James morrow Niewinni w pielke Umarli drżą w podziemiu, ocean i jego mieszkańcy. Szeol [kraina zmarłych] dla Niego jest nagi. Abaddon [Zatracenie] jest bez zasłony. Księga Hioba, 26; 5-6 Konserwatysta nie musi obawiać się człowieka, którego rozsądek jest sługą jego namiętności, niech jednak strzeże się tego, dla kogo rozsądek stał się namiętnością największą i najbardziej straszliwą. Ci bowiem są niszczycielami pradawnych imperiów, sprawcami rozpadu, bogobójcami. J.B.S. Haldane, „Daedalus" PODZIĘKOWANIA W trakcie mojej długiej podróży poprzez teodyceę korzy- stałem z pomocy dzieł wielu myślicieli. Mam wielki dług wo- bec „The Problem of Evil" Marylin McCord Adams i Roberta Merrihew Adamsa, „The Problem of God" Petera Adama An- gelesa, „Evil and the God of Love" Johna Hicka, „The Problem of Pain" C.S. Lewisa, „Evil and the Concept of God" Edwarda H. Maddena i Petera H. Hare'a, „God and Evil" HJ. McClo- skeya, „The Evils of Theodicy" Terrence'a W. Tilleya oraz „The Greater-Good Defence" Melville'a Y. Stewarta. Czterotomowa historia wcielonego zła pióra Jeffreya Burtona Russella - „The Devil", „Satan", „Lucifer" i „Mephistopheles" - nie będąc teo- dyceą per se, zawiera jednak wiele błyskotliwych rozważań na temat paradoksu cierpienia. Interpretacje Księgi Hioba są równie liczne jak wrzody na ciele jej bohatera. Do trzech naj- bardziej interesujących zaliczam „The First Dissident" Willia- ma Safire'a, „The Bitterness of Job" Johna T. Wilcoxa oraz „Odpowiedź Hiobowi" Carla Gustava Junga. Wedle mojej wiedzy wszystkie nieszczęścia zarejestrowane przez zespół oskarżycielski naprawdę miały miejsce. Zainte- resowanym dalszym zgłębianiem tego tematu polecam lektu- rę „The Pessimist Guide to History" Stuarta i Doris Flexne- rów. Konstruując przypadek zwłóknienia torbielowatego z roz- działu dwunastego korzystałem z kilku źródeł, między innymi z „Alex: The Life of a Child" Franka Deforda. Pewne szczegó- ły egzekucji Roberta Franc.ois Damiensa pochodzą z pracy Mi- chela Foucaulta „Nadzorować i karać". Jak w przypadku „Pióra archanioła", tak i przy tej książce skorzystałem wielce dzięki intelektualnemu i moralnemu wsparciu mojej agentki, Merrillee Heifetz, dzięki inteligencji mojego wydawcy, Johna Radziewicza, oraz chęci moich przy- jaciół i kolegów wyrażenia opinii na temat poszatkowanego rę- kopisu i omówienia wielu dręczących mnie obsesji. Wśród osób, którym należą się podziękowania, są: Joe Adamson, Lin- da Barnes, Craig Brownlie, Lynn Crosson, Shira Deamon, Sean Develin, Daniel Dubner, Margaret Duda, David Edwards, Ro- bert Hatten, Peter Hayes, Michael Kandel, Christa Malone, Glenn Morrow, Jean Morrow, Elisabeth Rosę, Joe Schall, Pe- ter Schneeman, Kathryn Ann Smith, James Stevens-Arce, Da- vid Stone oraz Dorothy Yanbinsbergen. CZEŚĆ PIERWSZA Rozdział l Ze wszystkich godnych uwagi obiektów uwolnionych z oko- wów lodu przez wielkie arktyczne ruchy tektoniczne w roku 1998, jak zachowany w całości statek wikingów i zamrożone cielsko mamuta włochatego, najbardziej kontrowersyjnym by- ło bez wątpienia trzyipółkilometrowej długości ciało Boga. Dyskusja, która w rezultacie rozgorzała, nie skupiła się jed- nak, co dziwne, na kwestii tożsamości Corpus Dei - ciało wypo- sażone było, jak się przekonamy, w niepodważalną genealogię - lecz na jego statusie metafizycznym. Czy Bóg był martwy, jak chcieli tego nihiliści i „New York Times"? Zaledwie w stanie śpiączki, jak gorąco pragnął tego Watykan i wyznawcy orto- doksyjnego judaizmu? Czy też - wedle powszechnej opinii pro- testantów - Wszechmogący był duchowo żywy jak zawsze, po- rzuciwszy jedynie swoją cielesną formę, tak jak poczwarka jęt- ki pozbywa się zbędnego już kokona? Zanim nastąpiły szczególne wydarzenia składające się na moją opowieść, wydawało się, że zagadka może być nigdy nie rozwiązana. Właściciele Corpus Dei, jeden w drugiego żarliwi baptyści z południa Stanów Zjednoczonych, drżeli na myśl o bandach naukowców włażących z buciorami do wnętrza Je- go mózgu, zostawiających ślady błota na świątobliwych den- drytach w trakcie prób ustalenia zakresu Jego życia lub śmier- ci. Co więcej, jako zwolennicy przynoszącej teologiczny kom- fort teorii jętki, opiekunowie Boga słusznie się obawiali, że ekspedycja taka mogłaby odkryć ślady aktywności mózgowej, potwierdzając tym samym o wiele bardziej niepokojącą teo- rię śpiączki. Co zaś do mnie, całym sercem opowiadałem się za zakazem wycieczek do Jego cerebrum. Jestem diabłem, mam więc jasno określone poglądy na temat tego, jak powinni zachowywać się ludzie. Jednak w odróżnieniu od baptystów moje poglądy kształtuje bardziej roztropność niż pobożność. Objawem mą- drości jest, wydaje mi się, zostawianie rzeczy ich własnemu biegowi. Nie budźmy śpiących bogów. Tabliczka na drzwiach sali sądowej głosiła SĘDZIA POKO- JU, chociaż ani sprawiedliwość, ani utrzymywanie pokoju nie zaprzątały zawodowo Martina Candle'a, który zajmował się głównie egzekwowaniem nakazu trzymania psów na smyczy, udzielaniem pouczeń pieszym przechodzącym przez ulicę w niewłaściwym miejscu, sądzeniem drobnych złodziejaszków, ściąganiem zaległych mandatów oraz udzielaniem ślubów cy- wilnych. Martin wykonywał swój zawód w powiecie Abaddon, stan Pensylwania, zagorzale republikańskiej enklawie rozpościera- jącej się na terenie szerokiej doliny trzydzieści kilometrów na północ od Filadelfii. Powiat Abaddon był spokojny i dostatni, pełen soczyście zielonych parków publicznych, falujących ła- godnie pól uprawnych i osiedli-sypialni o nazwach takich jak Lisi Zakątek czy Jelenia Ostoja. Największym atutem mia- steczka, w zgodnej opinii wszystkich, był potok Waupelani, połyskujący strumień wijący się delikatnie przez dolinę z pół- nocy na południe, łączący kolejne osiedla niczym żyłka z nani- zanymi paciorkami różańca. Piskorze pluskały się w jego wo- dach. Pasiaste węże uwielbiały wygrzewać się na nasłonecz- nionych brzegach. Długonogie, podobne do pająków plesice biegały po powierzchni niby Jezus po jeziorze Genezaret. Po- tok był również schronieniem dla rzadkiego i pięknego gatun- ku ryb, żółtołuskiego karpia, i w słoneczne letnie dni dzięki przeciągającym ławicom zwykły strumień zmieniał się w rze- kę płynnego złota. Nad Waupelani, przecinającym rodzinne osiedle Martina, Lisi Zakątek, dzisiejszy sędzia w swych dzie- cinnych latach spędzał długie godziny - jeździł na łyżwach, ła- pał cierniki, puszczał okręty wojenne, które zbijał z kawałków drewna znajdowanych w piwnicy. Dopiero kiedy dorósł, prze- prowadził się do Glendale, zdobył dyplom college'u w Perkins- ville i wygrał swoje pierwsze wybory, dotarło do jego świado- mości, że potok Waupelani był dla niego w dzieciństwie zabaw- ką - najlepszą zabawką, jaką chłopiec mógł sobie wymarzyć, lepszą niż domek na drzewie czy zestaw kolejki elektrycznej. Dziwna nazwa powiatu Abaddon sięgała korzeniami pew- nego ciepłego letniego popołudnia roku 1692, kiedy to kie- rownik szkoły i kwakier, niejaki Prester Harkins, ujrzał diabła we własnej osobie. Zły siedział na błotnistych moczarach od- bierających wodę strumieniom i potokom doliny. Brał właśnie kąpiel. Harkins dostrzegł jego szczotkę z żelaznym włosiem. Chociaż kwakier Harkins cierpiał w rzeczywistości na ostry przypadek schizofrenii paranoidalnej, sąsiedzi dali wiarę je- go opowieści; wkrótce trzęsawisko i okolice zyskało nazwę jednego z bardziej dźwięcznych epitetów piekła, Abaddon, co jest hebrajskim imieniem zarówno jednego z demonów, jak i bezdennej otchłani, którą zamieszkuje. Jednak wraz z nadej- ściem dwudziestego wieku mieszkańcy zdążyli już zapomnieć znaczenie słowa Abaddon. Według nich była to tylko odpo- wiednia nazwa dla odpowiedniego przedmiejskiego osiedla, słowo, które przybysze z zewnątrz zawsze wymawiali niewła- ściwie, kładąc akcent na pierwszej sylabie. „Rymuje się z Ala- dynem", autochtoni rutynowo informowali przybyszów. „Kładźcie nacisk na «bad»", dodawali - co było dziwnie augu- styńskim mottem dla społeczności, której poczucie grzechu pierworodnego trudno byłoby nazwać wnikliwym. Chociaż czasem ten lub ów sąsiad Martina ulegał mrocznemu przygnę- bieniu, jakie było powszechnym udziałem mniej szczęśliwych Amerykanów, przeciętny abaddończyk nie był świadom fak- tu, że mieszka w piekle. Podobnie jak wielu ludzi pozostających w społeczności, w której się wychowali, podczas gdy ich przyjaciele dawno wy- jechali na podbój szerokiego świata, Martin walczył z lękiem, iż jest i zawsze będzie życiową ofermą. W takich okoliczno- ściach człowiek zazwyczaj wykształca krańcowy pogląd na swo- je powołanie, traktując je albo jako rodzaj pokuty (coś pomię- dzy opróżnianiem basenów w domu starców i wiosłowaniem na galerze), albo wynosząc na wyżyny poza granice rozsądku. Martin wybrał apoteozę. Zdobywszy zaufanie elektoratu dzię- ki swej pełnej godności postawie, atletycznej figurze i przy- stojnej twarzy z ciemnymi oczami i blond włosami, walczył o zachowanie pozycji ciężką pracą i uczciwością, rozważając każdą sprawę, jakby od jej wyniku zależał los narodu. W koń- cu nawet demokraci opowiedzieli się za jego kandydaturą. Chociaż nie miał żadnych tytułów naukowych - w owych cza- sach można było zdobyć fotel sędziego pokoju, mając wyłącz- nie dyplom college'u i praktyczną znajomość miejscowych praw - był nie mniej oddany ideałowi sprawiedliwości niż któ- rykolwiek z wykładowców prawa na Harvardzie. Wydawane przezeń wyroki były inspirująco sprawiedliwe, podnoszące na duchu. Sędzia Candle nigdy nie poprzestawał na odebraniu prawa jazdy pijanemu kierowcy; nie, zawsze próbował skiero- wać go na leczenie odwykowe. Kiedy miał do czynienia z mło- docianym złodziejaszkiem, nigdy nie wystarczało mu ustalenie wyroku, wyznaczenie grzywny i wygłoszenie umoralniającej reprymendy; zawsze próbował dotrzeć do sedna nieprawości, odwiedzając rodzinę nieletniego przestępcy i zachęcając wszystkich do uczestnictwa w terapii rodzinnej. Nawet śluby dawały Martinowi okazję znajdowania chwały w jego sędziostwie. Kiedy dwoje ludzi postanawia zawrzeć związek małżeński przed sędzią pokoju, można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że coś poszło nie tak w ich ży- ciu, i przy ceremonii Martin funkcjonował bardziej jako ka- płan czy terapeuta niż jako urzędnik miejski. Mniej więcej w dziesięciu procentach przypadków jedna z osób była nieule- czalnie chora. W dwudziestu pięciu procentach narzeczona by- ła w ciąży. W czterdziestu procentach proponowane połącze- nie - Żydówka z chrześcijaninem, protestant z katoliczką, czarne z białym - okazywało się nie do przełknięcia dla jed- nej z zainteresowanych rodzin. Przy trzech okazjach Martin udzielił ślubu dwóm mężczyznom; dwukrotnie połączył wę- złem małżeńskim dwie kobiety. Chociaż śluby osób tej samej płci gorszyły jego kolegów republikanów, udzielał ich z peł- nym spokojem umysłu, wierząc, że zasada liberalizmu powin- na odnosić się w nie mniejszym stopniu do alkowy, co do pla- cu handlowego. Często zainteresowanej pary nie było stać na wynajęcie od- powiednio godnego lokalu na wymienienie małżeńskiej przy- sięgi, a ze zrozumiałych względów narzeczem nie chcieli wy- korzystywać dostępnych im pomieszczeń: podniszczona przy- czepa mieszkalna albo salon rodziców to kiepskie miejsce startu dla wkraczających na nową drogę życia. Dowiadując się o niedoli młodej pary, Martin natychmiast oferował im tylny pokój swojego kawalerskiego mieszkania. Dywan był czysty, umeblowanie nie pozbawione smaku, światło zaś na tyle przy- ćmione, że boazeria wyglądała na zrobioną z prawdziwego dę- bu. W zdenerwowaniu wiele par zapominało o tym czy innym niezbędnym rekwizycie, toteż Martin na wszelki wypadek trzy- mał w saloniku pełen zestaw przyborów. Kiedy państwo młodzi już wpadali w panikę, Martin spokojnie otwierał szafkę ze sklejki i wydobywał tombakowe obrączki, parę pachnących świec, bukiet sztucznych kwiatów, pudełko prezerwatyw czji butelkę popularnego szampana. Udzielał też ślubów organizowanych bardziej pomysłowo. Zawsze zabierał swoje przybory w neseserze, gdy wsiadał do białego dodge'a model Aries i wyruszał, by pieczęcią Wspól- noty Pensylwanii nadać oficjalne imprimatur czcigodnym pra- gnieniom ciała. Kiedyś dwoje entuzjastów nurkowania powią- zał węzłem małżeńskim na dnie rzeki Schuykill, ubrany, po dobnie jak oni, w piankowy kombinezon i dźwigając na plecach butlę z tlenem. Pobłogosławił też dwoje fanatyków spadochroniarstwa, skacząc wraz z nimi z helikoptera i patrząc na welon panny młodej trzepoczący się za nią w powietrzu ni czym peleryna któregoś z komiksowych superbohaterów. Ni gdy nie zapomniał ceremonii ślubnej pary awangardowych ar- tystów z Perkinsyille, którzy oddawali się energicznej kopula- cji na łóżku wodnym, by rozpocząć akt jako cudzołożnicy i za- kończyć go jako legalna para. Dzięki swojej pracy Martin, w wieku czterdziestu dziewię- ciu lat, poznał czarującą i ekscentryczną Corinne Rosewood. Któregoś kwietniowego popołudnia miejski konstabl samo- chwała, Hugh Steadman, przyprowadził do małej salki sądo- wej Corinne, aresztowaną pod zarzutem zakłócania spokoju. Według Steadmana przez ostatnie trzy lata Corinne wykorzy- stywała ogródek na tyłach swojego domku w Chestnut Grove do uprawiania kocimiętki. Każdego wieczoru zaraz po zacho- dzie słońca ściągały tam uzależnione persy, syjamy i zwykłe dachówce. Miauczały wniebogłosy, tarzając się wśród kwiatów. Nie dość że sąsiedzi Corinne narażeni byli na wysłuchiwanie odgłosów tych nocnych bachanaliów, na dodatek koty wpra- wiały się w stan takiego oszołomienia, że wracając do domu chwiejnym krokiem o czwartej nad ranem, zapominały, do cze- go służy kuweta, i załatwiały się wprost na podłogę. I oto stała tam, kobieta o pełnych kształtach, z włosami o barwie miodu, ubrana we flanelową koszulę w kratkę, spło- wiałe dżinsy oraz czerwone kowbojskie buty, kołysząc się w przód i tył na obcasach i niemiłosiernie zgrzytając zębami, podczas gdy konstabl Steadman oskarżał ją o szerzenie zepsu- cia pośród miejskich kotów. Twarz miała okrągłą i ozdobioną dołeczkami, a obraz całkowitego piękna psuł tylko nos przy- pominający pączek kocimiętki. Martin był pod silnym wraże- niem. Przez całą mowę oskarżycielską serce waliło mu młotem jak u zakochanego sztubaka. Posągowość Corinne i jej orygi- nalne rysy twarzy przemawiały do jego poczucia estetyki, jej występek współgrał z jego sympatią dla przejawów bezczelno- ści. Odmalowany słowami oskarżyciela obraz go oczarował: set- ka kotów pogrążonych w ekstazie, przeżywających nocne ha- lucynacje, śpiewa do księżyca, przechadzając się po stworzo- nym przez Corinne ogrodzie rozkoszy. Na rozprawie dziesięć dni później Corinne nie przyznała się do winy. Martin, rozważywszy dowody, orzekł jej winę i wyzna- czył grzywnę w wysokości dwustu pięćdziesięciu dolarów. - Chyba się w tobie zakochałem - powiedział, ściągając okulary i patrząc prosto na oskarżoną. - Czy wyjdziesz za mnie? Przyjmując, że sędzia żartuje, Corinne odpowiedziała, że oczywiście wyjdzie za niego, ale pod warunkiem że zrezygnu- je z grzywny. - Nie zrezygnuję z grzywny, ale obniżę ją do dwustu dola- rów. - Sto pięćdziesiąt? - Dwieście. - W porządku. - Czy ślub w czerwcu by ci odpowiadał? Konstabl Steadman nie dowierzał własnym uszom. Zakasz- lał w zdumieniu. - Zwariowałeś? - zapytała Corinne, mimowolnie ściskając w palcach rąbek flagi Pensylwanii stojącej przy stole Martina, naprzeciwko flagi narodowej. - Nawet cię nie znam. - Co w takim razie powiesz na wspólną kolację? Kolację i przedstawienie w teatrze? - To możliwe. - Dzisiaj? - Dzisiaj okradam stację benzynową w Glendale. W piątek wieczór będę wolna. - A więc jesteśmy umówieni. W piątek wieczór Martin i Corinne obejrzeli wspólnie no- we przedstawienie „Świadka oskarżenia" Agaty Christie w fi- ladelfijskim Teatrze Sztuk Żywych, a sześć miesięcy później istotnie wzięli ślub, podczas świeckiej ceremonii odprawionej przez Kevina McKendricka, sędziego pokoju powiatu Chelten- ham, sąsiadującego z Abaddonem od wschodu. Tworzyli zaiste niezwykłą parę. Martin: wyznawca monote- istycznego protestantyzmu i centrowy republikanin, jedyny syn Siobhan 0'Leary, recepcjonistki w biurze podróży, i Walte- ra Candle'a, barmana abstynenta, który próbował zrównowa- żyć świeckość tego zajęcia, nauczając w prezbiteriańskiej szkółce niedzielnej. Corinne: poganka wolna duchem, była członkini Korpusu Pokoju, potomkini pierwszej w historii ko- biety, która z ramienia socjalistów walczyła o fotel gubernato- ra Marylandu, i nieudanego dramaturga o poglądach marksi- stowskich, późniejszego zdolnego hurtownika artykułów spor- towych. A jednak byli szczęśliwi... nie tylko szczęśliwi, lecz ostentacyjnie szczęśliwi - szczęśliwi w stopniu, który byłby nie do zniesienia dla pary mniej pozbawionej poczucia winy i uczciwej. Cztery miesiące po ślubie wydzierżawili rozpadający się wiejski dom i przylegającą do niego stodołę przy Flour Mili Road 22 w kolonii Kasztanowy Gaj. Ich posiadłość, zlokalizo- wana pięć kilometrów na północ od trzęsawiska Abaddon, zaj- mowała prawie trzy hektary, więcej niż potrzeba dla łagodnie pieniącej się kocimiętki. Tej wiosny wspólnie dokonali siewu, co jakiś czas przerywając, by kochać się w jabłkowym sadzie, i w czerwcu rośliny zakwitły, pozwalając miejscowym kotom doznawać rozkoszy, jaka wydawała się przesadna nawet dla tych znanych z hedonizmu pieszczochów. Miłość Corinne do zwierząt wykraczała poza hodowlę koci- miętki. Pani sędzina była wegetarianką, a na zderzakach jej forda rangera widniały naklejki głoszące: „Mięso to morder- stwo" oraz „Wolałabym chodzić nago, niż nosić futro". Na ży- cie zarabiała prowadząc w Perkinsville sklepik „Wszystkie stworzenia duże i małe", specjalizujący się w karmach dla psów, kotów i - co przynosiło największe dochody - koni, ulu- bieńców nastoletnich dziewcząt z najbogatszego osiedla po- wiatu Abaddon, położonej pośród lasów wykwintnej Jeleniej Ostoi. Sama Corinne miała bardzo oryginalny gust, jeśli chodzi o zwierzęta. Pośród stworzeń, z którymi Martin był zmuszony konkurować o uczucia żony, była nie tylko iguana imieniem Sedgewick, lecz również pająk ptasznik Harry Truman i sami- ca pancernika Shirley - stroniąca od ludzi bestia, która nie ro- biła nic, tylko jadła, spała i każdego dnia o drugiej po połu- dniu przechodziła z jednego kąta piwnicy do drugiego, zosta- wiając na podłodze kupki nieczystości. Wieczorem w dzień pierwszej rocznicy ich ślubu Corinne spojrzała Martinowi prosto w oczy, podniosła do ust drugi kieliszek popularnego szampana marki Cook's i powiedziała cicho: - To były homary. - Homary? - Z „Super Fresh". Przypadek, do którego najwyraźniej nawiązywała, pojawił się na wokandzie Martina we wczesnej fazie ich narzeczeń- stwa. Wkrótce po jedenastej wieczorem dziewiętnastego wrze- śnia 1996 roku młoda kobieta nazwiskiem Nancy Strossen wła- mała się do sklepu spożywczego „Super Fresh" w Lisim Zakąt- ku i przeniosła wszystkie homary z ich akwarium na wystawie do specjalnego pojemnika. Następnie przejechała przez całe New Jersey, zaparkowała na opustoszałej plaży w Cape May i wypuściła homary do wód północnego Atlantyku. Po zapozna- niu się ze szczegółami eskapady panny Strossen Martin ska- zał ją na dwa dni więzienia, lecz nie obłożył żadną grzywną, natomiast zarzucił pracownikom „Super Fresh" traktowanie homarów w sposób nieludzki i stwierdził, że powinni porzucić praktykę dręczenia skorupiaków. - Homary mnie przekonały - ciągnęła Corinne. - Pozwoli- łeś oskarżonej odejść, pogroziwszy jej tylko palcem, a ja po- myślałam sobie: „Nie szukaj dalej, moja droga". - Kochane homary - powiedział Martin leniwie, kończąc trzeci kieliszek szampana. - Kochane, kochane homary. Osiemnaście miesięcy po ślubie Corinne wpadła na pomysł założenia psiego odpowiednika sławnej Fundacji Spełnionych Życzeń. Zebrała datki za pośrednictwem czasopisma „Psi przy- jaciel", wynajęła jednopokojowe biuro w centrum Kingsley i zaangażowała swoją tępą, lecz świecie uczciwą kuzynkę Frań- ny jako główną administratorkę. W pół roku „Psiarnia Rado- ści" stała się poważną firmą, podtrzymywaną przy życiu przez dobrowoine datki i własną pensję Corinne. Dzięki „Psiarni Ra- dości" umierający jamnik z zadymionego Manhattanu mógł wreszcie pouganiać się za królikami w Wisconsin, chory na cu- krzycę ogar z Newark dołączał do trzech innych psów poszu- kujących zaginionego dziecka w górach Great Smokies, a gol- den retriever cierpiący na białaczkę, urodzony i wychowany w Tahoka, parszywej teksaskiej dziurze, spędzał ostatnie tygo- dnie życia nad brzegami Rio Grandę. Gdyby Martin nie szalał na punkcie Corinne, uznałby „Psiarnię Radości" za wyrzucanie pieniędzy w błoto i cała sprawa byłaby powodem głośnych kłótni w rodzaju tych, któ- re charakteryzowały schyłkowe fazy jego poprzednich związ- ków. Miłość jednak dziwnie zmienia ludzkie poczucie propor- cji i dlatego też - wbrew pogłoskom - jest bezwzględnie naj- mniej ulubionym uczuciem diabła. *** To znowu ja. Wasz uniżony sługa. Wyjaśnijmy coś sobie te- raz. Nie stoi przed wami stary kozioł. To nie bies, Belzebub, czort czy jakakolwiek inna łagodna i udomowiona wersja mnie samego. Macie przed sobą diabła. To poważna sprawa. To bułgarskie niemowlę wyrzucone w powietrze i złapane na turecki bagnet na oczach jego oszalałej z rozpaczy matki. To komendant ustaszów rozcinający tyłek Serbowi siekierą - Serb błaga go, błaga, żeby strzelił mu w głowę, a ustasz tylko się śmieje. Trzydziestoletnia ofiara czerniaka złośliwego zakłada- jąca sobie na głowę plastikową torebkę i zaciskająca wokół szyi sznurek od latawca swego syna. Rzeka Jangcy występują- ca z brzegów w roku 1931, zalewająca teren od Nankinu do Hankou, w której odmętach ginie trzy i pół miliona wieśnia- ków. Wielkie trzęsienie ziemi w Iranie w roku 1990, wprawia- jące w drżenie całą północną część kraju, gdzie setka miast zmieniła się w gruzy i życie straciło pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Proszę, zrozumcie, nigdy nie prosiłem o tę pracę. Nie zamie- rzałem być księciem ciemności, zasadą zła, fundamentem nie- nawiści. Nigdy nie prosiłem Boga, by sięgnął do najwyższej ku- py gnoju w piekle, chwycił kawał pierwotnej mazi i ulepił mnie, tak jak później miał ulepić Adama z gliny. Chociaż go- tów jestem wyznać wszystkie swoje grzechy przed odpowied- nio cierpliwym księdzem, winę za los Martina Candle'a - i za cały ból świata - nie ja ponoszę. Tak, to ja wynalazłem trąbę powietrzną; to prawda, moim hobby jest hodowanie zarazków gruźlicy; zgoda, jestem twórcą grawitacji i, co za tym idzie, współsprawcą każdego fatalnego upadku. Ale fakt, że nasz Stwórca zleca mi złą robotę, nie oznacza, że mamy przestać za- uważać krew na Jego rękach. „Bóg kryje się w szczegółach", napisał architekt Ludwig Mieś van der Rohe... i tak samo jest ze mną. Nazywam się Jo- nathan Sarkos, mam dwa metry dziesięć wzrostu i ważę sto trzydzieści kilogramów. Tak jak kameleon, zmieniam twarz w zależności od otoczenia, tyle że w odwrotny sposób. Na asfal- cie jestem biały. Na śniegu czarny. Radzę zapomnieć o wszyst- kich tradycyjnie znanych akcesoriach: o berle, rozszczepionej brodzie, uczniowskiej czapce. Kopyt pozbyłem się w średnio- wieczu. Rogów nie noszę od czasów renesansu. Ze wszystkich moich portrecistów dwudziestowieczny ma- larz nazwiskiem Jerome Witkin najbardziej zbliżył się do prawdy. Arcydzieło Witkina to olejny obraz na płótnie o wy- miarach dwa metry na półtora zatytułowany „Diabeł jako kra- wiec". Mój ciasny i pogrążony w półmroku pokoik z maszyną do szycia marki Elias Howe i regałami pełnymi świeżo uszy- tych części garderoby oczekujących na odbiór. Moja masywna postać, łysiejąca czaszka, duża, żółwiopodobna głowa. W jed- nym tylko się pomylił - źle odgadł mój wiek. Poeci tworzą swo- je najlepsze dzieła przed ukończeniem czterdziestki, matema- tycy zazwyczaj wypalają się przed ukończeniem trzydziestego roku życia, heretycy zaś najczęściej dojrzewają późno. Hitler nie zabrał się do najazdu na Polskę, dopóki nie stuknęła mu pięćdziesiątka. Ceau§escu zakosztował okropieństw, dopiero kiedy ukończył sześćdziesiąt cztery lata. Ja mam wieczne sie- demdziesiąt dwa. Moja igła do szycia chlubi się wspaniałą genealogią, zosta- ła bowiem wykonana z tego samego ćwieka, którym rzymscy żołnierze przebili lewy nadgarstek Jezusa Chrystusa. Błysk - porusza się w świetle mojej lampy olejnej, zszywając spodnie, koszule, płaszcze, bluzki i sukienki. Błysk. Błysk. Zapotrzebo- wanie na moje towary jest wielkie. Autentyczne zło rzadko po- pełnia się w zupełnej nagości; gwałciciele nie zdejmują maj- tek. Godzina za godziną siedzę tutaj, wewnątrz gnijącego mó- zgu Boga, zahipnotyzowany błyskiem mojej igły, co jakiś czas podnosząc wzrok, by spojrzeć na wielką tętnicę czaszkową zwa- ną rzeką Chiddekel przepływającą obok mojej prywatnej przy- stani w drodze do szyszynki. Odpoczywam tylko w niedziele. Mundury wojskowe to moja specjalność. Płaszcze i sutanny, oczywiście. Naturalnie flagi. Białe kaptury i odpowiednie prze- ścieradła. Garnitury. W czasie jednego z okresów hossy, pomię- dzy rokiem 1937 i 1945, uszyłem 4 328 713 opasek z żółtą gwiazdą i napisem „Jude". Jestem ojcem kłamstw. Na przestrzeni lat moje dzieci dały mi wiele powodów do dumy. Nie powinienem bawić się w fawo- ryzowanie żadnego z nich, ale szczególnie podoba mi się „Bło- gosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię". Podobnie za- wsze będę miał w sercu miejsce dla „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". A niezwykle wprost mnie cieszą „Czas leczy wszystkie rany" i „Bóg daje, Bóg odbiera". Lecz dość na mój temat. Bez względu na to, jakie mam wa- dy, próżność do nich nie należy. Przybyliście tu, by dowiedzieć się o okropnych wydarzeniach, jakie spadły na prawowierne miasteczko Abaddon. Na razie więc ugryzę się w język. *** Znając światopogląd Corinne, Martin ze zdziwieniem zare- agował, kiedy podczas wizyty na pchlim targu w Kasztanowym Gaju jego żona uparła się, by kupić liniejący dywanik ze skóry czarnej pantery. Kupowała go, jak wyjaśniła, w hołdzie osobie, którą wielbiła w młodości, włoskiej primabalerinie Marii Ta- glioni. Według Corinne, w księżycową noc 1835 roku powóz Ta- glioni został zatrzymany przez rosyjskiego rozbójnika, który na- kazał jej tańczyć, tylko dla niego, na skórze pantery rozłożonej na śniegu. Przez długie lata potem Taglioni umieszczała kawał- ki lodu w szkatułce z klejnotami i obserwowała, jak lód topi się pośród błyszczących kamieni szlachetnych. W ten sposób prze- chowywała pamięć o magicznym spotkaniu: rozbójnik, czarna skóra, rozgwieżdżone niebo nad ściętym mrozem zagajnikiem. Z początku Martin utrzymywał, że czterdzieści pięć dola- rów to o wiele za wysoka cena za lekko sparszywiały kawałek futra. Jednak pewnej zimnej styczniowej nocy obudził się i stwierdził, że Corinne nie leży obok. Zbiegł na dół, narzucił narciarską kurtkę na piżamę i pospieszył ku zagonowi koci- miętki. Płatki śniegu opadały ku ziemi, lśniące w świetle księ- życa, miękkie, delikatne, takie jak w dzieciństwie uwielbiał łapać na język. Przypomniał sobie słowa matki, że żadne dwa płatki śniegu nie są identyczne. Dziesięcioletni Martin odga- dywał coś doniosłego w tym fakcie - jakiś wgląd w umysł Bo- ga - lecz nigdy nie zdołał w pełni tego pojąć. Dobiegł jego uszu wyjątkowo piękny głos: jedna z ulubionych artystek Corinne, Loreena McKennit, śpiewała własną aranżację „Pani z Sha- lott" Tennysona. .Tutaj bowiem przez falę wiedziona Wpadła na skały przy falochronach. Śpiewając swą pieśń wiedziała, że kona. Pani z Shalott. I wtedy ją zobaczył: Corinne wykonywała zaimprowizowany numer baletowy na rozłożonej skórze pantery, w białym obci- słym kostiumie nadającym jej hożej postaci wygląd śnieżnej rzeźby Praksytelesa. Ten widok go oszołomił. I już kto żyw ku niej bieży Ze wszystkich kamiennych nabrzeży, By napis z jej burt odczytać świeży: Pani z Shalott. Pieśń dalej płynęła z głośników przenośnego magnetofonu, a śnieg topniał na twarzy Martina. Corinne zbliżyła się tanecz- nym krokiem i pocałunkami okryła jego policzki i czoło, gorą- cymi wargami wysyłając kolejne kryształki w niebyt. Wielbicielka zwierząt tańcząca na zwierzęcej skórze - ten paradoks go zafascynował. Natychmiast pomyślał o uwadze poczynionej przez postać z „Braci Karamazow", powieści, którą czytał w klasie maturalnej pana Gianassio: „Gdyby wszystko na ziemi było racjonalne, nic by się nie działo". W ten sposób jedno z najbardziej intensywnych spotkań Mar- tina z kosmicznym dobrem osiągnęło swój szczyt, przy udzia- le ust Corinne i epigramu Dostojewskiego. Dwa dni później miał pierwsze z serii intensywnych spo- tkań z kosmicznym złem. Wydarzyło się to podczas pracy. Udzielał ślubu Ginie Fon- tecchio i Demetriusowi Mitsakosowi, dwojgu abnegatów bez wykształcenia, których ledwie było stać na najtańszą ce- remonię w jego salonie. Otoczony przez gości weselnych Martin doznał nagle przemożnej potrzeby oddania moczu. Ledwo udało mu się przetrwać do końca ceremonii. Pobiegł do łazienki i zaczai opróżniać pęcherz, nawet nie podniósł wcześniej deski klozetowej. Nagle poczuł rozrywający ból, jakby kawałek drutu kolczastego przeciskał się przez jego moczowód. Wrzasnął. Ugięły się pod nim kolana. Upadł na podłogę, wpatrując się w plamę z pleśni, rdzy i starej pasty do zębów. Powoli ból ustąpił. Martin odetchnął, dziękując Bogu za ulgę. Nie śmiał kontynuować tego, po co tu przyszedł, choć pę- cherz nadal wysyłał bolesne sygnały. Sędzia pokuśtykał ku Gi- nie i Demetriusowi i uśmiechając się dzielnie, życzył im wszystkiego najlepszego. Później tego samego popołudnia wszyscy zebrali się po- nownie w restauracji szybkiej obsługi „Wendy's" - pierwszy przypadek, kiedy ten konkretny lokal, a może, jak podejrze- wał Martin, którakolwiek z restauracji w sieci „Wendy's" go- ściła przyjęcie weselne. Dla Giny i Demetriusa było to miej- sce pełne sentymentalnych wspomnień. Poznali się trzy mii siące wcześniej w barze sałatkowym. Gdyby nie uciska jacy pęcherz, Martin byłby się dobrze b wił. Wspaniały w smokingu ze sklepu z używaną odzieżą, D metrius krążył pomiędzy plastikowymi stolikami, zapewniajz swoich gości, że jedzenie nie będzie ich nic kosztowało. - Jedzcie! - wołał swobodnie. - Giną i ja płacimy za wszys ko. Na miłość boską, weź sobie jeszcze jedno ciasteczko, Si Dokładkę frytek, Trixie? - Prawdopodobnie nigdy dotąd D metrius nie był niczyim dobroczyńcą i taka okazja zapewr już miała się nie powtórzyć. Nacisk stał się nie do zniesienia. Martin wycofał się do t alety i uzbrajając się w męstwo, wysikał pół litra czegoś, co p liło jak kwas siarkowy. Potem pojawiła się dziwnie pachnąi żółtawa wydzielina. Blady i wstrząśnięty, wrócił do sali jadalnej, życzył nów żeńcom wszystkiego najlepszego i umknął z przyjęcia w sl nie paniki. Dwadzieścia cztery godziny później jego osobisty lekai eteryczny młodzieniec nazwiskiem Harrison Daltrey, podd odbytnicę Martina badaniu przy użyciu przyrządu elektronii nego i ogłosił diagnozę: ostre zapalenie gruczołu krokowei Doktor Daltrey wypisał Martinowi receptę na neggram, ani biotyk, po czym wyjaśnił, że konieczne będą również okresoi masaże prostaty w celu usunięcia wydzieliny cewkowej, i dzia pokoju poczuł się lepiej jeszcze przed połknięciem pier szej pigułki. A potem poczuł się znacznie gorzej. Antybiotyk tylko od: binę zmniejszał uczucie palenia, a żółtawa wydzielina nać wydobywała się na zewnątrz, tak brudząc bieliznę, że zac; prać slipy oddzielnie, kiedy Corinne nie było w pobliżu. D< tor Daltrey zmienił kurację z neggramu na furadantin. Bez zultatów. Czwartego maja 1999 roku nadeszła brzemienna w sk kach wiadomość od prostaty. - Coś nowego dzisiaj - powiedział Daltrey, cofając pa. wskazujący w gumowej rękawiczce. -Wyczuwam małe stwa nienie wzdłuż bocznej krawędzi lewego pośladka. Chcę upewnić, że lekarz specjalista również je wyczuje. Matt Hv mel jest najlepszym urologiem, jakiego mamy. Będziesz w brych rękach. Dobre ręce doktora Hummela również wyczuły stwardr nie w gruczole krokowym Martina. - Dopóki nie przeprowadzimy dokładnego badania, nie i gę powiedzieć, czy to włókniak, czy nowotwór - rzekł uroi surowy mężczyzna o okrągłej twarzy, który nigdy nie póz się młodzieńczych piegów. - Gdybym musiał się założyć, posta- wiłbym ostatni grosz, że jest niezłośliwy. - Jest pan pewny? Postawiłby pan ostatni grosz? - Ma pan tylko pięćdziesiąt jeden lat - wyjaśnił Hummer, sięgając po telefon. - Umieścimy pana na oddziale dziś po po- łudniu, dobrze? Zrobimy badania laboratoryjne, a jutro biop- sję interesującego nas miejsca. Kiedy środek znieczulający przestał działać, Martin zdał so- bie sprawę, że z jego moczowodu wystaje cewnik, zwisa ku do- łowi niczym proteza penisa zamontowana przez futurologicz- nego chirurga. Pomieszczenie wypełniały zapachy środków an- tyseptycznych. Od chłodnego powiewu z klimatyzatora dostał gęsiej skórki. Dyżurna pielęgniarka, pulchna kobieta, która świetnie pasowałaby do opery o Wizygotach, sprawiała wraże- nie spiętej i nieobecnej, jakby obawiała się, że Martin zechce nawiązać z nią rozmowę. Gdzie, u diabła, podziewał się Hum- mel? - Zostaje pan u nas na następny dzień - powiedziała pielę- gniarka, kierując się w stronę drzwi. - Dlaczego? - To polecenie doktora. - Nienawidzę tego cewnika. - Wyobrażam sobie. I wyszła, zostawiając go sam na sam ze strachem. Gdy zegar ścienny wskazał trzecią po południu, wreszcie pojawił się Hummel. - Jak się miewamy? - zapytał. - Nie mówił pan nic o cewniku. - Wyjmiemy go, zanim pan pójdzie spać. - Doprowadza mnie do szaleństwa. Wygrał pan zakład? - Jaki zakład? - O pański ostatni grosz. - Wyniki były niejasne. Kazałem zrobić badania ponownie. - Dobrze niejasne czy źle niejasne? - Niejasno niejasne. Ale to moje zmartwienie, w porząd- ku? - Hummel ruszył ku drzwiom. - Jeśli będzie pan grzeczny, panie Candle, pozwolimy panu obejrzeć dziś wieczorem mecz w telewizji. Martin usiadł. Wolałby wybiec za Hummelem na korytarz i zapytać, co oznacza sformułowanie „niejasno niejasne", lecz cewnik sprawił, że musiał zmienić plany. Położył się, zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Dwadzieścia minut później pielęgniarka o wyglądzie kobie- ty Wizygotów i jej asystent z pięściami jak bochny usunęli cewnik - operacja ta sprawiłaby mu tylko odrobinę więcej bó- lu, gdyby w miejscu cewnika znajdował się wkręt do drewna. Przenieśli go do normalnego pokoju, w którym nie dość że był kolorowy telewizor i panowała przyjazna człowiekowi tempe- ratura, to jeszcze znajdował się prywatny aparat telefoniczny. Martin wystukał numer do sklepu „Wszystkie stworzenia du- że i małe". - Nie wypuszczają mnie dzisiaj - powiedział Corinne. - Co z biopsją? - Nic nie chcą mi powiedzieć. - Za tydzień będziesz to wszystko wspominał jak zły sen. - Mówiła ciepłym głosem, łagodnym, uspokajającym. Nic dziw- nego, że kochały się w niej pancerniki. - Udzielisz ślubu parze fanatyków baseballu i nawet nie będziesz pamiętał, że miałeś drobne kłopoty z prostatą. O dziewiątej następnego ranka Corinne pojawiła się u wez- głowia jego łóżka. Przyniosła szczęśliwą wiadomość, że Hum- mel go wypisuje. Pęcherzem targały spazmy. Moczowód palił wściekle, jak gdyby zalęgła się w nim kolonia czerwonych mró- wek. Martin zastanawiał się, czy jego sponiewierany penis bę- dzie jeszcze w stanie wykonywać różnorodne funkcje. Z trudem stanął na nogi, wziął zegarek i portfel z nocnej szafki, przebrał się w swoje rzeczy. Gdy mijali stanowisko pie- lęgniarek, zostali zatrzymani przez kobietę o ziemistej twarzy siedzącą za biurkiem. - Doktor Hummel prosił o kontakt, zanim wyjdziecie. Oto jego numer. Przy automacie z napojami jest telefon na mo- nety. Recepcjonistka Hummela oczekiwała telefonu Martina. - Doktor chce się z panem zobaczyć tutaj o szóstej. Czy to panu odpowiada? - Oczywiście. - Czuł, jak wilgotnieją mu palce. - Czy pańska żona mogłaby również przybyć? - Tak sądzę. - Zapraszam więc oboje państwa. Recepcjonistka odłożyła słuchawkę. - Chce nas widzieć o szóstej - powiedział Martin, wpatru- jąc się w czubki swoich butów. - Oboje. To źle rokuje, nie uwa- żasz? - Niekoniecznie. - Corinne chwyciła go za ramię. - Kiedy miałam siedemnaście lat, chirurg wyciął mi niezłośliwą cystę z piersi. Chciał potem zobaczyć moją matkę, żeby powiedzieć jej dokładnie, co zrobił i dlaczego. Po wizycie u Hummela idziemy na kolację do „Chi-Chi". I tak oto się zdarzyło, że dwunastego maja 1999 roku o wpół do siódmej wieczorem Martin i Corinne stali w kiepsko oświe- tlonym gabinecie urologa, wysłuchując werdyktu bardziej su- rowego, niż Martin kiedykolwiek wygłosił w swojej salce sądo- wej. Hummel podsumował wyniki biopsji, po czym pokazał im wyniki badań z laboratorium. Ostatnia linijka brzmiała: „Dia- gnoza - gruczolakorak prostaty". Innymi słowy, w wieku pięć- dziesięciu jeden lat Martin Candle, bogobojny prezbiterianin i oddany urzędnik państwowy, niewinny miłośnik sprawiedli- wości, padł ofiarą raka. Macie szczęście: znowu jestem. W tym krytycznym dla na- szego bohatera momencie słusznie byłoby opowiedzieć histo- rię wielkiej relikwii, ku której choroba miała go w końcu przy- prowadzić. Na początku, oczywiście, nikt nie wierzył, że ważą- ce osiemdziesiąt milionów ton ciało jest rzeczywiście ciałem samego Boga. Candle, na przykład, był zwolennikiem teorii głoszącej, że jest to oszustwo: posąg z pianki poliuretanowej wyrzeźbiony przez bogatego artystę o przewrotnym poczuciu humoru, być może, albo niezatapialny manekin skonstruowa- ny przez egzystencjalistów żartownisiów. Inni ludzie byli prze- konani, że obiekt wypadł z przelatującego UFO. Jeszcze inni widzieli w nim zaledwie rekwizyt, który zdryfował z planu fil- mu o tematyce religijno-morskiej, podobnie jak mechaniczny wieloryb z hollywoodzkiej adaptacji „Moby Dicka", który uciekł podczas zdjęć. Potem jednak papież Innocenty XIV - uginając się pod brzemieniem sumienia, które ciążyło mu niczym krzyż Zbawi- ciela - postanowił ogłosić prawdę. Trzydziestego grudnia 1998 roku następca Piotrowy stanął wobec kilkudziesięciu mikro- fonów radiowych, znacznej liczby kamer telewizyjnych oraz dziennikarzy z całego świata i opowiedział zdumiewającą hi- storię. O tym jak sześć lat wcześniej w Watykanie pojawił się archanioł twierdzący, że bezwładne ciało Boga unosi się na fa- lach wód Zatoki Gwinejskiej. O tym jak Gabriel i jego towarzy- sze archaniołowie wydrążyli górę lodową zakotwiczoną u wy- brzeży wyspy Kvitoya. O tym jak kapitan Anthony Van Horne z floty handlowej Stanów Zjednoczonych, działając na mocy rozkazów z Rzymu, poprowadził supertankowiec „Carpco Val- paraiso" do miejsca upadku ciała u wybrzeży Gabonu, przy- mocował dwie cumy do świątobliwych uszu i - po wielu wy- czerpujących przygodach - zaholował niesamowity ładunek na Ocean Arktyczny, gdzie umieścił go we wnętrzu wielkiej lodo- wej krypty. Chociaż fakt, że Stwórca prawdopodobnie nie żyje, był przy- gnębiający dla ludności świata, sytuacja miała też swoją jasną stronę. Dla prasy brukowej Corpus Dei było darem niebios. Koncern General Dynamics został uratowany od bankructwa, kiedy Watykan zlecił mu zbudowanie komory chłodniczej, któ- ra miała uratować Boskie ciało, jeśli Pan rzeczywiście nie żył, przed rozkładem. Korporacja Lockheed również została ocalo- na, kiedy zgłosiła atrakcyjną ofertę przetargową na urządze- nie do podtrzymywania pracy serca i płuc serii 7000, które mo- gło ustabilizować stan Stwórcy, jeśli w Jego ciele rzeczywiście tliła się jeszcze iskierka życia. Oraz, oczywiście, były też tysią- ce dawców krwi grupy 0+, którzy oddawszy krew na rzecz te- go bezprecedensowego projektu, doświadczali bogactwa du- chowej satysfakcji, z jaką żaden człowiek nie miał dotąd do czynienia. Żałoba stała się biznesem z przyszłością. Kartki z kondolen- cjami płynęły w tę i we w tę pomiędzy pogrążonymi w smutku wiernymi (nawet ja wysłałem jedną, do samego siebie) - zja- wisko, które nie tylko doprowadziło do czterokrotnego wzro- stu wartości firmy pocztówkowej Hallmark Incorporated, lecz również zmusiło Pocztę Stanów Zjednoczonych do podwojenia liczby doręczycieli. Główne linie lotnicze prześcigały się w ofe- rowaniu zniżek na bilety dla pielgrzymów pragnących osobi- ście pożegnać Zmarłego. Przybywając do portu w Neapolu, gdzie ciało było obecnie zacumowane (po kolejnym holowni- czym rejsie niezmordowanego Van Horne'a), żałobnicy naby- wali bukiety kwiatów od ulicznych sprzedawców i rzucali je do wody, przez łzy patrząc, jak prądy niosą kwiecie ku komo- rze chłodniczej kryjącej Boskie zwłoki. Po raz pierwszy w hi- storii produkcja orchidei stała się światowym przebojem, po- konując zarówno tytoń, jak i bawełnę, ustępując jedynie opium. Od Nowego Roku aż po Wielkanoc zdumiewające rewela- cje ogłoszone przez Watykan zajmowały pierwsze strony wszystkich ważniejszych gazet na zachodniej półkuli. Martwy czy żywy? Trup czy ofiara śpiączki? Ponad tym wszystkim wi- siało pytanie dotyczące przyczyn. Przy założeniu, że obiekt jest rzeczywiście trupem, jakim sposobem i w jakim celu Bóg umarł, i dlaczego właśnie teraz? Czy został zamordowany przez potęgę silniejszą od siebie? Przyjrzał się uważnie ukochane- mu gatunkowi i padł pod ciężarem rozpaczy? Potem jednak, nieodwołalnie, inne wydarzenia przyciągnę- ły uwagę opinii publicznej - klęska głodu w Mozambiku, nie- spodziewane sukcesy drużyny Czerwonych Skarpet z Bostonu - i Corpus Dei zostało relegowane na łamy stron redakcyjnych, okazjonalnie brane również na warsztat przez twórców poli- tycznych karykatur. Nawet brukowiec „Weekly World News" wyczuł pismo nosem i z końcem roku w miejsce nagłówków ta- kich jak BÓSTWO W STANIE ŚPIĄCZKI POROZUMIEWA SIĘ ZA POMOCĄ MRUGANIA oraz KOSMICI UŻYWAJĄ CIAŁA BOGA JAKO LĄDOWISKA zaczęły pojawiać się tytuły w ro- dzaju ELYIS WIDZIANY W LOURDES i ZWOJE ZNAD MO- RZA MARTWEGO POMAGAJĄ LECZYĆ ARTRETYZM. Je- śli ludzie w ogóle zaczynali rozmawiać o zwłokach z Neapolu, to tylko by powtórzyć jeden z niesmacznych dowcipów - ob- raźliwych nawet dla mnie - krążących wtedy powszechnie. („A więc pewnego dnia lekarze badają Go, wsadzając do środ- ka ogromne elektrody, i On zaczyna kasłać. Nagle wykrztusza trupa de Gaulle'a. Jeden lekarz odwraca się do drugiego i mó- wi: «Nic dziwnego, że nie mógł oddychać. Miał żabojada w gar- dle»"). W końcu nawet dowcipy ucichły. Tragedia na krótko znowu pojawiła się w świetle reflekto- rów, kiedy Watykan, pragnąc rozszerzyć program misyjny i po- prawić nieco swoją sytuację finansową po serii nie trafionych inwestycji w Europie Wschodniej, zgodził się sprzedać Corpus Dei Amerykańskiej Konfederacji Baptystów - pod warunkiem że nowi właściciele będą trzymać ciało w komorze chłodniczej i podłączone do aparatu Lockheed 7000. Negocjacje ciągnęły się miesiącami. Pięć firm prawniczych z obu stron oceanu bra- ło w nich udział. W końcu baptyści zapłacili za Boga miliard trzysta milionów dolarów. Dla wielu obserwatorów (nie wyłą- czając mnie samego) cena wydawała się wygórowana, dopóki nie okazało się, że nowi właściciele zamierzają uzyskać pełny zwrot zainwestowanych środków - planują założyć tematyczny park rozrywki pod nazwą „Niebiańskie Miasteczko" i uczynić Boga jego główną atrakcją. A jednak nie ciało Boga jako takie przyciągało ludzi ty- siącami do „Niebiańskiego Miasteczka". Nie były to też karu- zele, ogrody, sklepy czy koncerty, i z pewnością nie było to brudne powietrze Orlando na Florydzie. Był to fakt, iż spośród niezliczonych ofiar rozedmy płuc, zwapnienia żył, osób cierpią- cych na depresję, alkoholików, cukrzyków, chorych na hemofi- lię oraz pacjentów z nowotworami, którzy odwiedzali „Mia- steczko" i oglądali Trupa Trupów, jedna na pięć osób wracała do domu uleczona - tak w każdym razie twierdziły reklamowe broszury. - Najlepszym sposobem działania byłaby natychmiastowa i całkowita prostatektomia - rzekł doktor Hummel. - Obawiam się, że stałby się pan impotentem, ale to nasza jedyna nadzie- ja na remisję. Martinowi zabrakło nagle powietrza, doznał uczucia zapa- dania się w coś zimnego i miazmatycznego, jakby połykało go trzęsawisko Abaddon. Zetknął dłonie w geście modlitwy. Cho- ciaż od wielu lat nie uczęszczał do kościoła i traktował Boga jako kogoś w rodzaju prywatnego nauczyciela (w odróżnieniu od zbiorczego modelu zorganizowanej religii), jego wiara pozo- stawała niewzruszona. Nigdy nie pojął, jak dowolna zdrowa na umyśle osoba mogłaby zaniedbać kultywowanie związku z Bo- giem. Kiedy doktor powiedział „prostatektomia", co uratowa- łoby ateistę przed popadnięciem w szaleństwo? Oczywiście, Martin musiał przyznać, że wiara była czymś, czego zdobycie przyszło mu łatwo. Przed śmiercią z powodu choroby serca w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat jego ojciec był najpopularniejszym nauczycielem szkółki niedzielnej w hi- storii Pierwszego Kościoła Prezbiteriańskiego w Perkinsville. Wyczucie dramatyzmu i zamiłowanie do ckliwości plasowały się pośród głównych zalet Waltera Candle'a jako pedagoga. Kilka razy w ciągu roku Walter zapędzał swoich uczniów na pradawny, pochodzący sprzed czasów rewolucji przemysłowej cmentarz w Hillcrest i kazał im przecierać niszczejące wapien- ne nagrobki. („Przed końcem stulecia wszystkie te nazwiska i daty przestaną istnieć, wyżarte przez wiatr i deszcz. Urato- wanie ich jest naszym obowiązkiem. Martwi zasługują przynaj- mniej na tyle"). W ramach równie pouczającej lekcji przyno- sił do klasy sztuczną choinkę bożonarodzeniową ozdobioną mi- niaturowymi pączkami z czekoladą i chcąc dopomóc uczniom w zrozumieniu, na czym polegało pokuszenie, jakiemu poddana była Ewa w raju, zabraniał jeść łakocie. - Wolałbym poznać jakieś inne rozwiązanie - powiedział Martin do doktora Hummela. - Na pańskim miejscu też bym tego pragnął. Dzięki anulowaniu mandatu za zbyt prędką jazdę, którym Ralph Avelthorpe, syn znanego neurochirurga z Jeleniej Ostoi, został ukarany na terenie powiatu Abaddon, Martinowi udało się załatwić błyskawiczną wizytę u Beniamina Blumenberga, ordynatora wydziału urologii w nowojorskim Ośrodku Walki z Rakiem imienia Sloana-Ketteringa. Pogardzał sobą za wyko- rzystanie urzędu do celów prywatnych, ale był zdesperowany. Bez względu na to, czy doktor Blumenberg jest młody czy stary, Martin nie miał wątpliwości, że zaufa mu bez zastrzeżeń. Starego uznałby za potężnego doświadczeniem; młodego - za cudowne dziecko, Bobby'ego Fischera urologii. A doktor Blu- menberg okazał się człowiekiem w średnim wieku - miał gdzieś około pięćdziesiątki - i w ogóle był średni, przeciętny; nalana twarz, przerzedzone włosy, okulary w szylkretowej oprawie. Jego jedyną charakterystyczną cechą był głos: szorst- ki, narzucający się, niczym głos Montgomery Clifta z „Wyroku w Norymberdze". Ten wielki lekarz, urolog nad urologami, zapoznał się z wy- nikami badań klinicznych, zbadał gruczoł krokowy Martina i powiedział: - Cieszę się, że nie wyraził pan zgody na prostatektomię. Martin doznał ulgi. - Chce pan powiedzieć, że nie jest tak źle? - Z badania wynika, że stwardnienie przy lewym pośladku znajduje się w pobliżu torebki sterczowej. Po prawdzie uwa- żam, że wyłoniło się z torebki, żeby objąć pęcherzyk nasienny. Martin głośno przełknął ślinę. - A więc... rozszerza się? Specjalista skinął głową. - Radykalna prostatektomia jest sensowna tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z pojedynczym guzkiem, który chirurg może usunąć w całości. Proszę nie popadać w rozpacz. Wpraw- dzie operację prostaty wykluczam, ale nie pozostaniemy bez- czynni. Proponowałbym syntetyczne estrogeny - wie pan, hor- mony żeńskie. Menaval, być może, albo feminon. - Estrogeny? - jęknął Martin. Blumenberg skrzywił się współczująco. - Efekty uboczne są przykre. Zanik popędu seksualnego. Ginekomastia. - Gineko...? - Wyrosną panu piersi. Poza tym same hormony nie wystar- czą. Będziemy musieli przeprowadzić amputację jąder. - Amputację? - powtórzył Martin z nerwowym śmieszkiem. - Tak, amputację. - Proszę. - Zadrżał. - Mam dopiero pięćdziesiąt dwa lata. - Na szczęście istnieje inne wyjście, równie obiecujące: chemoterapia. Możemy osłonić pańskie jądra i członek. Przy odrobinie szczęścia cały układ rozrodczy pozostanie nienaru- szony. Pierwszy krok to limfangiografia, badanie kontrastowe naczyń chłonnych, w celu ustalenia, czy nowotwór przesunął się poza pęcherzyk nasienny. Czy może pan pójść na oddział w czwartek? Limfangiografia: wspaniałe słowo - nie uważacie? - tak długie i melodyjne, z sylabami wznoszącymi się i opadającymi niczym miękkie, łagodnie falujące łąki wśród lasów. Lim-fan- -gio-gra-fia. Któregoś dnia wydziergam sobie napis LIMFAN- GIOGRAFIA na plecach mojego czerwonego aksamitnego smokingu. Czy opowiadałem wam może, jak ostatnio załatwiłem nasze- go Stwórcę? Wszedłem na spotkanie konsylium i powiedziałem: - Mam dla Ciebie nową chorobę. - Nadawaj. - Autokanibalizm. Ciało zaczyna samo siebie zjadać. - Podoba mi się. - Tak myślałem. Nazwałem to szmajs. - Szmajs? Szmajs? Daj spokój, Sarkos, co to za nazwa dla okropnej choroby? Musisz pomyśleć o czymś bardziej dźwięcz- nym. W ten sposób moje arcydzieło uzyskało związek z kilkoma najbardziej dźwięcznie brzmiącymi słowami na świecie. Rak. Nowotwór. Tumor. Onkologia. Limfangiografia. Limfangiografia doprowadziła do wykrycia u Martina trzech nienaturalnej wielkości węzłów chłonnych w okolicy prostaty. - Nienaturalnej wielkości? - jęknął. -To znaczy nowotwór złośliwy? - Dowiemy się tego dopiero w trakcie biopsji - odparł Blu- menberg. - Ale jeśli miałbym zgadywać... tak, złośliwy. - Czy możemy to pokonać, doktorze? Czy też ten rak mnie zabije? - W dzisiejszych czasach, kiedy zabrakło Boga, nie można już być niczego pewnym. - Wcale nie uważam, że Go zabrakło. - Jest pan zwolennikiem teorii jętki? - A pan nie? Blumenberg wzruszył ramionami. - Staram się nie myśleć o śmierci Boga. Tylko w ten sposób mogę dawać sobie radę z urologią. Ale odpowiem na pana pierwsze pytanie: tak, sądzę, że możemy to pokonać. Dwudziestego piątego maja Martin powrócił do szpitala i dwadzieścia cztery godziny później leżał na stole operacyj- nym. Specjalista zbadał trzy podejrzane węzły chłonne i każ- dy okazał się pełny komórek rakowych. Blumenberg wyciął te obrzydliwe małe bomby zegarowe, po czym zbadał ich sąsia- dów, biorąc pod nóż wszystkie zrakowaciałe - czyli większość, jak to było do przewidzenia. Mając Martina nieprzytomnego na stole operacyjnym, Blumenberg postanowił niezwłocznie rozpocząć terapię, więc zaszył z zarażonym gruczołem kilka- dziesiąt mikrokapsułek radioaktywnego 1-125, każdą nie więk- szą od ziarnka piasku. Kiedy Martin odzyskał świadomość, natychmiast zdał sobie sprawę ze spustoszeń dokonanych przez skalpel Blumenberga. W całym dole brzucha czuł szarpiący, pulsujący ból. Miał wra- żenie, jakby dziecko demona otworzyło mu ciało plażową ło- patką, sięgnęło do środka i próbowało ulepić zamek z jego wnętrzności. Pielęgniarka ze strzykawką stanęła przy łóżku, wbiła mu igłę w udo, błysnęła zawodowym uśmiechem i nacisnęła pompkę. Obok siedziała Corinne. - Węzły - wyszeptał chrapliwie. - Tak jak myśleliśmy - powiedziała Corinne. - Udało się? - Blumenberg wyciął je, co do jednego. - Podniosła jego dłoń do ust i pocałowała. - Posłuchaj, kochanie, w pobliżu pro- staty masz również zaszytych czterdzieści sześć radioaktyw- nych kapsułek. To lekarstwo, Martin. W ciągu dwóch dni poja- wią się efekty uboczne, nudności i poczucie osłabienia, ale tymczasem ziarenka będą ciężko pracowały, zmniejszając no- wotwór, a potem zniknie też samo zapalenie. Martin nie był głupcem. Wiedział, że człowiek, którego wę- zły chłonne zostały zaatakowane przez raka, nie może liczyć na więcej niż rok życia. - Czas, żebyśmy pojechali na... wakacje - powiedział do żo- ny, czując już działanie środka znieczulającego. - Czas, żeby- śmy pojechali do... pojechali do... pojechali... - Do...? - Do Orlando. ROZDZIAŁ 2 Nic nie cieszy mnie tak bardzo jak zepsucie niespodzianki. Za psem Baskerville'ów stał Stapleton. Pączek róży posłużył Charliemu Kane'owi jako saneczki. Jim Young spieniężył w lombardzie zegarek, by kupić Delii zestaw grzebyków, pod- czas gdy w tym samym czasie Delia sprzedawała swoje włosy, by kupić Jimowi łańcuszek do zegarka. Bóg siłą woli zapadł w śmiertelny trans, ponieważ uważał, że w ten sposób lepiej przysłuży się własnemu stworzeniu. Jak ujął to jezuita kosmolog ojciec Tomasz Ockham w swo- im bestsellerze „Przypowieści dla ery po Bogu": „Była to stra- tegia mająca na celu zmuszenie nas, byśmy dorośli jako gatu- nek. Uniemożliwiając nam traktowanie Go jako coś oczywiste- go, Bóg zmusza ludzkość do korzystania z własnych rezerw". A więc teraz już wiecie. Tajemnica rozwikłana. Sprawa za- mknięta. Na nieszczęście dla swojego wielkiego planu nasz Stwórca zapomniał o wzięciu pod uwagę „Niebiańskiego Mia- steczka". Jak zawsze, nie docenił ludzkiej skłonności do samo- oszukiwania się. Pośród ujemnych stron zapadnięcia na nieuleczalną choro- bę w stosunkowo młodym wieku jest również konieczność za- wiadomienia dużej liczby ludzi. Większość twoich bliskich na- dal żyje. Na dzień przed planowanym wyjazdem z Corinne do Orlando Martin zadzwonił do wszystkich, którzy się dla niego liczyli. Zaczął od swojej siostry Jenny Candle, liberalnej demo- kratki, wiedząc, że jej talent do zamieniania typowych kosz- marów życia w czarną komedię pozwoli mu odzyskać dobry na- strój. - O mój Boże! Tak mi przykro. - Powiedz coś śmiesznego, Jenny. - Śmiesznego? Jak rak prostaty może być śmieszny? - Nie jest tak zabawny jak rak pluć, ale można się pośmiać. - Powiedziałeś już mamie? - Nie zebrałem się jeszcze na odwagę. - Dobrze jej to zrobi. Przez długie lata marnowała swoje umiejętności denerwowania się na drobiazgi. „A jeśli zabrak- nie mi cukierków na Boże Narodzenie?". „A jeśli chłopak, któ- ry kosi trawniki, pójdzie na uniwersytet?". Teraz będzie miała w co zatopić zęby. - Rak jest tego wart. - Będziemy z tym walczyć, braciszku - powiedziała z naci- skiem Jenny, udając głos Elizabeth Taylor z „Kotki na gorącym blaszanym dachu". - Będziemy z tym walczyć, aż piekło da za wygraną. Następnymi osobami, które dowiedziały się o wyroku leka- rzy, były dwie eksnarzeczone Martina. Robin McLaughlin, pa- ni stomatolog, z którą mieszkał, kiedy oboje uczęszczali do col- lege^ w Perkinsville, zaczęta histerycznie płakać. Przefiltro- wane przez słuchawkę telefonu jej łkania przypominały śmiertelny charkot jednego z klientów „Psiarni Radości". Z początku Martin ociągał się przed zadzwonieniem do Britta- ny Robson, która choć twierdziła, że nim pogardza, jednako- woż nieustannie starała się, by ich drogi życiowe krzyżowały się na bezsensowne sposoby. („Marty, czy masz te zdjęcia, na których karmimy kaczki w Fairmont Park?"). Po przemyśleniu sprawy postanowił mimo wszystko się z nią skontaktować: je- śli wiadomości dotrą do Brittanny inną drogą, nie będzie mógł się od niej opędzić. Dowiedziawszy się, że Martin ma raka, Brit- tany zareagowała z charakterystycznym dla siebie narcyzmem, upierając się, że to ona będzie siedzieć przy jego łożu śmierci, zakładając oczywiście, że okaże się na tyle rozsądny, by ją we- zwać. Potem przyszła kolej na matkę, neurasteniczną miłośniczkę róż z Montclair w New Jersey, zachowującą się czasem jak Olga Prozorowa tęskniąca za Moskwą, tyle że w przypadku Siobhan punktem ogniskowania się marzeń był rodzinny Belfast. Po przyjęciu ciosu, jak było do przewidzenia, rozkleiła się zupeł- nie. Dopiero kiedy Martin oznajmił, że zamierza odwiedzić „Niebiańskie Miasteczko", doszła do siebie. - Ojciec na pewno tak by ci poradził - stwierdziła. Na koniec zostawił organizatora swojej kampanii wybor- czej: Yaughna Poffleya, agresywnego ekstrawertyka, który w przerwach między pilnowaniem, by urząd sędziego pokoju znajdował się rękach republikanów, zarabiał na życie prowa- dzeniem kursu samochodowego dla uczniów gimnazjum w mia- steczku Abaddon. Martin i Yaughn po raz pierwszy spotkali się na zebraniu zarządu szkoły. Był piętnasty czerwca 1991 roku i Martin przy- był zaprotestować przeciwko proponowanemu usunięciu kur- su samochodowego z planu zajęć, posunięciu podyktowanemu względami oszczędnościowymi, o którym przeczytał tego ran- ka w „Strażniku Abaddonu". Rozpoznany przez przewodniczą- cego, wstał i wyjaśnił, że sumienie nakłoniło go do przybycia. Jako urzędnik magistracki widział na własne oczy, jakie szko- dy powoduje brak odpowiedniej edukacji kierowców. Opowie- dział o połamanych kościach, zmiażdżonych czaszkach, straco- nych nadziejach. Czy kochający rodzice naprawdę zamierzają wysłać swoje dzieci na otwarte drogi bez odpowiedniego przy- gotowania? Było to błyskotliwe wystąpienie i gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, Yaughn nadal miał posadę, lecz nie dość na tym - w dodatku ukończenie kursu stało się wymogiem przy uzyskaniu dyplomu. Gdy zebranie dobiegło końca, Yaughn podszedł po Martina - był to niski, łysiejący, wylewny mężczyzna, który lekko se- plenił. - Jeśli kiedykolwiek będzie pan potrzebował pomocy - po- wiedział, ściskając Martinowi dłoń - wystarczy tylko poprosić. W normalnych okolicznościach Martin uznałby propozycję Yaughna za retoryczny komplement, jednak ostatnimi czasy czuł się nieco przytłoczony, szczególnie od kiedy opuściła go Brittany. Chociaż jej nieugięta próżność i przywiązanie do za- sady „burzy i naporu" uniemożliwiła dalsze utrzymywanie związku w dawnej postaci, Brittany była doskonałą organiza- torką kampanii i teraz jej zabrakło. - Skoro pan o tym wspomina, przydałaby mi się pomoc przy najbliższych wyborach. Roznoszenie ulotek, marketing bezpo- średni... - Może pan na mnie liczyć - rzekł Yaughn. - Kto jest na- szym przeciwnikiem? - Jakiś żywiący się kozim serem liberalny prawnik z Ore- gonu. - Jakim gramy argumentem? Candle człowiek rodzinny? - Nie mam rodziny. Nieszczególnie lubię dzieci. - Uczciwość, to będzie nasze hasło. Uczciwość i doświad- czenie. Pomimo przypadkowych okoliczności jego zaangażowania, Yaughn Poffley okazał się równie skutecznym szefem kampa- nii co Brittany, wymyślając godny zapamiętania slogan wybor- czy - „Cartwright jest w porządku, ale drugiego takiego jak Candle trzeba by szukać ze świecą" - i umieszczając go na set- kach słupów telefonicznych i tablic ogłoszeniowych w całym powiecie Abaddon. Nie zniżając się do chwytów poniżej pasa i nie uciekając się do obrzucania przeciwnika błotem, zapew- nił Martinowi zwycięstwo przewagą 2418 głosów. Dowiedziawszy się, że przyjaciel ma raka,Vaughn skiero- wał rozmowę na tematy praktyczne, pytając Martina, czy za- mierza startować w najbliższych wyborach. Kiedy Martin od- parł twierdząco,Vaughn nalegał, by zachował chorobę w tajem- nicy. - Nie mówię, że powinniśmy ich oszukiwać, ale listopad na- dejdzie, zanim się obejrzymy. Będziesz zaskoczony tym, jak bo- jaźliwi wyborcy traktują raka. W ogóle im się nie podoba. Tego wieczoru Martin i Corinne kochali się jak szaleni. Chociaż Blumenberg zapewniał, że zaszyte mikrokapsułki 1-125 nie są szkodliwe, Martin uparł się, by użyć prezerwaty- wy. Bezpieczny radioaktywny seks. Corinne przeżywała ten sto- sunek wyjątkowo intensywnie dzięki poczuciu, że smakuje owoc zakazany: uprowadzała kochanka, wyrywając go z objęć choroby. Dla Martina ta noc również była bezprecedensowa pod względem intensywności doznań; wydawało się, że łóżko przeniosło ich w centrum kataklizmu, w wir niesłychanych wy- darzeń - na pole bitwy, w środek płonącego lasu, na oceanicz- ną plażę w czasie tajfunu. Samolot rejsowy towarzystwa USAir na trasie z Filadelfii do Orlando przybył z dziewięciominutowym wyprzedzeniem, dotykając pasa startowego o godzinie osiemnastej pięćdzie- siąt sześć. Martin po wejściu do hali przylotów - był to pierw- szy raz, kiedy postawił stopę na terenie Florydy - ujrzał dwie gigantyczne tablice reklamowe, jedną z myszką Mickey nama- wiającą swoich wielbicieli do odwiedzenia „Świata Disneya", drugą z Jezusem Chrystusem wskazującym wiernym drogę do „Niebiańskiego Miasteczka". W chwilę po odebraniu bagażu Martin i Corinne znaleźli się w limuzynie sunącej drogą nu- mer 528 w stronę hotelu „Hilton" w Buena Vista. Mijali rzędy kołyszących się palm, których liście poruszały się na wietrze niczym klawisze fortepianu naciskane przez niewidzialnego pianistę. Do dzisiaj niektórzy ludzie argumentują, że „Niebiańskie Miasteczko" odniosłoby ogromny sukces bez względu na to, gdzie by je umiejscowiono. Pierwotny plan zakładał przeholo- wanie Boga za pomocą supertankowca z Morza Śródziemnego do Zatoki Meksykańskiej, zakotwiczenie Go na słabo zalud- nionym wschodnim wybrzeżu Zatoki Tampa i wzniesienie tam wspaniałego parku rozrywki. Jednak akcjonariusze świeżo po- wstałej spółki pod nazwą Korporacja „Wieczność" nie chcieli o tym słyszeć: zwłoki, upierali się, muszą być przewiezione do Orlando - bez tłumów odwiedzających pobliski „Świat Di- sneya", Epcot Center, studia filmowe Universal, muzeum mor- skie oraz siedzibę Tupperware International proponowana atrakcja mogłaby nie przynieść spodziewanych zysków. I tak zaczął się największy projekt inżynierski od czasów zbudowa- nia Kanału Sueskiego. Wzniesiono trzydzieści osiem specjal- nych żurawi, każdy wysokości wieżowca World Trade Center. Wykonały one swoje zadanie bez zarzutu, przenosząc komorę chłodzącą Lockheed 7000 z wód Zatoki Cocoa na ląd. Następ- nie komora została umieszczona na ogromnej platformie stwo- rzonej z dziewięćdziesięciu czterech wagonów kolejowych, przewieziona sto kilometrów dalej po torach poczwórnej sze- rokości ułożonych wzdłuż drogi numer 528 i ustawiona na pół- noc od Wielkiego Jeziora Piaszczystego. Ten etap wymagał uży- cia połączonej energii siedemdziesięciu dwóch lokomotyw spa- linowych, z których pięć eksplodowało po drodze i nadawało się już tylko na złom. Chociaż park rozrywki był otwarty do północy, małżonko- wie postanowili zostać w hotelu, Martin bowiem dostał mdło- ści, a Corinne była ledwie przytomna ze zmęczenia. Następ- nego ranka wsiedli do specjalnego autobusu, gdzie czekał ich otrzeźwiający spektakl. Okazało się, że nie tylko Martin przybył do Orlando z rozpaczy. Zaraz za kierowcą siedziała pomarszczona starsza kobieta z wolem wielkości orzecha ko- kosowego. Obok niej spoczywał młody mężczyzna z maską tle- nową na twarzy. W gruncie rzeczy blisko jedna trzecia pasaże- rów cierpiała na jakieś poważne schorzenie, co sprawiało, że autobus przypominał ambulans ewakuujący poszkodowanych w jakiejś tajemniczej