut.”
— Musimy odpocząć! — Gurder nie tyle biegł, ile runął do przodu.
Padli w cieniu jakiegoś
krzaka. Prom co prawda nie wydawał się bliższy, ale
mogli przynajmniej dojrzeć, że wokół niego kręci się sporo helikopterów, a z
gestów
Piona, który wspiął się na krzak, wynikało, że jest też dużo ludzi.
— Muszę się przespać
— oznajmił Angalo.
— Nie spałeś
na gęsi? — zdziwił się Masklin.
— A ty spałeś?
Angalo ułożył się wygodnie i spytał:
— Jak dostaniemy się na ten prom?
— Rzecz mówi, że nie musimy. — Masklin wzruszył ramionami. — Mamy
tylko dostarczyć
ją w pobliże.
— Chcesz powiedzieć, że nie polecimy?! — Angalo uniósł się na łokciu. —
A tak na to liczyłem!
—To nie ciężarówka, nie zostawią otwartego okna. I tak sobie myślę, że trzeba
by naprawdę dużo nomów i jeszcze więcej sznurka, żeby nim kierować.
—Wiesz, jak kierowałem ciężarówką. . . to był najpiękniejszy moment mojego
życia — powiedział z rozmarzeniem Angalo. — I pomyśleć, że tyle miesięcy
żyłem w Sklepie, nic nie wiedząc o Zewnątrz. . .
Masklin poczekał uprzejmie na ciąg dalszy, ale ten nie następował.
— I co? — spytał, czując, że ciąży mu głowa.
— Co: i co?
— I co, gdy myślisz o tych miesiącach w Sklepie bez świadomości, że jest
Zewnątrz?
— To mam poczucie straty. Wiesz, co zrobię, jeśli. . . jak wrócimy do domu?
Spiszę wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Już dawno powinniśmy to robić, to
znaczy pisać
własne książki, a nie tylko czytać
ludzkie. Oni tam za dużo wymy-
ślają. I nie chodzi mi o takie dzieła jak Gurdera „Księga nomów”, tylko normalne
książki o Nauce. . .
Masklin zerknął na Gurdera, zaskoczony brakiem reakcji na krytykę, ale ten
spał już głęboko. Pion też, zwinięty w kłębek—zaczynał nawet chrapać. Angalo
umilkł, więc ziewnął potężnie. . .
Nie spali od wielu godzin i choć
generalnie nomy sypiają w nocy, to żeby
wytrzymaćcały dzień
na nogach, potrzebują kilku drzemek.
— Rzecz? — przypomniał sobie. — Obudź mnie za dziesięć
minut, dobrze?
Rozdział siódmy
SATELITY: są w Przestrzeni i pozostaną tam, bo latają tak szybko, że nigdy
nie utrzymują się w jednym miejscu wystarczająco długo, by spaść
. Odbija się od
nich Telewizja. Są częścią Nauki.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Masklina nie obudziła Rzecz, tylko Gurder.
A konkretnie głos Gurdera.
Leżał więc z na wpół zamkniętymi oczyma, przysłuchując się cichej rozmowie
Gurdera z Rzeczą.
— Wierzyłem w Sklep — przyznał Gurder — a potem okazało się, że to tylko
coś
zbudowane przez ludzi. Myślałem, że Wnuk Richard to ktoś
specjalny,
a okazało się, że to tylko człowiek, który śpiewa, kiedy się moczy. . .
— „. . . bierze prysznic. . . ”
—. . . a teraz jeszcze dowiaduję się, że na świecie są tysiące nomów! Tysiące!
I do tego wierzących w rozmaite bzdury! Ten cymbał z piórkiem wierzy, że start
promu otworzy niebo! A wiesz, co jest najgorsze? że jak to usłyszałem, to pomy-
ślałem, że gdyby on zjawił się w moim świecie, a zwłaszcza w Sklepie, to byłby
przekonany, że j a jestem cymbał! Czy ja też byłem aż taki głupi? Powiedz mi,
Rzecz?
— „Zachowuję taktowne milczenie.”
—Angalo wierzy w swoje maszyny, Masklin w tę, jak jej. . . Przestrzeń. Albo
w nic nie wierzy. I w ich wypadku to działa. Ja próbuję wierzyć
w to, co ważne,
a to złośliwie trwa parę minut i przestaje być
ważne. Najczęściej przestaje być
prawdziwe. I to jest uczciwe?
— „Mogę prosićo drugi zestaw pytań?”
— Ja tylko chcę ustalić
jakiś
sens życia.
— „Godny pochwały cel.”
—Chodzi mi o to, czy jest jakaś
uniwersalna prawda. Jakaś
podstawowa prawda
dotycząca wszystkiego?
Tym razem zapadła bardzo długa chwila milczenia. W końcu Rzecz powiedziała:
— „Przypomniałam sobie twoją rozmowę z Masklinem o pochodzeniu nomów.
Chciałeś
mnie zapytać, to ci teraz mogę odpowiedzieć. Ja zostałam zrobiona,
wiem, że to prawda, podobnie jak wiem, że jestem wykonana z plastiku
i z metalu, ale także jestem czymś, co żyje w tym plastiku z metalem.
Niemożliwe,
żebym nie była tego pewna, i jest to, przyznaję, duża ulga. Co się tyczy
nomów, to mam informacje, że pochodzą z innej planety, a tutaj przybyły tysiące
lat temu. To może być
prawda, a może też nie być. Nie jestem w stanie tego
ocenić.”
— W Sklepie też wiedziałem, kim jestem i na czym stoję — mruknął cicho
Gurder. — Nawet jeszcze w kamieniołomie nie było tak źle. Miałem odpowiednie
zajęcie, byłem innym potrzebny. A teraz co? Jak mogę wrócić, wiedząc, że
wszystko, w co wierzyłem o Sklepie, Arnoldzie Brosie i Wnuku Richardzie, to
tylko. . . tylko ułuda?
— „Przykro mi, ale nie potrafię ci niczego doradzić.”
Masklin zdecydował, że nadszedł najwłaściwszy czas, aby dyplomatycznie
przerwać
te dywagacje. Zamruczał tak, by Gurder go usłyszał, przeciągnął się
i wstał.
Gurder był podejrzanie czerwony na twarzy.
— Nie mogłem spać
— bąknął.
— Ile czasu spałem? — zaciekawił się Masklin.
— „Dwadzieścia siedem minut.”
— To dlaczego mnie nie obudziłaś?!
— „Bo chciałam, żebyś
odpoczął.”
— Ale został nam kawał drogi i możemy nie zdążyć. Budź się! — Masklin
szturchnął Angala. — Gdzie Pion? A, tu jesteś. Dobra, rusz się, Gurder!
Pobiegli przez zarośla, słysząc odległe zawodzenie syren.
— A żeby to! — jęknął Angalo.
— Szybciej!
Przebiegli przez wyższe od innych kępy zielonego i wreszcie zbliżyli się do
promu. Znajdował się całkiem wysoko. Co gorsza, na poziomie ziemi nie było
wokół niego nic, co mogłoby się im przydać.
— Mam nadzieję, że masz dobry plan — wysapał Masklin, omijając jakieś
zarośla. — Bo sam na pewno nie wymyślę, jak cię tam dostarczyć!
— „Nie martw się, już prawie jesteśmy na miejscu.”
— Coś
ci się pomyliło: jesteśmy jeszcze kawał od promu!
— „Jak dla mnie, to wystarczająco blisko, żeby się na niego dostać.”
— Nauczyłaś
się latać
czy jak? —zdziwił się Angalo.
— „Postaw mnie.”
Masklin posłusznie wyhamował i postawił Rzecz na równym kawałku podło-
ża. Sześcian wysunął kilka czujników, pokręcił nimi powoli i wycelował w
kierunku
stojącej rakiety.
— Pospiesz się! — zirytował się Masklin. —Tracimy czas!
Gurder zachichotał nagle, choć
nie był to całkiem szczęśliwy chichot.
— Wiem, co ona robi — oświadczył nagle. — Ona wysyła siebie na pokład
promu. Zgadza się, Rzecz?
— „Nadaję zestaw poleceń
komputerowi pokładowemu satelity telekomunikacyjnego”
— odparła Rzecz.
Nikt się nie odezwał.
—„Albo inaczej mówiąc. . . zmieniam komputer satelity w część
siebie. Choć
nie jest to, przyznaję, zbyt inteligentna część
.”
— Naprawdę potrafisz to zrobić? — W głosie Angala słychać
było podziw.
— „Naprawdę.”
— A nie będzie ci brakowało tego kawałka siebie, który wysyłasz?
— „Nie, bo on mnie nie opuści.”
— Wychodzi, że będziesz w dwóch miejscach równocześnie. . . — Angalo
spojrzał na Masklina bezradnie. — Rozumiesz może coś
z tego?
—Ja rozumiem—odezwał się niespodziewanie Gurder.—Ona mówi, że jest
nie tylko maszyną, jest. . . jest zbiorem elektrycznych myśli żyjących w
maszynie.
Tak mi się przynajmniej wydaje.
Na wierzchu sześcianu zapalił się różnobarwny wzór.
— Długo ci to zajmie? — spytał już spokojnie Masklin.
— „Tak. Proszę nie blokować
zasilania komunikacją głosową.”
— Ona chyba chce, żebyśmy przestali zadawać
jej pytania — przetłumaczył
Gurder. — Koncentruje się.
— Tylko po cholerę żeśmy tak biegli?! — spytał z pretensją w głosie Angalo.
— żeby teraz pospiesznie czekać?
— Ona musi być
chyba blisko, żeby zrobić
to, co robi — zasugerował Masklin.
— A ile jej to zajmie? Bo te dwadzieścia siedem minut to było już całe wieki
temu. — Angalo miał widocznie dzień
na pytania.
Pion pociągnął Masklina za rękaw, wskazując drugą ręką prom, i wyrzucił
z siebie długie zdanie w prawie oryginalnym nomijskim.
—Przykro mi, ale bez Rzeczy nic a nic cię nie rozumiem—odparł mu uprzejmie
Masklin.
— My nie mówić
w gęsi język —dodał Angalo.
Chłopak wyglądał na spanikowanego — szarpnął Masklina za rękaw i zaczął
coś
krzyczeć.
— On chyba nie chce być
tak blisko, jak to wystartuje — domyślił się Angalo.
— Pewnie boi się hałasu. Boisz-się-huku?
Pion przytaknął energicznie.
—Na lotnisku nie było tak strasznie. . . —ocenił Angalo.—Ale prymitywne
osobniki zawsze bały się tego, co głośne.
— Nie nazwałbym ich prymitywnymi. . . — mruknął Masklin w zamyśleniu,
spoglądając na biały kształt.
Wydawał się daleki, ale mogło się okazać, że jest całkiem blisko.
Naprawdę blisko.
— Jak myślicie, będzie tu bezpiecznie, jak to poleci do góry? — spytał.
— Daj spokój. Rzecz by nas tu nie przyprowadziła, gdyby to dla nas nie było
bezpieczne — obruszył się Angalo.
— Jasne, jasne. Pewnie, masz rację. Głupio się zastanawiam.
Pion zrobił w tył zwrot i ruszył biegiem.
Pozostali popatrzyli na prom i na mrugającą skomplikowanymi wzorami
Rzecz.
Gdzieś
rozległa się następna syrena.
Wokół zapanowało dziwne napięcie—takie, jakie musi się pojawiać
w pobli-
żu zwiniętej sprężyny. Wrażenie gotowej do akcji potęgi.
— Czy Rzecz jest dobra w ocenie, jak blisko może być
nom w stosunku do
startującej rakiety? — spytał Masklin w nagłej ciszy. — Chodzi mi o to, ile ma
w tym doświadczenia?
Wszyscy trzej spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów.
— Może powinniśmy się trochę cofnąć. . . ? — zaproponował Gurder.
Odwrócili się i powoli ruszyli przed siebie.
Tylko że z punktu widzenia każdego z nich pozostali poruszali się szybciej.
I szybciej.
Wreszcie jak jeden nom przestali udawać
i ruszyli biegiem, gnając na złamanie
karku. Mieli jedynie tyle przytomności, by omijać
kamienie i krzaki. Gurder,
który zwykle tracił oddech po kilkudziesięciu krokach, pruł niczym balon z
dopalaczem.
— Masz. . . pojęcie. . . jak. . . daleko. . . ? —wysapał Angalo.
Za nimi rozległ się syk, jakby cały świat nabierał oddechu. A potem odgłos
zmienił się. . .
. . . nie w dźwięk, ale w niewidzialny młot walący w dwoje uszu równocześnie.
Rozdział ósmy
PRZESTRZE ´ N: istnieją dwa rodzaje Przestrzeni:
a — coś
zawierające nic,
b — nic zawierające wszystko.
Krótko mówiąc, to jest to, co zostaje, kiedy nie ma już niczego więcej. Nie
ma tam powietrza ani przyciągania, które trzyma nas i rzeczy razem. Gdyby nie
było Przestrzeni, wszystko byłoby w jednym miejscu. Zbudowana dla Satelitów,
Wahadłowców, Planet i Statku.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Kiedy grunt przestał się trząść
, nomy powoli pozbierały się, przyglądając się
sobie nawzajem w osłupieniu.
— ! — powiedział Gurder.
— Co? — spytał Masklin, słysząc własny głos bardzo stłumiony i z bardzo
daleka.
— ? — zapytał Gurder.
— ? — odparł Angalo.
— ?
— Co? Nie słyszę was! A wy mnie słyszycie?
— ?
Widząc poruszające się usta Gurdera, Masklin wskazał na swoje uszy i potrząsn
ął głową.
— Ogłuchliśmy!
— ?
— ?
— Powiedziałem, że ogłuchliśmy! — wrzasnął Masklin, spoglądając w górę.
Coś
unosiło się naprawdę szybko, nawet jak na ich zmysły.Wyglądało jak długa,
powiększająca się chmura, na której szczycie błyszczał ogień. Hałas przycichł
do znośnego, czyli bardzo głośnego, po czym szybko ustał.
Masklin wsadził palec w ucho i pogmerał nim energicznie.
Brak dźwięku zastąpił upiorny syk ciszy.
— Ktoś
mnie słyszy? — spytał niepewnie. — Pytałem, czy ktoś
mnie słyszy!
— To faktycznie było głośne. — Głos Angala był stłumiony i nienaturalnie
spokojny. — Nie pamiętam niczego, co byłoby aż tak głośne.
Masklin przytaknął—czuł się, jakby go przejechała niewidoczna ciężarówka.
— I ludzie w czymś
takim latają? — spytał słabo.
— Tak. Na samej górze — potwierdził Angalo.
— Ktoś
ich do tego zmusza?
— Eee. . . nie sądzę. W tej książce pisało, że więcej chce lecieć, niż może.
— Czyli robią to dobrowolnie? —upewnił się Masklin.
— Tak tam pisało. — Angalo wzruszył ramionami.
W górze widać
było jedynie punkcik na końcu rozpełzającej się smugi dymu.
Przyglądając mu się, Masklin doszedł do mało budującego wniosku, że są
szaleni. Byli mali w wielkim świecie i nigdy nie zdążyli się wszystkiego nauczyć
o tym, gdzie są, zanim wyruszyli gdzieś
indziej. Tylko wtedy, kiedy żył w dziurze,
wiedział wszystko o życiu w dziurze. Od tego czasu minął ledwie rok, i to
niepełny, a znajdował się w miejscu tak odległym, że nawet nie wiedział, jak
jest
daleko od domu, i obserwował coś, czego zupełnie nie pojmował, co pędziło tak
wysoko, że tam nawet nie ma dołu.
I nie mógł nawet wrócić. Musiał dokończyć
to, co zaczął, cokolwiek by to
było. Nie mógł nawet się zatrzymać.
Przyszło mu na myśl, że o to właśnie chodziło Grimmie — jak się wie pewne
rzeczy, to staje się kimś
innym i nic na to nie można poradzić.
Rozejrzał się — czegoś
mu brakowało. . .
Rzecz.
Bez słowa pobiegł do miejsca, w którym zaczęła się szaleńcza ewakuacja.
Czarny sześcian leżał tam, gdzie go zostawili. Wszystkie sensory były schowane,
a na powierzchni nie było widać
nawet jednego światełka.
— Rzecz? — spytał niepewnie.
Zapłonęło słabo pojedyncze, czerwone światełko i Masklin nagle poczuł, jak
robi mu się zimno.
— Jesteś
cała? — spytał.
´ Swiatełko mrugnęło.
— „Za szybko. Zużyłam za dużo en. . . ”
— En? — powtórzył Masklin, próbując nie myśleć, dlaczego głos był nieco
głośniejszy od szeptu.
´ Swiatełko ściemniało.
— Rzecz! — Masklin postukał delikatnie w sześcian. — Udało się? Statek
przyleci? Co mamy robić? Obudź się!
´ Swiatełko zgasło.
Masklin obrócił Rzecz, przyglądając się jej uważnie ze wszystkich stron.
— Rzecz? — spytał cicho.
Angalo, Gurder i Pion przedarli się przez trawę.
— I co? Udało się? — spytał Angalo. — żadnego statku na razie nie widzę.
— Rzecz stanęła — poinformował ich z żalem Masklin.
— Jak to stanęła?!
— Wszystkie światełka zgasły!
— I co to znaczy? — W głosie Angala pojawiła się panika.
— Nie wiem!
— Nie żyje? — spytał Gurder.
— Ona nie może nie żyć! A poza tym istniała przez tysiące lat!
— To całkiem dobry powód, by umrzeć
— ocenił Gurder.
— Przecież to tylko Rzecz!
Angalo siadł ciężko, obejmując kolana.
— Powiedziała, kiedy zjawi się statek? — spytał.
— Powiedziała tylko, że zużyła za dużo en!
— En?
—Pewnie chodziło jej o energię. Wysysają z przewodów i może na jakiś
czas
magazynować. Widocznie teraz się skończyła.
Spojrzeli na czarny sześcian, przez tysiące lat przekazywany z pokolenia na
pokolenie i nie odzywający się ani nawet nie mrugający żadnym światełkiem.
Obudził się dopiero w Sklepie, gdy znalazł się w pobliżu prądu elektrycznego.
— Niesamowicie wygląda, jak tak siedzi i nic nie robi — ocenił Angalo.
— Nie możemy poszukać
jakiejś
elektryczności? — spytał Gurder.
— Tu? Przecież tu nic nie ma — obruszył się Angalo. — Jesteśmy w samym
środku niczego!
Masklin rozejrzał się.
W oddali widać
było budynki, wokół których jeździły jakieś
pojazdy.
— A co ze statkiem? — spytał Angalo. — Leci tu?
— Nie wiem.
— Jak nas znajdzie?
— Nie wiem!
— I kto nim kieruje?
— Nie mam. . . — Masklin urwał, gdy dotarło doń, co mówi. — Nikt! Niby
kto ma nim kierować, jak od paru tysięcy lat nikogo w nim nie ma!
— To kto go w takim razie tu sprowadzi?
— Nie wiem. Może Rzecz?
— Chcesz powiedzieć, że on tu leci i nikt nim nie kieruje?
— Tak! Nie! Nie wiem!!
Angalo wpatrzył się w niebo.
— Pięknie — mruknął ponuro.
— Musimy znaleźć
elektryczność
, żeby nakarmić
Rzecz! — oświadczył zdecydowanie
Masklin. — Nawet jeśli zdołała wezwać
statek, to trzeba mu powiedzieć
, gdzie konkretnie jesteśmy. To duży świat.
— Jeśli zdołała — dodał Gurder. — Mogła jej się en skończyć, nim zdążyła.
— Nie mamy pewności i nie będziemy mieli, póki Rzecz nie ożyje. A poza
tym i tak trzeba jej pomóc, nie mogę patrzeć
na nią w tym stanie — zakończył
Masklin.
Z zarośli wyłonił się Pion, ciągnąc za ogon jaszczurkę.
— Aha — ocenił Gurder bez krzty entuzjazmu. — Właśnie przyszedł obiad.
— Gdyby Rzecz mogła, powiedziałaby mu, że jaszczurki nam się strasznie
szybko nudzą — dodał Angalo.
— Gdzieś
w połowie pierwszego gryzą — burknął Gurder.
— Dajcie spokój — westchnął Masklin. — Chodźcie gdzieś
w cień. Wymy-
ślimy jakiś
plan.
—Och, plan.—Z tonu Gurdera jasno wynikało, że uważał pomysł za gorszy
od jaszczurki. — Uwielbiam plany.
* * *
Zjedli, co mieli, i rozciągnęli się w cieniu rozłożystego krzaka, wpatrując się
w niebo. Drzemka w czasie drogi okazała się niewystarczająca. Wszystkim się
kleiły oczy.
—Muszę przyznać, że ci Florydyjczycy nieźle się urządzili—powiedział leniwie
Gurder.—Jak się w domu robi zimno, to się przenoszą tu, gdzie ogrzewanie
jest ustawione w sam raz.
—Ciągle ci powtarzam, że to nie jest ogrzewanie!—Angalo wciąż wpatrywał
się w niebo. — A wiatr to nie jest klimatyzacja! Ciepło ci jest przez słońce.
— Myślałem, że ono jest tylko dla światła.
— I z niego pochodzi całe ciepło — dodał Angalo. — Czytałem o tym w jakiej
ś
książce. To taka wielka kula ognia. Większa od planety.
Gurder przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Tak? A co się w niej pali?
— Nic. Po prostu tam jest i tyle.
Gurder dla odmiany przyjrzał się słońcu.
— I wszyscy o tym wiedzą? — spytał.
— Chyba tak. Tak pisało w książce. . .
— To jest nieodpowiedzialne! Takie rzeczy właśnie mogą naprawdę zdenerwować
czytelnika.
— Masklin mówi, że tam, w górze, są tysiące takich słońc.
— Tak, też mi mówił. — Gurder pociągnął nosem. — To się nazywa galaksy
albo jakoś
tak. Osobiście jestem temu przeciwny.
Angalo zachichotał.
— Nie widzę w tym nic śmiesznego! —dodał zimno Gurder.
— Masklin, powiedz mu.
— Tobie to łatwo — westchnął Gurder. — Ty tylko chcesz szybko jeździć
i kierować
tym, co tak jeździ. A ja chcę zrozumieć
sens tego wszystkiego. Może
i są tysiące słońc, ale dlaczego?
— A jakie to ma znaczenie?
— To jest jedyna rzecz, jaka właśnie ma znaczenie. Masklin, powiedz mu.
Obaj spojrzeli na Masklina.
A przynajmniej tam, gdzie przed chwilą był Masklin.
Było puste.
* * *
Powyżej nieba było miejsce, które Rzecz nazywała przestrzenią kosmiczną
i które (według niej) zawierało wszystko i nic. Było tam bardzo mało wszystkiego
i mniej niczego, niż ktokolwiek był w stanie sobie wyobrazić.
Często mówi się, że niebo jest pełne gwiazd. Jest to nieprawdą: niebo jest
pełne nieba. Nieba jest wręcz nieograniczona ilość
, a w porównaniu z tym gwiazd
jest tak naprawdę niedużo. Zadziwiające swoją drogą, jak zdołały wywrzeć
takie
wrażenie. . .
Tysiące z nich było świadkami, jak coś
okrągłego i lśniącego zaczęło krążyć
wokół Ziemi. Miało na burcie napisane ARNSAT-1, co było czystym marnotrawstwem,
bo gwiazdy nie umieją czytać.
Owo coś
dość
szybko rozwinęło srebrzystą antenę.
I powinno obrócić
ją ku Ziemi, aby być
gotowym do odbijania w dół starych
filmów i świeżych wiadomości.
Ale nie odwróciło.
Bo miało nowe rozkazy.
Małe silniczki odpaliły, wypuszczając niewielkie obłoczki gazu, i całość
odwróciła
się od planety, szukając nowego celu.
Zanim go znalazła, cała masa ludzi od starych filmów i nowych wiadomości
zrobiła się niesamowicie nerwowa i wymyślała sobie nawzajem przez telefony.
Niektórzy gorączkowo próbowali temu okrągłemu i lśniącemu (z anteną) wydać
nowe polecenia.
Było to bez sensu, gdyż ono ich już nie słuchało.
* * *
Masklin gnał przed siebie tak szybko, jak nogi go chciały nieść
. Miał dość
głupich dyskusji, a wiedział, że musi działać
szybko, bo coś
mu mówiło, że nie
ma za dużo czasu. Pierwszy zresztą raz od zjawienia się w Sklepie był naprawdę
sam. Tamte czasy, gdy mieszkali w jamie, wspominał jeśli nie jako lepsze, to
przynajmniej
łatwiejsze. Cały wysiłek skupiał wówczas na tym, by zjeść
, a nie zostać
zjedzonym, i samo przeżycie kolejnego dnia już było tryumfem. Fakt, wszystko
było złe, ale w zwyczajny, zrozumiały sposób i na odpowiednią, nomią skalę.
świat wówczas kończył się na autostradzie z jednej strony, a lesie za polami
z drugiej. Teraz nie było w zasadzie żadnych granic, za to problemów więcej, niż
mógł sobie wyobrazić. Ale przynajmniej wiedział, gdzie znaleźć
elektryczność
—
w budynkach, w których są ludzie.
Wypadł z zarośli na drogę, skręcił i pobiegł jeszcze szybciej. Jak się biegnie
drogą, to gdzieś
na niej musi się znaleźć
ludzi. . .
Usłyszał za sobą tupot: odwrócił się i dostrzegł Piona, który uśmiechnął się
niepewnie.
—Wracaj!—polecił Masklin.—Idź! Z powrotem! Dlaczego mnie śledzisz?
Idź sobie!
Pion wskazał na drogę i powiedział coś.
— Nie rozumiem! — ryknął Masklin.
Pion uniósł wysoko rękę z dłonią skierowaną równolegle do ziemi.
— Ludzie? — domyślił się Masklin. —Tak, wiem. Wiem, co robię. Wracaj!
Pion coś
dodał.
Masklin podniósł Rzecz.
—Mówiąca skrzynka klapa—oznajmił bezradnie.—Cholera, czemu ja mówi
ę jak kretyn? Przecież nie jesteś
głupszy ode mnie! Wracaj do pozostałych!
Odwrócił się i pobiegł.
Gdy po chwili się obejrzał, Pion stał w tym samym miejscu i obserwował go
ze smętną miną.
Nie wiedział, ile ma czasu—Rzecz kiedyś
mu powiedziała, że statek porusza
się bardzo szybko, ale nawet nie wiedział, czy na pewno tu leci. . .
Przed sobą dojrzał postacie górujące ponad krzewami—rzeczywiście na drodze
w końcu trafi się na ludzi. Sztuką było ich uniknąć, bo praktycznie byli
wszędzie.
Cóż, jeśli statek nie był w drodze, to on, Masklin, popełniał właśnie największe
głupstwo, jakie kiedykolwiek w dziejach zrobił jakikolwiek nom.
Wyszedł na żwirowy krąg, gdzie parkowała niewielka ciężarówka z napisem
NASA na burcie. Obok niej dwóch ludzi pochylało się nad jakimś
urządzeniem
zamontowanym na trójnogu. Naturalnie, nie zauważyli go, więc podszedł bliżej.
Położył Rzecz na żwirze.
Złożył dłonie w trąbkę i krzyknął najwyraźniej i najwolniej, jak potrafił:
— Hej tam! Wy! Luudzie!
* * *
— Co on zrobił?! — wrzasnął Angalo.
Pion powtórzył pantomimę na przyspieszonych obrotach.
— Rozmawiał z ludźmi? — Angalo wstał. —I pojechał z nimi ciężarówką?
— Wydawało mi się, że słyszałem silnik samochodu —mruknął Gurder.
— Martwił się o Rzecz — przypomniał sobie Angalo. — I poszedł szukać
prądu!
— Przecież jesteśmy o mile od najbliższego budynku.
— Ale nie samochodem! — uświadomił mu Angalo.
—Wiedziałem, że to się tak skończy!—jęknął Gurder.—Pokazać
się dobrowolnie
ludziom!WSklepie nigdy tak nie postępowaliśmy! Co my teraz zrobimy?!
* * *
Jak na razie nie było najgorzej.
Ludzie tak naprawdę nie wiedzieli, co mają z nim zrobić, jak go w końcu
dostrzegli—nawet się cofnęli, jakby się go bali. A potem jeden pobiegł do
ciężarówki
i rozmawiał przez jakieś
urządzenie na drucie—pewnie jakiś
nowy rodzaj
telefonu. Kiedy Masklin wciąż stał nieruchomo, drugi wyjął z ciężarówki jakieś
pudełko i zbliżył się delikatnie, jakby się bał, że Masklin eksploduje. Kiedy
nom
mu pomachał, człowiek odskoczył tak szybko, że prawie się przewrócił.
Ten od telefonu coś
mu powiedział i pudełko zostało delikatnie postawione na
żwirze niedaleko Masklina, a obaj ludzie przyjrzeli mu się wyczekująco.
Masklin, ciągle się uśmiechając, żeby ich nie wystraszyć
do reszty, wziął
Rzecz, wdrapał się do pudełka i pomachał im.
Jeden z ludzi pochylił się ostrożnie, ujął delikatnie pudełko i podniósł je,
zupełnie
jakby zawartość
(to jest Masklin) była nadzwyczaj rzadka, cenna i delikatna.
Zaniósł je do ciężarówki, wsiadł nadzwyczaj ostrożnie i położył je sobie na
kolanach. W radiu zadudnił ludzki głos.
Wiedząc, że teraz już nie ma odwrotu, Masklin niemal się odprężył. To mógł
być
decydujący krok na chodniku życia.
Obaj ludzie przyglądali mu się, jakby wciąż nie wierzyli, że go widzą. Ale
w końcu drugi siadł za kierownicą i ruszyli z szarpnięciem. Wyjechali na betonow
ą szosę, gdzie czekała druga ciężarówka. Wysiadł z niej człowiek, pogadał
z nimi i zaczął się śmiać
w powolny, typowy dla ludzi sposób. A potem spojrzał
w dół, zobaczył Masklina i całkiem nagle śmiech uwiązł mu w gardle.
Prawie pobiegł do swojej ciężarówki i natychmiast złapał za telefon na drucie.
Masklin wiedział, że tak będzie—nie mieli pojęcia, co zrobić
z prawdziwym
nomem. Zadziwiające. Najważniejsze w każdym razie, żeby go zabrali gdzieś,
gdzie jest właściwy rodzaj elektryczności. . . Dorcas próbował mu wytłumaczyć
elektryczność
, ale bez specjalnych sukcesów, być
może dlatego, że sam nie był
zbyt pewien swej wiedzy. Wychodziło mu, że są dwa rodzaje elektryczności —
prosta i kręcona. Prosta była nudna i zostawała w bateriach. Kręcona występowała
w przewodach w ścianach i to właśnie ją Rzecz potrafiła w jakiś
sposób kraść
,
jeśli była wystarczająco blisko. O tej kręconej Dorcas mówił z podobnym nabo-
żeństwem w głosie, co Gurder o Arnoldzie Brosie (zał. 1905). Jeszcze w Sklepie
próbował ją badać, ale natykał się na całą masę niezrozumiałych spraw. No
bo choćby coś
takiego — ta sama elektryczność
, trafiając do lodówki, zamrażała
rzeczy, a trafiając do kuchenki, je podgrzewała. Skąd wiedziała, co gdzie ma
robić?