katastrofie. Po półgodzinie ich oczom ukazało się „Niebiańskie Mia- steczko", z wieżyczkami i blankami murów sięgającymi w nie- bo niby głowice rakietowe gotowe do startu. Z aparatami fo- tograficznymi dyndającymi u szyi pasażerowie skierowali się ku głównej bramie, prostej konstrukcji z dwóch słupów i po- ziomej belki, pozłacanej, wysadzanej sztucznymi perłami i ozdobionej znakiem firmowym parku: obrazem pałacu o wie- lu wieżach z dachem z tęczy usadowionym na wielkim obło- ku. W powietrzu unosił się zapach kwiecia pomarańczy. Stad- ko śnieżnobiałych zdalnie sterowanych gołębi zataczało kręgi w górze, śpiewając „Podążaj za blaskiem" a cappella. Pielgrzymi ustawili się w kolejce po bilety. Po wyłuska- niu pięćdziesięciu pięciu dolarów każdy przybysz otrzymy- wał pakiet składający się z mapy, laminowanego dwudzie- stocentymetrowego „Klucza do Królestwa" upoważniającego do korzystania z wszystkich głównych atrakcji oraz przewod- nika po „Niebiańskim Miasteczku", oprawionego na podo- bieństwo kołonotatnika. Kilkanaście metrów dalej kręciła się grupa demonstrantów, należących, sądząc po napisach na koszulkach, do Komitetu na rzecz Naukowego Zbadania Cor- pus Dei, radykalnej grupy stanowiącej odłam Krajowej Fun- dacji Nauki. ŻĄDAMY DOSTĘPU DO MÓZGU, głosił jeden z transparentów. NAUKOWA CIEKAWOŚĆ TO DAR OD BO- GA, krzyczał wielkimi literami inny. Przeciskając się przez tłum, Martin mimowolnie spojrzał w oczy jednemu z demon- strantów - krępemu brodatemu mężczyźnie, który dźwigał tablicę z napisem KORPORACJA „WIECZNOŚĆ": WRÓG PRAWDY. - Nie pozwól im okradać cię z pieniędzy - rzekł błagal- nym tonem naukowiec, dotykając rękawa kolorowej koszuli Martina. - Jestem chory - odparł Candle, przyspieszając kroku, by dołączyć do pozostałych turystów. - Umieram! - wykrzyknął, przechodząc przez bramę. - Oni na to nie zasługują! Po wejściu na teren „Niebiańskiego Miasteczka" Martin na- tychmiast zwrócił uwagę na panującą wszędzie agresywną nie- mal czystość. Gdziekolwiek się obrócił, widział łagodnie pofa- lowane wzgórza z trawnikami przystrzyżonymi tak drobiazgo- wo, jakby zostały przeniesione z prywatnego pola golfowego miliardera Williama Randolpha Hearsta. Tu i ówdzie stały fon- tanny z białego marmuru, ogromne budowle zdobione rzeźba- mi cherubinów tryskające płynem, który przypominał świetli- ste mleko. Ostatni rozdział przewodnika zatytułowany był „Nadzieja dla dotkniętych chorobą". Nadzieja. To słowo zahipnotyzowa- ło Martina. Razem z Corinne przeczytali ustęp trzykrotnie, sto- jąc w cieniu drzewa oliwkowego. Chociaż uzdrawiające energie emanują przede wszystkim z na- szej Głównej Atrakcji, cały park posiada moc terapeutyczną i cier- piącemu przybyszowi radzi się zbadać wszystkie Święte Miejsca. W jednym ze słynnych przypadków Oruille Hazełton, taksówkarz z Nowego Orleanu, doświadczył cofnięcia objawów choroby wrzo- dowej po wygraniu zegara z kukułką w konkursie wbijania gwoź- dzi „Młot Jaela" (Droga Tysiąclecia, naprzeciwko konkursu rzu- tów „Ukamienowanie świętego Stefana"), chociaż proces ten do- pełnił się, dopiero kiedy pan Hazelton ujrzał Boską Formę. W drugim takim przypadku pani Wilma Alcott, właścicielka fer- my kurzej w Kansas, doznała ulgi w schorzeniu wątroby po tym, jak spożyła danie z homara w restauracji „Ostatnia Wieczerza" (na Prostej i Wąskiej Drodze, zaraz przy kawiarni „Manna z Nie- . ba"), chociaż oczywiście pełne wyleczenie nastąpiło dopiero po kontakcie z Boską Formą. - Wierzysz w te bzdury? - zapytał Martin. - Ta gadanina o konieczności odwiedzenia każdej atrakcji... wierzysz, że to prawda? - Jako że przebyliśmy całą długą drogę do Orlando - odpo- wiedziała Corinne, czyszcząc okulary przeciwsłoneczne rąb- kiem muślinowej bluzki - powinniśmy zapewne trzymać się obowiązujących tu reguł. Tak rozpoczął się długi, męczący poranek stania w kolej- kach. Czas oczekiwania wynosił dwadzieścia trzy minuty do diabelskiego młynu „Rydwany Ezechiela", trzydzieści jeden do gabinetu luster „Nierządnica z Babilonu", dwadzieścia osiem do kolejki wąskotorowej „Droga krzyżowa", siedemna- ście do zoo z biegającymi wolno młodymi zwierzętami „Rajski ogród". Dopiero ta ostatnia atrakcja dostarczyła małżonkom jakiejkolwiek przyjemności, Corinne bowiem natychmiast za- przyjaźniła się z owieczkami i kózkami, a Martin z lubieżną rozkoszą podziwiał ceramiczny posąg Ewy, której pełne piersi wystawały spod pukli długich jasnych włosów. Co dziwne, nie było w ogóle kolejki przy karuzeli „Czterech jeźdźców Apoka- lipsy". Kiedy przeszli przez bramę, Corinne wybrała jednego z siedmiu ogierów Głodu, chuderlawą szkapę z obwisłą skórą, Martin zaś rumaka Wojny, z nabijaną ćwiekami zbroją na bo- kach. Świadomie postanowili nie korzystać ze zwierząt prze- znaczonych Śmierci (był to nie koń, lecz jego szkielet wyrzeź- biony w drewnie wiśniowym i pomalowany na biało) i Zarazie (dereszowata klacz cierpiąca na dymienicę, z wyraźnym obrzę- kiem węzłów pachwinowych). Gdy karuzela rozwinęła maksy- malną prędkość, rozległy się dźwięki pieśni „Naprzód, chrze- ścijańscy żołnierze". Znowu czekanie - pełne pół godziny na wspaniałe przeży- cie kolejki „Z nieba do piekła", która przenosiła pasażerów obok niebiańskich chórów zautomatyzowanych aniołów, a po- tem opuszczała ich w ogniste otchłanie, gdzie wrzeszczący grzesznicy kąpali się w płynnej siarce, a nabici na rożen żarło- cy piekli się na wolnym ogniu. Warto było również odczekać trzydzieści sześć minut na wejście na „Arkę Noego". Siedzia- ło się tam, patrząc przez prywatny bulaj na tłumy tonących, elektronicznie wygenerowanych grzeszników, podczas gdy deszcz bębnił o dach, a niespokojne wody kołysały przytulną arką. Za piętnaście druga małżonkowie udali się do restauracyj- ki „Chleb i Ryby". Martin postanowił spróbować specjalności zakładu, łupacza na zakwasie. Corinne zamówiła sałatkę ce- sarską. Wkrótce przyniesiono jedzenie. Martinowi potrawy wy- dały się groteskowe. W obecnych czasach większość rzeczy wy- glądała groteskowo. Świadomość nieuleczalnej choroby działa- ła jak teatralny parawan, okrywając mrokiem wszystko, na co spojrzał. Jego wzrok błądził po stoliku, przenosząc się od nie- normalnie wyglądającej solniczki do złowrogiego stojaka z ser- wetkami i do przerażającego kawałka rybiego mięsa na tale- rzu. - Jak twój ojciec czułby się w „Niebiańskim Miasteczku"? - zapytała Corinne. Martin spojrzał na swój źle uformowany kubek z kawą. - Sądzę, że nienawidziłby go. Pewnie, czasem miewał cał- kiem proste poczucie humoru, każąc uczniom czyścić nagrob- ki i tak dalej, ale nigdy nie był wulgarny. To miejsce jest wul- garne. Co my tutaj robimy? Corinne odsunęła okulary słoneczne na czoło. Martina za- lała fala romantycznej tęsknoty, tak czysta i intensywna, że wyobraził sobie, jak pospołu z ziarenkami 1-125 oczyszcza je- go prostatę z raka. Jakże mądry był, opóźniając zawarcie mał- żeństwa, dopóki nie pojawiła się właściwa kobieta; jakże słusznie postąpił, rezygnując ze wspaniałego poczucia humo- ru Robin i talentu Brittany do chińskiego jedzenia i miłości francuskiej. - Jesteśmy tutaj, żebyś wyzdrowiał. - Niewielkie mam szansę. Ugryzła kawałek marchewki. Przez umysł Martina przebie- gły wspomnienia, niczym skrawki krajobrazu widziane z pę- dzącej karuzeli „Czterech jeźdźców Apokalipsy". Ich dwoje idących ramię w ramię pod estakadą mostu kolejowego w gó- rach Poconos. Czytających sobie nawzajem fragmenty „Kama- sutry". Grających nago w szachy. Lecz Lancelot staje i tak gwarzy: Dawnom nie widział piękniejszej twarzy; Niech Bóg swą łaską ją obdarzy, Panią z Shalott. - Masz piękną twarz, Corinne. - Dziękuję. - Boję się. - Kocham cię, Martin. Okropnie i na zawsze. - Jestem śmiertelnie przerażony. - Oczywiście. - Nie czuję się szczególnie godzien miłości. Corinne podniosła szklankę z sokiem pomidorowym, upi- ła łyk. - Sędzio Candle, jest pan moim rycerzem w świetlistej zbroi. Odwiedzając główną arterię „Niebiańskiego Miasteczka" później tego popołudnia, Martin wydał pięć dolarów na kon- kurs rzutów „Ukamienowanie świętego Stefana". Nie udało mu się trafić w manekin, podczas gdy wszędzie wokół niego dobrze zbudowani wiejscy chłopcy skutecznie ranili świętego, wygrywając pluszowe owieczki i wypchane cherubinki. O wie- le lepiej poszło mu przy „Głowie Holofernesa", gdzie pozba- wiając model głowy, w ciągu dwudziestu sekund wygrał balo- nik w kształcie archanioła Michała, a szczególnie popisał się w konkursie strzałów z procy, gdzie pokonał sześciu współza- wodników w zawodach polegających na zabiciu Filistyńczyka. W nagrodę otrzymał przenośny magnetofon z kasetą gwaran- tującą „kojące otoczenie dźwiękowe podczas prywatnej lektu- ry Psalmów". Wycieczki do Głównej Atrakcji wyruszały o każdej pełnej godzinie i Martin wpadł w szał, kiedy dowiedział się, że jego „Klucz do Królestwa" nie jest w tym przypadku ważny. Uspo- koił się dopiero, kiedy wyraził swoje oburzenie wobec dwóch strażników, sprzedawcy koszulek oraz wędrownego gitarzysty śpiewającego ewangeliczne chrześcijańskie pieśni w stylu folk. By w pełni przeżyć doświadczenie „Niebiańskiego Mia- steczka", Martin i Corinne musieli jechać ruchomym chodni- kiem przez kilometr na południe, a potem stać w kolejce do kiosku z biletami przypominającego kształtem ziggurat. W od- dali widniała komora chłodnicza kryjąca ciało Boga, niewyraź- na masa na zamglonym horyzoncie, z bokami lśniącymi w po- południowym słońcu niczym tarcze Salomona ze złotej blachy. Przyjrzawszy się swoim biletom - po trzydzieści pięć dolarów za sztukę - małżonkowie stwierdzili, że przydzielono ich do grupy C, która ma wyruszyć punktualnie o szesnastej. Kiedy nadeszła wyznaczona godzina, pojawiła się przewodniczka i odprowadziła dwanaścioro swoich podopiecznych do budki ze szkła i stali mieszczącej wysadzaną rubinami windę; kabi- na opadała bez końca w głąb florydzkiej ziemi. - W imieniu Amerykańskiej Konfederacji Baptystów bę- dę oprowadzać państwa po Głównej Atrakcji „Niebiańskiego Miasteczka" - zaczęła słodkim, melodyjnym głosem. Była to młoda wysoka blondynka z dużymi lśniącymi bielą zębami, ubrana w cytrynową bluzkę ze sztucznego jedwabiu i białe spodnie ze sztucznego tworzywa, który to ubiór stanowił ofi- cjalny uniform pracowników „Niebiańskiego Miasteczka". - Mam na imię Kimberly i z przyjemnością odpowiem na pań- stwa pytania, najpierw jednak muszę wyjaśnić pewną podsta- wową kwestię - ciągnęła z wystudiowanym zapałem. - Przy- byliśmy tu dzisiaj, aby doświadczyć głębokiego przeżycia du- chowego, a nie by prowadzić dyskusję. Czy to rozumiemy? Nie- którzy z was zapewne słyszeli, że obiekt, który wkrótce zoba- czymy, to pogrążone w śpiączce ciało Boga. Otóż Amerykań- ska Konfederacja Baptystów uważa inaczej. Nasza Główna Atrakcja to jedynie porzucona zewnętrzna forma Boga, Jego cielesna powłoka, można by powiedzieć, którą odtrącił, sta- jąc się czystym duchem. - Poszerzyła uśmiech o jedną po- działkę. - Ojciec Niebieski żyje, jak żył, przyjaciele, Jego Syn nadal włada światem - wysunęła zaciśniętą pięść przed sie- bie, jakby przebijała taflę szkła - a Duch Święty wciąż w nas mieszka! Gdy zaczęli zjeżdżać, Martin zdał sobie sprawę, że winda zo- stała zaprojektowana specjalnie na potrzeby „Niebiańskiego Miasteczka", kabina bowiem była dość szeroka, by pomieścić nie tylko indywidualnych pielgrzymów, lecz także wszelki sprzęt, jaki mogli mieć przy sobie. Troje członków grupy C sie- działo na wózkach inwalidzkich: pulchna młoda kobieta, prysz- czaty nastolatek i smagły siedemdziesięcioletni mężczyzna. Dwoje innych pielgrzymów, smukła Chinka i żylasty Murzyn, odbywali podróż w dół przykuci do przenośnych urządzeń do dializy, przez cały czas gawędząc ze sobą, prowadząc niezobo- wiązującą rozmowę dwojga nieuleczalnie chorych. Na dolnej stacji windy rozpoczynał się łukowaty tunel, któ- rego koniec ginął w mroku. Wzdłuż sufitu ciągnęła się poje- dyncza szyna, z niej zwieszał się wagonik nowoczesnego tram- waju o opływowej linii i kształcie cygara. Gdy wszyscy pasaże- rowie wsiedli do środka, Kimberly wyciągnęła megafon ze stojaka za budką maszynisty. Wagonik ruszył naprzód, wjeż- dżając w tunel upstrzony migoczącymi światełkami, upodab- niającymi go do cylindrycznego planetarium. - Każda z tych konstelacji jest cytowana w Biblii - oznajmi- ła Kimberly przez megafon. - Księga Hioba, rozdział 38, wers 31, na przykład. „Czy połączysz gwiazdy Plejad? Rozluźnisz więzy Oriona?". Kilometr dalej tunel przechodził w otwartą salę przypomi- nającą ogromną arktyczną jaskinię. Pasma szronu pokrywały wyłożone glazurą ściany. Sople lodu zwisały z sufitu niczym stalaktyty. - Stacja pierwsza: centrum chłodzenia - ogłosiła Kimberly, podczas gdy wagonik wyhamował stopniowo. - Mogłabym po- prosić maszynistę, żebyśmy zatrzymali się zupełnie, ale wierz- cie mi, wcale byście tego nie chcieli. To pomieszczenie łączy się bezpośrednio z naszą komorą chłodniczą, a temperatura tam wynosi przeciętnie - udała, że drży - brrr, minus dziesięć stopni! Widzicie ten gigantyczny srebrny zbiornik? Zawiera blisko trzy tysiące hektolitrów sprężonego freonu 114. Po opuszczeniu zbiornika freon przechodzi do tamtego ogromne- go zielonego urządzenia przypominającego piłkę do koszyków- ki, gdzie zostaje rozprężony, po czym wciska się do tamtej wiel- kiej skręconej rurki, gdzie zagotowuje się, bul, bul, bul, po- chłaniając w trakcie tego procesu wielkie ilości ciepła i w ten sposób chłodząc naszą Główną Atrakcję do temperatury pin- gwiniego pocałunku. Tymczasem tamten wielki silnik w rogu zasysa opary freonu i tak je spręża, że zaczynają chcieć się skroplić. To pragnienie oparów freonu spełnia się, gdy tylko dotrą do tamtej następnej wielkiej rurki. Widzicie, jak z góry leje się obficie woda, niby w trakcie potopu? To nasz sposób na przyspieszenie kondensacji. Gdy freon ponownie się skro- pli, wraca do srebrnego zbiornika, gdzie cały proces rozpoczy- na się na nowo. Czy ktoś ma jakieś pytania? Ani jedna osoba w wagoniku, domyślił się Martin, nie zro- zumiała wykładu Kimberly. Wszyscy milczeli jak zaklęci. Jaskinia się zwężała. Wagonik przyspieszył, pokonując ty- siącmetrowy dystans do następnego przystanku: kolejnej pod- ziemnej sali, której centralnym punktem było najbardziej zdumiewające urządzenie, jakie Martin kiedykolwiek widział. Obłożona stalowymi płytami pompa wielkości odrzutowca przechodziła w labirynt dwumetrowej średnicy rur z pleksigla- su, które z kolei podłączone były do czterech komór napowie- trzających o kształcie eskimoskich igloo przykrytych miecha- mi podobnymi do akordeonu, tak gigantycznymi, że zdolne by- łyby zagasić pożar lasu. Każdą rurą płynęła spieniona rzeka, błękitna w drodze do komór, czerwona w drodze powrotnej. Rytmiczny stukot wypełniał powietrze, kołysząc wagonikiem na jego pojedynczej szynie. - Stacja druga: centrum sercowo-naczyniowe - wyjaśniła Kimberly przez megafon, podnosząc głos prawie do krzyku. - Jak wszyscy wiecie, nie każdy zgadza się z naszą tezą, że Jego mózg nie potrzebuje krwi. Tutaj w „Niebiańskim Miasteczku" szanujemy wszystkie punkty widzenia, toteż trzymamy Go podłączonego do tego urządzenia na lewo od was: aparatu płu- co-serce marki Lockheed 7000. Każdego dnia roku ponad trzy i pół miliona litrów krwi grupy 0+ wtłaczanych jest do tamtych komór napowietrzających, każda o pojemności siedemdziesię- ciu metrów sześciennych. Tam krew jest ogrzewana, natlenia- na i filtrowana z zanieczyszczeń, zanim zostanie wpompowana do Jego żył. Samo osocze... w tym momencie zawsze coś jakby ściska mnie za gardło... otóż samo osocze pochodzi praktycz- nie z każdego kraju na Ziemi. Protestanci, katolicy, żydzi i mu- zułmanie - wszyscy poczynili dobrowolne ofiary, nawet ateista nazwiskiem Jules Wembly. Jeśli ktoś z was chciałby do nich do- łączyć przed opuszczeniem „Niebiańskiego Miasteczka", wstąpcie po prostu do któregoś z ambulatoriów umiejscowio- nych dla waszej wygody przy samych wyjściach. Mają państwo jakieś pytania? Wychudzony młody mężczyzna z czterema mięsakami Ka- posiego na czole podniósł dłoń. - Czy mogę opuścić wagonik na chwilę? - zawołał, prze- krzykując hałas aparatu. - Chcę dotknąć jednej z rur. - To nie jest dozwolone. - Proszę. - Po prostu nie pozwalamy na to. - Muszę. - W żaden sposób, proszę pana. Pompa pracuje tak głośno, że można tam całkowicie stracić słuch. - Pozwólcie mi dotknąć Jego krwi, a będę uzdrowiony! Kimberly skrzywiła się i po raz pierwszy Martin spostrzegł, że jej praca ma też swoje wady. - Nie. Proszę mi wybaczyć. Nie. Wagonik ruszył - opuszczając centrum sercowo-naczyniowe i zagłębiając się z powrotem w tunel. - Wjeżdżamy do Korytarza Uzdrowionych - oznajmiła Kimberly, podczas gdy za oknami wagoniku, którym podró- żowała grupa C, zaczęły przesuwać się dziesiątki oświetlo- nych nisz ściennych, a w każdej znajdował się przyrząd typo- wy raczej dla mieszkania chromego, ślepca czy ułomnego. - Każdy z tych przyrządów był niegdyś niezbędny jakiemuś go- ściowi „Niebiańskiego Miasteczka". Posiadamy największy zbiór tego typu na świecie, wyłączając jedynie sanktuarium w Lourdes. Mijali teraz pomoce ambulatoryjne, kolejne rzędy kuł, la- sek, wózków inwalidzkich, balkoników na kółkach do podpar- cia osłabionych nóg. Dalej były aparaty ortopedyczne, napa- wające lękiem przyrządy ze stali i skóry mające prostować skrzywione kręgosłupy i powykręcane kończyny. Jeszcze dalej leżały respiratory, aparaty tlenowe i urządzenia do dializy. - Nie ma dnia, by poczta nie przyniosła jednego z takich przedmiotów - opowiadała Kimberly. - Tamten napędzany sil- nikiem wózek inwalidzki o ergonomicznym kształcie przybył aż z Kioto w Japonii. Mają państwo jakieś pytania? Jestem istotą o wielu twarzach, wielu osobowościach, wie- lu przebraniach. Podczas gdy nasz bohater zwiedzał Korytarz Uzdrowionych, ja przygotowywałem sobie nowe ubranie: czer- wone portki, czerwony płaszcz, czerwona czapa, wszystko obla- mowane białym futrem. Tak, przyjaciele, moim alter ego jest nie kto inny jak sam święty Mikołaj. Zbadajcie towarzyszące nam odpowiednio mity, a przekonacie się, że jesteśmy jednym i tym samym. Według legendy ścięta lodem Północ jest ojczy- stą ziemią diabła, gdzie lata on w powietrzu ciągnięty przez za- przęg reniferów. Dostaje się do ludzkich domostw przez komin. Zostawia mu się w podarku jedzenie i napitek. Jego przezwi- sko Stary Kulas pochodzi od imienia Mikołaja. Nie trzeba dodawać, że mój podziw dla Korytarza Uzdro- wionych był niezmierzony. Pod względem rozmiarów oszustwa prześcigał on przypadek prehistorycznego człowieka z Pilt- down, odnalezione pamiętniki Adolfa Hitlera oraz wystąpie- nie rzekomo zgwałconej przez prezydenta Clarence Thomas przed komisją senacką. Nie ma to oznaczać, że goście „Nie- biańskiego Miasteczka" nigdy nie doznali zbawiennego wpły- wu Głównej Atrakcji. Wprost przeciwnie. Dzięki efektowi pla- cebo wielu nieszczęsnych pielgrzymów doświadczyło sponta- nicznego cofnięcia się objawów. I chociaż prawdą jest, że opiekunowie Korytarza Uzdrowionych zdobywali większość swoich eksponatów za pośrednictwem hurtowni zaopatrzenia placówek medycznych, ich celem nie było oszustwo dla same- go oszustwa - nie, chcieli po prostu wprzęgnąć oszustwo do uzdrowicielskiego interesu. Nie należy nie doceniać potęgi fał- szerstwa, przyjaciele. Nie należy wątpić w moc kłamstwa. Bło- gosławieni niech będą zakłamani, oni bowiem zdobędą bogac- twa, o jakich nawet nie śnili. Na wypadek gdybyście się zastanawiali, nie spędzam całe- go dnia pracy w moim warsztacie krawieckim. Nawet diabeł potrzebuje przerwy. Z wybiciem południa odkładam igłę i nit- kę, chwytam zawiniątko z drugim śniadaniem i idę przejść się w oślepiającym blasku Jego neuronów. Zazwyczaj wystarcza mi zbadanie najbliższego sąsiedztwa, okolic ośrodka węchowe- go, parę kilometrów na wschód od hipokampu; czasem jednak przyzywają mnie tętnice. W czasie gdy Martin i Corinne spo- żywali posiłek w restauracyjce „Chleb i Ryby", na przykład, płynęliśmy z przyjacielem, biskupem Augustynem, moim pordzewiałym starym statkiem pocztowym przez szkarłatny kanał, który odżywia lewą półkulę mózgową naszego Stwórcy, zajadając kanapki z wołowiną i ciągnąc za rufą linkę z haczy- kiem. Jestem dozgonnie wdzięczny firmie Lockheed za zbudo- wanie aparatu płuco-serce. Dzięki temu urządzeniu prądy krwistej rzeki Chiddekel pozostają głębokie, czyste i życiodaj- ne. W trakcie większości naszych ekspedycji Augustyn i ja chwytamy przynajmniej jeden leukocyt i masę czerwonych ciałek krwi. Moje dni, wiem, są policzone. Wszędzie dokoła krajobraz ulega dezintegracji, pomimo wysiłków Jego opiekunów i Lock- heeda 7000. Mury Jeruzalem pękają. Drzewa raju marnieją, Eufrat stał się ściekiem, robaki zaś odziedziczą Jego ciało. Na szczęście Stwórca skonstruował rzeczywistość, mając na uwa- dze swoje ostateczne odejście. Wypełnił wszechświat samona- pędzającymi się cudami. Gdy mnie i Jego już dawno nie bę- dzie, wielkie procesy geofizyczne nadal będą powodowały trzę- sienia ziemi i wybuchy wulkanów, zmienne koleje biologii będą rodziły stwardnienie rozsiane i raka, a perwersyjność ludzkiej natury nie pozwoli gwałtom i mordom zniknąć z na- główków gazet. Jedyną osobą, przed którą trudno mi kłaniać, jestem ja sam i z całą szczerością muszę przyznać, że stałem się niepotrzeb- ny, na długo zanim stałem się śmiertelny. Och, jakże tęsknię za czasami, gdy mój Stwórca nie przebywał w stanie śpiączki i ludzie radzili się mnie tak często, jak teraz odwiedzają psy- chiatrów. Ojcowie chrzestni mafii oraz inni członkowie wspo- magających zawodów; tamten złoty wiek, gdy madame de Montespan, kochanka Ludwika XIV, prosiła mnie o uczynie- nie królowej bezpłodną, by uwaga króla skupiła się w pełni na niej; tamten miniony czas, gdy zakonnice z Loudon zaangażo- wały mnie, bym pomógł im wyzwolić nagromadzoną frustrację seksualną. Nie chcę waszej sympatii, przyjaciele. Nie chcę wa- szego zrozumienia. Chcę tylko być tak poważnie traktowany przez was, jak wasze dzieci traktują świętego Mikołaja. - Stacja trzecia: komora chłodząca - powiedziała Kimber- ty> gdy wagonik dotarł do końca Korytarza Uzdrowionych. - Proszę patrzyć pod nogi. Przewodniczka poprowadziła grupę C przez hali ozdobiony repliką brązowego Dawida dłuta Donatella oraz reprodukcją „Ostatniej wieczerzy" pędzla Leonarda da Vinci, do windy tak obszernej, że pomieściła wszystkich uczestników wycieczki, łącznie z wózkami inwalidzkimi i całą resztą. - Sześćset trzydzieści pięć metrów stąd na szczyt - powie- działa, wciskając guzik. Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Wi- brując lekko, kabina ruszyła ku górze. Trzy minuty później się zatrzymała. - Proszę wychodzić. Martin uczynił krok i stanął na przezroczystej pleksiglaso- wej podłodze. Powiększona kopia marmurowej Pięty Michała Anioła górowała nad pielgrzymami. Za nią ciągnęła się łagod- nie zawijająca ścieżka, wzdłuż której ustawiono skrzynki z kwitnącymi żonkilami i hiacyntami. Co dwa metry zatopio- na w plastiku neonowa strzałka migała na czerwono, jakby kie- rując wędrowca do następnego punktu kontrolnego w jego po- dróży do Głównej Atrakcji. - Jak godzi się przy spotkaniu tak intymnym, plan zwiedza- nia Boskiej Formy każdy ustali dla siebie indywidualnie - po- wiedziała Kimberly. - Mają państwo około czterdziestu minut na pełny obchód. Po drodze znajduje się siedem kaplic do sa- motnej modlitwy, trzy poczekalnie oraz kilkanaście okazji do zrobienia pamiątkowych zdjęć. - Spojrzała na swój zegarek z dwunastoma apostołami. - Spodziewam się was z powrotem przy tym posągu nie później niż o wpół do szóstej. Corinne podeszła do Martina od tyłu i chwyciła go za dłoń, ściskając mocno. - Lepiej pójdź tą ścieżką samotnie, mój kochany - powie- działa. - Obecność bezbożnicy może Go zirytować. - Tak sądzisz? - zapytał, z nabożną czcią gładząc marmuro- we lewe kolano Matki Boskiej. - Lepiej nie ryzykować. Ruszył więc, kierując się ku zachodowi przez lewą brodaw- kę sutkową Głównej Atrakcji, po czym skręcił w stronę most- ka. Nie było tu wiele do oglądania. Przystanąwszy na zmrożo- nym plastiku, przebił spojrzeniem kilkadziesiąt metrów lodo- watego powietrza i skupił wzrok na Boskiej klatce piersiowej, włochatej wyżynie ciągnącej się tysiąc metrów w każdym kie- runku: wspaniałe widoki, lecz ich wartość terapeutyczna wyda- wała się żadna. Kontynuował marsz ku północy. Dotarłszy do ust, odkrył ku swemu zdumieniu, że Bóg, podobnie jak wszyscy pracownicy „Niebiańskiego Miasteczka", jest uśmiechnięty. Pięćdziesięciometrowa ziejąca rozpadlina rozciągała się od ucha do ucha, odsłaniając pomiędzy mięsistymi wargami zęby białe jak mydło marki „Kość słoniowa", każdy wielkości drzwi nowoczesnej lodówki. Ścieżka zakręcała na wschód, prowadząc bezpośrednio nad lewe oko. Gruczoł łzowy Boga był wielki jak balon zaporowy. Wpatrując się w błyszczącą źrenicę, Martin nagle doświadczył mrowienia w stopach. Boska emanacja, czy tylko rezultat dłu- giego stania na lodowatym pleksiglasie? - zastanawiał się. Rze- czywista nadprzyrodzona ingerencja, czy tylko złudzenie my- ślącego życzeniowe umysłu? - Pomóż mi, Boże - wymamrotał. Mrowienie skradało się coraz wyżej, wprawiając w drżenie jego kolana. - Proszę, Boże! Tak, Boże! Nadal przesuwając się, mrowienie dotarło do lędźwi, żołąd- ka, płuc, mózgu. - Jestem Twój, Panie! Całe jego ciało zadrżało z radości. - Jestem uzdrowiony! - krzyknął, wbiegając z powrotem na ścieżkę. Corinne siedziała w pozycji lotosu, plecami do rzeźby Pię- ty. Usłyszawszy okrzyki Martina, rozprostowała stawy i wsta- ła. Rzucili się sobie w ramiona, obejmując się w wyraźnym czarnym cieniu Madonny. - Jestem uleczony! - Och, Martin! - Uleczony! - Och tak, Martin! Och tak, Martin, tak, tak! - Kocham cię! Pocałowali się: był to ich najbardziej namiętny pocałunek od czasu, gdy jej wargi roztopiły płatki śniegu na jego ustach. Przybywali pozostali turyści, zbierając się wokół posągu Matki Boskiej, obejmując marmurowe szaty, przyciskając twarz do marmurowych stóp. - Jezus uzdrowił mnie! - zawołała Chinka podłączona do dializatora. - Chwalmy Pana! - wykrzyknął jej czarnoskóry towarzysz niedoli. - Zapisuję się na lekcje tańca! - zaśpiewała otyła kobieta. - Jadę do Barcelony! - zaintonował młodzieniec z mięsaka- mi Kaposiego, chociaż wrzody nie zniknęły z jego czoła. *** W piątek po powrocie z Orlando Martin pojechał pociągiem na codwutygodniowe badania do nowojorskiego Ośrodka Wal- ki z Rakiem imienia Sloana-Ketteringa. Gdy tylko doktor Be- niamin Blumenberg wszedł do gabinetu, Martin zaczął opowia- dać o swojej pielgrzymce. - Widział pan zwłoki? - zainteresował się Blumenberg. - Jak wyglądają? - To nie są zwłoki, lecz Boska Forma. Stałem nad Jego le- wym okiem, bezpośrednio nad nim. - Sądzę, że moglibyśmy tam pojechać. Dzieciaki były bar- dzo ciekawe, żona również. Wpuszczają tam Żydów, prawda? - Oczywiście. - I naprawdę wierzy pan, że dzięki tej podróży symptomy choroby ustąpią? - Jestem tego pewny. - Pobiorę panu krew, żebyśmy mogli sprawdzić fosfatazę kwaśną. O czwartej po południu we wtorek doktor Blumenberg za- dzwonił do Urzędu Miejskiego Abaddon, wkrótce po tym, jak Martin uzyskał od nastolatka z Glendale, niejakiego Todda Weatherwaxa, zapewnienie, że jego zespół rockowy, The Ele- mentals, przestanie odbywać próby po godzinie dziesiątej w nocy. Jeśli w ciele człowieka nie ma komórek rakowych, wyjaśnił urolog, poziom fosfatazy kwaśnej wynosi pomiędzy 2,5 i 4,0. U Martina, zawiadamiał z przykrością, wynosił 11,6. Ze wszystkich plag i pasożytów, jakie Wszechmogący powo- łał do życia przez tysiąclecia, termit budzi we mnie największy podziw. Jak się przekonacie, termity figurują w niniejszej opo- wieści jako przedmioty filozoficznego dyskursu. W obecnej chwili jednakże interesują nas termicie szczęki, nie termicia teleologia. Niewypowiedziana rozpacz targała Corinne Rosewood, gdy wracała do domu z pracy tego wieczoru. Zaraz przed wyjazdem mąż zadzwonił do niej z wynikami badania krwi. Łzy ciekły jej po twarzy. Kapało z nosa. Jedenaście przecinek sześć. Nie czu- ła się tak podle od czasu śmierci jej psa z dzieciństwa, terier- ki Gwyneth. Ostrożnie wjechała fordem rangerem na most Henry Ave- nue Bridge, wiekową konstrukcję z dębu i żelaza spinającą brzegi rzeki Algonąuin pięć kilometrów ponad miejscem, gdzie spotyka się ona z ulubionym przez mieszkańców powia- tu Abaddon strumieniem Waupelani, by dać początek mulistej Schuylkill. W olbrzymich drewnianych poręczach znajdowało się łącznie 27 489 dziur, każda wyborowana przez termita. Jedenaście przecinek sześć, zamyśliła się. Jedenaście prze- cinek sześć. A przecież byli tak pewni, że podróż do „Niebiań- skiego Miasteczka" pomogła mu, tak pewni, tak pewni... Zdenerwowany i ogłupiały seter irlandzki wybiegł przed maskę furgonetki. Corinne zrobiła to, czego można było ocze- kiwać po założycielce i dyrektorce „Psiarni Radości" - nacis- nęła na pedał hamulca i skręciła kierownicę. Fordem zarzuci- ło, wóz przechylił się gwałtownie na bok, prawym zderzakiem roztrzaskując czaszkę setera. Corinne usłyszała głuche uderze- nie metalu o kość. Furgonetka wpadła w poślizg i sunęła siłą bezwładności, z psem rozsmarowanym na zderzaku. Poręcz pę- kła niczym słomka. Corinne wrzasnęła, spadając gwałtownie, jakby znajdowa- ła się na diabelskim młynie „Rydwany Ezechiela". Furgonet- ka uderzyła o powierzchnię wody i zaczęła tonąć. Ciemność wypełniła szoferkę, jakby ktoś przykrył kocem słońce. Martwy seter unosił się przed szybą niby duch wstający z grobu. Woda wlewała się przez szpary w drzwiach. Corinne w desperacji namacała w ciemnościach pokrętło szyby i przekręciła je, ale natrafiła na opór. Mechanizm zablokowany był przez szlam. Corinne siedziała w wodzie do kolan. Zacisnęła dłoń wokół klamki drzwi. Pociągnęła. Popchnęła. Szarpnęła. Naparła ra- mieniem. Drzwi nie ustępowały nawet na centymetr. Woda gła- dziła ją po brzuchu. Wstrzymując oddech, Corinne rzuciła się ku drzwiom po stronie pasażera. Chwyciła pokrętło szyby. Zablokowane. Mia- ła już wodę przy szyi. Szarpnęła za klamkę i spróbowała wywa- żyć drzwi. Nic. Woda rzeki Algonąuin wlewała jej się do nosa, do gardła, do płuc. Wspaniały złocisty karp był ostatnią żywą istotą, jaką Co- rinne Rosewood widziała - zagubione i opuszczone stworzenie, które pragnąc powrócić do swego stadka, przepłynęło pół kilo- metra w górę rzeki, oddalając się od domu z każdym szarpnię- ciem i poruszeniem swego błyszczącego ciała. ROZDZIAŁ 3 Przed zachorowaniem na raka najgorszą rzeczą, jaka kie- dykolwiek przydarzyła się Martinowi, była utrata ukochanego rodzinnego domu. Miał czternaście lat, kiedy patrzył, jak dwa buldożery potężnymi stalowymi łyżkami burzą ściany i miaż- dżą fundamenty. W tym czasie dom nie był już własnością ro- dziny Candle'ów, ojciec Martina bowiem sprzedał go wcześniej Haroldowi Clevingerowi, bogatemu specjaliście od kręgar- stwa, i za uzyskaną w ten sposób sumę dwunastu tysięcy dola- rów niezwłocznie nabył bardziej konwencjonalne domostwo po przeciwnej stronie ulicy. Pierwszym posunięciem kręgarza było zburzenie domu Candle'a - kupił posiadłość dla samej działki, z potokiem Waupelani i rosnącymi wzdłuż brzegu wierzbami płaczącymi - i wzniesienie w jego miejsce chaotycz- nie zaprojektowanego, parterowego okropieństwa, przywodzą- cego na myśl kręgosłup, którego Clevingerowi nie udało się wyprostować. Rodzina Candle'ów nie mogła krytykować decyzji kręgarza o wezwaniu buldożerów, gdyż budowla, o której mowa, została wzniesiona w roku 1935 jako siedziba Ochotniczej Straży Po- żarnej powiatu Abaddon i jej skromnej, liczącej dwa wozy, flo- tylli pojazdów. Kiedy budynek został opuszczony dziesięć lat później, ojciec Martina nabył go za jedyne cztery i pół tysiąca dolarów, by przy użyciu gwoździ i płyt gipsowych zmienić kwa- terę strażaków na piętrze w przestrzeń mieszkalną, wydziela- jąc sypialnie, łazienki, jadalnię, kuchnię. Jako nauczyciel szkółki niedzielnej, Walter Candle był zachwycony pomysłem mieszkania w remizie strażackiej. Widział siebie jako kogoś w rodzaju duchowego strażaka, niestrudzenie gaszącego pło- nące żąd2e i gorejące pokusy, rozpalające serca jego uczniów. Martin kochał remizę nie mniej niż jego ojciec. Szczegól- nym uczuciem darzył główną syrenę alarmową, półkulę jej pancerza tkwiącą na szczycie spadzistego dachu niczym hełm na głowie żołnierza piechoty. Syrena była zepsuta, nie nada- wała się do naprawy, i nikt w rodzinie nie próbował tego zmie- nić, a jednak Martin fantazjował, że któregoś dnia jakimś cu- dem urządzenie ożyje, wyjąc przenikliwie i tak głośno, że je- go siostra zsika się w majtki. I tak się stało, że kiedy Martin, z uchem przyciśniętym do słuchawki telefonu, po raz pierwszy usłyszał straszliwe wiado- mości z ust konstabla Steadmana - „Panie sędzio, pańska żo- na zginęła w wypadku samochodowym" - usłyszał również coś innego: od dawna zepsutą syrenę na dachu jego utraconej re- mizy, wyjącą z żalu i rozpaczy. Wył, wrzeszczał, jęczał, zawodził. Przeklinał chwilę, w któ- rej został poczęty, godzinę, w której poruszył się w łonie, i dzień, w którym przyszedł na świat. Żałoba go przemieniła. Stał się potworem, gwałtowną siłą natury miotającą się po do- mu, tłukącą talerze i zrywającą zasłony. Uczucie tonięcia po- wróciło, straszliwe doznanie braku powietrza, którego po raz pierwszy doświadczył w gabinecie doktora Hummela, tylko że zamiast tonąć w abaddońskich moczarach, był uwięziony w ba- gnie jeszcze zimniejszym i bardziej okrutnym - trzęsawisku rozmiarów wnętrzności Boga. Gdyby nie czujność Yaughna Poffleya, Martin mógłby rzucić się tego tygodnia w wody rze- ki Algonąuin, idąc w ślady Corinne. - Trumna, miejsce na cmentarzu, nekrolog w „Strażniku"... zająłem się wszystkim - poinformował go Yaughn tym samym rzeczowym tonem, jakim zapewniał, że zdołają pokonać obec- nego kandydata demokratów na stanowisko sędziego pokoju. - Na nagrobku będzie napis „Ukochała wszystkie stworzenia duże i małe". Może być? Martin, usadowiony przy stole kuchennym, nie odpowie- dział. Otworzył solniczkę i wysypał jej zawartość na stół. Wpa- trzył się w białe ziarenka - tak bardzo przypominające bezu- żyteczne kapsułki 1-125 wypełniające jego prostatę. Po raz pierwszy zaczął traktować swoją nieuchronną śmierć jako wy- bawienie, jako najlepszą nadzieję na opuszczenie tego świata pełnego żarłocznych buldożerów i podwyższonego poziomu fos- fatazy kwaśnej, z jego niebezpiecznymi mostami i tonącymi żonami. - Czy wiesz, że Samuel Johnson nie uczestniczył w pogrze- bie swojej żony? - powiedział w końcu. - Nie mógł tego znieść. - Powinieneś przyjść, Martin. Będziesz żałował, jeśli tego nie zrobisz. - Królowa Wiktoria nie wzięła udziału w mszy za księcia Alberta. - Wskazującym palcem nakreślił spiralę w warstwie soli. - Jedyne, co musisz zrobić, to pokazać się na cmentarzu. Wiem, że Corinne nie była osobą religijną, ale poprosiłem pa- stora, by powiedział kilka słów nad jej grobem, kilka miłych, luterańskich słów - to w porządku, prawda? - a potem odbę- dzie się stypa u mnie. Marge zrobi kawę, do tego kanapki i kru- che ciasteczka. - Cholerny seter irlandzki - powiedział Martin, zgniatając sól pięścią. - Po prostu pokaż się, to wszystko. Cmentarz w Hillcrest, niedziela, godzina dziesiąta. Twoja siostra cię przywiezie. Grób znajduje się niedaleko szopy ogrodników.Tam gdzie trzymają, no wiesz, kosiarki do trawy. Pojutrze. Szopa ogrodników. Po prostu się pojaw. Kiedy zapadł wieczór, Martin wyszedł do ogrodu, usiadł po- między krzewami kocimiętki i czekał. O północy zbiegły się ko- cury - syjamy, persy i zwykłe dachówce - lecz zamiast tarzać się w liściach i doznawać uniesienia, wpatrywały się w niego źrenicami powiększonymi w ciemnościach, spojrzeniem, któ- re było zarazem pytające i oskarżycielskie. „Gdzie jest Corinne?" - zdawały się pytać. - Nie żyje - odparł Martin na głos. - Nigdy więcej jej nie zobaczycie. „Kto będzie hodował rośliny?" - Nie wiem. „Czy ty będziesz je hodował?" - Nie wiem. „Musisz". - Pomyślcie o kimś oprócz samych siebie. Pomyślcie o Co- rinne. „Jesteśmy tylko kotami". Spędzili resztę nocy wspólnie: pogrążony w żałobie sędzia oraz trzynaście zalęknionych kotów. Obudziwszy się o świcie, w uniwersyteckiej bluzie wilgotnej od rosy, Martin wstał i stąpając ostrożnie pomiędzy liśćmi w kształcie serc i śpiącymi kotami, wrócił do domu. W kuchni otworzył pudełko płatków pszennych i wysypał dwie garście do głębokiego talerza. Zajrzał do lodówki. Nie było mleka. Nasy- pał cztery łyżeczki śmietanki w proszku na płatki i dodał zim- nej wody z kranu. Całość smakowała zdumiewająco obrzydliwie. Później tego samego ranka zjawiła się jego grubokoścista siostra, Jenny, z papierowymi torbami pełnymi zakupów pod obiema pachami. - Zbadałam wczoraj zawartość twojej lodówki - powiedzia- ła, kładąc zakupy na stole. - Nic nie miałeś, więc poszłam do supermarketu. Jak się czujesz? - Boli mnie przy oddawaniu moczu - to chyba znowu pro- stata. Boli mnie też prawe biodro. Zrobisz coś dla mnie? - Jasne. - Zwierzęta, które należały do Corinne, pancernik, tarantu- la, jest tam również iguana... jak sądzisz, mogłabyś znaleźć dla nich nowe domy? - Zamieszczę ogłoszenie w „Strażniku". - Nie chcę pieniędzy, ale nowi właściciele muszą być ludź- mi odpowiedzialnymi. Żadnych sadystów. Żadnych trzpiotowa- tych nastolatek. - W porządku. - Dobre domy, Jenny. - Załatwię to. - Wyjęła ćwierć litra chudego mleka, dwa grejpfruty oraz melon. - Przykro mi z powodu twoich boli. Przykro mi z powodu... wszystkiego. - Zrobisz dla mnie coś jeszcze? Muszę dojechać na stację. Mam spotkanie o trzeciej po południu z Blumenbergiem w szpitalu. Jest jakiś nowy lek, który chce wypróbować. - Och, Marty, to wszystko jest takie niesprawiedliwe! - Niesprawiedliwe - powtórzył jak echo. - Czy wiesz, że mama przyjeżdża na pogrzeb? - Nie może przyjechać. To za daleko. - Przywiozę ją. - Ona nie może jechać tak daleko. - To ja będę prowadziła. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Cie- bie też zabiorę. Wpół do dziesiątej, dobrze? - Chcę jechać sam. - Nie rozumiem. - Tak czuję. - Sam? - Sam. Złapał pociąg za piętnaście dwunasta z Perkinsville. Tak jak się obawiał, lek, który doktor Blumenberg chciał na nim wypróbować, wcale nie był nowy. Był to feminon, syn- tetyczny hormon, który miał zmienić go w kobietę. - Nie będę tego brał - poinformował urologa. - To nasza najlepsza szansa na remisję - rzekł Blumenberg, badając rozogniony gruczoł krokowy Martina. - Nie zależy mi na remisji. - Nonsens. - Wciąż boli mnie przy oddawaniu moczu. Ponownie zaczę- ły się wycieki. - Bactrim powinien na to zaradzić. Czuje pan jakieś bóle miednicy? - Nawet intensywne. - Gdzie dokładnie? - Prawe biodro. - Dam panu podtrzymującą dawkę roxanolu: to najbliższy krewny morfiny, pozwoli znieść ból. Dzisiaj pobierzemy krew do następnego badania poziomu fosfatazy kwaśnej. Martin wyszedł z budynku Ośrodka Walki z Rakiem w zapa- dający zmierzch. Krople deszczu spływały mu po policzkach, zaparowując szkła okularów. Ulicami Manhattanu ciągnęły nie kończące się sznury pojazdów, wydzielających czarne spalmy i inne niewidoczne trucizny. Martin wyjął z kieszeni receptę na feminon i pogniótł ją metodycznie. Spojrzał na kulkę pa- pieru w dłoni, przyglądając się, jak nasiąka wodą, po czym wrzucił ją do drucianego pojemnika na śmieci. Jeśli mam umrzeć, powiedział sobie, zrobię to jako osobnik tej płci, do której jestem przyzwyczajony. W ranek pogrzebu Corinne czyste niebo nad powiatem Abaddon zapowiadało dzień bardziej odpowiedni do przycina- nia róż lub grania w kometkę niż do chowania własnej żony. „Po prostu się zjaw", powiedział Yaughn. Tak więc, za piętna- ście dziesiąta rano, Martin wsiadł do samochodu i, niczym czło- wiek udający się na własną egzekucję, wyruszył ku cmenta- rzowi w Hillcrest. Nie był tam od lat - od czasu gdy wraz z tuzinem innych dzieciaków ćwiczył czyszczenie nagrobków pod bacznym okiem ojca, nauczyciela szkółki niedzielnej. Jadąc przez labi- rynt wąskich dróg, na poły spodziewał się ujrzeć ducha Walte- ra Candle'a przemykającego pomiędzy nagrobkami, z papie- rem i węglem w dłoni, ratującego od zapomnienia nazwiska i epitafia. Chociaż Yaughn wspomniał, że szopa ogrodników jest do- skonale widoczna, Martin nie mógł jej znaleźć. Trzy razy okrążał cmentarz. Bolało go biodro: nic dziwnego, zważywszy, że we- dług informacji Blumenberga poziom fosfatazy kwaśnej osiąg- nął już wartość 12,0. Wytrząsnął z opakowania dwudziestomi- ligramową tabletkę roxanolu i włożył sobie do ust. Była kwaśna i smakowała jak kreda. Minutę później zauważył zapuszczony ceglany budynek porośnięty dzikim winem. Rzeczywiście - kil- kanaście metrów dalej odbywał się pogrzeb. Dwudziestu paru uczestników ubranych na czarno stało wokół otwartego grobu, u którego wezgłowia znajdował się granitowy nagrobek oto- czony liliami i gardeniami. Ból biodra zniknął, zastąpiony przez łagodną morfinową eu- forię. Martin zaparkował, wysiadł z samochodu i pokuśtykał w stronę zgromadzonych. Trawa wokół grobu była zachwasz- czona i nierówno przycięta, zupełnie różna od idealnie zadba- nych trawników „Niebiańskiego Miasteczka". Nikt go nie po- witał. Każda twarz wyglądała nieznajomo. Gdzie Corinne po- znała tych tajemniczych przyjaciół? Skąd wzięła taką groma- dę nieznanych krewnych? Zajrzał do dziury w ziemi. Trumna była połowy normalnej wielkości. Zrazu pomyślał, że zdechł któryś ze zwierzaków Co- rinne i jej przyjaciele postanowili rozpocząć ceremonię zasy- pując go warstwą ziemi, po czym dopiero przybędzie karawan z trumną żony. Albo też zdążyli już pochować Corinne pod zwierzęciem i on, idiota, zwyczajnie się spóźnił. Spojrzał na nagrobek. BRANDON APPLEYARD. 1992-1999. TAK BARDZO MI CIEBIE BRAK. KOCHAJĄCA MAMUSIA. - Przepraszam - powiedział, dotykając rękawa krępej ko- biety we wzorzystym kostiumie, która wyglądała bardziej na znudzoną niż pogrążoną w smutku. - Jestem żoną Corinne. To znaczy mężem. Byłem. Martin Candle. Kobieta bezmyślnie dotknęła kwiatów czubkiem pantofla. - Żoną? Co? Wskazał budyneczek z cegły. - Powiedzieli mi, że... szopa ogrodników. Dzisiaj jest po- grzeb mojej żony. - Tutaj trzymają koparkę. - Koparkę trzymają w szopie ogrodników? - Nie, to jest budynek, w którym trzymają koparkę. Wie pan, do kopania grobów. - Nie używają łopat? - Nie, koparki. Mamy dwudziesty wiek. - Kobieta wskaza- ła w kierunku słońca. Na jej ramieniu utworzyły się fałdy tłusz- czu. - Szopa ogrodników jest w tamtym kierunku, jakieś trzy- sta metrów stąd. - Bardzo pani współczuję. Biedny chłopiec... - Rozszczep kręgosłupa. Jestem jego cioteczną babką. Cze- kamy na matkę. Ojciec opuścił ich już dwa lata temu. Nie mógł znieść widoku chorego dziecka. - Co za brak odpowiedzialności - rzekł Martin automatycz- nie, zastanawiając się, jak potraktowałby taki występek w swo- jej sali sądowej. - Nigdy nie poznałam drania. To nie pan przypadkiem, co? - Och, nie. - Wie pan, według mnie Brandonowi lepiej będzie na tam- tym świecie. Rozszczep kręgosłupa. Chłopak nie mógł chodzić, dręczyło go wodogłowie, nie mówiąc już o ciągłym bólu. W tam- tą stronę. Trzysta metrów. - Dziękuję. Martin odszedł, mijając rzędy błyszczących granitowych płyt. Zdał sobie sprawę, że w nekropolii, podobnie jak w każ- dym innym mieście, znajdują się odrębne enklawy. Na prawo od niego rozciągała się dzielnica bogaczy - bez wątpienia repu- blikanów - z nagrobkami przypominającymi prawdziwe domy. Na lewo - osiedle urzędnicze. W przedzie Koreańczycy - na- grobki z niezrozumiałymi hieroglifami. Szczupła kobieta w czarnych luźnych spodniach i szarej ma- rynarce biegła w jego stronę. Żałobna woalka odsłoniła owal- ną, zalaną łzami twarz i oczy zaczerwienione, niezwykle duże, niczym oczy królika z komiksu. - Czy to pani jest matką? - zapytał Martin, ciężko dysząc, oparłszy się o pień topoli. Kobieta przystanęła i zamrugała. - Słucham? - Matka Brandona to pani, prawda? - Mój psychoterapeuta powiedział, że będzie dobrze, jeśli tutaj przyjdę, ale trafiłam na niewłaściwy pogrzeb - odpowie- działa, kiwając głową. - Kogoś o imieniu Corinne. - To właśnie ja jestem Corinne. A raczej Martin, chciałem powiedzieć. Jej mąż. Martin Candle. Czy wie pani, gdzie jest mój pogrzeb, pani Appleyard? - Proszę mnie tak nie nazywać. To nazwisko jego ojca, nie moje. Opóźniony w rozwoju syn z rozszczepem kręgosłupa, pięć operacji ortopedycznych, a ten sukinsyn rozwodzi się ze mną. - Jak powinienem się do pani zwracać? - Jestem Patryc j a Zabór. - Włosy miała gładkie, kruczo- czarne i zdumiewająco długie, spływające jej po plecach ni- czym welon zakonnicy. - Pański pogrzeb odbywa się przy szo- pie ogrodników, zaraz za grobami Koreańczyków. - Pokazała palcem w czarnej rękawiczce. - Zasłaniają go jodły. - Pani pogrzeb jest dokładnie za moimi plecami. Proszę iść dalej w tym samym kierunku. Na pewno pani trafi. Rozeszli się, każde w swoją stronę. Martin jakoś przetrwał ten ranek. Przetrwał ogłupiające przemówienie pogrzebowe wygłoszone przez kapelana, czło- wieka o twarzy łasicy, który mówił, jakby usta miał pełne ma- sła orzechowego. Przetrwał błyszczącą trumnę spoczywającą w jej ziemnym szybie; groteskowe kwiaty; bezlitosny kamień, na którym ktoś wypisał UKOCHAŁA WSZYSTKIE STWO- RZENIA DUŻE I MAŁE; nudne posiedzenie u Yaughna w do- mu, gdzie zasłony kłóciły się z narzutami, a dywany cuchnęły płynem do czyszczenia. Rodzice Corinne prawie się do niego nie odzywali. Długoletni zwolennicy socjalistów i zatwardzia- li członkowie cyganerii nigdy nie zrozumieli, dlaczego ich cór- ka wyszła za republikanina. Jedyny przyjemny moment całej imprezy nastąpił, kiedy Jenny ogłosiła, że znalazła idealny dom dla zwierząt Corinne. Merribell Folcroft, ekscentryczna wdowa z Main Linę, obiecała włączyć je do swojego prywatne- go zoo. Następne dwa tygodnie były zamazanym pasmem wście- kłych ofiar, uradowanych winowajców i nie trafionych wyro- ków. Kiedy osobnik oskarżony o kradzież w sklepie nie przy- znał się do winy pomimo przytłaczających dowodów, Martin zamknął sprawę, pozwalając kleptomanowi kraść dalej. W in- nym podobnym przypadku przedstawiono sędziemu dowody, że Dustin Grant, nastolatek z Jeleniej Ostoi, torturował drze- wa sąsiadów za pomocą piły łańcuchowej swojego ojca - sfil- mowano go w trakcie tego czynu kamerą wideo - lecz Martin jedynie udzielił mu napomnienia; żadnej grzywny, żadnego skierowania na terapię rodzinną. Potem przyszła skarga Alfre- da Lafferty'ego, mieszkańca Kasztanowego Gaju, którego po- siadłość sąsiadowała z polem golfowym. Wszystko wskazywało na to, że parę tygodni wcześniej niejaka Susan Curtis z Glen- dale, będąc pod wpływem alkoholu, uderzyła kijem tak niefor- tunnie, że piłka, zamiast trafić do szóstego dołka, wpadła na teren posiadłości powoda, zabijając jego ukochanego kota Le- opolda. W normalnych okolicznościach Martin nie tylko kazał- by pozwanej odkupić kota, lecz także pokryć koszty jego obo- wiązkowych szczepień. A teraz odrzucił powództwo w całości, zamykając sprawę. Miał żal do świata, że piłka golfowa Susan Curtis nie trafiła selera irlandzkiego, uniemożliwiając mu wy- biegnięcie przed maskę furgonetki Corinne. Jeśli Bóg potrafił przeprowadzić Izraelitów przez Morze Czerwone i wprawić w ruch planety, to dlaczego nie mógł skierować jednej marnej piłki golfowej na właściwy tor? Gdy Martin obudził się ostatniego poranka sierpnia, słysząc w uszach brzęczenie budzika, doświadczył rzadkiego momen- tu całkowitej jasności. Nie pojedzie dzisiaj do pracy. Zrobi so- bie wolne, poświęcając się swemu hobby, które określił mianem „miejskiego buszowania", jednej z rozrywek, jakie uprawiał wspólnie z Yaughnem Poffleyem - obok oglądania transmisji z meczów futbolu w poniedziałkowe wieczory i piątkowych par- tyjek pokera. Obaj uwielbiali jeździć w sobotnie popołudnia po zapuszczonych dzielnicach Filadelfii i zwiedzać dogorywa- jące fabryki. Niczym archeologowie odsłaniający starożytną cywilizację układali przeszłe dzieje miasta, czując niezmierną radość, gdy udało im się wydedukować, że pusty budynek na Cadwaller Street mieścił niegdyś zakłady mięsne, a w Świąty- ni Wiecznego Życia na rogu Dziewiętnastej i Tioga pracowały swego czasu dziesiątki warsztatów tkackich. Martina porusza- ła melancholia tych miejsc, subtelna samotność potłuczonych szyb i porwanych pasów transmisyjnych, cichy smutek rdzewie- jącego pieca kuchennego wystawionego na podwórko. Powiedział sekretarce, żeby powiadomiła właściwe strony w trzech sprawach wyznaczonych na ten dzień - uprawiające- go oszukańcze praktyki reklamowe sklepu żelaznego w South Hills, sporu o czynsz pomiędzy właścicielem z Kingsley i je- go zgrzybiałym dzierżawcą, a także pary narzeczonych róż- nych wyznań (on rzymski katolik, ona buddystka), którzy chcieli zawrzeć związek małżeński pomimo stanowczego sprzeciwu rodziców - o tym, iż jest niedysponowany. Dwadzie- ścia po pierwszej wsiadł do pociągu na stacji Perkinsville. Porzucony egzemplarz „Informatora Filadelfijskiego" le- żał na siedzeniu. Martin z przyzwyczajenia zaczął czytać ko- lumny dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Kobieta z Pre- scott w stanie Arizona występowała do sądu o odebranie jej dziecka przybranym rodzicom. Pewien lekarz w Little Falls, stan Minnesota, został oskarżony o zamordowanie z litości osiemdziesięcioletniego pacjenta cierpiącego na chorobę Alzheimera. Gdy pociąg wtaczał się na stację Wayne Junc- tion, Martin przeczytał, jak to ONZ, chcąc ukrócić praktyki handlu żywym towarem na Dalekim Wschodzie, po długich debatach zmieniła przepisy Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, dając jego dziewięciu sędziom prawo oskarżania indywidualnych osób i sądzenia „zbrodni prze- ciwko ludzkości". Wysiadł z pociągu i rozpoczął eksplorację. Myszkując wokół opuszczonego browaru Schlitza na Cla- rissa Street, wypalonej ruiny śmierdzącej pleśnią i gołębim guano, bezwiednie zaczął myśleć o pijanych kierowcach, jacy przewinęli się przez jego salę sądową. Mimo wysiłków nigdy nie zdołał skierować ich na drogę abstynencji. Doszedł do wniosku, że pokręconą psychikę alkoholika może w gruncie rzeczy zrozumieć tylko inny alkoholik. Czy tak samo ma się rzecz ze smutkiem? Czy trzeba żałobnika, żeby zrozumieć in- nego żałobnika? Jedno było pewne: nie miał czego szukać w pustym browarze Schlitza. Powinien wstąpić do stowarzy- szenia pogrążonych w żalu. Dawno nie malowana budka telefoniczna stała na rogu ulic Clarissa i Juniata. Podniósł słuchawkę i ku swemu zaskocze- niu usłyszał sygnał. Kosztem dwudziestu pięciu centów uzy- skał numer P. Zabór w Jeleniej Ostoi. Głód atakował go falami, walcząc o pierwszeństwo z bólem w biodrze. Wyciągnął kartę telefoniczną z portfela, wystukał numer i połączył się z matką Brandona Appleyarda. - Słucham? Zaledwie dwie sylaby, ale zdołał rozpoznać jej głos. - Czy to Patryc j a Zabór? - Czego pan chce? - zapytała podejrzliwie. - Spotkaliśmy się dwa tygodnie temu. Na cmentarzu. Mar- tin Candle. - Ach tak... Myślałam o panu. - Doprawdy? - Powinnam była złożyć panu kondolencje. - Dlatego właśnie zadzwoniłem. - Żeby wysłuchać moich kondolencji? - Żeby zaoferować pani własne. Nigdy nie miałem dzieci, ale potrafię sobie wyobrazić... tak czy owak, bardzo pani współ- czuję. To wszystko. Bardzo pani współczuję. - Rozmawiałam z pańską matką. - Z moją matką? - Na pogrzebie pańskiej żony. Powiedziała mi, że powin- nam brać wapń, żeby nie dostać osteoporozy. - Patrycjo... mogę tak do ciebie mówić? Zastanawiałem się... czy masz ochotę coś zjeść? Niedaleko ciebie jest miła grecka restauracja, „Ateński Zaułek". - Nie chcę dzisiaj wychodzić. - Nie jesteś głodna? - Żarty sobie stroisz? Żarłam przez cały dzień i nadal je- stem głodna jak wilk. Smutek zaostrza apetyt, nie zauważyłeś tego? Ale nie jestem w odpowiednim stanie. Rozumiesz? - Oczywiście. - Jestem wyczerpana. - Jasne. - Może innym razem. - Tak. - Jeśli chciałbyś wpaść, mogłabym zrobić spaghetti. - Nie, za dużo kłopotu. Przyniosę pizzę. Lubisz pizzę? - Pewnie. Jest ze mną siostra bliźniaczka. Też uwielbia piz- zę. Mapleshade Lane sześćdziesiąt pięć, kilometr za budyn- kiem prywatnego przedszkola „Dziecięca dolina". - Tym z wielkim drewnianym klownem od frontu? - Tak. Moja siostra jest tam kierowniczką. Zaprojektowa- łam go dla niej. - Jesteś architektem? - Bardzo bym chciała. Grafikiem reklamowym. Projektuję głównie znaczki z obrazkami, w rodzaju tych, jakie dzieciaki kupują w sklepach razem z łakociami. - Historyjki z gum do żucia? - My nazywamy je kartami do zbierania. - Zaprojektowałaś też klowna? - Jeden z klientów Angeli jest rzeźbiarzem. - Czteroletni rzeźbiarz? - Jego ojciec. Tak się napracował. Angela musiała przyjąć prezent. Dzieciakom chyba się podoba. Klown strzegący „Dziecięcej doliny" miał cztery metry wy- sokości. Górował nad ulicą Mapleshade niczym znak firmowy baru szybkiej obsługi dla anorektyków. Martin włączył kierun- kowskaz i skręcił na podjazd przysadzistego domu w stylu wik- toriańskim ze szklarnią z boku i altanką od przodu. Były mąż Patrycji był najwyraźniej człowiekiem majętnym. Martin za- parkował, wysiadł i pokuśtykał do drzwi, niosąc dwie pizze, z których sos przeciekał przez karton i moczył mu palce. Angela Zabór, bliźniaczka Patrycji, przypominała siostrę w tym stopniu, w jakim symfonia zagrana na fortepianie przy- pomina pełne wykonanie orkiestrowe. Tematy są takie same, ale brakuje głębi. Martinowi natychmiast wydała się irytują- ca; pragnął, żeby sobie poszła. Usadowieni przy drewnianym kontuarze stanowiącym centralny punkt kuchni, pochłonęli we troje pierwszą pizzę. - To twój dom? - zapytał. - Przypadł mi w wyniku podziału majątku. - Patrycja otwo- rzyła pudełko z drugą pizzą, odsłaniając plamę w kształcie pło- du na wnętrzu pokrywki. - Dostałam dom, parę dolców i Bran- dona. Paul dostał to, czego chciał. Wolność. - Był bogaty? - Ubogi duchem - odparła Angela. - Profesor etatowy na uczelni wVillanova - powiedziała Pa- trycja. - Moja siostra otrzymuje dziewięć tysięcy dolarów rocz- nie za pracę z dziećmi, kiedy te są najbardziej podatne na wpływy. Paul dostaje siedemdziesiąt tysięcy za pracę z nimi, kiedy nie robi to już większej różnicy. Angela uczy je czytania. Paul naucza o pieprzonym Arystotelesie. Kochałeś żonę? - Bardzo. - To dobrze. - Patrycja podniosła do ust trójkącik pizzy, walcząc z ciągnącymi się włóknami żółtego sera. - Brandon nie powinien był umrzeć. - Oczywiście, że nie - powiedział Martin. - Nie, chcę powiedzieć, że to był przypadek. Po którymś z rutynowych badań dostał zakażenia, przestał reagować na penicylinę i tak dalej. - To okropne. - Nie ma sprawiedliwości na tym świecie - rzekła Angela. Martin zmienił nieco pozycję na swoim stołku barowym i żuł okruszek pizzy, czując, jak ból eksploduje mu w biodrze. - Czasem w mojej małej sali sądowej... nie zawsze, ale cza- sem, w któryś dobry dzień, jest sprawiedliwość. - Byłam kiedyś w twojej sali sądowej - powiedziała Angela. - Naprawdę? - Dwa lata temu. Otrzymałam wezwanie. Byłam świadkiem, jak jakiś facet przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle i zatrzymał się z hukiem na dwóch tłustych damulkach pcha- jących ulicą fortepian. Nikomu nic się nie stało. Fortepian zo- stał doszczętnie zniszczony. - Pamiętam ten wypadek. - Kazałeś kretynowi, żeby kupił im nowy instrument. Słusz- na decyzja. - Angela zsunęła się ze stołka. - Jeśli będziesz mnie potrzebowała, Pat, zawołaj. Idę robić pranie. Gdy Angela wyszła z kuchni, Patrycja oderwała kolejny ka- wałek pizzy. - Chciałabym wiedzieć... to znaczy... jeśli nie masz mi za złe, że pytam... - To był wypadek samochodowy. - Martin wydobył opako- wanie roxanolu z kieszeni, pocierając palcem miękkie, przy- pominające bursztyn tworzywo. - Spadła z mostu. Przepra- szam, muszę zażyć lek. - Antydepresyjny? - Przeciwbólowy - odparł z sardonicznym uśmiechem. - Mam coś w rodzaju... jak to się nazywa? Raka prostaty. - O mój Boże... - Teraz zapewne jest w narządach miednicy. Prawe biodro boli mnie nieustannie. - Rozgryzł tabletkę przednimi zębami i połknął, popijając pepsi-colą. -Ten lek to mój najlepszy przy- jaciel. Roxanol. - Brandon przyjmował to przez jakiś czas. Nie jest przezna- czony dla dzieci, ale jako jedyny działał. - Przeszedłem operację węzłów chłonnych, chemoterapię, a teraz chcą, żebym zażywał estrogen. W zeszłym miesiącu po- jechaliśmy z Corinne do „Niebiańskiego Miasteczka". Patrycja pokiwała głową ze zrozumieniem. - Też tam byliśmy. Ale „Świat Disneya" przyniósł lepszy skutek, jak mi się wydaje. Brandon zaprzyjaźnił się z dwoma facetami przebranymi za Chipa i Dale'a. - Gdy następnym razem zachoruję na raka, pojadę do „Świata Disneya". - Nie mogę uwierzyć, że siedzimy tutaj tak po prostu, roz- mawiając o tych rzeczach... Powinniśmy... - Co? - No wiesz. Wyć. - Wyć - powtórzył. Niczym syrena na dachu remizy, pomy- ślał. - Czy jesteś człowiekiem religijnym, Martin? Roxanol - Bogu dzięki - zaczął działać. - Mój ojciec za życia uczył w szkółce niedzielnej. Gdzieś w piwnicy mam jeszcze mnóstwo odznaczeń za wzorową fre- kwencję. Nosiłem je w klapie. Wyglądałem jak generał brygady. - Niech zgadnę. Luteranin? - Dano mi imię na cześć Marcina Lutra, ale wychowywa- łem się w tradycji prezbiteriańskiej. - Mój były jest metodystą. - A jakiego ty jesteś wyznania? - Ja? Wiedziałam, że Bóg jest martwy, jeszcze zanim poja- wiło się ciało. - Patrycja zdjęła plasterek pieczarki ze swojego kawałka pizzy i położyła sobie na języku. -To musi być wspa- niałe, mieć wiarę. - Cudowne - odrzekł Martin beznamiętnie. Gdy skonsumowali drugą pizzę, Patrycja zaprowadziła go przedpokojem do obszernego pomieszczenia, które określiła mianem swojej pracowni, chociaż najwyraźniej było to rów- nież jedno z ulubionych miejsc Brandona. Na stole kreślarskim leżały książki dla dzieci i dziecięce kredki wymieszane z ogryź- karni ołówków, kawałkami węgla, pędzelkami, linijkami oraz szczegółowymi, umiejętnie wykonanymi szkicami przedstawia- jącymi wyłupiastookich kosmitów dążących do podbicia Zie- mi. Dodatkowe szkice - ta sama tematyka - wisiały przypięte do ścian. Na regale tłoczyły się rzędy pluszowych dinozaurów, szmacianych pacynek, drewnianych klocków i figurek bohate- rów serialu „Saga o Sargasii". - To twoje historyjki z gumy do żucia? - zapytał Martin, wskazując kosmitę wyparowującego laserowym pistoletem pu- dla. - Znaczki do zbierania, pamiętasz? Właśnie dostałam duże zlecenie, „Najeźdźcy zYesty". „Ekscytująca opowieść o zmaga- niach Ziemi z żądnymi krwi mieszkańcami najjaśniejszej aste- roidy naszego układu", w pięćdziesięciu czterech przyprawia- jących o żywsze bicie serca scenach. - Zarabiasz w ten sposób na życie? - Firma Apex Novelty Company płaci mi trzysta dolarów od ukończonego obrazu. Jasne, dzisiaj dzieciaki mają gry wi- deo, rzeczywistość wirtualną, Internet, ale wracają do staro- modnych znaczków. Nic nie daje takiego zadowolenia jak ma- szerowanie z pełnym zestawem „Najeźdźców z Vesty" albo „Mars atakuje" w kieszeni. Martin wziął do ręki figurkę z serialu o Sargasii, Stanho- pe'a Człowieka Napędzanego Parą. Ściskając miniaturowego robota w dłoni, zdał sobie sprawę, jak mało wie o dzieciach; wydawały mu się równie niezrozumiałe jak koty. W przeciwle- głym rogu pokoju znajdowało się maleńkie osiedle autorstwa firmy zabawkowej Fisher-Price - szkoła, stodoła, dom w stylu kolonialnym oraz kilka tuzinów pięciocentymetrowych obywa- teli. Przy stole kreślarskim stał wózek inwalidzki z przeraża- jącą Godzillą na siedzeniu. Martin wyobraził sobie Brandona używającego zabawki do terapii, walczącego ze złowrogą zmia- ną chorobową w kręgosłupie. - Najbardziej lubił dinozaury. - Patryc ja zdjęła z półki plu- szowego triceratopsa. Odłożyła Godzillę na bok i z triceratop- sem w dłoni usiadła w wózku. - Siadywał tutaj, z głową kiwa- jącą się na wszystkie strony, a ja odgrywałam dla niego małe scenki, „życie w okresie późnej kredy". Triceratops zawsze wpadał w tarapaty. Stegozaur uwielbiał lody. Podobnie jak Brandon. Przynajmniej nic go już nie boli. Były dni, kiedy po- trafiłam myśleć tylko o tym. „Boże, proszę, niech on przestanie cierpieć". - Bóg już nie funkcjonuje - rzekł Martin, oglądając szkic, który zdawał się komentarzem do jego słów: vestański statek roztapiający laserem most brooklyński w godzinie szczytu. - Opuścił scenę - skrzywił się, uświadamiając sobie, co zamie- rza powiedzieć - swoich zbrodni. Przyciskając triceratopsa do piersi, Patrycja wstała z wózka. - Pobaw się ze mną - poprosiła. - Co? - Pobaw się ze mną. Usiądź na podłodze. Pobaw się ze mną. Tymi zabawkami nikt się nigdy nie bawił. Brandon... nie potrafił. - Ja też nie. - Proszę. Spróbuj. Proszę. Ściągnęli buty, rozłożyli się na dywanie i zaczęli się bawić. Z klocków Brandona wznieśli wielobarwną wieżę tak wysoką, że sięgała powyżej blatu stołu kreślarskiego. Bawili się pluszo- wymi zwierzątkami zmarłego dziecka, Patrycja obsługując nie- bieskiego słonia, Martin żółtą żyrafę. Troskliwie przebudowa- li osiedle w kącie, zapełniając kolonialny dom zdrowymi człon- kami rodziny, stodołę wytrzymałymi zwierzętami i szkołę krzepkimi dziećmi - była to utopia, uznali, świat nie znający raka prostaty czy rozszczepu kręgosłupa. - Tak bardzo go kochałam - powiedziała Patrycja. - Nie dlatego że był chory, i też nie pomimo to. Po prostu... go kocha- łam. Strąciła cylinder ze szczytu ich wieży. Konstrukcja zachwia- ła się i rozpadła w widowiskowy sposób, klocek po klocku - a potem wreszcie rozległ się krzyk, jaskrawoczerwone wycie wydobywające się z ust Patrycji i przewalające nad miniaturo- wym osiedlem niczym tornado. Martinowi powilgotniały palce. Serce waliło mu jak młotem. Instynktownie wziął ją w ramiona i przez pięć pełnych minut trwali w milczącym uścisku; objęci i drżący. Niczym rozbitko- wie ze statku, pomyślał Martin. Niczym dwoje marznących roz- bitków, unoszących się na lodowej krze, bez steru i żagla. Wierzcie mi, te przerwy w opowieści denerwują mnie tak samo jak was, lecz pomyślałem, że zaintryguje was fakt, iż po- jawienie się metafory dotyczącej rozbitków w świadomości na- szego bohatera poprzedza jego późniejszą obsesję na punkcie rzeczywistych wraków i wszelkich kataklizmów. Pośród ekspo- natów, które przyciągną uwagę Martina Candle'a, gdy będzie zwiedzał Muzeum Klęsk Żywiołowych i Katastrof Technolo- gicznych Krofta, znajdzie się ster z parowca „Larchmont". Może znacie tę historię. O jedenastej wieczorem jedenaste- go lutego 1907 roku „Larchmont" został staranowany u wy- brzeży wyspy Błock przez szkuner „Harry Knowlton". Więk- szość pasażerów „Larchmonta" utonęła w swych kabinach. Niewielu, którym udało się uciec jedynie w piżamach, musia- ło stawić czoło mroźnym wichrom i wzburzonemu morzu. Wkrótce ich dłonie i stopy zaczęły się pokrywać lodem. By skrócić agonię, jeden z rozbitków poderżnął sobie gardło. Łącz- nie tej nocy zginęło trzysta trzydzieści dwie osoby. Jak dla mnie, najśmieszniejszą częścią całej historii jest nazwa armatora statku. Była to kompania „Linia Radości". Ka- pujecie? Linia Radości. Cokolwiek myślicie sobie o naszym Stwórcy, nie możecie obwiniać Go o brak poczucia humoru. Martin spędził weekend w łóżku. Przybity smutkiem, tra- piony bólem, przewracał się z boku na bok na materacu, rwąc prześcieradła i owijając pasami bolącą miednicę. Trawnik przed domem, nie przycinany od lipca, zarósł chwastami. Ścia- ny zamrażarki pokryły się grubą warstwą lodu. Kampania wy- borcza była w rozsypce. Sprawa sporu o czynsz w Glendale mia- ła znaleźć się na wokandzie za parę godzin, a on jeszcze nie znał faktów. Jednak zamiast działać, po prostu leżał, uwięzio- ny we własnej rozpaczy. Dzięki roxanolowi przespał większość niedzielnej nocy, bu- dząc się rankiem z wysuszoną skórą, zapchanymi zatokami oraz zdumiewająco jasną wizją najbliższej przyszłości. Zabije się alkoholem. Tak, tego wieczoru będzie włóczył się po Filadelfii od knajpy do knajpy, po czym w pijackim widzie rzuci się w od- męty rzeki Delaware. Całość okaże się fascynująca i przyjem- na, a on nie ma nic do stracenia poza życiem. Zadzwonił do sekretarki, każąc jej przełożyć sprawy o kolej-' ny dzień, i zajął się napełnianiem żołądka, by w rezultacie pla- nowanej pijatyki nie stracić przytomności przed wykonaniem zadania. W lodówce miał trochę starego makaronu; w spiżarce znalazł cztery puszki tuńczyka i słoik gotowanej fasoli. Ostatni posiłek skazańca, pomyślał, wrzucając wszystko do garnka. Do południa zdążył się nasycić. Chwycił fiolkę z roxanolem i wsiadł do samochodu. Po godzinie siedział już w „Arabskiej Oazie Omara" na ro- gu Siódmej i Lombard, na przemian połykając tabletki i są- cząc wódkę przez słomkę, jakby to była cola. Przez lata lokal był tyle razy malowany gęstą, źle rozrobioną oliwkowozieloną farbą, że teraz ściany przypominały mapę plastyczną. Dwóch otyłych mężczyzn siedziało przy barze, oświetlonych blaskiem ekranu telewizyjnego pokazującego mecz futbolu. Powietrze było ciemne i ciężkie, przepełnione słodkim odorem taniej whisky. Chociaż kłopoty trapiące Martina nie zniknęły, to w jakiś cudowny sposób opuściły jego ciało. Nadal miał raka prostaty, Corinne wciąż nie żyła, lecz obie katastrofy, zdawało się, zosta- ły wygnane w odległy kąt „Arabskiej Oazy Omara". Unosiły się w gęstym papierosowym dymie, nie mogąc go dostać. Nad barem wisiała plastikowa podobizna hożej Dziewczyny z Saint Pauli z zegarem osadzonym w brzuchu. Wskazówki wolniutko przesuwały się w stronę drugiej po południu. Martin zamówił dżin z tonikiem. Wpół do trzeciej. Kolejny koktajl. Trzecia. Wyszedł z lokalu. Mózg mu wibrował od neurotoksycznych reakcji wywołanych przez połączenie alkoholu ze środkami przeciwbólowymi... U podstawy najbliższego parkometru du- ża kałuża psich sików schła w słońcu. Łyknął kolejną pastylkę i ruszył Rodman Street, przez cały czas wyobrażając sobie, że jest w „Niebiańskim Miasteczku" i stoi na szczycie Głównej Atrakcji. Tym razem zamiast zajrzeć Bogu do prawego oka, na- pluł w nie. Chwiejnym krokiem wszedł do „Pubu Królewskiego" na Rodman pod sześćset piątym i zamówił specjalność zakładu, „autentyczną angielską rybę z frytkami". Jedzenie było zim- ne. Popił piwem, a właściwie utopił w nim frytki, wychylając kolejne kufle. Co dziesięć minut chodził do toalety: było to znośne doświadczenie dzięki interakcji roxanolu z alkoholem, usuwającej w cień palący ból wywoływany przez nieustannie rozognioną prostatę. Powrócił z piątej wizyty w toalecie. Mężczyzna z sąsiednie- go stołka obrócił się i zapytał: - Przychodzisz tutaj często? - Tylko kiedy opuszcza mnie żona. Jego rozmówcą był siwy olbrzym ze skórzaną przepaską na prawym oku, rekwizytem, który nadawał ich otoczeniu atmos- ferę kryjówki piratów. - Rozwód? - Grawitacja. - Słucham? - Grawitacja działająca z premedytacją. Ulubiony sposób działania Boga. - Jeśli wyśmiewasz się z Boga - powiedział jednooki męż- czyzna - chyba będę musiał dać ci w mordę. - Nie wyśmiewam się. - Wystarczy, że zapadł w śpiączkę, po co jeszcze ludzie stro- ją sobie z niego żarty? Raz jeszcze Martin postanowił zmienić miejsce swego sa- mobójstwa. Z „Pubu Królewskiego" ruszył w dół South Street w kierunku skrzyżowania z Front Street, gdzie widniał rytmicz- nie błyskający napis „Tawerna u Mike'a": neonowa latarnia świecąca nad miejskim morzem, przyzywająca rzucane przez fale łodzie do portu. Nie doszedł jednak nawet do Trzeciej Ulicy. Przed nim za- jaśniała błyszcząca witryna reklamująca Teatr Sztuk Żywych, gdzie on i Corinne obejrzeli „Świadka oskarżenia" na pierw- szej randce. Kilkudziesięciu bywalców tłoczyło się przed wej- ściem - mniejsza, bardziej poważna grupa niż tłumy ściągają- ce na sztuki Agaty Christie. Dzisiaj o 20.00 „Gracze Podstawowi" przedstawiają SĄD NAD BOGIEM Elie Wiesela Padała lekka mżawka. Bolało go biodro. Spojrzał na zega- rek. Za dwadzieścia ósma. Kuśtykając wszedł do foyer, kupił bilet od młodej kobiety w przeszklonej kasie, brunetki o wą- skiej twarzy i niezdrowej cerze. Przeszedł korytarzem, przyjął program od ponurego biletera i opadł na wyznaczony fotel, gdzie bezskutecznie próbował przeczytać esej dramaturga. Do- piero za szóstym razem udało mu się przebić przez alkoholową mgłę i zrozumieć wymowę artykułu. „Sąd nad Bogiem" miał być zupełnie niepodobny do drama- tów prawniczych, jakie Martin zwykle oglądał. Według drama- turga historia miała swoje źródło w dziwacznym wydarzeniu, któ- rego autor był świadkiem jako więzień Oświęcimia. Według słów Elie Wiesela, „trzech rabinów - ludzi wykształconych i poboż- nych - postanowiło któregoś zimowego wieczoru osądzić Boga". Akcja rozgrywała się w rosyjskiej wiosce Szamgorod w ro- ku 1649, w czasie święta Purim. Skupiając zamglony wzrok na scenie, Martin ujrzał wędrownych śpiewaków przybywających do miejscowej gospody. Zamierzali odegrać świąteczne przed- stawienie dla okolicznej ludności. Ku swej rozpaczy minstrele odkrywają, że w wiosce właśnie miał miejsce pogrom. Tylko dwóch Żydów pozostało przy życiu - właściciel gospody, Berisz, oraz jego przerażona, wielokrotnie zgwałcona córka, Hanna. Namówieni przez Berisza aktorzy zgadzają się zamiast Purim- schpiel odegrać szyderczy sąd nad Bogiem, karząc Go za to, że pozwolił na masakrę swoich dzieci. Gdy rozpoczął się antrakt, Martin siedział nieruchomo w fo- telu, zwijając program w rurkę i rozwijając go, zwijając i roz- wijając. Nagle wstał. Gdzieś w nasączonych alkoholem otchła- niach jego mózgu rodził się wielki i straszliwy plan. Wszedł do hallu, zbliżył się do barku i podając obsługującej dziewczynie banknot jednodolarowy, pokazał na migi, że prosi o kubek ka- wy. Wsadzając otrzymaną resztę do kieszeni, natrafił palcami na swój bilet. Wyciągnął go, pognieciony kawałek czerwonej tektury z pieczątką „lewa strona, rząd F, miejsce 106". Powo- li, nieubłaganie, bilet wszedł w inny wymiar, stając się tym sa- mym biletem, wokół którego Iwan Fiodorowicz zbudował swo- ją słynną kwestię w „Braciach Karamazow", ulubionej powie- ści Martina z klasy maturalnej. „Chcę oddać bilet. Jeżeli jestem uczciwym człowiekiem, po- winienem go oddać jak najprędzej" - oznajmia Iwan, doszedł- szy do wniosku, że nie pragnie już wstępu do wszechświata, w którym niewinne dzieci cierpią, chociaż, być może, sprawiedli- wość i harmonia zwyciężą pod koniec czasu. „To właśnie czynię. Nie, Boga nie przyjmuję, tylko zwracam mu z szacunkiem bilet". Na co pobożny brat Iwana Alosza odpowiada: „To bunt". Martin nie został na drugi akt. Wypił kawę duszkiem i wy- biegł z teatru. Pojechał przez mżystą ciemność. - Zwrócę Ci bilet - mamrotał raz po raz. - Zwrócę Ci bilet... O północy był w Jeleniej Ostoi i walił do drzwi Patrycji. - Kto tam? - rozległo się pytanie z głębi domu. Podnosząc głowę, zatoczył się chwiejnie naprzód. Patrycja wychyliła się przez okno na piętrze, z oczami błyszczącymi jak u kota. - Patrycjo, wydarzyło się coś zdumiewającego! - Martin? - Zamierzam zwrócić Mu bilet! - Poczekaj chwilę. Minutę później drzwi otworzyły się i Patrycja powitała go z głupkowatym uśmieszkiem. Była owinięta srebrzystym atła- sowym szlafrokiem, połyskującym w pomarańczowym świetle lampy na ganku. - O co właściwie chodzi? - zapytała, wpuszczając go do środka. - Posadzimy Go na ławie oskarżonych! 