Czuł się dziwnie radośnie i optymistycznie, prawdopodobnie dlatego, że gdyby
choć
przez sekundę się poważnie zastanowił nad własnym położeniem, zacząłby
wyć
z przerażenia.
A tak wciąż mógł się uśmiechać.
Ciężarówka tymczasem jechała dalej, a w ślad za nią druga. Po chwili z bocznej
drogi wyjechała trzecia i dołączyła do minikonwoju. W trzeciej było pełno
ludzi, ale dziwnym trafem większość
wpatrywała się w niebo.
Nie zatrzymali się przy najbliższym budynku, tylko podjechali do większego,
przed którym parkowało sporo pojazdów i czekało jeszcze więcej ludzi. Jeden
z nich otworzył drzwi ciężarówki — robił to wyjątkowo powoli, nawet jak na
człowieka.
Ten, który trzymał pudełko, wysiadł równie powoli.
Masklin uniósł głowę i spojrzał w mnóstwo gapiących się na niego twarzy.
Najwidoczniejsze w nich były oczy i dziurki od nosa.Wyglądały na przestraszone.
A przynajmniej oczy tak wyglądały. Dziurki od nosa wyglądały tak jak zwykle.
Przestraszone przez niego.
Nie przestając się uśmiechać, spytał, tłumiąc panikę:
— W czym mogę pomóc, panowie?
Rozdział dziewiąty
NAUKA: sposób wynajdywania różnych rzeczy, a potem zmuszania ich, żeby
działały.Wyjaśnia przy okazji, co się dzieje wokół nas. Podobnie jak Religia,
Nauka
jednak robi to lepiej, gdyż znajduje bardziej zrozumiałe tłumaczenie, kiedy
poprzednie nie skutkuje. Nauki jest znacznie więcej, niż można byłoby
podejrzewać
.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Gurder, Angalo i Pion siedzieli w odrobinie cienia rzucanego przez jakiś
krzak. Chmura przygnębienia, jaka nad nimi wisiała, była nieporównywalnie
większa.
— Bez Rzeczy nigdy nie wrócimy do domu —westchnął Gurder.
— No, to musimy wydostać
Masklina —ocenił Angalo.
— To zajmie wieczność
!
—Tak? No to prawie tyle, ile mamy przed sobą tutaj, jeśli nie zdołamy dotrzeć
do domu.—Angalo znalazł poręczny, płaski kamień
prawie idealnie pasujący do
tego, by go przywiązać
do gałęzi pasami materiału oddartymi z ubrania.
Angalo nigdy w życiu nie widział kamiennej siekiery, ale miał całkiem konkretne
przeczucie, że kamieniem przywiązanym do kija można zrobić
całkiem
sporo użytecznych rzeczy.
—Może byś
przestał obracać
te gałęzie?—zaproponował Gurder.—To jaki
mamy plan? We dwóch przeciwko całej Florydzie?
— Niekoniecznie. Nikt cię nie zmusza do uczestnictwa.
—Nie słyszałem, żebyśmiał lepszy plan.—Angalo skończył wiązać
kamień
i eksperymentalnie machnął całością. — Nie słyszałem, prawdę mówiąc, żebyś
miał jakikolwiek plan.
— Bo nie mam.
* * *
Na czarnej powierzchni zamrugało czerwone światełko.
Po pewnym czasie otworzyła się niewielka, kwadratowa klapka i coś
cicho
zawarczało, a z Rzeczy wysunął się obiektyw na metalowym teleskopie i powoli
się obrócił.
W końcu Rzecz przemówiła:
— „Gdzie jest to miejsce?”
Uniosła obiektyw, przyjrzała się twarzy spoglądającego na nią człowieka i
dodała:
— „I dlaczego?”
— Nie jestem pewien, ale jesteśmy w pokoju w dużym budynku — odpowiedział
Masklin. — Ludzie nie zrobili mi krzywdy i wydaje mi się, że jeden
próbował ze mną porozmawiać.
— „Jesteśmy w jakimś
szklanym pudle” — zauważyła Rzecz.
— Owszem. Tu jest nawet małe łóżko, a tam pewnie coś
w rodzaju ubikacji.
Ale to nieważne. Słuchaj: co ze statkiem?
— „Spodziewam się, że jest w drodze.”
— Spodziewasz się? To znaczy, że nie wiesz?
— „Wiele rzeczy mogło się nie udać. Jeśli się udały, to statek wkrótce tu
będzie.”
— Jeśli się nie udały, to do śmierci stąd nie wyjdę! — ocenił Masklin. —
Przyszedłem tu z twojego powodu, wiesz.
— „Wiem. Dziękuję.”
Masklin się nieco odprężył.
—Jak dotąd byli całkiem mili. . . przynajmniej tak myślę, bo z ludźmi trudno
powiedzieć
— rzekł, spoglądając przez przezroczystą ścianę.
W ciągu ostatnich paru minut całkiem sporo ludzi mu się przyglądało, ale tak
na dobrą sprawę, ciągle nie wiedział, czy jest gościem honorowym, czy więźniem.
Albo może czymś
pośrednim.
— Nic innego nie byłem w stanie wymyślić
— dodał.
— „Monitoruję łączność
” — poinformowała go Rzecz.
— Zawsze to robisz.
— „Większość
jest o tobie. Jadą tu eksperci, żeby cię obejrzeć.”
— Jacy eksperci? Od nomów?
— „Eksperci od rozmów z istotami z innych światów. Ludzie, co prawda, jak
dotąd nie spotkali nikogo z innego świata, ale mają ekspertów od rozmów z nimi.
Ciekawe.”
— Dobrze byłoby się dogadać, bo teraz faktycznie wiedzą o nas.
— „Ale nie wiedzą, kim jesteście. I myślą, że dopiero przybyłeś.”
— Bo to prawda.
— Nie tu, tylko na tę planetę. Uważają że przybyłeś
z gwiazd.
— Przecież my tu jesteśmy od tysięcy lat! żyjemy tu!
—„Ludziom łatwiej jest uwierzyć
w małe zielone ludziki z nieba niż w małe,
normalne ludziki na Ziemi. Wolą Marsjan od krasnoludków.”
— Wiesz, chyba cię nie rozumiem — przyznał Masklin po namyśle.
—„Nie przejmuj się. Przyzwyczaiłam się. Zresztą to nie jest ważne.”—Rzecz
obróciła obiektyw, przyglądając się pomieszczeniu, i oceniła po pełnym obrocie:
— „Przyjemne. Jakieś
laboratorium naukowe. . . A to co?”
Pytanie dotyczyło plastikowej tacki leżącej koło Masklina.
— Owoce, orzechy, mięso i jeszcze coś. Wydaje mi się, że chcieli się dowiedzieć
, co jem. To całkiem bystrzy ludzie: pokazałem na usta i od razu zrozumieli,
że jestem głodny.
— „Aha. Zaprowadź mnie do swojej spiżarni.”
— Przepraszam?
— „Zaraz wytłumaczę. Powiedziałam ci, że monitoruję łączność
?”
— Ciągle to mówisz.
— „Jest taki ludzki dowcip. Dowcip to humorystyczna anegdota albo opowie
ść
. Ten dotyczy lądowania statku z innej planety na Ziemi. Wysiada z niego
dziwnie wyglądający obcy i mówi do dystrybutora paliwa: „Zaprowadź mnie do
swego przywódcy”. Gdy ze strony dystrybutora nie ma żadnej reakcji, powtarza to
samo do kosza na śmieci, automatu telefonicznego i podobnych urządzeń. Dzieje
się tak, gdyż nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wyglądają ludzie. Wymieniłam
jeden wyraz na drugi, podobnie brzmiący, a pasujący do twojej sytuacji. To jest
właśnie zabawna puenta, po której powinien nastąpić
wybuch śmiechu.”
Nastąpiła cisza.
— Aha — odezwał się po chwili Masklin. — Ten obcy to taki zielony ludzik,
o którym mówiłaś
wcześniej?
— „Skąd. . . zaraz! Poczekaj chwilę!”
— A niby gdzie mam iść
? Co się stało?
— „Słyszę statek.”
Masklin wytężył słuch.
— Ja nic nie słyszę — przyznał rozczarowany.
— „W radiu!”
— Gdzie on jest? Zawsze mówiłaś, że w górze, ale gdzie dokładnie?!
* * *
Pozostałe żaby przykucnęły wśród mchu, by przeczekać
gorąco popołudniowego
słońca.
Nisko na wschodzie widać
było biały sierp.
Miło byłoby powiedzieć, że drzewne żaby mają o nim jakieś
legendy, że uwa-
żają słońce i księżyc za odległe kwiaty, dajmy na to. że wierzą, iż gdy dobra
żaba
umrze, to jej dusza leci do wielkiego kwiatu na niebie. . .
Kłopot polega na tym, że mowa o żabach. A dla żab księżyc nazywał się „.-.-
.mipmip.-.-.”. Słońce nazywało się „.-.-.mipmip.-.-.”. Wszystko nazywało się „.-
.-
.mipmip.-.-.”. Jak się ma tylko jedno słowo na określenie wszystkiego, to
naprawd
ę trudno mieć
legendy o czymkolwiek.
Pierwsza żaba zdawała sobie jednak niejasno sprawę z tego, że z księżycem
dzieje się coś
złego.
Robił się mianowicie jaśniejszy.
* * *
— Zostawiliśmy statek na księżycu? — zdziwił się Masklin. —Dlaczego?
— „Bo twoi przodkowie zdecydowali, że tak będzie najłatwiej mieć
na niego
oko.”
Masklin nagle pojaśniał jak chmura w słońcu.
—Wiesz, zanim się to wszystko zaczęło, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w dziurze,
siadywałem nocami i obserwowałem księżyc. Może podświadomie wiedziałem,
że. . .
—„Nic nie wiedziałeś. To, czego doświadczałeś, to prymitywne przesądy”—
przerwała mu Rzecz.
Masklin przestał jaśnieć.
— Szkoda.
—„A teraz bądź uprzejmy zachować
ciszę. Statek czuje się zagubiony i chce,
żeby mu mówić, co ma robić. Obudził się po piętnastu tysiącach lat, więc można
go zrozumieć.”
— Fakt, sam z rana nie jestem specjalnie bystry — przyznał Masklin.
* * *
Na Księżycu nie ma powietrza, nie ma więc i dźwięku, co jest w sumie bez
znaczenia, bo i tak nie ma tam nikogo, kto mógłby cokolwiek słyszeć. Dźwięk
w takich warunkach byłby marnotrawstwem.
Jest natomiast światło.
Toteż wyraźnie widać
było kłęby księżycowego kurzu, wzbijające się ze skalistej
równiny i zmieniające się w chmurę tak wielką, że odbiły się od niej promienie
słoneczne.
U podstawy chmury coś
się wykopywało.
* * *
— Zostawiliśmy go w dziurze?!
Na powierzchni sześcianu zagrały wielobarwne wzory.
— „Tylko mi nie mów, że dlatego żyłeś
w dziurze. Inne nomy nie żyją po
dziurach.”
— Wcale nie chciałem tak powiedzieć
— oburzył się Masklin. — Tylko zastanawiałem
się. . .
Nagle zamilkł, wpatrując się tępo w szklaną ścianę, za którą jakiś
człowiek
usiłował zainteresować
go jakimiś
bazgrołami na tablicy.
—Musisz zatrzymać
statek—oświadczył nagle zdecydowanie.—I to zaraz!
Nie możemy nim odlecieć, bo on nie należy tylko do nas. Nie możemy go zabrać
innym nomom!
* * *
Angalo, Gurder i Pion obserwowali z krzaków niebo. Słońce zbliżało się do
horyzontu, a księżyc migotał niczym dekoracja gwiazdkowa.
— To musi być
statek! — ocenił z uśmiechem Angalo. — Nic innego nie
mogło go tak oświetlić. A więc jest w drodze!
— Nigdy nie sądziłem, że to się uda. . . —przyznał Gurder.
Angalo klepnął Piona w plecy i wskazał na księżyc.
— Widzisz, chłopie? To statek! Nasz statek!
Gurder podrapał się po brodzie i przytaknął zamyślony.
— Tak. Nasz. . .
— Masklin mówił, że w nim jest cała masa różnych takich — rozmarzył się
Angalo.—I masa przestrzeni. Z tego zresztą głównie znana jest przestrzeń, że
jest
pusta i jest jej dużo. Masklin mówił, że on lata szybciej od światła, ale pewnie
mu
się coś
pomyliło, bo jak by wtedy można było coś
widzieć? Jak włączy się światło,
a ono wypadłoby z pokoju, to byłoby ciemno. . . Ale na pewno lata szybko. . .
Gurder spojrzał na niebo — coś
desperacko próbowało się przebić
do jego
świadomości, tylko nie bardzo wiedział co. Czuł się jakoś
tak dziwnie szaro.
— Nasz statek — bąknął. — Ten, którym przyleciały tu nomy. . .
— Właśnie — przytaknął Angalo, praktycznie go nie słuchając.
— I który zabierze nas wszystkich z powrotem —dodał Gurder.
— Tak mówi Masklin, a. . .
— Wszystkich — powtórzył Gurder, z ołowianym wręcz naciskiem.
— Pewnie, że wszystkich. Nie sądzę, żeby nam dużo czasu zajęło zorientowanie
się, jak się nim kieruje, a jak już będziemy wiedzieli; to bez problemów
polecimy do kamieniołomu i zabierzemy wszystkich.
— A plemię Piona? — spytał Gurder.
— Och, ich naturalnie też. Jakby się uprzeć, to i dla ich gęsi by się znalazło
miejsce.
— A inni?
— Jacy inni? — zdziwił się Angalo.
— Krzew mówiła, że wszędzie są grupy nomów. Na całym świecie.
—A, oni! Nie wiem i prawdę mówiąc, mało mnie to interesuje. Nam potrzebny
jest statek, o czym sam doskonale wiesz.
— Ale jeśli zabierzemy statek, to co oni będą mieli, kiedy będą go potrzebować
?
* * *
Masklin właśnie zadał to samo pytanie.
— „010011010101110101010010110101110010” —odparła Rzecz.
— Co powiedziałaś?!
— „Jak przestanę uważać, to może nie być
statku dla nikogo” — oznajmiła
opryskliwie Rzecz. — „Wysyłam mu piętnaście tysięcy poleceń
na minutę.”
Masklin się nie odezwał.
— „To cała masa poleceń” —dodała.
—Statek stanowi własność
wszystkich nomów na tym świecie—powiedział
Masklin z uporem.
— „010011001010010010. . . ”
— Oj, zamknij się i powiedz, kiedy statek się tu pojawi?
— „0101011001. . . To co mam w końcu zrobić?. . . 01001100. . . ”
— Co?!
— „Mam się zamknąć
albo mam ci powiedzieć, kiedy statek tu przybędzie.
Obu poleceń
nie jestem w stanie wykonać.”
— Proszę, powiedz mi, kiedy przybędzie statek — powtórzył cierpliwie Masklin
— a potem się zamknij.
— „Cztery minuty.”
— Cztery minuty?
— „Teraz to będą trzy minuty i ileś
tam sekund, ale w przybliżeniu można
powiedzieć, że cztery minuty. Dokładnie to trzy minuty trzydzieści osiem sekund,
a raczej trzy minuty trzydzieści siedem sekund, a za. . . ”
— Przecież nie będę tu tkwił, jeśli to ma być
tak szybko! — przerwał jej
Masklin, chwilowo zapominając o zobowiązaniach względem wszystkich nomów
tego świata. — Jak się mam stąd wydostać?! To pudło ma dach!
— „Mam się zamknąćnajpierw czy wydostać
cię stąd, a potem się zamkn
ąć?” — spytała uprzejmie Rzecz. — „Ludzie widzieli, jak biegasz?”
— Nie wiem, ale wątpię.
— „To przygotuj się do biegu, ale najpierw zatkaj sobie uszy!”
Z doświadczenia Masklin wiedział, że najlepiej jest jej posłuchać. Rzecz bywała
czasami wkurzająca, ale ignorowanie jej rad naprawdę się nie opłacało.
´ Swiatełka na czarnej ścianie ułożyły się na ułamek sekundy w kształt gwiazdy,
a potem Rzecz zaczęła wyć. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, aż Masklin
przestał
go słyszeć, za to doskonale czuł przez osłaniające uszy dłonie. Miał wrażenie,
jakby coś
w jego głowie wywoływało nieprzyjemne bąbelki. Właśnie otwierał
usta, by kazać
Rzeczy przestać, gdy przezroczyste ściany eksplodowały, zmieniaj
ąc się w poszarpane fragmenty układanki, z których nagle każdy zdecydował się,
że chce mieć
koło siebie trochę miejsca. Kawałki dachu posypały się w dół, omal
nie przygważdżając przy okazji Masklina.
— „Teraz bierz mnie i biegnij” — poleciła Rzecz, zanim lawina przestała
spadać.
Ludzie w pomieszczeniu obracali się powoli w ich stronę.
Masklin złapał Rzecz i popędził po wypolerowanej powierzchni stołu.
—Muszę się dostać
na dół!—Rozejrzał się desperacko: na drugim końcu stołu
stała jakaś
maszyna z mnóstwem światełek i zegarów.—Przewody!—Zmienił
kierunek, uniknął opadającej powoli wielkiej dłoni i z piskiem podeszew
wyhamował
przy krawędzi blatu. — Muszę cię zrzucić! — poinformował Rzecz. —
Nie zdołam zejść
, niosąc cię.
— „Nic mi nie będzie.”
Ostrożnie podszedł do krawędzi i zrzucił czarny sześcian na podłogę. Tak jak
się spodziewał, z maszynerii biegł w dół cały pęk przewodów. Skoczył, złapał
jeden i na wpół się zsunął, na wpół spadł na posadzkę.
Ludzie ruszyli zewsząd w jego stronę w swój powolny sposób, ale bez trudu
odnalazł Rzecz, złapał ją i pognał przed siebie. Widząc stopę w brązowym bucie
i granatowej skarpetce, zrobił zyg, a na widok dwóch następnych w czarnych
butach i czarnych skarpetkach zrobił zag. Kątem oka dojrzał, jak te w czarnych
potykają się o tę w brązowym. . .
Wokół zaroiło się od butów i rąk nieudolnie sięgających ku niemu, ale Masklin
był już rozmytym kształtem, prującym slalomem między przeszkodami terenowymi.
Przed nim była już tylko pusta podłoga.
Gdzieś
zaczął wyć
alarm.
— „Kieruj się ku drzwiom!” —zaproponowała Rzecz.
— Przecież przez nie wejdzie tu więcej ludzi!
— „No i dobrze, bo my stąd wyjdziemy!”
Masklin dotarł do drzwi akurat w chwili, gdy się otworzyły. W niewielkiej
szparze wyraźnie było widać
zbliżające się nogi, toteż nie tracąc czasu na myślenie,
przebiegł po najbliższym bucie, zeskoczył na drugą stronę i pobiegł korytarzem.
— Gdzie teraz? — spytał gorączkowo.
— „Na zewnątrz.”
— A to w którą stronę?
— W każdą.
— Serdeczne dzięki!
Drzwi wzdłuż korytarza otwierały się i pojawiało się w nich coraz więcej ludzi,
toteż największym problemem Masklina nie było teraz uniknięcie złapania,
lecz przypadkowego rozdeptania. Noma biegnącego z maksymalną prędkością
mógł zauważyć
jedynie naprawdę bystry człowiek.
— Dlaczego tu nie ma mysich dziur? — zdenerwował się nagle Masklin. —
Każdy budynek ma mysie dziury!
But znalazł się na podłodze o centymetry od niego, toteż odskoczył, zapominaj
ąc o pretensjach.
Korytarz wypełnił się ludźmi, a w oddali rozległo się wycie drugiego alarmu.
— Po co to całe zamieszanie? — zdziwił się Masklin. — Skoro jeden mały
nom wywołał taki rozgardiasz, to co by było, jakbyśmy tu wpadli we czterech?
— „To nie ty, tylko statek. Zobaczyli go.”
Kolejny but omal nie umożliwił Masklinowi zdobycia głównej nagrody dla
najbardziej płaskiego noma na całej Florydzie. Mimo rozpaczliwych wysiłków
nie zdołał się zatrzymać
i wpadł na but, który wydał mu się dziwnie znajomy.
Bliższe oględziny potwierdziły wrażenie — to było to Niezbędne Uliczne Obuwie
z Prawdziwą Gumowa Poszewką, a nad nim były skarpetki Jegostyl Zapachoodporne,
Gwarantowane 85 purcent Polyputheketlon. Czyli najdroższa skarpetka
świata. Jeszcze wyżej były błękitne spodnie, chmura swetra i broda.
Czyli Wnuk Richard, 39.
Jak już się nabrało pewności, że nikt nie obserwuje nomów, to wszechświat
wywijał kozła i robił, co mógł, by udowodnić, że ta pewność
jest fałszywa. . .
Masklin skoczył z miejsca i wylądował na nogawce spodni, akurat gdy Wnuk
Richard dał krok. Było to najbezpieczniejsze miejsce w okolicy, jako że ludzie
rzadko depczą się nawzajem. Noga dała kolejny krok, Masklinem machnęło w tył
i w przód, co nie ułatwiało mu wspinaczki po szorstkim materiale. Obok znajdował
się szew, więc gdy Masklin do niego dotarł, zyskał znacznie lepszy chwyt.
Wnuk Richard, 39, oraz chmara innych ludzi, wpadających na siebie, zdążali
w tym samym kierunku. Wstrząsy były takie, że Masklin zrzucił buty, próbując
także palcami nóg złapać
się za materiał, i tytanicznym zgoła wysiłkiem zdołał
dotrzeć
do kieszeni. Dalej było już prościej — po metce wspiął się do paska. Do
metek i naszywek przyzwyczaił się w Sklepie, ale musiał przyznać, że ta była
imponująca, nawet jak na człowieka. Cała pokryta napisami i przynitowana do
spodni, zupełnie jakby Wnuk Richard był jakąś
odmianą maszyny.
— „Grossbergers hagglers, Najsłynniejsze Jeansy” — przeczytał na głos. —
Ale się chwalą. . . o, krowę narysowali. . . Rzecz, jak myślisz, dlaczego ludzie
noszą takie metki i napisy na ubraniach?
— „Może jakby nie mieli napisane, to nie wiedzieliby, co jest co” —
zaproponowała
po namyśle Rzecz.
— Prawdopodobnie — zgodził się Masklin. — Włożyłby spodnie zamiast
koszuli i dziwił się, czemu nie ma dziury na głowę.
Przyjrzał się jeszcze raz naszywce i złapał za sweter.
— Tam pisze, że te spodnie zdobyły złoty medal na Wystawie w Chicago
w 1910 r. Jak na takie stare, to nieźle wyglądają.
Wnuk Richard wraz z pozostałymi ludźmi kierował się ku drzwiom prowadz
ącym na zewnątrz budynku.
Po swetrze było znacznie łatwiej się wspinać, toteż Masklin, w końcówce
chwytając się długich włosów Wnuka Richarda, szybko wdrapał się na jego ramię.
Ledwie się usadowił, wyszli za próg i znaleźli się pod błękitnym niebem.
— Jak długo jeszcze? — syknął Masklin, jako że ucho Wnuka Richarda było
tuż obok.
— „Czterdzieści trzy sekundy.”
Ludzie wpadali na siebie: większość
wychodziła na parking, ale część
próbowała
akurat wejść
do budynku, niosąc jakieś
urządzenia, poza tym wszyscy
poruszali się, wpatrzeni w niebo. Spora grupa stała, skupiona wokół jednego
człowieka,
który wyglądał na mocno przestraszonego.
— Kto to jest? — spytał Masklin szeptem.
—„Ten w środku to najważniejszy człowiek w okolicy. Przybył zobaczyć
start
promu, a teraz wszyscy pozostali mu tłumaczą, że to właśnie on powinien powitać
statek.”
— A po co? Przecież to nasz statek?
— „Ale oni są przekonani, że przybywa, by z nimi porozmawiać.”
— Skąd im to przyszło do głowy?
— „Bo uważają, że są najważniejszymi istotami na tej planecie.”
— Aha.
— „Zadziwiające, prawda?”
—Wszyscy wiedzą, że nomy są ważniejsze. Przynajmniej wszystkie nomy to
wiedzą.—Masklin zastanowił się przez chwilę, potrząsnął głową i spytał:—Ten
najważniejszy człowiek to jakiś
mędrzec albo co?
— „Nie wydaje mi się. Inni właśnie próbują mu wytłumaczyć, co to jest planeta.”
— To on nie wie?!
— „Wielu ludzi nie wie. Panwiceprezydent jest jednym z nich.
001010011000”
— Znowu rozmawiasz ze statkiem?
— „Tak. Sześćsekund.”
— On naprawdę. . .
— „Tak.”
Rozdział dziesiąty
PRZYCIąGANIE: niedokładnie zrozumiałe zjawisko powodujące, że małe
rzeczy, np. nomy, trzymają się dużych rzeczy, np. planet. Z powodu Nauki dzieje
się tak, obojętnie, czy wie się o Przyciąganiu, czy nie. Jest to najlepszy dowód
na
to, że Nauka zdarza się cały czas.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Angalo rozejrzał się.
— Gurder, rusz się!
Gurder, oparty o kępę trawy, z trudem łapał oddech.
—To na nic!—wycharczał.—Nie. . . możemy. . . sami. . . walczyć. . . z ludźmi!
— Mamy Piona. A to jest całkiem dobra siekiera.
— Już widzę. . . jak się. . . jej boją. Pewnie jakbyśmiał. . . dwie, to by. . .
się
od razu poddali.
Angalo machnął parę razy siekierą. Było to dziwnie miłe uczucie.
— Musimy spróbować
— powiedział po prostu. — Chodź, Pion!. . . Na co
patrzysz? Na gęsi?
Pion jak zauroczony wpatrywał się w niebo.
— Tam jest jakiś
punkcik — odparł Gurder, wytężając wzrok.
— Pewnie ptak.
— Nie wygląda jak ptak.
— To pewnie samolot.
— Nie wygląda jak samolot.
Teraz wszyscy trzej wpatrywali się w niebo.
Na którym widoczna była czarna plamka.
— Nie myślisz, że rzeczywiście mu się udało? — spytał niepewnie Angalo.
Plamka zmieniła się w małe czarne kółko.
— On się nie rusza — zauważył Gurder.
— Na boki — dodał powoli Angalo. —On się porusza w dół.
Małe czarne kółko stało się większym czarnym kółkiem, z podejrzeniem dymu
lub pary wokół krawędzi.
—To może być
jakaś
odmiana pogody. . . —powiedział niepewnie Angalo.—
Jakaś
specjalność
Florydy czy co?
—Na przykład co? Pojedynczy grad wielkości. . . no, duży. To statek! Leci po
nas!
Kółko było już kołem, a mimo to wyglądało, jakby było jeszcze bardzo daleko.
— Jakby tak po nas przyleciał kawałek dalej, to nie miałbym nic przeciwko
krótkiemu spacerowi — zaofiarował się Gurder.
— Ja też. — W głosie Angala pojawiły się nutki desperacji. — On nie nadlatuje,
on. . .
— . . . spada — dokończył Gurder i spytał: —Biegniemy?
— Można spróbować.
— A gdzie biegniemy?
— Najlepiej za Pionem. On zaczął już dobrą chwilę temu.
* * *
Masklin, gdyby go ktoś
zapytał, przyznałby dobrowolnie, że specjalistą
w dziedzinie rodzajów transportu nie jest, za to wszystkie, z jakimi się dotąd
zetkn
ął, miały jedną cechę wspólną — mianowicie przód znajdujący się z przodu
i tył, który się tam nie znajdował. Dzięki temu bez trudu można było rozpoznać,
w którą stronę pojadą.
Z nieba spadał dysk, czyli góra połączona z dołem, mająca jedynie ostre kraw
ędzie po bokach. Nie wydawał żadnego dźwięku, ale na ludziach zdawał się
robić
kolosalne wrażenie.
— To to? — upewnił się na wszelki wypadek.
— „Tak.”
— Aha.
Nagle wszystko stało się jakby wyraźniejsze.
Statek nie był wielki — na określenie jego wielkości potrzebne było nowe
słowo. I nie tyle spadał przez chmury, ile rozpychał je. Kiedy już się wydawało,
że właściwie oceniło się jego wielkość
, przepływała obok jakaś
chmurka i cała
perspektywa ulatywała z wiatrem. Na określenie czegoś
tak wielkiego powinno
istnieć
specjalne słowo.
— On skraksuje? — spytał słabo.
— „Wyląduje na trawie. Nie chciałam przestraszyć
ludzi.”
* * *
— Biegiem!
— A jak ci się wydaje, jak ja się poruszam?
— On nadal jest wprost nad nami!
— Szybciej już nie mogę!
Trzy biegnące postacie okrył nagle cień.
— żeby dostać
się aż na Florydę i zostać
rozgniecionym przez własny statek!
— jęknął Angalo. — Przecież nikt w to nie uwierzy.
Cień
pogłębił się, a jego brzegi pomknęły po ziemi daleko przed nimi, szare
z początku, potem coraz ciemniejsze, niczym mroczna noc.
Ich własna, prywatna noc.
* * *
— Pozostali ciągle gdzieś
tam są —zauważył Masklin cicho.
— „Oj! Zapomniałam” — przyznała niespodziewanie Rzecz.
— Ty podobno niczego nie zapominasz?
— „Ostatnio byłam raczej zajęta, prawda? Nie mogę myśleć
o wszystkim.
Mogę myśleć
prawie o wszystkim.”
— Więc jak już pamiętasz, to bądź uprzejma nikogo nie rozgnieść
!
— „Zatrzymam go nad ziemią, nie ma obawy!”
Ludzie mówili wszyscy naraz, a część
zaczęła biec ku spadającemu statkowi.
Znacznie większa część
uciekała stamtąd. Masklin zaryzykował spojrzenie
na twarz Wnuka Richarda—obserwował statek z dziwną, skupioną miną. Akurat
gdy Masklin patrzył, w jego stronę zaczęły powoli kierowaćsię wielkie oczy, a
zaraz
potem ruch ten przejęła głowa i po paru sekundach Wnuk Richard przyglądał
się uważnie temu, kto siedział na jego ramieniu.
Było to ich drugie spotkanie, ale tym razem Masklin nie miał gdzie uciekać.
Postukał więc energicznie w Rzecz.
— Możesz spowolnić
swój głos? — spytał, widząc, jak na twarzy Wnuka
Richarda odmalowuje się zdumienie.
— „O co konkretnie ci chodzi?”
— żebyś
powtórzyła, co powiem, ale wolniej i głośniej, żeby on mógł to zrozumieć
.
— „Chcesz porozumieć
się z człowiekiem?”
— Owszem. Możesz to zrobić?
— „Odradzam. To może być
bardzo niebezpieczne.”
— W porównaniu z czym? — spytał Masklin, zaciskając pięści. — I co mo-
że być
groźniejszego od nieporozumienia? Zaraz będzie chciał mnie złapać, to
jest bezpieczne?! Powiedz mu, że nie chcemy nikogo skrzywdzić, ludzi też nie.
Powiedz mu, bo już zaczyna ruszać
ręką!
I wyciągnął czarny sześcian w stronę ucha Wnuka Richarda.