5 - Niewinni... - Martin, jesteś... - Pijany? Nic dziwnego, tyle wypiłem. - Sama pociągnęłam łyczek czy dwa. - Poprowadziła go do kuchni. - Jeszcze trochę zostało. Wypijemy? - Jasne! Nalała mu Jacka danielsa. Kostki lodu trzeszczały, gdy czy- sta whisky ściekała na dno szklanki. - Zażądam od Niego wyjaśnień, tak jak zrobili to rabini. - O czym ty mówisz? - Nalała whisky do drugiej szklanki. - Od kogo zażądasz wyjaśnień? - Od Głównej Atrakcji. Bądź dla mnie miła, Patrycjo. Okłam mnie. Powiedz, że to świetny pomysł. - Sądzę, że to świetny pomysł. - Nie, wcale nie. Uważasz, że to okrutny pomysł, i tak sa- mo uważam ja. Może nawet zacznę brać estrogen Blumenber- ga i kupię sobie jeszcze parę miesięcy życia. No to stracę płeć, wielkie mi co. Nie chcę rozmawiać o hormonach. Chcę rozma- wiać o harmonii. Patryc j a wychyliła whisky. - Pobaw się ze mną. - Co? - No wiesz... pobaw się ze mną. Ze szklankami w dłoniach przeszli chwiejnie do jej pracow- ni. Kostki lodu dzwoniły cicho o szkło. - Tydzień temu w ogóle nie rozważałbym takiego projektu - opowiadał Martin, dopijając drinka. Wyciągnął program „Są- du nad Bogiem" z kieszeni. - Jednak instytucje sądowe ONZ uzyskały właśnie nowe uprawnienia, czytałem o tym w „Infor- matorze". - Podsunął jej program przed oczy. - Po raz pierw- szy w historii nie instytucja, ale człowiek może być sądzony przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. - „Sąd nad Bogiem" - przeczytała Patrycja głośno, zsuwa- jąc z nóg atłasowe pantofle. - Martin, to niepoważne. - Oskarżony chce, żebyśmy tak właśnie myśleli. - Czy nie jesteś prezbiterianinem? W miarę jak whisky rozlewała się w jego ciele, pracownia zaczęła wirować wokół, niby zamontowana na szczycie karuze- li „Niebiańskiego Miasteczka". Martin usadowił się na wózku inwalidzkim, ściągnął buty. - Kocham Boga mojego dzieciństwa, Boga z lekcji szkółki nie- dzielnej ojca. Ale tam jest inny Bóg i przysięgam, że Go dostanę. - Naprawdę wierzysz, że On jest odpowiedzialny za całe na- sze cierpienie? - A któż inny? - Nie wiem. Diabeł. - Zwykły pełnomocnik. Razem uklękli na podłodze i zaczęli budować nową wieżę z klocków Brandona. Patryc j a nachyliła się i pocałowała Mar- tina w usta. Wsunęła dłoń w jakąś pacynkę Brandona - bobra albo świstaka, Martin nie był pewny - i przycisnęła zwierząt- ko nieśmiało do policzka. - Podobało ci się? - Nie przyszedłem tutaj, żeby cię całować, Patrycjo. Moje pobudki były zupełnie inne. - Czystsze? - Tak. - Jakie to nudne. - Sprawiła, że pacynka podrapała ją po nosie. - Może lepiej pojadę do domu. - Nie, zostajesz na noc. W takim stanie nikt nie powinien wyjeżdżać na drogę. - Nie jestem wcale pijany. - Jesteś na tyle pijany, że nie podobał ci się mój pocału- nek. Czyli bardzo pijany. - Gdybym został aresztowany za jazdę po pijanemu, mu- siałbym sam wyznaczyć sobie karę. - Zaśmiał się gardłowo. - Podobał mi się twój pocałunek. - Naprawdę? - Bardzo. - To świetnie. Jeśli naprawdę zamierzasz zmienić płeć, Martinie Candle, to lepiej korzystajmy póki czas. Na rozkaz Patrycji zwierzątko chwyciło pasek jej szlafroka w łapki i pociągnęło, jakby zapuszczało silnik łódki. Poły się rozchyliły. Pod atłasem kryło się kobiece ciało równie podnie- cające jak ciało ceramicznej Ewy u wejścia do zoo w „Niebiań- skim Miasteczku". - Powinienem się zbierać - powiedział Martin. - Czy ona naprawdę pożałowałaby ci tej chwili? - Tak. Nie. Nie wiem. To ja stanowię problem, nie Corinne. - Pobaw się ze mną. - Słucham? - No wiesz. Pobaw się ze mną. / Biorąc pukiel kruczoczarnych włosów w dłonie, Martin przyciągnął Patrycję ku sobie. Zamknął oczy. - To prawda, co powiedziałaś w piątek. - Co? - Smutek zaostrza apetyt. - Właśnie. Pobaw się ze mną. Jestem na pigułce. - Estrogen? - zapytał, rozpinając pasek. - Estrogen - potwierdziła. - W mojej prostacie są ziarenka, czterdzieści sześć radio- aktywnych mikrokapsułek 1-125, lecz doktor Blumenberg twierdzi, że nie wpływają w żaden sposób na moje nasienie. - Ściągnął skarpetki, spodnie i slipy. - Użyjemy prezerwatywy, jeśli chcesz. - Napromieniuj mnie, sędzio Candle. Kiedy było już po wszystkim, objęła go ramionami i serią manewrów przypominających jednocześnie taniec współczes- ny i komedię slapstickową poprowadziła korytarzem i położy- ła na łóżku w pokoju gościnnym. Gdy wyciągnęła się obok, zarzucając rękę na jego nagą pierś, Martin zdał sobie sprawę, że nienawidzi siebie, a to uczucie wcale nie jest mu wstrętne. Sprawiała mu perwersyjną satysfakcję myśl, że pomimo chaosu szalejącego w jego umyśle, pomimo ognia palącego prostatę jego poczucie winy pozostaje nienaruszone. Tylko człowiek wielkiego sumienia miał prawo postawić Główną Atrakcję przed sądem. - Będę Go ścigał wokół Przylądka Dobrej Nadziei - powie- dział pijackim szeptem w ciemność, cytując słowa kapitana Ahaba z „Moby Dicka", jego drugiej ulubionej książki z klasy maturalnej. - Nadziei? - Nadziei - powtórzył. - I wokół Hornu, i wokół Przylądka Północnego, i wokół ogni wiecznego otępienia... - Otępienia? Jak to? - Ogni potępienia. I wokół „Arabskiej Oazy Omara". I Szamgorodu. I „Niebiańskiego Miasteczka". I wokół Hagi. Dopóki... dopóki... - Dopóki co? - Dopóki z Niego nie zrezygnuję. ROZDZIAŁ 4 Kiedy Jenny Candle dowiedziała się o niedorzecznym po- myśle brata, uznała, że postradał rozum, i natychmiast podała mu nazwisko i numer telefonu swego psychoterapeuty. Vaughn Poffley również stanowczo oponował przeciwko planowi oskar- żenia Wszechmogącego, bojąc się, że za rozgłos mógłby Mar- tin zapłacić przegraną w nadchodzących wyborach. Matka Martina z pewnością miałaby tylko jedną rzecz do powiedze- nia - „Ojciec nie byłby z ciebie dumny" - toteż nawet do niej nie zadzwonił. Ku jego rozpaczy osoba, od której spodziewał się jedno- znacznego poparcia, w ogóle nie wyrażała zainteresowania je- go projektem. - Jaki miałby być właściwie sens tego wszystkiego? - zapy- tała Patryc j a, gdy we dwoje siedzieli przy kawie i słodkich ro- galikach w kawiarni „Cafe Ole" w Glendale. - Jesteśmy to winni Brandonowi. - Brandon nie żyje. - Jesteśmy to winni Corinne. - Nawet jeśli uzyskasz wyrok skazujący, nawet jeśli odłą- czą Go od płuco-serca, czy to będzie wymierzenie sprawiedli- wości? - Patryc j o, jestem dotknięty do żywego. Dlaczego we mnie nie wierzysz? - Wierzę w ciebie. Nie wierzę natomiast w zemstę. Włożył do ust kapsułkę feminonu. Falliczna w kształcie, wy- dawała się zaprojektowana, by zadręczać chorych: nie dość, że masz raka prostaty, to twoja żona prędzej zrobi sobie dobrze tym drobiazgiem niż twoim bezużytecznym fiutem. - Nie chodzi mi o zemstę - powiedział. - Niektórzy ludzie, kiedy tracą kogoś bliskiego, idą na tera- pię. Inni budują wyrafinowane grobowce. A ty uważasz, że mu- sisz postawić Boga przed sądem. To wariactwo. - Nie, Patrycjo, to zaległy rachunek. - Łyknął kapsułkę, po- pijając kawą. Pośród osób najbliższych Martinowi tylko jego była narze- czona Robin McLaughlin odniosła się z entuzjazmem do tych planów. Po przeczytaniu „Dżumy" Alberta Camusa w klasie pani Felser w abaddońskim gimnazjum Robin nabrała wyjąt- kowo niechętnego stosunku do Boga, uczucie to trwało nie zmienione przez lata szkoły, okres związku z Martinem i nie- szczęśliwe małżeństwo z lekarzem proktologiem 2 Lisiego Za- kątka, Derrickiem Smedleyem. - Wzywasz starego tyrana przed sąd? - powiedziała Robin, gdy ona i jej nerwowy sześcioletni syn zasiedli z Martinem do śniadania w „McDonaldzie". - Podoba mi się ten pomysł... - Tak myślałem. - ...ale to do ciebie niepodobne. - Zmieniłem się. Rozcięła paznokciem pojemniczek z odtłuszczoną śmietan- ką i wlała na poły syntetyczny płyn do swojej kawy. - Jestem pewna, że istnieją precedensy. - Dramat Elie Wiesela. - Martin rozwinął kanapkę z beko- nem, jajkiem i serem. - Wcześniejsze. - Jeremiasz skarżący się na Boską niesprawiedliwość? - Jeszcze wcześniej. Hiob na kupie gnoju. - Hiob? - Księga Hioba. - Robin ugryzła kęs bułki z jajkiem. - To w gruncie rzeczy rodzaj dramatu sądowego. Jak się czujesz? - Jak się czuję? Okropnie. - Nie zasłużyłeś na to wszystko. - Zaczęła kroić synowi na- leśniki, posługując się białymi plastikowymi sztućcami. - Czy to prawda, że bierzesz estrogen? - Kto ci to powiedział? - Twoja druga była narzeczona. Dowiedziała się odYaugh- na, a on od twojej siostry. - Jezu... publikujecie jakiś biuletyn, czy co? - Internet wystarcza. Jesteś świetnym tematem, Marty. - To prawda, przyjmuję estrogen. Jeśli będę robił to dalej, zmienię się w kobietę. - Nie polecałabym tego. - Nie mam wyboru. - Gdybyś mnie kiedykolwiek potrzebował, pamiętaj, je- stem tutaj. Tego wieczoru Martin po raz pierwszy od trzydziestu lat przeczytał Księgę Hioba i przekonał się ku swemu zaskocze- niu, że istotnie jest to coś w rodzaju dramatu sądowego, z tym dziwacznym motywem, iż oskarżony funkcjonuje również jako sędzia i ława przysięgłych. Równie niepokojący był fakt, iż kie- dy Bóg postanowił udowodnić swoją rację, kompletnie zignoro- wał główną troskę Hioba - sprawiedliwość, woląc w zamian po- kazać mu przytłaczające bogactwo Stworzenia: lwy, wieloryby, rumaki, grad, gwiazdy i, w końcu, nieodgadnione potwory, Be- hemota i Lewiatana. Skomplikowana rozprawa, rzeczywiście, Martin był zafascy- nowany. Poruszyła go zarówno siła goryczy Hioba, jak i rozmiar jego bluźnierstwa. „Bóg mnie zaprzedał złoczyńcom, oddał mnie w ręce zbrodniarzy" - żalił się ciężko doświadczany. I jesz- cze: „Gdy nagła powódź zabija, On drwi z cierpień niewinne- go". I jeszcze dalej: „Jęcząc, umierają w mieście, ranni wołają «Ratunku!» - a Bóg nie słyszy wołania". Bez względu na to, czy Hiob z Us był rzeczywistą postacią historyczną, czy tylko wy- tworem poetyckiej wyobraźni, ów „szczery i prosty" pustynny wódz stanowił postać godną naśladowania. Szczegółowo przemyślawszy i zbadawszy sprawę, Martin uznał, że potrzebuje trzydziestu pięciu tysięcy dolarów na za- mieszczenie całostronicowego ogłoszenia w „New York Times Book Review". Miał zamiar wziąć pożyczkę w banku, kiedy nadeszły pieniądze z polisy na życie Corinne - siedemdzie- siąt tysięcy. Podzielił odszkodowanie na dwie równe części, jedną przeznaczając na „Psiarnię Radości", drugą na dopro- wadzenie do upadku Boga. LIST OTWARTY DO NIEWINNYCH OFIAR NA CAŁYM ŚWIECIE Drodzy towarzysze niedoli, w piątym wieku przed Chrystusem Hiob, człowiek prosty i uczciwy, pociągnął Stwórcę do odpowiedzialności, żądając wy- jaśnienia powodów swoich rozlicznych nieszczęść. Sześćdziesiąt lat temu trzech rabinów uwięzionych w Oświęcimiu oskarżyło Bo- ga o zbrodnie przeciwko Jego dzieciom. Dzisiaj raz jeszcze nadszedł czas, by ludzkość zadała odwieczne pytanie. Dlaczego od początku świata Bóg pozwalał na cierpienie niewinnych ? Założyliśmy organizację. Nasza nazwa: Stowarzyszenie Hio- ba. Nasze twierdzenie: Tworząc świat, w którym śmiercionośne wirusy rozmnażają się bez przeszkód, uszkodzone geny działają w najlepsze, trzęsienia ziemi zabijają, susze niszczą, a wojny ob- racają w perzynę, Główna Atrakcja „Niebiańskiego Miasteczka" postąpiła w sposób, który można wyłącznie nazwać zbrodniczym. Nasze zadanie: postawić tę kwestię na wokandzie Międzynarodo- wego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze. Pierwsze zebranie Stowarzyszenia Hioba wyznaczono na sobo- tę, dwudziestego piątego września 1999 roku o godzinie 20.00 w przedszkolu „Dziecięca dolina" przy Mapleshade Lane 65, Jele- nia Ostoja, stan Pensylwania. Wstęp wolny. Zainteresowanych proszę o odesłanie kuponu wydrukowanego poniżej. Z poważaniem Martin Candle sędzia pokoju powiat Abaddon, Pensylwania Po wsze czasy zapamięta, jak kupił niedzielne wydanie „New York Timesa" z datą dwudziestego dziewiątego sierpnia 1999 roku, wyciągnął ze środka dodatek „Book Review" i uj- rzał swoje cri de coeur wybite czarno na białym agresywną czcionką kroju genewa. Pomimo uważnego przeczytania ory- ginału, jaki stworzył na swoim komputerze, nie był przygoto- wany na tę powiększoną wersję. Gdziekolwiek szedł tego ran- ka - do łazienki, kuchni, ogrodu - brał ze sobą egzemplarz „Book Review", raz po raz czytając swoje ogłoszenie. Łajał sie- bie za niezauważenie literówki w słowie „Oświęcim" (brzmia- ło „Oświęcim") w korekcie, którą szef biura reklamy przysłał mu z Nowego Jorku; żałował, że napisał, iż Hiob „pociągnął Stwórcę do odpowiedzialności", zamiast „posadził Go na ławie oskarżonych"; doszedł do wniosku, że helvetica wyglądałaby poważniej od genewy. Jednak pomimo wszystko Martin czuł niezmierną dumę ze swojego dokonania. Telefon zaczął dzwonić zaraz po lunchu. - Nie mogę wprost uwierzyć, że to zrobiłeś - powiedział to- nem przygany Yaughn. - Ja też nie. - Nie będę stał przy tobie, podczas gdy bez walki oddajesz kampanię jakiejś niezrównoważonej obrończyni drzew z Har- vardu. -Yaughn miał na myśli Barbarę Meredith, kandydatkę demokratów na stanowisko sędziego pokoju, kobietę o poglą- dach ekologicznych, które najlepiej chyba można określić mia- nem krańcowych. - To polityczne samobójstwo. W słowie „Oświęcim" jest literówka. - Wiem. Gdy tylko odłożył słuchawkę, zadzwoniła jego matka, rów- nie niezadowolona jak Yaughn. - Czy naprawdę powinieneś na coś takiego wydawać pie- niądze? - Stać mnie, mamo. - Twój ojciec nie byłby z ciebie dumny. W słowie „Oświę- cim" jest literówka. Boję się, że będą chcieli cię zgnoić. - Za literówkę? - Takie ogłoszenie... ludzie zaczną wariować. Następna zadzwoniła Patrycja. - Cóż, w każdym razie na pewno robi wrażenie. Jesteś zado- wolony? - Zadowolony, podekscytowany, wystraszony. - Mój były je widział. Chciał wiedzieć, cytuję, „Skąd, u diabła, wzięło się w tym wszystkim przedszkole «Dziecięca dolina»?". - Może chciałby przekazać darowiznę na moją organizację? - Wątpię. Jest wierzący. - Podobnie jak ja. Czy przyjedziesz na spotkanie? - To twoja walka, Martinie. Nie moja. Zauważyłam literów- kę w słowie... - „Oświęcim". Wieczór spędził przygotowując oficjalne pismo, jakie strona wnosząca powództwo musi przedstawić, zanim jej sprawa zosta- nie rozważona przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwo- ści. Liczący trzy strony gęstego druku dokument był w głównej części rozwleczoną powtórką ogłoszenia z „New York Timesa", z dopiskiem zawierającym przykłady nieusprawiedliwionych czynów Głównej Atrakcji - bakteria cholery, wybuch Wezuwiu- sza - oraz komentarzem wskazującym, że świeżo uzyskane przez Trybunał prawo sądzenia indywidualnych osób dotyczy w logicz- ny sposób zarówno ludzi, jak i bogów. Dwa dni później zaczęły przybywać odpowiedzi. Dzieliły się na trzy wyraźne kategorie - wypełnione kupony zgłoszeniowe, serdeczne wyrazy poparcia oraz protesty ze strony intelektuali- stów. Większość przyjaznych listów zawierała datki, od pięcio- dolarowego banknotu z oszczędności przedwcześnie dojrzałej nastolatki z Des Moines, która twierdziła, że jej idolem jest Fryderyk Nietzsche, po czek bankierski na sumę dwóch tysię- cy dolarów od przywódcy sekty satanistycznej w Bangor, stan Maine („Nasz Ojciec, który ssie w Niebie, uważa, że masz pan świetny pomysł"). Typowym przykładem połajanek jajogło- wych był list od profesora religioznawstwa z Uniwersytetu Memphis, stan Tennessee. Drogi panie sędzio Candle, „odwieczne pytanie", które pan zadaje, przez stulecia rozwa- żały umysły o wiele subtelniejsze niż pański. Czy nigdy nie czytał pan „De dvitate Dei" Świętego Augustyna ? „Summa theologiae"Tomasza z Akwinu?„Contra Celsum" biskupa Orygenesa ? „Moralia " Grzegorza Wielkiego ? „Rozprawy " Grzegorza Nazianzenusa? „Dzieł" Marcina Lutra? Dopóki nie zdobędzie pan jakiego takiego pojęcia o teodycei, niech pan zajmie się mandatami za niewłaściwe parkowanie i zostawi sprawy zła dorosłym. Z poważaniem Phillip H. Strand doktor nauk przyrodniczych Przesyłki od akademików działały na Martina niczym ku- beł zimnej wody. Nie spodziewał się ich, a Patrycja wcale nie polepszyła sytuacji, kiedy powiedziała: - Założę się, że nie czytałeś żadnego z tych myślicieli, prawda? - Dano mi imię na cześć Marcina Lutra - odparł nieśmiało. - Teodycea? Co to jest? - Teodycea to systematyczna próba pogodzenia obecności zła z istnieniem wszechobecnego, wszechmocnego, wszechdo- brego Stwórcy. - Skąd wiesz? - Z „Uniwersyteckiego Słownika Webstera". - Tak? Cóż, do powalenia Boga na kolana będziesz potrze- bował czegoś więcej niż tylko słownika. Porwałeś się z motyką na słońce, Martin. Zrezygnuj, póki jeszcze czas. „Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, są skazani na jej po- wtarzanie" - mówił George Santayana, jeden z moich ulubio- nych filozofów. Dodałbym, że również ci, którzy przeszłość pa- miętają, są skazani na jej powtarzanie, ale to już zupełnie odrębna historia. Chcę tylko udowodnić, że śmiały projekt Martina Candle'a nie był pierwszym przypadkiem, kiedy do- brzy ludzie powiatu Abaddon ocknęli się nagle, by odkryć po- między sobą buntownika. Cofnijmy się w przeszłość - do jedenastego lutego 1962 roku. Tego dnia szkolny kolega Martina, Randall Selkirk, uczeń dziesiątej klasy, siedzi w sali w abaddońskim gimna- zjum, zastanawiając się nad treścią porannej audycji stu- denckiego radiowęzła, jakiej właśnie wysłuchał. Selkirk jest niezadowolony. Jak zwykle audycja obejmowała Przyrzecze- nie Posłuszeństwa, bezsensowny Fakt Dnia („Mount Everest ma osiem tysięcy osiemset czterdzieści osiem metrów wyso- kości"), serię głupich ogłoszeń („Zebranie Klubu Szachowe- go po lekcjach w sali 217") oraz szkaradne końcowe motto („Abaddon: pierwsi w alfabecie, pierwsi w osiągnięciach, pierwsi w postawie"), lecz naprawdę niepokoi Selkirka to, że audycja, jak wszystkie inne przed nią, rozpoczęła się od odczytania przez prowadzącego dziesięciu wersów z Biblii, a następnie gremialnego odmówienia Modlitwy Pańskiej. Selkirk i jego rodzice są członkami Kościoła unitariańskie- go w Lisim Zakątku. Są zagorzałymi monoteistami, którzy wierzą, że Bóg jest jednością, a nie trójcą, i chociaż cenią Bi- blię za jej wartości literackie, wnikliwość moralną i ogólną wymowę, z pewnością nie sądzą, by była ona dziełem na- tchnionym. Tego popołudnia Selkirk składa wizytę zastępcy dyrektora, panu Trevose'owi, i wyjawia swoje mieszane uczucia dotyczą- ce porannej audycji. Nieporuszony pan Treyose lekkim tonem sugeruje, żeby Selkirk udał się ze swoją sprawą do Sądu Naj- wyższego. Co chłopak postanawia zrobić. Rzecz dokonuje się etapami. Selkirk wygrywa przed trzy- osobowym składem sędziowskim w sądzie okręgowym dla wschodniej Pensylwanii, lecz sąd apelacyjny dla federacji czte- rech stanów zmienia jego decyzję i w końcu Earl Warren oraz jego koledzy, sędziowie z Sądu Najwyższego, zgadzają się roz- patrzyć argumenty przemawiające za i przeciw odmawianiu modlitwy w szkole. Wykładowca nauk politycznych abaddoń- skiego gimnazjum, William Rorty, stawia Selkirkowi dobry sto- pień za napisanie szczegółowego zeznania, które jego adwo- kat, Henry Sawyer, wykorzysta przedstawiając powództwo przed Sądem Najwyższym. Rorty żartuje, że zmienienie biegu amerykańskiej historii jest warte tyle samo co poprawne uczniowskie wypracowanie. Selkirk ponownie wygrywa. Jego zwycięstwo jest jednak dopustem Bożym, kiedy bowiem pozostali uczniowie dowia- dują się, że pomiędzy nimi jest heretyk, narasta atmosfera prześladowania. Klub Spraw Aktualnych wymalowuje na szafce Selkirka słowa „komunistyczny pedzio". Stowarzysze- nie Miłośników Matematyki kradnie mu ekierkę. Drużyna piłkarska obsikuje jego siostrę. Na koniec Selkirk i jego ro- dzina przeprowadzają się do Delaware. Kto może ich za to wi- nić? Randall Selkirk nigdy nie był też moim bohaterem. Z po- wodu jego wścibiania nosa w nie swoje sprawy miliony mło- dych ludzi nie usłyszą już nigdy wspaniałej mowy, jaką Moj- żesz wygłasza do swoich dowódców po zwycięstwie nad Ma- dianitami w trzydziestym pierwszym rozdziale Księgi Liczb: „Zabijcie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z mężczyzną". Nigdy nie usłyszą również podnoszącego na duchu przesłania, jakie Jezus wy- głasza w czternastym rozdziale Ewangelii świętego Łukasza: „Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie same- go, nie może być moim uczniem". Nigdy nie poznają zdania z dwudziestego siódmego rozdziału Ewangelii świętego Mate- usza, które pomogło antysemityzmowi stać się tak nieodłącz- ną cechą zachodniej cywilizacji: „Krew Jego na nas i na dzie- ci nasze". Jeśli ktoś wie o organizacji stawiającej sobie za cel przywrócenie lektury Biblii w amerykańskich szkołach pu- blicznych, niech poprosi jej przedstawicieli o niezwłoczne skontaktowanie się ze mną. Jestem gotów przekazać szczo- drą darowiznę. *** Martin przewidywał, że pierwszy towarzysz niedoli, jaki po- jawi się tego wieczoru, będzie człowiekiem nieznajomym, a mężczyzna stojący na progu przedszkola „Dziecięca dolina" wyglądał jak stary szkolny kolega. - Randall Selkirk - przedstawił się przybysz. - My się chyba znamy. Martin wziął głęboki oddech i nagle ogarnęła go fala wspo- mnień: „Okręg szkolny powiatu Abaddon, stan Pensylwania, przeciwko Randallowi Catlinowi Selkirkowi", sprawa przed Sądem Najwyższym z roku 1963, która - wbrew życzeniom praktycznie wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych w owym czasie - doprowadziła do usunięcia modlitw konkret- nych wyznań i nabożnej lektury Biblii ze szkół publicznych. Wkrótce po ogłoszeniu wyroku w „Biuletynie Filadelfijskim" ojciec Martina załamał się i rozpłakał. - „Abaddon przeciwko Selkirkowi", zgadza się? - zapytał Martin, podając rękę Randallowi. - Zeszczuplałeś. I to sporo, jeśli dobrze pamiętał. Randall sprawiał wraże- nie tak chudego, że czarna jedwabna koszula wisiała na nim jak na wieszaku. Jednak jego najbardziej rzucającą się w oczy cechą nie była budowa ciała, lecz sposób zachowania. Martin widział ten typ już wcześniej: agresywny ateista, prawdziwy niewierzący - palce drgające w rytm nerwowej, nihilistycznej energii, szaleńczo mrugające oczy, źrenice reagujące boleśnie na światło w rezultacie wielogodzinnego wpatrywania się w nietzscheańską otchłań. - Co roku biegam w maratonie bostońskim - wyjaśnił Ran- dall. - Dzięki temu utrzymuję się w formie. Opowiedział następnie, że pracuje jako kamerzysta dla sta- cji telewizyjnej WGBH, dla której nakręcił ostatnio film „Nie- śmiertelne zwoje", odcinek serialu „Nova" na temat przeło- mowych technologii - aparatu płuco-serce Lockheed 7000 oraz systemu chłodzenia firmy General Dynamics - chroniących Główną Atrakcję przed skutkami rozkładu. Dwa lata wcześ- niej, wyjaśnił beznamiętnie, jego sześcioletni syn utonął w cza- sie przypływu na wyspie Martha's Yineyard, podczas gdy opie- kunka flirtowała z ratownikiem. - Zakładam, że to wystarczy, żeby wstąpić do twego stowa- rzyszenia. - Och, Randall, bardzo ci współczuję. - Jutro wypadają urodziny Larry'ego. Skończyłby osiem lat. Gdy tylko zobaczyłem twoje ogłoszenie, powiedziałem do mojej byłej żony: „Oto jest organizacja dla mnie. Wrogowie Boga powinni trzymać się razem". Martin przestąpił próg i stanął na wycieraczce, wciągając w płuca rześkie powietrze. - Nie jestem wrogiem Boga. - Księżyc w pełni wisiał ni- sko, srebrnym blaskiem oblewając budynek przedszkola niby rtęcią, szkląc betonową powierzchnię parkingu i nadając po- łysk drewnianemu klownowi. - Na swój sposób nadal Go ko- cham. Zaczęli przybywać następni hiobianie - w większości miesz- kańcy regionu, z tablicami rejestracyjnymi Pensylwanii i są- siednich stanów, chociaż niektórzy przyjechali aż z Wirginii, Kentucky, Connecticut i Quebęcu. Kilkunastu nieszczęśników przybyło w wynajętych samochodach i limuzynach firm lotni- czych, gdyż przylecieli do Filadelfii tego popołudnia z India- ny, Illinois i stanów położonych jeszcze dalej na zachód. - Jezu, Martin, mam nadzieję, że wiemy, w co się pakujemy - powiedział Randall, kładąc dłoń na ramieniu szkolnego ko- legi. - Nasza sprawa nie będzie szczególnie popularna. - Nigdy nie wyobrażałem sobie, że będzie inaczej. - W sześćdziesiątym trzecim traktowali mnie jak potwora. Byłem nastoletnim ateistą! Klub Przyszłych Budowniczych ob- rzucał mnie łajnem. Członkowie drużyny futbolowej sfotogra- fowali mnie pod prysznicem i pokazali zdjęcie dziewczętom tańczącym na meczach. Wkrótce przed przeprowadzką ktoś przybił laleczkę voodoo przedstawiającą mnie do drzwi nasze- go garażu. Ten powiat był w tamtym roku wart swojej nazwy. Abaddon - piekło. Kochasz Go? - Na swój sposób. - A zarazem jesteś... - Zgadza się. - Nie rozumiem - powiedział Randall, wchodząc do środ- ka. - Gdyby wszystko na świecie było racjonalne - rzekł Mar- tin, cytując Dostojewskiego - nic by się nie działo. Każdego przybysza witał osobiście. Wskazawszy mu miej- sce na powieszenie płaszcza w sali do leżakowania numer 2, prowadził następnie gościa do sali zabaw numer 3 i - w zależ- ności od potrzeb - proponował mu składane krzesełko, plażo- wy leżak albo miejsce na dywanie z podobizną Kubusia Pu- chatka. - Proszę nalać sobie kawy - mówił, wskazując dwa dzbanki, oznaczone odpowiednio BEZKOFEINOWA oraz NORMALNA. Dwadzieścia po ósmej Stowarzyszenie Hioba zebrało się w komplecie: sześćdziesięcioro siedmioro czytelników „New York Times Book Review", dla których sukces finansowy i in- teligencja okazały się niewystarczającą obroną przed nieszczę- ściem. - Witajcie, nazywani się Martin i jestem niewinną ofiarą, - Ta aluzja do żargonu Anonimowych Alkoholików została powi- tana niespokojnym śmiechem. - Zanim przejdziemy do meri- tum sprawy, sądzę, że powinniśmy się bliżej poznać. Niech każ- dy się przedstawi, powie, skąd przyjechał, i jeśli zechce wyja- wić, co go tu sprowadza, to świetnie. W moim wypadku był to rak prostaty połączony z - ścisnęło go w gardle - przedwczesną śmiercią żony. - Przełknął łyk kawy ze styropianowego kubka. - Pragnąłbym dodać, że rozpocząłem tę kampanię z wielkim wahaniem. Jestem wyznania prezbiteriańskiego. Mój ojciec uczył w szkółce niedzielnej. Czasem mi się wydaje, że Bóg mieszkał na naszym strychu. Wielu z was, jak podejrzewam, również odebrało podobnie religijne wychowanie. - Powiódł wzrokiem po sali: wiele osób zgodnie pokiwało głową. - A jed- nak jesteśmy tutaj, prawda? Bez względu na różnorodne po- wody, każdy z nas postanowił się tu zjawić. W miarę rozwoju spotkania stało się jasne, że wybór „Dzie- cięcej doliny" - tego świata stolików do zmieniania pieluszek, drewnianych klocków, kolorowych kredek i pluszowych zwie- rzątek - był okrutną ironią losu, dzieci bowiem występowały w niemal połowie opowieści hiobian: dzieci opóźnione w roz- woju, okaleczone, chore, martwe. Jednak obecni przyzwycza- jeni byli do okrutnych żartów losu. Widzieli wszystko. Uparcie więc - „Dzień dobry, nazywam się Stanley i jestem niewinną ofiarą", „Witajcie, nazywam się Julia i jestem niewinną ofia- rą" - dzielili się swoim smutkiem i wykładali kawę na ławę, opowiadając o bitwach ze stwardnieniem rozsianym i przegra- nych potyczkach z jaskrą, o bezpłodności i schizofrenii, o dzie- ciach przychodzących na świat bez mózgu i dorosłych opusz- czających go bez nadziei. Szczególnie poruszająca była opowieść Esther Clute, dy- rektorki szkoły podstawowej z Trenton, której trzyletnia có- reczka Heidi zaraziła się pasożytniczą glistą z gatunku Ascaris lumbricoides, bawiąc się w piaskownicy. Chociaż larwy Ascaris zazwyczaj osadzają się w przewodzie pokarmowym, składając jajeczka, które są bezpiecznie wydalane ze stolcem nosiciela, w przypadku Heidi jeden osobnik podróżował dalej, niosąc ze sobą masę bakterii kałowych. Pasożyt osadził się w mózgu, gdzie drobnoustroje spowodowały powstanie ogromnego rop- nia i rozległe zwyrodnienie tkanki nerwowej. Po roku Heidi umarła. - Lekarze mówią, że prawdopodobnie było po wszystkim już w momencie pojawienia się symptomów - wyjaśniła Ester, krzepka kobieta o wyglądzie bramkarki gry drużynowej tak brutalnej, że uprawia się ją wyłącznie w okolicach Jakucka. - Nadal nie wiem, czy to mnie pociesza. Martin spodziewał się usłyszeć tego wieczoru o nieuleczal- nych i morderczych chorobach. Paraliż, choroba umysłowa, na- łóg, osierocenie: żadnych niespodzianek. Była jednak pewna odmiana bólu, na której spotkanie nie był przygotowany. Im więcej myślał o świadectwach, których wysłuchał - wujek, któ- rego siostrzenicy urwało rękę, ponieważ nie zapiął jej pasa w samochodzie; ojciec, który przekonał się, że groźby samobój- cze jego nastoletniego syna nie były jedynie próbą zwrócenia na siebie uwagi; młody człowiek, który tak długo ignorował u siebie objawy rzeżączki, że w końcu uczynił bezpłodną swo- ją przyjaciółkę - tym bardziej pojmował, że poczucie winy sta- nowi kategorię cierpienia nie mniej realną niż rak. Po dwóch godzinach wypowiedzi, przy których najbardziej utalentowany na świecie autor scenariuszy oper mydlanych poczułby się jak amator, przemówiła ostatnia z przybyłych na zebranie osób: Allison Lowry, dekoratorka wnętrz z Denver, której jedyne dziecko, syn Jason od dziewięciu lat jest przy- kuty do łóżka, gdyż jako siedmiolatek w wypadku samochodo- wym doznał urazu mózgu i rdzenia kręgowego. Nie mówi, nie słyszy ani nie widzi. Połykanie sprawia mu wielką trudność. W dniu jego urodzin Allison zawsze piecze ciasto, które szcze- gólnie lubił, czekoladowe. Mieli porcję mikserem i karmi syna łyżeczką. Wierzy, że zmysł smaku Jasona nadal działa, chociaż nigdy nie miała odwagi zapytać o to lekarzy. Gdy Allison ocierała łzy, w sali zapanowało milczenie. To- warzysze niedoli spoglądali na siebie z oczami płonącymi od słusznego gniewu i wzajemnego zrozumienia. Mieli akt oskarżenia. Do diabła, naprawdę mieli akt oskar- żenia. - W gruncie rzeczy mówimy tutaj o czymś w rodzaju pozwu grupowego - wyjaśnił Martin, rozdając wstępny szkic napisa- nej przez siebie skargi. - Jeśli się zgodzicie, umieszczę wasze nazwiska na ostatniej stronie jako współpowodów. Biorąc pod uwagę mnogie i wielorakie niuanse filozoficz- ne, jakie z konieczności zawierał pozew hiobiański, zapropo- nowany akt oskarżenia wywołał stosunkowo niewielką dysku- sję. Randall przekonywał, że lista uczynków powinna obejmo- wać materiał biblijny - plagi egipskie, Jefta mordujący swoją córkę na żądanie Wszechmogącego, Jahwe posyłający dwa dzi- kie niedźwiedzie, by rozszarpały dzieci, które szydziły z jego proroka Elizeusza - potem jednak Julia Schroeder, pacjentka ze sztuczną nerką z miasta Hartford, przekonała zebranych, że takie historie to tylko „argumenty pozorne", nie mające wie- le wspólnego z główną kwestią. Peter Henshaw, nosiciel wiru- są HIV z Pittsburgha, który zarabiał na życie jako instruktor ceramiki artystycznej, argumentował, że powinni skupić się na nieszczęściach, które najłatwiej przypisać Głównej Atrak- cji: trzęsienia ziemi, uszkodzenia płodu, choroby zakaźne. Osła- biłoby akt oskarżenia zamieszczenie w nim przypadków świad- czących o ludzkiej niekompetencji (katastrofy lotnicze, poża- ry) lub deprawacji (gwałty, wojny, tortury). Argumentacja Petera trzymała się, dopóki Randall nie zauważył, że ani pier- wotny Hiob, ani rabini w Oświęcimiu nie wahali się przed uwzględnieniem takich koszmarów. Bóg, który spał, kiedy wznoszono obóz w Buchenwaldzie, i zajmował się drobnostka- mi, kiedy płonęła Hiroszima - tego Boga najbardziej pragnęli dopaść. Charles Braithwaite, nowojorski dziennikarz, którego syn nie miał lewej nerki, a prawą nieczynną, podniósł niejasną kwestię metafizycznego statusu Oskarżonego. Jeśli On jest rze- czywiście martwy - kompletnie, w sensie ustania aktywności mózgu - to czy uzyskanie wyroku skazującego będzie w jaki- kolwiek sposób satysfakcjonujące? (Szybko osiągnięto consen- sus: tak). I przeciwnie, jeśli jest w jakiś sposób żywy, to czy ośmielą się poprosić sędziów nie tylko o uznanie go za winne- go, lecz także o odłączenie aparatury podtrzymującej życie? - Jeśli chodzi o mnie - powiedziała Esther - opowiadała- bym się za... niełatwo mi to mówić... Wychowywałam się w tra- dycji bapty styczne j, rozumiecie? Jezus był najważniejszą po- stacią w moim życiu. - Zamknęła oczy i skrzywiła się. - Opo- wiadałabym się za odłączeniem Go od wszystkich urządzeń. - Czy twoja córka naprawdę by tego chciała? - zapytał Pe- ter gderliwym tonem. - Nie mam pojęcia. - Odłączenie Go nie przywróci jej życia. - Nie, ale może przywróci mnie. - Dobrze powiedziane - odezwał się Ira Klein, sprzedawca polis ubezpieczeniowych z Long Island, z oczami niemal wy- chodzącymi z orbit pod naciskim nieoperowalnego nowotwo- ru. - Ona ma rację, ludzie. Powinniśmy iść na całość. O północy spotkanie straciło impet i przerodziło się w cha- otyczną wymianę informacji na temat terapii wielowitamino- wych i bioenergoterapeutów, i Martin uznał je za zakończone. Hiobianie postanowili zebrać się ponownie za dziesięć tygo- dni, by przeanalizować ewentualną odpowiedź na ich pozew od Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. Poczucie niewypowiedzianej satysfakcji przepełniło Mar- tina, kojąc wszelkie cierpienie. Jakże różnili się hiobianie od nieszczęśników, których spotkał w „Niebiańskim Miasteczku". Obie grupy ludzi potrzebowały takich samych rekwizytów - wózków inwalidzkich, pojemników z tlenem, kroplówek - lecz podczas gdy straceńcy z Orlando byli bierni i zrezygnowani, je- go towarzyszy niedoli przepełniała wola walki. Z dumą po- wiódł wzrokiem po swoich żołnierzach: Esther mieszająca ka- wę ze śmietanką, Randall układający figi w czekoladzie na tac- ce, Peter otwierający paczkę serwetek, Allison wymykająca się na papierosa, przystojny młodzieniec z Dallas, chory na chroniczne zapalenie nerek, rozmawiający z ładną malarką z San Diego, która oślepła w trzy tygodnie po zdobyciu nagro- dy Norcrofta. Nowojorski dziennikarz, zjadając kryształki soli z twardego precla, podszedł do Martina i podał mu swoją wizytówkę. Charles Braithwaite Tygodnik „Time" Budynek „Time & Life" Centrum Rockefellera Nowy Jork - Powinienem wyznać prawdę - powiedział Charles Braith- waite, nerwowo przeczesując ostrzyżone na jeża włosy. Spra- wiał wrażenie człowieka ściganego, samotnego wilka, zagubio- nej duszy nawet według standardów Stowarzyszenia Hioba. - Mój syn jest bardzo chory, to prawda, ale nie dlatego tutaj je- stem. Zajmuję się CorpusDei już od, policzmy... sześciu lat. Czy mogę zadać ci kilka pytań? Martin obrzucił dziennikarza uważnym spojrzeniem. - Tak, słucham. Braithwaite wyciągnął z plecaka aparat fotograficzny z lam- pą błyskową. - Chciałbym również, za twoim pozwoleniem - przyłożył aparat do oka - rozreklamować ten znamionujący siłę podbró- dek i szlachetną brew. Ostatniego dnia września Martin wrzucił zredagowany po- zew do grubej koperty, zaadresował ją do sekretarza Między- narodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze i pojechał z przesyłką na pocztę w Kasztanowym Gaju. Złożenie skargi przed światem kosztowało Stowarzyszenie Hioba jedenaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów. Gdyby nie artykuł i towarzysząca mu fotografia, którą Braithwaite opublikował w tygodniku „Time", Martin przeżył- by może stosunkowo spokojną jesień. Roxanol pomagał uśmie- rzyć ból, bactrim zwalczył wreszcie zapalenie prostaty, a efek- ty uboczne feminonu (puchnąca klatka piersiowa, malejące li- bido), chociaż przykre, nie były niczym niespodziewanym. Ar- tykuł jednak się ukazał - pod tytułem „Człowiek, który chce zabić Boga" - i z końcem tygodnia Martin wiedział, że jego ży- cie od tej chwili diametralnie się zmieni. Rankiem nazajutrz po piątym października, kiedy „Time" pojawił się w kioskach, ktoś rzucił cegłą, która roztrzaskała szybę w oknie kuchennym, wpadła do środka i rozbiła cera- miczny dzbanek do herbaty, prezent ślubny dla Corinne i Mar- tina od Yaughna. Cegła owinięta była w papier z przyklejonym zdjęciem Martina z gazety; ponad jego głową, wyrysowana błę- kitnym długopisowym tuszem, unosiła się groźnie szubienicz- na lina. Dwa dni później, kiedy dokuśtykał przez parking przy budynku Urzędu Miejskiego do swojego samochodu, odkrył z przerażeniem, że ktoś przeciął wszystkie cztery opony. Na drzwiach po stronie kierowcy widniał napis czerwoną farbą: ODPIEPRZ SIĘ OD BOGA, SKURWIELU. Martin zostawił sa- mochód i pojechał autobusem do Kasztanowego Gaju, gdzie na schodach wejściowych znalazł kartonową paczkę przewiąza- ną sznurkiem. Wydawała ohydny smród. Martin otworzył pacz- kę i zobaczył zdechłego szczura z pustymi oczodołami. Chociaż te wydarzenia bez wątpienia zostawiły ślad na je- go psychice, parcie środków masowego przekazu było jeszcze bardziej denerwujące. Energii dziennikarzy dorównywała je- dynie ich bezczelność; dzwonili do niego o dziwacznych godzi- nach, zapychali faks błagalnymi prośbami i krążyli wokół je- go domu niczym psy oblegające sukę w rui. Wszystkie periody- ki od „Abaddońskiego Strażnika" po „Playboya" chciały o nim napisać, a kiedy odrzucał propozycje, nie przejmowały się i tak czy owak zamieszczały odpowiedni artykuł. „Przegląd Psycho- logiczny" wysunął sugestię, że jest „człowiekiem z nie rozwią- zanym kompleksem Edypa, który pragnie zamordować swoje- go niebiańskiego Ojca", a „National Review" nazwał go „współczesnym dziełem Frankensteina, chcącym zniszczyć swojego Stwórcę". Organizacja odpowiedzialna za telewizyj- ny talk-show „Geraldo" zaproponowała mu czterdzieści siedem tysięcy dolarów za wyłączny wywiad. Ludzie Oprah Winfrey podnieśli stawkę do pięćdziesięciu tysięcy. Martin odrzucił obie oferty - uważał, iż taka reklama zaszkodziłaby czystości jego sprawy, a w dodatku nie chciał reklamować swojej osoby przekonanym o własnej nieomylności szaleńcom, którzy jesz- cze nie słyszeli o „Człowieku, który chce zabić Boga". W miarę jak mijał październik, skracając dni i zasypując Abaddon liśćmi o barwach tak jaskrawych i psychodelicznych, że dorównywały nawet barwom złotego karpia ze strumienia Waupelani, Martin coraz więcej uwagi poświęcał skrzynce na listy. Zaczął jeździć do domu w porze lunchu, żeby sprawdzić, czy Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości przysłał odpo- wiedź, lecz jedyna osobista korespondencja, jaka nadeszła te- go miesiąca, obejmowała cztery listy z żalami od hiobian, towa- rzyszy w niedoli, trzy listy z pogróżkami od organizacji nazywa- jącej się Grupą Uderzeniową „Miecz Jehowy" oraz kartkę z życzeniami na Halloween od Patrycji. Do patosu tych co- dziennych podróży dokładał się jeszcze fakt, że skrzynka na li- sty, miniaturowy drewniany zameczek, wiązała się z wieloma wspomnieniami. Martin podarował ją żonie pod choinkę. Na- stępnej wiosny para sójek uwiła w niej gniazdo. Corinne była wniebowzięta, a Martin przez parę miesięcy cierpliwie ścierał ptasie guano z ich poczty. Kiedy nie dumał nad zawiłościami postępowania Między- narodowego Trybunału Sprawiedliwości, zaprzątały go sprawy „Psiarni Radości". W każdy wtorek i czwartek po południu dzwonił do tępej, lecz obowiązkowej kuzynki Corinne, Franny. Wieści zawsze były dobre. Suma z polisy ubezpieczeniowej po- zostawała nienaruszona, a datki od prywatnych osób napływa- ły strumieniem. Ostatnimi beneficjentami byli Nanook, łajka syberyjska z nowotworem mózgu, którą „Psiarnia" wysłała do Nome, by mogła jeszcze pobiegać w zaprzęgu, oraz Borys, ber- nardyn chory na nerki, któremu udało się uratować ofiarę la- winy w Aspen. Całe wydarzenie było inscenizowane, lecz Borys nie mógł o tym oczywiście wiedzieć i umarł jako szczęśliwy pies. W dniu wyborów mieszkańcy Abaddon tłumnie podążyli do urn i w głosowaniu, któremu przeciwniczka Martina zdołała nadać charakter referendum na temat jego moralności, wypo- wiedzieli się, co sądzą o planach procesu. Ostateczny wynik brzmiał 11 784 głosy za Barbarą Meredith i 322 za Martinem. W całej historii powiatu żaden kandydat nie poniósł nigdy bar- dziej druzgocącej porażki. Kiedy Martin zadzwonił do Meredith, by pogratulować zwycięstwa, przeprosiła za wykorzystanie jego wizerunku jako najbardziej znanego bluźniercy Ameryki. - Po prostu nie mogliśmy tego nie zrobić - powiedziała. - Nasz przeciwnik publicznie dorysowujący Bogu wąsy... musie- liśmy to podchwycić. Patrycja namawiała go, by spojrzał na swoją porażkę z bar- dziej filozoficznego punktu widzenia: jeśli Międzynarodowy Trybunał przyjmie sprawę, będzie miał więcej czasu, by się do niej odpowiednio przygotować. Ale Martina nic to nie ob- chodziło. Praca sędziego pokoju była jego całym życiem, jego raison d'etre, a teraz ją stracił. Prześladowała go również pro- nonaKweia .- ści wystarczą mu na następne sześć czy siedem miesięcy, ale co potem? Dwa dni po wyborach doktor Beniamin Blumenberg zrobił Martinowi badanie kości i następnego dnia zadzwonił z wstęp- nymi wynikami. - Nie wygląda to tak, jak byśmy chcieli. Nowotwór znajdu- je się w prawym biodrze i w główce prawej kości udowej. - Nie jestem zaskoczony. - Ja też nie. - A więc, co robimy? - Zwiększamy dawkę feminonu i liczymy na poprawę. Odkładając słuchawkę Martin zdał sobie sprawę, że zaczął personifikować swoją chorobę. Rak. Złośliwy skorupiak zbli- żył się do jego prostaty, wysuwając do przodu wrzecionowate odnóża i wbijając je w węzły chłonne i miednicę. Szczypce by- ły ostre i żłobkowane. Szczęki przypominały rozpalone do bia- łości igły. Ostatniego dnia listopada Martin leżał wiercąc się niespo- kojnie na swoim materacu, torturowany przez napastliwego ra- ka, oszołomiony roxanolem i zastanawiał się, co jeszcze może się nie udać. Po przeciwnej stronie pokoju na ekranie telewi- zora rozgrywała się akcja „Wyroku w Norymberdze": Burt Lan- caster, jako nazista obdarzony sumieniem, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu przyznawał się do winy. Martin wyczuł zapach palącego się drewna i tlącej tapicer- ki. Zatrzymał obraz: w zbliżeniu przedstawiciel obrony, Maxi- millian Schell, zapewniał trybunał, że Lancaster miał na myśli coś zupełnie innego. Z drżącym sercem Martin zszedł chwiej- nie na dół, kuśtykając minął salon i szarpnął drzwi wejściowe. Jego oszklony ganek płonął - było to rozszalałe czerwone pie- kło, dym unosił się gęstymi kłębami, płomienie przeskakiwa- ły z zasłon na dywany, z dywanów na poduszki. Ogarnęła go fa- la gorąca, wymierzając mściwe, palące policzki. Łzy nabiegły mu do oczu. Z głębi płuc wyrwał się konwulsyjny kaszel. - Giń, Judaszu! - rozległ się męski głos zwielokrotniony przez megafon. - Giń, Judaszu! Kilkanaście niewyraźnych postaci stało na trawniku przed domem, potrząsając pięściami. - Judaszu, giń! Martin wycofał się do kuchni. Chwytając drogocenną bute- leczkę roxanolu, pospiesznie przełknął dwie tabletki i zatacza- jąc się wybiegł przez tylne drzwi. Kaszląc, łkając, dotarł do za- gonu kocimiętki i padł na ziemię. 1 - Giń, Judaszu! Leżał na chłodnej ziemi i poważnie się zastanawiał, czy za- dzwonić do straży pożarnej. Powinien to zrobić, lecz pozostał tam, gdzie był, przewracając się z boku na bok pomiędzy gni- jącymi liśćmi niczym oszołomione narkotykiem dziecko. Nocną ciszę rozdarło wycie syren. Nagle doznał uczucia ja- sności. Było mu obojętne, czy płomienie pochłoną jego dom. Nie, w gruncie rzeczy nawet tego chciał. Tysiąc bezlitosnych duchów straszyło przy Flour Mili Road 22. Nie było dnia, by nie natknął się na torebeczkę z ziołami Corinne do kąpieli, gumkę do włosów lub zdjęcie jakiegoś biednego klienta „Psiarni Radości". Niech wszystko spłonie. Niech ta rudera odejdzie w niepamięć. Podniósł się z trudem i powłócząc nogami, ruszył w stronę ognia. Płomienie wygnały listopadowy chłód, wyczarowując na jego działce pełnię lata. Kilkudziesięciu mieszkańców Kasztano- wego Gaju zebrało się na trawniku przed domem, przytykając chustki do ust i pocąc się w ognistym żarze. Pomiędzy bujnymi chwastami i opadłymi liśćmi wiły się czarne gumowe węże. Wszę- dzie kręcili się strażacy w żółtych kurtkach i białych plastiko- wych hełmach, z maskami tlenowymi na twarzach. Przypomina- li oddychających metanem kosmitów z obrazków Patrycji. Ukryty w ciemnościach Martin dostrzegł umundurowane- go policjanta - jednego z podwładnych konstabla Steadmana, jak sobie uświadomił - i zawołał do niego: - Kto tu mieszka? - Ten sędzia pokoju, który właśnie dostał łupnia w wybo- rach, Martin Candle. - Nie żyje? - Nie mam pojęcia. Żywy czy martwy, zanosi się na to, że straci wszystko. - Candle. Czy to nie ten facet, który chce osądzić Główną Atrakcję? - Niezły sukinsyn, nie ma co. Jeśli znajdziemy jego zwęglo- ne ciało w zgliszczach, nie uronię nad nim nawet jednej łzy. Spędził noc w domu siostry, a następnego ranka wsiadł do osmalonego dodge'a i pojechał na Mapleshade Lane 65. Za- stał Patryc j ę siedzącą przy stole kreślarskim i kolorującą gi- gantyczne gałki oczne złowrogiego Yestanina. Powiedział jej o swoim najnowszym nieszczęściu. - Spalili twój dom? Jezu! Nic ci się nie stało? - Dobre pytanie. Ścisnęła jego nadgarstek powalaną tuszem dłonią. - Możesz zatrzymać się u mnie w pokoju gościnnym. - Dzięki, ale... - Boisz się, że w następnej kolejności podpalą mój dom? - To uzasadniona obawa, nie uważasz? - Uzasadniona obawa - powtórzyła. - Wiesz co? Jestem ostatnio tak przygnębiona, że uzasadnione obawy spływają po mnie jak woda po kaczce. Pokój gościnny należy do ciebie, przyjacielu. Mi casa es su casa. Skrzywił się i nabrał powietrza. Jego ubranie cuchnęło wie- loma zapachami uwolnionymi przez płomienie: farbą, lakie- rem, pokostem, linoleum, plastikiem, wełną mineralną. - Bez względu na to, ile ode mnie weźmiesz, i tak wypad- nie taniej niż wynajęcie ochroniarza. - Nie potrzeba żadnej opłaty. - Jesteś bardzo miła, Patrycjo. Przyrzekam ci, że będę sie- dział cicho. - Przyjemnie będzie mieć cię w pobliżu. - Nie jestem szczególnie przyjemną osobą ostatnimi czasy. - Będziemy się doskonale bawili. Przeprowadzka do pokoju gościnnego Patrycji okazała się łatwa. Jedyne rzeczy osobiste Martina, które przetrwały pożar - trochę narzędzi stolarskich, kilka przyborów kuchennych, kil- kanaście odymionych książek, elektroniczny budzik oraz prze- nośny magnetofon wygrany w „Niebiańskim Miasteczku" - zmieściły się w czterech kartonowych pudłach. Miał wiele cza- su tego popołudnia, by odwiedzić pocztę w Kasztanowym Ga- ju i powiadomić o zmianie adresu. Z nadejściem okresu bożonarodzeniowego Martin ponownie dostał fiksacji na punkcie skrzynki pocztowej. Sprawdzał ją nie- strudzenie, obsesyjnie, niczym świeżo upieczona matka drep- cząca na salę noworodków, by przekonać się, czy jej dziecko na- dal oddycha. W końcu dowiedział się o reakcji Międzynarodo- wego Trybunału Sprawiedliwości, lecz nie za pośrednictwem poczty, tylko drugiego artykułu Charlesa Braithwaite'a w tygo- dniku „Time" na temat Stowarzyszenia Hioba. Tekst nosił tytuł „Proces tysiąclecia odroczony", a kluczowe informacje znajdo- wały się w ostatnich dwóch akapitach. Chociaż Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości nie wy- dal oficjalnego oświadczenia, ograniczenia finansowe uniemożli- wią zapewne postawienie sprawy Stowarzyszenia Hioba na wo- kandzie przez najbliższe lata. „Koszty takiego procesu wielokrot- nie przewyższałyby nasz roczny budżet, oscylując w granicach osiemdziesięciu milionów dolarów" - powiedział zastępca prezesa Trybunału, Giuseppe Sanfilippo. Jak dowiedział się „Time", koszty takie obejmowałyby wyna- jęcie grupy supertankowcow w celu przetransportowania Corpus Dei, opłacenie adwokatów w celu zbudowania argumentacji obu stron, zapewnienie miejsca pobytu świadkom oraz sprowadzenie sił ONZ w celu spacyfikowania grup pragnących ewentualnie za- burzyć przebieg procesu. Wreszcie list z Hagi dotarł do domu Patrycji, lecz nie zawie- rał nic, czego Martin by już wcześniej nie wiedział. „Chociaż sędziowie nie mają nic przeciwko rozpatrzeniu powództwa gru- powego w rodzaju tego, jakie proponuje pańska organizacja - pisał sekretarz, Pierre Ferrand - nie widzą sposobu sfinanso- wania tak skomplikowanego przedsięwzięcia". - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedzia- ła Patryc j a. - Z trudem w to wierzę - rzekł Martin, czując, jak rak za- głębia kleszcze w jego udzie. - Przestań myśleć o tym procesie. Czas zająć się własnym życiem. - Nie mam życia, którym mógłbym się zająć. - Ależ masz. - „Stałem się bratem szakali i sąsiadem młodych strusiów" - rzekł Martin, cytując Hioba. - „Ma skóra nad piec rozpalona, a kości - nad wiatr piekący. Stąd harfa mi gra żałobnie, a głos piszczałki posmętniał". - Wiesz, co myślę? Gdzieś tam w głębi ducha wierzysz, że jeśli odegrasz tę zwariowaną biblijną historię, posadzisz Bo- ga na ławie oskarżonych i cierpliwie wysłuchasz Jego mowy obrończej, to On zwróci ci wszystko, co straciłeś, podobnie jak uczynił to w przypadku Hioba. Nowy dom, nowa posada, nowa Corinne, nowa prostata. Cóż, życie wygląda nieco ina- czej. - Tutaj nie chodzi o moją prostatę, Patrycjo. - A zatem o co? Spojrzał ukradkiem na jej dekolt. Feminon do tego stopnia władał już jego układem hormonalnym, że równie dobrze mógł- by patrzyć na znak zakazu wjazdu. - „Mój wróg niech stanie się winny, przeciwnik niech bę- dzie występny!". Siedemnastego grudnia Stowarzyszenie Hioba ponownie zebrało się w „Dziecięcej dolinie". Gdy towarzysze niedoli wchodzili do sali zabaw numer 3, Randall podszedł do Marti- na i wskazał fotografię przypiętą do tablicy ogłoszeń: Patrycja i Angela w identycznych cytrynowozielonych kostiumach ką- pielowych stojące przed budynkiem przedszkola. Razem trzy- mały końcówkę węża ogrodowego i radośnie polewały grupę przedszkolaków w krótkich majtkach. - Znasz je? - zapytał Randall. - Ta po lewej to Angela Zabór, kierowniczka tego przed- szkola.Ta druga to jej siostra bliźniaczka, Patrycja. - Piękne kobiety. - Mieszkam w pokoju gościnnym u Patrycji. - Twoja dziewczyna? - Przyjaciółka. Jej syn umarł w wyniku komplikacji wywo- łanych przez rozszczep kręgosłupa. - Rozszczep kręgosłupa? A zatem dlaczego, u diabła, jej tu- taj nie ma? - Ona nie wierzy w to, co robimy. Randal skrzywił się z oburzeniem. - Ludzie nie powinni pozwalać innym toczyć bitew za nich, szczególnie jeśli nieprzyjacielem jest sam Bóg. Spotkanie nie trwało długo, kiedy Martin uświadomił sobie pewien dziwaczny fakt: hiobianie byli bardziej zainteresowa- ni jego osobistymi nieszczęściami niż odpowiedzią przysłaną przez Międzynarodowy Trybunał. Od czasu ostatniego spotka- nia Martin stał się osobą publiczną, człowiekiem powszechnie znanym i jego towarzysze w cierpieniu chcieli się dowiedzieć, jak smakuje sława. - Założę się, że ostatnio kiepsko ci się wiodło - powiedzia- ła Esther. - Wszystkim nam kiepsko się wiedzie - odparł Martin, roz- glądając się po sali. Braithwaite był nieobecny, bez wątpienia bał się tu pokazać. - Ale tak, cóż, masz rację. Sporo ostatnio przeszedłem. - Słyszałam, że spalono ci dom - powiedziała Allison. Było tak, jakby wykręciwszy się od występu w jakimś tele- wizyjnym programie z udziałem publiczności, musiał dać taki pokaz przed członkami stowarzyszenia. Dopiero po półgodzi- nie szczegółowego wypytywania hiobianie byli na tyle usatys- fakcjonowani, by zająć się bieżącymi sprawami. - Osiemdziesiąt milionów dolarów - powiedziała Esther, bębniąc palcami po okładce „Time'a". - A więc, co zrobimy? - zapytał Randall. - Urządzimy targ staroci? - Zapiszmy się wszyscy do „Amwaya" - zaproponowała Ju- lia z ponurym uśmiechem. - Hiob nigdy się nie poddał - rzekł Martin. - Siedział na swojej kupie gnoju, pomstując przeciwko niesprawiedliwości, aż w końcu pojawiła się trąba powietrzna. - Mam pomysł - odezwała się Allison. - Jesteśmy organiza- cją lokalną, prawda? Dlaczego więc nie urządzić procesu lo- kalnego? Moja bratowa jest sędziną sądu okręgowego w Ma- con, stan Georgia. Może przyjmie naszą sprawę. - Nie chciałbym godzić się na coś tak małego - rzekł Mar- tin. - Wszystko zależy od zainteresowania środków masowego przekazu - zauważył Peter. - Taki lokalny proces mógłby być całkiem zadowalający. - Nie podoba mi się to - powiedział Martin. Z nadejściem północy dyskusja nabrała tempa. W końcu uzgodniono, że po powrocie do domu Esther sprawdzi, czy jej bratowa byłaby skłonna umieścić sprawę Głównej Atrakcji na wokandzie. Martin popadł w przygnębienie. Proces w Georgii zamiast w Hadze - to jak pluszowy terier w prezencie pod cho- inkę, gdy prosiło się o żywego dalmatyńczyka. Za pięć dwunasta ogłosił zakończenie zebrania. Bolało go biodro. Przełknął trzy pastylki roxanolu i powiódł wzrokiem wokół siebie. Sześćdziesięcioro pięcioro hiobian kie- rowało się ku drzwiom, tworząc okrutną procesję wózków in- walidzkich, kuł, kroplówek i masek tlenowych. Z żalem przypo- mniał sobie słodko-gorzkie zakończenie poprzedniego spotka- nia. Jakże wspaniale czuł się wtedy - jak sam Hiob, pełen woli walki. A teraz się czuł jak owdowiały, bezpłodny, bezdomny, naiwny sędzia pokoju, uwięziony w oniemiałym republikań- skim osiedlu-sypialni i umierający na raka prostaty. ROZDZIAŁ 5 Rak to moje sztandarowe dzieło, źródło wszystkich moich nagród, ale pogoda zawsze była moim chlebem powszednim. Nie można być wiarygodnym Księciem Ciemności, nie mając talentu do rozniecania huraganów, wywoływania suszy czy roz- pętywania burz śnieżnych. Czternastego grudnia 1999 roku gwałtowna śnieżyca roz- szalała się nad miastem Cambridge, stan Massachusetts, osa- dą chwalącą się posiadaniem najwyższego ilorazu inteligencji na głowę mieszkańca po wschodniej stronie Missisipi. Przez osiemnaście godzin sypał śnieg. Pod naporem białego puchu linie telefoniczne i przewody wysokiego napięcia pękły niczym rdzeń kręgowy Jasona Lowry, czyniąc miasto głuchym, niemym i ślepym. Ulice stały się puszystymi białymi kanałami, gdzie wstęp umożliwiały tylko rakiety śnieżne, specjalne skutery lub narty biegowe. Przedsiębiorczy nastolatkowie dorabiali się for- tun na odśnieżaniu chodników i dostarczaniu sprawunków. Do Bożego Narodzenia liczba ofiar klęski żywiołowej wyniosła dwadzieścia pięć - między innymi czworo obywateli doświad- czyło ataku serca podczas odgarniania