Rzecz powiedziała coś
wolno i basowo, i mówiła, mówiła, mówiła.
Mina Wnuka Richarda stężała.
—Co mu powiedziałaś?—Wgłosie Masklina obudziło się nagłe podejrzenie.
— „ że jeśli wyrządzi ci krzywdę, to wybuchnę i rozwalę mu łeb!”
— Nie zrobiłaś
tego!
— „Zrobiłam.”
— I ty to nazywasz porozumieniem?
— „A co, nie zrozumiał? Nazwałabym to wielce skutecznym porozumieniem.”
— Ale to nie jest uprzejme. A poza tym nigdy mi nie mówiłaś, że możesz
wybuchać.
— „Bo nie mogę. Ale on tego nie wie. W końcu to tylko człowiek.”
Statek zwolnił i dryfował nad zielenią, dopóki nie spotkał własnego cienia.
Przy nim wieża, z której startował prom, wyglądała niczym biała słomka obok
sporego czarnego talerza.
—Wylądowałaś
go na ziemi!—oznajmił oskarżycielsko Masklin.—A miała
ś
go zatrzymać
nad ziemią.
— „Nie jest na ziemi. Unosi się nad ziemią.”
— Wygląda, jakby był na ziemi.
— „Mówię, że się unosi nad ziemią” —powtórzyła cierpliwie Rzecz.
Wnuk Richard przyglądał się Masklinowi wzdłuż własnego nosa z zaskoczoną
miną.
— A co go unosi? — Masklin stał się dociekliwy.
No to Rzecz mu powiedziała.
— Ciotka kto? Skąd się tam wzięła? Ma krewnych na statku?
— „Nie ciotka, tylko anty. Antygrawitacja!”
— Ale nie ma ognia ani dymu! — oświadczył oskarżycielsko Masklin.
— „Ogień
i dym nie są konieczne.”
Ku statkowi tymczasem ruszyły różne pojazdy, przeważnie wyjąc syrenami.
— Słuchaj no. . . dokładnie jak wysoko nad ziemią on się unosi?
— „Około czterech cali. . . ”
* * *
Angalo leżał z nosem wtulonym w piach.
I nie mógł się nadziwić, że jeszcze żyje. Albo jeśli już nie żył, to temu, że
wciąż był zdolny do myślenia. Może faktycznie był martwy i znalazł się tam,
gdzie nom udaje się po śmierci, gdziekolwiek by to było.
Na razie wyglądało to strasznie podobnie do tego, gdzie był poprzednio.
Ostrożnie przypomniał sobie, co było wcześniej — spojrzał w górę, zobaczył
to wielkie, co spadało z nieba prosto na jego głowę, i zrobił „padnij”,
czekając, że
w każdej chwili stanie się niewielką, mokrą plamką w wielkiej dziurze w ziemi.
Uznał, że to nie nastąpiło, a więc prawdopodobnie nie umarł — coś
tak ważnego
musiałby zapamiętać.
— Gurder? — spytał ostrożnie.
— To ty? — odezwał się głos Gurdera.
— Mam nadzieję. Pion?
— Pion! — powiedział Pion gdzieś
w mroku.
Angalo zebrał się na czworaki i spytał:
— Ma ktoś
jakiś
pomysł, gdzie jesteśmy?
— W statku? — zaproponował nieśmiało Gurder.
— Wątpię. Tu jest ziemia, trawa i wszystko, co poprzednio.
— To gdzie jest statek? I dlaczego jest tak ciemno?
Angalo siadł i otrzepał ubranie.
— Nie wiem — przyznał. — Może nas nie trafił, ale ogłuszył, a teraz jest już
noc?
—Wokół horyzontu widzę światło, a w nocy go nie ma, więc to nie jest uczciwa
noc.
Angalo rozejrzał się: rzeczywiście w oddali widać
było wąski pasek światła.
W dodatku słychać
było dziwny, cichy dźwięk, który raz usłyszany, zdawał się
wypełniać
świat.
Zaintrygowany Angalo wstał, by się lepiej rozejrzeć.
Dało się słyszeć
ciche łupnięcie i stłumione ,Auć!”, po czym Angalo wrócił
na ziemię. Gdy wstał, delikatnie rozcierając czubek głowy, jego dłoń
dotknęła
metalu, przykucnął więc i przyjrzał się temu, w co trafił.
Przez dłuższą chwilę panowała pełna namysłu cisza, po czym rozległ się nieco
niepewny głos:
— Gurder, będziesz miał kłopoty z uważaniem, więc się skup i posłuchaj. . .
* * *
—Tym razem chcę, żebyś
przetłumaczyła dokładnie to, co powiem. Jasne?—
spytał niezbyt uprzejmie Masklin. —Nie ma sensu dalej go straszyć!
Ludzie otoczyli statek. A raczej próbowali, bo żeby otoczyć
coś
o takich rozmiarach,
trzeba strasznie dużo ludzi.
Z oddali słychać
było zbliżające się silniki i syreny następnych ciężarówek.
Chwilowo Wnuk Richard, wpatrujący się nerwowo we własne ramię, pozostał
sam.
— Poza tym chyba jesteśmy mu coś
winni — dodał Masklin. — Użyliśmy
jego satelity i zabraliśmy sporo jego rzeczy.
— „Powiedziałeś, że chcesz to załatwić
po swojemu. I bez pomocy ludzi” —
przypomniała Rzecz.
— Teraz jest inaczej. Teraz mamy statek. Sami go zrobiliśmy. I nie musimy
już o nic prosić.
— „Chciałam tylko zwrócić
uwagę, że to ty siedzisz na jego ramieniu, a nie
on na twoim.”
— Tym się nie przejmuj. Powiedz mu. . . poproś
go, żeby poszedł w stronę
statku. I powiedz „proszę”. I powiedz mu, że nie chcemy nikogo skrzywdzić.
Zwłaszcza siebie.
Zdawało się, że minęła cała wieczność
, nim Wnuk Richard skończył odpowiadać
, ale w końcu ruszył w stronę statku.
— I co powiedział? — spytał Masklin, trzymając się kurczowo swetra.
— „Nie wierzę w to.”
— Co, nie wierzy mi?!
— „Ja nie wierzę! Powiedział, że jego dziadek ciągle mówił o małych ludziach,
ale on w nich nie wierzył, aż dotąd. Pytał, czy ty jesteś
taki jak ci w starym
Sklepie.”
Masklinowi opadła szczęka, choć
wiedział, że Wnuk Richard uważnie go obserwuje.
— Powiedz mu, że tak — wykrztusił po chwili.
— „Jak chcesz. Ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.” — Mimo to Rzecz
zadudniła basowo.
Wnuk Richard oddudnił.
— „Mówi, że jego dziadek żartował o małych ludziach żyjących w Sklepie.
Mówił, że przynoszą mu szczęście.”
Masklin znów poczuł, że świat dał fikołka, i to właśnie w chwili, w której
wydawało mu się, że go wreszcie rozumie.
— Czy jego dziadek kiedykolwiek widział noma? — spytał słabo.
—„Mówi, że nie, ale kiedy dziadek albo jego brat zostawali wieczorami i nocami
w biurze, słyszeli w ścianach różne odgłosy i żartowali, że to sklepowe
krasnoludki.
Mówi, że kiedy był mały, dziadek opowiadał mu o małych ludziach,
którzy nocami bawili się w Sklepie zabawkami.”
— Przecież sklepowe nomy nigdy czegoś
takiego nie robiły!
— „A czy ja powiedziałam, że on mówi prawdę?”
Statek był znacznie bliżej, ale wciąż nie było w nim widać
niczego, co przypominałoby
okna lub drzwi. Miał tyle samo otworów co jajko.
Masklin zaś
czuł, że mózg mu się kotłuje — zawsze uważał ludzi za w miarę
inteligentnych (nomy bądź co bądź były inteligentniejsze, a szczury niegłupie).
Można było się nawet zgodzić, że lisy mają szczyptę inteligencji. Skoro na
świecie
było jej tyle, że starczyło dla lisów, to i ludziom musiało się coś
dostać. To, z czym
się teraz zetknął, było czymś
więcej niż inteligencją.
Przypomniał sobie książkę „Podróże Guliwera”, która była dla nomów podwójnym
zaskoczeniem. Raz z uwagi na to, co opisywała, a dwa — gdy się oka-
zało, że to wszystko było wymyślone. W Sklepie było sporo takich książek. Zawsze
zresztą przysparzały nomom masę kłopotów.Widocznie z jakichś
powodów
ludzie musieli czytać
nieprawdę.
Nigdy nie wierzyli, że nomy istnieją, ale chcieli w to wierzyć
— i to było
najbardziej zaskakujące.
— Powiedz mu, że muszę się dostać
na statek — polecił wreszcie.
Gdy Rzecz skończyła buczeć, Wnuk Richard odszepnął, co przypominało solidn
ą wichurę.
— „Mówi, że jest za dużo ludzi.”
— Swoją drogą, to co oni wszyscy tu robią? — zdziwił się Masklin. — Dlaczego
się nie boją?!
Odpowiedź Wnuka Richarda przypominała kolejną wichurę.
—„On mówi, że myślą, że lada chwila przybysze z innej planety wyjdą, żeby
z nimi porozmawiać.”
— Dlaczego?
— „Nie wiem. Może nie chcą być
sami.”
— Przecież wewnątrz nikogo nie ma! To nasz statek i. . .
Nagle coś
zawyło.
I to tak, że wszyscy zatkali sobie uszy.
Po czarnym kadłubie przemknęły wielobarwne wzory świetlne najpierw
w jedną stronę, potem w drugą. A potem zniknęły.
Za to zawyło ponownie.
—Tam nikogo nie ma, prawda?—upewnił się Masklin.— żadnych hibernowanych
czy mrożonych nomów, ani niczego?
Niedaleko czubka statku otworzyła się prostokątna klapka, coś
zaszumiało
i z otworu wystrzelił płomień
czerwonego światła, który zapalił kępę zarośli kilkaset
jardów od burty.
Ludzie zaczęli uciekać.
Statek uniósł się kilka stóp, kołysząc się alarmująco, po czym szarpnęło nim
w bok. Znieruchomiał na moment i wystrzelił prosto w górę. Zatrzymał się dość
wysoko, po czym fiknął koziołka. I zawisł bokiem w dół. Wreszcie opadł z
powrotem
i wylądował. W ogólnym rozumieniu tego słowa, z jednej bowiem strony
dotknął ziemi, a druga pozostała nieco wyżej, opierając się na. . . niczym.
Na koniec statek odezwał się głośno.
Dla ludzi musiało to brzmieć
jak nieco zwariowany szczebiot.
W rzeczywistości dało się słyszeć:
—Przepraszam!. . . Mówiłem „przepraszam”, no nie?. . . To jest mikrofon?. . .
Nie mogę znaleźć
guzika otwierającego te przeklęte drzwi. . . spróbujmy tego. . .
Otworzyła się inna klapa odsłaniająca prostokątny otwór, z którego wylało się
błękitne światło.
I ponownie ryknął dziwnie znajomy głos:
— Mam! — Potem coś
załomotało głucho, jakby ktoś
pukał w mikrofon, nie
mając pewności, czy działa. — Masklin, jesteś
tam?
— To Angalo! — domyślił się Masklin. — Nikt inny tak nie prowadzi! Powiedz
Wnukowi Richardowi, że muszę się dostać
na statek. Proszę!
Gdy Rzecz skończyła, Wnuk Richard przytaknął.
Ludzie kręcili się w pobliżu statku, nie bardzo wiedząc, co robić, gdyż drzwi
były za wysoko, by mogli ich dosięgnąć. Masklin złapał się kurczowo swetra, gdy
Wnuk Richard energicznie przepychał się wśród zamieszania.
Statek znowu zawył.
— Tego. . . — Angalo najwyraźniej mówił do kogoś
innego. — Nie jestem
pewien tego guzika. . . może to jest. . . co?. . . Pewnie, że go nacisnę, niby
dlaczego
nie? Jest koło tego, co otwiera drzwi, to musi być
bezpieczny. . . Słuchaj, zamknij
się, dobrze?
Z otworu opadła na ziemię srebrzysta rampa. Była wystarczająco szeroka, by
mógł po niej wejść
człowiek.
— A widzisz? — ucieszył się Angalo.
— Rzecz, możesz pogadać
z tym maniakiem? — zaniepokoił się Masklin. —
To jest z Angalem. Powiedz mu, gdzie jestem i że próbuję dostać
się na statek. . .
— „Nie mogę, bo właśnie odciął łączność
. Naciska przypadkowo i przestawia
wszystko, czego zdoła dosięgnąć. Należy tylko mieć
nadzieję, że nie naciśnie
tego, czego nie trzeba.”
— Mówiłaś, że możesz powiedzieć
statkowi, co ma robić?!
— „Ale nie wtedy, kiedy jest na nim choćby jeden nom. I nie mogę mu zakazać
zrobić
czegoś, co kazał mu zrobić
nom. Na tym polega bycie maszyną” —
wyjaśniła Rzecz zgryźliwie.
Wnuk Richard pchał się z determinacją, ale ponieważ wszyscy się pchali, tylko
każdy w inną stronę, niesporo mu szło. W dodatku wszyscy krzyczeli — i znów
każdy co innego.
Masklin westchnął.
— Poproś
go, żeby mnie postawił na ziemi — polecił i dodał: — Tylko potem
powiedz „dziękuję”. I powiedz. . . że byłoby miło, gdybyśmy mogli więcej
porozmawiać.
Rzecz powiedziała.
Wnuk Richard wyglądał na zaskoczonego.
Rzecz powiedziała jeszcze coś.
Dłoń
Wnuka Richarda uniosła się i skierowała ku Masklinowi.
Był to jeden z tych przerażających momentów, które Masklin miał na prywatnej
czarnej liście, i musiał przyznać, że bierne czekanie, aż człowiek go złapie,
było gorsze zarówno od samodzielnej jazdy wierzchem na lisie, jak i kierowania
ciężarówką czy lotu gęsią. Gdy olbrzymie paluchy ujęły go w pasie, zamknął
oczy.
— Masklin?! — zawył statek. — Jak ci się coś
złego stanie, to będą kłopoty!
Ostrzegam!
Wnuk Richard złapał go delikatnie, jak coś
niezwykle cennego i kruchego,
i powoli opuścił na ziemię. Masklin otworzył oczy, gdy na niej stanął, i
stwierdził,
że znajduje się w lesie ludzkich nóg. Odwrócił się ku wciąż pochylonemu
Wnukowi Richardowi i starając się mówić
tak basowo i wolno, jak tylko potrafił,
wypowiedział jedyne słowa, jakie w ciągu ostatnich pięciu tysięcy lat nom
skierował
do człowieka.
Brzmiały one: — Do widzenia.
A potem ruszył przez nożną gęstwinę.
U podnóża rampy stało kilku ludzi w urzędowych spodniach i masywnych butach,
ale to nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu—ominął ich z wpraw
ą i pognał na górę ku otworowi, z którego promieniował błękitny blask. Gdy był
w połowie drogi, u szczytu rampy pojawiły się dwa ciemne punkty.
Rampa była długa, a on nie spał od wielu godzin. Teraz żałował, że się nie
zdrzemnął, gdy ludzie go oglądali — posłanie wydawało się wygodne. Ale miał
wtedy inne zmartwienia, a teraz to dawało się odczuć
— jego nogi chciały się
położyć
i spać. Nieważne gdzie, byle szybko.
Punkty zmieniły się w głowy Gurdera i Piona, ale jakoś
wolno, gdyż już nie
był w stanie biec: poruszał się w sposób zbliżony do zataczania się. Zdołał
jednak
dotrzeć
do drzwi, a dalej obaj złapali go za ręce i wciągnęli na pokład statku.
Masklin odwrócił się i spojrzał w dół na morze ludzkich twarzy. Po raz pierwszy
od opuszczenia Sklepu spoglądał z góry na ludzi. To, że najprawdopodobniej
go nie widzieli, było bez znaczenia.
— Cały jesteś? — spytał troskliwie Gurder. — Zrobili ci coś?
— Cały jestem i nic mi nie zrobili — wymamrotał.
— Wyglądasz okropnie.
— Powinniśmy z nimi porozmawiać, wiesz, Gurder. Oni nas potrzebują.
— Jesteś
całkiem pewien, że się dobrze czujesz? — Gurder przyjrzał mu się
podejrzliwie.
Masklin miał wrażenie, że ma pełno waty w głowie, ale mimo to zdołał zadać
pytanie:
— Wierzyłeś
w Arnolda Brosa (zał. 1905)?
— Tak.
— On w ciebie też wierzył. — Masklin uśmiechnął się tryumfująco. — I co
ty na to?
A potem powoli, ale stanowczo zwinął się i osunął na pokład.
Rozdział jedenasty
STATEK: maszyna, na której pokładzie nomy opuściły Ziemię. Nie wiemy
o nim jeszcze wszystkiego, ale ponieważ zbudowały go nomy, używając Nauki,
dowiemy się.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Rampa zwinęła się, drzwi zamknęły, a statek uniósł wysoko ponad głowami
zgromadzonych.
I pozostał tam do zmroku.
Ludzie próbowali oświetlić
go różnokolorowymi światłami, grali mu różne
dźwięki, a w końcu przemawiali w każdym znanym im języku.
Statek ignorował wszystkie ich próby.
* * *
Masklin obudził się.
Znajdował się w niezwykle niewygodnym łóżku. Było za miękkie dla kogoś
przyzwyczajonego do spania na ziemi.WSklepie nomy sypiały na dywanach, ale
Masklin spał na desce, używając szmatki jako przykrycia, a i tak uważał to za
luksusy.
Czym prędzej więc siadł i rozejrzał się.
Pokój był raczej skromnie urządzony: poza łóżkiem stały tam jeszcze stół
i krzesło.
Stół i krzesło!
W Sklepie nomy robiły meble z pudełek od zapałek i szpulek do nici. Nomy
żyjące poza Sklepem nie wiedziały nawet, co to takiego meble.
A tu stały sobie zwykłe ludzkie meble, tylko nomich rozmiarów.
Pospiesznie wstał i pomaszerował po metalowej podłodze do metalowych
drzwi. Także nomich rozmiarów. Drzwi zrobionych przez nomy dla nomów.
Prowadziły na korytarz o ścianach dosłownie usianych drzwiami. Korytarz
nie był brudny czy zakurzony — wręcz przeciwnie, ale sprawiał wrażenie dziwnie
starego. Zupełnie jakby od dawna pozostawał nie używany i nieprzyzwoicie
czysty.
Masklin prawie odskoczył, gdy coś
małego ruszyło ku niemu z cichym pomrukiem.
Wyglądało zupełnie, jakby było na gąsienicach, z przodu miało obrotową
szczotkę, która zgarniała kurz do otworu w kadłubie. A raczej zgarniałaby, gdyby
był w okolicy jakiś
kurz. Ciekawe, ile razy czyściło tak czysty korytarz, czekając
na powrót nomów. . .
Rozmyślania przerwało mu owo coś, wpadając mu na nogę. Bipnęło oburzone
i skierowało się w przeciwną stronę, więc poszedł za nim.
Po parunastu krokach minął innego cosia, który wędrował sobie po suficie,
cicho poszczekując. Czyszcząc jego idealną powierzchnię.
Skręcił za róg i prawie wpadł na Gurdera.
— A, wstałeś! — powitał go Gurder.
— Wstałeś. . . to jest wstałem. Słuchaj no. . . jesteśmy na statku, tak?
— Jest zadziwiający. . . ! — oznajmił Gurder.
Wyglądał nieco dziko, głównie z powodu rozbieganego wzroku i włosów stercz
ących we wszystkie strony.
— Jestem pewien, że jest — zapewnił go na wszelki wypadek Masklin.
—Ale tu są te wszystkie. . . i takie wielkie. . . i jest to olbrzymie. . . i nie
uwierzysz,
jakie przestronne. . . i jest tyle. . . — Gurder umilkł: wyglądał jak ktoś, kto
musi się nauczyć
mnóstwa nowych słów, zanim zacznie cokolwiek opisywać. —
On jest za duży! Chodź! — Złapał Masklina za ramię i pociągnął za sobą.
— Jak się tu dostaliście? — zainteresował się Masklin.
—Angalo coś
nacisnął, otworzyła się jakaś
klapa i byliśmy w środku, a potem
była winda i znaleźliśmy się w wielkiej sali z fotelem, na którym Angalo
natychmiast
siadł. Zaraz zapaliły się te wszystkie światełka, no więc naturalnie zaczął
naciskać
wszystkie guziki, jakie znalazł, i przestawiać
wszystkie dźwignie, jakich
mógł dosięgnąć.
— Nie próbowałeś
go powstrzymać?!
—Znasz go i wiesz, jakiego ma fioła na punkcie kierowania pojazdami. Rzecz
próbuje dojść
z nim do ładu i wymusić
sensowne postępowanie. Gdyby nie ona,
już pewnie byśmy się obijali o gwiazdy — zaprorokował ponuro Gurder, wchodz
ąc w kolejne tubowo sklepione wejście.
Za nim znajdowała się. . .
No, sala albo pomieszczenie. Bo na pokój było za duże, ale znajdowało się
przecież wewnątrz statku. Masklin zresztą jedynie dzięki świadomości, że jest na
statku, nie uznał, że znalazł się na zewnątrz, bowiem pomieszczenie było ogromne
— większe niż największe działy w Sklepie.
´ Sciany pokrywały ekrany i skomplikowanie wyglądające panele. Sala pogrą-
żona była w półmroku, tylko jej środek był dokładnie oświetlony, dzięki czemu
wyraźnie widoczny był Angalo, prawie tonący w dużym, miękkim fotelu.
Przed nim na pochylonej metalowej konsolecie pełnej guzików i przełączników
stała Rzecz. Nie trzeba było specjalnej bystrości, by wiedzieć, że oboje się
kłócili, i to od dość
dawna. Potwierdził to zresztą Angalo, oświadczając oskarżycielsko,
ledwie zobaczył Masklina:
— Ona nie chce zrobić
tego, co jej każę!
Rzecz wyglądała tak czarno, sześciennie i uparcie, jak tylko potrafiła.
— „On chce pilotować
statek” — oznajmiła równie oskarżycielsko.
— Jesteś
maszyną! Musisz robić
to, co ci się każe! — wybuchnął Angalo.
— „Jestem inteligentną maszyną. I nie po to tyle się namęczyłam, żeby skończyć
jako coś
nieinteligentnego, za to bardzo płaskiego, na dnie wielkiej dziury
w ziemi. Nie potrafisz pilotować
statku. I jeszcze długo nie będziesz potrafił.”
—Skąd wiesz? Nie pozwoliłaś
mi spróbować, to skąd możesz wiedzieć?! Kierowałem
już ciężarówką i co? To nie moja wina, że te wszystkie drzewa i latarnie
wyrastały mi na drodze — oburzył się Angalo.
— Nie wydaje ci się, że statek jest trudniejszy do prowadzenia? — spytał
uprzejmie Masklin.
—Cały czas się uczę. Prościzna. Każdy guzik ma na sobie obrazek, zobacz. . .
Nacisnął jakiś
i jeden z ekranów rozjaśnił się, pokazując tłum w dole.
— Czekają, odkąd odlecieliśmy —poinformował Masklina Gurder.
— A czego chcą? — zdziwił się Angalo.
— Skąd mam wiedzieć? — zdziwił się dla odmiany Gurder. — Kto może
wiedzieć, czego chcą ludzie?
—Różności próbowali—dodał Angalo.— światłami błyskali, muzykę puszczali.
I przez radio, jak mówi Rzecz, też ciągle nadają.
— Próbowałeś
im odpowiedzieć? — spytał Masklin.
—Nie mam im nic do powiedzenia, to po co się miałem odzywać?—Angalo
wzruszył ramionami i postukał Rzecz, wracając do tego, co ważniejsze.—Dobra,
panie Spryciulec. Jeśli nie ja mam kierować
statkiem, to kto?
— „Ja.”
— Jak?
— „Koło siedzenia jest wgłębienie, widzisz?”
— Widzę. Tak na oko, twoich rozmiarów.
— „Włóż mnie tam.”
Angalo wzruszył ramionami i zrobił, co chciała Rzecz. Wsunęła się gładko
w podłogę, aż tylko górna jej powierzchnia trochę wystawała.
— Słuchaj no. . . niczego nie mogę robić? No, chociażby wycieraczki albo
coś. . . — zaproponował ugodowo Angalo. — Głupio się czuję, tak tu siedząc
i nic nie robiąc.
Rzecz zignorowała go całkowicie. Przez chwilę pobłyskiwała światełkami,
jakby w mechaniczny sposób sadowiąc się wygodnie, po czym oznajmiła znacznie
głośniej i bardziej basowo niż kiedykolwiek dotąd:
— „DOBRZE.”
Na sali zapłonęły światła, zaczynając od miejsca, w którym znajdowała się
Rzecz. Na ekranach pojawiły się krajobrazy i gwiazdy, panele rozmigotały się
różnokolorowymi
światełkami, a lampy w suficie zalały całość
dziennym światłem.
Gdzieś
w oddali coś
załomotało, wszędzie dało się słyszeć
cichutkie potrzaskiwanie
towarzyszące budzeniu się elektryczności. Powietrze zapachniało jak przed
burzą.
— Zupełnie jak w Sklepie w czasie Kiermaszu świątecznego! — ucieszył się
Gurder.
—„WSZYSTKIE SYSTEMY SPRAWNE”—zadudniła Rzecz.—„PODAć
MIEJSCE PRZEZNACZENIA.”
— Co? — zdziwił się Masklin. —Nie wrzeszcz!
— „Gdzie lecimy?” — spytała Rzecz normalnym tonem. — „Musisz podać,
gdzie chcesz się dostać.”
— Do kamieniołomu.
— „A gdzie to jest?”
—No jak to. . . gdzieś
w tamtą stronę.—Masklin machnął ręką, wyznaczając
przynajmniej ćwiartkę koła tym ruchem.
— „W którą stronę?” — spytała cierpliwie Rzecz.
— Skąd mam wiedzieć?! A ile tam jest stron?
— Rzecz, chcesz powiedzieć, że nie znasz drogi powrotnej do kamieniołomu?
— spytał Gurder.
— „Właśnie. Nie znam.”
— Zgubiliśmy się?
— „Skądże. Wiem, na jakiej planecie się znajdujemy.”
— Nie mogliśmy się zgubić, bo wiemy, gdzie jesteśmy — ocenił Gurder. —
My tylko nie wiemy, gdzie nie jesteśmy.
— A jakbyś
poleciała wysoko w górę, nie odnalazłabyś
kamieniołomu? —
spytał Angalo. — Z góry wszystko widać, więc to tylko kwestia wysokości.
— „Można spróbować.”
— A ja mogę?
— „Wciśnij lewy pedał i pociągnij zieloną dźwignię.”
Nie było słychaćżadnego dźwięku, ale zmienił się rodzaj ciszy. Masklin przez
moment poczuł się bardzo ciężki, potem jednak mu przeszło. Obraz na ekranie się
zmniejszył.
— To się nazywa latanie! — Angalo był szczęśliwy. — żadnego hałasu i nic
niczym nie wymachuje.
— A właśnie, gdzie jest Pion? —przypomniał sobie Masklin.
— Pałęta się po statku — wyjaśnił Gurder. — Sądzę, że poszedł poszukać
czegoś
do jedzenia.
— Przecież tu nikogo nie było od piętnastu tysięcy lat!
— Może ktoś
coś
zostawił na dnie jakiejś
szuflady. — Gurder wzruszył ramionami.
— Słuchaj, Masklin, muszę z tobą pogadać.
— Tak? To gadaj.
Gurder podszedł bliżej, spoglądając niepewnie na Angala rozwalonego w fotelu
z wyrazem błogiego szczęścia na obliczu.
— Nie powinniśmy tego robić
— powiedział cicho. — Wiem, że to okropne
po tym wszystkim, co przeszliśmy, ale to nie tylko nasz statek. On należy do
wszystkich nomów na tej planecie.
Wyraźnie mu ulżyło, gdy Masklin przytaknął.
— Rok temu nie uwierzyłbyś
w to, że istnieją nomy poza Sklepem — przypomniał
mu mimo wszystko Masklin.
— No. . . cóż. . . To było rok temu, a teraz jest teraz. Nie wiem, w co wierz
ę, ale wiem, że muszą być
tysiące nomów, o których istnieniu nie wiemy. Mogą
istnieć
choćby nomy żyjące w innych Sklepach! My mieliśmy szczęście, bo mieli
śmy Rzecz, ale jak zabierzemy statek, to dla nich nie pozostanie nawet nadzieja!
— Wiem — przyznał ponuro Masklin. — I co mamy zrobić? My potrzebujemy
statku już zaraz. Natychmiast. A jak, tak w ogóle, mamy znaleźćinne nomy?
— Mamy statek! — przypomniał Gurder.
Masklin wskazał na ekran, na którym coraz odleglejszy krajobraz powoli
przesłaniały
chmury.
— Odszukanie ich zajęłoby wieczność
, a znaleźć
je i tak można tylko, będąc
na Ziemi. Jakbyś
zapomniał, nomy doskonale się ukrywają. Wy, w Sklepie, nie
mieliście o nas pojęcia, a żyliśmy zaledwie o kilka mil od siebie. Plemienia
Piona
w ogóle byśmy nie znaleźli, gdyby nie przypadek. Poza tym jest jeszcze jeden
mały problem: wiesz, jakie są nomy.Większość
pozostałych najprawdopodobniej
nie uwierzy nawet w statek — dodał Masklin.
Gurder wyglądał wyjątkowo nieszczęśliwie, ale wyznał otwarcie:
— Prawda. Sam bym w niego nie uwierzył. Nadal nie wiem, czy wierzę,
a przecież jestem na statku.
—Jak znajdziemy jakieś
nadające się do zamieszkania miejsce, możemy wysłać
statek z powrotem po pozostałych. A przynajmniej po tych, których zdołamy
odnaleźć
— zaproponował Masklin. — Angalo będzie szczęśliwy jak nie wiem
co, gdy będzie mógł go choć
trochę popilotować. . .
Urwał, gdyż Gurder zaczął się trząść
, co w pierwszej chwili wyglądało na
śmiech. Dopiero łzy cieknące mu po policzkach wyjaśniły sprawę.
— Eee. . . — bąknął Masklin, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
— Przepraszam. . . — wymamrotał Gurder. — To przez te wszystkie zmiany.
. . Dlaczego choć
przez pięć
minut wszystko nie może zostać
po staremu? Za
każdym razem, jak wreszcie zaczynam coś
rozumieć, to się zmienia w coś
innego,
a ja w durnia! A ja tylko chcę coś
prawdziwego, w co mogę uwierzyć! Komu to
szkodzi?
— Wydaje mi się, że po prostu trzeba mieć
elastyczny umysł. — Masklin
wiedział, że takie wyjaśnienie niewiele pomoże.
—Elastyczny? Ja ostatnio mam tak elastyczny umysł, że mogę go wyciągnąć
przez uszy i zawiązać
pod szyją!—wybuchnął Gurder.—I mogę ci powiedzieć,
że wcale mi się to jak dotąd nie przydało! Gdybym ciągle wierzył w to, czego
mnie w młodości nauczyli, to wyszedłbym na głupka tylko raz i tylko raz bym się
pomylił! A tak mylę się cały czas!
I odmaszerował w głąb korytarza.