śniegu, podstarzały na- uczyciel gry na pianinie wykrwawił się na śmierć, gdy dmucha- wa do odśnieżania zmiażdżyła mu stopę, a osiemdziesięcio- jednoletnia właścicielka sklepu z antykami, której zabrakło insuliny, zapadła w śpiączkę cukrzycową i zmarła. W całym mieście tylko jeden człowiek nie zwracał uwagi na chaos. Był to Gregory Francis Lovett, pracujący na pół etatu profesor literatury średniowiecznej, który rzadko wychodził z domu, czytał korespondencję tylko wtedy, gdy naszła go ocho- ta, nie prenumerował żadnych czasopism, wyjąwszy „Kwartal- nik Augustyński", nie miał odbiornika radiowego ani telewi- zyjnego i od roku 1962 nie dopuszczał w swoim życiu obecno- ści telefonu. W kwestii wiadomości ze świata zewnętrznego G.F. Lovett polegał całkowicie na jedynej osobie zamieszkują- cej z nim przy Mount Auburn Street, swoim młodszym bracie Darcym, alkoholiku. Gdyby nastąpił krach na giełdzie, wybuchła wojna albo Jezus Chrystus pojawił się na dziedzińcu Harvardu w towarzystwie chóru aniołów, Lovett nie wiedziałby o tym, do- póki Darcy nie przekazałby mu informacji. Kiedy stan zagrożenia został oficjalnie odwołany - rankiem dziewiętnastego grudnia - Lovett przebywał w swojej prywat- nej bibliotece i rozkoszował się filiżanką irlandzkiej herbaty, usadowiwszy się wygodnie w fotelu wyłożonym krowią skórą. W kominku płonęły cedrowe polana. Trzy tysiące oprawnych w skórę woluminów stało na półkach z drewna mahoniowego, a ich złote tytuły połyskiwały w blasku ognia. W przeciwległym rogu pomieszczenia zegar szafkowy stał na straży, tykając ni- czym mechaniczne serce Stanhope'a, Człowieka Napędzanego Parą, robota pojawiającego się w jednej z wielu wspaniałych książek dla dzieci, jakie Lovett napisał przez lata. Ze wszystkich przesyłek spoczywających na kolanach Lo- vetta jedyną, która go interesowała, była paczka od Yernice, jego niezbyt zamożnej, mającej za sobą trzy małżeństwa sio- stry z Maine, której płacił siedem tysięcy dolarów rocznie za przygotowywanie wycinków prasowych teologicznie prowoka- cyjnej natury. Zbiór z tego tygodnia zawierał kilkanaście ar- tykułów dotyczących organizacji Stowarzyszenie Hioba i pro- fesor Lovett nie czuł takiej fali podniecenia od roku 1971, kie- dy to on i zwolenniczka filozofii analitycznej Emily Arboghast skrzyżowali szpady na zebraniu Harvardzkiego Klubu Sokra- teańskiego, za temat swojej dyskusji biorąc prawdopodobień- stwo niemożliwego. Walka była zacięta, lecz na końcu Bóg i G.F. Lovett zwyciężyli, Lovett udowodnił bowiem, że odrzu- cenie przez Arboghast tego, co nadprzyrodzone, równa się od- rzuceniu samego procesu myślowego. - Darcy! - zawołał do brata. - Darcy, wydarzyło się coś zu- pełnie wspaniałego! Powinienem zaznaczyć, że przed spontanicznym zapadnię- ciem w stan śpiączki nasz Stwórca był wielce zadowolony z pa- na Lovetta, wyposażając go w bystry umysł i zdrowe ciało. Po- mimo że wiele mogłoby sprzysiąc się przeciwko niemu - czer- wone wino, fajka z lulką z pianki morskiej, siedzący tryb życia - Lovett miał wkrótce obchodzić siedemdziesiąte piąte urodzi- ny. Niektórzy mówili, że zdrowie zawdzięcza wysokości konta bankowego, które rosło w zawstydzającym tempie od czasu, gdy wytwórnia Disneya zaadaptowała „Sagę o Sargasii" na po- trzeby serialu animowanego. Inaczej niż przeciętny profesor Harvardu, Lovett rozumiał umysł dziecka. Żartował nawet czę- sto, że nigdy nie dorósł. Pierwszy film powstały na podstawie je- go powieści, „Syrena w morskim wirze", przyniósł mu jak do- tąd 17 439 860 dolarów w honorariach z wpływów ze sprzeda- ży kaset wideo i zabawek, dziesięć razy więcej niż otrzymał za serię wykładów w sieci „Ekumenia" i wszystkie książki, w któ- rych dowodził boskiego charakteru chrześcijaństwa. Co nie ma oznaczać, że „Saga o Sargasii" była dziełem bru- kowym lub obrażającym inteligencję czytelnika. Dla przewa- żającej części publiczności centralny motyw powieści - rozle- gła pływająca wyspa wiecznie przemierzająca nieznane mo- rza, kierowana przez lekko szaloną kapitan imieniem Alexis Renardo i napędzana przez pasaty dmące w ogromne liście tu- bylczego drzewa dori-dori - budził echa równie głębokie jak grecki mit. Jeśli istnieje sprawiedliwość na tym świecie, to kie- dy historia współczesnej literatury fantastycznej zostanie na- pisana, Sargassia otrzyma należne jej miejsce obok Krainy Czarów, krainy Oz czy Śródziemia. - Darcy! Brat Lovetta pojawił się wreszcie, z sumiastym wąsem wil- gotnym od portwajnu i kieliszkiem trzymanym pomiędzy kciu- kiem a palcem wskazującym. - Posłuchaj tego. - Lovett wziął do ręki drugi artykuł Char- lesa Braithwaite'a z „Time'a". - Jest jakiś urzędnik miejski w Pensylwanii, który uważa się za nowego Hioba. Od czasu gdy sześć lat wcześniej brat powiadomił go o ta- jemniczej przypadłości Wszechmogącego, Lovett rozważał pro- blem Corpus Dei. Uznał, że chociaż Główna Atrakcja „Niebiań- skiego Miasteczka" stanowi z pewnością obiekt kłopotliwy, to w ostatecznym rozrachunku przyniesie Kościołowi episkopal- nemu i reszcie chrześcijaństwa więcej pożytku niż szkody. Umożliwiając światu bliski kontakt ze swoim nieskończonym majestatem, Bóg mówił: „Pokazałem wam szczyty górskie i tę- cze, sekwoje i wieloryby, a teraz pokazałem wam nawet Moją cielesną formę - a jednak te cuda są niczym w porównaniu z tym, co ujrzycie, wchodząc do Królestwa Niebieskiego". Co naturalnie oznaczało, że Stowarzyszenie Hioba jest w poważ- nym błędzie, uważając Corpus Dei za przestępcę, którego nale- ży osądzić i skazać. Ciało było ucieleśnieniem bóstwa, które należy czcić, albo nie było niczym w ogóle. - Facet nazywa się Martin Candle, dobrze pamiętam? - za- pytał Darcy. Lovett upił nieco herbaty i skinął głową. - To wszystko zbyt idealnie się układa, nie sądzisz? Przez dziesięciolecia pragnąłem wdać się w polemikę tego rodzaju. Darcy pociągnął spory łyk portwajnu, - Czytaj dalej. Sprawa została odroczona. Międzynarodo- wy Trybunał Sprawiedliwości nie ma pieniędzy. - Ile potrzebują? - Osiemdziesiąt milionów. Chytry uśmieszek w stylu Alexis Renardo pojawił się na twarzy Lovetta. - Posłuchaj uważnie. Przy najbliższej okazji zacznij orga- nizować przelew osiemdziesięciu milionów dolarów z aktywów Sargassia Incorporated na konto Organizacji Narodów Zjed- noczonych. - Jeśli mogę coś powiedzieć, kochany braciszku, jest to zdu- miewająco lekkomyślna... Dalsze argumenty utonęły w odgłosie radosnych chichotów profesora Lovetta. Darcy dokończył portwajn i westchnął. - Zadzwonię do Crawforda z samego rana w poniedziałek. Lovett zatarł dłonie, jakby namydlał je pod strumieniem wody. - Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz dobrze się bawiłem, Darcy, a to będzie niezły ubaw. „Ostateczna rozprawa", co? - Był to tytuł dziesiątego tomu cyklu o Sargasii. - Po wsze czasy będę wdzięczny temu sędziemu Martinowi Candle. Nawet gdy powalę go na kolana... gdy zetrę jego argumenty na proch... czy to brzmi wyjątkowo nie po chrześcijańsku? - Wyjątkowo. - Nawet gdy zniszczę tego gościa, będę jego dozgonnym dłużnikiem. Martin z rozgardiaszu Park Avenue wszedł w ciszę kiczowa- tego wnętrza wieżowca Trump Tower. Nie mógł przestać my- śleć o wcześniejszym, równie okropnym drapaczu chmur, a mianowicie wieży Babel na równinie Szinear. Wciąż pamię- tał lekcję szkółki niedzielnej ojca poświęconą tej opowieści z Biblii. Walter Candle kazał uczniom przepisać ich ulubione psalmy, lecz w ten sposób, by opuszczali co drugie słowo, a na- stępnie polecił odczytać powstałe nonsensy. Bałagan, który w rezultacie nastąpił, z piętnaściorgiem uczniaków recytują- cych podniesionym głosem, doskonale oddawał zamieszanie, jakie musiało powstać na równinie Szinear, gdy Bóg ukarał ludzkość pomieszaniem języków. Czując kleszcze raka wbijające mu się w miednicę, z tablet- ką roxanolu w żołądku, Martin pokuśtykał przez ponure atrium, lśniące marmurami i brązem poręczy. Jego duszę prze- pełniała nadzieja. Już uznał, że znalazł się na samym dnie, kie- dy otrzymał telefon od Gretchen Wilde, osobistej sekretarki Stuarta Torvalda, prezesa Międzynarodowego Trybunału Spra- wiedliwości. Obecnie trybunał nie pracował, wyjaśniła Wilde, by sędziowie mogli spędzić święta z rodzinami. Czy Martin mógłby spotkać się z doktorem Torvaldem dwa dni po Bożym Narodzeniu w celu przedyskutowania ważnego nowego ele- mentu, jaki pojawił się w interesującej go sprawie? Wszedł na schody ruchome i zaczął wjeżdżać na górę, mija- jąc na kolejnych piętrach rzędy sklepów międzynarodowych firm: Loewe z Hiszpanii, Jourdain z Francji, Beck z Niemiec, Pineider z Włoch. Jego odbicie przemknęło obok, pochwyco- ne przez wypolerowaną miedzianą płytę - zgarbiona sylwetka i wykrzywiona bólem twarz. Wysiadł na poziomie E i pojechał windą na czterdzieste drugie piętro, czując w uszach ciśnienie narastające z każdą sekundą. Opuściwszy kabinę, zastukał do szklanych drzwi, które otworzyły się, ukazując mężczyznę tak szczupłego, że mógłby właśnie zejść z obrazu El Greca. Z wnę- trza dobiegały odgłosy muzyki fortepianowej, utworu, w któ- rym Martin rozpoznał ulubiony kawałek Corinne, „Ameryka- nina w Paryżu". - Sędzia Torvald? - To ja - odparł prezes Międzynarodowego Trybunału Spra- wiedliwości głosem, w którym pobrzmiewały arystokratyczne tony. - Sędzia Candle? - Do pańskich usług. - Gdy podali sobie dłonie, Martin po- myślał, że oto dwa końce sądowego spektrum - przedstawiciel najniższego i najwyższego trybunału na planecie spotkali się w jednych drzwiach. Torvald wprowadził Martina do wystawnego salonu, które- go przeszklona przeciwległa ściana dawała zapierający dech w piersiach widok na centrum Manhattanu. W rogu stała się- gająca sufitu ustrojona choinka, obsypana białym puchem, a pod nią leżały dokładnie takie prezenty, jakich należałoby spodziewać się w podobnym otoczeniu: sznur pereł, kaszmiro- wy sweter, para skórzanych butów do konnej jazdy. Z powo- dów całkiem niejasnych pomiędzy nimi leżała podniszczona aktówka. - Pozwoli pan, że mu przedstawię... -Torvald poprowadził Martina w stronę fortepianu koncertowego, przy którym sie- dział krępy mężczyzna ze szpakowatymi włosami, wystającym podbródkiem i zarostem tak gęstym, że wydawał się namalo- wany na jego twarzy. Trzy fotografie w złotych ramkach stały na fortepianie, każda przedstawiająca inną uśmiechniętą i za- dowoloną z życia młodą kobietę, bez wątpienia córki sędziego Torvalda. - Mój przyjaciel, Irving Saperstein, emerytowany profesor uniwersytetu Princeton i przewodniczący Komitetu na rzecz Naukowego Zbadania Corpus Dei. Irvinga więcej razy omijał Nobel z neurofizjologii niż Richarda Burtona Oscar. - Na Boga, Stu, tego porównania jeszcze nie słyszałem! - Saperstein zdjął grube palce z klawiatury, wstał, skłonił się lekko i uścisnął dłoń Martinowi. - Spotkaliśmy się już kiedyś - rzekł Martin. - W Orlando - dodał, widząc zakłopotanie Sapersteina. - Próbował pan od- wieść mnie od wejścia na teren „Niebiańskiego Miasteczka". - Czy mi się udało? - Nie. - Widział pan Główną Atrakcję, lecz pańska choroba nie ustąpiła, czy tak? - Właśnie. - A więc, w zamian mamy sprawę... powiedz mu, Stu. Torvald przeszedł na drugi koniec pokoju, sięgnął pod cho- inkę i ze stosu prezentów wydobył mały złoty młoteczek. - Prezent gwiazdkowy od mojej żony - wyjaśnił. - W ponie- działek, piątego czerwca, o godzinie dziesiątej rano, uderzę tym kawałkiem czternastokaratowego złota w moją ławę w Pa- łacu Pokoju, wyznaczając początek Sprawy międzynarodowej numer 227: „Stowarzyszenie Hioba, powód, przeciwko Corpus Dei, oskarżonemu". Martin nabrał powietrza tak gwałtownie, że poczuł pyknię- cie w uszach. - Myślałem, że nie macie pieniędzy. - Pojawił się sponsor, „anioł", jak mówią na takich na Broadwayu - odparł Torvald. - Czy nazwisko G.F. Lovett coś pa- nu mówi? - Nic. - Zapewne słyszał pan o filmach, które nakręcono na pod- stawie jego książek. „Syrena w morskim wirze", „Bazyliszek z Barbados"... -,Ach tak, cykl o Sargasii. Syn mojej gospodyni zbierał fi- gurki bohaterów. - Serce waliło mu jak oszalałe, oddech miał krótki i płytki. Czy dobrze słyszał? Sprawa międzynarodowa numer 227: „Stowarzyszenie Hioba przeciwko Corpus Dei". Czy to naprawdę miało się wydarzyć? - Smutna historia. Dzieciak umarł. - Powiedziano mi, że „Saga o Sargasii" to w gruncie rzeczy rodzaj chrześcijańskiej alegorii, ale i tak miło się czyta -rzekł Torvald. - Wolę krainę Oz - wtrącił Saperstein. - Ja też - powiedział Martin. - Będę musiał sprawdzić Lo- vetta. - Niedługo wszyscy będziemy sprawdzać Lovetta - rzekł Torvald. - Nie „Sagę" jednak, lecz jego apologetykę chrześci- jańską. „Bóg dla początkujących"... „Kazania szatana"... „Pa- radoks cierpienia"... Przez następne pięć minut Torvald opowiadał, jak to na- zwał, „charakterystyczną anegdotę" na temat Lovetta, jak to profesor próbował namówić papieża Jana XXIII do palenia faj- ki („Nasz Pan wielce cenił wszystkie rzeczy ziemskie, jakże inaczej wytłumaczyć odniesienia do ziaren gorczycy i drzew fi- gowych?"), lecz Martin słyszał tylko strzępki opowieści. Poja- wił się anioł! Z osiemdziesięcioma milionami dolarów! - Jutro zwołuję konferencję prasową w siedzibie ONZ, gdzie poinformuję o dobroczynnym akcie Lovetta - rzekł Torvald. - Oznajmię również, że Sprawa międzynarodowa numer 227 bę- dzie się mogła rozpocząć, dopiero kiedy grupa wyznaczonych przez sąd naukowców wejdzie do mózgu Boga. - Spojrzał na Martina wzrokiem, który zawstydziłby bazyliszka z Barbado- su. - Pozwoli pan, że wyłożę kawę na ławę. Pan i Lovett może- cie oczekiwać tego procesu z niecierpliwością, ale ja nie. Ni- gdy nie marzyłem o nadzorowaniu bandy rozczarowanych okularników z „Time's Book Review" próbujących osądzić Boga Wszechmogącego. Nie mam ochoty stać się następnym Herodem Antypasem. Czy pan mnie rozumie? Nie aprobuję pańskiego pomysłu. Wydaje mi się on krańcowo niebezpieczny. - P.ołożył dłoń na ramieniu Sapersteina. - Aprobuję natomiast Komitet na rzecz Naukowego Zbadania Corpus Dei. Kiedy Lovett przedstawił mi swoją ofertę, natychmiast dostrzegłem fascynujące implikacje tego faktu: pojąłem, że moglibyśmy czasowo oddać ciało we władanie ludzi, którzy zrobiliby z nie- go o wiele lepszy użytek, niż kiedykolwiek uda się to Amery- kańskiej Konfederacji Baptystów. - Będzie to największa ekspedycja naukowa wszystkich czasów - oznajmił Saperstein, zbliżając się do choinki. - Poszu- kiwanie źródeł Nilu rozpisane na skalę kosmiczną. Podróż ku ostatecznej terra incognita. - Wielu ludzi uważa, że Jego mózg jest martwy - zaprote- stował Martin. - Oto proponowany układ. - Saperstein bezwiednie zdjął aksamitnego bałwanka z choinki. - Baptyści zawsze twierdzi- li, że ich Główna Atrakcja nie jest pogrążonym w śpiączce cia- łem, lecz jedynie wehikułem, który Bóg porzucił w trakcie sta- wania się czystym duchem. Chociaż Duch Święty okresowo wy- pełnia ów wehikuł, czym nadaje mu rzekome właściwości lecznicze, to ciało nie jest w żadnym wypadku tym samym co Bóg Wszechmogący. A zatem, kiedy Stu powiedział im, że ewen- tualny proces uzależniony jest od tego, czy Corpus Dei jest ży- we, baptyści zgodzili się na biopsję neurologiczną w ograniczo- nym zakresie. Byli przekonani, widzi pan, że tkanka okaże się martwa. - Pozwolili wam wejść do Jego mózgu? - zdumiał się Mar- tin. - Nie musieliśmy posuwać się aż do tego. Sondowanie gał- ki ocznej okazało się wystarczające. W zeszły czwartek prze- wierciliśmy lewą rogówkę, przebiliśmy się przez ciało szkliste i pobraliśmy komórkę z nerwu wzrokowego. Kiedy ją zbadali- śmy, okazało się, że wcale nie jest martwa. - Irving będzie demonstrował jej właściwości na jutrzej- szej konferencji prasowej - rzekł Torvald. - Wydaje się, że baptyści strzelili sobie samobójczego go- la - zauważył Martin. - Widzę teraz, że mieli nadzieję upiec własną pieczeń przy okazji eksperymentu Irvinga. Chcieli wykorzystać fakt mar- twoty tkanki do skompromitowania Sprawy międzynarodowej numer 227 jako procesu pokazowego, podyktowanego wzglę- dami politycznymi, którego nie należy poważnie traktować. - Ale on będzie traktowany poważnie, zgadza się? - zapy- tał Martin. - Zaangażujecie najlepszych adwokatów, wynaj- miecie filozofów ze światowej czołówki, dokonacie ekstrady- cji Oskarżonego, wyślecie mnie i moich hiobian do Europy. Chcę, by sąd usłyszał, co stało się z moją żoną, jak zagubiony seter irlandzki... - Och, ależ opowie nam pan swoją historię, oczywiście. W gruncie rzeczy opowie pan nam o wiele więcej. - Więcej? Torvald podparł się młoteczkiem pod brodą i uśmiechnął się. - Lovett finansuje proces pod trzema warunkami. Pierw- szy: osobiście będzie dowodził obroną. - To brzmi rozsądnie. - Drugi warunek: Martin Candle musi złożyć zeznania jako jeden z jego świadków. - Jako jeden z jego świadków? - Tak. - Będzie miał wyjątkowo wrogo nastawionego świadka. - Jestem pewien, że o tym wie. Trzeci warunek: argumen- tacja na rzecz oskarżenia musi zostać przygotowana i przed- stawiona przez pana. Tylko przez pana, osobiście. Martin poczuł ucisk w klatce piersiowej - feminon, zdał so- bie sprawę, próbował powiększyć mu piersi. - Przeze mnie? Całe oskarżenie? Naprawdę? - Przez pana. Całe oskarżenie. Naprawdę. - Torvald poło- żył młoteczek na pokrywie fortepianu. - Jeśli pozwoli na to bu- dżet, będzie pan mógł korzystać z pomocy dowolnych eksper- tów z zewnątrz, ale przemówienie początkowe, końcowe, prze- słuchania świadków - to wszystko musi pan zrobić sam. Najwyraźniej uraził pan Lovetta do żywego. Facet chce pań- skiej głowy. Martin podniósł młoteczek i postukał nim wnętrze swojej spoconej dłoni. Na dobre czy na złe, musiał przyjąć tę niebez- pieczną misję. Jego hiobianie na to zasługiwali. 7 - Niewinni... - W porządku - zdecydował. - Bardzo dobrze. Doskonale. - Odłożył młoteczek na fortepian. - Czy baptyści naprawdę po- zwolą wam zbadać Jego mózg? - Po mojej konferencji prasowej w siedzibie ONZ nie będą mieli wyboru, w przeciwnym razie zostaną oskarżeni o utrud- nianie pracy wymiaru sprawiedliwości. - Może powinienem wpaść jutro, żeby zobaczyć, jak działa ten neuron, który wydobyliście. Lepiej żebym wiedział, kto jest moim przeciwnikiem. - Pańskim przeciwnikiem nie jest Bóg, panie Candle. Jest nim G.F. Lovett. - Na pana miejscu brałbym się raczej za Boga - rzekł Sa- perstein, zawieszając bałwanka z powrotem na gałęzi. Podniósł zniszczoną aktówkę spod choinki i położył ją na fortepianie. - Co zaś do zdobytej przez nas komórki nerwowej, może pan wziąć udział w konferencji prasowej, wedle woli - przesunąw- szy kciuki, otworzył dwa mosiężne zaciski - lecz możemy za- spokoić pańską ciekawość już teraz. Nieziemskie światło wypełniło pomieszczenie, podnosząc się z wnętrza aktówki migotliwym błękitnym wirem, który do- tknął bożonarodzeniowej choinki i zamienił dyndające zabaw- ki w płonące asteroidy, anielskie włosy w ogniste włókna. - Co się stało? - zapytał Martin. - Za każdym razem kiedy to wyjmuje - rzekłTorvald - dzie- je się coś nowego. Zanim jeszcze dygnitarz przestał mówić, samotny neuron wysunął się ruchem ameby z aktówki i przeniósł na pokrywę fortepianu. Martin wydał mimowolny okrzyk zdumienia. Ośle- piająca blaskiem, porażająca idealną symetrią boska komór- ka wywoływała skojarzenia z nadwymiarową perłą albo z ra- dioaktywną pizzą. - To oczywiście jedna z miliardów - powiedział Saperstein, gdy neuron, drżąc niczym powierzchnia stawu po wrzuceniu kamienia, wysunął cienki dendryt w kierunku klawiatury i na- cisnął c-mol. - Wyobraźcie sobie, na jakie cuda natrafimy, kie- dy dotrzemy do Jego mózgu. Komórka zaczęła grać „Heart and Soul". Chociaż zafascynowany, Martin nie był w stanie w pełni do- cenić znaczenia chwili. Jego myśli uciekły gdzie indziej - ku ogromowi pracy, jaką będzie musiał wykonać, ku czekającej go podróży przez teodyceę. Czy naprawdę zdoła pokonać takie autorytety jak święty Augustyn, święty Tomasz z Akwinu, bi- skup Orygenes i tylu jeszcze martwych chrześcijan, o których doktor Phillip H. Strand wspominał w swoim nieprzyjemnym liście? - Piąty czerwca. Zaledwie za pięć miesięcy - powiedział. - Chciałem poczekać do jesieni, ale Lovett się nie zgodził - odparł Torvald. - Mam nadzieję, że nie obleciał pana strach. - Może lekki niepokój. - Nauka liczy na pana - rzekł Saperstein. Rak zacisnął szczypce wokół kości udowej. Martin zaczerp- nął tchu, przygryzł wargi i powiedział: - Czy wiecie, panowie, dokąd się teraz udaję? Do Ośrodka Walki z Rakiem imienia Sloan-Ketteringa. - Wyciągnął roxa- nol i połknął dwie tabletki. - Będę Go ścigał wokół Przylądka Dobrej Nadziei, Wysoki Sądzie, i wokół Hornu, i wokół Przy- lądka Północnego, i wokół ogni zatracenia, dopóki z Niego nie zrezygnuję. - A zatem przyjedzie pan do Hagi? - zapytał Torvald. - Z podniesionym czołem. *** W Ośrodku Walki z Rakiem Blumenberg sprawdził wyniki ostatniego prześwietlenia kości, zaprosił Martina do gabinetu i powiedział: - Feminon działa cuda. - Na razie wyrosły mi cycki. Jest to swego rodzaju cud. Mo- że przyjmą mnie do teatrzyku rewiowego. - Rozprzestrzenianie się nowotworu zostało zatrzymane. Teraz musimy ostatecznie go zlikwidować. - Blumenberg splótł dłonie na karku i odchylił się do tyłu w swoim obrotowym fo- telu. - Będziemy kontynuowali kurację hormonalną, ale doda- my odradex-ll, środek nowy, dopiero wprowadzany na rynek, w badaniach klinicznych wykazujący doskonałe rezultaty w le- czeniu raka prostaty. Dobra wiadomość polega na tym, że mo- że pan sam go sobie podawać. Zła - że lek trzeba wprowadzać dożylnie, dwa centymetry sześcienne na dzień przez następne trzy miesiące. - Mam kłuć się igłą? - Nic tak średniowiecznego. Zainstalujemy przenośny cew- nik na klatce piersiowe j. To drobny zabieg chirurgiczny. Same zastrzyki to moment, proste jak podlewanie kwiatów. Czy mo- żemy umieścić pana na oddziale w piątek? - Sądzę, że tak. - Jak biodro? - Zanim roxanol zacznie działać, okropnie boli. Czy ten od- radex ma jakieś efekty uboczne? - Kilka. - Feminon zmienił mnie w kobietę. W co zmieni mnie odra- dex? Blumenberg pochylił się do przodu, położył łokcie na stole i wsparł podbródek na dłoniach. - W nic pana nie zmieni - powiedział. - Zapewne będzie pan odczuwał lekkie zawroty głowy, to wszystko. Być może, doj- dą kłopoty z koncentracją. - A więc zapomnijmy o tym, doktorze. - Spojrzenie Marti- na padło na przycisk do papieru Blumenberga, pamiątkę z Wy- stawy Światowej roku 1964, mosiężną kulę wielkości piłki do baseballu. - W ciągu najbliższych siedmiu miesięcy muszę mieć całkowicie jasny umysł. Tylko w ten sposób mogę wygrać moją sprawę. - Jasny umysł nie pomoże panu wygrać. Ale może zdoła to uczynić odradex. - Mówię o sprawie sądowej. - Myślałem, że jej nie przyjęli. - Znalazł się sponsor. Sęk w tym, że muszę ją sam popro- wadzić. Nie mogę się zdekoncentrować, nawet na chwilę. - Nikt nie może zbuntować się przeciwko Bogu i wygrać. Prometeuszowi się nie udało. Hiobowi też nie. Ahabowi też nie. Niech pan weźmie ten lek, dobrze? Zainstalowanie przenośnego cewnika przebiegło bez więk- szych kłopotów, chociaż Martinowi pozostawiło nieprzyjemne wrażenie naruszenia jego cielesnej integralności, jakby przy- bysze z kosmosu z rysunków Patrycji wszczepili mu zdradziec- kie urządzenie podsłuchowe. Łatwo było zapomnieć o mikro- kapsułkach wypełniających jego prostatę, ale przenośny cew- nik - przetoka z tworzywa sztucznego ukryta ponad jego prawą piersią, z końcówką wystającą na zewnątrz niczym wentyl w dętce - podrażniał skórę i wywoływał łaskotanie sutka. Mar- tin nienawidził go, jednak nawet w połowie nie tak bardzo jak agresywnego leku przeciwrakowego, którego podawanie umoż- liwiał. W ciągu godziny po pierwszym zastrzyku odradeksu, który zrobiła mu Patrycja, poczuł, jakby słoń nastąpił mu na głowę. Obraz przed oczami zaczął mu się zamazywać. Dzwoniło mu w uszach. Położył się do łóżka w pokoju gościnnym i został tam długo. W miarę jak kontynuował przyjmowanie leku, podświado- mość zaczęła go dręczyć. Z nadejściem każdego świtu do- świadczał przewrotnego koszmaru, jaki znany jest wszystkim chorym na raka. Śnił, że jest w swojej małej salce sądowej z ludźmi, których kocha - Yaughnem, Jenny, Patrycja, Corinne - i mówi im, że doktor Blumenberg właśnie ogłosił jego wy- leczenie. W rzadkich i cennych chwilach, kiedy był w pełni przytom- ny, zajmował się zbieraniem dowodów oskarżenia. Korzystając ze zdobyczy dwudziestego wieku, tej cudownej epoki poczty głosowej, faksu i sieci komputerowych, mógł koordynować pra- cę swoich hiobian, nie wstając z łóżka. Pierwsza grupa robo- cza, pod przewodnictwem Randalla, miała wyszukać pośród społeczności akademickiej socjologów i historyków, którzy by- liby gotowi poświadczyć, że prawdziwie niewinna Najwyższa Istota zaplanowałaby losy swoich stworzeń w sposób o wiele bardziej przykładny. Druga grupa robocza, kierowana przez Esther, miała zebrać odpowiednią liczbę gniewnych świadków. - Potrzebuję co najmniej dwudziestu pięciu łamiących serce opowieści - powiedział Martin. - Trzydziestu, jeśli da- cie radę. Przez cały styczeń pozostawał pod otępiającym wpływem odradeksu, na przemian zmagając się z „Paradoksem cierpie- nia" Lovetta i wyłączając się przed ekranem telewizora, dwu- dziestosiedmiocalowego japońskiego odbiornika ustawionego w nogach łóżka niczym płyta nagrobna nad cmentarną kwate- rą. Oglądał kanał z transmisjami procesów sądowych, kanał z filmami fantastyczno-naukowymi, kanał z komediami - lecz przede wszystkim oglądał spektakl pod tytułem „Oblężenie "Niebiańskiego Miasteczka»". Zarzewiem konfliktu była decyzja Międzynarodowego Try- bunału Sprawiedliwości, iż proces nie może być pustym sym- bolicznym ćwiczeniem: miało to być pełne postępowanie kar- ne; Oskarżonego należało przewieźć na miejsce i osadzić w areszcie zgodnie z przepisami. Niestety, Korporacja „Wiecz- ność" nie miała ochoty bez walki pozbywać się kury znoszącej złote jajka. W dniu kiedy Trybunał powiadomił o swoim zamia- rze odholowania Głównej Atrakcji do Holandii, każdy akcjo- nariusz notował pięciokrotny zysk zainwestowanego wkładu. Po zademonstrowaniu przez Sapersteina w telewizji cudow- nych właściwości Boskiej komórki nerwowej - co dowodziło, że wewnątrz świątobliwej czaszki znajduje się istota, którą można sądzić i skazać - znaczna liczba światowych znawców prawa, filozofów uniwersyteckich i liberalnych teologów wy- powiedziała się za planowanym procesem, ale nie poruszyło to akcjonariuszy. Przeciętny posiadacz akcji Korporacji „Wiecz- ność" w najmniejszym stopniu nie przejmował się, czy w Jego mózgu znajduje się pięć żywych komórek nerwowych, czy pięć miliardów: Bóg stanowił własność korporacji. Dowiedziawszy się, że siły pokojowe ONZ zmierzają do Orlando z nakazami deportacji Głównej Atrakcji, akcjonariusze zrzucili garnitury, chwycili za strzelby i obsadzili „Niebiańskie Miasteczko", szy- kując się do odparcia inwazji. Najlepsze reportaże nadawała telewizja CNN. Chociaż za- pewniała, że jest bezstronna, jej sympatie sytuowały się wy- raźnie po stronie akcjonariuszy: sześciuset dwudziestu fotoge- nicznych białych ludzi, co do jednego gotowych umrzeć w imię godności Boga i prawa do zysku. Strategia sił pokojowych ONZ okazała się majstersztykiem agresji bez użycia przemocy. Klu- czem okazał się gaz obezwładniający. Za każdym razem gdy ja- kiś sektor parku tematycznego przechodził pod kontrolę Kor- poracji „Wieczność", żołnierze ONZ sięgali po kolejne pojem- niki z gazem. Kamery CNN pokazywały nieprzytomnych kapitalistów w diabelskim młynie „Rydwany Ezechiela", na kolejce „Niebo do Piekła", na karuzeli „Czterech jeźdźców Apokalipsy": sceny te przypominały Martinowi zmorzoną snem krainę z disneyowskiej „Śpiącej królewny", filmu, który on i Jenny oglądali zaraz po jego premierze w roku 1959. Tak jak Martin interpretował „Paradoks cierpienia", jego teodycea wynikała z faktu dziedzicznego niepołuszeństwa. Dla G.F. Lovetta opowieść o złamaniu zakazu przez Adama była prawdziwa w jakimś fundamentalnym antropologicznym sen- sie. Chociaż ludzie sprzed wygnania z rajskich ogrodów, któ- rzy niegdyś zamieszkiwali świat, nie rozwinęli technologii, by- li jednak zaawansowani duchowo, ciesząc się bezpośrednim związkiem ze Stwórcą. Potem, z racji tej samej świadomości, która pozwalała im doświadczać miłości Boga, owi pierwotni grzesznicy stali się w fatalny sposób zaabsorbowani samymi sobą, odwracając się od tego, co święte, ku własnym sprawom. Jednym słowem, stali się nami: uszkodzonym gatunkiem, cho- rym z powodu grzechu, paraliżowanym przez dumę. „Czy mo- że dziwić, że Bóg pozwala cierpieć tak szkodliwym istotom jak my?" - pytał Lovett retorycznie z rozdziale trzecim. Nie może. Tajemnica polega na tym, że On zezwala na nasze krzywdy wyłącznie po to, byśmy mogli ponownie stać się warci Jego miłości. Prawdziwa miłość, miłość Boska - w odróżnieniu od zwykłej dobroci miłego staruszka - jest gorąca jak żużel i twarda jak stal. Wymaga, by jej przedmiot był cnotliwy, a nie zepsuty, czysty, a nie zdeprawowany. Cierpienia tego świata są niczym na- cięcia, jakie wykonuje chirurg, by usunąć złośliwy nowotwór z ciała pacjenta. Budząc się ze znieczulenia, pacjent odczuwa ból. Z początku traktuje go jako coś niepotrzebnego i okrutnego, po- tem jednak przypomina sobie, że alternatywa jest o wiele gorsza. Bóg jako kosmiczny chirurg. Martin musiał przyznać, że nie było to pozbawione sensu. (Rzeczywiście, w czasach kiedy trak- tował Stwórcę z nieco większą sympatią, wyobrażał sobie Bo- ga jako kogoś na podobieństwo doktora Lloyda Zimmermana, zawadiackiego kardiologa, który założył jego ojcu trzy by-pas- sy). Bez wątpienia teodycea Lovetta miała słabe punkty, lecz w stanie obecnego oszołomienia Martin nie był zdolny ich za- uważyć. Pod wpływem odradeksu chodził chwiejnie, był stale śpiący, miał luki w pamięci. Wydawało się, że w rzeczywistości toczy dwie wojny: jedną przeciwko rakowi, drugą przeciwko zwalczającemu go lekowi. Drugiego stycznia podjął brzemienną w skutki decyzję. - Przestaję brać odradex - poinformował Patrycję. - To cholerstwo niszczy moje komórki nerwowe. - Nie opowiadaj głupstw. Pozwala ci przeżyć. - Przeżyć, ale po co? Przeżyć, żebym mógł ponieść kolejną klęskę? Żebym mógł umrzeć straszliwą śmiercią? Mam to w swoich węzłach chłonnych, Patrycjo. Mam to w kościach. Nie opowiadaj mi bajek o odradeksie. - Proszę, Martin, nie przerywaj terapii. Kocham cię. - Naprawdę? - Tak. - To nie najlepszy pomysł. - Nie przestawaj brać odradeksu, proszę. - Nie. Przykro mi. Nic z tego. Czterdzieści osiem godzin po przyjęciu ostatniej dawki spe- cyfiku Martin doznał uczucia cudownej czystości umysłu. Jego mózg przypominał torfowe jeziorko na trzęsawisku Abaddon: nagle szlam zniknął i woda była znowu przejrzysta. Dawajcie tutaj tych martwych chrześcijan, pomyślał. Jestem gotów. Luty charakteryzował się rekordowymi opadami śniegu, bezprecedensowymi niżami i próżnymi wysiłkami Martina, by zrozumieć teologów cytowanych przez Lovetta w przypisach - wysiłki te obejmowały nawet zapisywanie komentarzy i reak- cji w pamięci przenośnego komputera, modelu Apple Power Book 630, jednego z pierwszych zakupów, jakich Martin doko- nał, korzystając z ponad dwudziestu sześciu milionów dolarów przelanych na konto Stowarzyszenia Hioba przez ekscentrycz- nego profesora. Gdy nad powiatem Abaddon szalała śnieżna zadymka, Martin zmagał się z zaznaczonymi fragmentami „Wy- znań" świętego Augustyna, starając się ze wszystkich sił pojąć ideę bólu jako pomocy naukowej przesłanej nam przez Boga, byśmy mogli nauczyć się samodyscypliny. „Lecz czy delikwent uczy się samodyscypliny, czy tylko tego, czym jest ból?", wy- stukiwał Martin na walizkowym komputerze. Przebiegał wzro- kiem fragmenty dzieła „Moralia" autorstwa Grzegorza Wiel- kiego i próbował zrozumieć ideę, że dusze są jak atleci: by zrealizować tkwiący w nich potencjał, muszą poddać się bole- snemu treningowi. „Jest jednak z pewnością różnica pomiędzy treningiem i torturą", pisał Martin. Analizował „Rozprawy" Grzegorza Nazianzenusa, łamiąc sobie głowę nad argumentem tego ojca Kościoła, iż klęski żywiołowe są oznaką niezadowo- lenia niebios. „Dowody na to są nikłe", notował Martin. Zagłę- bił się w „Księgę dowodów" Juliany z Norwich, przebił przez dwadzieścia cztery z sześćdziesięciu „Kazań" Mistrza Eckhar- ta i zmusił się do przeczytania dwustu stron z liczących łącz- nie sześćdziesiąt jeden tomów „Dzieł" Marcina Lutra. „Wszy- scy trzej myśliciele podają w zasadzie ten sam argument, że gdyby życie nie stawiało przed człowiekiem wyzwań, cnota zmarniałaby z braku ćwiczeń", zapisał. Zerknął na ekran telewizora. Stu nie wziętych jeszcze do niewoli akcjonariuszy Korporacji „Wieczność" schroniło się na szczycie komory chłodzącej. Stłoczeni ramię w ramię na pleksiglasowej płycie, w obrazie przypominającym holly- woodzkie sceny obrony Alamo, obrońcy Boga spoglądali w dół, podczas gdy tysiące żołnierzy sił pokojowych ONZ przygoto- wywało się do rozpoczęcia natarcia ze wszystkich czterech stron. Im bardziej Martin zagłębiał się w Augustyna i jemu po- dobnych, tym bardziej oczywiste stawało się, że w ich dziełach obecna jest jeszcze inna teoria zła. Ochrzcił ją mianem hipo- tezy „Ojca, który zawsze wie lepiej". Zgodnie z nią, niewidocz- na dobroć leży u źródeł wszelkiego ludzkiego cierpienia - lecz nasze zmysły są zbyt ograniczone, by ją dostrzec. „Dla istoty pozaziemskiej bóle porodowe matki mogą wydawać się pozba- wione sensu, lecz ona sama wie, że ich rezultatem będzie więk- sze dobro", pisał Martin, parafrazując apologetów. „Dla za- pchlonego kociaka kąpiel może wydawać się sadyzmem, cho- ciaż ratuje zwierzę przed zapadnięciem na anemię". Oblężenie „Niebiańskiego Miasteczka" trwało przez pięt- naście dni, o dwa więcej niż oblężenie twierdzy Alamo. Akcjo- nariusze - zdając sobie sprawę z beznadziejności swego poło- żenia - złożyli broń, poddali ciało Boga siłom ONZ i zaczęli udzielać wywiadów we wszystkich możliwych środkach prze- kazu. Byli nowymi bohaterami narodowymi, bardziej popular- nymi od załogi statku kosmicznego „Apollo" w latach sześć- dziesiątych, bardziej sympatycznymi od zakładników z Iranu z lat siedemdziesiątych. - Gdyby Jezus tego chciał, walczylibyśmy do ostatniego człowieka - powiedzieli w programie Oprah Winfrey. - Trudno nam było powziąć decyzję o chwyceniu za broń - wyjaśnili słynnemu dziennikarzowi Geraldo - lecz w życiu każ- dego przychodzi czas, kiedy obowiązek wobec Boga przeważa wszystko inne. - Bogu dzięki, że nikogo nie zabili - powiedział Martin do Patrycji. - Wielu ludzi dostanie małpiego rozumu, zanim twój cho- lerny proces dobiegnie końca, Martinie - nie tylko fanatyczni akcjonariusze, ale wielu ludzi. Jeszcze jest czas, by wszystko odwołać. Ostatniego dnia lutego, na krótko przed północą, Martin w łóżku zastanawiał się, czy zrezygnowawszy z odradeksu, nie powinien również przerwać kuracji feminonem. Jego klatka piersiowa była już na tyle pulchna, że musiał nosić sportowy biustonosz, libido zaś tak sponiewierane, że nawet najpieprz- niejsze filmy erotyczne z wypożyczalni w Perkinsville nie mo- gły go rozpalić. Przepełniony wstydem, obolały zwlókł się z ma- teraca i stanął przed dużym lustrem w przedpokoju, ubrany jedynie w bokserki. W mdłym świetle czterdziestowatowej ża- rówki jego przenośny cewnik wyglądał niewinnie jak zwykła brodawka na skórze. - Ładne cycki - mruknął, walcząc ze łzami. Patrycja pojawiła się obok niego, ze szkicownikiem zatknię- tym pod pachą. Na otwartej stronie widać było vestański sta- tek kosmiczny przepoławiający pomnik Waszyngtona z taką ła- twością, jak nóż przecina salami. - Ładne cycki - powtórzyła, z afektem dotykając jego po- liczka. - To niesprawiedliwe. - Jako nastolatek Martin często ule- gał typowej męskiej fantazji, wyobrażając sobie, że jego ciało zamienia się w ciało kobiety, by mógł podniecać się swoim wi- dokiem w lustrze. Czasem nawet kształtował swoją klatkę pier- siową na podobieństwo obfitego biustu piosenkarki Glorii Mclntyre. Teraz jego marzenie się spełniło. - Najpierw zdro- wie, potem Corinne, posada, dom... - Przeczytaj powieść detektywistyczną, Martin, coś, w czym sprawiedliwość zwycięża. Pooglądaj telewizję. Coś kla- sycznego. - ...a teraz moja płeć. - Potrzeba ci filmu z Fredem Astaire. Z Fredem i Ginger. Wrócił do pokoju gościnnego, wyjął buteleczkę feminonu i z wahaniem połknął jedną tabletkę, popijając sokiem poma- rańczowym. Kuracja estrogenowa na dłuższą metę ma sens, uznał. Całkiem prawdopodobne, że lek ratował mu życie, a cho- ciaż deformował ciało i odbierał popęd seksualny, ani na jotę nie pomniejszył wypełniającego go gniewu. Podobnie jak wie- lu republikanów, Martin miał ambiwalentny stosunek do tak zwanego ruchu feministycznego - nie potrafił określić, gdzie kończyła się słuszna krytyka, a zaczynało skamlanie - musiał jednak przyznać, że sama obecność kobiecych hormonów w ciele nie czyniła człowieka tchórzliwym, chwiejnym czy bez- wolnym. Prawdę mówiąc, był jak nigdy dotąd zdecydowany przegonić Główną Atrakcję od Przylądka Dobrej Nadziei po ognie zatracenia. Estrogen nie miał tu nic do gadania. Przerzucał kanały w poszukiwaniu filmu z Fredem i Ginger, lecz natrafił na program „Lany Ring Live". Irving Saperstein ra- dośnie demonstrował możliwości Boskiej komórki nerwowej ocza- rowanemu gościowi. Martin odłożył pilota, zaczął oglądać. Zachę- cony przez Sapersteina, neuron obliczył wartość liczby pi do trzy- dziestego szóstego miejsca po przecinku. Martin ziewnął. Oczy same mu się zamykały. Gdy zasnął, Boska komórka namalowała pierwszorzędną kopię „Słoneczników" van Gogha, udowodniła prawdziwość teorii czterobarwnej mapy oraz napisała sonet miło- sny tak piękny i prawdziwy, że kierownik planu zalał się łzami. Trzy godziny później Martin obudził się z bólu. Nasunąw- szy na nos okulary, zerknął na zegarek... Za pięć czwarta rano - złowroga pora, pomyślał. Nie byłby zaskoczony, gdyby się do- wiedział, że wielu ludzi umiera za pięć czwarta rano, gwałtow- ną śmiercią i samotnie. Połknął tabletkę roxanolu i wlepił wzrok w telewizor. Co dziwne, neuron nadal był na ekranie; zbliżenie pokazywało je- go srebrzystą zewnętrzną powłokę. Martin wycelował pilota w telewizor i nacisnął OFF. Na ekranie nic się nie zmieniło. Chciał przerzucić kanał. Nic z tego. - Nie włączaj innego programu - powiedział wysoki, skrzy- pliwy, lecz zdecydowanie poważny głos o tak czystej i wyraź- nej barwie, jakiej nigdy nie zapewniał odbiornik Patrycji. - Nie znajdziesz teraz w telewizji nic lepszego ode mnie. Zdumienie Martina było tak głębokie, że wpatrywał się w ekran jak zaczarowany, nawet gdy kolejny skurcz bólu prze- szył jego miednicę. Połknął następny roxanol i nerwowo zwró- cił się do komórki. - Mówisz do mnie? - Do ciebie i tylko do ciebie. Przez następne pięć minut po- służę się kanałem CNN. To najprostsza metoda nawiązania z to- bą bezpośredniego kontaktu, jaką zdołałem wymyślić. - Nie wiedziałem, że posiadasz takie zdolności. - Jestem częścią Boga, na rany Chrystusa, a nie jakimś pa- prochem przytarganym przez psa. Posłuchaj, Candle, jeśli na- dal upierasz się przy zorganizowaniu tego procesu, to nalega- my, żebyś zrobił to dobrze. - My? - Ja i mój Przodek. - Twój Przodek? - Znany również jako Corpus Dei. Martin głośno przełknął ślinę. - Byłem pewny, że twój... hm... Przodek jest zdecydowanie przeciwny Sprawie międzynarodowej numer 227. - On ma umysł dużo bardziej otwarty, niż przypuszczasz. Na swój sposób pragnie, by sprawiedliwości stało się zadość. - Nie rozumiem. Bóg chce, żebym wygrał? - Powiedzmy, że pragnie, by proces był satysfakcjonujący pod względem estetycznym. Kwestia jest następująca: masz ciężki orzech do zgryzienia. Jeśli chcesz zwyciężyć w Hadze, musisz zrobić coś więcej poza zrezygnowaniem z odradeksu, przyjmowaniem feminonu, czytaniem świętego Augustyna, za- pamiętywaniem fragmentów „Paradoksu cierpienia" i powo- ływaniem swoich hiobian na świadków, chociaż wszystkie te posunięcia są niezbędne. - Co radzisz? - Mistrzowskie opanowanie wielkich światowych teodycei wymaga udania się do wnętrza głowy mojego Przodka. - Czy to jest sen? - Ani sen, ani złudzenie, ani halucynacja. Daję ci dobrą ra- dę. Zdecydować musisz sam. - Dołączyć do wyprawy Sapersteina? Nie jestem wielkim podróżnikiem. - Rzeczywiście. Niektórzy ludzie to kanapowi psychologo- wie. Inni to kanapowi politycy. Ty jesteś kanapową istotą ludz- ką. Jezu, Candle, mieszkałeś w Abaddon przez całe życie. W po- rządku, jasne, miałeś powody: marazm, brak funduszy, znerwi- cowane przyjaciółki, a w dodatku, oczywiście, twoja mętna chęć obrony ojca przed matką, lecz chyba już czas, żebyś posze- rzył swoje horyzonty. - Dobre nieba, czy wszystko o mnie wiesz? - Nie. Nie wiem, czy zasługujesz na to, by wygrać. Komórka zaczęła promieniować szkarłatnym blaskiem i na- gle zniknęła - pyk! - zastąpiona przez normalną transmisję CNN, reportaż na temat nowego leku przeciwko AIDS. Martin wyłączył obraz i opadł na łóżko. Drżały mu dłonie. Serce waliło mu gwałtownie, wprawiając cewnik w wibracje. Próbując uspokoić nerwy, zrobił w myślach listę rzeczy, które musi zabrać na wyprawę. Środki przeciwbólowe, oczywiście. Fe- minon. Kilka sportowych biustonoszy. Zaraz, zaraz, czego moż- na oczekiwać w tej „ostatecznej terra incognita"? Czy jest to kraina mlekiem i miodem płynąca, obfita ponad wszelkie wy- obrażenie? Czy też z powodu śpiączki stała się jałową pustynią? Postanowił, że weźmie buty pionierki. Herbatę w torebkach. Nitkę do czyszczenia zębów. Chusteczki jednorazowe. I latarkę. - Chyba zaczynam wariować - powiedział do telewizora Pa- trycji. Kiedy profesor Gregory Francis Lovett przysłał Martinowi list polecony, w którym zapraszał go do Cambridge, stan Mas- sachusetts, na spotkanie przedprocesowe, na jego koszt, pierw- szym odruchem Martina było odmówić. Wydawało się lekko- myślnością pozwalać, by pierwsze starcie z Lovettem nastąpi- ło na terenie wyznaczonym przez profesora. Potem jednak zdał sobie sprawę, że więcej zyska, niż straci, przyjmując zaprosze- nie. Lepiej ocenić przeciwnika teraz niż w chaosie sądowej bi- twy. Po wylądowaniu na lotnisku Logan o chłodnym poranku je- denastego marca Martin złapał taksówkę, podał kierowcy ad- res Lovetta i zapadł w roxanolowy półsen. W południe prze- chodził już przez żelazną bramę przy Mount Auburn Street 87. Przy drzwiach powitał go niezwykły widok: pulchny, zaczerwie- niony mężczyzna leżał na wznak na śniegu i machał wyprosto- wanymi rękami w górę i w dół, jakby pływał stylem grzbieto- wym. - Szybko pan przybył, panie Candle - rzekł, powoli wsta- jąc niby ołowiany żołnierz wychodzący ze swego metalowego odlewu. Otrzepał białe płatki z kurtki. - Przed dniem sądu ostatecznego trenuję, jak być aniołem. - Profesor Lovett, jak przypuszczam? - Martin wyciągnął rękę. Podając sobie dłonie, nawet nie zauważyli, że mają iden- tyczne wełniane rękawiczki. - Czy bawi się pan tak na śniegu każdej zimy? - Nie robiłem tego od czasów młodości. Bardzo miłe do- świadczenie. To znaczy, miłe jest robienie aniołów na śniegu. Młodość zresztą też, skoro już o tym myślę. Czy chciałby pan spróbować też być aniołem? - Dziękuję, ale w tej chwili najbardziej zależy mi na fili- żance gorącej herbaty. Opierając się na wrażeniu wyniesionym z lektury „Paradok- su cierpienia", Martin wyrobił sobie obraz Lovetta jako czło- wieka zadufanego, pretensjonalnego i po części mizantropa. Z upływem godzin musiał zrewidować tę opinię. Profesor pro- mieniał samozadowoleniem, był pompatyczny, nie znosił ludzi... a jednocześnie dawał się lubić. Z wyglądu przypominał Alfre- da Hitchcocka, lecz podczas gdy styl bycia wielkiego reżysera był poważny i dostojny, Lovett wyrzucał z siebie setki słów, ma- chając przy tym rękami niczym pingwin próbujący latać. - Za dwa miesiące od dzisiaj pan i ja przystąpimy do naj- większej partii szachów w historii - rzekł, podając Martinowi filiżankę herbaty i kanapkę z tuńczykiem. Chwyciwszy trzcinową laskę, zaprowadził gościa do biblio- teki, gdzie, jakby dla podkreślenia jego słów, stała szachowni- ca z figurami z zielonego i białego jadeitu. Lovett podniósł białego króla i podsunął go Martinowi przed oczy, niczym hip- notyzer z wędrownej trupy rzucający czar na wybranego klienta. - Bóg Wszechmogący, władca wszechświata, wszechpotęż- ny, wszechobecny, wszechłaskawy... mówiąc krótko, godny uwielbienia. A jednak istnieje ból. Zadaje pan właściwe pyta- nie, panie Candle, nie ma co do tego wątpliwości. - Odłożył fi- gurę na stolik. - Jestem zaledwie początkującym w tej grze. Nadal nie wiem, na czym polega bicie w przelocie. - Kiedy pański przeciwnik przesuwa pionka o dwa pola, może pan go zabrać, jeśli pański pionek bije jedno z owych dwóch pól. - Chciałby pan spróbować? Obiecuję, że przegram z wdzię- kiem. - Szachy budzą we mnie nieprzyjemne skojarzenia - od- parł Martin, czując, jak marmurowy kominek Lovetta w stylu rokoko przyciąga go ku sobie swoim przyjemnym ciepłem. - Przed śmiercią żony graliśmy partyjkę każdej niedzieli. - Proszę przyjąć wyrazy najgłębszego współczucia. - Nago. Prowadziliśmy grę intelektualną i zmysłową jedno- cześnie. Robił pan to kiedykolwiek? - Nie. To takie... francuskie. - Lovett oparł laskę o stolik, usiadł przy szachownicy i przesunął pionka sprzed zielonego króla o dwa pola. - Zastanawia się pan, dlaczego go wezwałem. - Wyszedł pionkiem sprzed białej królowej. - W czasie moje- go przedłużającego się pobytu na tej planecie, panie Candle, nauczyłem się ponad wszystko cenić trzy rzeczy: dobre książ- ki, zacne czerwone wino i wartościowych przeciwników. Czy pan jest wartościowym przeciwnikiem? - Do piątego czerwca... tak. - Chcę, żeby moja inwestycja sensownie się zwróciła. Za- leży mi na dobrej walce, rozumie pan? Żadnych nokautów w pierwszej rundzie. Dobra walka. - Nie wierzy pan, że mam jakieś szansę, prawda? Myśli pan pewnie: „Jeśli pozwolili odejść wolno O.J. Simpsonowi, to z pewnością pozwolą też odejść Bogu". - Kto to jest O.J. Simpson? - Pan żartuje? - Nie, ale rozumiem pański tok rozumowania. Czy będzie pan dzielnie walczył? - Przeczytałem pański „Paradoks cierpienia" już dwukrot- nie i zacząłem analizować dzieła teologów, których cytuje pan w przypisach, świętego Augustyna, Lutra, Mistrza Eckharta. - Wspaniale. I pojął pan istotę mojej argumentacji? - Tak mi się wydaje. - Jakże ona brzmi? - Odłóż rózgę, a zepsujesz gatunek. Szeroki uśmiech pojawił się na rumianej twarzy Lovetta. - Odłóż rózgę - powtórzył cicho, prawie szeptem. - Zepsu- jesz gatunek. Wspaniale. Doskonale. I czy uważa pan, że to ro- zumowanie jest słuszne? - Nie do końca. - Znalazł pan jakiś wyłom? - Tak. - Świetnie! - Z laską w dłoni Lovett ruszył ku przeciwle- głej ścianie. Z nonszalancją tancerki kankana podnoszącej brzeg spódnicy odsunął na bok szkarłatną zasłonę, odkrywa- jąc czerwony plastikowy guzik. -W oczach świętego Augusty- na, oczywiście, jesteśmy już gatunkiem zepsutym. Odłóż rózgę, a zepsujesz gatunek jeszcze bardziej. - Gdy popłynął prąd, centralnie umieszczony regał obrócił się niczym bramka przy wejściu do metra, ukazując po przeciwnej stronie szarą szkol- ną tablicę. - Zazwyczaj na tablicy tej widnieją fragmenty po- ematów staroangielskich i średniowiecznej poezji. W każdy czwartek moi bardziej obiecujący studenci wpadają na prze- kąskę i rozmowę. Nazywamy siebie Stowarzyszeniem Piwa i Boewulfa, chociaż rzadko pijamy piwo i nie przeanalizowali- śmy jeszcze ani jednej linijki z „Boewulfa". - Niewielkim ka- wałkiem kredy wyjętym z kieszeni kamizelki napisał wielki- mi literami z dużą ilością zawijasów: DYSCYPLINA. - Tak jak ja rozumiem swoją własną książkę, jest ona przede wszystkim przypisem do teorii „obrony przez dyscyplinę". Jak pan wie, to rozwiązanie problemu obecności zła ma długą i czcigodną hi- storię. - Zaiste - rzekł Martin, chcąc się wykazać. - Szczególnie ujął mnie nakreślony przez Grzegorza Nazianzenusa obraz du- szy jako atlety w trakcie szkolenia, z każdym dniem umacnia- jącej się dzięki dźwiganiu trudów życia. - Myli pan Grzegorza Nazianzenusa z Grzegorzem Wiel- kim. - Lovett szelmowsko mrugnął okiem. - Grzegorz Wielki - poprawił się Martin pospiesznie. - Oczy- wiście. - Spłonął rumieńcem. - O jego właśnie mi chodziło. - O niego. - Słucham? - „O niego właśnie mi chodziło". Tej formy zaimka należa- ło użyć. Popełnił pan błąd gramatyczny. A więc jaki to wyłom znalazł pan w teorii o obronie przez dyscyplinę? - Dowie się pan za dwa miesiące. - Martin uznał, że do te- go czasu zdąży się nauczyć, który Grzegorz jest który. - Jasne. - Lovett odwrócił się ku tablicy i napisał: UKRY- TA HARMONIA. - Dopełnieniem teorii o obronie przez dyscy- plinę jest oczywiście słynna hipoteza ukrytej harmonii. - Nazywana również hipotezą „Ojca, który zawsze wie le- piej" - odparł Martin tak sardonicznym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć. - „Ojciec, który zawsze wie lepiej" - powtórzył Lovett. - Tak. Bardzo sprytnie. Lekceważąca parafraza, która sugeruje, że to ja robię coś złego. Na nieszczęście dla pana, im bardziej człowiek zagłębia się w hipotezę o ukrytej harmonii, tym mniej odrzucająca się ona staje. Mistrz Eckhart celnie ujął sprawę, kiedy powiedział, że nie mamy prawa stosować nasze- go ograniczonego słownika wobec Boga. Jestem pewny, że pa- mięta pan jego sławne stwierdzenie „Nazywanie Boga dobrym jest jak"... - „...mówienie, że słońce jest ciemne". - „Czarne". Eckhart użył słowa „czarne". Juliana z Nor- wich proponuje nam równie obrazowe porównanie: postrze- gamy rzeczywistość niby przez mleczną kryształową szybę. - Lovett przycisnął sobie kredę do warg. Wyglądał teraz, jakby kościotrup położył mu palec na ustach. - Gdybyśmy tylko mo- gli usunąć ową zasłonę, plagi i tornada ukazałyby się nam ja- ko konieczność. Bez wątpienia ma pan jakąś odpowiedź dla Juliany. - Nie wydaje mi się, by była to szczególnie natchniona au- torka. - Nie? - Nie. - Cóż... Być może, przegrałem tę potyczkę, lecz wygram całą woj- nę, pomyślał Martin, przeglądając tomy ustawione po bokach kominka. Wśród pierwszych wydań i oprawnych w skórę re- printów na półkach stało dziesięć plastikowych figurek posta- ci z hollywoodzkich adaptacji książek Lovetta. Kapitan Alexis Renardo trzymała wartę na „Opowieściach kanterberyjskich". Bazyliszek Bazyl strzegł „Sir Gawena i Zielonego Rycerza". Lew Bursztyni Syn pilnował „Mabinogiona". Stanhope Czło- wiek Napędzany Parą ani na moment nie opuszczał „Opowie- ści Okrągłego Stołu". - Co jeszcze ma pan na poparcie własnej tezy? - zapytał Martin tonem, który, jak miał nadzieję, brzmiał bardziej wyzy- wająco niż lękliwie. Lovett przytknął kredę do tablicy. Napisał: TEORIA ESCHATOLOGICZNA. ONTOLOGICZNA. LIBERUM ARBI- TRIUM. Lęk opanował Martina, mniej bolesny niż skurcz bólu, lecz niemal tak samo dezorientujący. Jego pojęcie, co to jest „eschatologia", było w najlepszym razie mgliste, nie potrafił sobie wyobrazić, na czym może opierać się hipoteza „ontolo- giczna", a jedyne znaczenie wyrażenia „liber arbitrium", ja- kie przychodziło mu do głowy, brzmiało: „arbitralna książka". - Wygląda pan na nieszczęśliwego - rzekł Lovett. Wyciągnąwszy z teczki przenośny komputer, Martin przepi- sał zawartość tablicy. - Zgłębię wszystkie pięć. - Wspaniale. Cóż to za urządzenie pan ma? - Komputer przenośny. - Fascynujące. Radzę, by zaczął pan od dobrego tłumacze- nia „Opus imperfectum contra Julianum" Augustyna... chyba że, oczywiście, czyta pan po łacinie. - Trochę - odparł Martin lodowato, zapisując tytuł „Opus imperfectum contra Julianum". - Jutro nabędę tłumaczenie. I jeszcze coś zamierzam, profesorze. Zamierzam odbyć wypra- wę do wnętrza czaszki Oskarżonego. Saperstein pozwolił mi wziąć udział w ekspedycji. - A po cóż mianowicie pan to robi? - Lovett uśmiechnął się przebiegle. - Czyżby w mózgu Boga było więcej rzeczy, niż śni- ło się świętemu Augustynowi? - Dziesięć dni temu ten dziwny neuron, który Saperstein zdobył podczas swojej pierwszej sondy, nawiązał ze mną kon- takt za pośrednictwem telewizora. Może miałem halucynacje, ale przekaz był jasny i dobitny: powinienem wejść do wnętrza Boskiego umysłu. Nie sądzę, by kiedykolwiek skontaktowała się z panem komórka nerwowa... - Nie mam nawet telewizora. Martina zaczęła swędzieć prawa pierś, podrażniona przez cewnik. Podrapał się przez sweter. - Może pan udać się tam z nami. Nie chciałbym uzyskać przewagi w niewłaściwy sposób. - Ależ chciałby pan. Martin roześmiał się szczerze. - Rzeczywiście, ma pan rację. Lovett podszedł do stolika, na którym stały dwa kieliszki do wina i graniastosłupowa karafka wypełniona szkarłatnym płynem. - Przed osiemnastu laty mój brat opublikował książkę na temat życia we Francji za rządów Ludwika XIV. Sprzedano ją w nakładzie kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy. Darcy ma wielki talent. Zdołał opisać Wersal Saint-Simona tak obrazo- wo, jak zrobiłby to w przypadku kuchni naszej babki. -Wy- ciągnął zatyczkę. - Lecz proszę posłuchać: mój brat nigdy nie był w Wersalu. Kiedy w przyszłym miesiącu pojedzie ze mną do Hagi jako mój doradca, pierwszy raz postawi stopę w Euro- pie. Nie muszę włóczyć się po Boskim mózgu, panie Candle, żeby dowiedzieć się czegoś o Bogu. Odrobinę wina? - Proszę. Lovett napełnił kieliszki i podał jeden Martinowi. - Wypijmy za... rozsądną teologiczną debatę. - Za rozsądną teologiczną debatę - powtórzył Martin. Kie- liszki brzęknęły o siebie. - I niech wygra najlepszy. - Lepszy. - Słucham? Martin przytknął kieliszek do ust, pociągnął łyk ciepłego wina i uśmiechnął się szeroko. - Popełnił pan błąd gramatyczny. Część druga Włóczęga po nieskończonym ROZDZIAŁ 6 Komórka nerwu wzrokowego mojego Stwórcy pojawiła się jednocześnie na okładce „Time'a" i „Newsweeka", skrząc się wspaniale na półkach kioskowych. Tego samego dnia fascynu- jący hologram - sprytnie nazwany „świętogramem" przez Charlesa Braithwaite'a - począł zdobić mury, tablice ogłosze- niowe i drzwi lodówek w całej Europie i Ameryce Północnej. Nie rozumiałem powszechnej potrzeby oglądania tego kon- kretnego wizerunku. Dla mieszkańca Corpus Dei napawanie się widokiem świątobliwego neuronu byłoby równie absurdalne jak dla pustynnego beduina kontemplowanie w namiocie wia- dra z piaskiem. Im dłużej ludzie patrzyli na swoje hologramy, tym bardziej byli zmuszeni do zaakceptowania nieprzyjemnej prawdy. Sta- ło się jasne, że ciało Boga to sam pogrążony w śpiączce Stwór- ca, a nie tylko Jego porzucona cielesna powłoka. Dla wielu mieszkańców zachodniego świata była to konstatacja, jak można sobie wyobrazić, niepokojąca - szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie rzeczywistość nigdy nie cieszyła się nad- miernym szacunkiem. Amerykańska Konfederacja Baptystów raz jeszcze zabrała się za przywracanie przeciętnemu amery- kańskiemu protestantowi spokoju umysłu. Czas święty, wyja- śniano, różni się od czasu świeckiego. Tak jak Jezus leżał w trumnie przez trzy dni przed zmartwychwstaniem, tak samo ciało Boga miało pozostać w stanie śpiączki przez ten sam okres, siedemdziesiąt dwie godziny, odliczane jednak nie przez żaden ziemski czasomierz, lecz przez wielki zegar nie- biański. Bądźcie cierpliwi, pouczali baptyści swoje trzody. Bóg obudzi się wkrótce. Porzuciwszy teorię jętki na rzecz wyjaśnienia teologiczne- go bardziej odpowiadającego faktom, baptyści nie mogli prze- ciwstawić się kolejnym wydarzeniom. Upojeni zwycięstwem odniesionym podczas oblężenia „Niebiańskiego Miasteczka", żołnierze sił pokojowych ONZ odłączyli Boską sprężarkę, pa- rownik i skraplacz, sprzedając cały potężny system chłodzący zakładom mięsnym w Chicago za osiem i pół miliona dolarów, a sumę tę przekazali na konto Korporacji „Wieczność". Komo- ry chłodzącej kryjącej samo ciało ONZ postanowiła nie ruszać. Chociaż to wielkie pleksiglasowe pudło nie spełniało już swo- jej pierwotnej funkcji (skoro Główna Atrakcja była w pewnym stopniu żywa), mogło jednak posłużyć jako doskonała skrzy- nia transportowa. Tylko jeden człowiek na świecie żałował zo- stawienia komory - Hugo Ott, przemądrzały niezależny dzien- nikarz, który zauważył w „Yillage Voice", że „Bóg, tak jak Adolf Eichmann przed Nim, stanie przed sądem uwięziony w szklanej klatce". Dzień po ukazaniu się tego artykułu wizy- tę w domu Otta złożyło trzech zamaskowanych bojówkarzy Grupy Uderzeniowej „Miecz Jehowy". Usunąwszy Ottowi pra- wy kciuk za pomocą noża kuchennego, jehowianie poinformo- wali go, że wrócą, by odciąć mu lewy, jeśli opublikuje kolejny artykuł porównujący Pana do zbrodniarza wojennego. Aparat płuco-serce Lockheed 7000 pozostał również na miejscu, dostarczając żywym komórkom ciała Boga niezliczo- nych hektolitrów czystej, natlenionej krwi, którego Jego nie- ruchome serce, sflaczałe płuca i skurczone nerki nie były w stanie wyprodukować. W ten sposób rzeka Chiddekel płynę- ła dalej, mijając mój zakład krawiecki z prędkością czterdzie- stu kilometrów na godzinę, wijąc się pomiędzy usychającymi lasami i niszczejącymi miastami Jego zachodniej półkuli mó- zgowej. Deportacja Boga była prostym powtórzeniem w odwrotnej kolejności wszystkich kroków podjętych przy Jego przewiezie- niu do Orlando. Używając tych samych dźwigów, które podnio- sły komorę chłodzącą z wód Atlantyku, oddziały sił pokojowych załadowały Boga na rząd wagonów kolejowych i przetranspor- towały na wschodnie wybrzeże Florydy. Dwudziestego trzecie- go kwietnia 2000 roku ciało dotarło bezpiecznie do Cocoa Beach, gdzie żołnierze ONZ umieścili przezroczystą komorę na gigantycznej tratwie przycumowanej do trzech supertankow- ców, „Carpco New Orleans", „Arco Fairbanks" oraz „Exxon Galveston". Aparat płuco-serce stał na własnej tratwie i był holowany przez własny statek, „Chevron Caracas". Rankiem drugiego maja, gdy kończyłem właśnie jedno z moich najbardziej satysfakcjonujących duchowo zamówień - flagę Rządu Ruandy na Wygnaniu, nieustraszonej bandy przywódców plemiennych i wojskowych Hutu, którzy przed ucieczką z kraju nadzorowali rzeź ponad miliona Tutsi - wszystkie cztery supertankowce wyszły w morze pod dowódz- twem kapitana Anthony'ego Van Horne'a, ciągnąc ciało Boga i jego zewnętrzny układ sercowo-naczyniowy na północ w kie- runku Filadelfii. Tak jak niemal każda inna wrażliwa istota w całym Stworzeniu, oglądałem regularne postępy konwoju w telewizji. Przed ekranem niewielkiego czarno-białego od- biornika marki Zenith towarzyszył mi sąsiad, biskup Augu- styn, oraz mój utalentowany uczeń, Herr Schonspiegel - ten sam demon, który, jak się okazuje, zaprojektował prototyp wszystkich supertankowców. Wartość projektu Schonspiegla została wielokrotnie dowiedziona, czy to podczas katastrofy mi „Torrey Canyon", która doprowadziła do tak spektaku- larnego zanieczyszczenia kanału La Manche, czy w trakcie wy- padku m/s „Carpco Yalparaiso", kiedy to zniszczeniu uległa Zatoka Matagorda. Gdyby ONZ nie zapewniła Martinowi opancerzonego samo- chodu z kierowcą oraz dwóch ochroniarzy, mógłby bez wątpie- nia zostać zamordowany podczas przejazdu na spotkanie wielkiej flotylli. Gdy jechał ulicami Filadelfii tego ranka, członkowie „Miecza Jehowy" zajęli strategiczne miejsca na chodnikach, bombardując samochód najróżniejszymi pociska- mi: odłamkami betonu, kamieniami, butelkami, ołowianymi rurami. W zaciszu limuzyny Martin kartkował wydane przez Penguina w kieszonkowej serii klasyki tłumaczenie „Opus im- perfectum contra Julianum" świętego Augustyna i jedno- cześnie rozważał zachowanie jehowian. Doszedł do wniosku - akurat gdy słoik z majonezem rozbił się o okno samochodu - że do wściekłości doprowadza ich nie Sprawa międzynarodowa numer 227, lecz Boska decyzja o pogrążeniu się w katatonii, paraliżująca bogobojność nie pozwalała jednak fanatykom skierować ich furii bezpośrednio na Oskarżonego. Jakkolwiek nieprzyjemne były to rozważania, jeszcze gor- sze było wspomnienie rozmowy z Patryc j ą z poprzedniego wie- czoru. - Mówisz, że mnie kochasz, ale w gruncie rzeczy niewiele dla ciebie znaczę! - krzyczała. - Kocham cię - rzekł, wkładając sportowy biustonosz. - Je- steś moją kochaną przyjaciółką. - Kochasz mnie, ale nigdy nie będziesz mnie kochał, tak jak kochałeś ją. - Proszę, Patrycjo. Proszę. Nie mogę teraz myśleć o tych sprawach. Kości przeżera mi rak, piersi mam większe od two- ich i został mi tylko miesiąc na to, by prześcignąć wiedzą szes- nastu różnych ojców Kościoła. - Randal Selkirk telefonował wczoraj. Widział moje zdję- cie w „Dziecięcej dolinie". Przyjeżdża do Filadelfii w przy- szłym tygodniu robić jakiś reportaż w zoo i chce zabrać mnie na kolację. - Niech Randall teraz nie flirtuje. Ma zajmować się Spra- wą międzynarodową numer 227. - Och, rozumiem - powiedziała tonem zarezerwowanym zwykle dla komentarzy na temat byłego męża. - Nieważne, je- śli mnie zerżnie, byle tylko przez ten czas czytał świętego Au- gustyna. - Przecież ty mnie wcale nie słuchasz. - Zostań w domu, Martin. Zostań. Spojrzał w jej smutne, wilgotne oczy. - „Jeżeli jestem uczciwym człowiekiem, powinienem go od- dać jak najprędzej. Nie, Boga nie przyjmuję, tylko zwracam mu z szacunkiem bilet". - Pieprz się, Martin. Mam ciebie dosyć! Gdy dotarli na nabrzeże, Martin wrzucił „Opus imperfec- tum" do kieszeni, chwycił dwie nie stanowiące kompletu wa- lizki i gdy ochroniarze cisnęli w tłum pojemniki z gazem łza- wiącym, wszedł na pokład należącego do ONZ zdezelowanego kutra „Haile Selassie". Po kilku minutach kuter parł już na południe w dół rzeki Delaware, nie uniknąwszy jednak kon- taktu z motorówkami jehowian, którym udało się wrzucić na pokład stosy martwych ryb, co bardzo uprzykrzyło dalszą po-' dróż. Ból eksplodował w prawej kości biodrowej i lewej kości łonowej. Martina to nie dziwiło - ostatnie prześwietlenie wykazało obecność nowotworu w obu połowach miednicy. Wy- ciągnął buteleczkę z roxanolem i połknął trzy tabletki. Cuchnący zgniłym halibutem i makrelą „Haile Selassie" wpłynął do Zatoki Wilmington, gdzie kotwiczyły „Carpco New Orleans" i jego siostrzane jednostki. Helikoptery stacji tele- wizyjnych krążyły bezczelnie w powietrzu, celując teleobiek- tywami kamer. Martin zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia zmieniło się jego życie. Rok wcześniej zastanawiał się, czy Margo Spencer, nieletniej złodziejce sklepowej, dobrze zrobi spędzenie nocy w areszcie. Dzisiaj musiał stawić czoło faktowi, iż z jego powodu cztery supertankowce, gigantyczny aparat płuco-serce oraz pogrążone w śpiączce ciało Boga Wszechmo- gącego wybierały się w bezprecedensową podróż do Holandii w Europie. Pożegnał ochroniarzy i objuczony walizkami przeszedł po trapie na pokład „Carpco New Orleans", gdzie Anthony Van Horne powitał go energicznym uściskiem dłoni. Kapitan był krzepkim, siwowłosym mężczyzną o złamanym nosie, ubranym w galowy mundur. Prowadząc Martina ku schodni, wyjaśnił, że następnego dnia rano będą w Bayonne, gdzie uzupełnią zapa- sy paliwa i jedzenia, a także zaokrętują dwóch naukowców, których Saperstein wybrał na członków swojej wyprawy do świątobliwej czaszki. - Dobrze jest być znowu na morzu - powiedział Van Horne, nabierając w płuca przesyconego solą powietrza. - Dobrze jest mieć zadanie, cel. Mam nadzieję, że jest pan przygotowany na długą i powolną podróż. Mówię z doświadczenia. Holowanie staruszka wymaga czasu. - Był pan kiedyś w Holandii? - Mam w żyłach niderlandzką krew, ale zawinę tam po raz pierwszy. - Cieszy się pan? - Moją ojczyzną jest ocean, panie Candle. Tulipany i wia- traki nic mnie nie obchodzą. Fanatyczni jehowianie traktowali Martina jak najbardziej zdradzieckiego oślizgłego gada, a członkowie Komitetu na rzecz Naukowego Zbadania widzieli w nim bohatera, człowie- ka, którego wizjonerstwo i upór pozwoliły im uzyskać dostęp do Boga. Van Horne poprowadził Martina do kabiny będącej niemal szczytem przepychu: astronom z Cornell, Dwayne Kit- chen, ekstrawagancki przewodniczący Komitetu na rzecz Na- ukowego Zbadania, postarał się o najbardziej luksusowe po- mieszczenie na statku - czteropokojowy apartament z jacuz- zi, barkiem, sprzętem audio-wideo oraz lodówką wypełnioną szampanem i kawiorem. - Czytałem o pańskich kłopotach - rzekł Van Horne. - Naj- pierw choroba, a potem śmierć żony. Ciężka sprawa, zaiste. Na pańskim miejscu też pewnie chciałbym się odegrać. Martin rzucił na koję mniejszą walizkę i otworzył wieko. Za- drżał. Plastikowa strzykawka i pięćdziesiąt fiolek odradeksu leżało na jego flanelowej piżamie, zaraz obok „Wyznań" świę- tego Augustyna i „Paradoksu cierpienia" Lovetta. Sprawka Pa- trycji - on na pewno nie pakował tych rzeczy. - Muszę jednak coś panu powiedzieć - ciągnął kapitan. - Jestem zagorzałym wielbicielem pańskiego przeciwnika. - Boga? - Lovetta. Jeśli jego książki są jakąś wskazówką, to będzie pan miał trudne zadanie. Facet ma wielki talent. Martin przyjrzał się uwodzicielskim fiolkom. Trudny wybór. Jeśli nie wróci do kuracji odradeksem, może umrzeć przed roz- poczęciem procesu, podczas gdy przyjmowanie leku będzie oznaczało utratę jasności umysłu, od której zależało jego ewen- tualne zwycięstwo. - Czasem się zastanawiam, czy jestem jedyną osobą na świecie, która nie czytała „Syreny w morskim wirze". - Bardzo polecam. Czytamy z synem całą serię o Sargasii, zajmie nam to jakieś pięćset wieczorów. Dzięki Lovettowi ma- ły Stevie uważa, że dobrze mieć tatę szypra. Zaczął mnie na- zywać kapitanem Renardo. Przez godziny podróży do Bayonne Martin podjął kolejną próbę rozwikłania „Opus imperfectum contra Julianum", prze- rywając lekturę tylko po to, by podjadać kawior, łykać tablet- ki roxanolu i feminonu i chodzić do łazienki. Dzięki encyklo- pedii podręcznej dowiedział się już, że liberum arbitńum ozna- cza „wolną wolę", że tak zwane eschatologiczne wyjaśnienie cierpienia ma coś wspólnego z niebem i sądem ostatecznym, i że ontologia to gałąź metafizyki zajmująca się naturą istnie- nia, pozwalająca filozofom rozróżnić, na przykład, ducha od ciała. Martin miał nadzieję, że w świętym Augustynie znajdzie spójne opisy powyższych teodycei i będzie mógł przystąpić do opracowywania kontrargumentów. Niestety, im bardziej zagłę- biał się w „Opus imperfectum...", tym mniej rozumiał. Właści- we słowa - zło, wola, dusza, ciało - pojawiały się z odpowiednią regularnością, lecz w kontekście, który w najlepszym razie był dla niego mętny. Długo zgłębiał zdanie stanowiące zwornik księgi pierwszej, rozdziału dwudziestego drugiego: „Taki jest pogląd katolicki, pogląd, który może pokazać sprawiedliwego Boga w wielu cierpieniach i w agonii niemowląt". Może po ła- cinie brzmiało to bardziej sensownie. Rankiem jedenastego maja w wykładanej dębową boaze- rią mesie supertankowca odbyło się spotkanie przy śniadaniu - rozmowa dotycząca spraw tak skończenie niesamowitych, że przygodny świadek mógłby uznać ją za sesję terapeutyczną dla ofiar schizofrenii. Na honorowym miejscu siedział sławny neu- rofizjolog Irving Saperstein; po jego lewej stronie Jocelyn Beauchamp, czarnoskóra profesor matematyki z Yassar, najle- piej znana ze swoich prac nad sztuczną inteligencją, którą opi- sała na użytek Martina jako „próbę stworzenia czującego ro- bota, pełnego wewnętrznych konfliktów i sprzeczności". Na prawo od Sapersteina - o j ciec Tomasz Ockham z uniwersytetu Fordham, kosmolog, który z ramienia Stolicy Apostolskiej asy- stował przy pierwszym holowaniu Corpus Dei i przygodę tę za- mienił następnie w doskonale sprzedające się „Przypowieści dla ery po Bogu". Martin zajmował jedyne pozostałe krzesło, sąsiadujące z bulajem w mosiężnej ramie, więc mógł obserwo- wać burzliwe, smagane wiatrem wody Atlantyku, nieustannie wzbijające pianę i pył wodny, podczas gdy konwój parł na wschód ku Hadze. Saperstein zaczął od informacji, że za czterdzieści osiem go- dzin znajdą się poza zasięgiem helikopterów stacji telewizyj- nych. - I bardzo dobrze - wyjaśnił, pociągając łyk kawy z firmo- wego okrętowego kubka. - Cokolwiek znajdziemy w Jego czaszce, z pewnością będzie to skomplikowane, prawda? Bóg jest zawodowcem. Gdy ponownie wyjdziemy na światło dzien- ne, nie będziemy mieli ochoty wpaść na wścibskiego reporte- ra z CNN, żądającego błyskawicznej analizy wyników. - Będziemy obcymi w obcym kraju, nieprawdaż? - zapyta- ła Beauchamp. Była to rubensowskich kształtów, majestatycz- nej postawy kobieta z ostrym makijażem i pękami ciasno za- plecionych warkoczyków przypominających zwoje drutu. Saperstein chrząknął zgodnie. - Przewodnik po tej konkretnej krainie nie został jeszcze napisany. Rozmówki użyteczne w podróżach do nieskończono- ści nie istnieją. - Wyobrażasz sobie, że będziemy w stanie się z Nim porozu- mieć, czy tak? - zapytał Ockham. - Ta komórka, którą wydobyliśmy z Jego nerwu wzrokowe- go, mówi nam o wszystkim, co Go zajmuje. Spójrz na Torę, To- maszu. Księga Rodzaju, Księga Wyjścia, Księga Kapłańska: to wszystko jest Bóg, który mówi. On lubi wykładać prawa. Nie musisz lękać się zapytania Go o wyjaśnienie pewnych od daw- na trapiących ludzkość zagadek - wiesz, jaka jest prawidłowa wartość stałej Hubble'a, dlaczego proton w atomie wodoru jest tysiąc osiemset trzydzieści sześć razy cięższy od elektronu? - W oczywisty sposób przypomina się stary Werner Heisen- berg, leżący na łożu śmierci i oznajmiający, że będzie miał dwa pytania do Boga - rzekła Beauchamp. - Jakie pytania? - zapytał Martin. - Dlaczego względność i dlaczego turbulencja? - Beau- champ ugryzła kęs ciastka z cynamonem i uśmiechnęła się. - Potem Heisenberg dodał: „Naprawdę sądzę, że On może znać odpowiedź na to pierwsze pytanie". - Świetnie, doskonale, lecz mimo wszystko chciałbym do- kopać się jeszcze głębiej - powiedział Ockham. Był to chudy, kościsty mężczyzna, wiecznie w ruchu; ciskał spojrzenia na bo- ki, zaplatał palce, zmieniał pozycję, jakby obezwładniony nie- ustanną świadomością, że powinien znajdować się gdzie in- dziej. - Chciałbym dojść do sedna sprawy i zapytać, dlaczego On w ogóle zadał sobie trud stworzenia kosmosu. Zakładam, oczywiście, że nasze Corpus Dei jest w rzeczywistości Najwyż- szą Istotą, a nie jakimś gnostyckim rzemieślnikiem czy platoń- skim demiurgiem. - Rzemieślnikiem? - zdziwił się Martin, popijając sok po- marańczowy. - Demiurgiem? - To jeden z najstarszych problemów w teologii - odparł Ockham. - Czy wszechświat został stworzony przez samego Bo- ga, czy też przez jednego z Jego omylnych uczniów? Ludzka próżność wybiera pierwszą hipotezę, chociaż druga wydaje się bardziej sensowna. 