Obserwując jego malejącą postać, Masklin nie po raz pierwszy zastanawiał
się, czy nie wolałby wierzyć
w coś
równie mocno jak Gurder. Wtedy miałby aż
nadto powodów do narzekania. Albo czy nie lepiej było pozostać
w jamie. Nie
licząc tego, że było chłodno i głodno, i że co rusz ktoś
zostawał zjedzony, nie było
wtedy tak najgorzej. Przynajmniej był wtedy z Grimmą i razem im było chłodno
i głodno. A tak było mu ciepło i samotnie i. . .
Rozmyślania przerwał mu nagły ruch z boku. Był to Pion trzymający talerz
z owocami, tak, to musiały być
owoce. Masklin zdecydował, że chwilowo odłoży
na bok kwestię samotności, gdyż głód tylko czekał na okazję, by daćsię odczuć.
Co prawda nigdy nie widział owocu o takiej barwie czy kształcie. . . ale i tak
się
poczęstował.
Smakowało jak orzechowa cytryna.
— Całkiem nieźle zachowane — ocenił. — Gdzieś
to znalazł?
Okazało się, że owoc pochodzi z maszyny stojącej w pobliskim korytarzu.
Operacja, jak odkrył Pion, okazała się niezwykle prosta—na przodzie znajdowało
się kilkaset obrazków różnych rodzajów jedzenia. Gdy się któregoś
dotknęło,
w maszynie coś
chwilę mruczało i pokazane danie wyjeżdżało przez otwór z boku,
od razu na talerzu. Masklin spróbował na początek kilku owoców, zielonego,
skrzypiącego warzywa i kawałka mięsa, które smakowało jak wędzony łosoś.
— Ciekawe, jak ona to robi? — zastanowił się po zaspokojeniu pierwszego
głodu.
— „Gdybym ci powiedziała, że to dzięki molekularnemu rozkładowi surowych
pierwiastków i ponownemu ich połączeniu w zamawiany produkt, to byś
zrozumiał?” — zapytał w odpowiedzi głos ze ściany.
— Nie — stwierdził uczciwie Masklin.
— „A więc dzięki Nauce.”
— Aa! A to wszystko w porządku. To ty, Rzecz?
— „Ja.”
Dogryzając łososiowe danie mięsne, Masklin wrócił do sali i poczęstował Angala.
Na wielkim ekranie głównym widać
było same chmury.
— W tym niczego nie widać, nie tylko kamieniołomu —ocenił.
Angalo przestawił jakąś
dźwignię i Masklin na moment zrobił się znowu niesamowicie
ciężki.
Obaj przyjrzeli się ekranowi.
— No! — sapnął z podziwem Angalo.
— To wygląda znajomo. — Masklin pogrzebał po kieszeniach i wyjął nieco
sfatygowaną mapę, jedyną, jaką udało im się znaleźć
w Sklepie.
Rozłożył ją na kolanie i porównał z obrazem na ekranie.
Obraz przedstawił dysk zrobiony głównie z różnych odcieni błękitu i białych
kawałków chmur.
— Masz jakiś
pomysł, co to może być? — zainteresował się Angalo.
—Nie, ale wiem, jak się nazywają niektóre kawałki. To grube na górze, a cienkie
na dole, to Ameryka Południowa. Tylko nic nie jest na niej napisane, a na
mapie jest. Dziwne.
— Kamieniołomu dalej nie widzę — zmartwił się Angalo.
Masklin przyglądał się to mapie, to ekranowi. Grimma mówiła o tych żabach,
one żyły chyba w tej Ameryce. Przypomniało mu się, jak mówiła, że kiedy się
wie o żabach w kwiatach, to nie jest się tym, kim dawniej.
Zaczynało mu świtać, o co jej chodziło.
— Kamieniołom na razie może poczekać
— powiedział nagle.
— „Powinniśmy tam dotrzeć
najszybciej, jak tylko można, dla dobra wszystkich”
— oznajmiła niespodziewanie Rzecz.
Masklin zastanowił się i musiał przyznać, że ma rację. W kamieniołomie
wszystko się mogło przydarzyć
i statek na pewno wszystkim by się przydał.
A potem zaświtała mu w głowie złośliwa myśl—od dawna robi wszystko dla
dobra wszystkich innych nomów, to chyba czas zrobić
wreszcie coś
dla siebie.
Może statek ma problemy ze znalezieniem innych nomów, ale z żabami powinien
mieć
mniej kłopotów. Tym bardziej że on, Masklin, mógł mu w tym pomóc.
— Rzecz — oświadczył. — Lecimy do Ameryki Południowej. I nie kłóć
się
ze mną!
Rozdział dwunasty
żABY: niektórzy uważają, że wiedza o nich jest istotna. Są małe i zielone.
Albo żółte. I mają po cztery nogi. Kumkają. Młode żaby to kijanki. I uważam, że
to wszystko, co trzeba wiedzieć
o żabach.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów,
napisana przez Angala de Pasmanterii
Oto planeta, co prawda większość
jej powierzchni pokrywa woda, ale i tak
nazywa się Ziemia.
„Zbliżenie”
Oto kraj. . . błękity, zielenie i brązy w słońcu i długie deszczowe chmury,
poprzez
które przebijają góry. . .
„Zbliżenie”
. . . góra — zielona i mokra, a na niej. . .
„Zbliżenie”
. . . drzewo obrośnięte mchem i kwiatami. . .
„Zbliżenie”
Oto kwiat z jeziorkiem w środku. Epifityczna bromelida.
Jego płatki prawie się nie trzęsły, gdy przedostały się przez nie trzy bardzo
małe i bardzo złote żabki i znieruchomiały zaskoczone, wpatrując się w jeziorko
czystej wody. Po chwili dwie spojrzały na trzecią, czekając, żeby powiedziała
coś
stosownego w tym historycznym momencie.
No więc powiedziała:
— .-.-.mipmip.-.-.
A potem wszystkie trzy zsunęły się do wody.
Choć
żaby potrafią zauważyć
różnicę między dniem a nocą, nie są specjalnie
mocne w kwestii Czasu jako takiego. Wiedzą, że jedne rzeczy następują po
innych, i wybitnie inteligentne mogą nawet się zastanawiać, co powoduje, że
wszystko nie dzieje się równocześnie, ale to jest kres ich możliwości.
Toteż nie zrobiło im większej różnicy, że noc nadeszła znacznie wcześniej, bo
w środku dnia, i że bardziej nadleciała, niż nadeszła. . .
Wielki czarny cień
przesunął się nad szczytami drzew i znieruchomiał. A potem
rozległy się głosy. żaby słyszały je, ale nie miały pojęcia, ani co mówią, ani
nawet, czym są. Nie brzmiały jak głosy, do których żaby są przyzwyczajone.
A oto, co mówiły:
— Ile tu w końcu jest tych gór? Przecież to bezsens! Kto potrzebuje tyle gór
i to w jednym miejscu?! Marnotrawstwo i złe zarządzanie, ot co! Jedna
starczyłaby
w zupełności. Dostanę szału, jak zobaczę jeszcze jedną górę! A tak w ogóle,
to ile ich jeszcze mamy zamiar przeszukać?
— Mnie się podobają. . .
— I drzewa też tu mają niewłaściwą wysokość
! Przynajmniej niektóre.
— Też mi się podobają, Gurder.
— I nie ufam zdolnościom Angala jako kierowcy.
— Wyrabia się.
— Może. Mam tylko nadzieję, że w okolicy nie pojawią się znowu samoloty.
Gurder i Masklin znajdowali się w topornie wykonanym koszu z drutu i kawałków
metalu, zwisającym na przewodzie, który wystawał z otwartej klapy w dnie
statku.
Nie zbadali jeszcze, ma się rozumieć, całego statku, a i tak co krok natykali
się
na zagadki i dziwne maszyny. Rzecz wyjaśniła, że statek używany był do badań
i poszukiwań, a głównie do odkryć.
Masklin, prawdę mówiąc, mu nie ufał. Dlatego też, choć
na pewno były na
jego pokładzie urządzenia mogące opuścić
coś
znacznie solidniejszego od prowizorki,
w której dyndali, wolał kosz wykonać
własnoręcznie, a do opuszczania
i podnoszenia użyć
Piona i słupa wewnątrz statku, wokół którego owinęli przewód.
To było znacznie naturalniejsze.
Kosz delikatnie zetknął się z gałęzią.
Najwięcej kłopotu, jak zwykle, sprawiali ludzie, którzy za nic nie chcieli ich
zostawić
w spokoju. Ledwie znaleźli jakąś
obiecującą górę, a wokół zaczynało
roić
się od samolotów i helikopterów. Przy statku wyglądały niczym muchy przy
orle, ale były równie denerwujące i rozpraszające.
Masklin przyjrzał się gałęzi — Gurder miał rację: to była ostatnia góra. Dalej
nie musieli szukać, gdyż gałąź roiła się od kwiatów, ale trzeba było sprawdzić
zawartość
, toteż ostrożnie wyszedł z kosza i przeczołgał się do najbliższego kwiatu.
Był wyższy od noma, i to co najmniej dwa razy, musiał się więc wspiąć, by
zajrzeć
do środka.
Wewnątrz było jeziorko.
Z którego przyglądały mu się trzy pary żółtych oczu.
Masklin z kolei przyglądał się im.
A więc to jednak była prawda. . .
Przez sekundę zastanawiał się, czy powinien im coś
powiedzieć, a raczej czy
może powiedzieć
cokolwiek, co one by zrozumiały, i doszedł do wniosku, że nie.
To była całkiem gruba i długa gałąź, ale na statku znajdowały się rozmaite
narzędzia i urządzenia. Można było opuścić
dodatkowe kable, by ją podtrzymać
i spokojnie obciąć. Zajmie to trochę czasu, ale tego akurat im nie brakowało, co
było istotne.
Rzecz mówiła, że są sposoby, żeby coś
rosło pod lampami, takimi jak słońce,
w pojemnikach jakiejś
rzadkiej zupy, którą jedzą rośliny. W takim razie utrzymanie
gałęzi przy życiu powinno być
najłatwiejszą rzeczą na świecie.
A jak to zrobią ostrożnie i delikatnie, to żaby nigdy się nie dowiedzą.
* * *
Gdyby świat był balią, ruchy statku można byłoby porównać
do złośliwego
mydła, które właśnie wyśliznęło się komuś
z ręki i miota się w tę i z powrotem, nie
dając się złapać. To, gdzie aktualnie się znajdował, łatwo można było rozpoznać
po nagłej aktywności samolotów i helikopterów.
Można było też jego ruchy przyrównać
do ruchów kulki w ruletce, uporczywie
szukającej właściwego numeru. . .
Albo też można było po prostu uznać, że się zgubił.
* * *
Szukali całą noc.
Jeśli to była noc, bo trudno było to określić. Rzecz próbowała wyjaśnić, że
statek porusza się szybciej niż słońce, co było trochę nienormalne, jako że
słońce
pozostawało nieruchome. W pewnych częściach świata panowała noc, w innych
dzień, co — jak twierdził Gurder — było wynikiem złej organizacji.
— W Sklepie — dowodził — zawsze było ciemno, jak miało być
ciemno.
Nawet ludzie potrafili coś
porządnie zbudować. A to jest fuszerka!
Pierwszy raz głośno powiedział, że Sklep zbudowali ludzie.
Natomiast nigdzie nie było znajomo.
—Sklep znajdował się w Blackbury, to wiem na pewno.—Masklin podrapał
się po brodzie. — Kamieniołom powinien być
gdzieś
niedaleko.
— Może i powinien, ale nie ma napisów jak na mapie. — Angalo wskazał
z irytacją na ekran.—Jak ktoś
ma wiedzieć, gdzie coś
jest, jeśli nie ma napisów?!
—Mówi się trudno, ale nie będziesz jeszcze raz próbował lecieć
na tyle nisko,
by przeczytać
drogowskazy. Za każdym razem ludzie się strasznie podniecają:
wybiegają na ulice i jak opętani wrzeszczą przez radio —zdecydował Masklin.
—„Trudno im się dziwić, jak widzą statek kosmiczny o wyporności dziesięciu
milionów ton lecący ulicą” — dodała Rzecz.
— Przecież uważałem ostatnim razem. Nawet stanąłem, jak się zapaliło czerwone
światło! Moja wina, że te wszystkie ciężarówki zaczęły na siebie wpadać?!
I to niby ja jestem taki zły kierowca?
—Wasze gęsi nigdy się nie gubią, jak im się to udaje?—spytał Gurder Piona.
Ten szybko się uczył ich języka — miał do tego dryg jak większość
jego plemienia,
pewnie dzięki temu, że często spotykali nomy mówiące innymi językami.
— One zawsze wiedzą, gdzie są — odparł Pion dumnie.
— Zwierzęta tak mają — zgodził się Masklin. — Mają instynkt, to coś
jak
wiedzieć
różne rzeczy, nie wiedząc, że się wie.
—Dlaczego Rzecz nie wie, gdzie lecieć?—zastanowił się Gurder.—Florydę
znalazła bez trudu, a z czymś
tak ważnym jak Blackbury ma kłopoty.
—„Bo o Blackbury nic nie mówią w radiu, a o Florydzie mówią bez przerwy.”
— No to chociaż wyląduj gdziekolwiek — zaproponował Gurder.
Angalo nacisnął kilka guzików.
— Pod nami jest samo morze — poinformował pozostałych. —I. . . a to co?
W dole widać
było coś
małego i białego lecącego nad chmurami.
— Może gęś
— podpowiedział Pion.
— Nie. . . sądzę. . . — Angalo pokręcił jakąś
gałką. — O, proszę!
Obraz na ekranie powiększył się, ukazując biały, wysmukły kształt.
— Concorde? — spytał Gurder.
— Concorde — potwierdził Angalo.
— Coś
wolno leci. . .
— Tylko w porównaniu do nas —zaprotestował Angalo.
— Leć
za nim — polecił Masklin.
— Nie wiemy, dokąd on leci —zaoponował wyjątkowo rozsądnie Angalo.
— Ja wiem. Ty też powinieneś, bo wyglądałeśprzez okno w czasie lotu. Lecieli
śmy ku słońcu.
— Zgadza się. I co z tego?
— Wtedy było po południu. Teraz jest rano, a on znowu leci ku słońcu —
wyjaśnił Masklin.
— I co z tego?
— To, że wraca do domu.
Angalo przygryzł wargę i spróbował przegryźć
się przez rewelację.
—Nie rozumiem, dlaczego słońce upiera się wschodzić
i zachodzić
w różnych
miejscach.—Gurder kategorycznie odmówił choćby próby zrozumienia podstaw
astronomii.
— Wraca do domu. . . — powtórzył Angalo. — Fakt, rozumiem. No, to polecimy
z nim, tak?
— Tak.
— No, to lecimy — ucieszył się Angalo, sięgając po stery. — Kierowcy concorde’a
powinni być
zadowoleni, że tym razem będą mieli towarzystwo. Pewnie
im się nudzi tak ciągle latać
samotnie.
* * *
Statek wyrównał nieco z tyłu samolotu, ale na tej samej wysokości.
— Czego on się tak wierci, ten concorde? — zdziwił się Angalo. — O,
przyspieszył!
— Może się nas boją? — zasugerował Masklin.
— A to niby dlaczego? — zdziwił się Angalo. — Przecież nic nie robimy,
tylko lecimy za nim.
—Jakbyśmy mieli uczciwe okna, to bym im pomachał—rozmarzył się Gurder.
— Rzecz, czy ludzie kiedykolwiek widzieli statek podobny do naszego? —
spytał niespodziewanie Angalo.
— „Nie, ale wymyślili dużo opowieści o statkach z innych planet.”
— A tak, to do nich podobne —mruknął Masklin.
— „Na niektórych statkach są przyjazne istoty. . . ”
— To my! — ucieszył się Angalo.
— „. . . a na innych potwory z mackami i zębami!”
Obecni spojrzeli na siebie wymownie.
Gurder pierwszy rozejrzał się nerwowo po promieniście rozchodzących się
korytarzach. Pozostali natychmiast poszli w jego ślady.
— Jak aligatory? — upewnił się Masklin.
— „Gorsze” — zapewniła go rzeczowo Rzecz.
— Tego. . . sprawdziliśmy wszystkie pokoje, prawda? — spytał Gurder.
—Oni to sobie wymyślili—przypomniał mu Masklin.—To nie są prawdziwe
opowieści.
— Kto chciałby wymyślać
takie koszmarki?!
— Ludzie, Gurder. Ludzie.
— Taak. — Angalo bez powodzenia próbował nonszalancko obrócić
fotel,
żeby sprawdzić, czy coś
o zębatych mackach nie próbuje się do niego podkraść
.—
Tylko nadal nie rozumiem dlaczego?
— A ja myślę, że rozumiem — rzekł Masklin. — Ostatnio dużo o ludziach
myślałem.
— Współczuję — powiedział z uczuciem Gurder. — Czy Rzecz nie mogłaby
im, tym kierowcom concorde’a, wysłać
wiadomości? Na przykład: „Nie bójcie
się, gwarantujemy, że nie mamy macek i zębów”.
— Nie uwierzą — ocenił Angalo. — Jakbym miał macki i zęby, to właśnie
taką wiadomość
bym wysłał. To się nazywa spryt.
Concorde był właśnie w trakcie bicia rekordu prędkości w przelocie
transatlantyckim.
Statek leciał sobie powoli za nim.
— Tak mi się wydaje — odezwał się Angalo — że ludzie są akurat dość
inteligentni,
żeby byli odrobinę szaleni.
— A mnie się wydaje — odezwał się Masklin — że mogą być
na tyle inteligentni,
żeby byli samotni.
* * *
Concorde wylądował, drąc gumę z opon, a na jego spotkanie pognały wozy
strażackie i cała masa innych samochodów z błyskającymi światełkami na dachach.
Wielki, czarny statek przeleciał nad nimi, skręcił i zwolnił.
— Są tory kolejowe! — ucieszył się Gurder. — A tam jest kamieniołom! Nadal
tam jest!
— Oczywiście, że nadal tam jest, cymbale. Niby gdzie by miał sobie iść
?! —
parsknął Angalo, kierując statek ku wzgórzom, na których widać
było łaty nie
roztopionego śniegu.
— Przynajmniej większość
kamieniołomu — dodał Masklin.
Nad kamieniołomem unosił się słup czarnego dymu. Gdy podlecieli bliżej,
zobaczyli, że powodem jest płonąca ciężarówka. Wokół niej stało kilka innych
i kręcili się jacyś
ludzie: na widok statku rzucili się do ucieczki.
—Samotni, co?—warknął Angalo.—Jak skrzywdzili choćby jednego noma,
pożałują, że się urodzili!
— Jak skrzywdzili jednego noma, pożałują, że ja się urodziłem! — poprawił
go Masklin. — Nie sądzę, żeby ktoś
z naszych tu został. Nie przy tylu ludziach
kręcących się po kamieniołomie. A poza tym, kto podpalił ciężarówkę?
— Jej! — Angalo rozejrzał się wojowniczo.
Masklin też się rozglądał, tylko że z namysłem. Nie mógł sobie wyobrazić
kogo
ś
takiego jak Grimma czy Dorcas, siedzących biernie w jakiejś
dziurze i pozwalaj
ących bezkarnie panoszyć
się ludziom po okolicy. Należało też wziąć
pod uwag
ę, że ciężarówki nie mają zwyczaju się podpalać, a baraki demontować, choćby
tylko częściowo. Mogli to co prawda zrobić
ludzie, ale jakoś
nie bardzo mógł w to
uwierzyć. Przyjrzał się rozbitej bramie i zauważył szerokie ślady opon biegnące
przez błoto i pole.
— Wydaje mi się, że odjechali ciężarówką — ocenił.
— Co to jest „jej”? — Gurder najwyraźniej nie nadążył chwilowo w rozmowie.
— Przez pole? — zdziwił się Angalo. —Ugrzęzłaby w błocie jak nic.
Masklin potrząsnął głową przecząco.
Może nomy też mają instynkt, może to było co innego, ale był pewien swego.
— Leć
za tymi śladami opon! —polecił. — I to szybko!
— Szybko? Ty masz pojęcie, co mówisz?! Wiesz, jak trudno go zmusić, żeby
leciał tak wolno? — Angalo trącił jakąś
dźwignię i znaleźli się nad wzgórzem.
Byli tu już kilka razy, ale na piechotę i parę miesięcy temu. Teraz aż trudno
było w to uwierzyć.
Szczyt wzgórza był płaski, tworząc mikrowyżynę, skąd roztaczał się doskonały
widok na lotnisko. Widać
też było doskonale pole z kopalnią ziemniaków,
zagajnik, w którym polowali, i las, w którym ubili lisa za konsumpcję nomów.
I widać
też było coś
małego i żółtego, jadącego na ukos przez pole.
Angalo pochylił się zaintrygowany.
— Wygląda na jakąś
maszynę — orzekł, manipulując dźwigniami bez odrywania
wzroku od ekranu. — Dziwaczną maszynę.
Na drodze pojawiły się inne pojazdy—zwykłe, ale z błyskającymi światełkami
na dachach.
— Gonią ją, no nie? — spytał Angalo.
—Może chcą się dowiedzieć, kto podpalił ciężarówkę—zastanawiał się Masklin.
— Możesz ją dogonić
przed nimi?
—Pewnie, że mogę, nawet jakbyśmy mieli lecieć
na skróty przez Florydę!—
oznajmił Angalo, trącając jakąś
dźwignię.
Obraz lekko drgnął i żółty pojazd znalazł się tuż przed nimi.
— Widzisz? — ucieszył się Angalo.
— Bliżej — polecił Masklin.
Angalo wcisnął jakiś
guzik.
— Ten ekran pokazuje to, co jest w dole i. . . —zaczął.
— Tam są nomy! — wrzasnął Gurder.
—Aha! A samochody uciekają!—uradował się Angalo.—Tak jest: zmiatać,
bo zęby i macki będą w robocie!
— Byle tylko nasi na dole nie wpadli na ten sam pomysł — zauważył Gurder.
— Masklin, nie uważasz. . .
Ale Masklina znowu tam nie było.
* * *
Odcięty kawałek gałęzi był trzydzieści razy dłuższy od Masklina, klnącego
w duchu, że wcześniej o tym nie pomyślał. Trzymali go pod tymi specjalnymi
lampami w pojemniku z zupą dla roślin i wyglądało na to, że rósł sobie całkiem
szczęśliwie. Najwyraźniej nomy, które zbudowały statek, hodowały w ten sposób
sporo roślin.
Pion pomógł mu zaciągnąć
pojemnik do windy.
żaby przyglądały się ich poczynaniom z zainteresowaniem.
Gdy ustawili go, jak mogli, na klapie, Masklin uruchomił urządzenie. Była to
winda, ale bez przewodów i kabli — podnosiła się i opuszczała za sprawą jakiejś
tajemniczej siły, pewnie tej od ciotki, co to nie była ciotką. Masklina zresztą
to
mało interesowało, dopóki działało.
Przez otwór w podłodze widać
było, jak żółty pojazd stanął.
A obok widać
było zdziwioną minę Piona.
— Kwiat to wiadomość
? — spytał.
— W pewnym sensie — przyznał Masklin.
— Bez słów?
— Bez.
— Dlaczego bez?
Masklin wzruszył ramionami.
— Bo nie wiem, jak to powiedzieć.
* * *
Historia prawie się kończy w tym miejscu.
A nie powinna.
* * *
Na statku zaroiło się od nomów. Gdyby na pokładzie znajdowało się coś
z mackami i zębami, zostałoby pokonane samą przewagą liczebną.
Młodzież wypełniła sterownię pracowicie, wypróbowując wszystkie guziki,
pokrętła i dźwignie.
Dorcas z asystentami zniknęli, szukając silnika, a w korytarzach rozbrzmiał
śmiech i głosy.
Masklin i Grimma zostali sami, obserwując żaby w kwiatach na powrót ustawionych
pod specjalnymi lampami.
— Musiałem sprawdzić, czy to prawda —powiedział Masklin.
— Najcudowniejsza rzecz na świecie. . .
— Nie. Na świecie są znacznie cudowniejsze rzeczy, jestem tego pewien. Ale
ta jest całkiem ładna, muszę przyznać.
Grimma opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w kamieniołomie: o walce
z ludźmi i o ucieczce na Jekubie. Gdy mówiła, jak walczyli, oczy jej pałały.
A Masklin przyglądał się jej z podziwem — była ubłocona, w podartym ubraniu,
a włosy wyglądały, jakby je czesała krzakiem, ale wypełniało ją tyle jakiejś
wewnętrznej energii, iż dziw brał, że jeszcze nie iskrzy. W sumie ludzie powinni
mu podziękować, że zjawił się właśnie wtedy, bo patrząc na Grimmę, mogło być
z nimi krucho.
— A co teraz będziemy robić? — spytała na koniec.
— Nie wiem. Rzecz mówi, że są planety, na których żyją nomy. Tylko nomy.
Możemy lecieć
na którąś
z nich. Albo znaleźć
pustą dla siebie.
—Wiesz, wydaje mi się, że nomy ze Sklepu będą najszczęśliwsze, zostając na
statku—zauważyła z namysłem.—Już im się tu podoba, bo jest bardzo podobnie
jak tam. No i przede wszystkim całe Zewnątrz zostało na zewnątrz.
— To trzeba będzie dopilnować, żeby znowu nie zapomnieli, że jest jakieś
Zewnątrz. Pewnie to moje zadanie. A jak już znajdziemy odpowiednie miejsce, to
chcę tu wrócić
statkiem.
— Po co chcesz tu wrócić? — zdziwiła się Grimma. — Co tu będzie?
— Ludzie. Powinniśmy z nimi porozmawiać.
— Co proszę?!
—Oni naprawdę chcą wierzyć
w. . . chodzi mi o to, że cały czas wymyślają historie
o nomach, czy stworzeniach, których nie ma. Myślą, że są sami na świecie,
i jest im z tym źle. My nigdy tak nie myśleliśmy, bo od początku wiedzieliśmy,
że
oni istnieją. Oni są strasznie samotni, tylko nie w pełni zdają sobie z tego
sprawę.
Wydaje mi się zresztą, że możemy się razem nieźle dogadać.
— Będą chcieli przerobić
nas na krasnoludki!
— Jak wrócimy, na statku nie będą chcieli. Ludzie podziwiają dwie rzeczy:
wielkość
i technikę. Statek ma je obie.
Grimma ujęła jego dłoń.
— Cóż. . . jeśli tego właśnie naprawdę pragniesz. . .
— Naprawdę.
— To wrócę z tobą.
Za nimi dało się coś
słyszeć.
Okazało się, że to Gurder. Z torbą przerzuconą przez ramię, miał zdeterminowan
ą minę kogoś, kto jest zdecydowany postawić
na swoim za wszelką cenę.
— No. . . przyszedłem się pożegnać
— oświadczył na powitanie Gurder.
— Co ci się stało?! — zaniepokoił się Masklin.
— Słyszałem właśnie, że chcesz tu wrócić
razem ze statkiem?
— Chcę, ale. . .
— Proszę, nie kłóć
się ze mną. — Gurder był niezwykle zdecydowany. —
Myślałem nad tym od chwili, w której znaleźliśmy statek. Tu są inne nomy i ktoś
powinien im powiedzieć, że statek wróci. Nie możemy ich teraz zabrać, ale ktoś
powinien ich wszystkich odszukać
i upewnić
się, że wiedzą o statku i o tym, co
naprawdę jest prawdą. Wychodzi na to, że ten ktoś
to ja. . . Przynajmniej na coś
się przydam.
— Całkiem sam? — spytał Masklin.
Gurder pogrzebał w torbie.
— Nie całkiem, biorę ze sobą Rzecz — wyjaśnił, wyjmując czarny sześcian.
— No. . . — zaczął Masklin i urwał, bo Rzecz się odezwała.
—„Skopiowałam siebie w komputerze pokładowym statku. Mogę być
tu i tam
równocześnie.”
— To jest to, co naprawdę chcę zrobić
—dodał Gurder trochę bezradnie.
Masklin zastanowił się i zrezygnował z protestów. Gurder najprawdopodobniej
w ten sposób będzie szczęśliwy, a statek naprawdę należał do wszystkich
nomów. Oni go tylko chwilowo pożyczali, reszta więc miała prawo o tym wiedzieć
. Podobnie jak mieli prawo znać
prawdę o sobie i swoim pochodzeniu. A na
koniec—Gurder doskonale się do tego nadawał: to był wielki świat i aby czegoś
takiego dokonać, należało naprawdę wierzyć.
— Chcesz, żeby ci ktoś
towarzyszył? —spytał cicho Masklin.
—Nie. Może znajdę kogoś
po drodze. I coś
ci powiem: nie mogę się doczekać,
żeby zacząć.
— Tego. . . Tak. . . no, to jest całkiem duży świat. . .
— Wziąłem to pod uwagę i porozmawiałem z Pionem.
— Cóż. . . skoro jesteś
pewien. . .
—Jestem. I to bardziej niż czegokolwiek innego ostatnimi czasy. A jak wiesz,
w swoim czasie byłem całkiem pewien mnóstwa rzeczy.
— W takim razie lepiej znajdźmy jakieś
dogodne do wysadzenia cię miejsce
— ocenił Masklin.
—Zgadza się.—Gurder spróbował wyglądać
odważnie.—Gdzieś, gdzie jest
dużo gęsi.
* * *
O wschodzie słońca wysadzili Gurdera nad brzegiem jeziora. Pożegnanie było
krótkie, bo jeśli statek zatrzymywał się gdzieś
choćby kilka minut, natychmiast
zlatywały się tam stada samolotów i helikopterów pełne ludzi.
Przez moment widać
było malejącą postać, zawzięcie machającą w stronę odlatuj
ącego statku.
Potem tylko jezioro, a wreszcie krajobraz malejący na ekranie.
A w końcu już nic.
W sterowni było pełno nomów obserwujących malejący krajobraz. Grimma
też tam była.
— Nigdy nie sądziłam, że to tak wygląda — przyznała. —I że jest go tyle.
— To całkiem duży świat — oświadczył Masklin.
—Myślisz, że jeden świat wystarczy dla nas wszystkich?—spytała po chwili.
— Nie wiem, może jeden świat nie jest wystarczająco duży dla nikogo —
stwierdził uczciwie. — Tak w ogóle to, gdzie my lecimy, Angalo?
Angalo zatarł dłonie i przesunął w skrajne położenie wszystkie dźwignie.
— Tak wysoko, że już nie będzie dołu! — odparł z satysfakcją.
Statek skierował się ku gwiazdom.
W dole krajobraz osiągnął granice i przestał już być
krajobrazem, a stał się
czarnym dyskiem na tle słońca.
Nomy i żaby przyglądały mu się ciekawie.
Blask słoneczny oświetlił jego brzeg, wysyłając w ciemność
promienie, dzięki
czemu przez mgnienie oka wyglądał dziwnie podobnie do kwiatu.
SPIS TREśCI
SPIS TREśCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
Na początku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
Rozdział pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5
Rozdział drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15
Rozdział trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25
Rozdział czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36
Rozdział piąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46
Rozdział szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
Rozdział siódmy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67
Rozdział ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71
Rozdział dziewiąty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79
Rozdział dziesiąty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 88
Rozdział jedenasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97
Rozdział dwunasty.