123NIEWINNI w PIEKLE Sok pomarańczowy nabrał nagle gorzkiego smaku. No ład- nie, pomyślał Martin. Przy moim szczęściu wszyscy wkrótce uznają, że Corpus Dei to tylko jakiś „demiurg". Boga Ojca pragnął powalić na kolana, a nie jakiegoś podrzędnego wyko- nawcę. - Nawet jeśli nasz ładunek jest tylko demiurgiem, prawdo- podobnie wie dużo więcej na temat wszechświata niż my - rzekł Saperstein. - Powinniśmy mieć przygotowane pytania. - A jeśli Bóg nie istnieje? - zapytała Beauchamp. - Jeśli nasz demiurg został stworzony przez innego demiurga, a ten z kolei przez jeszcze innego, a tamten... - Zakładając, że wszechświat został naprawdę stworzony, a nie w jakiś sposób wynalazł sam siebie, musimy wysunąć postulat nie stworzonego Stwórcy: samowystarczalnej, samo- wyjaśniającej się, koniecznej Istoty - rzekł Ockham. - A oto prawdziwa zagadka. Po co samowystarczalna Istota miałaby podejmować pozornie bezsensowne działanie polegające na ukształtowaniu materialnego kosmosu? - Może Mu się nudziło - powiedział Martin. - Wtedy nie byłby samowystarczalny, prawda? - Samotność? - Ten sam problem. Samotny Bóg to Bóg zależny. - Ockham postukał łyżeczką w skorupkę jajka na twardo. - Jedna odpo- wiedź głosi, że za życia Najwyższa Istota miała jakby dwa bie- guny, była samowystarczalna, pozostając poza czasem i prze- strzenią, a zarazem była uwarunkowana, odpowiedzialna za stworzenie wszechświata. Wydaje mi się, że to pierwsze pyta- nie, jakie powinienem Mu zadać: „Boże, czy byłeś dwubiegu- nowy?". Martin wyjrzał przez bulą j. Nie do końca wiedział, co są- dzić o współpasażerach na pokładzie „Carpco New Orleans". Ich ciekawość była w pełni godna podziwu, a jednak naznaczo- na nutą oportunizmu. Wyobraził sobie trójkę naukowców jako trzy uczone sępy, w okularach na zakrzywionych dziobach, krą- żące cierpliwie wokół przezroczystej komory, przygotowujące się do pożarcia łupu w postaci Boskiego umysłu. - Spodziewam się, że zamierza pani zadać Mu jedno czy dwa pytania z dziedziny matematyki - rzekł Saperstein do Beauchamp. - Chodzi mi o to, że jeśli ktokolwiek jest w stanie dowieść ostatniego twierdzenia Fermata... - „Równanie x do potęgi n-tej plus y do potęgi n-tej równa się 2 do potęgi n-tej, gdzie n to liczba naturalna większa od 2, nie ma rozwiązań w liczbach naturalnych x, y, z" - zacytował Martin, który miał dość rozsądku, by uczęszczać na wykłady „Matematyki dla romantyków" pani Rosenzweig w abaddoń- skim gimnazjum. Pamiętał denerwującą notatkę, jaką Fermat poczynił na marginesie książki, odnalezionej dopiero po jego śmierci; najwyraźniej wielki matematyk odnalazł elegancki dowód swego twierdzenia, lecz nie miał dość miejsca, by go szczegółowo zapisać. - Chcecie powiedzieć, że ta sprawa jest nadal nie rozwiązana? - Kilka lat temu mój kolega po fachu Andrew Wiłeś ogłosił, że znalazł rozwiązanie - powiedziała Beauchamp, wkładając sobie do ust sporą porcję jajecznicy - lecz było tak skompliko- wane, że nikt nie mógł się do niego przekonać. Wszystkim nam chodzi oczywiście o dowód autorstwa Fermata ostatniego twierdzenia Fermata. Na twarzy Sapersteina pojawił się szeroki uśmiech. - Jak dotąd zaczynaliśmy od samego szczytu; podniosłe, abstrakcyjne pytania. Ja jednak wolałbym zacząć od podstaw, od pojedynczej komórki. Ludzkiej zygoty. Natychmiast po po- jawieniu się na scenie teatru życia dzieli się ona na dwie ko- mórki, cztery, osiem, szesnaście i tak dalej. Potem, na określo- nym etapie, jedna konkretna komórka zaczyna stawać się pniem mózgu płodu. Zdumiewające. Cud. Skąd ta komórka wie, że ma zapoczątkować rozwój narządu odpowiedzialnego za myślenie, odczuwanie, śnienie? Co powstrzymuje ją przed zamienieniem się w nerkę albo śledzionę? - Neurofizjolog zjadł kęs naleśnika z syropem klonowym. - A teraz zejdźmy jeszcze niżej, na poziom pierwotniaka Myxotricha pamdoxa, pasożyta zamieszkującego w przewodzie pokarmowym termi- ta australijskiego i żywiącego się drobinami przeżutego drew- na. Usłyszawszy słowo „termit", Martin zadrżał. „Żarłoczne ter- mity zaatakowały poręcze na moście Henry Avenue Bridge - głosił policyjny raport z miejsca wypadku - zamieniając je w bloki sprasowanego pyłu". - Spójrzmy na Myxotricha w powiększeniu, a ujrzymy, że porusza się za pomocą krętków pokrywających całe jego ciało. Pytanie: co przytrzymuje przy nim krętki? - Saperstein ugryzł kęs trójkątnej grzanki. - Elektryczność statyczna? - Krętki na powierzchni pierwotniaka? - zapytał Martin. - Wewnątrz termita? Czy takimi wielkimi sprawami się państwo zajmują? - Pewnie że tak - odpowiedziała Beauchamp. - Przez cały czas - dodał Ockham. Saperstein zmarszczył brwi. Westchnął, dopił kawę i zacy- tował coś, w czym Martin rozpoznał parafrazę słynnej uwagi Kafki na temat religii. - Dla naukowca żadne wyjaśnienie nie jest konieczne... dla nienaukowca żadne wyjaśnienie nie jest możliwe. Późnym rankiem promienie słońca oświetlały konwój, wci- nając się ukośnie pomiędzy morskie fale niby ażurowe filary podtrzymujące powietrzne sklepienie niebios. Neuronauci przygotowywali się do wyprawy w głąb czaszki Oskarżonego. Załadowali sprzęt nurkowy, zarzucili na ramiona wodoodporne plecaki i zeszli po drabince do okrętowej motorówki, kierowa- nej przez zwalistego i flegmatycznego pierwszego oficera. Ma- newrując pomiędzy zdradliwą pajęczyną lin holowniczych, pierwszy oficer zdołał przewieźć pasażerów do tratwy w zale- dwie dwadzieścia minut. Do południowej ściany komory chłodzącej przytwierdzona była pięćsetstopniowa żelazna drabinka i w południe neuro- nauci wspinali się już w górę. Gdyby nie środki przeciwbólowe, Martin nie pokonałby nawet pierwszego szczebla. Krople wod- nego pyłu odbijały się od gumowego kombinezonu, natych- miast unoszone przez podmuchy wiatru. Petrele krążyły na tle nieba, szybując tam i z powrotem ponad Corpus Dei, a kojąca warstwa morfinowej mgły oddzielająca Martina od rzeczywi- stości dodawała im szczególnego piękna. Gdy dotarł na szczyt i wgramolił się na pleksiglasowe sklepienie, spostrzegł, jak wielkim zmianom uległa komora od czasu jego wizyty w „Nie- biańskim Miasteczku". Zniknęła obsadzona kwiatami ścieżka oraz neonowe drogowskazy. Ogromny właz znajdował się teraz w miejscu, z którego niegdyś obserwował uśmiech Stwórcy. Od krawędzi włazu odchodziły trapy i pomosty, opadając blisko trzysta metrów ku gąbczastej powierzchni prawego gruczołu łzowego Boga. Martin podniósł wzrok, spoglądając na urządzenie Lock- heed 7000. Dalej Ocean Atlantycki kołysał się pomiędzy kon- tynentami niczym ogromne pomarszczone płótno, na którym Bóg zamierzał namalować wielkie dzieło. - Nie lubi pan nas szczególnie, co? - zapytał Saperstein. Neurofizjolog nasunął maskę na twarz, położył dłoń na ramie- niu Martina i zmarszczył brwi. -Wydaje się panu, że zadziera- my nosa. - Można tak to ująć. - Któregoś dnia opowiem panu o mojej żonie. Widział pan kiedyś kobietę umierającą na raka jajników? Martin połknął szóstą tego ranka tabletkę roxanolu. - Nie. - Mam nadzieję, że nigdy nie będzie pan do tego zmuszony - rzekł Saperstein, zaciskając zęby na przewodzie tlenowym. A zatem, do wnętrza oka. Ku pierwotnemu mrugnięciu, nie- skalanemu zmrużeniu, w głąb wielkiego kulistego organu, po- przez który dziesięć miliardów lat wcześniej Bóg obserwował Wielki Wybuch - pilnując, żeby się udał. Saperstein szedł na czele, z wolframowo-halogenową latarką w dłoni, podążając ścieżką, którą przebił poprzedniej zimy. Maszerując przez ka- nalik łzowy, podróżnicy opuścili się do sztucznej zatoki rozcią- gającej się pomiędzy zewnętrzną powierzchnią rogówki i jej szklistym dnem. Brnęli przez przezroczystą ciecz, weszli do drugiego kanału i przecinając pod kątem ogromną soczewkę (odpowiadającą wielkością soczewce z teleskopu kosmiczne- go Hawkinga), dotarli na brzeg ciałka szklistego. Tutaj rozpo- częli ostatni etap podróży w dół. Od czasu udzielenia ślubu na dnie rzeki Schuylkill Martin czuł się swobodnie w kombinezonie nurkowym. Tym razem jed- nak było inaczej, opadali powoli przez płyn tak żelatynowaty i gęsty, że czuł się jak trzmiel uwięziony w butelce z olejem. Niedaleko przed celem poszarpane promienie światła rozbły- snęły w dole: to świątobliwe pręciki i czopki siatkówki mruga- ły i tryskały jasnością, choć ciało Boga pozostawało w głębo- kim śnie. Neuronauci wylądowali na progu nerwu wzrokowego - otworu o szerokości trzech metrów, czarnego jak muł abaddoń- skiego trzęsawiska - i wyciągnęli ustniki spomiędzy warg. Znajdowali się w ślepej plamce, wyjaśnił Saperstein, jedynym niewrażliwym na światło miejscu na całej Boskiej siatkówce. Zostawiwszy za sobą szklistkę, mogli teraz zrzucić kombinezo- ny, składając gumowe ubiory, butle z tlenem, maski, rękawice, płetwy i pasy obciążające pod martwym fotoreceptorem. Oko- liczne komórki, nadal targane konwulsjami, błyskały chaotycz- nie niczym semafory kolejowe obsługiwane przez wariatów. Saperstein skierował promień latarki prosto przed siebie i wszedł do ziejącego otworu, Beauchamp zaraz za nim, potem Ockham i wreszcie Martin. Po minucie maszerowali już po wil- gotnym, kleistym dnie nerwu wzrokowego, oszołomieni pulso- waniem błyszczącego sklepienia i tęczowo barwnych ścian. Szyb nerwu rozszerzał się, wkrótce osiągnął rozmiary sporego tunelu. Po stu metrach dotarli do mięsistych rozdroży skrzyżo- wania nerwów wzrokowych. Beauchamp pstryknęła kilkana- ście zdjęć wodoodpornym aparatem. Ockham, zmieniając co chwila ostrość, sfilmował panoramę. Mieli teraz alternatywę - lewy nerw optyczny albo prawy - którą to kwestię Saperstein rozwiązał rzutem monetą znale- zioną w kieszeni kurtki. Orzeł. W lewo. Zostaną na swoim pier- wotnym szlaku, kierując się do zachodniej półkuli mózgu Stwórcy. Siedemdziesiąt metrów za skrzyżowaniem natrafili po raz pierwszy na tkankę mózgową. Potężne zbiorowiska neuronów ciągnęły się wzdłuż szybu - dendryty połączone w pajęczyno- watę sploty, szaleńczo pracujące synapsy, powodujące milion złocistych eksplozji na sekundę. Korytarz nerwu stawał się co- raz większy, wznosił się na ponad sto metrów ponad głowami podróżników, aż wreszcie rozszerzył się w sklepienie wielkiej komory podtwardówkowej. Saperstein wyłączył latarkę, gdyż błyskające komórki nerwowe dawały dość światła. Martinowi otaczająca go przestrzeń wydawała się zarazem uspokajają- ca i niepojęta, jakby stąpał przez nawę katedry wyznania tak poruszające pięknego, że tylko anioły i dzieci miały do niego prawo. Duże lśniące obiekty szybowały w powietrzu: drzewo, lew, krzesło, pług, miecz - kształty, które pomimo swej świetlistości zdawały się bardziej realne niż ich ziemskie odpowiedniki. Drzewo było kwintesencją drzewowatości. Lew promieniował lwiością. Krzesło jawiło się praźródłem wszystkich krzeseł, pług pierwotnym pługiem, a miecz najwyższym synonimem szlachetnej białej broni. - Dobry Boże, On jest platonikiem! - wykrzyknął ze zdu- mieniem Ockham, wycelowujac obiektyw kamery w lwa. - Wiedziałem to, po prostu wiedziałem! - Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytał Martin. - Jeżeli się nie mylę, znajdujemy się we wszechświecie form idealnych. To jest prywatne laboratorium Boga. Tutaj kształtuje On idee. - Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś bardziej ży- dowskiego - rzekł Saperstein. - Nigdy nie przypuszczałem, że Bóg będzie tak grecki. Jakkolwiek wspaniałe były płynące w powietrzu archetypy i świetlista katedra, ich związek z wielkimi światowymi teody- ceami wydawał się odległy. Martin miał trudności z wykrzesa- niem odpowiedniej dozy szacunku. Czyżby postąpił głupio, wierząc samotnemu neuronowi, że zwycięstwo w Hadze uza- leżnione jest od jego wyprawy przez terra incognita? Czy po- stąpiłby lepiej, zostając w domu w Abaddon i czytając od daw- na nieżyjących chrześcijan? Pośrodku katedry podróżnicy zatrzymali się na posiłek. Otworzyli plecaki, wydobyli zapasy - suszoną wołowinę, świe- że owoce, faszerowane liście winorośli - i zaczęli zaspokajać głód. Nagle w powietrzu zabrzmiały dźwięki organów, nuty, w których Martin natychmiast rozpoznał „Toccatę i fugę" Ba- cha. Ależ oczywiście, pomyślał, kogóż innego jeśli nie Jana Se- bastiana zatrudniłby Bóg do skomponowania świątobliwego akompaniamentu? Zanim „Carpco New Orleans" wypłynął z Filadelfii, Martin wraz ze współoskarżycielami obliczył, że w trakcie całego przejścia przez Atlantyk Corpus Dei znajdować się będzie w za- sięgu satelity komunikacyjnego. A więc nie był odcięty od świata. Wydobył swój przenośny komputer razem z modemem i telefonem komórkowym. Połączył urządzenia, zamierzając sprawdzić, czy komputer ONZ w Nowym Jorku odebrał jakąś korespondencję od Randalla lub Esther. Nadawca: selkirk2@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: niedziela, 14 maja, 11.32 czasu wschodniego Martin, czy słyszałeś kiedykolwiek o Wydziale Badania Klęsk Żywiołowych na uniwersytecie stanowym Bowling Green, założo- nym dwa lata temu przez „kataklizmatematyka" Donalda Carbo- ne'a? Jest to człowiek dość szalony, lecz ma w małym palcu całą wiedzę na temat trzęsień ziemi, huraganów, epidemii, katastrof lotniczych i pożarów wielkich hoteli. Wspaniały materiał. (Czy wiesz, że 550 000 Amerykanów zmarło w trakcie wielkiej epide- mii grypy w latach 1918-19, co oznacza liczbę ofiar ponad dzie- sięciokrotnie przewyższającą nasze straty na polach bitewnych toczącej się jednocześnie wojny światowej?). Problem: Carbone ma zaplanowane letnie wykłady na temat czarnej ospy. Drugi problem: żąda 125 tysięcy dolarów za dziesięć dni uczestnictwa w procesie. Jestem teraz w Filadelfii, filmuję goryle w zoo do odcinka seria- lu traktującego o zachowaniach pierwotnych. Wczoraj byłem na kolacji z twoją gospodynią. Było miło. Jak zapewne wiesz, ona jest w tobie zakochana. Trzęsienia ziemi, huragany, epidemie, katastrofy lotnicze, pożary hoteli - wspaniały materiał, pomyślał Martin. Gdyby Hiob mógł zdobyć takie dane, wygrałby sprawę. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: selkirk2@aol.org Data: wtorek, 16 maja, 13.38 czasu lokalnego Mózg Oskarżonego przedstawia się bardzo dziwnie. Idee prze- pływają w powietrzu niczym anioły. Wierz lub nie, On jest plato- nikiem. Randall, twój specjalista od kataklizmów koniecznie musi ze- znawać. Powiedz Carbone'owi, że nie tylko zapłacimy mu 125 ty- sięcy, lecz także dołożymy 15 tysięcy dla jego zastępcy na letnich wykładach o czarnej ospie. Cieszę się, że tobie i Patrycji dobrze idzie, ale proszę, nie trwoń energii. Piąty czerwca już za pasem. Czas zacząć wysyłać pozwy. Skontaktuj się z Pierre'em Ferrandem w Hadze i poproś' o przedłożoną przez Lovetta listę proponowa- nych świadków obrony. 9 - Niewinni... Esther również przesłała wiadomość. Nadawca: esthclute@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: poniedziałek, 15 maja, 18.15 czasu wschodniego Sprawy postępują powoli, lecz nieustannie. Allison Lowry go towa jest przedstawić zeznanie dotyczące uszkodzeń mózgu jej sy na, lecz nie przyjedzie do Holandii, bo musi opiekować się Jaso nem. Powinniśmy uszanować jej decyzję. Bardziej pocieszając^ wiadomość: znalazłam siedmioro absolutnie wspaniałych ofia raka, sześcioro rodziców, którym zmarły dzieci, oraz Stanleya Pal lomara. Pamiętasz go? To ten sierżant piechoty morskiej, któr stracił obie nogi w Wietnamie. Założę się, że światu pęknie seret kiedy usłyszy jego opowieść. Wieści o fochach Allison zepsuły Martinowi humor. Cz dzieciak nie mógł zostać bez niej przez jeden cholerny V dzień? Nadawca: marcand@prodigy.org Adresat: esthclute@aol.org Data: wtorek, 16 maja, 14.03 czasu lokalnego Esther, Allison koniecznie musi złożyć zeznania. Nie było os by, która nie uroniłaby łzy, kiedy opowiadała nam, jak karmi J sona ciastem na urodziny. To prawda, kikuty Stanleya zapewr łyby nam parę przychylnych głosów pośród sędziów przysięgłyc lecz historia Allison jest jeszcze bardziej poruszająca. Powiedz jt że zaangażujemy najlepszy zespół pielęgniarski do opieki nad} sonem na czas jej pobytu w Holandii, a dodatkowo możemy w płacić jej honorarium w wysokości do 10 tysięcy dolarów. Czytając pierwszą wersję swojego listu do Esther, Mart doznał nagle uczucia głębokiego zdumienia i poruszenia. C to była za rzeczywistość, w której kalectwo Stanleya Pallon ra stawało się zaletą, a paraliż Jasona Lowry asem w rękawi Na oczach Martina Sprawa międzynarodowa numer 227 zm niała świat w nieznany ląd równie obcy i niezbadany jak Boś mózg. Zadrżał na myśl o tym, jakie niespodzianki czekają w najbliższym czasie. - Cóż, drodzy państwo - rzekł Saperstein, chowając świą bliwy dendryt do hermetycznej foliowej torebki - czas russ w drogę. Im dalej zapuszczali się neuronauci, tym więcej treści'. skiego umysłu napotykali. Pewne archetypy były zdumiewa co konkretne (spinacz do papieru), inne wysoce abstrakcyjne (wolność), lecz w każdym wypadku Martin nie miał trudności ze zidentyfikowaniem określonej manifestacji. Koncepcja fo- tosyntezy przepłynęła obok, utożsamiona przez masę nieustan- nie przekształcającej się ektoplazmy. Za nią pojawił się arche- typ ojca. Potem zapylanie. Homeostaza. Podział i złączenie się. Koło i dźwignia. Pi i piwo. Inteligencja samogojących się ran. Rozkosze skutecznego podrapania swędzącego miejsca. Złe po- mysły również się zdarzały - pchły, chciwość, monarchia - lecz pomimo takich wpadek była to bez wątpienia pracownia ge- niusza. Gdy opuścili katedrę, weszli na zupełnie odmienny teren. Zbiorowiska komórek nerwowych tworzyły teraz krajobraz o wiele bardziej konwencjonalny: zalaną wodą równinę cuch- nącą amoniakiem i przykrytą łagodnie migotliwym niebem. Była to kraina błota, przetykana tu i ówdzie paprociami i nie- wielkimi kałużami, ciągnąca się ku horyzontowi niczym nad- przyrodzona plama rozlanej ropy. Podróżnicy parli naprzód, za- trzymując się tylko po to, by zrobić zdjęcia i zebrać próbki ba- dawcze z cuchnącej ziemi - szlam, liście, wodę święconą. Przebyli niecałe trzy kilometry, kiedy pojawił się zdobiony drewniany balkon, elegancki pomimo zacieków i stonóg. Nie mniej znakomici byli jego mieszkańcy, dwa wysokie na trzy metry, podobne do ostryg dinozaury, usadowione przy rozkła- danym stoliku i pogrążone, wbrew wszelkim oczekiwaniom, w szlachetnej grze w scrabble. - Jaki gatunek? - zapytał szeptem Ockham, posuwając się ostrożnie naprzód. - Chyba Gallimimus - odparł Saperstein. - Nie przestrasz- my ich. Fala smutku opanowała Martina. Biedny, chory Brandon Appleyard; Brandon i jego ukochane dinozaury. Gallimimus samica podniosła wzrok znad planszy i dała znak przednią lewą kończyną. - Zbliżcie się, kochani! Oczekiwaliśmy waszego nadejścia! Neuronauci, stąpając w błocie, podeszli do balkonu. - Potraficie mówić - rzekła zdumiona Beauchamp. - Wszystko, co wiecie na temat dinozaurów, to bzdury - po- wiedział samiec, kiwając tępo zakończoną gadzią głową. Mó- wił nosowo, lecz pięknym nowojorskim akcentem. - Jesteśmy ciepłokrwiste, szybko biegamy, potrafimy sprawić się w łóżku i aż do przesady uwielbiamy gadać. Wszedłszy po schodkach na balkon, Martin spojrzał na planszę. Wybór słów sugerował ponury stan umysłu dinozau- rów. ŚMIERĆ. ROZPACZ. ZARAZA. PRZEKLEŃSTWO. NI- COŚĆ. - Gallimimus, zgadza się? - zapytał Saperstein. - Zgadza - odparta samica. Mówiła jeszcze piękniej niż jej partner, starannie kształtując każdą sylabę niczym bostoński patrycjusz. - Mówcie do mnie Vivien. - Ja nazywam się Wawrzyniec - rzekł samiec i dołączył sło- wo NĘDZA do NICOŚCI, zdobywając potrójną premię. - Nie jesteśmy jakimiś tam dinozaurami - powiedziała Vi- vien. - Jesteśmy Ideą Dinozaurów, archetypami, jeśli wolicie. - Właśnie przyszliśmy z Jego laboratorium - rzekł Ockham, kiwając mądrze głową. - Zdumiewające miejsce. - Kiedyś cała ta półkula była zdumiewająca, chwała tryska- ła z każdego neuronu - odezwał się Wawrzyniec. - Potem przy- szła śpiączka. Jesteś ojciec Ockham, prawda? - Zgadza się. - Czytałam twoją książkę - powiedziała Vivien. - General- nie rzecz biorąc, masz rację: śpiączka była pomysłem Boga, je- go sposobem zmuszenia ludzkości do dorośnięcia. Masz dobry styl, tylko następnym razem postaraj się używać mniej przy- miotników. - Doceniam waszą szczerość - rzekł Ockham. - A teraz, pro- szę, odpowiedzcie na jedno pytanie. Czy marnujemy tutaj czas? - To zależy, co chcecie wiedzieć. - Vivien wykorzystała Ć z NICOŚCI, by zbudować PRZEPAŚĆ. - Cóż, na przykład... - Ockham odchrząknął. - Jaka jest prawidłowa wartość stałej Hubble'a? - Przepraszam? - powiedziała Vivien. - Dobre pytanie. -Wawrzyniec do A z PRZEPAŚCI dołożył litery słowa PADLINA. - Skąd bierze się turbulencja? - Nie mam pojęcia - rzekł Wawrzyniec. - Czy Fermat naprawdę miał prosty dowód swojego ostat- niego twierdzenia? - zapytała Beauchamp. - Zupełnie nie wiem, o czym mówisz - odparła Vivien. - W jaki sposób krętki przyczepiają się do Myxotricha pa- radoxa? - zapytał ostro Saperstein. - Wiecie, co powinniście zrobić? - rzekła Vivien. - Powinni- ście zobaczyć się z Sarkosem. - Z kim? - Jonatan Sarkos, krawiec. Jest najmądrzejszy w tej półku- li. Idźcie na południe. Po godzinie dotrzecie do rzeki Chidde- kel. Skręćcie w lewo, idźcie pięć kilometrów groblą i natraficie na jego warsztat. Nie możecie go nie zauważyć. Na zewnątrz jest antena satelitarna. Wygląda jak ogromny chiński wok. - Pięć kilometrów? - zdziwił się Saperstein. - Przecież to więcej, niż liczy całe Corpus Dei. - Zaiste. Ale, jak ujął to Dostojewski, „Gdyby wszystko na świecie było racjonalne...". - „...nic by się nie wydarzyło" - dokończył Martin. - Właśnie - rzekła Vivien. - Czy mogę zrobić wam zdjęcie? - zapytała Beauchamp. - Możesz - odparła Vivien, mrużąc oczy z podwójną po- wieką. - Proszę się nie krępować - dodał Wawrzyniec, uśmiecha- jąc się szeroko. Beauchamp wycelowała obiektyw i nacisnęła spust mi- gawki. - Jest jedno pytanie, na które poTrafimy odpowiedzieć - powiedziała Vivien, oblizując górną wargę. - Rzeczywiście - rzekł Saperstein z krzywym uśmiechem. - Wahałem się przed zadaniem go. To musi być dla was przykra sprawa. - Owszem, przykra. - Wawrzyniec spojrzał z ukosa na swo- ją partnerkę. - Wolelibyśmy o tym nie rozmawiać. - Ty wolałbyś o tym nie rozmawiać - powiedziała Vivien kwaśno, wstając z ławki. - Ja uważani, że powinniśmy mówić o tym przez cały czas. W przeciwnym razie jak zamierzamy dać sobie z tym radę? - Oparła ogon na podłodze balkonu i odwró- ciła się ku Sapersteinowi. - Zacznijmy od tego, że najbardziej rozpowszechnione wyjaśnienie nie wytrzymuje krytyki. - Czy mówisz o teorii kosmicznej katastrofy? - zapytał Sa- perstein. - Tak. Niewątpliwie pewna asteroida zawadziła o Ziemię w okresie górnej kredy, potwierdza to warstwa irydu na całej powierzchni planety. Rzeczywiście, wzbiła ona warstwę pyłu, co doprowadziło do wyginięcia wielkich połaci roślinności z po- wodu braku światła, lecz w żaden sposób nie wyjaśnia to nasze- go końca. Gdyby katastrofa była na tyle gwałtowna, by znisz- czyć wszystkie stworzenia, zniknęłyby też żaby i żółwie, a prze- cież nadal biegają po Ziemi. - A więc jaka jest odpowiedź? - Proszę zgadnąć - rzekła Vivien. - Cóż... jak zapewne wiesz - powiedział z wahaniem Saper- stein - jedna teoria głosi, że nie byłyście dość inteligentne, by przystosować się do zmieniających się warunków. - Nie pieprz głupot - obruszył się Wawrzyniec. - Dinozau- ry istniały przez ponad sto milionów lat. Wy będziecie mieli szczęście, jeśli przetrwacie pięć. Zgaduj dalej. - Inna szkoła utrzymuje, że kiepska budowa waszego szkie- letu doprowadziła do wybuchu epidemii wypadających kręgów. - Kiepska budowa kręgosłupa? I kto to mówi! Wy, z waszy- mi czterema tysiącami sposobów na bóle pleców! - Rozwijające się ssaki wyjadały wam jajka? - zaryzyko- wała Beauchamp. - Bez sensu. - Nastąpiło znaczne ochłodzenie - rzekł Saperstein - i cho- ciaż byłyście ciepłokrwiste, nie potrafiłyście utrzymać właści- wej temperatury ciała. - Ależ skąd! - odparła Vivien. - Globalne skażenie? - Niemożliwe. - Wybuchające wulkany wysyłały do atmosfery trujące gazy... - W żaden sposób. - W porządku - powiedział Saperstein. - Poddaję się. - Naprawdę? - Tak. ; - Zatwardzenie. - Co? - Zatwardzenie. - Słucham? - Mam ci to narysować? Zatwardzenie. Umarłyśmy na blo- kadę kiszek po zjedzeniu nowo powstałych, niestrawnych form roślinnych. Kiedy my, roślinożercy, zniknęliśmy, oczywiście również mięsożercy wyginęli z braku pożywienia. -Vivien wy- brała wszystkie siedem liter ze swojej przegródki, lecz nie uło- żyła ich na planszy, tylko zamknęła w dłoni i podeszła do Mar- tina. Jej oczy oczarowały go, czarne jak węgiel źrenice osadzo- ne na tle złocistej tęczówki niczym księżyc zaćmiewający słońce. - Sędzia Candle? - Były sędzia. Przegrałem sromotnie w listopadowych wy- borach. - Pański proces nie może zakończyć się szczęśliwie dla oskarżenia, o czym pan z pewnością wie. - Vivien zaczęła ukła- dać litery na dłoni. - Wielka szkoda, że złożyli pana z urzędu. Pańskie werdykty były zawsze proekologiczne. Szczególnie po- dobała nam się decyzja w sprawie Pronto Prints. - Pronto Prints była to firma fotograficzna z Fox Run, która potajem- nie wylała do potoku Waupelani ponad dziesięć tysięcy litrów odpadów chemicznych. Martin nałożył na nich wysoką grzyw- nę i kazał firmie zbudować kompletną oczyszczalnię ścieków. - Naprawdę chce pan to przeprowadzić? - Tak. - A zatem mamy pewną prośbę. Gdy będzie pan pisał akt oskarżenia, proszę pamiętać o Wawrzyńcu i mnie. O Wawrzyń- cu i mnie... i całej reszcie. - Wyginięcie kilku rzędów, prawie całej podgromady, to coś, czego nie należy lekceważyć - rzekł samiec dinozaura. - Bezinteresowne zło. -Vivien umieściła wszystkie siedem liter na planszy. Drugie A ze słowa PADLINA pozwoliło jej utworzyć THANATOS. - Zgadzam się - potaknął Martin, zastanawiając się, jaki sens będzie miało umieszczenie faktu wyginięcia wielkich ga- dów w akcie oskarżenia. - Nie możesz wykorzystać tego słowa - powiedział Wawrzy- niec do partnerki. - Ależ mogę. - To nazwa własna, grecki bóg. - Jest to również synonim śmierci. - Ależ nie! - Ależ tak! - Gdzie jest słownik? Zaraz się przekonamy! - Chcemy, by nasz głos został usłyszany - zwróciła się Vi- vien do Martina, wyciągając spod turystycznego stolika „Słow- nik wyrazów obcych". - Proszę dopuścić nas do głosu - rzekł Wawrzyniec. - Zobaczę, co da się zrobić. Neuronauci odeszli wkrótce po tym, jak dowiedzieli się, że „thanatos" nie zawsze pisze się od wielkiej litery. ROZDZIAŁ 7 Kiedy Martin Candle i jego towarzysze zjawili się na moim podwórku, w ubłoconych butach, spoceni, nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo stęskniłem się za stymulującymi kontakta- mi towarzyskimi. Moi klienci z wyjątkiem biskupa Augustyna to zgraja tępaków, a moi uczniowie mają taki sam pożytek z umysłu jak kobra z maści na odciski. Belfegor chce rozma- wiać wyłącznie o filmach grozy i baseballu. Schonspiegla idea rozmowy przywodzi na myśl złupienie Rzymu. Myśl o spędze- niu popołudnia z istotami dorównującymi mi bystrością umy- słu doprowadziła mnie na skraj ekstazy. Otrzeźwieni faktem, iż jestem nie tylko krawcem, lecz tak- że Księciem Ciemności, neuronauci przelękli się nieco, lecz za pomocą argumentów odwołujących się zarówno do uczuć, jak i rozsądku udało mi się ich uspokoić. Śpiączka Boga, wyjaśni- łem, uczyniła ze mnie metafizycznego inwalidę. Tak samo mo- głem ukraść im dusze, jak rzutek w zawodach strzelania ka- czek - złożyć jajka. Tutaj, nad rzeką Chiddekel, wszyscy jesteśmy zagorzałymi mięsożercami. Jeśli coś nie krwawi, nie jemy tego. Mój osobi- sty kucharz, Funkeldune, stał się ostatnio kimś w rodzaju pu- rysty dietetycznego, odmawiając przyrządzania wszystkiego, czego sam nie upolował i własnoręcznie nie zabił. Na szczęście żadne z moich gości nie było wegetarianinem, a ich oczy zabły- sły na widok pożywnej kolacji przygotowanej dla nas przez Funkelduna, gulaszu sporządzonego z Boskiego archetypu Er- nesta Hemingwaya. Wypowiedziałem swoją standardową formułę - „Drogi Bo- że, wiemy, że masz swoje powody, dla których tysiące dzieci głodują w różnych zakątkach globu, i dziękujemy Ci za do- starczenie na nasz stół tych nadmiernie obfitych porcji, amen" - po czym zabraliśmy się do jedzenia. Oczywiście nie poinformowałem gości, co spożywają. Wierzyli, że jedzą mię- so dzikiego niedźwiedzia, co w pewnym sensie odpowiadało prawdzie. - Czegoś nie rozumiem. Czy jesteś rzeczywistym diabłem, czy tylko Ideą Diabła? - spytał jezuita-kosmolog, Tomasz Ockham, pochłaniając kawałek udźca wielkiego pisarza. - Idea Diabła jest rzeczywistym diabłem - odparłem sta- nowczo. - Cielesny diabeł, który kiedyś włóczył się po całej zie- mi, jest zaledwie odbiciem mnie samego. - Chciałem dodać: „Tak jak Ernest Hemingway, który niegdyś cieszył się sławą jako ziemski pisarz, jest zaledwie odbiciem Ernesta Heming- waya, którego teraz spożywacie", ale udało mi się trzymać ję- zyk za zębami. Przez cały czas posiłku goście zarzucali mnie pytaniami w rodzaju tych, jakie zajmują ludzi na łamach telewizji. Praw- dę mówiąc, nie lubię telewizji publicznej. Co innego kanał „Playboya" - telewizja łonowa, jak ujmuje to Belfegor. Jaka jest prawidłowa wartość stałej Hubble'a? Dlaczego proton w atomie wodoru jest tysiąc osiemset trzydzieści sześć razy cięższy od elektronu? Wyjaśniłem, że przed nadejściem śpiącz- ki znałem zapewne wszystkie odpowiedzi, lecz teraz ledwie pa- miętałem już, jak wygląda haft krzyżykowy. - Czy znasz jakieś kontrargumenty na teorię liberum arbi- trium, czyli wolnej woli, jako rozwiązanie problemu zła? - wy- skoczył w pewnym momencie Candle. - Bez wątpienia kiedyś znałem. - A co z rozwiązaniem ontologicznym? - Powinieneś rozmawiać z doktorem teologii, nie z Ojcem Kłamstw. Rozróżnienie jest subtelne, lecz istotne. Nasz bohater zjadł kęs łydki Hemingwaya. - G.F. Lovett kazał mi przeczytać „Opus imperfectum contra Julianum" świętego Augustyna, lecz niewiele mi to pomogło. - To jedna z moich ulubionych lektur, przyznaję, lecz po co zadowalać się ostatnim dziełem Augustyna, kiedy możesz po- znać samego biskupa? Widzisz ten trzyczęściowy garnitur z brą- zowej wełny pod ścianą? - Pazurzastym palcem wskazałem czę- ści garderoby oczekujące na odbiór: marynarka, kamizelka, spodnie. - Kiedy przyjdzie go odebrać, powiem mu, że anuluję rachunek... pod warunkiem że poprowadzi cię w górę rzeki, do źródła jego teodycei. Mam na myśli oczywiście ów rajski punkt, z którego początek biorą Piszon, Gichon, Eufrat i Chiddekel. - Podróż do rajskiego ogrodu byłaby najbardziej stymulu- jąca, to pewne - rzekł Ockham, przeżuwając kęs polędwicy - i bez wątpienia dostarczyłaby panu Candle'owi wielu cennych informacji, lecz my przybyliśmy tutaj w celach naukowych. - Jeśli ty nie możesz odpowiedzieć na nasze pytania, to kto? - zapytała Beauchamp. - Czyżbyście nie zamierzali odwiedzić szyszynki? - odpo- wiedziałem naukowcom. - Nie śmiałbym pozwolić wam na opuszczenie Jego mózgu przed odwiedzeniem szyszynki. - Wycelowałem igłą w lewe oko Candle'a. - Uważaj na bisku- pa Augustyna, przyjacielu. Jest niewiarygodnie inteligent- ny. Jeśli będzie miał okazję, zupełnie cię skołuje. Niektórzy ludzie mają nie wszystkie klepki w głowie. Augustyn ma ich za dużo. - Szyszynka? - zapytał Ockham. - Szyszynka - potwierdziłem. - Chcesz powiedzieć, że Kartezjusz... - Przez cały czas miał rację. Dusza każdego człowieka, na- wet naszego Stwórcy, jest tożsama z jego szyszynką. Jeśli ist- nieją odpowiedzi na twoje pytania, ojcze, to znajdziesz je na pograniczu Jego przedmózgowia. •*** W trakcie swojej kariery Martin kilkakrotnie spotykał ludzi, których był zmuszony zakwalifikować jako do szpiku ko- ści złych. Nigdy nie zapomniał sprawy dziewięcioletniego Jare- da Galitzena, który oblał naftą i podpalił osiem kotów w Glen- dale. Kiedyś Martin badał sprawę rzekomo nielegalnie porzu- conych śmieci w Jeleniej Ostoi, lecz przekonał się, że źródłem smrodu w posiadłości Gladys Wurtz są zwłoki jej uduszonego dziesięciomiesięcznego syna. Teraz ponownie znalazł się w ob- liczu nieodwracalnego zepsucia. Bez względu na tO, do jakie- go stopnia śpiączka Boga pozbawiła krawca jego mocy, był on nadal istotą, która - gdyby służyło to jej celom - przykułaby człowieka kajdankami do łóżka i wyjęła mu wątrobę, posługu- jąc się ręczną piłą. Gdyby nie zapewnienia neuronu, że najlep- sze kontrteodycee znajdują się w Boskiej czaszce, Martin prze- prosiłby towarzyszy i natychmiast udał się w drogę powrotną do „Carpco New Orleans". - Niestety, nie mam tu łóżek - rzekł Jonatan Sarkos, gdy Idea Ciemności zapadła nad jego warsztatem - lecz pośród za- let mojego statku pocztowego jest sześć koi z dmuchanymi ma- teracami napełnionymi ostatnimi tchnieniami zarzynanych owiec. Nigdy nie spaliście na niczym tak miękkim. Martin zamrugał, wzrok przyzwyczajał mu się do słabego blasku lampek olejnych. Na najbliższej półce leżało sześć kur- tek motocyklowych z napisem KONSORCJUM SZATANA wy- szytym na plecach. Obok nich wisiał wełniany garnitur święte- go Augustyna oraz kilkanaście prześcieradeł z symbolem Ku- Klux-Klanu. Martin przyjrzał się złowrogiemu gospodarzowi: był to łysy i hałaśliwie zachowujący się olbrzym, o oczach czer- wonych jak u laboratoryjnego szczura. Ubrany w starannie skrojony smoking, stanowił chodzącą reklamę swoich krawiec- kich umiejętności. - Zanim odejdziecie, pozwólcie, że was zabawię. - Sarkos sięgnął za stół roboczy i wydobył urządzenie, w którym Mar- tin, niegdyś członek kółka audiowizualnego w abaddońskim gimnazjum, rozpoznał projektor filmowy Kodaka. - Nie spo- dziewam się, by ten film was szczególnie rozbawił. - Ustawiw- szy projektor na stole, krawiec założył szpulkę z taśmą. - W gruncie rzeczy zapewne uznacie go za straszny. Mam na kon- cie wiele wynalazków, lecz najbardziej dumny jestem z domo- wego kina. Mógłbyś obsługiwać urządzenie, Candle? Wiem, że jesteś z nim zaznajomiony. - Spróbuję - rzekł Martin ostrożnie. - Panie i panowie, Studio Filmowe „Czyściec" przedstawia film „Stało się w ponurą noc", w reżyserii Jonatana Sarkosa, na podstawie własnego scenariusza, realizacja własna. - Kra- wiec podszedł do przeciwległej ściany, zdjął z wieszaka jedno z prześcieradeł Ku-Klux-Klanu i przytwierdził je pinezkami do futryny drzwi. - Proszę zaczynać - rzekł do Martina, jednocześ- nie gasząc światła. Martin przekręcił odpowiednią gałkę. Żarówka projektora zabłysła i na ekranie pojawił się obraz, długa, źle oświetlona, kręcona drżącą kamerą scena przywodząca na myśl niskiej ja- kości pornografię. Prostytutka, mająca na sobie jedynie zega- rek i naszyjnik ze sztucznych diamentów, siedziała po turecku na poplamionym łóżku w motelu. W kadrze pojawił się klient - bestia o wielu rogach i tysiącach oczu, niby żywcem wyjęta i kart Księgi Objawienia - i szybko skorzystał z jej usług. - Moje poczęcie nastąpiło wbrew wszelkiemu prawdopodo- bieństwu - komentował Sarkos. - Kobieta, którą widzicie, by- ła bezpłodna, od jakiegoś klienta zaraziła się bowiem rzeżącz- ką i w wyniku nie leczonej choroby miała całkowicie zatkane jajowody. Nie pamiętała mojego ojca wcale, tyle że cuchnął jak kot przejechany na autostradzie. Skrobanka była wyklu- czona. Matka zawsze opowiadała się za zakazem aborcji. Potwór odwrócił się do kamery i zaśmiał hucząco. Jego na wpół wzwiedziony penis przypominał samochodowy amortyza- tor. - Gdy tylko Bóg zdał sobie sprawę, że jestem w drodze, po- stanowił, że moje narodziny muszą być skromne, by grzech py- chy nie zagnieździł się we mnie przedwcześnie. Upatrzył sobie odpowiednią stajenkę, jednak była zajęta... Scena z przeróbki „Ben Hura" z roku 1959 pojawiła się na ekranie: Matka Boska siedząca pomiędzy zbiorowiskiem krów i kóz, wpatrująca się z miłością w nowo narodzonego Syna. - ...tak więc musiał wybrać coś bardziej eleganckiego. Na ekranie pojawiło się ujęcie budynku hotelu „Holiday Inn", z neonem WOLNE MIEJSCA lśniącym w padającym nie- ustannie deszczu. - W ten sposób Ojciec Kłamstw przyszedł na świat, powity przez Matkę Kurew. Z napęczniałym brzuchem późnej ciąży prostytutka leżała na wielkim łożu. W miarę jak operator kamery robił kapryśne zbliżenia i odjazdy, dziecko przepchnęło się przez szyjkę maci- cy i kanał rodny, ciągnąc za sobą pępowinę niczym wokalista rockowy kabel mikrofonu. Z demonicznym uśmiechem wdra- pało się po tułowiu wyczerpanej matki i zawiązało jej sznur wokół szyi. - Nie widzę powodu, by oglądać dalej - powiedział Ockham. - Matce i mnie pisany był trudny związek - rzekł Sarkos. Dziecko zacisnęło pępowinę. Język prostytutki wyskoczył na zewnątrz niczym kukułka z zegara. Zaraz po śmierci matki noworodek zaczął ssać jej pierś. - Cholera, to obrzydliwe - odezwała się Beauchamp. - Wyłączcie to - rzekł Saperstein. - Świat od samego początku pojął znaczenie mojego nadej- ścia - powiedział Sarkos. - Pośród gości odwiedzających moją kołyskę było trzech mędrców z Zachodu. Trzej mężczyźni z charakterystycznymi fryzurami weszli do pokoju hotelowego, z zapakowanymi prezentami w dłoniach, figlarnie poszturchując się i wymierzając sobie radosne kuk- sańce. Jeden miał na głowie coś przypominającego czarną mio- tłę; drugi żydowskie afro; trzeci zaś był ostrzyżony na jeża. - Niezbyt chwalebny punkt ich karier - zauważyła Beau- champ. Pojawiło się ujęcie w planie amerykańskim: niemowlę sie- działo na brzuchu martwej prostytutki, otwierając jeden z pre- zentów. Ze środka wyskoczyło siedem pluszowych węży na sprężynach. - Od tego czasu - powiedział krawiec - żyłem wedle mak- symy: „Strzeż się głupców przynoszących dary". Ostatnie ujęcia pokazywały dziecko wrzucające mędrców do pełnego piranii hotelowego basenu. - Koniec - oznajmił Sarkos. - Bogu dzięki - rzekł Saperstein. Gdy Martin wyłączył projektor, Sarkos potarł zapałkę i przytknął płomień do knota lampy. Warsztat wypełnił się cie- płym blaskiem płonącego tranu. - Minąłeś się z powołaniem - stwierdził Ockham ironicz- nie. - Powinieneś był zostać reżyserem filmowym. - Jestem nim. Nie sądzicie chyba, że „Titanica" nakręcił Cameron. - Sarkos podszedł do projektora, zdjął szpulę z fil- mem i pomachał nią w stronę Martina. - Logicznie rzecz bio- rąc, oczywiście, powinienem być gwałtownie przeciwny Spra- wie międzynarodowej numer 227. Jeśli zapadnie wyrok skazu- jący i sędziowie nakażą odłączenie urządzeń podtrzymujących życie, gdzie się wtedy znajdę? - Cisnął szpulką niby dyskiem. - Uniewinnienie przygnębiłoby mnie jeszcze bardziej, toteż będę przyklaskiwał twoim staraniom na każdym etapie. Moi uczniowie i ja zamierzamy oglądać całe widowisko. - Sarkos wyciągnął telewizyjnego pilota z kieszeni i wycelował nim w Martina. - Wspaniałe urządzenie. Nie tylko zmienia kana- ły, reguluje głośność i kontrast, lecz także pozwala mi ocenić każdego potencjalnego Prometeusza i aspirującego Hioba w okolicy. Krawiec przyjrzał się rzędom guzików, przyciskając zimny jak bryła lodu pilot do czoła Martina. - Przeziębię się. - Cicho - rzekł Sarkos. - Zobaczmy... wskaźnik goryczy: 147, dobrze. Współczynnik obłudy: 175 na 96, doskonale. Zapał mo- ralizatorski: 38,8 stopni Celsjusza. Do diaska, Candle, jesteś najsilniejszym zawodnikiem, jakiego mieliśmy. Mógłbyś nawet wygrać. Sprawiedliwość jest przecież ślepa. Powinienem o tym wiedzieć, sam zaszywałem jej powieki... tym. - Błysnął srebr- ną igłą krawiecką. - Przede wszystkim, bez względu na to, ja- kie sztuczki będzie stosował Lovett w Hadze, nie pozwól mu zrzucić całej winy na mnie. - Nie pozwolę. - Nikt nie zmuszał naszego Stwórcy, by obarczał świat obec- nością Księcia Ciemności. - Sarkos uśmiechnął się szeroko jak rekin. - Moje gwałtowne poczęcie, uporczywa ciąża, niegodne narodziny: nic z tego nie było nieuniknione. On sprawił to wszystko z własnej nieprzymuszonej woli. Dzięki roxanolowi Martin spał głęboko tej nocy i kiedy się obudził, kilka minut zajęło mu uświadomienie sobie, że nie znajduje się w domu w Abaddon, lecz płynie po rzece Chidde- kel na pokładzie zardzewiałego, osiemnastometrowego parow- ca pocztowego o nazwie „Dobre Intencje". Pamięć przywrócił mu wyjątkowy zapach rzeki Chiddekel; z fal unosił się cudow- ny aromat, mieszanina czerwonych róż, landrynek i wędzone- go mięsa. Nawet w obecnym stanie zepsucia Boski mózg pach- niał lepiej niż większość mózgów u szczytu potęgi. Martin zwlókł się z koi, minął śpiących Sapersteina i Beau- champ, po schodni wspiął się na główny pokład. Statek szedł pełną parą, posuwając się niezmordowanie pomiędzy brzega- mi błotnistej równiny. Silnik sapał i dyszał; dym wydobywał się z podwójnego komina czarnymi kłębami upstrzonymi gar- ściami pomarańczowych iskier. W wilgotnym i lepkim powie- trzu kłębiły się masy owadów. Ze sterówki - drewnianej budki o architektonicznej subtelności wiejskiej sławojki - dobiegał męski głos śpiewający nieprzyzwoitą marynarską piosenkę. Martin słyszał urwane fragmenty, jakby pochodziły z płyty tak zniszczonej, że igła skakała chaotycznie pomiędzy rowkami. Rozróżnił „ośmiornic pieszczoty cne", a potem „gwałt na gar- batym wielorybie". Śpiew umilkł. - Dzień dobry, panie Candle. - Obrzydliwa kreatura wysta- wiła pysk przez okienko sterówki. - Jestem Belfegor, wasz nie- ustraszony szyper, a także ulubiony uczeń Sarkosa. - W oczach Martina demon przypominał istotę, jaka mogłaby się narodzić, gdyby prawa natury pozwalały na łączenie się goryli z guźcami. Oczy miał nabiegłe krwią. W jego nozdrzach można było śmia- ło zmieścić piłeczki pingpongowe. - Proszę nie wymawiać mi statusu metafizycznego - poprosił, a z jego nosa pociekła pe- cyna śluzu. Beknął głośno. - Gdybym miał wybór, grałbym za- wodowo w baseball. Martin z obrzydzeniem odwrócił się od sterówki i pokuśty- kał w stronę dziobu, gwałtownymi ruchami rąk odganiając ar- chetypowe muchy i pierwotne komary latające mu wokół twa- rzy. Pacnął się otwartą dłonią w czoło, zabijając komara wiel- kiego jak szerszeń i spryskując brew własną wyssaną przez owada krwią. Na rufie wysoki, mocno zbudowany mężczyzna około pięć- dziesiątki, ubrany w ten sam wełniany garnitur, który Mar- tin widział poprzedniego dnia u Sarkosa, prowadził ożywioną rozmowę z ojcem Ockhamem. Na szyi zawieszoną miał lornet- kę, kołyszącą się przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Na je- go orlim nosie wspierały się okulary w rogowej oprawie; po- między równymi zębami trzymał zaciśniętą fajkę z korzenia wrzośca. Wyglądał na człowieka dystyngowanego i znamieni- tego, kogoś w rodzaju emerytowanego profesora elitarnego uniwersytetu lub też rumuńskiego arystokraty-wampira, któ- ry zdołał urządzić sobie garsonierę przy internacie dla dziew- cząt. - ...postrzegając Najwyższą Istotę jako dwubiegunową - mówił Ockham. - Rozszczepione bóstwo? - odpowiedział nieznajomy, wy- ciągając fajkę z przepastnych ust. - Nie, nie, Bóg jest jedyny w Trójcy. - W tym momencie Martin spostrzegł jego zdolność do unoszenia jednej brwi. - Popadasz w manicheizm, ojcze. Znam to. Proszę zawrócić. - Lecz bieguny działają w parze, podobnie jak twoje oczy, kiedy używasz okularów - upierał się Ockham. - W maniche- izmie dwie zasady są wzajemnie przeciwstawne. - To pułapka, przyjacielu. Trzymaj się z dala. - Biskup Augustyn? - zapytał Martin, podchodząc. - Idea Augustyna - poprawił go mężczyzna. Podniósł dwie brwi jednocześnie. - Sędzia Candle? - Były sędzia. Czytałem pańską autobiografię. - Moje „Wyznania"? W całości? - W całości. - Gratulacje. Mam wątpliwy zaszczyt być autorem jedne- go z trzech arcydzieł zachodniej literatury, które nie więcej niż siedemdziesiąt osób przeczytało w całości. Pozostałe pozycje to „Raj odzyskany" i „Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskie- go". - Augustyn uniósł prawą brew. - Dzisiaj, oczywiście, nie trudziłbym się zapisywaniem tego wszystkiego, prawda? Po prostu wystąpiłbym w telewizji. - Lewa brew zrównała się po- ziomem z prawą. - A więc, panie Candle, szuka pan wiadomo- ści na temat zła. - Zgadza się. - Sarkos twierdzi, że nie każe mi płacić za nowe ubranie, jeśli pana oprowadzę. - Augustyn splótł ręce na piersiach, po- cierając skórzane naszywki na łokciach marynarki. - Nie mu- szę chyba mówić, że do Sprawy międzynarodowej numer 227 odnoszę się z niechęcią. Oświecenie pana nie będzie dla mnie przyjemnością i jestem gotów wycofać się z umowy w tej chwi- li. - Biskup skrzywił się ponownie. - Mimo wszystko jednak no- wy garnitur to nowy garnitur. - Z kieszeni marynarki wyjął po- składany odcinek różowego papieru komputerowego z perforo- wanymi brzegami. - Nasza trasa. Góra Moria, równiny Sodomy, wzgórza Ararat, Kraina Gnoju, Ogród Rajski. - Schował kart- kę z powrotem, pyknął z fajki i wydmuchnął kółko dymu w kształcie wstęgi Moebiusa. - Chęć oczyszczenia duszy po- przez spowiedź może być czasem przemożna, nie zgodziłby się pan? W tej chwili, na przykład, ze wzruszeniem wyznaję, iż na- sze spotkanie z aktorami wydarzenia na górze Moria - Abraha- mem, Izaakiem, barankiem ofiarnym - pobudzi moje cielesne pragnienia. - Ma pan nieczyste skłonności wobec chłopca? - zapytał Ockham. - Wobec barana. - Augustyn zawinął jędrną dolną wargę do środka i ją przygryzł. - Boże, jakiż obrzydliwy i upadły świat zamieszkujemy! Słowem kluczowym, ojcze, jest lubieżność. Lu- bieżność, lubieżność, i raz jeszcze lubieżność. W trakcie dalszej rozmowy biskup odsłaniał się coraz bar- dziej. Opowiedział o ogarniającym go regularnie pragnieniu nawiązania intymnych relacji z różnymi ciężkimi maszynami rolniczymi. Opisał swoją fantazję na temat noszenia jedwab- nych koronkowych majtek. Przyznał, że chciałby kiedyś sędzio- wać w którymś ze słynnych pojedynków na pierdnięcia, na któ- re Idea Marcina Lutra wyzywała często Ideę Szatana. Gdzieś w trakcie tych wyznań Ockham wymknął się niepostrzeżenie, lecz Martin postanowił wytrwać, pragnąc zaskarbić sobie sym- patię biskupa. Sprośność opowieści Augustyna sprawiła, że Martin przy- pomniał sobie sprawę Sidneya Kinga, agenta nieruchomości z Glendale, którego trzy przyjaciółki przybyły do magistratu wkrótce po tym, jak dowiedziały się nawzajem o swoim istnie- niu. Ich skargi były identyczne. Każda była w siódmym tygo- dniu ciąży z Kingiem, co jednoznacznie przeczyło jego zapew- nienion, iż przeszedł zabieg podwiązania nasieniowodów. Cyn- thia Ringle zamierzała poddać się aborcji, Karla Schwartz i Joannę Bogenrief postanowiły urodzić dziecko. Żadna nie chciała ślubu z oszustem. - Czy jest jakaś szansa na uzyskanie sprawiedliwości w tej sprawie? - zapytała Karla Schwartz. Nazajutrz Martin wezwał Kinga do sądu, oskarżając go o ra- żące nadużycie swego organu rozrodczego i grożąc więzieniem. King się zdenerwował. Kując żelazo póki gorące, Martin wy- dobył od niego obietnicę: dopóki dzieci nie osiągną dwunastu lat, King będzie dobrowolnie służył matkom jako opiekun na weekendy - żadnych wyjątków, żadnych wymówek, wysoka grzywna na wypadek, gdyby się nie wywiązał. Jeśli prezes Ge- neral Motors zaprosi Kinga na łowienie pstrągów któregoś pięknego sobotniego popołudnia, King musi zabrać ze sobą oboje nieślubnych dzieci. Jeśli hollywoodzka gwiazdka zapro- ponuje, by spędzili dwa tygodnie na południu Francji, będzie musiała zarezerwować cztery miejsca w samolocie. Siedem miesięcy później dzieci przyszły na świat, dwaj chłopcy, i od początku wszystko szło dobrze, przymusowe ojcostwo obudzi- ło nawet w Kingu uśpioną uczuciowość. W końcu zarówno Kar- la Schwartz, jak i Joannę Bogenrief znalazły mężów, a King funkcjonował w życiu chłopców jako ktoś w rodzaju całorocz- nego świętego Mikołaja. - Czy chciałeś kiedykolwiek, żeby w odbycie mieszkała ci mysz? - zapytał Augustyn, zbliżając dłonie do obfitej piersi Martina. - Raczej nie. - Lubieżność, panie Candle, wszystko lubieżność! Och, ja kimiż godnymi pogardy istotami jesteśmy! Nasze ciało jes' upadłe! Nasze dusze są pełne szlamu! Im szybciej nadejdzif dzień sądu ostatecznego, tym lepiej! Moim obowiązkiem jest znosić to wszystko, powiedział so- bie Martin w duchu, zaciskając zęby i zamykając oczy. Hiobia- nie liczą na mnie. Promienie słońca na błotnistej równinie tworzyły miraże przypominające opalizujące formy w mentalnym laboratorium Oskarżonego. Martin powrócił do swej koi i odebrał wiadomo- ści zarejstrowane przez pocztę elektroniczną. Nadawca: selkirk2@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: wtorek, 16 maja, 21.45 czasu wschodniego Mój związek z twoją gospodynią rozwija się wspaniale. Mamy z Patrycją wiele wspólnego - rozwód, osierocenie, ateizm - i wie- rzę, że możemy pomóc sobie nawzajem, chociaż ona nadal wyka- zuje dziwną niechęć do naszej sprawy. Chce wiedzieć, czy przyj- mujesz odradex. Źle wieści. Doktor Carbone podniósł stawkę. Żąda teraz 175 tysięcy dolarów. Co więcej, twierdzi, że jedynym specjalistą w ca- lym Ohio zdolnym poprowadzić letnie wyklady jest jego żona Pearl, a ona chce 32 tysiące plus 5 tysięcy dla asystenta. Uważam, że są to sumy zawyżone, i powiedziałem im to. Gdy Martin skończył czytać korespondencję od Randalla, burzyła się w nim krew, a serce waliło jak młotem. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: selkirk2@aol.org Data: środa, 17 maja, 11.40 czasu lokalnego Na miłość boską, Randall, przestań wykłócać się o honorarium naszego najważniejszego świadka! Daj facetowi i jego żonie, ile żądają. Być może, nie mamy aniołów po naszej stronie, ale ma- my budżet niczym hollywoodzka superprodukcja. Poinformuj Patrycję, że nie wstrzykuję sobie odradeksu. Nie powinna być zaskoczona. Wiadomość od Esther była bardziej uspokajająca, chociaż zaczynała się nieprzyjemnie. Nadawca: esthclute@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: środa, 17 maja, 10.17 czasu wschodniego Allison Lowry odmawia składania zeznań, nawet za 10 tysięcy, koniec, kropka. Mogła opowiedzieć swoją historią na naszym pierw- szym spotkaniu, ale nie zamierza powtarzać jej przed całym światem. Me mogę obiecać Ci żadnych nowych rozszczepień kręgosłupa, sądzę jednak, że jestem na tropie czegoś równie dobitnego: zwłók- nienia torbielowatego. Przeprowadzam rozmowy z trzema para- mi rodziców w tym tygodniu. (Dwójka z dzieci, o których mowa, umrze w ciągu roku. Trzecie umarło zeszłego stycznia. Życz mi szczęścia). Tymczasem na froncie raka i nieuleczalnych chorób sprawy idą coraz lepiej. Powinieneś posłuchać, jak Frank Latham opisuje koszmary choroby Hodgkina, a Rosalind Krueger opowia- da, jak straciła córkę cierpiącą na ostrą białaczkę limfoblastycz- ną. Przede wszystkim jednak uda mi się chyba przeciągnąć na na- szą stronę uciekiniera z Ruandy, Xaviera Mrugamę. Został zaata- kowany maczetą, wspaniała ofiara walk plemiennych. Z językiem przyciśniętym do górnej wargi Martin ponow- nie odczytał cały list od Esther. „Nie mogę obiecać Ci żadnych nowych rozszczepień kręgosłupa...". Znowu powiew tego same- go, bezwględnego królestwa Sprawy międzynarodowej numer 227. „Na froncie raka i nieuleczalnych chorób...". Nic dziwne- go, że ludzkość tak rzadko zaciągała Stwórcę przed sąd. Polo- wanie na Boga nie jest sportem dla amatorów. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: esthclute@aol.org Data: środa, 16 maja, 11.58 czasu lokalnego Niech będzie, zostawimy Allison w spokoju. Jeśli dasz radę wy- grzebać skądś rozmownego pacjenta ze zwłóknieniem torbielowa- tym, powinno to wypełnić lukę. Oczywiście jestem zadowolony, że tak dobrze idzie nam z na- szymi pacjentami rakowymi. Coś mnie jednak niepokoi. Czy rak nie stał się ostatnio odrobinę nudny ? Czy potrafiłabyś znaleźć coś bardziej na czasie? Poszukaj przynajmniej jednej ofiary stward- nienia rozsianego oraz paru przypadków wczesnej choroby Alz- heimera. Kiedy wrócił na pokład, Idea Słońca stała w zenicie. Zna- lazł Augustyna na rufie, usadowionego na rozkładanym leża- ku, z wędką w dłoni. Na powierzchni wody kołysał się plasti- kowy jajowaty spławik. - Czy kiedykolwiek chciał pan ozdobić sobie twarz, przebi- jając wargi haczykami? - zapytał biskup. - Nigdy - odparł Martin. - Na wschód od Edenu pokusy nigdy się nie kończą. - Biorą? - Nie... a jeśli weźmie się pod uwagę, jakie monstra za- mieszkują te wody, to chyba i lepiej. O tam, na przykład - bi- skup Augustyn wskazał na północ - mamy bestię tak przeraża- jącą, że Bóg ujarzmił ją dopiero po trzydniowej walce. Behe- mot z Księgi Hioba. Martin spojrzał ku grobli. Zwierzę przypominające krzy- żówkę hipopotama z plezjozaurem leżało w mule, pożerając si- towie i liście lotosu. Jego gigantyczny grzbiet lśnił od warstwy osocza. Ruchliwe oczy osadzone były na szypułkach, podobne do dziecięcych wiatraczków. Martin z jękiem chwycił za reling, żeby nie upaść. Jedną rzeczą było czytać o Behemocie - symbolu pierwotnego cha- osu, według większości komentatorów biblijnych - a zupełnie inną znaleźć się w obecności potwora. Martin przypomniał sobie, jak jego ojciec, zawsze poszukujący interesujących te- matów na lekcje szkółki niedzielnej, wypożyczył celuloidową kopię „Giganta Behemota", fantastyczno-naukowego filmu grozy z końca lat pięćdziesiątych, i pożyczywszy projektor z plebanii, dokonał wstępnej projekcji w dużym pokoju remi- zy. Było to wielkie wydarzenie. Martinowi pozwolono zaprosić Billy'ego Tuckermana. Niestety, „Gigant Behemot" okazał się filmem niezbyt strasznym dla dwunastolatków. Ojciec również oglądał go ze wzrastającym rozczarowaniem, gdyż z wyjątkiem pierwszej kwestii narratora - „I Bóg rzekł: «Oto Behemot, jak ciebie go stworzyłem»" - oraz mowy pogrzebowej wikarego film nie zawierał żadnego materiału biblijnego. - „Oto Behemot, jak ciebie go stworzyłem" - zacytował Martin, pragnąc, by Augustyn zwinął żyłkę, zanim monstrum wyczuje zapach przynęty. - „Gdy rzeka wezbrana, niespieszny" - dodał Augustyn, przyglądając się potworowi z mieszaniną strachu i lubieżno- ści. - „Spokojny, choć prąd sięga paszczy". Martin spojrzał na oddalającą się bestię, zafascynowany jej nieodgadnionością. Zaiste, w mózgu Boga więcej było rzeczy, niż się roiło w Augustynowej - czy jakiejkolwiek innej - filo- zofii. - „Czy można go złapać za oczy, przez nozdrza przesunąć pętlicę?" - zacytował biskup. - Instynktownie odpowiedziałbym: nie - odrzekł Martin, wybuchając nerwowym śmiechem, gdy potwór zniknął wresz- cie w dali. Popołudnie przyniosło straszliwy upał, chmary krwiożer- czych komarów i, co było bardziej zaskakujące, zapach płoną- cego drewna - doznanie to obudziło w Martinie nie tylko wspo- mnienie utraty domu w Kasztanowym Gaju, lecz także wcześ- niejsze, nieudanej próby zdobycia harcerskiej sprawności kucharza. Spazm bólu przeszył mu lewą kość łonową. Połykając dwie tabletki roxanolu, skierował wzrok ku północy. Kilkaset me- trów od brzegu kupka chrustu paliła się na skalnym wyniesie- niu, dymiąc obficie. Drewno mogło pochodzić z płonącego krze- wu religii mojżeszowej, bo choć ogień wydawał się realny, chru- stu nie ubywało. Pożyczywszy lornetkę od Augustyna, przyłożył ją do oczu, wyregulował ostrość i aż go zatkało z wrażenia. Chudy chłopiec, wyglądający na nie więcej niż dziesięć lat i ubrany jedynie w białe płócienne spodnie, leżał na kupie chrustu, związany skórzanymi rzemieniami. Parę metrów da- lej zgarbiony, brodaty starzec we flanelowej koszuli w kratę spacerował nerwowo dookoła, przyciskając do piersi obsydia- nowy nóż. Był w rozterce - chciał spełnić obowiązek wobec Bo- ga, a jednocześnie pragnął uwolnić chłopca i zaprowadzić ca- łego i zdrowego do domu. Obie postaci, ojciec i syn, wydawały się uwięzione w pętli czasowej, niczym figurki tańczące w po- zytywce. - Zatrzymać statek! - Augustyn popędził ku sterówce, wy- machując różowym planem podróży niby proporcem. - Zatrzy- mać w tej chwili! Belfegor spojrzał na Augustyna tak, jak mąż mógłby spoj- rzeć na żonę, gdyby poprosiła go o kupno paczki podpasek, lecz mimo wszystko wypełnił polecenie, gasząc silnik i opusz- czając kotwicę. Lepka mgła wiła się po powierzchni rzeki, gdy Martin zszedł za burtę i z przenośnym komputerem nad głową ruszył ku brzegowi, brodząc we krwi. Augustyn i naukowcy szli zaraz za nim. Szkarłatne wody były ciepłe i gęste niczym karmel. Do- znanie to Martin z pewnością uznałby za wyjątkowo nieprzy- jemne, gdyby nie był nafaszerowany roxanolem. Podróżnicy dotarli do brzegu i ociekając osoczem, wspięli się na błotniste zbocza Morii. - Chciałbym cię prosić o pomoc - rzekł Martin, zbliżając się do chłopca na tyle, na ile pozwalał żar ogniska. - Czy zna- ne ci są jakieś rozwiązania paradoksu cierpienia? - Wywołał listę Lovetta na ekranie komputera i podsunął ją chłopcu przed oczy. - Teoria ukrytej harmonii, na przykład? Teoria li- berum arbttrium? - Pan jest sędzia Candle, nieprawdaż? - zapytała Idea Iza- aka. Pot spływał chłopcu z czoła. - Były sędzia. Liberum arbitrium, jak może wiesz, oznacza wolną wolę. - W tej chwili trudno mi pozbierać myśli. Mój ojciec chce mnie zabić. W innej sytuacji z chęcią porozmawiałbym z pa- nem o problemie zła. - Ja również jestem całkiem skonfundowany - przyznała Idea Abrahama. Starzec patrzył przed siebie zmęczonymi, na- biegłymi krwią oczami. - Proszę, Panie, daj mi siłę... Gdy Ockham wycelował w Abrahama kamerę i nagrał kilka- dziesiąt sekund taśmy, patriarcha podniósł nóż na wysokość wzroku. Ostrze zalśniło w blasku zachodzącego słońca. - Czy któryś z was ma pojęcie, w jaki sposób krętki przy- twierdzają się do Myxotricha paradoxa? - zapytał Saperstein. - Co to są krętki? - zapytał Abraham. Augustyn stanął przed Martinem. Oczy miał ciemne, nieru- chome. - Patrzy pan na wyjaśnienie eschatologiczne - rzekł. - W obecnej chwili Abraham i Izaak straszliwie cierpią... - Straszliwie - jęknął chłopiec. - Wolałbym nie żyć! - zawodził ojciec. - ...a jednak, w swoim czasie, dziecko zostanie uratowane. - Augustyn uśmiechnął się szeroko do patriarchy. - Okaż cier- pliwość, starcze. Świat materialny to padół łez, lecz w końcu idzie się do nieba. W odpowiedzi Abraham wycelował czubkiem noża w Augu- styna, pogardliwie wydął wargi i zaśpiewał: Za rogiem błyszczy tęcza na niebie, Słychać śpiewanie w nas, Więc pijmy, bracia, w potrzebie, I weselmy się póki czas. - Cóż, jeśli chcesz to tak ująć - rzekł drwiącym tonem Au- gustyn. - Proszę przeczytać „Contra Celsum" mojego znamie- nitego poprzednika, biskupa Orygenesa - zwrócił się do Mar- tina - a zda pan sobie sprawę, że wszystkie nasze ziemskie nie- szczęścia są ulotne jak źdźbła trawy. „Orygenes stworzył wyjaśnienie eschatologiczne", zapisał Martin w komputerze. - Co jeszcze powinienem wiedzieć na temat Orygenesa? - Zaczął jako uczeń Platona i gnostyków, potem jednak przeszedł na chrześcijaństwo - powiedział Augustyn. - Po czym sprzedał swoje książki, stał się ascetą i sam sie- bie wykastrował - dodał Ockham. „Obciął sobie jądra", wystukał Martin, drżąc na wspomnie- nie doktora Blumenberga proponującego, by walczyli z rakiem za pomocą tego samego zabiegu. Trudno mu było wyobrazić so- bie kogoś okaleczającego się w ten sposób jedynie dla ducho- wego uniesienia. Augustyn wyciągnął palec w stronę pobliskich zarośli, gdzie pulchny baran stał nieruchomo w pozie fatalistycznej rezygna- cji, z rogami zaplątanymi w gałęzie krzewów. - Widzisz tego barana, Izaaku? Twoje wybawienie jest bli- skie. Wkrótce Abraham zauważy zwierzę i dokona zamiany. - Wiem, wiem - mruknął chłopiec sarkastycznie. - To sta- ra historia. - Nie wydajesz się zbyt uradowany - zauważyła Beau- champ. - Uradowany? Jakże mogę być uradowany? Mój ojciec sły- szy głos z niebios nakazujący mu spalić mnie na stosie i oddać uwędzone mięso ku Jego zadowoleniu i uciesze. „Złóż dla Mnie ofiarę, której nie będę mógł odmówić", rzecze Jehowa. Potem, w ostatniej chwili, wycofuje swe żądanie. Wyobrażacie sobie, że pójdę teraz do domu i zapomnę o wszystkim? Zapach dymu, błysk noża, ucisk rzemieni na przegubach... wyobrażacie sobie, że to wszystko nie wryło mi się głęboko w pamięć? Wyobraża- cie sobie, że będę mógł odtąd spojrzeć ojcu w oczy, nie myśląc przy tym: „Był gotów to zrobić"? - Lub też, skoro już o tym mowa - rzekł Abraham - czy wy- obrażacie sobie, że będę mógł odtąd spojrzeć Izaakowi w oczy, nie myśląc: „Byłem gotów to zrobić"? „Toksyczna rodzina", wpisał Martin. - Obaj tracicie z oczu sprawę najważniejszą - rzekł z na- ciskiem Augustyn, pokazowo marszcząc brwi. - Skrępowanie Izaaka to historia symboliczna. - Twój symbol, mój syn - powiedział Abraham. - Proszę się nie irytować. Jestem Augustyn z Hippo Re- gius, odkrywca lubieżności. Pomiędzy moimi nogami kołysze się oś, wokół której obracać się będzie nowy wspaniały świat chrześcijańskiego antyerotyzmu. - Proszę mi wybaczyć - rzekł baran słabym głosem. - Nie chcę się wtrącać, ale jeśli chce pan obalić wyjaśnienie escha- tologiczne, sędzio Candle, proszę nie zaczynać od psycholo- gicznego rysunku całej sytuacji. Niech pan zacznie od proste- go faktu, iż chociaż wybawienie tego chłopca może wydawać się pozornie czymś wspaniałym, takie szczęśliwe zakończenia są raczej wyjątkiem, nie regułą. - To zwierzę ma rację - zauważył Abraham. - Nazywajcie mnie Gordon. - Wydostawszy się z gęstwiny, baran podszedł do ołtarza całopalnego. Głosem i zachowa- niem przypominał Martinowi osła Kłapouchego. - Proszę roz- ważyć moje kłopotliwe położenie. Gdy Abraham zacznie pod- rzynać mi gardło, czy Jahwe zstąpi na dół i zawoła: „Stop, za- trzymajcie się, tylko żartowałem, prima aprilis"? Czy zastępcza ofiara odnajdzie się w następnej kępie zarośli - będzie to królik, być może? A jeśli tak, to co ze sprawiedli- wością dla królika? Czy Jawhe zadowoli się dla odmiany ro- puchą? - Gordon przerył racicą błotnistą ziemię. - Przyzna- ję, że trudno jest mi zachować obiektywizm w tej sprawie. Fakt jednak pozostaje faktem, kiedy w realnym świecie ktoś chce skrzywdzić dziecko, niezbyt często następuje Boska in- terwencja. Augustyn gwałtownym ruchem ściągnął okulary w rogowej oprawie i wycelował nimi w Gordona. - Prawidłowa interpretacja obecnego incydentu nie jest jednoznaczna z oczekiwaniem sprawiedliwości tu i teraz. Ofia- ra Izaaka pozwala nam pamiętać, że poprzez pokutną śmierć Jezusa Chrystusa na krzyżu, Jezusa reprezentowanego w tej opowieści przez ciebie, Gordonie, ludzkość została odkupiona. - Poklepał barana po zadzie. - Gdy nasz Zbawiciel nadejdzie ponownie, martwi wstaną z grobów, grzeszni zostaną ukarani, a cnotliwi nagrodzeni życiem wiecznym. - Nie mogę zgodzić się z żadną teorią zła, która tak łatwo uodparnia się na empiryczne sprzeczności - rzekł Gordon. - Wszystkie teodycee wymagające wiary w życie pozagrobowe nie są warte funta kłaków. - Baran skierował spojrzenie swych wodnistych oczu na Martina. - Czy pan to rozumie? Jeśli Bóg sprzed śpiączki był rzeczywiście tak kochający i potężny, jak twierdzą Jego zwolennicy, to nie miał żadnego powodu, abso- lutnie żadnego, czekać z wykorzenieniem zła na jakiś hipote- tyczny dzień sądu ostatecznego. Ojciec nie ma prawa seksual- nie molestować dzieci przez całą zimę, tylko dlatego że wiosną zamierza zabrać je do Disneylandu. „Teoria zadośćuczynienia" - zanotował Martin. - To twoja opinia - rzekł Augustyn z gniewem. - Moja - odparł baran spokojnie. - Innym problemem przy teodyceach posiłkujących się koncepcją życia wiecznego, zdaje mi się - powiedział Martin - jest radosne założenie, że niebo będzie czymś wspaniałym. A może tamta strona jest również padołem łez, pełnym bólu i cierpienia oraz, tak, kapłanów obiecujących nam, że kiedy już się stamtąd wydostaniemy, znajdziemy się w raju. I tak to idzie. Nagroda jutro, zawsze jutro. - To było dobre, panie sędzio - odezwał się baran. - Dzię- kuję. Abraham znowu zaczął śpiewać. W nadobne twe kończyny Nowotwór zły się wdał, Więc przyjmij łyk morfiny, By zwalczyć śmierci szał. Schował nóż do pochwy, podszedł do Izaaka i ściągnął mu rzemienie z rąk i nóg. - Proszę - powiedział, podając skórzane pęta Martinowi. - Należą do pana. Poza Boską czaszką przetrwają zaledwie parę miesięcy, ale zdąży pan wykorzystać je jako dowody. Proszę po- wiedzieć sędziom: „Oto dowód numer jeden. Jehowa uznał za stosowne odwołać jednostkowy holocaust Izaaka, lecz jego póź- niejsze dokonania wołają o pomstę do nieba". Martin przyjął rzemienie, wilgotne od bolesnego potu chłopca, poplamione jego umęczoną krwią. Schodząc z ołtarza, Izaak zwrócił się do swojego zastępcy. - Jesteś naprawdę wspaniałym stworzeniem. - Zeskoczył poza płomienie i pogłaskał Gordona po wełnistym łbie. - Za- wsze będę twoim dłużnikiem. - Idź do diabła - odparł chrapliwie baran. - Czy nie ma innego sposobu? - zapytał Izaak ojca. - Gdyby decyzja należała do mnie, nie zarzynałbym tego stworzenia. - Jednym gładkim ruchem Abraham przytknął nóż do gardła Gordona. - Wierzysz w to, synu? - Tak, ojcze. - Aiiiii! - zawył baran, gdy struga krwi, czerwonej niczym wody rzeki Chiddekel, wytrysnęła z jego niewinnego gardła. ROZDZIAŁ. 8 Następny ranek Martin spędził w wiklinowym fotelu buja- nym na rufie, jedną dłonią ściskając skórzane pęta Izaaka, a drugą wstukując dane do komputera. Słomkowy kapelusz, pożyczony od ojca Ockhama, nasunął głęboko na czoło, bo słoń- ce było oślepiające. W końcu zarejestrował na dysku to, co na- pisał, uśmiechnął się i otarł pot z czoła. Wreszcie udało mu się połączyć filozoficzny atak barana na ofiarę Izaaka z równie miażdżącą krytyką wysuniętą przez Abrahama i jego syna. Niech Lovett spróbuje osłonić swojego Klienta za pomocą obrony eschatologicznej - och, niech tylko spróbuje! Podnosząc wzrok znad komputera, spojrzał na drugi brzeg. Na tle szkarłatnego nieba wznosiły się ruiny wspaniałego nie- gdyś miasta. Zwalone wieże, wypalone iglice, zwęglone belki, stopione kopuły dachów. Mury były potrzaskane i pełne dziur, podobne do wapiennych nagrobków, które ojciec Martina tak obsesyjnie próbował ratować przed dewastacją. - Teoria dyscypliny - odezwał się biskup Augustyn, który właśnie przyszedł na rufę. - Co mianowicie na jej temat? - Ma ją pan przed sobą. To są przedmieścia Sodomy. - Au- gustyn wydobył różowy plan podróży z kieszeni i wskazał wy- palone ruiny. - Teoria eschatologiczna może mieć jeden czy dwa słabe punkty, ale teoria dyscypliny trzyma się twardo. Martin wstał z wiklinowego fotela. Za murami miasta biegł trakt, pas popękanej, sczerniałej ziemi, pełnej szczelin przy- wodzących na myśl rysy w rozbitym lustrze. Siwobrody męż- czyzna w osmalonym kombinezonie kroczył powoli na zachód, zgięty pod ciężarem plecaka, rękami obejmując biały człeko- kształtny przedmiot niewiele mniejszy od niego. Jasnowłosa nastolatka o ponurej twarzy i rudowłosa młoda kobieta, obie w zaawansowanej ciąży, ubrane w koszulki z krótkimi rękawa- mi, podążały jego śladem. Biały przedmiot był najwyraźniej ciężki: co mniej więcej dwadzieścia kroków mężczyzna zatrzymywał się i stawiał go na ziemi, łapiąc oddech. Im dłużej Martin przyglądał się przed- miotowi, tym bardziej wydawał mu się on kobiecy z natury, acz- kolwiek w absurdalny sposób, niczym kariatyda wspierająca sklepienie kubistycznej pogańskiej świątyni. Martin dobrze znał rozgrywającą się na jego oczach histo- rię, była bowiem tematem najbardziej pamiętnej lekcji szkół- ki niedzielnej jego ojca. „Nie oglądaj się za siebie i nie zatrzy- muj się nigdzie w tej okolicy" - powiedzieli aniołowie Lotowi, gdy wywiedli go poza skazaną na zburzenie Sodomę w Księ- dze Rodzaju 19,17, lecz żona Lota obejrzała się, by spojrzeć na płonące miasto, i w wersie dwudziestym szóstym zamieniona została w słup soli. - Patrzcie cały czas na mnie - powiedział Walter Candle uczniom, podczas gdy jego szwagier, wujek Martina, Wilmer, wślizgnął się do sali od tyłu, ściskając w dłoni zwinięty w rulon plakat do filmu „Hollywoodzkie ślicznotki z piłą łańcuchową", niesławnego horroru z końca lat osiemdziesiątych. Rozwinąw- szy niepokojący plakat przedstawiający piersiastą dziewczynę dzierżącą spalinową piłę słusznych rozmiarów, Wilmer przy- twierdził go przylepcem do drzwi szafy. - Za wami znajduje się coś, czego Bóg nie lubi - ciągnął tymczasem Walter Candle. - Coś, czego Bóg nienawidzi. Nakazuję wam to samo, co owe anio- ły nakazały Lotowi i jego rodzinie. Nie spoglądajcie na ten nie- nawistny obraz, dzieci. Nie ważcie się spojrzeć. -1 po chwili, oczywiście, tuzin dzieci oglądało się ukradkiem za siebie; troje spośród nich strasznie się zdenerwowało (częściowo z powo- du tego, co zobaczyli, częściowo z powodu własnej słabości). Tommy Williams, Lucy Winthrop i Sammy McPhee wybuchnę- li płaczem. Douglas Hill dostał ataku duszności. Do końca ty- godnia dziewięcioro oburzonych rodziców zadzwoniło do szko- ły ze skargą na Waltera. Martin, Augustyn oraz naukowcy przeprawili się przez rze- kę i zbliżyli na odległość głosu do archetypowego Lota i jego zestalonej żony. - Proszę przyjąć moje kondolencje - rzekł Augustyn, pustą fajką wskazując słup soli w objęciach Lota. - Ja również straciłem żonę - rzekł Martin przyjaźnie, otwierając wieczko swojego przenośnego komputera. - Moja ukochana Fiona zmarła dwa lata temu - dodał Sa- perstein. Archetypowy Lot ściągnął z pleców worek i podartym ręka- wem otarł pot z czoła. - Jakoś daję sobie radę - powiedział dziwnie śpiewnym to- nem. - Proszę nie kryć się ze swoim żalem ze względu na naszą obecność - rzekł Augustyn. - Ależ skąd. - Niech pański lament będzie tak głośny, by dotarł do bram niebios. - Pewnie że tak. - Sięgając do wnętrza plecaka, Lot wydo- był naczynie do robienia koktajli, kieliszek na długiej nóżce, termos pełen lodu oraz trzy butelki zawierające sok cytrynowy, wodę mineralną i teąuilę. Odmierzył do naczynia płyny, dodał lód i zamieszał. - Z drugiej jednak strony... - Płacz łzami równie gorzkimi jak przemienione tkanki twojej ukochanej. - Augustyn zapalił fajkę. - A więc, z drugiej strony...? - Z drugiej strony pod pewnymi względami jej obecny stan ma nawet pewne zalety. - Lot przycisnął krawędź kielisz- ka do lewego biodra posągu. - Nie zrozumcie mnie źle. - Na- lał zawartość naczynia do okolonego warstwą soli kielisz- ka, podniósł margaritę do ust i pociągnął łyk. - Nie mówię, że stała się idealną żoną. A jednak może się teraz pochwalić do- zą powściągliwości i uległości, o jakiej trudno było mówić wcześniej. - Może jemu wydaje się, że to jest zmiana na lepsze... - po- wiedziała rudowłosa młoda kobieta. - ...ale nie nam - dokończyła jej siostra o włosach koloru siana, dotykając wilgotnego od osocza rękawu Martina. - Sę- dzia Candle, zgadza się? Sprawa międzynarodowa numer 227? - To ja - potwierdził Martin, połykając tabletkę roxanolu. - Ale z pewnością brakuje ci rozkoszy cielesnych. - Saper- stein zwrócił się do ojca dziewcząt. Lot wzruszył ramionami i wskazał krocze solnego posągu. - Każdy problem da się jakoś rozwiązać. Martin przyjrzał się uważniej. Teraz dopiero dostrzegł, że ktoś dokonał pewnych modyfikacji w posągu, borując w pa- chwinie okazałą dziurę. - Słyszeliście o sodomii? - zapytała jasnowłosa nastolatka. - Nasz ojciec praktykuje podobne zboczenie, gomorię. - Stosunek płciowy z przyprawami kuchennymi - wyjaśni- ła ruda. Na jej koszulce widniał napis DZIECKO W DRODZE, a pod nim strzałka wskazująca w dół. - Mam na imię Szua. - Ja jestem Maleb - powiedziała jej siostra. Na jej koszul- ce znajdowało się motto W BUDOWIE. - Czy ktokolwiek z was wie, po co samowystarczalna Naj- wyższa Istota miałaby tworzyć materialny kosmos? - zapytał Ockham. - Albo czy Fermat naprawdę udowodnił swoje ostatnie twierdzenie? - dodała Beauchamp, fotografując biały posąg. - Jakie twierdzenie? - Szua skrzywiła się. - Maleb i ja led- wie zdałyśmy geometrię. Gdy Martin przyglądał się posągowi, uderzyło go koszmar- ne spostrzeżenie. A jeśli pod grubą warstwą soli pani Loto- wa jest nadal świadoma, pochowana żywcem niczym postać z opowiadania Edgara Allana Poe? Przekonanie go, że zasłu- żyła na taki los, wymagałoby naprawdę potężnej argumenta- cji. Augustyn położył dłoń na ramieniu Lota. - Być może, nadal zaspokajasz swoje ohydne żądze, ale z punktu widzenia twojej żony spotkało ją nieszczęście. Boska kara jest zawsze surowa i trwała. - Puszczając starca, Augustyn palcami musnął lewy pośladek posągu. - Surowa, trwała, lecz również sprawiedliwa. Tej kobiecie kazano nie oglądać się, a jednak to zrobiła, i teraz za to płaci. - Pański przyjaciel wygłasza teorię dyscypliny - powiedzia- ła Szua do Martina. - Nie warto słuchać - dodała Maleb. Otworzyła zestaw ko- smetyczny i patrząc w lusterko, pomalowała sobie usta fosfo- ryzującą szkarłatną szminką. - Na każdą kobietę zasługującą na karę, jaka spotkała naszą matkę, przypada tysiące innych, które nie robią nic złego, a mimo to są karane. Śmierć przy po- rodzie, przemoc małżeńska... - Słyszy się czasami teorię, że nasze doświadczenia są jak operacje chirurgiczne - rzekł Martin, przypominając sobie me- taforę z „Paradoksu cierpienia". -Tak jak lekarz musi rozciąć ciało skalpelem, żeby usunąć złośliwy nowotwór, tak samo Bóg musi rozkroić naszą duszę, żeby umożliwić rozwój duchowy. W obu przypadkach pacjent cierpi w wyniku operacji, w osta- tecznym rozrachunku jest to jednak konieczne. - Bóg jako chirurg? - zapytała Maleb z gniewnym niedo- wierzaniem, jakie Martin często obserwował u młodocianych złodziejaszków w momencie ogłaszania wyroku. - Tak się twierdzi. - Cierpienie uszlachetnia - rzekł Augustyn, pociągając z fa- jeczki. - Dyscyplina wykuwa wartościową duszę. - Kim jesteś, u diabła? - zapytała Szua. - Święty Augustyn, biskup Hippo Regius. Szua chwyciła nitkę gumy do żucia spomiędzy zębów, roz- ciągając ją, dopóki nie pękła. - Cóż, wasza miłość, jeśli zastanowisz się chwilę nad ilością niepotrzebnego cierpienia w tym świecie... - ...przekonasz się, że kosmiczny chirurg działa raczej jako wiwisektor - dokończyła Maleb, nakładając róż na policzki. - To mi się podoba - rzekł Martin, wpisując do komputera: „Bóg jako kosmiczny wiwisektor". Szua podeszła do posągu, odłamała prawe ucho matki i po- dała Martinowi. - Proszę zawieźć to do Hagi. Z czasem ulegnie zniszczeniu, ale zdąży pan przedstawić je jako dowód. Proszę zapytać sę- dziów, czy naprawdę uważają, że ci, którzy doświadczają naj- gorszych cierpień, najbardziej potrzebują rozwoju duchowego. - Dziękuję ci - rzekł Martin, przyjmując ucho. - Kiedy by- łem urzędnikiem miejskim w Abaddon, zawsze starałem się wymierzać karę współmierną do czynu. - Gdybyście obie wiedziały równie dużo na temat teologii, co o kazirodztwie - powiedział Augustyn, wskazując napis na koszulce Szuy - zrozumiałybyście, że wasze obiekcje są zupeł- nie sztuczne. - Sztuczne? - powtórzyła Szua z oburzeniem. - Gdy dotrzemy do źródeł rzeki Chiddekel, wszystko stanie się jasne - odparł Augustyn. Szua zrobiła balon z gumy do żucia. - Udajecie się do Ogrodu Rajskiego? - I dalej - rzekł Ockham. - Aż do szyszynki - dodała Beauchamp. Lubieżny uśmiech zagościł na moment na twarzy Augusty- na. - Czy miłe panienki zechciałyby nam towarzyszyć? Maleb obróciła się ku Lotowi. - Mogłybyśmy, tato? Mogłybyśmy? Och, proszę, powiedz, że możemy jechać. - Pozwól nam, ojcze - jęknęła Szua. - Nigdy nie byłam w ra- ju. Słyszałam, że jest tam pięknie o tej porze roku. - Zrobimy wszystko, o co poprosisz. - Wybaczymy ci, że zaprosiłeś mężczyzn z Sodomy, by nas grupowo zgwałcili. - Pewnie byłeś w złym nastroju - rzekła Maleb. - Moja odpowiedź brzmi: nie - odparł Lot, dopijając mar- garitę. - Nie? - zdumiała się Szua. - Nie - potwierdził Lot. - Absolutnie się nie zgadzam. - Ale... dlaczego? - zapytała Maleb. - Właśnie, dlaczego? - powtórzyła Szua. - Być może, jestem starym głupcem. Być może, moja żona zamieniła się w słup soli. Być może, córki używają mnie w cha- rakterze banku nasienia. Fakt jednak pozostaje faktem, że do- póki Bóg nie uzna za stosowne zamienić Idei Patriarchatu na coś innego, relacje podległości w naszej rodzinie pozostaną nie zmienione. Dlaczego zabraniam wam udać się do Ogrodu Raj- skiego, Maleb? Dlaczego, Szua? Dlatego że jestem waszym oj- cem, ot co! Sto kilometrów za Sodomą na rzece pojawiły się liczne alu- wialne osady, dzielące koryto na sieć kanałów tak wąskich i płytkich, że Belf egor musiał użyć wszystkich swoich umiejęt- ności nawigacyjnych, by parowiec „Dobre Intencje" nie osiadł na mieliźnie. Przez czas tego niebezpiecznego przejścia Mar- tin siedział na rufie, z komputerem na kolanach, z uchem pa- ni Lotowej przed sobą, i notował żarliwe argumenty córek star- ca przeciwko teorii dyscypliny. Powoli, nieubłaganie nadszedł zmierzch, czerniąc groble i odbierając szkarłatną barwę wodom rzeki. Wstał księżyc w pełni, jasny i esencjonalny. - Założyłabym się, że to dokładnie taki sam księżyc - po- wiedziała Beauchamp do Martina - pod jakim stary brat Abla zebrał pierwsze żniwo świata. Dlaczego patrzy pan na mnie w ten sposób? - Dziwię się, że matematyk wspomina Biblię - odparł Martin. - Matematyka jest dla mnie czymś ekscytującym, podob- nie rzecz ma się z Księgą Liczb - stwierdziła Beauchamp z ła- godnym uśmiechem. - Proszę mi powiedzieć, co właściwie ma pan zamiar osiągnąć? - Zaczynając Sprawę międzynarodową numer 227? - Tak. - Nie jest pani po naszej stronie? - Nie bardzo. Jeśli chodzi o kwestię zła, zgadzam się z Ein- steinem. „Bóg jest niepojęty, lecz nie złośliwy". - Spróbuję ująć to w kategoriach ilościowych. Za każdym razem gdy odwracamy głowy, podczas gdy Oskarżony spuszcza na ziemię zarazę albo huragan, ogólna ilość nieuczciwości w świecie się powiększa. Beauchamp zmarszczyła brwi i chwyciła za żelazne kółko przymocowane do pokrywy luku rufowego. - Wie pan, panie sędzio, obawiam się, że musiałabym na- zwać to punktem widzenia białego człowieka. Czarni nigdy nie mieli okazji sprzeciwić się boskiemu porządkowi. Nigdy nie dano nam szansy wygłoszenia oskarżycielskiego przemówie- nia pod adresem wszechświata. Przez setki lat Jezus był na- szym jedynym przyjacielem. - W porządku, świetnie, lecz to nie oznacza, że wszechświat jest dobry. Pociągnąwszy za kółko, Beauchamp otworzyła pokrywę nad zejściem do koi. - Czy nie wystarczy, że wszechświat istnieje? - Nie. Nie wystarczy. - A f e, panie sędzio. Tylko tyle mogę powiedzieć. A f e. Trud- no panu dogodzić. Gdy czarnoskóra pani matematyk zeszła na dół, Martin sprawdził, czy nadeszła jakaś korespondencja od jego współ- pracowników. Nie było poczty od Esther, ale Randall nadał szczegółową wiadomość. Nadawca: selkirk2@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: czwartek, 18 maja, 9.35 czasu wschodniego Najpierw złe wiadomości. W odpowiedzi na nasz wniosek Pierre Ferrand z żalem informuje, iż Lovett nie zgadza się na ujawnienie jakichkolwiek zeznań jego świadków. Torvald całko- wicie popiera tę decyzję. Chyba nie powinniśmy być zaskoczeni. W sprawach takich jak nasza, gdzie kara śmierci jest możliwym wynikiem, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości często po- zwala obronie grać na zwłokę. Teraz dobre wiadomości. Oficjalnie zaangażowaliśmy dokto- ra Donalda Carbone'a, kataklizmatematyka, jako świadka oskarżenia. Zamierza on zilustrować swoje zeznanie eksponata- mi z Muzeum Klęsk Żywiołowych i Katastrof Technologicznych KrOfta - zdjęcie wirusa ospy, żelazne płuco, kamizelka ratunko- wa z „Titanica" i tak dalej. Z początku kustosz muzeum, służbi- sta nazwiskiem Brian Maltby, sprzeciwiał się wysyłaniu tych skarbów za granicę, stał się jednak o wiele bardziej przychylny, gdy zaoferowałem mu 45 tysięcy dolarów za oznaczenie, zapako- wanie i wysłanie całego chłamu. Nie byłoby źle, gdybyś okazał mi odrobinę wdzięczności, Martinie, zamiast oskarżać mnie o „wykłócanie się". Próbuję nawiązać kontakt z drugim ekspertem: doktor Tonią Braverman, historykiem z Brown University, która napisała sce- nariusz jedenastoodcinkowego serialu na temat wojen, rewolucji i masakr. „Historia spustoszenia" zapewne nigdy nie będzie poka- zana na antenie - jest zbyt ponura - ale uważam, że sędziowie po- winni ją obejrzeć, zakładając, że w akcie oskarżenia umieszcza- my również upadek ludzkości. Braverman niewątpliwie jest po naszej stronie. Lubi cytować Stendhala: ,Jedynym wytłumacze- niem Boga jest to, że nie istnieje". Ale On istnieje, Martinie, i dla- tego ten proces jest koniecznością. Postawa Lovetta doprowadziła Martina do takiego zdener- wowania, że serce zaczęło walić mu jak młotem, wprawiając w drżenie przenośny cewnik na jego piersi. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: selkirk2@aol.org Data: czwartek, 18 maja, 11.06 czasu lokalnego Lovett nie ma telefonu, nie wspominając już o faksie, wyślij więc staremu oszustowi depeszę. Przypomnij mu, że najbardziej ze wszystkiego zależało mu w tym procesie na „dobrej walce". Jak możemy mu zapewnić „dobrą walkę", jeśli nie wiemy, kogo za- mierza powołać na świadka? Przepraszam za uwagę o „wykłócaniu". Bałem się, że Carbone jakoś się nam wyślizgnie. Doktor Braverman wydaje się doskona- łym nabytkiem i bardzo podoba mi się pomysł zaprezentowania „Historii spustoszenia" w czasie procesu. Gratulacje. Oczywiście, że oskarżamy Go również o upadek ludzkości. W Sprawie między- narodowej numer 227 nie będzie żadnych negocjacji! Gdy Martin przesłał wiadomość do Randalla, stało się coś nieoczekiwanego. Tekst zniknął jak zdmuchnięty, a w jego miejsce pojawiło się... no właśnie, co? Trudno powiedzieć. Coś w rodzaju kulistej ameby, z zewnętrzną powłoką lśniącą lazu- rowym światłem promieniującym z rozżarzonego rdzenia. Obraz na ekranie nabrał ostrości. - Witaj, Ziemianinie - rzekła komórka nerwu wzrokowego przez głośnik komputera. - Wielkie nieba... przejąłeś teraz kontrolę nad całą świato- wą siecią? - Tylko na parę sekund. Jak idą sprawy, Candle? Martin wziął głęboki oddech. Nigdy nie przyzwyczai się do tych boskich interwencji, nigdy. - Cóż, całkiem nieźle. Natrafiłem na potężną kontrteody- ceę na górze Morii i jeszcze jedną u przedmieść Sodomy... - Wspaniale. - ...a oprócz tego zdobyłem pęta Izaaka i prawe ucho mał- żonki Lota. - Dobrze, że dali ci coś namacalnego. Trybunały lubią do- wody rzeczowe. - Nie rozumiem, dlaczego twój Przodek tak mi pomaga. W przemówieniu końcowym będę żądał odłączenia Go od apa- ratury podtrzymującej życie. - Zagadkowa z Niego postać, nieprawdaż? Jeśli Sarkos jest Ojcem Kłamstw, Jahwe trzeba by nazwać Królem Zagadek. Ufaj instynktowi, sędzio. Świetnie ci idzie. Jak zdrowie? - Nie narzekam. - To do ciebie niepodobne. - W porządku, mogę ponarzekać. Jestem słaby, zdenerwo- wany, zmęczony... - Hej, słuchajcie no, stary dobry Martin wrócił! - ...ale dzięki feminonowi i roxanolowi nadal trzymam się na nogach. - Do ataku, sędzio! Niech Go pan pociągnie do odpowie- dzialności! Neuron zniknął, zostawiając Martina gapiącego się nic nie rozumiejącym wzrokiem w pusty ekran komputera. Witam, miły czytelniku. Nareszcie wróciłem. Mam nadzie- ję, że tęskniłeś za mną tak samo jak ja za tobą. Jeżeli się zastanawiasz, mogę zapewnić cię, że Randall Sel- kirk miał absolutną rację przewidując, iż serial dokumentalny „Historia spustoszenia" okaże się doskonałym dowodem oskar- żenia. Już pierwsza scena - śmierć Roberta Franc.ois Damien- sa przed schodami katedry Notre Damę w roku 1757 - stanowi doskonały materiał dla każdego, kto pragnąłby argumentować, iż Bóg w żadnym wypadku nie mógł mieć wystarczających po- wodów, by pozwolić na upadek człowieka. Z dumą stwierdzam również, iż to ja na maszynie do szycia marki Elias Howe wyko- nałem kaptury zakrywające twarze katów monsieur Damiensa - rzeczywistych katów, oczywiście, nie źle opłacanych aktorów z filmowej inscenizacji. Ulegając pomieszaniu umysłu pod wpływem różnych dyle- matów teologicznych, Damiens próbował zamordować Ludwi- ka XV i za ten czyn został skazany jako królobójca na uczynie- nie amende honorable na Place de Greve. Tłum gapił się z sze- roko otwartymi ustami, gdy kat wszedł na rusztowanie, chwycił parę żelaznych szczypiec wykonanych specjalnie na tę okazję i zaczął systematycznie wyrywać kawałki ciała z piersi, ramion, ud i łydek Damiensa. Drugi kat lał wrzący ołów na powstałe rany, dodając następnie iście diabelską mieszaninę gorącej ży- wicy i płynnego wosku. - Litości, mój Boże! - krzyknął Damiens w stronę lokalne- go kapłana, który przybył go wyspowiadać. - Litości, Panie! Kaci przywiązali następnie sznury do rąk i nóg skazańca, zaprzęgli do nich cztery konie i zmusili je do galopu. Na nie- szczęście dla Damiensa konie nie były obznajomione z tortu- rą ćwiartowania i nie zdołały skazańca rozerwać. W despera- cji kaci wydobyli noże i nacięli Damiensowi pachy i pachwiny. Konie pociągnęły z całych sił, wydobywając z gardła nieszczę- śnika okrzyk: - Boże, miej nade mną litość! W końcu nogi oderwały się od tułowia, ramiona jednak nie puszczały. Ponownie kaci ruszyli do pracy, tnąc mięśnie, aż ostrza noży zazgrzytały na kości. Konie pociągnęły raz jeszcze i wreszcie oderwała się prawa ręka, a po niej lewa. Wciąż żywy, Damiens w jakiś sposób zdołał usiąść i ujrzeć, kim się stał - kadłubem wyposażonym w głowę. Wciąż jeszcze nie był do końca martwy, kiedy podniesiono go bezceremonialnie, rzuco- no na stertę drew i podpalono stos. 11 -Niewinni... Mówiąc szczerze, cieszę się, że era amende honorable dobie gła końca. Jako diabeł w naturalny sposób popieram kań śmierci, uważam jednak, że proste powieszenie albo krzesłi elektryczne jest wystarczające. Jak dowodzi śmierć Damien są, kaźń jest ideą zbyt łatwo ulegającą wypaczeniu. W tym wy padku niezmiernie mnie oburza fakt, iż cztery posłuszne ko nie zostały publicznie upokorzone, podczas gdy kaci mogli wy prowadzić je ze stajni dzień wcześniej i nauczyć ćwiartowania Nie mogę znieść okrucieństwa wobec zwierząt. Idea Księżyca tkwiła już wysoko na niebie, gdy dziesiątk: kanałów złączyły się ponownie w jeden główny nurt. Belfegoi wyłączył silnik, rzucił kotwicę i udał się na spoczynek. Dzie sieć minut później rozległo się głośne chrapanie: gardłowy dziwnie mechaniczny odgłos, jakby hollywoodzka ślicznotka z piłą łańcuchową właśnie pracowała. Martin przypomniał so- bie, że jego ojciec również donośnie chrapał przez sen, co by- ło miłym akcentem cielesności u człowieka wydającego się nie całkiem z tego świata. Martin i Augustyn rozmawiali na dziobie - czy raczej Augu- styn mówił, a Martin słuchał. Tyrady biskupa były z pewnością ciekawsze od nastrojowego milczenia Sapersteina, niezrozu- miałych dowcipów Beauchamp, skomplikowanych teorii ko- smologicznych Ockhama oraz nie kończących się rozważań Bel- fegora, czy „Krwawa jatka" to lepszy film niż „Pożeracze ciał". Spośród ludzkich wad obok lubieżności najbardziej dener- wowała Augustyna herezja. - Przez trzydzieści lat walczyłem z donatystami w moim bi- skupstwie. Nakładałem na nich grzywny, pozbawiałem stano- wisk, odbierałem prawa publiczne, szykanowałem - i w końcu, dzięki Bogu, zwyciężyłem. - Starł ich biskup z powierzchni ziemi? - Starłem. Proszę pokazać mi jednego donatystę w całym stanie Pensylwania. - Nie ma ich w ogóle. - Otóż to. Zwolenników Pelagiusza musiałem zwalczać rów- nie bezwzględnie, i ponownie Pan dał mi zwycięstwo. Założę się, że nie zna pan nawet jednego pelagianisty, zgadza się? - Ma pan rację. - Trudno byłoby również znaleźć manichejeżyka. - Nie znam ani jednego. - Mówię panu, szanowny przyjacielu, niekatolickie chrze- ścijaństwo nie ma przyszłości! - A co z protestantyzmem? - Protestantyzm? Phi! Niewiele lepszy od bałwochwal- stwa, z Biblią zamiast złotego cielca. Proszę mi wierzyć, panie Candle, protestantyzm nie przetrwa na dłuższą metę. Jest zbyt słaby. Nagle w powietrzu dał się słyszeć nowy odgłos, równie regu- larny jak chrapanie Belfegora. Martin i Augustyn bez słowa podnieśli się i idąc za źródłem hałasu, zbliżyli się ukradkiem do rufy. Ubrany w wełnianą czapeczkę, marynarski płaszcz i spodnie- -dzwony, zgarbiony, brodaty mężczyzna pochylał się nad rufo- wym parapetem, ściskając w dłoniach wielką siekierę. Z każ- dym uderzeniem był coraz bliższy oddzielenia steru statku od pawęży. - Co robisz, na miłość boską?! - zawołał Augustyn. Zaskoczony marynarz obrócił się gwałtownie, wykonując siekierą potężny zamach. Ostrze o włos minęło lewą pierś Mar- tina. - Wiedziałem, że nigdy mi się to nie uda! - Pytałem, co robisz! - powtórzył Augustyn. - Powinienem był poprosić was o zgodę, ale co by to dało, gdybym zapytał, czy mogę zabrać wasz ster? - Oczywiście, że nie może pan zabrać nam steru - warknął Martin. - Potrzebujemy go, żeby dotrzeć do raju. - Co ty wyrabiasz? - zdziwił się Augustyn. - W całej Księ- dze Rodzaju nie ma szlachetniejszego bohatera nad Noego. Twoje zachowanie mnie zdumiewa. Archetypowy Noe ściągnął wełnianą czapeczkę i wskazał na północny brzeg. W mlecznym blasku księżyca widać było li- nę cumowniczą grubą jak wąż strażacki biegnącą od parowca do wielkiej łodzi mieszkalnej stojącej przy omywanym woda- mi nabrzeżu. Skorodowana, wysmagana wichrami arka z pew- nością najlepsze dni miała już za sobą. Wyglądała na komplet- nie opuszczoną - żadne drapieżniki nie przechadzały się po po- kładzie; ptaki nie siedziały w gniazdach na dachu; żyrafy nie wystawiały głów przez świetliki. - Wiecie, czym naprawdę jest arka? - zapytał Noe. -To zna- czy, czy naprawdę wiecie? - Arka to statek - rzekł Martin. - Błąd! - odparł Noe. - Błąd! Błąd! Statek posiada ster. Sta- tek ma żagiel. Statkiem można popłynąć, gdzie się tylko chce. A arka to tylko butelka rzucona do morza, unosząca się niczym korek na łasce wiatrów i prądów. W chwili gdy teraz rozmawia- my, Sarkos szyje dla mnie płócienny żagiel. Mam go odebrać jutro. - Spóźniłeś się - rzekł Augustyn. - Nie - zaprotestował Noe. - Wszyscy nie żyją. - Nieprawda. Wracam tam. - Nie żyją, co do jednego. Noe miał wykrzywioną szaleństwem twarz, jaką Martin wi- dział często u pijaków pojawiających się regularnie na kory- tarzach Urzędu Miejskiego w Abaddon. - Nie potrzebuję wiele, tylko żagla i steru - powiedział ma- rynarz. Jego twarz, porysowana zmarszczkami, spękana, przy- pominała wysuszoną ziemię wokół Sodomy. - Czy wiecie, jakie to uczucie zatrzasnąć drzwi przed nosem osiemdziesięciu sied- miu milionom ludzi, skazując ich w ten sposób na śmierć? Czy wiecie, jak to jest, siedzieć z własną żoną i synami w przecie- kającej kabinie, słysząc krzyki dziesięciu tysięcy zwierząt za- lewanych przez powódź? Wciąż słyszę te krzyki w snach. Prze- śladuje mnie wyraz oczu tonących. Wracam tam. - Strata czasu - rzekł Augustyn. Noe ułożył sobie siekierę na ramionach niczym jarzmo. - Naprawdę tak sądzisz? - Tak. - Augustyn zapalił fajkę i pociągnął, rozgrzewając do czerwoności kupkę tytoniu. - Proszę spojrzeć, panie Can- dle: teoria ukrytej harmonii. - Wskazał arkę szerokim gestem. - W oczach obserwatora z zewnątrz, przybysza z Marsa, dajmy na to, potop jest czymś złym. Nasz naiwny kosmita nie zdawał- by sobie sprawy, że każda ofiara tej katastrofy była grzeszni- kiem nie do naprawy. Gdyby Bóg nie wyniszczył całego poko- lenia Noego, świat byłby dzisiaj pełen cudzołożników, sybary- tów i złoczyńców. - Ojciec zawsze wie lepiej - rzekł Martin sucho. - Tak, można to tak ująć - potwierdził Augustyn. - Proszę przeczytać „Summa theologiae" świętego Tomasza z Akwinu, „Księgę przypowieści" Juliany z Norwich i „Kazania" Mistrza Eckharta, a przekona się pan, że Bóg w swoim czasie nie tylko tolerował potopy, trzęsienia ziemi, huragany... - Raka prostaty. - ...i inne tak zwane okropieństwa, lecz że aktywnie je wspierał... chociaż, oczywiście, zawsze dla dobra ludzkości. - Gdybyśmy tylko potrafili przejrzeć Boski plan - rzekł Noe z nieskrywanym szyderstwem - nauczylibyśmy się kochać wrzód, zaprzyjaźniać z czyrakiem i zapraszać gruźlicę na po- południową herbatkę. - Cóż, nie posuwajmy się za daleko - rzekł Augustyn. - Ależ posuwajmy się! Jeśli nie zamierzamy potraktować problemu zła poważnie, przynajmniej śmiejmy się z niego. - W całej historii zachodniej cywilizacji - zaprotestował bi- skup - nie było człowieka, który problem zła traktowałby bar- dziej poważnie niż Augustyn z Hippo Regius. - Dopóki nie zjawiłem się ja - rzekł Martin. - Proszę sobie nie pochlebiać. Noe przyjrzał się Martinowi. - Sędzia Candle, zgadza się? Sprawa międzynarodowa nu- mer 227? - Do pańskich usług. - Wziął pan na swoje barki ogromne zadanie. - Wiem o tym. - Nie tak ogromne jak wepchnięcie całej biosfery do arki o pojemności trzystu kubików, ale i tak niemałe. - Noe włożył z powrotem czapkę, naciągając ją na uszy. - Gdy wylądowali- śmy na Araracie, nasze kłopoty zaczęły się mnożyć. Boże, ta- kie kłopoty! Niedźwiedzie nie mogły się znieść nawzajem. Mu- siałem stać się rozjemcą małżeńskim dla misiów. Słoń okazał się impotentem. Sięgnęliśmy po sztuczne zapłodnienie. Sami- ca kangura kilkakrotnie poroniła. Mam tysiąc historii do opo- wiedzenia. Nikt nie przeżył? Naprawdę? - Nikt - odparł Augustyn. - Wracam tam. - Na próżno, Noe. Na próżno. Marynarz westchnął przeciągle. Osunął się na pokład. - Proszę - powiedział wreszcie, podając Martinowi siekie- rę. - Zrobi pan z niej lepszy użytek niż ja. Zniknie w końcu, ale tymczasem powinien pan zabrać ją do Hagi. Niech pan po- wie sędziom, że tym narzędziem ścinałem drzewa na arkę. Niech pan im powie, że według Noego teoria ukrytej harmonii sprzeciwia się wszystkiemu, co jako ludzie instynktownie od- czuwamy. Martin oparł siekierę o burtę i uśmiechnął się przyjaźnie do marynarza. - Kiedy dobry obywatel słyszy, że jego sąsiada nawiedziło trzęsienie ziemi albo huragan, nie zastanawia się, czy jest w tym jakiś ukryty porządek, lecz zakasuje rękawy i bierze się do roboty. - Oczywiście! - Sprawnie jak na swoje lata Noe poderwał się na nogi i stanął na długiej, napiętej linie cumowniczej. - Nauczyłem się czegoś dzięki potopowi: człowiek pieczętujący arkę dla dobra ludzkości to człowiek, który oddał duszę cha- osowi we władanie. - Powoli, ostrożnie stawiając kroki, ruszył po linie ku swemu pozbawionemu steru okrętowi. - Teoria ukrytej harmonii to pornografia, biskupie Augustynie, porno- grafia dla księży! - Mylisz się! - krzyknął Augustyn za odchodzącym maryna- rzem. - Ma pan rację! - krzyknął Martin. - Przeczytaj świętego Tomasza z Akwinu! Świętego Toma- sza, Noe, świętego Tomasza! NIEWINNI w PIEKLE Marynarz zeskoczył z cumy na górny pokład arki. - Łoś był homoseksualistą! Lwica okazała się lesbijką! Nie wiecie, przez co musiałem przejść! Po prostu sobie nie wyobra- żacie! Przez dwa senne i męczące dni, w promieniach palącego słońca, w chmarach bezlitośnie kąsających komarów, parowiec kontynuował podróż na zachód. Za burtą przesuwał się jałowy, wypalony krajobraz, gdzie jedynymi żywymi istotami były wielkie skorpiony z odwłokami wygiętymi na podobieństwo kosy. Tu i ówdzie widać było również szkielety - kościotrupy w pozach nasuwających skojarzenia z różnymi arcydziełami sztuki renesansowej. - Dolina Suchych Kości - wyjaśnił Augustyn, gdy parowiec minął śmiertelną przeróbkę „Narodzin Wenus" Boticellego oraz odartą z ciała replikę „Szkoły ateńskiej" Rafaela. - Jestem pewna jednego: te chudzielce nie powiedzą nam, czy Fermat naprawdę udowodnił swoje ostatnie twierdzenie - rzekła Beauchamp. - Ani w jaki sposób krętki przyczepiają się do pierwotnia- ka - dodał Saperstein. - Zaczynam myśleć, że nasza ekspedycja mogła być pomył- ką - przyznał Ockham, filmując dziwaczną kopię „Upadku człowieka" Michała Anioła. Trzeciego dnia ich oczom ukazała się grupa szkieletów, któ- re - w ogóle nie zamierzając zachowywać się jak martwe - przedsięwzięły wystawić adaptację „Krabów", rewii muzycz- nej, według Augustyna mającej „być tym dla poważnej twór- czości T.S. Eliotta, czym «Koty» dla jego lżejszych utworów". Ubrane w meloniki i fraki, szkielety chwyciły się za ramiona i wykonały żywiołowy taniec, śpiewając „Pieśń miłosną J. Al- freda Prufrocka" do radosnej melodii w stylu Andrew Lloyd Webbera. Powinienem mieć parę ostrych szczypiec, } Spacerować po dnach milczących mórz. Szkielety zaczęły tańczyć walca. Jestem Łazarz, powstały z martwych, Wróciłem, by wam wszystko opowiedzieć... Dla Martina „Kraby" były zarazem świetną rozrywką i nie- odgadnioną tajemnicą. Czy Bóg wymyślił ten roztańczony spektakl po prostu po to, żeby sprawić mu ból? Byłemu sędzie- WŁÓCZĘGA PO NIESKOŃCZONYM mu nie trzeba było przypominać, że rak - a może krab z silny- mi szczypcami - usadowił się w jego miednicy i udach; nieusta- jący ból stanowił najlepszy dowód jego wzrastającej władzy. Może „Kraby" były przykładem Boskiego poczucia humoru. Jeśli tak, to co było gorsze: śmiać się czy nie? Nadawca: selkirk2@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: piątek, 19 maja, 10.46 czasu wschodniego Wysiałem Lovettowi depeszę, tak jak radziłeś, i godzinę temu zadzwonił do mnie z automatu w miasteczku uniwersyteckim. Podał mi nazwiska swoich trzech „świadków teologicznych", lecz nie chciał zdradzić żadnych dalszych szczegółów. Cytuję go: „Mam taki sam obowiązek ujawnić wam całą moją strategię, jak Hen- ryk powiadomić Francuzów przed Agincourt o angielskim łuku bojowym ". Najwyraźniej stają przeciwko nam następujące gwiazdy: Ber- nard Kaplan (rabin z Fitchburga, stan Massachusetts), Eleonor Swann (profesor teologii z Yale) oraz brat Sebastian Cranach (franciszkanin mieszkający w Olean, stan Nowy Jork). Zaangażo- wałem pół tuzina wygłodniałych doktorantów z Haruardu - wy- dział filozofii - żeby wygrzebali mi, co się da na temat tej trójki. Rabin i wykładowczyni nie robią na mnie większego wrażenia, ale boję się mnicha. Nasz plan pokazania „Historii spustoszenia" podczas składa- nia zeznań przez Tonie Braverman może się nie udać. Telewizja PBS, producent serialu, nie chce jego „przedwczesnej premiery" na antenie CNN i Kanału Sądowego, a kiedy wysłałem Torvaldo- wi wniosek o zasekwestrowanie filmu, odmówił. Mam jednak na- dzieję, że pod wpływem hojnego datku firma PBS zmieni zdanie. Martin podniósł wzrok znad ekranu komputera. Żywe szkie- lety odtwarzały kolejną scenkę, śpiewając wersy, na dźwięk których - trzydzieści cztery lata po tym, jak słuchał ich po raz pierwszy w gimnazjalnej klasie pana Gianassio - nadal prze- szywał go dreszcz. Pamiętam chwilę, gdy straciłem rezon, Gdy wieczny piechur chwycił mnie za gardło, wzrokiem mierząc, I mówiąc krótko, bałem się. Starodawny karawan jechał ze stukotem przez Dolinę Su- chych Kości, ciągnięty przez czwórkę koni tak chudych, że ku- cyki z karuzeli w „Niebiańskim Miasteczku" wyglądały przy nich jak okazy zdrowia. Woźnica zeskoczył z kozła, podszedł do tylnej części karawanu i otworzył drzwiczki. Ze środka wysu- nęła się podłużna drewniana trumna, uderzając o ziemię i ujawniając zawartość: zwłoki człowieka bez rąk i nóg. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: sełkirk2@aol.org Data: niedziela, 21 maja, 15.19 czasu lokalnego Może Lovett uważa się za następnego Henryka V, lecz ja widzę w nim raczej Falstaffa: zwalistego i zadowolonego z siebie. Czy ra- bin Kapłan Lovetta to ten sam rabin Kaplan, który napisał słyn- ne dzieło „Idąc przez burzę"? Będzie z niego dobry świadek obro- ny. Moja ciocia Bridget mówi, że filozofia Kaplana pomogła jej pozbierać się po śmierci wujka Wilmera. Podarowała mi tę książ- kę, ale nigdy jej nie przeczytałem. Co do sytuacji z telewizją PBS, sądzę, że powinniśmy zapropo- nować im datek w wysokości, powiedzmy, 165 tysięcy dolarów. Oni odwdzięczą się, dając nam kubek do kawy reklamujący pro- gram „Tydzień w biznesie", koszulkę z „Ułicą Sezamkową" oraz prawa do pokazania „Histońi spustoszenia" w Hadze. Martin z radością odkrył, że również Esther przysłała wia- domość. Nadawca: esthclute@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: piątek, 19 maja, 11.08 czasu wschodniego Powiedziałeś, że przydałaby nam się jakaś bardziej egzotycz- na choroba, i chyba znalazłam coś odpowiedniego: stwardnienie zanikowe boczne, choroba Lou Gehriga. Może pamiętasz z naszych spotkań Christophera Ransoma, który porozumiewa się przy uży- ciu elektronicznego syntezatora mowy. Jego rachunki za leczenie są strasznie wysokie i napomykał, że chciałby otrzymać znaczące honorarium. Czy 85 tysięcy wydaje ci się sumą odpowiednią? Pra- cuję również nad Normą Bedloe, kobietą z niedoczynnością wą- troby, która połyka 67 pigułek dziennie. Uważam, że byłaby dosko- nała jako świadek. Kłopot w tym, że Norma zamierza popełnić sa- mobójstwo, kiedy tylko podejmie decyzję, jak to zrobić. Czy Randall przekazał ci najnowsze wieści? Komórki nerwu wzroko- wego Boga nie ma już pośród nas. Biedaczka zwyczajnie zniknę- ła w trakcie nagrywania programu w telewizji. Nic z niej nie zo- stało, ale i tak wyprawiają uroczysty pogrzeb. Śmierć neuronu powitał Martin z nieskrywanym zdenerwo- waniem. Za życia stworzenie nie zaskarbiło sobie specjalnej sympatii ludzi, było zbyt genialne, by nie wywoływało poczu- cia małości. Po śmierci jednak z pewnością spowoduje powsta- nie fali współczucia. „Kurczę, ale było ładne. Ach, takie zmyśl- ne". I oto nadchodzi Stowarzyszenie Hioba z planem zamordo- wania pięciu miliardów jego pobratymców. Popularność Spra- wy międzynarodowej numer 227, pomyślał Martin, może zno- wu gwałtownie spaść. - Pański przyjaciel zniknął - powiedział Sapersteinowi. - Mój przyjaciel? - Boski neuron. Odszedł od nas. - Podejrzewam, że stracił wolę życia - rzekł Saperstein. - Niczym pszczoła odłączona od ula - dodał Ockham. - Znam to uczucie. - Martin przebiegał palcami po klawia- turze. - Doświadczyłem go, kiedy w listopadzie zeszłego roku Barbara Meredith pokonała mnie różnicą jedenastu tysięcy głosów i nagle znalazłem się bez pracy. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: esthclute@aol.org Data: niedziela, 21 maja, 15.43 czasu lokalnego Zapłać Ransomowi żądaną sumę do wysokości 100 tysięcy do- larów. Stwardnienie zanikowe boczne to dokładnie to, czego nam potrzeba. Tak, doskonale pamiętam Normę Bedloe. Po prostu mu- sisz ją przekonać, żeby zeznawała. Chcę uczynić z niej naszego sztandarowego świadka. Wkrótce po tym, jak naukowcy zeszli pod pokład na co- dzienną drzemkę, rzeka Chiddekel zaczęła się zmieniać. Z głę- bi wydobywały się potężne bąble powietrza, jakby woda prze- istoczyła się w jakiś cudowny sposób w szampan. Kłęby pary wiły się nad powierzchnią niby duchy zmarłych węgorzy. - Cholera, ona wrze! - krzyknął Belfegor. - Przeklęta rzeka się gotuje! - Spokojnie - rzekł Augustyn. Sięgając przez okienko ste- rówki, położył dłoń na ramieniu demona. - Spokojnie... spokoj- nie... - Rzeka wyparowuje! Osiądziemy na mieliźnie! - Zachowujesz się irracjonalnie - tłumaczył Augustyn Bel- fegorowi. - Może powinniśmy trochę przyspieszyć - zasugerował Mar- tin, czując, jak pocą mu się dłonie i wali serce. - Dobry pomysł - rzekł Belfegor. - Zły pomysł - powiedział Augustyn. - To by Go rozgnie- wało. - Jego? - zapytał Martin. - Tak - rzekł Augustyn, wskazując na północ. - Jego. Na wysokości dziobu parowca płynęło gigantyczne, zioną- ce ogniem stworzenie - niesamowita krzyżówka krokodyla, chińskiego smoka oraz pieca hutniczego - bez trudu dotrzymu- jąc kroku statkowi. Płomienie wytryskiwały z jego nozdrzy ni- czym fajerwerki, kładąc na wodzie jaskrawy czerwony po- blask. Oczy obracające się wokół swych osi pulsowały różowym światłem. - Lewiatan? - zapytał Martin. - Lewiatan - potwierdził Augustyn. - Drugi wielki potwór Księgi Hioba. „Głębię wód wzburzy jak kocioł, na wrzątek ją zdoła przemienić". - Kadłub nam się stopi! - wrzasnął Belfegor. - Wpadniemy do rzeki, gdzie ugotujemy się jak garść krabów. - Spokojnie - rzekł Augustyn. - Jest ontologicznie niemoż- liwe, by wrząca woda stopiła stalowy kadłub. Czy mamy odpo- wiedni zapas węgla? - Dużo węgla, tak! Ten smok ugotuje nas i zje! - Pod wieczór zmęczy się pościgiem. Wierz mi, Belfegorze, prawo entropii obowiązuje wszędzie, również tutaj. - Nienawidzę tej pracy! Zawsze chciałem grać na pierwszej bazie! Godzina za godziną morski potwór i parowiec szli równym kursem w dół bulgoczącej rzeki Chiddekel. Martin nie potra- fił stwierdzić, który wypuszczał więcej dymu tego popołudnia: smok czy parowiec „Dobre Intencje". Wiedział tylko, że pra- wo entropii nie zadziała wystarczająco wcześnie, by go zadowo- lić. - „Za nim smuga się świeci na wodzie" - zacytował Augu- styn - „topiel podobna do siwizny". Wreszcie Belfegor uznał, że pozbycie się potwora będzie wy- magało ni mniej, ni więcej tylko złożenia ofiary z człowieka. Do tego celu z radością wyznaczył Martina. - To podstawy chrześcijaństwa, wasza miłość - wyjaśnił. - Musimy okupić się diabłowi w zamian za ratunek. - Podstawy chrześcijaństwa - przedrzeźniał go Augustyn. - Świetnie. Tylko że Lewiatan nie jest Jonatanem Sarkosem, a Martin Candle, zapewniam cię, Jezusem Chrystusem. - Temu nigdy nie zabraknie języka w gębie - mruknął Bel- fegor. - Na pokładzie tego statku nie będzie więcej mowy o skła- daniu ofiary z ludzi. O zmierzchu przepowiednia Augustyna wreszcie się spraw- dziła: zmęczony potwór został za rufą, oddalił się, w końcu zniknął. Rzeka się uspokoiła. Wody ostygły. Kiedy Belfegor za- oferował Martinowi puszkę piwa, ten przyjął prezent z wdzięcz- nością. Potem poprosił o następne. Dopiero po wypiciu trzech budweiserów ochłonął trochę, chociaż obraz Lewiatana nadal pozostał żywy w jego pamięci, niczym jaskrawy powidok. Wte- dy pomyślał o strategii sądowej wykorzystanej przez Boga w Księdze Hioba. Zmień temat. Udawaj, że kwestią nie jest sprawiedliwość, lecz tajemnica, po czym wyślij najgorsze be- stie Stworzenia, żeby przestraszyć oskarżyciela. - Teraz widzę, jak to działało - powiedział do Augustyna. - Widzę, dlaczego Hiob popuścił w spodnie i ukorzył się. Rankiem rzeka Chiddekel znowu się zmieniła. Stała się podobna do otwartego rynsztoka, wydającego odór tak pa- skudny, że nieświeży oddech Belfegora był przy nim jak naj- lepsze perfumy. Białe ciałka krwi, zatrute, zaczęły masowo ginąć. W nurtach rzeki pojawiły się tłuste szczury o długich ogonach, wielkie jak bobry. W wodzie gęsto było od rozple- nionych wodorostów, tworzących falujący dywan zaraz pod powierzchnią i pokrywających pobliskie groble warstwą zie- lonego szlamu. - Ból Abrahama porusza mnie do łez - powiedział Augustyn Martinowi. - Los żony Lota jest niewypowiedzianie gorzki. Tra- gedia Noego to temat na grecki dramat. - Biskup postukał pal- cem wskazującym w skrawek różowego papieru z trasą podró- ży. - Kiedy jednak idzie o cierpienie klasy światowej, jedno imię wybija się ponad pozostałe. Tutaj, w Krainie Gnoju, pozna pan człowieka, który praktycznie wynalazł cierpienie. Tym razem naukowcy odmówili przyłączenia się do wypra- wy. Jak ujął to Saperstein: - Hiob zapewne wie tyle samo o krętkach, co krowa o dniach tygodnia. Belfegor umiejętnie przybił do brzegu, umożliwiając Mar- tinowi i Augustynowi zejście bezpośrednio na ląd. Biskup ru- szył przodem, prowadząc Martina przez równinę pełną wulka- nicznych szczelin i upstrzoną dymiącymi hałdami żużlu. Po czterdziestu minutach pojawił się cel ich marszu: najsłynniej- sza kupa gnoju w historii, dziesięciometrowa góra końskiego nawozu, ptasiego guana, krowich placków, bawolich jabłek i skamieniałych ekskrementów, cuchnąca tak przeraźliwie, że Martin natychmiast zapomniał o bezlitosnej kampanii, jaką rak prowadził przeciwko jego miednicy. - Witam, sędzio Candle, oczekiwałem pana! - dał się sły- szeć chrapliwy głos. - Proszę do mnie! Przełykając tabletkę roxanolu, Martin zadarł głowę do gó- ry. Trupio wyglądający mężczyzna o pustych oczach siedział na zardzewiałej beczce po piwie na szczycie, ubrany w podartą koszulkę i zszargane czerwone kąpielówki. Na jego skórze peł- no było wrzodów i czyraków. Drapał się intensywnie wieczkiem od puszki po konserwie. NIEWINNI w PIEKLE - Chyba wie pan, że jest moim bohaterem! - krzyknął Mar- tin w stronę szczytu. - Ja również zawsze cię podziwiałem! - wrzasnął Augustyn. - Wiara Hioba potrafi przenosić góry! - Ale nie kupy gnoju! - zawołał archetypowy Hiob, kaszląc tak wściekle, że całe jego ciało zadrżało niczym spinaker w sztormie. Martin z komputerem w dłoni zaczął wspinać się po świę- tym wzgórku. W gnój wtopione były różne śmieci, dziesiątki porzuconych urządzeń domowych: pralek, mikserów, opieka- czy. Z każdym krokiem Martin czuł się coraz bardziej urado- wany i podniecony. Zaśmiał się donośnie. Wreszcie dotarł do siedziby swojego idola - płonącego serca świętego gniewu! Na- ukowców mogła zadowolić jedynie szyszynka, lecz Martin nie potrzebował teraz niczego więcej ponad te uświęcone fusy her- baciane, skorupki po jajkach, skórki od bananów, te nadprzy- rodzone puszki po coli, zużyte pieluszki i główki lalek. Dysząc i sapiąc, dotarł na szczyt. Archetypowy Hiob wstał z beczki, ujął go pod ramię i poprowadził ku błękitnej plasti- kowej lodówce turystycznej. Jasnożółta ropa ciekła z wrzodów cierpiętnika, rozmazując się na piersiach i brzuchu. Hiob wy- glądał, jakby wytatuowano na nim mapę drogową. - Pamiętam, jak poradził sobie pan ze sprawą Spinellego - rzekł Hiob. - Ma pan doskonałe wyczucie ducha prawa. Martina zalało poczucie dumy. - Dziękuję - powiedział, sadowiąc się na lodówce i otwie- rając wieko komputera. Doskonale pamiętał sprawę Spinellego. Dotyczyła trzydo- larowej opłaty, jaką pobierał abaddończyk nazwiskiem Schuy- ler Phelps za korzystanie z toalety w jego sklepie z materiała- mi ogrodniczymi w Glendale. Kiedy wiekowa matka Douglasa Spinellego dostała ataku biegunki i w rezultacie polityki Phelpsa pobrudziła sobie ulubioną sukienkę, jej syn postano- wił się zemścić. Któregoś sobotniego popołudnia Spinelli wkro- czył do sklepu ogrodniczego Phelpsa, uiścił trzydolarową opła- tę, wszedł do łazienki i sześć minut później wyłonił się, trzy- mając papierową torebkę z dużym i niemile pachnącym ekskrementem. Na oczach wstrząśniętych klientów Phelpsa położył łajno na ladzie i powiedział do młodej kasjerki: „Pro- szę bardzo, czy mogę teraz odebrać kaucję?". Phelps pozwał Spinellego za utrudnianie normalnej działalności sklepu, a w odpowiedzi Spinelli pozwał Phelpsa za uprawianie ga- strycznego szantażu. Martin zawiesił pierwszą sprawę, w dru- giej zaś wydał wyrok, iż nie tylko pan Phelps musi odkupić pa- ni Spinelli jej sukienkę, lecz również od tego czasu udostęp- niać swoją toaletę bez żadnych opłat. Ze szczytu góry łajna roztaczał się widok zapierający dech w piersi. Wiodąc wzrokiem po powierzchni Boskiego mózgu, Martin miał wrażenie, jakby oglądał filmową kronikę z ostat- nich czterech dni swojego życia. Dolina Suchych Kości była na tyle blisko, że bez trudu można było dostrzec kościotrupy na- dal odgrywające scenki z musicalu „Kraby". Dalej znajdowa- ła się zacumowana arka, ruiny Sodomy oraz góra Moria. Wzdłuż horyzontu rozciągała się lśniąca czarna wstęga błotni- stej równiny dinozaurów. - Ta kupa gnoju należy wyłącznie do mnie - oznajmił Hiob z dumą. - Prawo zasiedzenia - wyjaśnił lakonicznie. Namacaw- szy dłonią, wydobył z łajna telewizyjny pilot. - Przez wiele lat zastanawiałem się nad przeprowadzką, wybrałem sobie nawet ładne mieszkanko, zaraz obok warsztatu Sarkosa, potem jed- nak założono nam telewizję kablową i postanowiłem zostać. - Wycelował pilotem w stary telewizor. - Od trzech lat Boski ar- chetyp telewizji CBS emituje codziennie serial z mojego życia zatytułowany „Niedola jednego człowieka". Zostańcie przez chwilę, pooglądamy razem. Moja najmłodsza córeczka znajdu- je się w stanie śpiączki. Najstarsza właśnie dowiedziała się, że jest chora na AIDS. W porządku, jasne, kiedy historia potoczy się dalej swoim torem, będę miał trzy zupełnie nowe córki i siedmiu synów, identycznych z oryginałami, nawet lepszych, ale to nie ma wiele wspólnego z realizmem, prawda? Życie to nie bajka. - Dla tych, którzy pozwalają łasce Bożej działać przez ich duszę, życie jest lepsze od bajki! - zawołał Augustyn, wspina- jąc się na północne zbocze pagórka. - Też w to kiedyś wierzyłem. - Hiob włączył telewizor. - Ale już nie wierzę. Na ekranie pojawił się Gregory Peck jako kapitan Ahab w adaptacji „Moby Dicka". „Spójrz w głębinę i zobacz nie- ustanną rzeź, jaka się tam odbywa" - rzekł Peck stojący na po- kładzie „Peąuoda" do Leo Genna jako Starbucka, zachęcając go, by zastanowił się nad kosmiczną tajemnicą morza. „Kto ka- zał Jego stworzeniom ścigać się i zagryzać wzajemnie? Dokąd udają się mordercy, człowieku? Kto będzie oskarżał, gdy sam Sędzia znajdzie się przed obliczem sprawiedliwości?". - Twój protegowany nie przybył tutaj, by oglądać telewizję - powiedział Augustyn, który już wdrapał się na szczyt kopca. Usta miał wygięte w sardonicznym uśmiechu. - Zjawił się, by poznać wyjaśnienie ontologiczne. - Wyjaśnienie ontologiczne? - powtórzył Hiob, nagle smut- niejąc. Wyłączył telewizor, przygryzł wargę i zamyślił się. - Poczekajcie chwilę. - Możemy czekać, ile tylko chcesz. - Augustyn odwrócił się, odsłaniając zęby w szerokim uśmiechu. -Wyjaśnienie ontolo- giczne głosi, całkiem rozsądnie, że Bóg jest jedyną Idealną Istotą. Wszystkie inne rzeczywistości, łącznie ze stworzonym wszechświatem, z konieczności zajmują niższe plany. - Zaty- kając sobie nos, biskup wyrwał z łajna kawałek pleśniejącego szwajcarskiego sera. - Ponieważ stworzony wszechświat jest ontologicznie czymś pośledniejszym od Boga, musi ipso facto zawierać błędy. Gdyby wszechświat był pozbawiony defektów, byłby Bogiem. Zgodnie z tą teorią - wetknął palec wskazujący w dziurę w serze - rzeczywistość przypomina szwajcarski ser. Z konieczności posiada luki... braki... zakątki nicości. Możesz nazwać te dziury „złem", jeśli chcesz, ale Bóg nie miał nic wspólnego z ich stworzeniem, czy też raczej niestworzeniem. Pojawiają się one per accidens, nieuchronnie powiększając czy- sty, brutalny fakt istnienia. -Wydobył parę porzuconych spor- towych butów. - Bóg z pewnością nigdy nie chciał, by jego stwo- rzenia cierpiały, lecz jeśli miał zbudować kosmos pełen różno- rodności i obfitości, świat butów, statków i kitu do okien - trzepnął butami o siebie - niedoskonałości musiały być czę- ścią oferty. „Teoria szwajcarskiego sera, zło jako brak", zapisał Martin w komputerze. - Czy może mi pan pomóc? - zwrócił się do Hioba. Cierpiętnik wieczkiem od puszki po konserwach zdrapał z piersi wyciek ze szczególnie obfitego wrzodu. - Czytał pan moją biografię, panie Candle. „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?", zapytał mnie Bóg retorycznie. „Czy do- tarłeś do źródeł morza? Czy doszedłeś do dna Otchłani? Czy wskazano ci bramy śmierci? Widziałeś drzwi do ciemności?". Wiele lat później zdałem sobie sprawę, że mówiąc to, nie tyl- ko chciał mnie upokorzyć. Przypominał mi również, że świat istnieje. Z powodów znanych tylko Jemu skończony zestaw sto- sujących się do określonych reguł rzeczywistości zajmuje miej- sce i czas. Większość z tych rzeczywistości jest nieszkodliwa, piękna nawet, lecz kilka z nich - burze, grawitacja, ruchy tek- toniczne, bakterie, Behemot, Lewiatan - mogą mieć szkodliwe efekty uboczne. Nie oznacza to, że On zamierzył te szkodliwe efekty ani że nigdy nie zawieszał wyznaczonych przez siebie praw. Czasem, gdy szkolny autobus zawisał nad skrajem prze- paści, stary Bóg sprzed śpiączki potrafił cofnąć go w bezpiecz- ne miejsce. Czasem zmniejszał nowotwór albo odwoływał cy- klon. Zawsze jednak kiedy to robił, nieuchronnie pochłaniał kawałek stworzonego kosmosu. Gdyby nadal robił cud za cu- dem, zróżnicowany wszechświat zniknąłby zupełnie, zastąpio- ny przez samotnego Boga, z powrotem w punkcie startu. - W porządku, w porządku, ale jaka jest odpowiedź na wy- jaśnienie ontologiczne? - zapytał Martin niecierpliwie. - Odpowiedź? - Tak. Odpowiedź. Hiob westchnął głośno. Odkaszlnął śluzem zmieszanym z krwią i splunął na ziemię. - Nie znam odpowiedzi - rzekł w końcu. - A ty? - zwrócił się do Augustyna. - Nic takiego nie istnieje. Martin poczuł przeszywający ból w klatce piersiowej. Jak- by dziki koń kopnął go nagle w mostek. - Odpowiedź nie istnieje? - wychrypiał, spoglądając wście- kle na Augustyna i wstając z plastikowej lodówki. - Nie ma od- powiedzi? Mówi pan, że płynąłem dwieście mil po cuchnącej rzece, zostałem pokąsany przez sto tysięcy cholernych koma- rów i wysłuchiwałem pana głupich tyrad przeciwko pelagia- nom i kto wie jeszcze komu, tylko po to by dowiedzieć się, że nie ma odpowiedzi?! - Jest pan zaskoczony, nieprawdaż? - odparł Augustyn. - Jest pan wstrząśnięty. Niesłusznie. Wyjaśnienie ontologiczne kształtowało się przez stulecia, poczynając od klasycznych roz- ważań Platona na temat nieistnienia zła. - Przekrzywił prawą brew i zaczął schodzić ze wzgórka. - Lepiej wracajmy na sta- tek. Jeśli Belfegor zdoła rozpalić dobrze pod kotłami, jutro o zmierzchu będziemy w raju. Kaszląc gwałtownie, Hiob rozpostarł ramiona, przyciągnął Martina do siebie i uściskał. Pomimo warstwy bawełny Martin czuł ciepło ropy sączącej się z wrzodów. - Zawiodłem pana, prawda? - Niestety, tak - rzekł Martin, wydostając się z uścisku. - Chciałbym powiedzieć, że zabolało mnie to, co Augustyn właśnie ze mną zrobił - cierpiętnik z powrotem usiadł na becz- ce po piwie - lecz upokorzenie teologiczne jest niczym w po- równaniu z czternastoma czyrakami na tyłku. Niech pan pa- mięta o tym, kiedy dotrze do Holandii. ROZDZIAŁ 9 Padał deszcz - ulewny, zimny, szary, pogłębiający jeszcze na- strój rozpaczy. Krople spadały nieubłaganie, a na wodzie po- wstawały koncentryczne kręgi, nadające jej wygląd szwajcar- skiego sera. Martin jęknął przeciągle. Musiała być jakaś od- powiedź na wyjaśnienie ontologiczne, po prostu musiała, ale niech go diabli, jeśli ją znał. Najnowsze wieści w poczcie elektronicznej nie poprawiły mu humoru. Esther donosiła, że Norma Bedloe wciąż nie za- decydowała, czy chce zabić się od razu, czy dopiero po proce- sie. Randall opisywał frustrującą rozmowę, jaką odbył z Jame- sem Foleyem, prawnikiem telewizji PBS. Według Foleya jego klient był gotów zgodzić się na zaprezentowanie „Historii spu- stoszenia" w Hadze za sumę stu sześćdziesięciu pięciu tysię- cy dolarów, wszakże pod warunkiem że sieci transmitujące przebieg procesu skierują w tym czasie kamery w inną stro- nę. PBS obawiało się, że widzowie będą nagrywali serial na magnetowid w domu, a tym samym zmniejszą się zyski firmy ze sprzedaży kaset wideo. Na wieść o tym zastrzeżeniu zarów- no Kanał Sądowy, jak i CNN zareagowały identycznie: chyba żartujecie. Przygotowując odpowiedź, Martin stwierdził, że bardziej za- leży mu na opisaniu swoich niedoli na kupie gnoju niż na roz- mowie o niepowodzeniach Randalla w negocjacjach z sieciami telewizyjnymi. „Wydarzyło się tu coś groźnego - natrafiłem na praktycznie niemożliwą do obalenia teorię zła. Na ile bystrzy są ci geniusze z Harvardu, których zaangażowałeś? Powiedz im, że premia w wysokości 15 tysięcy dolarów czeka na tego, kto znajdzie kontrargument dla «wyjaśnienia ontologicznego»". Dopiero pod koniec Martin nawiązał do kryzysu związanego z „Historią spustoszenia": „Ten nonsens z żądaniem, by Kanał Sądowy i CNN odwróciły kamery w trakcie projekcji, to oczy- wisty manewr taktyczny. Dowiedz się, ile utopili w tym seria- lu, i zaproponuj jego kupno. Nadal mamy ponad osiem i pół miliona dolarów do wydania". O północy deszcz przestał wreszcie padać i rankiem paro- wiec „Dobre Intencje" wypłynął daleko poza Krainę Gnoju, docierając do celu podróży późnym popołudniem, zgodnie z przewidywaniami Augustyna. - Rajski ogród - rzekł biskup do Martina i naukowców, stu- kając w plan podróży ustnikiem fajki. - Każdy, kto pragnie roz- wikłać zagadkę grzechu, musi w końcu znaleźć się tutaj. Obie strony rzeki porastała bujna roślinność, gęstwina po- skręcanych drzew i splątanych lian. W powietrzu wisiał ciężki zapach butwiejących liści. Jeśli to rajski ogród, z pewnością jest już po upadku, pomyślał Martin. Raj utracony. Gąszcz two- rzyły cyprysy i mangrowce z powyginanymi korzeniami na po- dobieństwo żeber, z gałęziami uginającymi się pod ciężarem owoców przypominających głowice średniowiecznych maczug. Na południowym brzegu ogromne pająki tkały sieci tak potęż- ne, że zaplątywały się w nie papugi i lemury. Szczególnie dra- pieżny okaz mięsożernej rośliny władał przeciwległym brze- giem, zgniatając w swych szczękach przelatujące mimo ptaki. - Rozumiem, że było tu odrobinę spokojniej przed Jego za- padnięciem w śpiączkę - rzekł Martin. - Niekoniecznie - odparł Augustyn. - Nie zaśnięcie Boga, lecz upadek człowieka zamienił raj w dżunglę. Od czasu gdy Ewa zjadła z drzewa wiadomości dobrego i złego, wszechświa- tem zawładnęły ciernie i pokrzywy, zęby i pazury, robactwo i zarazy. Rzeka zwęziła się i zaczęła wić, jakby naśladując węża ku- siciela, który niegdyś zamieszkiwał te strony. Za trzynastym zakolem w przerwie wykarczowanej pośród gąszczu ukazało się niewielkie poletko, jednohektarowy kawałek nędznej zie- mi, na której stworzenia najwyraźniej obdarzone inteligen- cją założyły gospodarstwo, stawiając bambusową chatę z ka- miennym kominem i dachem z trzciny. Przed domem znajdo- wał się ogródek warzywny, sprawiający żałosne wrażenie - rosły tu pomidory wielkości kamyków, główki kapusty nie większe od rozkwitłych goździków, fasola szparagowa ze strą- kami cienkimi jak drut. Z boku pomiędzy dwoma drzewami ktoś zawiesił hamak z sizalowego sznurka, wyglądający jak porzucony uśmiech. Dwie człekokształtne małpy przeciwnych płci, okryte skóra- mi zwierzęcymi i figowymi liśćmi, bose, podeszły do hamaka. Szły powoli i z wahaniem, jakby dopiero niedawno nabyły umiejętność poruszania się w pozycji wyprostowanej. Miały mocne szczęki, cofnięte czoła i wydatne fałdy brwi. Samiec był zgarbiony i włochaty. Jego towarzyszka, również porośnięta ob- 12 - Niewinni... fitym włosiem, miała piersi przypominające worki z piaskiem używane przez baloniarzy, lecz najbardziej rzucał się w oczy jej napęczniały brzuch: była w ciąży. - Ahoj! - zawołał Martin. - Ahoj, wy tam! Czy możecie mi poświęcić chwilę? Dopiero gdy samica ułożyła się na hamaku, Martin zdał so- bie sprawę, że jest świadkiem porodu. Gdy szarpnęła się i wy- gięła gwałtownie, sapiąc przez zaciśnięte zęby, jej partner "* chwycił ją za owłosioną rękę i z miłością pocałował w dłoń. - Tysiące lat temu to stworzenie użyło swej wolnej woli do grzesznego celu, zjadając owoc, którego miało się wystrzegać - wyjaśnił Augustyn, zdejmując okulary i wskazując nimi mał- poluda. - W efekcie każda komórka jego ciała przepełniona została wirusem lubieżności. Jego nasienie stało się nośnikiem zepsucia, przekazując grzech i śmierć z pokolenia na pokole- nie. - Teoria wolnej woli? - zapytał Martin. - Niewątpliwie. - Czy ktokolwiek wie, jaki to gatunek? - zapytał Ockham kolegów naukowców, wycelowując kamerę w małpoluda. - Mo- że Homo habilis? - Australopitek? - zaryzykował Martin. - Neandertalczyk? - zaproponował Belfegor. - Spójrzcie, jaki ma lubieżny wzrok - rzekł Augustyn. - Do- strzeżcie jego wyprężoną męskość. Z odrażającą regularnością organ, który wstydliwie chowa pod figowym liściem, twardnie- je napełniając się krwią. - Ach... to Homo erectusl - powiedziała Beauchamp, śmie- jąc się. - Tak się składa, że masz rację - rzekł Saperstein. - Ahoj! Ahoj! - zawołał Martin ponownie. - Jestem Martin Candle, Sprawa międzynarodowa numer 227! - Nie widzicie, że jesteśmy zajęci? - odkrzyknął samiec Ho- mo erectus. - Idźcie precz! - wrzasnęła samica. - Wróćcie jutro! - dodał samiec. - Aaaa! - zawyła samica, pochwycona przez nagły skurcz. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Proces, w efekcie któ- rego samiec Homo erectus zapłodnił partnerkę, przetrwał bez zmian do dnia dzisiejszego. Cofnijmy się myślą do roku 2 000 000 001 przed naszą erą. Był to czas początków. Nasz Stwórca pracował na okrągło. Wbrew powszechnemu przekonaniu, pierwszym stworzeniem, jakie wyszło z Jego laboratorium, nie był pantofelek, ryba czy ryjówka, lecz człowiek. Bóg rzekł: „Niechaj powstanie proto- typ Homo sapiens" i powstał prototyp Homo sapiens - istota przypominająca manekin z domu towarowego. Bóg ujrzał, iż jego dzieło jest dobre, ujrzał jednak również, że prototyp nie ma zdolności mnożenia się. Przed upływem tygodnia wynalazł więc zaszyfrowany mechanizm kopiujący, podwójne spirale DNA. Pytanie: jak połączyć ze sobą dwa oddzielne zestawy chromosomów? Jedną z przewag Boga w owych czasach była możność na- maszczania posłanników, toteż zadał powyższe pytanie archa- niołowi Zafielowi, a ten niezwłocznie porozumiał się z resztą mieszkańców nieba. W ciągu kilku dni Rafael, Michał, Adabiel i Gabriel podali eleganckie rozwiązania, lecz koncepcje Ha- miela i Chamuela uznał Zafiel za najściślej odpowiadające Bo- skiemu zamysłowi. Właśnie gdy Zafiel miał dostarczyć plany, przyniosłem mu własny scenariusz. Promieniejąc z podniece- nia i dumy, rozwinąłem rysunek przed oczami archanioła. - Pewnie to kolejny twój kaprys - rzekł Zafiel. - Mam waż- niejszą robotę. - Wysłuchaj mnie. Moje wielkie dokonanie, jak widzisz, po- lega na ujrzeniu prototypu na nowo jako dwoistości: wersja pierwsza i wersja druga. - Obie wyglądają tak samo. Dotknąłem rysunku zakrzywionym pazurem palca wskazu- jącego. - Zauważ ten szczegół w wersji pierwszej. Oznaczony literą A. - Czy nie wszyscy to mają? - Przyjrzyj się uważniej. - Och! - Istotą działania systemu jest okresowe wchodzenie przez wersję pierwszą w stan, który nazwałem „rozrodczym podnie- ceniem". Kiedy to się dzieje, organ A nabrzmiewa krwią... - Jakże barokowo! - ...co umożliwia wprowadzenie go do szczeliny B w wersji drugiej. Po dłuższym lub krótszym okresie entuzjastycznego dźgania w przód i tył... - Entuzjastycznego czego? - Dźgania. - Nie pojmuję. - Zaufaj mi. Po okresie dźgania kilkadziesiąt gramów kle- istej substancji wytryskuje ze specjalnego zbiornika wewnątrz wersji pierwszej. W płynie tym zawartych jest kilkaset milio- nów przenoszących DNA plemników, które docierając do szcze- liny B, zaczynają machać ogonkami, co umożliwia im... - ...zdrapanie protoplazmy z wewnętrznych ścianek i ufor- mowanie z niej homunkulusa! - ...dotarcie do krańca szczeliny B, gdzie oczekują komór- ki rozrodcze wersji drugiej, również tętniące od DNA. - Tak, świetnie, twój sposób jest lepszy. - Powstała w efekcie zygota rozwija się w ciele wersji dru- giej, po sześciu czy siedmiu miesiącach stając się zdolnym do życia noworodkiem. Po upływie dziewiątego miesiąca, plus mi- nus jeden tydzień, noworodek wydalany jest przez szczelinę B i wzrasta do dorosłości, co zajmuje mu około dwóch dziesię- cioleci. A więc... co o tym sądzisz? - Dość skomplikowane. - Ale działa. - Co powoduje „rozrodcze podniecenie" u wersji pierw- szej? - To przede wszystkim instynktowna reakcja na niektóre cechy dwójki. Wzgórki C i D, na przykład. - Co jest takiego szczególnego w parze gruszek? - Nic. W tym cała magia. - Dlaczego nie dałeś dwójce czegoś w bardziej oczywisty sposób podniecającego? - Na przykład czego? - Nie wiem. Miękkiego futra. - Chyba nie podoba się ci mój pomysł, co? - Czy mam zakładać, że zanim jedynka osiągnie stan „roz- rodczego podniecenia", musi pragnąć się rozmnażać? - Podniecenie pojawia się niezależnie. - Ach tak? - Czasem jedynka będzie nawet podniecona obecnością in- nej jedynki, i odwrotnie. - Czy zapewnią sobie ulgę w takich okolicznościach? - Po to mamy szczelinę E. - Co to są te wzgórki wyrastające z ramion jedynki? Orze- chy? - Bambutle. - Wyglądają jak orzechy. - Normalnie jedynka trzyma je pod ubraniem. Kiedy jed- nak dwójka ujrzy parę obnażonych bambutli, szczelina B... - ...pokrywa się żółtymi grochami i zieloną... - ...staje się wilgotna, umożliwiając wprowadzenie organu A bez nadmiernego tarcia. - Orzechy są zdolne to uczynić? - Wszystko jest zaprogramowane. - I naprawdę potrzebne są dwie odmiany prototypu? - W pierwszej wersji było ich pięć. - Wiesz co, Sarkos? Przed moją jutrzejszą wizytą u Niego wsunę twój plan pomiędzy projekty Hamiela i Chamuela. Są- dzę, że On będzie zadowolony. Mam jednak pewną uwagę. - Słucham. - Zrezygnuj z orzechów. Nie są nawet w połowie tak zabaw- ne jak cała reszta. Nie dość, że człekokształtna samica przeżyła poród, to w go- dzinę po odcięciu pępowiny była już na nogach, przyrządzając herbatę jaśminową dla Martina i jego towarzyszy, którzy roz- siedli się na matach rozłożonych na podłodze chaty. Nazywała się Ewangelina i jak na swój pierwszy poród zachowywała się wyjątkowo spokojnie, jakby przez całe życie zajmowała się da- waniem początku rodzajowi ludzkiemu. Clarence, nowo naro- dzony, leżał twarzą w dół na materacu wypchanym ptasim pu- chem, gaworząc do siebie w sposób tak słodki, że w odczuciu Martina stanowił dowód przeciwko Augustynowej teorii grze- chu pierworodnego. - Trudno krytykować kogoś tak uczonego jak ty. - Ewange- lina nalała biskupowi herbaty z glinianego dzbanka i usiadła. - Jednak wiele z tego, co mówisz w „Opus imperf ectum contra Julianum", zupełnie się nam nie podoba. - Doprawdy? - odparł Augustyn ostrożnie. - Kiedy wskazujesz na mojego męża jako na pierwotne źró- dło wszelkich grzechów ludzkości, czuję się w obowiązku sta- nąć w jego obronie. - W moim rozumieniu Jego Eminencja wypowiadał się w przenośni - rzekł Ockham. - Czy nie tak było? - Wiele bym dał - odparł Augustyn, kierując spojrzenie na małpoluda. - Stopień zepsucia jednostki jest kwestią tak samo uwarunkowaną genetycznie jak kolor jej oczu. Kiedy tak bez- trosko nadużyłeś swojej wolnej woli, sprzeciwiając się bezpo- średniemu poleceniu Stwórcy, skaziłeś nie tylko swoje nasie- nie, lecz także nasienie swoich potomków, nasienie potomków swych potomków, nasienie potomków potomków swych potom- ków i tak dalej. Upadek człowieka dotyczy wszystkich zrodzo- nych z tego zatrutego nasienia, czyli całej ludzkości, wyjąwszy, oczywiście, Pana naszego i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. Za każdym razem gdy rodzi się dziecko z rozszczepem kręgosłu- pa, za każdym razem gdy jakiś szaleniec otwiera ogień z kara- binu maszynowego w zatłoczonej restauracji, tragedia ta jest echem owych fatalnych wypadków, jakie się wydarzyły w gó- rę rzeki od miejsca, w którym się dzisiaj znajdujemy. Saperstein prychnął lekceważąco, po czym zwrócił się do Martina ze słowami: - Proszę posłuchać mojej rady: nie warto przejmować się zanadto tą teorią wolnej woli. Najwyraźniej wynika ona z ja- kiejś niedorobionej lamarckowskiej biologii. Z sercem przepełnionym nową nadzieją Martin otworzył wieczko walizkowego komputera i zapisał: „Teoria wolnej wo- li = biologia lamarckowska". - Nie wynika ona z żadnej biologii - warknął Augustyn. - Wynika z logicznego rozumowania i Księgi Rodzaju. W upad- ku Adama wszyscyśmy zgrzeszyli. - Inaczej to ujmując, przez Adamowego fiuta zrobiła się poruta - odparł Saperstein pogardliwie. - Przykro mi, Wasza Eminencjo, ale ta teza nie wytrzymuje krytyki ani z punktu widzenia nauki, ani teologii. - Nazywam się Adrian, nie Adam - rzekł małpolud, odwija- jąc dziecku pieluszkę. - Przynajmniej tu moglibyście postarać się o ścisłość. - Pośrodku chłonnego figowego liścia leżała dzie- cięca kupka musztardowej barwy. Adrian zawinął liść na po- dobieństwo naleśnika i wycelował nim w Sapersteina. - Nie odrzucaj tak szybko teorii wolnej woli. Przenosząc dyskusję na płaszczyznę moich gruczołów, biskup oddał sobie niedźwie- dzią przysługę. - Tylko według ciebie - mruknął Augustyn. - Teoria liberum arbitrium, poprawnie sformułowana, sta- nowi jedną z najpotężniejszych teodycei, jakie kiedykolwiek powstały - nie ustępował Adrian. Ewangelina odwróciła się ku Martinowi, posyłając mu cie- płe spojrzenie. - Niestety dla pana, teoria ta posiada dwie wersje: słabszą, opartą na dziwacznych lamarckowskich koncepcjach dziedzicz- nego zepsucia, oraz silną, latami udoskonalaną przez ducho- wych spadkobierców Augustyna, między innymi Grzegorza Wielkiego i świętego Tomasza z Akwinu. Na pana miejscu nie liczyłabym na to, że Lovett będzie posiłkował się wersją słab- szą. Martin ze smutnym wyrazem twarzy wykasował równanie: „Teoria wolnej woli = biologia lamarckowska". - Chcę poprosić pana o przysługę. - Ewangelina położyła spracowaną dłoń na kolanie Martina. - Chciałabym, żeby uczy- nił pan ze mnie uczciwą kobietę. - Trudne zadanie - wtrącił kwaśno Augustyn. - Zamknij się! - syknął Adrian. - Nic wielkiego - powiedziała Ewangelina. - Adrian i ja chcemy po prostu sformalizować nasz związek. - Przegrałem wybory - odpowiedział Martin. - Nie jestem już sędzią pokoju.Taka ceremonia nie miałaby mocy prawnej. - Jeśli panu to nie przeszkadza, nam również nie. - Oczywiście, chętnie wam pomogę. - Wspaniale. - Opowiedzcie mi więcej o teorii wolnej woli. Ewangelina przystawiła niemowlę do piersi. - Chociaż imię moje i Adriana często cytuje się w związku z tą teorią, w gruncie rzeczy nie mamy z nią wiele wspólnego. Proszę zapomnieć o rajskim ogrodzie, o drzewie wiadomości dobrego i złego i o rzekomym pogrążeniu się przez mojego mę- ża w otchłani zepsucia. - Mam już dość roli chłopca do bicia - potwierdził Adrian, kiwając głową. - Mówcie dalej - rzekł Martin ponuro. - Powinien pan zrozumieć, że teoria liberum arbitrium nie tłumaczy zjawisk naturalnych, takich jak tornada, trzęsienia ziemi, białaczka. - Ewangelina rzuciła Augustynowi sarka- styczne spojrzenie. - Niektórzy ludzie twierdzą, że nasz grzech odbił się echem w całym stworzeniu. Dopóki nie zjedliśmy jabłka, bakterie chorobowe nie istniały i świat był jednym wielkim oceanem radości. Jednak ogólnie biorąc, jeśli ktoś chce wytłumaczyć choćby istnienie wulkanów, powinien trzy- mać się podstawowego wyjaśnienia ontologicznego. To potęż- na teodycea. - Tak słyszałem - rzekł Martin ze znużeniem. - Czy znacie jakieś argumenty obalające tę teorię? - Ciekawe, że pan o to pyta - powiedziała Ewangelina. - Pracujemy nad tym od jakichś... jak długo to już trwa, Adria- nie? - Od czterech milionów lat. - Można by powiedzieć, że to nasze hobby. Jeśli kiedykol- wiek natrafimy na słaby punkt wyjaśnienia ontologicznego, panie Candle, pan dowie się o tym pierwszy. Adrian pocałował syna w czubek głowy. - Za złem naturalnym idzie oczywiście zło egzystencjalne - katastrofy lotnicze, pożary hoteli, wypadki w kopalniach - oraz zło moralne, przede wszystkim wojna, morderstwo, gwałt, tortury, terroryzm oraz niewolnictwo. Do oczyszczenia Boskie- go imienia na tych obszarach najlepiej posłuży teoria wolnej woli. Zaczyna się ona od pytania: Jaki jest nasz najcenniejszy dar od Stwórcy? Odpowiedź: Nasza wolność. Nawet przed po- grążeniem się Boga w śpiączce człowiek mógł być jako tako pewny, że gdy wybrał już określony tryb postępowania - nie- ważne, prosty czy skomplikowany, chwalebny czy nikczemny - żaden Boski emisariusz nie pojawi się, by zawrócić go z obra- nej drogi. Teraz, gdy Bóg stracił świadomość, możemy być tym bardziej pewni naszej niezawisłości. Bez względu na wszystkie trapiące pana problemy, panie Candle, nie jest pan marionet- ką. Proszę nigdy o tym nie zapominać. - Jest tu jednak pewien haczyk - odezwała się Ewangeli- na. - Jeśli wolność jest wartością absolutną, bez żadnych do- datkowych zastrzeżeń, wtedy pozbawiony skrupułów afrykań- ski dyktator musi cieszyć się tym samym zakresem wolnej wo- li co dobrotliwa opiekunka bezdomnych z nowojorskiej gar- kuchni. Niezawisłość najbardziej okrutnego zabójcy świata musi dorównywać niezawisłości najszlachetniejszego obrońcy uciśnionych. W takim wszechświecie mogę przytulić Claren- ce'a do piersi i nakarmić go, ale mogę również zacisnąć palce wokół jego szyi i odebrać mu życie. - Doprawdy, ból i cierpienie to cena, jaką płacimy za moż- liwość dokonywania realnych wyborów w życiu - rzekł Adrian. - Zło, którego doświadczamy, jest więc niejako mniejszym złem. To trudne doświadczenie, ale nie wyobrażani sobie, jak Bóg mógłby zorganizować świat inaczej. Martin poczuł, jakby żołądek wywracał mu się na drogą stronę. Zadrżał, targany nudnościami i rozpaczą. - Lecz jeśli Bóg w swoim czasie był wszechpotężny i dobry, czy nie był zobowiązany interweniować na rzecz niewinnych? - zapytał Ockham. - Czy nie miał obowiązku zmiękczyć serca komendanta Oświęcimia, ochłodzić żądzy gwałciciela dzieci... - Sam siebie posłuchaj! - przerwała mu Ewangelina. - Twierdzisz, że nasza wolna wola powinna być jednak w jakiś sposób ograniczona. Twierdzisz, że nasze moralne wybory nie powinny być autentycznymi wyborami. Twierdzisz, że powin- niśmy być robotami. To szaleństwo. - Mam pytanie dotyczące waszego dziecka - rzekł Saper- stein. - Czy możecie wyjaśnić mechanizm, dzięki któremu jed- na komórka postanowiła stać się pniem mózgowym małego Clarence'a? j - Słucham? - zdziwiła się Ewangelina. Martin upił łyk herbaty. Nudności, wywołane przez teorię wolnej woli, nie ustępowały, atakowały falami. - Proszę mi wybaczyć - rzekł, zamykając komputer i wsta- jąc. - Potrzebuję odrobiny świeżego powietrza. - To fundamentalna zagadka biologiczna - powiedział Są- perstein. - W jaki sposób niewyspecjalizowana komórka... - Ja tylko noszę ciążę, to wszystko - ucięła Ewangelina. Martin minął opuszczony zagon warzywnika i ruszył w kie- runku rzeki. Zatrzymał się na grobli, wpatrując się w leniwe nurty Chiddekel. Jęknął. Dopadły go bestie - Behemot onto- logii, Lewiatan liberum arbitńum; gniotły mu czaszkę, rozry- wały kłami skórę. - Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, gdy powie- dziano: „Poczęty mężczyzna"! - zawołał, cytując swego idola. Nachylił się nad groblą i zwymiotował śniadanie w leniwy nurt. Później tego ranka Martin spełnił swoją obietnicę, udzielił ślubu Ewangelinie i Adrianowi w prostej, bezwyznaniowej ce- remonii, jakich wiele przeprowadził w swej karierze. Saper- stein i Beauchamp byli świadkami. Ockham filmował kamerą wideo. Urażony wygłoszoną przez małpoludy krytyką „Opus im- perfectum contra Julianum" biskup Augustyn zbojkotował ich ślub. W którymś momencie Martin wyjrzał przez okno i do- strzegł go spacerującego nerwowo tam i z powrotem wzdłuż brzegu rzeki, zmagającego się z jakąś straszliwą, lecz nieokre- śloną pokusą. Gdyby ktoś o tak powikłanym umyśle jak Au- gustyn kiedykolwiek wszedł do mojej małej salki sądowej, za- myślił się Martin, natychmiast skierowałbym go na psychote- rapię. W południe pasażerowie „Dobrych Intencji" zebrali się na dziobie, gawędząc i popijając koktajle podawane przez szypra. Sposób przyrządzania margarity przez Belfegora niewiele róż- nił się od recepty Lota. Na pokładzie parowca nie było limo- nek, toteż sternik użył soku cytrynowego. - Widziałem wczoraj świetny film - rzekł Belfegor, napeł- niając kieliszek Martina. - „Holywoodzkie ślicznotki z piłą łań- cuchową". Pokazywali na Kanale Obrzydliwości. - Zło moralne - rzekł Martin pod nosem. - Zjawisko, które- go nie da się uniknąć. Jeśli żąda się autentycznej wolności, trzeba zaakceptować mordercze ślicznotki z całym dobrodziej- stwem inwentarza. - Czy ktoś z was widział ten film? - Mój ojciec miał oryginalny plakat. - Martin podłączył modem do komputera. - Był nauczycielem szkółki niedzielnej. - Nie dostrzegam związku - zauważył Belfegor. - Trzeba było tam być. - Skoro już mówimy o liberum arbitrium, widzę, że jest jeszcze coś, o co powinniśmy Go spytać, kiedy dotrzemy do szy- szynki - powiedziała Beauchamp. - Mianowicie, czy Bóg miał jakikolwiek wybór, stwarzając wszechświat? Czy posiadał w tej kwestii jakikolwiek zakres wolnej woli? - To dobre pytanie, Jocelyn - rzekł Saperstein. - Pytanie, muszę przyznać, nie jest moje, tylko Einsteina. - Sądzi pani, że nie miał wyboru? - Martin uruchomił kom- puter. -To niepodobne do Boga. - Pomyślcie raz jeszcze. - Ockham dopił margaritę. - Jak zauważył trzysta lat temu Leibnitz, jeśli Bóg jest najlepszym ze wszystkich możliwych bóstw, to logiczne, że wyposażył Stwo- rzenie w najlepsze z możliwych prawa fizyczne. Doskonała Istota nigdy nie zbudowałaby niedoskonałego świata. Saperstein postukał palcem w obudowę modemu Martina. - Co sprowadza nas do pańskiego problemu. Być może, świat jest idealny z matematycznego punktu widzenia, ale trudno go uznać za utopię pod jakimkolwiek innym względem. - Jeśli nadarzy się taka możliwość - rzekł Martin, urucha- miając program poczty elektronicznej - zamierzam spytać Go o Jego własną osobistą teodyceę. Nadawca: selkirk2@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: czwartek, 25 maja, 14.47 czasu wschodniego Twoje przeczucie się sprawdziło. Okazuje się, żePBS wydało je- dyne 6 848 500 dolarów na nakręcenie „Historii spustoszenia" i kiedy zaoferowałem im okrągłe 7 milionów, zaczęli energicznie merdać ogonem. Co zaś do ich obaw, że CNN i Kanał Sądowy po- każą przedwcześnie serial na antenie, temat ten nie był podnoszo- ny. We wtorek, zgodnie z twoimi wskazówkami, poszczułem na- szych wygłodniałych doktorantów z Harvardu na teorię ontolo- giczną, ale nie sądzę, byśmy mieli jakiekolwiek wyniki wcześniej niż w przyszłym tygodniu. Tymczasem akta „teologicznych świad- ków" Lovetta puchną z każdą godziną. Tak, Bernard Kaplan po- wołany przez obronę to ten sam człowiek, który napisał „Idąc przez burzę". Patrycja i ja pokłóciliśmy się wczoraj strasznie i konkluzja jest taka, że przestaniemy się widywać. Nawet się cieszę. Jej brak wia- ry w Sprawę międzynarodową numer 227 stawał się trudny do zniesienia. Zakończenie romansu Randalla z Patrycja stało się dla Martina źródłem głębokiego zaniepokojenia. Zastanawiał się, kto doprowadził do zerwania. Myśl o Randallu bezceremonial- nie porzucającym Patryc j ę rozgniewała go (biedna kobieta wy- starczająco dużo wycierpiała), lecz alternatywa - Patrycja da- jąca kosza Randallowi - była równie niepokojąca, jeśli ozna- czało to, że pani Zabór nadal darzy uczuciem Martina. Patrycja zasługiwała na kogoś lepszego niż umierający mężczyzna za- kochany w zmarłej żonie. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: selkirk2@aol.org Data: czwartek, 25 maja, 15.10 czasu lokalnego Pojawiła się kolejna przeszkoda. Nie dość, że wyjaśnienie onto- logiczne stoi twardo, jego odpowiednik w zakresie prawa moralne- go - teoria wolnej woli - wydaje się równie niezwyciężony. Nie- zwłocznie zapędź młodych filozofów do roboty. Płacimy 15 tysię- cy dolarów każdemu, kto zdoła zarżnąćLewiatana liberum arbi- trium/ Pomijając nasze problemy teologiczne, sądzę, że jesteśmy w nie- złej formie. Esther wynalazła dla nas kilkoro naprawdę zachwy- cających nieszczęśników. Prędzej czy później cudowne dzieciaki Randalla z Harvar- du znajdą jakieś rozwiązanie. Myśl o obaleniu wyjaśnienia on- tologicznego i teorii wolnej woli w miejscu zatrudnienia Lo- vetta, praktycznie pod jego nosem, napełniła Martina niekła- maną radością. Nadawca: esthclute@aol.org Adresat: marcand@prodigy.edu Data: czwartek, 25 maja, 20.36 czasu wschodniego Same dobre wieści z tej strony. Christopher Ransom, cierpiący na stwardnienie zanikowe boczne, przyjął właśnie naszą pierwot- ną ofertę w wysokości 85 tysięcy dolarów. Ojciec rodziny chory na zwłóknienie torbielowate również zgadza się zeznawać. Nazywa się Harry Elder i odmawia przyjęcia jakiegokolwiek wynagrodze- nia („czułbym się jak pijawka"). Co najlepsze, Norma Bedloe zgo- dziła się przełożyć swoje samobójstwo na po procesie. Jej honora- rium - „spuścizna", jak to ujęła - wynosi 110 tysięcy. Gdyby wie- działa, jak zrealizować swój zamiar, chyba nie byłaby tak chętna do współpracy. Jednak żaden lekarz nie udzieli jej informacji, któ- rych poszukuje. Odpisując Esther, Martin nucił pod nosem piosenkę z mu- sicalu „Kraby", dopasowując nuty do rytmu palców stukają- cych w klawisze. Nadawca: marcand@prodigy.edu Adresat: esthclute@aol.org Data: czwartek, 25 maja, 15.32 czasu lokalnego Randall pewnie cię poinformował, że zaangażował specjalist- kę od ludzkiego zepsucia, Tonie Braverman, jak również autory- tet w sprawach naturalnego i egzystencjalnego zła, Donalda Car- bone'a. Mając po swojej stronie dwoje takiej klasy ekspertów oraz zebrany przez ciebie wspaniały chór świadków, mamy dużą szan- sę na zwycięstwo. O zmierzchu parowiec dotarł do źródeł rzeki, wolno stojącej kolumny krwi strzelającej pięć tysięcy metrów w powietrze, o średnicy jednej trzeciej kilometra. Katarakta karmiła nie tylko Chiddekel, wyjaśnił Augustyn, lecz także trzy inne tęt- nice czaszkowe: płynący na wschód Eufrat, Gichon okrążający krainę Kusz oraz Piszon kierujący swe nurty na południe ku krajowi Chawila. Martin nigdy wcześniej nie oglądał takiego zjawiska, tej spienionej, grzmiącej masy wznoszącej się ku nie- bu niczym płynna trąba powietrzna. Popijając margaritę, wy- chylił się za barierkę i spojrzał na zwały mętnego osocza. Ujrzał coś dziwnego. Piąta rzeka wypływała z Edenu - zaledwie strumień, z ko- rytem wypełnionym nie krwią, lecz wodą. Martin rozpoznał ten nurt. Jego odcień mówił wszystko: była to Boska Idea Waupe- lani, potoku lśniącego od grzbietów słynnych złotych karpi po- wiatu Abaddon. - Która rzeka dopływa do szyszynki? - zapytał Augustyna. - Eufrat. Gichon również, a także Piszon i nawet Chidde- kel, jeśli chce pan wybrać dłuższą drogę. Tutaj, w Boskim mó- zgu, wszystkie drogi prowadzą do Jego duszy. - A tamta mała rzeczka, o tam? To potok Waupelani - czy on również zaprowadzi nas do szyszynki? Augustyn skrzywił się i rzekł: - Jakieś trzydzieści kilometrów stąd wpada do Schuylkill, a stamtąd do Gichon. - Chcę, żebyśmy tamtędy popłynęli. - Kiepski pomysł. Mamy zbyt duże zanurzenie. Osiądziemy na mieliźnie. - A zatem udam się w podróż sam. - Sam? Pieszo? Martin skinął głową. - To zajmie co najmniej trzy dni - rzekł Augustyn. - Będę obozował. - Uważam, że nie powinniśmy się rozdzielać - powiedział Ockham. - Czy nie jest pan zbyt chory, by podróżować samotnie? - zapytała Beauchamp. - Oczywiście, że jest zbyt chory - rzekł Saperstein. - Proszę, zrozumcie mnie. Nadarza się tutaj dla mnie wy- jątkowa szansa. - Martin spojrzał kolejno na naukowców: za- niepokojonego Ockhama, stropioną Beauchamp, niezadowolo- nego Sapersteina. - Kiedy miałem czternaście lat, dwa buldo- żery rozwaliły dom mojego dzieciństwa. Wcześniej była to remiza strażacka, lecz ojciec zmienił ją w dom pełen uroku, magiczną krainę śmiesznych małych pokoików i pochylonych podłóg, na których można się było ślizgać. Założę się, o co chce- cie, że w Boskiej Idei Abaddon moja remiza nadal stoi. Augustyn wydobył z kieszeni różowy plan podróży i podarł papier na kawałki. - Bez względu na to, czy odwiedzi pan swoje rodzinne mia- steczko czy nie, nie będziemy już tego potrzebowali. - Wyrzu- cił strzępki za balustradę. Krwawe źródło pochwyciło je, wsy- sając w głębię. - Mam nadzieję, że dostał pan nauczkę. Teody- cea to poważna sprawa. Ontologia, wolna wola... trzeba czegoś więcej niż świętoszkowatego oburzenia, żeby pokonać dwa ty- siące lat subtelnej i odważnej myśli chrześcijańskiej. Lepiej będzie, jeśli wycofa się pan teraz, zanim Lovett zgniecie pana na miazgę. - Dziękuję za radę, Eminencjo, lecz Sprawa międzynarodo- wa numer 227 dojdzie do skutku. Może Hiob - jeśli będzie pan dla niego miły - pozwoli panu obejrzeć transmisję na swoim telewizorze. Ma dużo większy ekran niż odbiornik diabła. Nazajutrz o ósmej rano, powierzywszy komputer, modem, telefon komórkowy i dzieła teologiczne ojcu Ockhamowi, Mar- tin zarzucił na grzbiet plecak i ruszył wzdłuż brzegu lśniącego w słońcu potoku. Po piętnastokilometrowym marszu pod błysz- czącym sklepieniem dotarł do granic zamożnej północnej czę- ści miasta. Strumień płynął zakolami poprzez parki i tereny rekreacyjne - pola golfowe, korty tenisowe, działki z basenami i japońskimi ogródkami. Wszędzie dokoła widoczne były ozna- ki rozpadu wywołanego przez Boską śpiączkę. Zerwane linie wysokiego napięcia zwisały smutno ze słupów. Trawniki przy- wodziły na myśl zalaną piwem powierzchnię stołu bilardowe- go w ciemnej miejskiej spelunce. Wspaniałe i dziewicze kraj- obrazy, będące niegdyś udziałem mieszkańców Abaddon, ule- gły już zniszczeniu pod miażdżącym naporem snu Pana. Fala bólu eksplodowała w lewym biodrze. Martin wyciągnął buteleczkę roxanolu z kieszeni i przełknął dwie tabletki. Kie- dy morfina zaczęła działać, ruszył dalej. W południe dotarł w zapuszczone okolice dawnego gimna- zjum miejskiego. Usłyszał miarowy zaśpiew, prymitywną pieśń plemienną. Zatrzymał się, nadstawił uszu. Inkantacja rozpa- dła się na kilkanaście oddzielnych młodocianych głosów recy- tujących Psalm 23. ...Dobroć i łaska pójdą w ślad za mną Przez wszystkie dni mego życia, I zamieszkam w domu Pańskim Po najdłuższe czasy. Martin przeszedł jeszcze pięćdziesiąt metrów wzdłuż poto- ku, a potem zatrzymał się przed starym drewnianym mostem. Jako uczeń chodził tędy dwa razy dziennie przez pięć lat, ale dopiero teraz spostrzegł, jak złowroga była to konstrukcja - śmiertelna pułapka, czekająca tylko, by pochwycić żonę jakie- goś niewinnego abaddończyka. Zamknął oczy i ruszył naprzód. Dotarł do szklanych drzwi swojej szkoły, chwycił za klamkę. Drzwi, dawno wyrwane z zawiasów, runęły z trzaskiem na zie- mię, wzbijając tuman kurzu. Tak jak w jego ziemskim odpowiedniku, również w hallu Boskiej Idei Abaddońskiego Gimnazjum znajdował się dwu- metrowej średnicy plastikowy globus z wyrytymi zarysami lą- dów i siatką współrzędnych. Martin podszedł bliżej. Globus przedstawiał nie Ziemię, lecz jakąś dziewiczą planetę, której prakontynent nie zdążył jeszcze rozpaść się na oddzielne czę- ści. Wykrzykujcie na cześć Pana, wszystkie ziemie; Służcie Panu z weselem! Wśród okrzyków radości stawajcie przed Nim! Psalm 100 rozbrzmiał głośniej, odbijając się echem po pu- stych korytarzach. Martin kuśtykając wszedł do auli. Na pod- łodze zalegał kurz; z obicia krzeseł wystawały sprężyny niczym pozostałości dziecinnych zabawek; zasłony zwisały w strzę- pach, jakby padły ofiarą wyjątkowo żarłocznego gatunku mo- la. Na katedrze archetypowy pan Gianassio kroczył dostojnie tam i z powrotem, nauczając klasę maturalną angielskiego, z otwartym egzemplarzem „Braci Karamazow" w dłoni. - Sam Dostojewski uważał, że centralnym punktem powie- ści jest dyskusja Iwana i Aloszy na temat natury Boga - rzekł podniesionym głosem, starając się przekrzyczeć chór chłopię- cych głosów. - Podane przez Iwana przykłady zła, wyjęte przez autora ze współczesnych mu gazet, są wstrząsające. Wiejski chłopak rozerwany przez ogary na oczach matki za uderzenie psa dziedzica. Dziecko, które Turcy zabawiają widokiem lśnią- cego pistoletu, by zaraz potem odstrzelić mu głowę. Pięciolat- ka, której rodzice, ludzie kulturalni, gniewali się, bo brudziła przez sen łóżko, więc smarowali jej twarz kałem, kazali jeść ten kał i zamykali na całe noce w nie ogrzewanym wychodku, choć dziecko biło się w piersi przez cały czas, prosząc Boga o ra- tunek. Iwan mówi do swojego brata: „Wyobraź sobie, że sam budujesz gmach przeznaczenia ludzkiego, aby w rezultacie uszczęśliwić ludzi, dać im wreszcie pokój i ład, ale że w tym celu należy koniecznie zadręczyć tylko jedną drobną istotkę, choćby to biedne dziecko, które biło się piąstkami w pierś, i na jego nie pomszczonych łzach zbudować ów gmach... powiedz, czy zgodziłbyś się za taką cenę zostać architektem szczęśliwo- ści?". I Alosza odpowiada: „Nie, nie zgodziłbym się". Pan Gianassio zatrzasnął książkę, obrócił się na pięcie i opuścił katedrę. Gdy tylko chórzyści zakończyli Psalm 101, zaczęli odmawiać Modlitwę Pańską. Martin wyszedł z auli, pokuśtykał do sali nu- mer 107 i ukradkiem wślizgnął się do środka. W ławkach sie- działo dwadzieścioro kilkoro uczniów. Mieli zamknięte oczy, pochylone głowy, złożone dłonie. Na półkach stały przyrządy do sekcji i mikroskopy. Wzdłuż ścian ustawiono przeszklone szafki, mieszczące wypchane okazy: sowę, rysia, bobra, żółwia, grzechotnika. Na środku klasy stał tykowaty mężczyzna o za- padniętych oczach, z dłońmi tak silnie zaciśniętymi, że koń- cówki palców nabiegły krwią. ...ale zbaw nas ode złego. Bo Twoje jest Królestwo, Potęga i chwalą na wieki. Amen. Tykowaty mężczyzna podniósł głowę i zamrugał. W tym mo- mencie Martin rozpoznał w nim Oscara Simmonsa, jego na- uczyciela biologii z jedenastej klasy. Archetypowy pan Sim- mons bez słowa wyjął z szuflady biurka egzemplarz Nowego Testamentu oprawny w czerwoną skórę, otworzył pośrodku i przerzucił jedną stronę. Martin uśmiechnął się. Wielokrotnie był świadkiem dziwnego zjawiska, gdy człowiek otwierający Biblię na chybił trafił przypadkowo trafiał na poszukiwany fragment. - Tematem dzisiejszego czytania będzie Pierwszy List świę- tego Pawła do Koryntian... Uczniowie pana Simmonsa, jakby na dany znak, podnieśli wzrok. Śpiączka wywarła na nich wielki wpływ. Młodzież o ma- łych czaszkach, tępym wzroku i szczerbatych uśmiechach nie przypominała potomstwa zdrowych mieszkańców Abaddon, lecz raczej jakiegoś izolowanego klanu z lasu, pozbawionego dopływu świeżej krwi, co upodabniało ich do klasy wiejskich głupków. - Przepraszam - rzekł Martin, postępując naprzód. Pan Simmons opuścił Biblię, przyciskając ją troskliwie do piersi, i wbił w Martina spojrzenie tak dzikie, że dorównywa- ło przenikliwemu wzrokowi wypchanej sowy uszatej ze szkla- nej szafy. - Jeśli nie podoba się panu to, co mam zamiar odczytać, może pan wyjść, drogi panie... pod warunkiem że pokaże pan zwolnienie od rodziców. - Jako mój nauczyciel biologii był pan zdeklarowanym lo- gicznym pozytywistą. Co się stało? Nauczyciel wskazał niebo. - Tam, zgadza się, jestem sceptykiem, ale tutaj zmieniam się w chrześcijańskiego fundamentalistę. Najpopularniejszy z prowadzonych przeze mnie wykładów nosi tytuł „Wstęp do kreacjonizmu naukowego". - Modlitwa i czytanie Biblii zostało zakazane w szkołach publicznych - zaprotestował Martin. - Mój kolega z klasy Ran- dali Selkirk uzyskał orzeczenie Sądu Najwyższego uznające takie praktyki za niezgodne z prawem. To, co pan robi, jest nie- legalne. - W Boskiej wersji rzeczywistości - odparł pan Simmons - Sąd Najwyższy orzekł, iż w świetle Pierwszej Poprawki do Kon- stytucji dozwolona jest lektura Biblii dla celów nauki etyki, a nie religii. „Pismo Święte jest sprawdzonym źródłem wska- zówek moralnych, zasługującym na miejsce w planie zajęć każ- dego ucznia" - tak skomentował to sędzia Thomas Clark, wy- powiadając zdanie większości. - Oscar Simmons płynnym ge- stem skierował uwagę klasy na intruza. - Panie i panowie, czy wiecie, kto to jest? - Tak, panie profesorze - odparli uczniowie chórem, jakby nadal odmawiali „Ojcze nasz". -To jest Martin Candle. - A cóż uczynił pan Candle? - Wytoczył Sprawę międzynarodową numer 227: „Stowa- rzyszenie Hioba przeciwko Corpus Dei". - I jakie pan Candle wzbudza w was uczucia? - Doprowadza nas do szału! - zakrzyknęli uczniowie, po- wstając gremialnie. - Do prawdziwego szału? - Do najprawdziwszego! Do szału Yespula maculatal Tylko sekundę zajęło Martinowi zorientowanie się, co za- mierza zrobić klasa pana Simmonsa. Sześcioro uczniów utwo- rzyło z ławek barykadę, blokując wyjście, a inni pobiegli ku szafkom i zaczęli się uzbrajać. - I Bóg stworzył Bubo virginianus\ - zawołała dziewczyna z dużym biustem, ciskając wypchaną sową uszatą. Ptak prze- leciał obok twarzy Martina, kalecząc go w policzek szponem. - I Bóg stworzył Castor canadensisl - wrzasnął pucołowaty chłopak z twarzą pokrytą trądzikiem. Zmumifikowany bóbr nadleciał ze świstem i rąbnął Martina w żołądek. - Lynx rufusl - krzyknęła szczupła uczennica z trwałą ondu- lacją. Ryś wyleciał w powietrze i uderzył Martina w czoło, na- bijając sporego guza. - Rana catesbeianal - wrzasnął zezowaty chłopak w koszul- ce z napisem „Mój Bóg nie umarł - przykro mi z powodu śmier- ci twojego". Słój ze spreparowaną żabą poszybował ku Marti- nowi, minął go zaledwie o centymetry i roztrzaskał się o prze- ciwległą ścianę. Przenikliwy, makabryczny odór formaliny wypełnił pomieszczenie. - Uwaga, panie i panowie! Uwaga! - zawołał profesor Sim- mons. - Musicie odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie. Czy siniaki i skaleczenia powstrzymają pana Candle'a przed wy- jazdem do Hagi? - Nie! - zakrzyknęli uczniowie w odpowiedzi. - Czy powstrzymają go zadrapania i guzy? - Nie! Połączeni jedną myślą i jednym celem uczniowie sięgnęli po zestawy do przeprowadzania sekcji. Zalśniło kilkanaście srebrzystych skalpeli. Każde ostrze wyglądało szczególnie okrutnie, jakby niedawno służyło jako narzędzie w operacji chirurgicznej bez znieczulenia. Martin zamarł, sparaliżowany niedowierzaniem i strachem. Ściskając noże w garści, uczniowie ruszyli na niego. Rozejrzał się po sali. Tylko jedna droga ucieczki, tylko jed- na. Ściągnął plecak, skoczył do przodu i rzucił się przez okno. Jakimś cudem cała konstrukcja ustąpiła - szkło, rama, pozio- me szczebliny - roztrzaskując się niczym porcelanowa waza w spotkaniu z młotkiem Stuarta Torvalda. Martin zwinął się w kłębek. Boska grawitacja ciągnęła w dół, obejmując go w po- siadanie, tak jak wcześniej zrobiła to z Corinne i jej furgo- netką. Kochający i głęboki Waupelani go oczekiwał. Martin z hu- kiem wpadł do wody i zanurzył się w odmęty. Pośladkami do- tknął piaszczystego dna. Wygiął kręgosłup, wypuścił strumień bąbelków i wyłonił się na powierzchnię w momencie, gdy pan Simmons wrzasnął: - Nigdy nie zdołasz pokonać teorii liberum arbitriuml - Nie zgadzam się na wszechświat! - zawołał Martin, pły- nąc na plecach. - Wolna wola musi być absolutna! - Nie zgadzam się! Rozpostarł ramiona, pokazał figę swojemu byłemu nauczy- cielowi i pozwolił, by złociste prądy uniosły go w dal. ROZDZIAŁ l O Rak znowu atakował, wypełniając swój złowrogi program. Wbił szczypce w lewe biodro Martina i wepchnął głęboko w kość udową. Martin wrzasnął tak przeraźliwie, że przepły- wająca obok ławica karpi rozpierzchła się w dziewięciu róż- nych kierunkach. Niesiony przez nurt Waupelani płynął na zachód, mijając oczyszczalnię ścieków w Glendale, przez pole zeschniętych sło- neczników, aż dotarł do miasteczka Kingsley. Była to biedna osada wedle miar abaddońskich, taka, w której przeciętna ro- dzina nie posiadała ani zmywarki do naczyń, ani pralki z su- szarką. Po obu stronach potoku mokra bielizna suszyła się na rozciągniętych sznurach. Martin wygramolił się ku brzegowi, brodząc w płytkiej wodzie, po czym wyciągnął buteleczkę z ro- xanolem i przełknął trzy tabletki. Gdy cudowna morfina rozlała się po układzie nerwowym, przepełniając go błogością, odwrócił się i ruszył pieszo, popa- trując w okoliczne podwórka. Zdał sobie sprawę, że jego za- chowanie graniczy z podglądactwem. Obserwowanie podwórek mieszkańców Kingsley nie różniło się wiele od zaglądania do ich sypialni albo przeszukiwania szuflad w ich biurkach; przy- padkowe przedmioty, które widział - strącone przez wiatr czę- ści intymnej garderoby, zardzewiałe grille, popękane plastiko- we baseniki dla dzieci - nie były przeznaczone dla jego oczu. Jako były urzędnik magistracki zadrżał, widząc wiele przykła- dów „atrakcyjnych zagrożeń dla życia" - tak lokalne przepisy określały niebezpieczne, lecz kuszące urządzenia, narażające dzieci na wypadki. Chybotliwy domek na drzewie. Huśtawka tak zardzewiała, że gotowa zawalić się w każdej chwili. Odkry- te szambo. Dlaczego ludzie nie mogą zachowywać się bardziej odpowiedzialnie? Ruszył dalej brzegiem strumienia, krok za krokiem oddala- jąc się od granic miasteczka, zostawiając za sobą kolejne kilo- metry w roxanolowej mgle, aż wreszcie dotarł do miejsca, w którym nie chciał być - północno-wschodniej części cmen- tarza Hillcrest. Nagrobki, kostropate i pordzewiałe, przypomi- nały postawione na sztorc gąbki. Przyspieszył kroku, maszeru- jąc żwawo pomiędzy kwaterami, nie chcąc czytać żadnych imion, dat ani epitafiów. Nie zamierzał szukać archetypowego grobu Corinne Rosewood. Ten kamień nosił w swoim sercu. Na szczycie pagórka krępy mężczyzna o twarzy pokrytej zmarszczkami siedział przed nagrobkiem ozdobionym celtyc- kim krzyżem. Ubrany był zarazem ascetycznie i swobodnie: w czarną bluzę, czarne spodnie od dresu i słomkowy kapelusz. Nieświadom obecności Martina, wydobył z brezentowej torby szorstką ściereczkę do szorowania oraz butelkę z przezroczy- stym płynem. Otworzył butelkę i nasączył ściereczkę. Martin poczuł ostry, przenikliwy odór. Kwas siarkowy, H2SO4, jak na- uczył się go nazywać na lekcjach chemii u pana Barzaca. Męż- czyzna przycisnął ściereczkę do powierzchni nagrobka i prze- tarł kamień kilkakrotnie, wypalając w nim wgłębienie. Słysząc kroki, mężczyzna podniósł wzrok. Martin zamarł. Coś ścisnęło go w gardle. - Tata? - Nie - odpowiedział archetypowy Walter Candle. - Tak. Jesteś moim ojcem, a ja jestem twoim synem. Gdy Martin spojrzał na zniszczoną inskrypcję, przeszył go lęk, równie bolesny jak rakowy skurcz. MARTIN CANDLE, gło- sił napis. Dalej widniała data urodzenia, 15 MARCA 1947. Da- ta śmierci zniknęła, wyżarta przez kwas siarkowy. CZŁOWIEK BEZINTERESOWNY I WIELKIEGO SERCA, zapewniało epi- tafium. - Żaden mój syn nigdy nie postanowiłby zniesławić Boga - rzekł Walter Candle. - W tej chwili próbuję tylko odnaleźć starą remizę strażac- ką. Czy nadal tam jest? - Tak myślę. Od lat nie byłem w Lisim Zakątku. Zazwyczaj przebywam w kościele w Perkinsville, nauczając młodzież na temat Chrystusa. - Brakująca data, rok mojej śmierci... co tam było napisa- ne? - Nie wolno mi tego zdradzić. - Proszę. - Powiem tyle: jeśli wrócisz do przyjmowania odradeksu, opóźnisz trochę nadejście końca. Słońce stało w zenicie, było gorąco. Martin rozpiął kurtkę, sięgnął za pazuchę i podrapał się wokół cewnika na piersi. - Pamiętam czasy, kiedy ratowałeś nagrobki, zamiast je niszczyć. Walter Candle ponownie nasączył ściereczkę kwasem. - Ratuję, co jest warte ocalenia - zaczai ścierać napis CZŁOWIEK BEZINTERESOWNY I WIELKIEGO SERCA - i ścieram, co nie jest tego warte. Kryjesz pod koszulą piękną parę cycuszków. - Ginekomastia wywołana kuracją estrogenową. Efekty uboczne wywoływane przez odradex są jeszcze gorsze. Grzmot rozbrzmiał nad cmentarzem. Martin drgnął. Tak ciężko już został ukarany, takich doznał nieszczęść - przerwa- na kariera, spalony dom... a teraz Sprawa międzynarodowa nu- mer 227 sprowadziła na niego kolejne przekleństwo - po- śmiertną nienawiść ojca. - Wygląda na to, że psuje się pogoda. - Poszukaj jakiegoś schronienia. - Walter Candle wytarł część napisu, tak że ostateczna wersja brzmiała: CZŁOWIEK BEZ SERCA. - Nie chcesz chyba, żeby złapała cię burza. - Cieszę się, że cię widzę, tato. - Martin pochylił się, szcze- rze pragnąc uściskać ojca, ale ten nagle posztywniał jak żona Lota. - Chciałbym móc powiedzieć to samo. Chciałbym czuć się tak samo szczęśliwy jak ojciec w Ewangelii Łukasza, rozdział piętnasty, kiedy syn marnotrawny wrócił do domu. A ty byłeś marnotrawnym synem, Martinie, trwoniąc siły bezsensownie. - Czasem trzeba wezwać Boga, by się wytłumaczył. Poczy- taj o Hiobie. - Hiob był człowiekiem pobożnym i bogobojnym. - Walter Candle zaczął ścierać literę M w imieniu MARTIN. - Kochał swojego Ojca w niebiesiech. - „Bóg obrał mnie sobie za cel" - rzekł Martin, cytując swo- jego bohatera, podczas gdy rozległ się drugi grzmot. - „Łucz- nikami mnie zewsząd otoczył, nerki mi przeszył nieludzko, żółć moją wylał na ziemię". To mówi wróg Boga, tato - człowiek wściekły, nie nauczyciel szkółki niedzielnej. - W porządku, świetnie. - Walter Candle wytarł A, R i T. - Potem jednak Hiob rzekł: „Kajam się w prochu i w popiele". - Dopiero po przedstawieniu swojej sprawy przed trybuna- łem. - Kropla gęstego, mlecznego płynu kapnęła Martinowi na nos. - Co na miłość...? - Płyn rdzeniowo-kręgowy - wyjaśnił Walter Candle, wy- mazując litery w nazwisku CANDLE. Napis głosił teraz: INNE. - Zaraz rozpęta się burza. - Chciałbym być kimś innym. - Martin wskazał zniszczony nagrobek. Spadła druga kropla, potem następna, rozpryskując mu się na czole. - Ktoś inny nie odczuwa bólu. - Cierpisz? - zapytał Walter Candle z mieszaniną oschłej ciekawości i autentycznej troski. - Właściwie bez przerwy. Walter Candle wytarł napis INNE, po czym namoczył ście- reczkę i zamknął butelkę z kwasem. - Przykro mi, synu. Naprawdę mi przykro. - Starł napis CZŁOWIEK BEZ SERCA, zmieniając nagrobek w czystą ka- mienną płytę. Spadła czwarta kropla, uderzając Martina w policzek o dwa centymetry ponad miejscem, gdzie zranił go szpon wypchanej sowy. - Źródłem najgorszego bólu nie jest nowotwór. - Ależ tak. Każdego dnia bez wahania zamieniłbyś raka na brak miłości rodzicielskiej. Martin milczał, porażony prawdą słów swojego ojca. Spadły kolejne krople, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, a potem deszcz rozpadał się na dobre, tworząc na ziemi wiel- kie gęste kałuże. Walter Candle schował butelkę z kwasem do torby i po- wstał. - Powiedz swojej matce, że za nią tęsknię. - Stał pomiędzy nagrobkami, cały mokry, z torbą w dłoni, i wyglądał jak śmierć pukająca do drzwi. Spojrzał w kierunku zachodu, a potem na- gle ruszył ku części cmentarza, gdzie leżeli Azjaci. - Powiedz swojej siostrze, że za nią tęsknię! Zajaśniała błyskawica, zygzakiem przecinając sklepienie lewej półkuli mózgowej Boga, niczym wielki szew nałożony przez Jonathana Sarkosa. Martin obrócił się twarzą do wiatru. Ruszył, klucząc pomiędzy nagrobkami niczym narciarz pod- czas slalomu. Druga błyskawica rozdarła niebo, oświetlając in- skrypcje. ABNER WHITTINGTON ODDANY PRZYJACIEL I KOCHAJĄCY SYN 1959-1988 - Zamierzam zwrócić Ci bilet! - krzyknął, podnosząc za- ciśniętą pięść ku niebu. - Nie zgadzam się! SASHA REYNOLDS 1963-1967 WDZIĘCZNI ZA ROZŚWIETLENIE NASZEGO ŻYCIA KOCHAJĄCY MAMUSIA I TATUŚ - Hiob nie miał wystarczających dowodów! - Przeszedł obok obrośniętej winem szopy na narzędzia. - Ja mam dowo- dy! BRANDON APPLEYARD 1992-1999 TAK BARDZO MI CIEBIE BRAK KOCHAJĄCA MAMUSIA - Mam cale Muzeum Krofta, Boże! Mam jedenaście godzin „Historii spustoszenia"! Tym razem nie uda Ci się uciec! Boska w swym gniewie, wagnerowska w proporcjach, burza nie przestawała szaleć, wypełniając potok Waupelani taką ilo- ścią płynu rdzeniowo-kręgowego, że wystąpił z brzegów, zale- wając podwórka abaddończyków i unosząc ich dobytek. Potok stał się czymś na podobieństwo gulaszu, w którym zamiast ka- wałków mięsa pływały składane stoliki, tapczany, szezlongi, drewniane taczki, wanienki dla ptaków i siatki do badminto- na. Przepłynął plastikowy domek dla lalek z wylęknionym ru- dym kotem przycupniętym na dachu. Potem pojawił się i znik- nął wąż ogrodowy, niczym potwór morski z dawnych marynar- skich opowieści. W poszukiwaniu bezpiecznego miejsca Martin wspiął się na gałąź jawora rosnącego na miedzy rozgraniczającej kolonie Południowe Wzgórza i Lisi Zakątek. Usiadł okrakiem na wil- gotnym konarze i przyglądał się wzbierającej fali ludzkiego dobytku. - „Gdy nagła powódź zabija, On drwi z cierpień niewinne- go!" - wykrzyknął w deszcz. - „Ziemio, nie zakryj mej krwi, by krzyk ukojenia nie zaznał!". I wtedy nagle burza ucichła, niebiosa zamknęły się, błyska- wice przestały trzaskać. Zeskoczył na ziemię. Ruszył ostrożnie wzdłuż zalanego brzegu, zapadając się w błotnistą maź po kostki, łydki, kolana, wreszcie niemal po rozognioną pachwinę. Ujrzał schwytany pomiędzy gałęziami wierzby aluminiowy kajak, kryjący w środku parę popękanych wioseł, podarte kamizelki ratunkowe oraz zepsute zabawki, a między nimi Kapitan Renardo z „Sagi o Sargassii" oraz prze- dziurawionego nadmuchiwanego węża morskiego. W pierwszej chwili chciał zostawić kajak na pastwę losu, lecz potem ujrzał, że nurt wkrótce go uniesie, i postanowił działać pierwszy. Oca- lenie czegoś przed zniszczeniem nie było kradzieżą. Zaraz po załadowaniu się do nowego środka lokomocji za- uważył, że jego rola ogranicza się do sterowania; rozpędzone wody Waupelani niosły go szybciej, niż zdołałby to osiągnąć pracą mięśni. Siedząc na rufie, z wiosłem w zastępstwie steru, starał się manewrować możliwie najbliżej środka nurtu, zasta- nawiając się jednocześnie, czy archetypowy Walter Candle jest człowiekiem, którego zdołałby pokochać. Opanowało go nieodparte poczucie żalu, gdy dotarł do zbiegu Waupelani i Algonąuin, pienistego rozlewiska dającego począ- tek mulistej rzece Schuylkill. Demoniczna Algonąuin, pomyślał, spięta równie złowrogim mostem Henry Avenue. Serce waliło mu jak młotem. Zaczęło mu brakować tchu w piersiach. Ścisnąwszy mocniej wiosło, wbił wzrok w przestrzeń przed sobą. W pobliżu zbiegu dwóch rzek skręcił i ulegając pokusie, zerknął w bok. Natychmiast tego kaprysu pożałował. Pięćdzie- siąt metrów w górę Algonąuin, niedaleko południowej krawę- dzi trzęsawiska Abaddon, ford ranger Corinne stał oparty o groblę, do połowy zanurzony w błotnistej wodzie. Martwy se- ter irlandzki, już zesztywniały, leżał na masce. Wynoś się stąd, powiedział Martin do siebie. Jazda! Jak naj- dalej! Obrócił kajak o sto osiemdziesiąt stopni, wycelował dzio- bem w furgonetkę żony i zaczął wiosłować, starając się poko- nać napór wody. Po dziesięciu minutach dotarł do forda. Na drzwiach kierowcy widniało popękane, odłażące malowidło przedstawiające rozradowanego spaniela i dookoła napis PSIARNIA RADOŚCI. Martin oparł się łokciami o ramę strza- skanego okna i zerknął do środka. Zwłok Corinne, Bogu dzięki, nie było. Na siedzeniu kierowcy stał szklany słój. Kilkanaście centy- metrów dalej rak przewrócony na grzbiet przebierał odnóża- mi. Obok niego złoty karp wykonywał śmiertelny taniec, rzu- cając się i rozpaczliwie poruszając skrzelami. Wewnątrz szklanego słoja pływało maleńkie stworzenie - kształtem i rozmiarami przypominające kijankę, lecz posiada- jące wyraźnie ludzką głowę. Oczy wychodziły mu na wierzch ze strachu. Policzki drżały z bólu. - To ty jesteś Martin Candle? - zapytało stworzenie, wy- puszczając z ust strumień bąbelków. - Słucham? - zapytał zdumiony Martin. - Sędzia Candle, zgadza się? - Zgadza. Były sędzia. - Cześć, tato. - Tato? Tato? - Tato - powtórzyła kijanka, rzężąc. - Nie ma w tym nic dziwnego. Twoja żona była w ciąży w momencie śmierci. Martin otworzył usta ze zdziwienia. - W ciąży? Corinne? Jesteś... moim dzieckiem? - Niestety, to twierdzenie odrobinę przesadzone... o jakieś cztery biliony komórek. - O mój Boże! A więc nie donosiłaby ciąży? - Nagłówek na pierwszej stronie „Abaddońskiego Strażni- ka" brzmiałby: „Tragedia urzędnika miejskiego. Żona sędzie- go poroniła córeczkę". - Córeczkę? Byłabyś dziewczynką? - To sprawka chromosomu Y. Czy to się naprawdę działo? A może był to sen? Chociaż ki- janka nie żądała dla siebie żadnej obiektywnej rzeczywisto- ści - była tylko halucynacją wewnątrz halucynacji - Martin i tak odczuł instynktowne pragnienie zaopiekowania się nią. - Zawsze uważałem, że Jolene to ładne imię dla dziewczyn- ki - powiedział marzycielsko. - Corinne też się podobało. - Nie chcę imienia. Chcę mieć głos. - Głos? Co masz na myśli, Jolene? - Stoję przed tobą nie jako twój hipotetyczny potomek, lecz jako przedstawicielka podobnych sobie. Statystyki, jak wiesz, są przerażające: na każdych sześcioro, którym się uda- je, dwoje przychodzi na świat martwych. W całej historii nie było nigdy bardziej skutecznego aborcjonisty niż Bóg Wszech- mogący. Dopilnuj, by sędziowie Międzynarodowego Trybuna- łu Sprawiedliwości poznali te fakty. - W porządku, ale rzecz w tym, Jolene... - Nie nazywaj mnie tak. - ...rzecz w tym, że gdy tylko zacznę oskarżać Boga o wywo- ływanie poronień, Lovett najzwyczajniej w świecie odpowie za pomocą teorii sera szwajcarskiego. Powie: „Jeśli chcecie mieć zróżnicowany, wielobarwny, wielopostaciowy wszechświat, uszkodzone płody stają się metafizyczną koniecznością". - Udało ci się uzyskać sprawiedliwy wyrok dla kobiety, której suknia uległa zniszczeniu. Tak samo jak w przypadku tych kobiet, których kochanek skłamał na temat swojej bez- płodności. - Tak, Jolene, ale to byli ludzie. Może nie słyszałaś, ale w świecie zewnętrznym ontologiczny status embrionów jest na- der dyskusyjny. - Oczywiście, że słyszałam. Nie urodziłam się wczoraj. I przestań z tym „Jolene". - Kijanka kaszlnęła, zatrzęsła się i przemówiła ponownie: - Daj nam głos, sędzio. Jeden dzień w sądzie. Odrobinę sprawiedliwości. - Nie mogę wciągać nie donoszonych płodów do Sprawy międzynarodowej numer 227. To jedna wielka puszka Pando- ry. Nie mogę. - Spróbuję inaczej. - Kaszel wstrząsnął przezroczystym ciałkiem kijanki. -Wyobraź sobie planetę, gdzie... - Tak? Kijanka nie odpowiedziała. - Jolene? Zadrżała raz jeszcze, gwałtownie, od nosa po ogonek. Oczy schowały jej się w głąb główki. - Jolene! - wrzasnął Martin, gdy ciało stworzonka opadło na dno słoja. - Jolene! - Cisza. - Powiedz coś! Zanurzył dłoń we wnętrzu słoja i wydobył maleńkie zwłoki. - Jolene? Słyszysz mnie? Patrzył z przerażeniem, jak skóra odpada z embriona ni- czym naparstek zsuwający się z palca Jonathana Sarkosa, od- słaniając układ maleńkich galaretowatych organów. Rozpad trwał dalej, obejmując kolejne tkanki, aż w dłoni pozostała Martinowi tylko odrobina wody. Oszołomiony i wyczerpany, opadł z powrotem na siedzenie w kajaku. Zacisnął dłoń na uchwycie wiosła, zapominając o drzazgach, które teraz wbiły mu się w skórę. Odepchnąwszy się od forda, powiosłował dwadzieścia metrów do przodu ku płytkiej zatoczce, gdzie wielkie żaby skakały anemicznie po- między gnijącymi gałęziami. Odłożył wiosło, spuścił głowę i gdy łzy pociekły mu z oczu, zaczął rozważać dziwaczny fakt, iż w całej Księdze Hioba nieszczęśnik nie musiał ani razu rozpa- czać nad utratą dzieci. *** Podczas gdy nasz bohater siedział ogłupiały w znalezionym kajaku, ja pracowałem przy maszynie do szycia, ślęcząc nad kombinezonem dla pracownika firmy Boeing, który pragnie pozostać anonimowy. Jego nazwisko brzmi Desmond Featherstone. Ukoronowanie kariery Desmonda nastąpiło dwunastego sierpnia 1985 roku. Czternaście minut po szóstej po południu boeing 747 w barwach linii Japan Air Lines wystartował zgod- nie z planem z tokijskiego lotniska Haneda. Trzynaście minut później tylna przegroda w samolocie pękła - efekt wadliwych napraw wykonanych przez Desmonda i jego kumpli - w wyni- ku czego ster oderwał się i spadł do wód ZatokiTokijskiej. Po- duszki i maski tlenowe fruwały wściekle po wnętrzu maszyny, a stewardesy nakazały pasażerom włożyć kamizelki ratunko- we i pochylić głowy jak najniżej. Odpoczywająca w ogonie boeinga stewardesa Yumi Ochiai poczuła trzaski w uszach, gdy w kajucie spadło ciśnienie. Oka- leczona maszyna gwałtownie traciła wysokość, robiąc hira hi- ra, i kilkanaście sekund później runęła na wzgórza w pobliżu góry Osutaka, ścinając drzewa i ryjąc brzuchem głęboką bruz- dę w ziemi. Hira hira - kto poza Japończykami wymyśliłby sło- wo dla powolnego, zygzakowatego opadania liścia? Z pierwszym blaskiem poranka pojawili się ratownicy, prze- szukujący piekielne pobojowisko zwęglonego metalu, stopio- nego plastiku, martwych ciał, poodrywanych członków i kałuż krwi. Wydawało się niewyobrażalne, by ktoś mógł przeżyć ka- tastrofę, a jednak któryś z ratowników zauważył jakiś ruch po- między zgliszczami. Była to Yumi, mocno poturbowana, lecz ży- wa. Kilka minut później inny ratownik znalazł dwunastoletnią dziewczynkę zawieszoną na drzewie, z obrażeniami ogranicza- jącymi się do skaleczeń i siniaków. Trzeci ratownik odnalazi matkę z ośmioletnią córeczką, obie z otwartymi złamaniami, lecz żywe. Jedna z najbardziej wzruszających chwil, jakich kiedy- kolwiek byłem świadkiem, miała miejsce w rok po tym, gdy boeing 747 uderzył o wzgórza, posyłając pięciuset dwudzie- stu nieodwracalnie zepsutych podróżnych do piachu, razem z ośmioma zdeprawowanymi płodami i czterema grzesznymi embrionami. Trzydziestego pierwszego lipca 1986 roku ar- chetypowy Desmond Featherstone wszedł do mojego warsz- tatu i poprosił o uszycie kombinezonu roboczego. Składając zamówienie, raz po raz wysuwał z kieszeni fotografię czwor- ga uratowanych z feralnego lotu, wymachując mi nią przed twarzą. - Wszystkie cztery żyją - mamrotał monotonnie, z twarzą wygiętą w bolesnym uśmiechu. - Wszystkie żyją... Co zadziwiające, od czasu do czasu nadal spotykam ludzi, którzy zaprzeczają, jakoby Bóg chronił niewinnych. *** Przez bite dwie godziny Martin siedział w kajaku, w gęst- niejących ciemnościach wybierając sobie drzazgi z dłoni. Wy- soko na niebie wisiał srebrzysty sierp księżyca. Powietrze drża- ło od brzęczenia owadów i miłosnego kumkania żab. Martin zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, opuszczając „Dobre Inten- cje". Nie było powodu wierzyć, że stara remiza nadal stoi, a szybkie dotarcie do szyszynki oznaczało możliwość zadania Oskarżonemu pytania o Jego własną teodyceę. Nagle usłyszał piękny kobiecy głos śpiewający „Panią z Shalott". Martina zalała fala smutku połączonego z bólem wywołanym przez nowotwór. Chwycił wiosło, jęcząc i sapiąc odepchnął się od dna. I już kto żyw ku niej bieży Ze wszystkich kamiennych nabrzeży, By napis z jej burt odczytać świeży Pani z Shalott. Podniósł wzrok. Archetypowa Corinne Rosewood, oświe tlona blaskiem księżyca, tańczyła na przeciwległym brzegi Algonąuin w rytm pieśni. Dywanik ze skóry pantery leżał na ziemi pod jej stopami, przyciśnięty ciężarem przenośnego ma- gnetofonu. Corinne była naga. Płyn rdzeniowo-kręgowy lśnił na jej ciele. Pomimo Boskiej śpiączki wizja Corinne była nie mniej oszałamiająca niż jej ziemski odpowiednik. Martin przez pełną minutę siedział bez ruchu, oczarowany widokiem pięknego ciała żony. Lecz Lancelot staje i tak gwarzy: Dawnom nie widział piękniejszej twarzy; Niech Bóg swą łaską ją obdarzy Panią z Shalott. - Martin! - zawołała stłumionym głosem. Trzęsawisko Abaddon rozciągało się za nią, porośnięte kępkami trawy gną- cej się w wieczornym wietrze. - Martin, czy to ty? - To ja! - Przez ulotną chwilę przypomniał sobie, co to jest pożądanie, cały jego słodki ból. -To naprawdę ja! - Och, Martin, Martin! Gdy wyłączała magnetofon, księżyc oświetlił aureolę suro- wicy otaczającą jej kasztanowe włosy. Martin zaczął energicz- nie wiosłować, kierując kajak bezpośrednio do martwej żony. - Tęskniłem za tobą! - zawył, łkając niepowstrzymanie. - Tak bardzo za tobą tęskniłem! - Kochany! - Nazwalibyśmy ją Jolene, prawda? - Czuł łzy cieknące mu po twarzy. - Kogo nazwalibyśmy Jolene? - Twoją nie narodzoną córeczkę. Właśnie z nią rozmawia- łem. - Coś ci się pomyliło, Martinie. Rozmawiasz z duchami. Nie przejmuj się tak. Wyciągnął kajak na brzeg, sapiąc z wyczerpania i tęsknoty. Przez uda przebiegały mu elektryczne impulsy bólu. Podpie- rając się wiosłem niczym laską, podszedł kuśtykając do Corin- ne, z której ust padł nagle nieoczekiwany rozkaz: - Trzymaj się z daleka. Równie dobrze mogłaby być Boskim wysłannikiem zakazu- jącym pani Lotowej oglądania się przez ramię. - Trzymaj się z dala - powtórzyła. - Nie dotykaj mnie. Zatrzymał się w pół kroku. - Nie zachowuję się irracjonalnie, wierz mi. Przyjrzał się jej pięknym stopom. Pędy kocimiętki wyra- stały z piasku plaży, zawijając się wokół krawędzi zwierzęcej skóry- - O co w tym wszystkim chodzi? - zapytał. Corinne dostała gęsiej skórki na udach i piersiach. Skrzy- żowała ramiona, potarła mięśnie dłońmi. - Jeśli tutaj, w Boskiej czaszce, pojawi się z zewnętrznego świata ktoś, kogo się kocha, i jeśli ta para połączy się... - Tak? - Jeśli mnie dotkniesz, to... - To co? - ...rozpuszczę się. - Rozpuścisz? - Rozpuszczę się, Martin. Jak cukierek. Mnie by to nie przeszkadzało, ale ty doznałbyś wstrząsu na całe życie. - To szaleństwo, Corinne. Nie... - Chciał powiedzieć: „Nie wierzę ci", ale nagłe wspomnienie zamknęło mu usta. Bojowa malutka Jolene, rozpuszczająca się na jego dłoni. - Dlaczego On miałby stworzyć takie prawo? - Z powodu braku poczucia bezpieczeństwa, to oczywiste. Chce być kochany za to, kim jest, nie za to, co nam daje. - Uśmiechnęła się lekko, wyciągając lepką nitkę zgęstniałego płynu spomiędzy włosów. - Kto opiekuje się moimi zwierzęta- mi? - Jenny znalazła ekscentryczną majętną wdowę, Merribell Folcroft, która włączyła zwierzaki do swojego prywatnego zoo. - Wspaniale. Co z „Psiarnią Radości"? - Kiedy wyjeżdżałem do Europy, interes szedł doskonale. - Opowiedz coś ciekawego. - Pamiętam historię o psie przewodniku w Bostonie: labra- dor o imieniu Montesąuieu. - Montesąuieu... cudownie. - Właścicielka, Stephanie Brandt, straciła wzrok blisko dziesięć lat temu. Barwnikowe zwyrodnienie siatkówki. W ze- szłym roku Montesąuieu zaczął ślepnąć, Stephanie postanowi- ła więc zdobyć drugiego psa. Nie dla siebie, dla Monty'ego. - Wspaniale. Czy „Psiarnia" pomogła? - Pewnie że tak. Załatwiła Bonnie, sukę owczarka niemiec- kiego. Cała trójka stanowi niezły widok. Oto nadchodzi Ste- phanie, krocząca ulicą w towarzystwie swojego wiernego psa przewodnika, Monty'ego, którego z kolei prowadzi jego wier- na przewodniczka, Bonnie. - Piękna historia! - Wiedziałem, że tak powiesz. - Oparł się całym ciężarem o wiosło. - Twój zagon kocimiętki zmarniał. Miałem inne zaję- cia. Corinne skinęła głową. - Tak. Sprawa międzynarodowa numer 227. Wszyscy o tym tutaj mówią. - Robię to dla ciebie. - Nie, to nieprawda. - Jesteś jednym z powodów. - Robisz to, ponieważ za czasów swojego sędziowania w Abaddon, kiedy wiedziałeś, że ktoś jest winny, skazywałeś go i zmuszałeś do naprawienia winy. Nawet mnie to nie mi- nęło. - Chciałbym cię wziąć w ramiona. - Ja też tego chcę. - Jesteś piękna. - Ty też. - W przyszłym roku zasadzę nowy zagon, obiecuję. Corinne nachyliła się nad przenośnym magnetofonem, wy- jęła kasetę i zaczęła wysnuwać z niej taśmę. - To okropne być tylko myślą - powiedziała w końcu. Od- rzuciwszy kasetę, zeszła ze skóry pantery i wycofała się w kie- runku bagna. - Do zobaczenia, kochany. Dzięki za opowiedze- nie mi o Montesąuieu. - Skierowała się na północ, puszczając się biegiem. - Jestem martwa! - zawołała przez ramię. - Jestem niczym! Kocham cię! - Corinne! Rzucił się za nią, wspierając się na wiośle, rozchlapując błot- nistą wodę. Po kilku sekundach Corinne zniknęła w kępie lesz- czyn. Bolały go uda. Kości miednicy płonęły żywym ogniem. Za- trzymał się i przyjrzał baziom na gałęziach. Uchwyty biczów, pomyślał, przymocowane do pejczów, którymi pewnego dnia anioły wychłoszczą go żywcem. - Corinne! Nowotwór ponownie dał o sobie znać. Ból w pachwinie stał się nie do zniesienia. Martin zemdlał. Padł twarzą w ciepły muł i gdy opuszczała go świadomość, zdał sobie sprawę, że jego wargi i język poruszają się, zaklinając niebiosa. Modlił się o przebaczenie ojca. Modlił o duszę swojej żony. I modlił się o to, by umrzeć we śnie - spokojnie, bezboleśnie, jak duchowo usatysfakcjonowany klient „Psiarni Radości". l'.* !•'• li '•• - Zbudź się. - Głęboki głos, męski i złowrogi. - Zbudź się! Do roboty, panie Candle. Twoja podróż jeszcze się nie skoń- czyła. Martin uszczypnął się w ramię, zauważając z mieszanymi uczuciami, że jeszcze nie umarł. Czuł wszechobecny odór trzę- sawiska Abaddon. Para zmutowanych, olbrzymich robaczków świętojańskich wisiała w powietrzu przed jego twarzą, mruga- jąc jaskrawą czerwienią. Przetarł oczy. Świetliki znieruchomia- ły, zamieniając się w źrenice Jonathana Sarkosa. - Jak długo spałem? - Już świta - odpowiedział Sarkos, oświetlony szkarłatny- mi promieniami wydobywającymi się z jego źrenic. - Twoi to- warzysze są już w odległości zaledwie stu kilometrów od szy- szynki. - Sto kilometrów - to jakieś pięćdziesiąt mil, zgadza się? - Bliżej sześćdziesięciu. Czy wy, Amerykanie, nie przeszli- ście jeszcze na system metryczny? - Nie. - Bóg tak. Powinniście pójść w Jego ślady. Wspierając się na wiośle, Martin dźwignął się na nogi. Spoj- rzał na Sarkosa. Krawiec siedział na koniu, ubrany do jazdy: w ręcznie szyte buty z byczej skóry, błyszczący czarny płaszcz z tworzywa sztucznego, błyszczące ostrogi. Jego wierzchowiec, cały pokryty wrzodami, nieodparcie przypominał szkapy, któ- re ciągnęły karawan w przedstawieniu „Krabów" w Dolinie Su- chych Kości. - Nie jest to z pewnością wzór doskonałości w obrębie swo- jego gatunku, ale i tak ją kocham - rzekł, poklepując klacz po kłębie. - Ach, powinieneś był widzieć pierwszy egzemplarz Equus caballus, jaki zjechał z taśmy montażowej. Cóż za bestia! Jeśli wielbłąd jest koniem zaprojektowanym przez komitet, to koń jest wielbłądem zaprojektowanym przez Boga. Wspinaj się i mocno trzymaj. Martin nawet nie drgnął. - No już, pielgrzymie. Wskakuj. Nie ufasz mi? - Nie - odparł Martin, połykając tabletkę przeciwbólową. - Nie ufam. - Nie wiadomo, co możesz znaleźć w szyszynce. Odpowiedź na wyjaśnienie ontologiczne... Chwytając za tylny łęk siodła, Martin wgramolił się na ko- ścisty zad rumaka. - Naprzód, Mai de Marę! - zakrzyknął Sarkos, wbijając ostrogi w niewinne końskie ciało. I tak rozpoczęła się podróż - wyczerpująca jazda poza ob- szar trzęsawiska Abaddon, przez trawiastą sawannę, i wresz- cie w rozpalone serce archetypowej pustyni. Na wschód wi- doczny był łańcuch naturalnych wzniesień, wyrzeźbionych przez wiatr na podobieństwo jadeitowych figur szachowych Lovetta. Na zachód rozciągały się piaszczyste wydmy, tocząc swe fałdy niczym fale jakiegoś wielkiego oceanu na nie odkry- tej planecie. Trzymając się mocno łęku siodła i połykając ko- lejne tabletki, Martin zdołał utrzymać się na grzbiecie Mai de Marę od ranka do wieczoru. Wreszcie dotarli do tętniącej życiem metropolii, z wieżami strażniczymi wysadzanymi drogimi kamieniami, z murami zdo- bionymi marmurowymi wieżyczkami i złotymi bramami. Mar- tinowi zdawało się, że blask, w którym skąpane było miasto, nie jest efektem działania jakiegoś publicznego systemu oświetleniowego, lecz należy go przypisać właściwości mate- riałów użytych do jego budowy. Mury otaczała fosa, nad którą przerzucono most zwodzony z polerowanego obsydianu, wypeł- niona cieczą przypominającą płynny antracyt. - To miasto - zauważył Martin, zsuwając się z końskiego grzbietu. - Miasto - zgodził się Sarkos. - U większości ludzi szyszyn- ka wygląda jak fasolka. Boska przybrała kształt miasta. - Sze- rokim gestem wskazał całą południową część murów. - Przyj- rzyj się archetypowemu Jeruzalem. Wspaniałe nawet dzisiaj, wyobrażasz więc sobie, jak jasno musiało błyszczeć w minio- nych wiekach. Z juków przy siodle Sarkos wydobył pożółkły zwój perga- minu. Rozpostarł go. Stopień skomplikowania mapy zdumiał Martina: był to nie tyle plan miasta, ile raczej szczegółowe, ko- mórka po komórce, przedstawienie istoty o budowie tak zawi- kłanej, że nawet Bóg w swoim czasie miałby trudności z połą- czeniem jej w całość. - Twoim zadaniem jest przedostać się z tej strony Jerozoli- my na przeciwną. - Nie idziesz ze mną? - Jestem zbyt zajęty. Mam duże zlecenie do wykonania. Ar- chetypowy Joseph Smith wynalazł właśnie nową wersję chrze- ścijaństwa, jeszcze dziwniejszą od poprzedniej, i potrzebuje dużej dostawy ubiorów świątynnych. - Sarkos zawrócił konia. - Znajdź rabina Jeszuę! - zawołał jeszcze. - Miejsce jest zazna- czone! Jak się okazało, mapa Sarkosa była o wiele mniej szalona, niż Martinowi się z początku wydawało, i pomimo wielu puła- pek czyhających w mieście - ślepych zaułków, stromych uli- czek z dziesiątkami zakrętów i znaków drogowych po hebraj- sku - udało mu się wreszcie dotrzeć do północnej bramy. Ar- chetypowa Jerozolima była czysta, dobrze utrzymana i dziwnie opustoszała, jakby resztki energii Oskarżonego zużyło zagwa- rantowanie stałości jej materialnego kształtu i zbrakło już sił na wyczarowanie mieszkańców. Idąc wykładanymi złotem ale- jami i uliczkami zdobionymi tysiącami rubinów, Martin nie spotkał ani jednego człowieka, psa, kota czy gołębia. Miejsce zaznaczone na mapie krzyżykiem okazało się błot- nistym wzgórzem zlokalizowanym ćwierć kilometra za bramą. Według pergaminu nazywało się Golgota, a jego cechą charak- terystyczną był zbiór dziesięciu tysięcy ludzkich czaszek osa- dzonych w jego zboczach niby rodzynki w cieście drożdżowym. Gdy Martin wdrapał się na Golgotę od strony południowej, Sa- perstein, Ockham i Beauchamp wyszli mu na spotkanie od za- chodu, z plecakami pełnymi okazów z krainy Corpus Dei. Ockham niósł na ramieniu topór Noego, co nadawało jego mi- zernej postaci aurę pionierskiej surowości. Pomimo zmęcze- nia naukowcy nie ukrywali radości. Wszyscy troje mieli miny dobrze wychowanych protestanckich dzieci zbiegających po schodach kościoła w niedzielne przedpołudnie. - Udało nam się! - zawołała Beauchamp. - Dotarliśmy do szyszynki! - Augustyn kazał nam wyszukać wielkiego i wspaniałego nauczyciela - rzekł Saperstein, prowadząc całą czwórkę w gó- rę śliskiego zbocza. - Archetypowego rabina Jeszuę. - Jak było w Abaddon? - zapytał Ockham. - Nieprzyjemnie - odparł Martin. - Deszcz, groby i trupy. Nie znalazłem mojej remizy. Na szczycie Golgoty neuronauci ujrzeli dziwaczny widok. Dobrze zbudowany młodzieniec ubrany w białą aksamitną sza- tę, z kucykiem, w koronie cierniowej na głowie, leżał w niewy- godnej pozycji na plecach, z uporem próbując się ukrzyżować. Miał wszystkie potrzebne narzędzia - młotek, gwoździe, drew- niany krzyż z napisem INRI - lecz pomimo to zadanie było bez- nadziejne. Za każdym razem gdy udało mu się przybić prawy nadgarstek do drzewa, musiał go uwolnić, żeby przybić lewy. - Najmocniej przepraszam - rzekł Saperstein. - Tak? - odparł młodzieniec dziwnie radosnym głosem. - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. Czy mam zaszczyt roz- mawiać z rabinem Jeszuą? - To ja - potwierdził młody człowiek. Ze smagłą cerą, błysz- czącymi turkusowymi oczami i elegancko przyciętą bródką wy- glądał jak Jeffrey Hunter w „Królu królów", ulubionym filmie Waltera Candle po „Ben Hurze". - Irving Saperstein, zgadza się? I Tomasz Ockham, Jocelyn Beauchamp oraz Martin Candle. Przybyliście w dobrym momencie. Kiedyś miałem do pomocy centurionów... zbiegały się tu tłumy. Gromady żałobników przy Via Dolorosa, setki trędowatych pod moimi przebitymi stopa- mi, pragnących schwycić na język kroplę świętej krwi. - Roz- ciągnął się na krzyżu, łącząc nogi, rozpościerając ramiona. - Proszę mi pomóc, Martinie Candle. Po sekundzie wahania Martin chwycił za młotek. Przypo- minał on kształtem i wagą młotek sędziego Torvalda. - Czy jesteś pewny, że... - Trzy krótkie uderzenia wystarczą. Prawie nic nie poczuję. Martin przyklęknął, umieszczając zakrwawiony gwóźdź przy nadgarstku Jeszuy. Uniósł młotek. Znieruchomiał. - Popatrzcie! Ten człowiek chce zabić Boga, a nie ma siły wbić jednego małego gwoździka w ciało nikomu nie znanego rabina - rzekł Jeszua. - Proszę bardzo, proszę działać. - Nie mogę. - Dlaczego? - Jesteś niewinny. - Ach, to. No cóż, w takim razie proszę przekazać narzędzia profesorowi Sapersteinowi. Ale zapamiętaj moje słowa, Marti- nie Candle. Nim dobiegnie końca twoje życie, uzyskasz jesz- cze jedną szansę, i wtedy nie zadrży ci ręka. - Nigdy nie straciłbym niewinnego człowieka. - Mogę spróbować - rzekł Saperstein, chwytając za młotek. - Moi rodacy i tak będą o to oskarżani. - To prawda - westchnął Jeszua. - Indng, lepiej tego nie rób - powiedziała Beauchamp. - Nie będziesz mógł spojrzeć sobie w oczy następnego dnia - rzekł Ockham, wyjmując z plecaka kamerę. Z młotkiem w dłoni Saperstein nachylił się nad rabbim. - Czy w naszym wspólnym interesie nie jest uczynić zadość jego żądaniu? - Tak - powiedział Jeszua. - Zróbcie to! - Uzbrajam się w męstwo. - Zrób to! - Boże, przebacz mi! - krzyknął naukowiec, uderzając młot- kiem w główkę hufnala. Uderzył ponownie - i jeszcze raz. Gdy żelazo przebiło ciało i krew trysnęła na wszystkie stro- ny, z ust Jeszuy wyrwał się krzyk tak przenikliwy, jak wycie tryka Gordona idącego pod nóż Abrahama. - Przykro mi. - Saperstein starł krew ze swojej kurtki. - Jemu jest przykro - powiedziała Beauchamp. - Niesamowity żal - stwierdził Ockham. Krew dalej płynęła, zbierając się wokół gwoździa niczym fa- la przyboju uderzająca o pylon. - Przebaczam ci - odezwał się z trudem Jeszua, zaciskając zęby i drżąc z bólu. - Naprawdę. A teraz, proszę... drugi nad- garstek. - Jeśli dobrze rozumiem nauki chrześcijaństwa - rzekł Sa- perstein, przymierzając drugi gwóźdź - nie jesteś zwyczajnym pomniejszym bóstwem ani też Synem Bożym. Jesteś Stwórcą we własnej osobie. - Nie trafiłeś. - Czy możesz mi powiedzieć, w jaki sposób krętki przy- twierdzają się do Myxotricha paradoxa? - Po prostu wbij gwóźdź, dobrze? 14 - Niewinni... - W jaki sposób jedna komórka płodu postanawia zostać mózgiem? - Gwóźdź, profesorze. - Jak chcesz. - Saperstein zamachnął się młotkiem. Ukrzyżowany Jeszua zawył przeraźliwie. Ocierając pot z czoła, Saperstein oddał młotek Beauchamp. - Mam dość - rzekł. - Słodki Jeszuo, czy Fermat naprawdę znalazł dowód swo- jego sławnego ostatniego twierdzenia? - Beauchamp przyklęk- nęła u stóp rabina, umieszczając hufnal ponad skrzyżowanymi kostkami. - Czy też musimy zadowolić się rozwiązaniem przed- stawionym przez Andrew Wilesa? - Jocelyn, nie! - krzyknął Ockham. - No już! - nakazał Jeszua. -Wbij ten cholerny gwóźdź! Beauchamp trzykrotnie uderzyła młotkiem, przybijając kostki rabbiego do słupa. Jeszua wrzasnął i szarpnął się gwałtownie. - W jaki sposób mogę pokonać ontologiczne wyjaśnienie oczywistej Boskiej niesprawiedliwości? - zapytał Martin. - Co byś wolał: odpowiedź na pytanie czy lek na trapiącą cię chorobę? - Lek na chorobę. - Człowiek szczery, lubię to. Niestety, nie mogę ci dać ani jednego, ani drugiego. - Myślałem, że cudami zajmujesz się rutynowo - rzekł Ockham, filmując ukrzyżowanego Zbawiciela. - Nie sprawiam cudów, lecz uzdrawiam wiarą - odparł Je- szua. - Pierwszym wymogiem uzdrowień jest żarliwa wiara. - Ja wierzę - rzekł Martin. - Bzdura. Nawet ja już nie wierzę. Podnieście mnie, proszę. Cały mój ciężar musi spocząć na gwoździach. Wkrótce nie bę- dę już mógł wyprostować się na tyle, by oddychać. - Jeśli nie możesz pomóc mi z wyjaśnieniem ontologicz- nym, może znasz kontrargument dla teorii wolnej woli? - Nie jestem teologiem. Podnieście mnie. - Lepiej zróbmy, jak każe. Neuronauci zabrali się do dzieła razem, wspólnym wysił- kiem podnosząc krzyż do pozycji pionowej i wbijając go głębo- ko w błotnistą glebę. Następnie podparli słup, otaczając go czaszkami wydobytymi ze zbocza Golgoty. - Chce mi się pić - rzekł ukrzyżowany. Ockham z manierką wspiął się na czubki palców i podniósł naczynie do ust Jeszuy. - Napij się wina. - Wielkie dzięki. - Chcesz może tabletkę roxanolu? - zapytał Martin. - Proszę. Rabbi otworzył usta, a Martin wydobył białą pastylkę z opa- kowania i podrzucił do góry. Wylądowała na języku Jeszuy. - Dziękuję. - Sarkos dał nam do zrozumienia, że tutaj, w Boskiej szy- szynce, poznamy odpowiedź na wiele trapiących nas nauko- wych zagadek - rzekł Ockham. - Sarkos jest kłamcą. Saperstein wrzucił pojedynczą kość szczękową do foliowej torebki. - Powiedział, że uzyskamy odpowiedzi! - Życie jest pełne rozczarowań. - Oto pytanie, na które możesz odpowiedzieć. - Beauchamp wskazała tabliczkę z napisem INRI. - Podobny znak jak nad twoją głową jest na wszystkich obrazach o ukrzyżowaniu. Za- wsze się zastanawiałam, co oznacza. - Coś w rodzaju „Nie spodziewajcie się mnie szybko z po- wrotem". - Dlaczego proton w atomie wodoru jest tysiąc osiemset trzydzieści sześć razy cięższy od elektronu? - zapytał ostrym tonem Saperstein. - W obliczu bliskiej śmierci powinienem wam powiedzieć, jak macie wracać - rzekł Jeszua. - Którym nerwem wzroko- wym tu dotarliście, prawym czy lewym? - Prawym - odparł Ockham. - Idźcie pięć kilometrów na południe. Dotrzecie do Bramy Joppy. Będzie lekko uchylona. Przeciśnijcie się na drugą stro- nę. Znajdziecie się na krańcu lewego nerwu wzrokowego. Idź- cie korytarzem i po godzinie ujrzycie skrzyżowanie nerwów. - Chcesz powiedzieć... że dostalibyśmy się tutaj natych- miast, gdybyśmy wybrali drogę lewym nerwem? - zapytał Ockham. - Nie. Bez względu na to, który szlak wybierają moi goście, zawsze najpierw trafiają do krainy dinozaurów. Nielogiczne? Pewnie że tak. Jak ujął to Dostojewski: „Gdyby wszystko na Ziemi było racjonalne..." - W jaki sposób przytwierdzają się krętki? - zawył Saper- stein z ogniem w oczach. - Znasz odpowiedź! Powiedz mi! Czy Bóg miał jakiś zakres wolnej woli, kiedy tworzył wszechświat? Proszę! Skończmy z tym! - Za każdym razem gdy umieram, jest trudniej niż po- przednio. - Jaka jest prawidłowa wartość stałej Hubble'a? Znasz od- powiedź, Jeszuo! Wiem, że ją znasz! Hubble, Jeszuo! Hubble! Hubble! - Hubble, Hubble, wieża Babel. - Proszę! Muszę się dowiedzieć! Dlaczego istnieje turbu- lencja? Czy Fermat udowodnił swoje twierdzenie? Gadaj! Ile krętków może tańczyć na główce od szpilki? Czy wodór posia- da wolną wolę? Czy to była kura? Jajko? Jeszuo! Nie odchodź! Trzymaj się! - Wesołych świąt - zacharczał rabbi, wydając ostatnie tchnienie. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, ciało zwiotczało, a głowa przechyliła się na bok, jak u zepsutej lalki. Zaczęła padać melatoninowa mżawka. - To koniec - rzekł Ockham cicho. - Pełne dwa tygodnie w mózgu Boga i nic, by to poświad- czyć - powiedział Saperstein. - Władze wydziału nie będą ze mnie zadowolone - zauwa- żyła Beauchamp. - Wy troje przynajmniej możecie już jechać do domu - rzekł Martin. - Ja muszę jeszcze wygrać wojnę. Część trzecia Bóg w doku ROZDZIAŁ 11 Azja dała nam zabójstwa bezposażnych panien młodych i system kastowy. Afryka wyniosła głód do rangi dzieła sztuki. Ameryka Północna trzymała się niewolnictwa o wiele dłużej, niż śmiałem mieć nadzieję; Ameryka Południowa uczyniła wspaniałe rzeczy dla rozwoju dyktatury; Australia pokazała światu, że jedyny dobry aborygen to martwy aborygen; Antark- tyda zaś ma cudowną pogodę. Jednak ze wszystkich kontynen- tów tworzących powierzchnię Ziemi Europa pozostaje najdroż- sza memu sercu i najbliższa mej duszy. Nie mówię tutaj o wyzysku dzieci, wojnach światowych czy reżimach totalitarnych (chociaż żaden z tych wynalazków nie uszedł mej uwadze), lecz o fakcie wyposażenia mnie przez europejską wyobraźnię w tak urokliwą, wręcz czarują- cą osobowość, że w czasach sprzed śpiączki umożliwiała mi ona funkcjonowanie z wyjątkową skutecznością. Koncepcja Złego jest oczywiście kluczową ideą w islamie; starożytni He- brajczycy mieli swego „przeciwnika", swego satana; Egipcja- nie obawiali się ciemnego bóstwa imieniem Set; wyznawcy Zoroastra wierzyli w Arymana, synonim zniszczenia (nie- ustannie zmagającego się z Ormuzdem, źródłem wszelkiego światła i piękna). Lecz tylko w chrześcijańskiej Europie Ksią- żę Ciemności uzyskał osobowość tak barwną i ujmującą, jaką można by znaleźć na kartach powieści dickensowskiej. Stało się więc tak, że kiedy „Carpco New Orleans", „Arco Fair- banks" oraz „Exxon Galveston" pojawiły się u wybrzeży Ho- landii, oczy miałem pełne łez. Schonspigel, Funkeldune, Bel- fegor i ja siedzieliśmy wtedy przed ekranem mojego odbior- nika telewizyjnego, pogryzając ziemniaczane prażynki i oglądając przybycie wielkiej flotylli w kanale CNN. Kiedy kamerzysta pokazał ogólny plan portu Scheveningen, wyłą- czyłem odbiornik i załkałem. Europa, na Boga - Europa! Byłem w domu. Holenderskie światło nigdy nie przestaje mnie wzruszać. Uwielbiam jego substancjonalność, blask. Lucyfer, czyli nio- sący światło. Jeśli chodzi o światło, Holendrzy są szczególnie utalentowani: Rembrandt, Steen, Hals, Yermeer - i oczywiście dzięki Holendrom przez cały siedemnasty wiek światło Rozu- mu rozświetlało zachodnią cywilizację z taką intensywnością; to Holendrzy z otwartymi ramionami powitali nie tylko Renę Descartes'a (sławnego w szyszynce), lecz także Johna Lo- cke'a i Barucha Spinozę. Gdzie w końcu byłbym ja, gdyby nie powstanie i upadek Rozumu? Gdzie byłbym, gdyby klerycy, mi- stycy i poszukiwacze nonsensu nie mogli wskazać na siedem- nastowieczną Holandię i powiedzieć: „Spójrzcie, panie i pano- wie, próbowaliśmy racjonalizmu, próbowaliśmy sceptycyzmu i nikogo to w gruncie rzeczy nie obchodziło". Kapitan Anthony Van Horne natomiast wcale nie patrzył na port Scheveningen z przyjemnością. Przycumowanie Boga zapowiadało się jako jego najtrudniejsze zadanie, najsurow- sza pokuta od czasu przeciągnięcia Corpus Dei z Zatoki Gwi- nejskiej poza krąg polarny. Problemem był nie sam port (cho- ciaż jego gwałtowne ruchy pływowe i zdradliwe prądy mogły niewymownie utrudnić całą operację), lecz jednostki tłoczące się w dokach - dziesiątki trawlerów handlowych, prywatnych jachtów i kutrów telewizji Teda Turnera, nie mówiąc już o czternastu kanonierkach stanowiących własność Grupy Ude- rzeniowej „Miecz Jehowy". O godzinie 16.15 kapitan wszedł na mostek „Carpco New Orleans", założył przeciwsłoneczne okulary i zabrał się do pra- cy. Zadanie okazało się jeszcze trudniejsze, niż przypuszczał. W ciągu pierwszej godziny „Carpco New Orleans" nieomal sta- ranował belgijski trawler; dwadzieścia minut później mało bra- kowało, a wpadłby na betonowe nabrzeże. Potem jednak - suk- ces. Lśniąc w blasku zachodzącego słońca, komora chłodząca konstrukcji General Dynamics i przylegające do niej płuco- -serce marki Lockheed 7000 unosiły się na wodzie przycumo- wane do sześciu różnych falochronów plątaniną kabli i lin. O godzinie 18.45 Van Horne zdjął ciemne okulary, podniósł do oczu lornetkę i spojrzał ku brzegowi. Westchnął ciężko. Nor- malnie po wykonaniu tak trudnego zestawu manewrów udał- by się na odpoczynek do pobliskiej tawerny, lecz tłum dzienni- karzy, reporterów telewizyjnych, gapiów zainteresowanych procesem i ideologicznych maniaków tłoczący się na nabrzeżu wyraźnie świadczył, że będzie to niemożliwe. Spędził noc w kajucie, uwięziony na własnym statku, przy- sięgając sobie, że nigdy więcej nie podejmie się przetranspor- towania ciała Boga gdziekolwiek, bez względu na wysokość za- płaty. Następnego ranka, gdy miał już podnosić kotwicę i rozpo- czynać podróż powrotną do Ameryki, pojawiły się oddziały lą- dowe: cztery tysiące spadochroniarzy z sił ONZ, przetranspor- towanych nocą z Belgii i zrzuconych na pola tulipanowe w oko- licy Lejdy. Tak jak Van Horne, również spadochroniarze znali się na swojej robocie. O zmierzchu nabrzeże było oczyszczone z ludzi - nie pozostał nawet jeden dziennikarz ani bojówkarz. Stało się więc tak, że nasz kapitan dotarł wreszcie do tawer- ny „King's Arms", udającej angielski pub knajpy przy Gevers Deijnootplein. Chociaż zawiść nie jest moją najgorszą wadą, sprawia mi większy ból niż wszystkie inne grzechy razem. Gdy Van Horne siedział w lokalu z butelką zamykanego na ceramiczny kapsel grolscha, myśląc o żonie i dzieciach w Nowym Jorku, doświad- czyłem ataku zazdrości tak gwałtownego, że serce zrobiło mi się zielone niczym jadeitowa królowa z zestawu szachowego Lovetta. Regularny odgłos pracy silnika płuco-serca niósł się przez przystań - niepokojący dźwięk, zarazem mechaniczny i organiczny, podsycając tęsknotę kapitana za kominkiem i do- mem. Moja zazdrość stała się nieznośna. Van Horne pociągnął ostatni łyk. Holenderskie piwo: po prostu nie możemy go już dostać. Z powodu śpiączki formuła jego warzenia została zapomnia- na. Siedzę więc tutaj z puszką żałosnego budweisera w dłoni, skręcając się z zazdrości i marząc o grolschu. Pierwsze spojrzenie Martina na Hagę, podobnie jak ostat- nie na Filadelfię, padło z ciasnego wnętrza opancerzonej ONZ-owskiej limuzyny. Wyglądając przez otwór obserwacyjny - wąską poziomą szczelinę, która zamieniała świat w film pa- noramiczny - patrzył na mijane sklepy, kościoły i kamienice, z oknami ozdobionymi malowanymi okiennicami i doniczkami z kwitnącymi pelargoniami. Wszędzie widać było żołnierzy sił ONZ, wznoszących zapory uliczne, budujących barykady z wor- ków z piaskiem, rozciągających drut kolczasty wzdłuż ulic. Gdy dotarli do hotelu „Huize Bellevue", Martin zrozumiał wresz- cie, dlaczego Sprawa międzynarodowa numer 227 wymagała tak wielkiego budżetu. Sami żołnierze kosztowali zapewne Lo- vetta jakieś pięćdziesiąt tysięcy dolarów dziennie. Chociaż dwa miesiące minęły od czasu, gdy Martinowi gro- żono śmiercią, nadal podróżował incognito. Z powodu przyjmo- wania końskich dawek feminonu nie mógł zapuścić zarostu, poprzestał więc na przyklejeniu sobie wąsików, uzupełniając charakteryzację ciemnymi okularami i kapeluszem z szerokim rondem. Tym razem jego ochroniarze byli Skandynawami: Szwed Olaf i Norweg Gunnar, każdy z automatycznym pistole- tem w kaburze pod pachą. Gdy dwaj smukli, muskularni męż- czyźni chwycili jego bagaże i poprowadzili go do hotelu, wy- czuł, że przez następne tygodnie ich trójka będzie nierozłącz- na niczym syjamskie trojaczki. W hallu „Huize Bellevue" panował zgiełk: gromady żołnie- rzy ONZ, biegający wszędzie posłańcy, urzędnicy ze stosami wydruków komputerowych - wszystko to wydawało się w jakiś sposób powiązane z bliskim już procesem. Martin ruszył przez lśniącą marmurową posadzkę, mając Olafa po lewej i Gunna- ra po prawej ręce. Przy recepcji uświadomił sobie porażającą prawdę. Rak powiększył zasięg swego władania, docierając do ramion i kręgosłupa. Tępe uderzenia bólu przebiegły po krzy- żu, jakby Jonathan Sarkos grał na nim jak na bębnie. Martin wytrząsnął na dłoń dwie tabletki roxanolu, przełknął pospiesz- nie i czekał na ulgę. Trzech elegancko ubranych mężczyzn zbliżyło się i przed- stawiło jako Albregt Van Randwijk, burmistrz Hagi, Hans De Groot, szef policji, oraz Pierre Ferrand, sekretarz Międzynaro- dowego Trybunału Sprawiedliwości. - Witam w imieniu naszego miasta i jego mieszkańców - powiedział Van Randwijk. Był okrągły, żwawy i pocieszny, taki holenderski Fiorello La Guardia, odziany w czarny jedwabny garnitur. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Martin, gdy błogosławiona morfina zaczęła wreszcie działać. - Umieściliśmy pana w apartamencie numer 300 - rzekł Ferrand, drobny, ruchliwy, uśmiechnięty, zupełnie niepodob- ny do obrazu osoby ponurej i nudnej, jaki Martin zbudował so- bie w trakcie ich korespondencji. - Sauna, barek z alkoholem, salon - jeden klucz położył na dłoni Martina, drugi podał Ola- fowi - plus dwie sypialnie, obie z prysznicem. - Jeśli pańskie papiery są w porządku, może pan iść na gó- rę i wziąć gorącą kąpiel - odezwał się Hans De Groot chropo- watym głosem. U pasa zawieszone miał żelazne kółko z potęż- nym pękiem kluczy. Najwyraźniej żadne drzwi w Holandii nie były przed nim zamknięte. - Doskonały pomysł - rzekł Martin, pokazując De Grooto- wi swój paszport i krzywiąc się na myśl, jak surowo brzmi je- go amerykańska wymowa w tym eleganckim mieście Starego Świata. Klucze u pasa De Groota zabrzęczały, gdy ich właściciel przestąpił z nogi na nogę. - Przypuszczam, że nie przewozi pan w bagażu twardych narkotyków... - Policjant w klapę prążkowanej marynarki miał wpięty miniaturowy złoty krzyżyk. Jego stosunek do Sprawy międzynarodowej numer 227 nie różnił się zapewne wiele od podejścia członków „Miecza Jehowy". De Groot wolałby aresz- tować wrogów Boga, niż zapraszać ich do wzięcia gorącej ką- pieli. - ...Broni palnej ani ludzkich zwłok. - Jedynie sześć zmian bielizny, dwa lniane garnitury oraz „Opus imperfectum" świętego Augustyna - odparł Martin. Nie licząc sznurów Izaaka, prawego ucha pani Lotowej i topora No- ego, chciał dodać, ale obawiał się, że takie wyznanie mogłoby spowodować niemiłą konfrontację z celnikiem. - Jeśli moje biuro może być panu w czymkolwiek pomocne, proszę natychmiast dzwonić - rzekł Randwijk. - Obawiam się, że z mojej przyczyny powstał niemały cha- os w waszym mieście - powiedział Martin przepraszająco. -Ty- lu żołnierzy... - Całkiem nam to odpowiada. Wszystkie hotele, bary, pen- sjonaty są pełne. Spodziewamy się, że do zakończenia Sprawy międzynarodowej numer 227 nasza skromna gospodarka zo- stanie zasilona sumą sześciu milionów guldenów. Pański pro- ces to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się Hadze od czasu Fe- stiwalu Jazzowego Morza Północnego. Martin wsiadł do windy, wjechał na swoje piętro, chwiej- nym krokiem wszedł do salonu i dopiero wtedy zdał sobie spra- wę, jak bardzo jest wyczerpany. Gdy ochroniarze udali się do swoich kwater, padł na tapczan i zasnął, nie zdjąwszy fałszy- wego wąsika ani ciemnych okularów. Obudził się godzinę później. Usunął przebranie i włączył telewizor. Nadawano mecz piłkarski, który za chwilę przerwa- ła reklama piwa Oranjeboom. Przerzucał kolejne kanały, aż wreszcie natrafił na scenę przedstawiającą dwóch dziewiętna- stowiecznych Rosjan pogrążonych w rozmowie: była to po- wszechnie pogardzana hollywoodzka adaptacja „Braci Kara- mazow" z napisami po niderlandzku. „Jeśli jestem uczciwym człowiekiem, powinienem go oddać jak najprędzej - powiedział Richard Basehart jako Iwan do Williama Shatnera w roli Aloszy. - Nie, Boga nie przyjmuję, tylko zwracam mu z szacunkiem bilet". „To bunt" - odrzekł Shatner. Gdyby nie to, że neuron nerwu wzrokowego już nie żył, Mar- tin uznałby, że to on zaaranżował pokazanie tego dziwnie pa- sującego fragmentu. Musiał jednak przypisać to zbiegowi oko- liczności. Połknął tabletkę przeciwbólową i zmienił kanał. Na ekra- nie pojawiła się scena na żywo z konferencji prasowej: Saper- stein, Ockham i Beauchamp stali przy pulpicie, przemawiając do gąszczu mikrofonów. Z powodu nałożonego tłumaczenia ich głosy były niezrozumiałe, toteż Martin nie wiedział, co mówią o swojej niedawnej ekspedycji. Wszyscy troje wydawali się dziwnie radośni, jakby plonem podróży było jednak odkrycie wartości stałej Hubble'a albo rozszyfrowanie metody, za pomo- cą której krętki przytwierdzają się do Myxotricha paradoxa. A może Saperstein i reszta byli szczęśliwi właśnie dlatego, że nie udało im się tego dowiedzieć. W każdym razie wyprawa do- wiodła, że Bóg nie zamierza na razie pozbawiać nauki jej świa- towego znaczenia. Wyjrzał za okno. Iglica pobliskiego kościoła protestanckie- go pięła się ku niebu, rozcinając na pół pomarańczowe słońce. Spuścił wzrok. Wiklinowy koszyk pełen soczystych owoców le- żał na parapecie. Martin wstał, przeszedł kuśtykając na drugą stronę salonu, sięgnął po dwa owoce granatu i chwycił kartkę eleganckiego ryżowego papieru z krótką wiadomością. Szanowny panie Candle, korzystając z tej okazji, życzę panu powodzenia w zbliżającej się walce. Spodziewam się wielu godzin rozumnej teologicznej dys- kusji. Niech zwycięży lepszy! Z poważaniem, Gregory Francis Lovett PS Co do wymogu numer 2, nadal oczekuję, że złoży pan ze- znania jako świadek obrony. Rozległa się seria ostrych, głośnych trzasków. Strzały? Próba zabójstwa naukowców podjęta przez akcjo- nariusza Korporacji „Wieczność"? Martin zerknął na telewizor. Naukowcy nadal przemawiali. Stukanie powtórzyło się, jeszcze gwałtowniejsze. Pokuśtykał do drzwi i chwycił za klamkę. - Stop! - wrzasnął Olaf, wbiegając do salonu. Zaraz za nim wpadł Gunnar. Martin odsunął się. Gdy Olaf otworzył szarpnięciem drzwi, Gunnar przylgnął do sąsiedniej ściany, gotowy z zaskoczenia obezwładnić napastnika. Patrycja stanęła w drzwiach, z podniszczoną płócienną tor- bą przerzuconą przez ramię, ubrana w jaskrawe kolory: żółtą bluzkę, błękitne dżinsy, z czerwoną jedwabną apaszką na szyi. W pognębionych lędźwiach Martina zbudziła się iskierka po- żądania. - Witaj, sąsiedzie. - Sąsiedzie? - powtórzył głupawo. - Mieszkam kawałek dalej korytarzem, apartament 307. Hej, Martin, właśnie przeleciałam Atlantyk. Nie cieszysz się, że mnie widzisz? - Zna pan tę kobietę? - zapytał Olaf. - Nie tak dobrze, jak mu się wydaje - powiedziała Patrycja. - Co robisz w Holandii? - Martin opadł na sofę. - Przyjechałam tu z powodu światła. Mam nowe zlecenie i chciałam malować pod tym samym niebem, które inspirowa- ło Yermeera. - Kolejne sceny komiksowe dla dzieci? - „Bunt owadów". - Siadając obok niego na sofie, wydoby- ła z torby szkic kredką: przedstawiał ogromnego konika polne- go pożerającego budynek restauracji Burger Kinga. - Grupa chciwych technokratów wytwarza najbardziej skuteczny śro- dek owadobójczy i oczywiście coś idzie nie tak, świństwo za- truwa atmosferę i sprawia, że wszystkie ziemskie owady rosną do niebotycznych rozmiarów. - Nie jest to szczególnie prawdopodobne. - I to właśnie mi się podoba. - Patrycja zamknęła oczy. - Rozszczepienie kręgosłupa jest aż zbyt prawdopodobne. Gdy Olaf i Gunnar wyszli z salonu, Martin wybrał śliwkę z koszyka z owocami, chwycił swoją większą walizkę i pokuśty- kał do głównej sypialni. Ku jego nieopisanej rozpaczy nad ser- wantką wisiało lustro. Zadrżał. Bez względu na to, co osiągnie tego lata, i tak nie zdoła uwolnić się od samego siebie - od swo- ich zapadniętych policzków, przekrwionych oczu, swego kroku inwalidy i biustu seksbomby. - Słyszałem, że dobrze się bawiliście z Randallem w ze- szłym miesiącu - zauważył, gdy Patrycja weszła za nim do po- koju. - Całkiem dobrze - zgodziła się spokojnie. Martinowi zdawało się, że gdy odkładał walizkę, usłyszał w środku brzęknięcie topora Noego uderzającego o suszarkę do włosów. - Kto zerwał z kim? - Ja z nim. - Naprawdę? Czemu? - Wiesz czemu. - Czy to romantyczne kochać człowieka skazanego na śmierć? Czy o to chodzi? Chodzące trupy wydają ci się intere- sujące? - No, no, kto mówi o żywych trupach. - Patrycja podeszła do lustra i przycisnęła dłoń do jego powierzchni. Cofnęła rę- kę, zostawiając niewyraźne odbicie na szkle. - Martin, coś mnie niepokoi. - Odbicie zniknęło. - Randall pokazał mi waszą korespondencję elektroniczną... Martin ugryzł kawałek śliwki i zmarszczył brwi. - I co? - Czy nie widzisz, co ten głupi proces z tobą robi? - Co ze mną robi? - Zmienia cię. - Och, doprawdy? W jaki sposób? - „Esther wynalazła dla nas kilkoro naprawdę zachwyca- jących nieszczęśników" - to dosłowny cytat z twojego listu. „Esther wynalazła dla nas kilkoro naprawdę zachwycających nieszczęśników". - Jestem zmęczony, Patrycjo. - Zachwycający nieszczęśnicy? To chore. - Naprawdę zmęczony. - Co osiąga człowiek, wygrywając Sprawę międzynarodo- wą numer 227 i tracąc swoją nieśmiertelną duszę? - Wierz lub nie, ale poświęciłem tej kwestii wiele rozmy- ślań. - Zjadł śliwkę do końca, zostawiając nagą pestkę. - Zga- dzam się z tobą, że sprawy przekroczyły pewną granicę, za któ- rą nieszczęśnicy zaczynają wyglądać zachwycająco. Co zaś do wyboru pomiędzy wygraniem sprawy i utratą duszy... cóż, po prostu nie ma konkurencji. - Cieszę się, że tak to widzisz. - Potępienie byłoby niewielką karą za wyrok skazujący. - Martin, jesteś niemożliwy. W pomieszczeniu dał się słyszeć mechaniczny odgłos pracy silnika napędzającego płuco-serce Lockheed 7000. Martin pod- szedł do okna i zamknął je, czując skurcze bólu w prawym ra- mieniu i lewym udzie. - I jeszcze coś, te ogromne sumy, które rozdawaliście na lewo i prawo. - Postawiła jego walizkę na łóżku i zwolniła zaciski, któ- re skoczyły do góry, nasuwając skojarzenia z erekcją. - Ludzie nie powinni dostawać tyle pieniędzy za publiczne opowiadanie o swoim bólu. To ma być proces, a nie program telewizyjny. - Świadkowie nieustannie dostają pieniądze. - Gazety nazwą ich najemnikami. Twoi towarzysze stracą wszelki szacunek dla siebie. - Oni są najemnikami. - Przez chwilę zastanawiał się, czy nie rzucić w Patrycję pestką od śliwki, ale zrezygnował. - Czy mogę w jakiś sposób przekonać cię, żebyś zmieniła temat? Do- tychczasowy wydaje mi się niesmaczny. - Zgoda, jeśli pozwolisz mi zrobić sobie zastrzyk - odparła, wyciągając fiolkę odradeksu. - Nic z tego. - Jesteś cały obolały. - Po to Bóg wynalazł roxanol. - Boli cię przy każdym ruchu, widzę to na twojej twarzy. Może powinnam kupić ci laskę. - Zrób to. Lovett ma laskę z trzciny. Moglibyśmy się poje- dynkować. Patryc j a westchnęła, schowała fiolkę i wyciągnęła plastiko- wą torebkę. - Co to jest? - Prawe ucho pani Lotowej. - Wygląda jak kawałek soli. - Cóż, w gruncie rzeczy nim jest. Gestem, który nawet jego pognębionemu libido wydał się erotyczny, ściągnęła czerwoną apaszkę i zawiązała ją Martino- wi na szyi. - Naprawdę wierzysz, że jesteś na wojnie? - Tak. - A więc proszę, przyjmij ten podarunek. Rycerz powinien iść na bitwę w barwach swojej damy, prawda? - To zależy. - Od czego? - Od tego, czy dama chce, żeby wygrał. - Nie chcę, żebyś wygrał, i nie chcę, żebyś przegrał. - Trzy- mając za końce apaszki, przyciągnęła go do siebie. - Chcę tyl- ko mieć cię przy sobie jak najdłużej. Uśmiechnął się lekko. - Pamiętasz, kiedy pierwszy raz cię odwiedziłem? -Wsunął palec pod koszulę i podrapał się przy cewniku. - Jak siedzieli- śmy na podłodze w twojej pracowni i obejmowaliśmy się bez końca? - Oczywiście, że pamiętam. Zapanowało pełne napięcia milczenie. Ściągnęli buty, po- łożyli się do łóżka i okryli kocem. Patrycja wsparła głowę na je- go piersi, nosem dotykając wylotu cewnika. Martin objął jej szyję. Łagodny rytm jej oddechu, tak różny od gwałtownego stukotu płuco-serca, w połączeniu z narkotycznym działaniem roxanolu, koił jego stargane nerwy. Zaczęła łkać. - Kochana Patrycja - wyszeptał. - Tak prawdopodobne. - Prawdopodobne? - Rozszczepienie kręgosłupa. Cierpiące dziecko. - Tak. Prawdopodobne. To prawda. - Tęsknię za nim. Pogładził jej kruczoczarne włosy. - Zwróć swój bilet, Patryc j o. Ja zwracam mój. - Mój bilet? - Do wszechświata nie pomszczonego cierpienia. - Pociągająca myśl. - Zrób to. Lecz zamiast zwracać bilety, oboje zapadli w głęboki sen. Oglądając po raz pierwszy Pałac Sprawiedliwości tego sło- necznego niedzielnego poranka, Martin uznał, że bardziej na- daje się on do prezentowania oper niż teodycei. Kolumny po- rządku korynckiego wznosiły się na tle rokokowej fasady, wspierając belkowanie zdobione płaskorzeźbą winnych gron. Pomiędzy każdą parą kolumn stał posąg jakiegoś sławnego dy- plomaty - Dag Hammarskjóld, Raoul Wallenberg, Benjamin Franklin, Charles Maurice de Tallyrand-Perigord spoglądali na otoczony drzewami plac w dole. - Wszystko miało swój początek w roku 1899 - rzekł Pierre Ferrand do Martina i jego ochroniarzy - kiedy car Mikołaj n zwołał konferencję w celu powstrzymania gwałtownie nabiera- jącego tempa wyścigu zbrojeń. Panowie siedzieli w Hadze przez dwa tygodnie, przy winie, sprzeciwiali się wojnie i mię- dzy innymi wymyślili Stały Sąd Rozjemczy, pierwowzór dzisiej- szego Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. Przez wiele lat nie miał on stałej siedziby, lecz potem pewien boga- ty Amerykanin, Andrew Carnegie, przekazał na ten cel duże sumy. Stały Sąd Rozjemczy nie przetrwał, ale Pałac Sprawiedli- wości tak. Na placu przed budynkiem pełno było ludzi; w tłumie mie- szali się rodowici mieszkańcy Hagi, turyści, uliczni sprzedaw- cy, żołnierze sił ONZ, policjanci Hansa De Groota oraz - naj- bardziej widoczni - reporterzy telewizyjni i radiowi, ciągnący wężowe kable pomiędzy słupami, na których powiewały flagi państwowe. Wszędzie biegali technicy, ustawiając kamery, montując talerze anten satelitarnych, wyładowując sprzęt z wozów transmisyjnych. Ukryty za ciemnymi okularami i fał- szywym wąsikiem Martin podszedł do najbliższego stoiska z pamiątkami i zaczął oglądać towary wystawione na sprzedaż. Połowa z przedmiotów nosiła napisy w języku niderlandzkim, niemieckim lub francuskim; reszta w angielskim. Ujrzał pro- porczyki z napisem PROCES STULECIA, nalepki oznajmiają- ce MÓJ BÓG JEST NIEWINNY I MAM NADZIEJĘ, ŻE TWÓJ TEŻ, koszulki z podobiznami Stuarta Torvalda i G.F. Lovetta. Za jedyne osiem guldenów nabył oprawioną w twarde okładki „Historię Sprawy międzynarodowej numer 227". Ku niewypowiedzianej uldze Martina sprzedawca go nie rozpo- znał. Chociaż proces miał rozpocząć się dopiero za siedemdzie- siąt dwie godziny, setki ludzi zebrały się na schodach Pałacu Sprawiedliwości. Martin, Pierre Ferrand i ochroniarze wspina- li się ostrożnie, starając się nie rzucać w oczy pośród tłumu. Większość gapiów trzymała śpiwory i materace, najwyraźniej zamierzając spędzić weekend na miejscu i w ten sposób zwięk- szyć swoje szansę na uzyskanie miejsca na sali sądowej w po- niedziałek rano. Tłum składał się przeważnie z młodzieży o ar- tystycznym wyglądzie; mogli to być wielbiciele zespołu Guns N'Roses oczekujący na sprzedaż biletów. Sądząc po trzyma- nych transparentach i tablicach, gapie dzielili się na dwa wro- gie obozy. Na każde UWOLNIĆ AUTORA WOLNEJ WOLI przy- padało jedno NACISNĄĆ GUZIK TERAZ. Każdemu HIOBO- WE WIEŚCI, STOWARZYSZENIE HIOBA odpowiadało ZABIJ JEDNEGO CZŁOWIEKA I JESTEŚ MORDERCĄ, ZABIJ MI- LIARD I JESTEŚ BOGIEM. Ferrand przeprowadził gości przez podwójne drzwi z brązu z wyrytym napisem FIAT LUX. Znaleźli się w westybulu, po- tężnej sali zdobionej średniowiecznymi sztukateriami i rene- sansowymi malowidłami. - Wkrótce po położeniu kamienia węgielnego budowli władcy Europy porzucili na moment planowanie strategii wo- jennych, by wypełnić tę przestrzeń bezcennymi dobrami kul- turowymi - rzekł Ferrand z radosnym sarkazmem. - Z począt- kiem wielkiej wojny Pałac Sprawiedliwości stał się jednym z najznakomitszych muzeów sztuki na kontynencie. Przemaszerowali przez wyłożony marmurem hali, zeszli po kręconych schodach i już byli w głównej sali sądowej. Wykła- dane dębem pomieszczenie było ogromne, wielopoziomowe, a na jego wyposażenie składały się niezliczone ławy, stoły, pul- pity, galerie, podesty, kabiny tłumaczy oraz - co najbardziej uderzające - flagi: przynajmniej trzysta, z każdego państwa na Ziemi. Technicy telewizyjni krzątali się wszędzie dokoła, rozstawiając reflektory, sprawdzając mikrofony, wtaczając ka- mery. Z sufitu zwieszały się żyrandole przypominające kiście kryształowych bananów. Na zachodniej ścianie znajdowało się sześć wysokich od podłogi do sufitu gotyckich okien z witraża- mi, przedstawiającymi sławnych sędziów, w tym Francisa Bid- dle'a z procesu norymberskiego oraz Johna Deweya, przewod- niczącego komisji, która uniewinniła Trockiego po skazaniu przez trybunał w Moskwie. Pomimo tego splendoru Martin czuł się tutaj jak w domu. Sala Pałacu Sprawiedliwości nie by- ła niczym więcej jak wymyślną wersją jego małej salki sądo- wej w Abaddon. Zwrócił się ku stołowi sędziowskiemu i pokuśtykał między rzędami siedzeń, przeciągając palcem po lśniącej mahoniowej balustradzie. Czuł się teraz jak dowódca wojskowy - może na- wet sam Napoleon omiatający wzrokiem pole, na którym na- stępnego dnia tysiące żołnierzy stoczą bitwę. Gdzie jest strate- giczny punkt? Na którym wzgórzu powinien ustawić artylerię? Przy stole obrócił się, spojrzał na Ferranda i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - W porządku - powiedział. - Może być. -- Na końcu przeszli do skrzydła oskarżenia, składającego się z dwudziestu gabinetów otaczających kopulastą rotundę niczym szprychy koła. Pośrodku hallu stał chudy jak szkielet Randall Selkirk z neseserem w dłoni, pogrążony w rozmowie z amazonką z Trenton, Esther Clute. Martin zdał sobie spra- wę, że w oczach fanatycznych chrześcijan zespół oskarżyciel- ski stanowi część rozrośniętego i skomplikowanego spisku, a w rzeczywistości troje jego członków ledwie zna się nawza- jem. - Twój wąsik jest równie fałszywy jak teoria dyscypliny - rzekł Randall, ściskając dłoń Martina. - Spełnia swoje zadanie. Esther poinformowała, że z wyjątkiem Christophera Ranso- ma, ofiary stwardnienia zanikowego bocznego, oraz Harry'ego Eldera, cierpiącego na zwłóknienie torbielowate, wszyscy klu- czowi świadkowie oskarżenia są już na miejscu. Pierwszy z dwójki ekspertów - specjalista od kataklizmów, Donald Carbone - miał przybyć w piątek. Odpowiednie akta osobowe znajdowały się w gabinecie Martina, razem z dziesięcioma ko- piami samego aktu oskarżenia. Martin oderwał swój wąsik i podrapał swędzącą skórę. - Masz jakieś wiadomości od naszych prymusów z Harvar- du? - zapytał Randalla. - Nic na temat wyjaśnienia ontologicznego lub teorii wol- nej woli... - Nie jestem zaskoczony. - ...ale wygrzebali sporo informacji na temat „teologiczne- go" świadka obrony. Tak jak podejrzewałem, ojciec Sebastian Cranach jest ich asem atutowym. - Selkirk dodał, że Martin znajdzie na swoim biurku tuzin archiwalnych numerów „Kwar- talnika Augustyńskiego" i „Przeglądu Tomistycznego" zawie- rających artykuły zakonnika. - Nie jest to lektura do podusz- ki, zapewniam cię. Miejmy nadzieję, że sędziowie przysięgli będą mieli takie same trudności ze zrozumieniem ojczulka Cranacha jak ja. W swoim gabinecie Martin doświadczył lekkiej klaustrofo- bii. Pomieszczenie przypominało kabinę jumbo-jeta: małej, nie- ustawne i zagracone - był tu telefon, komputer, faks, modem, drukarka i kserokopiarka. Przenośny ekspres do kawy stał na nowoczesnym biurku, dzieląc je ze stosami akt osobowych, ko- pii aktu oskarżenia, zeznań, transkrypcji rozmów, pism teolo- gicznych i kaset wideo z nagraniami „Historii spustoszenia". Olaf i Gunnar w sąsiednim pokoju oglądali telewizję, a Martin wpadł w jurystyczny szał, przy kolejnych kubkach czarnej kawy przeglądając dokumenty i poprawiając tekst swego przemówienia wstępnego. O czwartej po południu po- czuł nagle, że jest przeraźliwie głodny. Jak dotąd, Bogu dzięki, rak nie zdołał jeszcze zepsuć mu apetytu. Zmierzch zastał go wraz z ochroniarzami w rybnej restau- racji „Noordzee" przy Nieuwe Parklaan, gdzie jadł haring- salade i przeglądał pamiątkowy program kupiony na placu. W tekście zamieszczono między innymi dwanaście akwarel przedstawiających głównych uczestników dramatu: Lovetta, Martina, Randalla, Esther, Boga, Sebastiana Cranacha, Bernar- da Kapłana, Eleanor Swann, Donalda Carbone'a, Tonie Braver- man i Stuarta Torvalda. Martinowi spodobał się jego portret. Holenderski malarz Van Brunt przedstawił go jako człowieka pełnego pasji, lecz nie szalonego; chorego, lecz nie umierają- cego. „Historię Sprawy międzynarodowej numer 227" kończył ar- tykuł podpisany przez Morrisa Stackpole'a, profesora filozofii uniwersytetu Binghamton. Według Stackpole'a u źródeł pro- jektu Martina leżała dziwna odmiana szacunku. „Człowiek, który kłóci się z Bogiem, traktuje Go poważnie i tym samym wyraża swój szacunek", napisał profesor. „Napominać Boga to oddawać Mu cześć". Uderzająca i niepokojąca myśl, uznał Martin, perwersyjne rozumowanie, za które płaci się filozofom. W drodze powrotnej do Pałacu Sprawiedliwości zatrzyma- li się, by obejrzeć słynne Miniaturowe Miasteczko Maduro- dam, kopię holenderskiej wioski w skali 1:25. Martinowi wyda- ło się nieciekawe i żałowałby straconego czasu, gdyby nie skromna brązowa tabliczka w hallu. „Miniaturowe Miasteczko zostało ufundowane przez J.M.L. Maduro jako pamiątka dla jego syna, który wyróżnił się podczas niemieckiej inwazji w ro- ku 1940 i umarł pięć lat później w Dachau". Zło moralne. Zjawisko, za które, według świętego Augusty- na, Boga nie można obarczać odpowiedzialnością. - Cóż, to się okaże - wyszeptał Martin do siebie, podnosząc wyimaginowany kufel piwa Oranjeboom w hołdzie synowi J.M.L. Maduro. -To się dopiero okaże. W niedzielę wieczorem, spędziwszy całe popołudnie na wer- towaniu katalogu Muzeum Krofta i oglądaniu pierwszych trzech odcinków „Historii spustoszenia", Martin zorganizował - na koszt Lovetta - bankiet powitalny połączony z sesją szta- bową w Sali Rembrandta hotelu „Huize Bellevue". Z wyjąt- kiem tych zbyt chorych, zajętych lub niezdolnych do podróżo- wania, udział wzięli wszyscy zarejestrowani członkowie Stowa- rzyszenia Hioba, korzystając z darmowego bufetu z pieczenia wieprzową, kiełbaskami fricandel oraz innymi wysokokalorycz- 227NIEWINNI w PIEKLE nymi holenderskimi specjałami. Martin z zadowoleniem roz- glądał się po sali, widząc znajome twarze i znajome akcesoria. W jaki sposób „teologiczny świadek" Lovetta miałby pokonać nieme świadectwo Normy Bedloe i jej urządzenia tlenowego, Petera Henshawa z kroplówką czy Julii Schroeder z przenośną maszyną do dializy? Gdy podano deser - ci chorzy, którym lekarze zezwolili na jedzenie słodyczy, mogli wybierać pomiędzy plackiem z jabłka- mi i stroopwafels z lodami - Martin powstał i trzykrotnie zastu- kał łyżeczką w szklankę. Ogólne przemówienie do wojsk: kla- syczna scena, pomyślał - Henryk V elektryzujący swoich ludzi w dniu świętego Kryspina, George Patton onieśmielający swo- ją piechotę na początku biograficznego dramatu hollywoodz- kiego. Powiedział swoim hiobianom, ile godzin zażartej walki ich czeka. Ostrzegł ich, że regulamin Międzynarodowego Try- bunału Sprawiedliwości ma o wiele więcej wspólnego z trybu- nałami sądzącymi zbrodniarzy wojennych niż z amerykański- mi sądami przysięgłych. Zapomnijcie o Perry Masonie. Zapo- mnijcie o epickiej historii O.J. Simpsona. Zarówno oskarżenie, jak i obrona będą mogły przesłuchiwać dowolną liczbę świad- ków. Sprzeciwy są zasadniczo dozwolone, lecz raczej nie będą podtrzymywane. - Na koniec chciałbym podkreślić, że nikt z was nie musi zeznawać, jeśli czujecie, że byłoby to wbrew wam. - Nic nie powstrzyma mnie przed zajęciem miejsca na po- deście dla świadków - powiedział beznogi Stanley Pallomar, kołysząc się w wózku inwalidzkim. - Zanim zaczniemy omawiać taktykę zeznań, chciałbym od- czytać wam moje przemówienie wstępne. - Martin wydobył notatnik z teczki i przekrzywiając nieco głowę, spojrzał na stronę pierwszą. - Miejscami jest odrobinę surowe, ale sądzę, że spełnia swoje zadanie. Powiecie mi, co o tym sądzicie. Go- towi? Proszę bardzo. Przełknął tabletkę roxanolu i odchrząknął. - Proszę Wysokiego Trybunału, Sprawa międzynarodowa numer 227: „Stowarzyszenie Hioba przeciwko Corpus Dei" jest wydarzeniem paradoksalnym... - ...paradoksalnym w stopniu krańcowym - rzekł Martin do całego zachodniego świata. Wziął głęboki oddech i oparł się dłońmi o pulpit, by zmniej- szyć nacisk na drżące kolana. Światło telewizyjnych reflekto- rów raniło mu oczy i wyciskało krople potu na czole. Przyglą- dając się stołowi sędziowskiemu, zdał sobie sprawę, że poci się również pod swoim trzyczęściowym lnianym garniturem - ubiorem, który nabył tuż przed wyjazdem do Europy, specjal- nie wybierając biały kolor nasuwający skojarzenia ze święto- ścią i rozmiar o numer za duży w celu ukrycia piersi. Przedsta- wiciele Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Ho- landii, Włoch, Meksyku, Argentyny, Izraela, Indii: dziewięciu sędziów - w czerwonych togach, białych kryzach i w perukach, każdy wyposażony w słuchawki i osobisty monitor - wpatrywa- ło się w niego twardym, zimnym wzrokiem. - ...Jest wydarzeniem paradoksalnym nie tylko dlatego, że Oskarżony za życia był święty. Miał także nienaganną opinię. Bóg, jak nieustannie mówili nam to jego stronnicy, był dobry. Pokojowo nastawiony, zapewniali. Miłosierny, kochający i spra- wiedliwy. Skrzywił się, niezadowolony z tego, jak załamał mu się głos przy słowach „nienaganna" i „miłosierny". Upił łyk wody i po- przysiągł wziąć się w garść. - Strona oskarżenia zamierza wykazać, że twierdzenie do- kładnie odwrotne jest prawdziwe. Poprzez zeznania ekspertów i zwykłych świadków dowiedziemy, że bez względu na to, jak wielki możemy mieć dług wobec Oskarżonego za sam fakt na- szego istnienia, Jego zachowania nie można w żaden sposób nazwać inaczej niż przestępczym. Chcąc podkreślić swoje ostatnie zdanie, szerokim gestem wskazał portret Francisa Biddle'a, ale udało mu się tylko po- trącić mikrofon przy pulpicie i spowodować nagły hałas. Za- cisnął zęby i przemawiał dalej: - Dowiedziemy, że w trakcie tysiącleci, kiedy Bóg przypusz- czalnie władał wszechświatem, popełnił on całą masę niewy- baczalnych zbrodni. Zamilkł na moment, przysłuchując się głosowi tłumaczki przekładającej jego słowa na francuski, drugi oficjalny język Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. - Co to były za zbrodnie? Wszyscy wiemy, o jakie fakty cho- dzi. Kompletna lista przewinień Oskarżonego zajęłaby wiele tomów. Przykład pierwszy: w roku 19 p.n.e. na wschodnim wy- brzeżu Morza Śródziemnego miało miejsce trzęsienie ziemi, w wyniku którego śmierć poniosło sto tysięcy ludzi na terenie dzisiejszej Syrii. Przykład drugi: w roku 125 po Chrystusie w północnej Afryce rozszalała się zaraza, zmarło milion ludzi w Numidii i Kartaginie... Martin miał jeszcze na podorędziu trzysta czternaście in- nych przykładów, nie było jednak pośród nich wyginięcia dino- zaurów; chociaż darzył sympatią Vivien i Wawrzyńca, obawiał się, że ich tragedia nie zrobi wrażenia na sędziach. Przez całą godzinę cytował kolejne grzechy Boga, od czasu do czasu rzu- cając ukradkowe spojrzenia w stronę stołu oskarżenia, masyw- nego dębowego mebla okrytego zielonym płótnem. Esther mrugnęła okiem, dodając mu otuchy. Randall wystawił kciuki do góry. Olaf i Gunnar, z pistoletami skrytymi pod marynarką, uśmiechnęli się jednocześnie. - Filozofowie dzielą ludzkie cierpienie na trzy kategorie. Najpierw mamy zło naturalne. Trzęsienia ziemi, tornada, susze, zarazy, rozszczepienie kręgosłupa. Potem zło moralne - okrop- ności popełniane przez Homo sapiens w imię samoobrony lub ko- nieczności historycznej. Krucjata przeciwko albigensom, hisz- pańska inkwizycja, pierwsza wojna światowa, Oświęcim, Hiroszi- ma, Ruanda. Wreszcie mamy zło egzystencjalne - zdradzieckie połączenie ludzkiej pomysłowości i brutalnej rzeczywistości gra- witacji, spalania i gnicia. Dziesiątego sierpnia 1887 roku pociąg wycieczkowy uderzył w płonącą estakadę mostu w Chatsworth, stan fllinois, osiemdziesiąt dwie osoby zostały zmiażdżone. Dzie- siątego marca 1906 roku w kopalni węgla w Courrieres we Fran- cji nastąpiła eksplozja, w wyniku której z powodu zasypania, spalenia żywcem lub uduszenia śmierć poniosło ponad tysiąc mężczyzn i chłopców. W wigilijny wieczór dwudziestego czwar- tego grudnia 1924 roku dwieście dzieci zasiadło z rodzicami w auli szkoły powszechnej w Babb's Switch, stan Oklahoma, by obejrzeć specjalny pokaz świąteczny. Gdy święty Mikołaj zaczął rozdawać prezenty, potrącił choinkę, na której paliła się praw- dziwa świeczka. Trzydzieści sześć osób zginęło w pożarze. Jego głos nabierał mocy. Jakoś przez to przejdę, powiedział do siebie w duchu. Jestem równie dobry jak Hiob. - Jednak w ostatecznym rozrachunku kategoryzacje filozo- fów nie mają znaczenia. Istotne jest, czy nasz Stwórca w swo- im czasie miał rozsądny powód, dla którego nie przeciwstawił się zaistnieniu takich tragedii. Wsunął rękę do kieszeni i namacał czerwoną apaszkę Pa- trycji. Wyciągnął ją, otarł spocone czoło i spojrzał w stronę sto- łu obrony. Lovett, ubrany w brązowy wełniany garnitur, przy- pominający ubiór Augustyna, popijał gorącą herbatę z cera- micznego kubka. Jego brat i poplecznik, Darcy - mocno zbudowany mężczyzna o dużym nosie i obwisłych brwiach - sie- dział niepocieszony, ściskając w dłoniach srebrną piersiówkę. - Pozwólcie, że na koniec powiem coś bardziej osobistego. Jako chłopiec uczęszczałem do Pierwszego Kościoła Prezbite- riańskiego w stanie Pensylwania. Przez całą młodość i wczes- ny wiek męski nie miałem powodu do kłótni z Bogiem. Kocha- łem mojego Ojca Niebieskiego. Jak zapewne rozumiecie, wszystko, czego podjąłem się od tamtego czasu, jest dla mnie źródłem głębokiego duchowego niezadowolenia. Mucha bzycząc wleciała do sali, odbijając się od barwnego portretu Johna Deweya. Martin skupił wzrok na stenografiście, niechlujnym młodym człowieku z rzymskim nosem, którego palce tańczyły lekko po klawiaturze komputera. - A jednak, jeśli miałbym sformułować zasadę, którą na- uczyłem się traktować jak świętą podczas lat spędzonych w urzędzie powiatowym w Abaddon, brzmi ona następująco: kiedy wiesz, że ktoś jest winny, musisz wymierzyć mu karę z nieugiętą przykładnością. W przeciwnym razie byłoby to szy- derstwo z imienia sprawiedliwości. Dziękuję bardzo, Wysoki Sądzie. Na razie skończyłem. - Ogłaszam przerwę obiadową - rzekł Stuart Torvald, stając przed kamerą Kanału Sądowego z ponurą i znudzoną twarzą. - Czy naprawdę musimy oglądać te bzdury? - zapytał Fun- keldune, wskazując mój telewizor marki Zenith. Sięgnął do miski, nabrał garść prażonej kukurydzy i wepchnął ją sobie do ust. - Przeleci nam „Klub 700". Podniosłem wzrok znad maszyny do szycia. Na ekranie re- porter telewizji CNN stojący przed salą sądową na gorąco ana- lizował przemówienie Candle'a. Wróciłem do pracy; szyłem właśnie nową flagę dla spalonej szkoły powszechnej w arche- typowym Babb's Switch w archetypowym stanie Oklahoma. - Powinieneś wiedzieć, że to najciekawszy proces od czasów sprawy O.J. Simpsona - powiedziałem do mojego czeladnika. - Och, daj spokój - odparł Funkeldune, pogryzając nie po- pękane ziarna kukurydzy. Trzask, trzask, trzask. - Tam mieli- śmy seks, przemoc, zazdrość, psy, przekupnych policjantów, sympatycznego oskarżonego. Tutaj widzę tylko trzyczęściowe garnitury i dużo gadania. Schonspiegel pożarł czekoladowy batonik jednym kłapnię- ciem szczęk. - Czy nie możemy pooglądać mistrzostw w baseballu? - Mistrzostwa w baseballu odbędą się dopiero za osiem miesięcy. - A co z „Wyspą Gilligana"? - zapytał Funkeldune. Trzask, trzask, trzask. - Nic. - „Łódź miłości"? - zapytał Belfegor. - Nic z tego. - „Koło fortuny"? - zaryzykował Schonspiegel. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby odpowiedzieć. - Czytaliście artykuł Morrisa Stackpole'a? - zapytał Martin po lunchu, podając Randallowi i Esther swój egzemplarz „Hi- storii Sprawy międzynarodowej numer 227". - Wydał mi się bzdurny - odparł Randall. - Nie wierzysz, że strofowanie Boga oznacza jednoczesne przyznawanie się do szacunku dla Niego? - Gdybym tak myślał, wsiadłbym do pierwszego samolotu wracającego do Bostonu. - Nie mów, że ty kupujesz argumentację Stackpole'a - po- wiedziała Esther. - Muszę się nad tym zastanowić - odrzekł Martin. - A nad czym się tu zastanawiać? - Muszę się zastanowić... - Obrona wygłosi swoje przemówienie wstępne - zaczai Torvald poważnym głosem, poprawiając perukę. Wsunąwszy trzcinową laskę pod pachę, Lovett przemaszero- wał na przód sali. Z kieszeni marynarki wydobył zwinięty w ru- lon rękopis i rozprostował go na pulpicie mównicy. - Wysoki Sądzie. Zacznę od stwierdzenia, że obronie nie wy- starczy domniemanie niewinności w tym przypadku. Konwen- cjonalny werdykt „winy nie udowodniono" byłby tutaj nieade- kwatny. Zamierzamy dowieść fundamentalnej niewinności na- szego Ojca Niebieskiego i, co więcej, Jego całkowitej i wiecznej doskonałości. Ukażemy Wysokiemu Sądowi Stwórcę, który jest w najwyższym stopniu godny tego, by oddawać Mu cześć. Gdy- by celem, który sobie stawiamy, było zaledwie uchronienie na- szego Klienta przed odłączeniem od urządzeń podtrzymują- cych życie i śmiercią, poprosilibyśmy sąd o niezwłoczne prze- rwanie procesu. Naszą prośbę motywowalibyśmy argumentem, iż organy sądownicze, takie jak Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, mają za zadanie sądzić ludzi, a nie bóstwa, i że jurysdykcja Wysokiego Sądu nie obejmuje spraw nad- przyrodzonych. Nie złożymy jednak takiego wniosku. Przeciw- nie, cieszymy się niezmiernie, że Sprawa międzynarodowa nu- mer 227 doszła jednak do skutku. Długo, zbyt długo najlepsze rozwiązania problemu zła znajdowały się w prywatnym posia- daniu kilku klasztornych teologów. Już czas, by szeroka pu- bliczność otrzymała właściwe odpowiedzi. W tej sali widzę kamery, światła, mikrofony i dziennikarzy. „Dobrze!" - mówię sobie. Nasz Klient nie ma nic do ukrycia. Usprawiedliwił się przed Hiobem i już wkrótce usprawiedliwi się przed wami. Lovett zagłębił się następnie w drobiazgową analizę trzech cech, jakie Bogu sprzed śpiączki powszechnie przypisywano: wszechmocy, wszechwiedzy i wszechdobroci. Zauważył, że przez lata badacze próbowali nałożyć logiczne ograniczenia na władzę, wiedzę i szczodrość Oskarżonego. Ci błądzący sofiści lubili na przykład zapewniać, że Bóg nie potrafi rozwiązać kwa- dratury koła ani stworzyć kamienia tak ciężkiego, którego sam nie potrafiłby podnieść. Przekonywali, że Bóg najwyraźniej nie zdołał przewidzieć upadku człowieka - stąd Jego słuszne obu- rzenie, kiedy do niego doszło. W przeświadczeniu Lovetta ar- gumenty takie były jedynie gierkami słownymi, niezdolnymi zaszkodzić Wszechmogącemu w najmniejszym choćby stopniu. - Jedno popularne wyjaśnienie paradoksu cierpienia, wy- jaśnienie, na które nie będę marnował państwa czasu, jest w gruncie rzeczy kompromisem. Zasadza się ono na twierdze- niu, że w świetle faktu istnienia zła nie możemy przypisać Bo- gu sprzed śpiączki Jego trzech tradycyjnych atrybutów. Jeśli Oskarżony był wszechwiedzący i wszechdobry, nie mógł być wszechpotężny - w przeciwnym razie interweniowałby, by ukrócić nasze cierpienia. Jeśli Oskarżony był wszechmocny i wszechdobry, to z pewnością nie wiedział o naszym bólu. Wreszcie, jeśli był wszechpotężny i wszechwiedzący, to w naj- lepszym razie był pozbawiony moralności, a w najgorszym zło- śliwy. Nie wybierzemy łatwego rozwiązania. Nie poczynimy zało- żenia, iż nasz Klient był nieświadom ludzkiej niedoli, nie bę- dziemy też sugerowali, że nie był w stanie go zakończyć. W obecnej chwili nie odmówiłbym nikomu z was prawa do stwierdzenia: „Ta zagadka jest nierozwiązywalna. Albo Bóg jest winny wszystkich zarzutów, albo nigdy naprawdę nie był Bogiem". Jednak zagadka jest rozwiązywalna, Wysoki Sądzie. Odpowiedź jest zadowalająca, choć subtelna. Wysoki Sąd bę- dzie musiał uważnie wysłuchać świadków obrony - jednym z nich, co z radością donoszę, będzie sam Martin Candle, tak głębokie jest jego pragnienie poznania prawdy o ludzkim cier- pieniu. Gdy Sprawa międzynarodowa numer 227 dobiegnie końca, wszyscy będziecie wiedzieli, dlaczego nie istnieje sprzeczność pomiędzy nagą rzeczywistością bólu i cierpienia a hipotezą wszechpotężnego, wszechwiedzącego, wszechdobre- go, godnego czci Stwórcy. Dziękuję bardzo. - A więc... co o tym sądzicie? - zapytał Martin z lękiem. - Jeśli kiedykolwiek wysadzę w powietrze żłobek dla dzie- ci - powiedziała Esther ponuro - chcę, żeby bronił mnie Lo- vett. - Wysadź dziesięć żłobków, a zapewne weźmie twoją spra- wę za darmo - rzucił Randall. - Sąd ogłasza przerwę do godziny dziesiątej jutro rano - oznajmił przewodniczący Torvald, anemicznie stukając młot- kiem w stół. ROZDZIAŁ 12 Jedynymi anglojęzycznymi gazetami sprzedawanymi w kiosku w hallu hotelu „Huize Bellevue" były „Internatio- nal Herald Tribune" i „USA Today". Rankiem nazajutrz po wygłoszeniu swojego przemówienia wstępnego Martin kupił po jednym egzemplarzu każdej, płacąc pięć guldenów od sztu- ki. Co zaskakujące, relacja „USA Today" z wydarzeń poprzed- niego dnia w Pałacu Sprawiedliwości była bardziej szczegóło- wa niż doniesienia „Heralda", lecz opinia na temat wystąpie- nia Martina o wiele mniej przychylna. Podczas gdy „Tribune" głosił, iż „od początku do końca Candle zaprezentował się ja- ko pełen pasji badacz najgłębszych tajemnic życia", w oczach „USA Today" był on „nie tyle oskarżycielem, ile skarżypytą z młodzieńczym kompleksem niższości i umysłem ogarniętym obsesją". „Pełen pasji badacz najgłębszych tajemnic życia". Marti- nowi podobało się to stwierdzenie, podobało do tego stopnia, że wyciął odpowiedni ustęp z gazety i schował do portfela, gdzie stał się czymś w rodzaju podpisu pod jego zdjęcie w pra- wie jazdy. Wkraczając do Pałacu Sprawiedliwości o godzinie za piętnaście dziesiąta rano, wspierając się na mahoniowej la- sce, którą Patrycja wręczyła mu poprzedniego wieczoru, czuł się bardziej pewny zwycięstwa niż kiedykolwiek od czasu, gdy powziął zamysł o Sprawie międzynarodowej numer 227. Usiadł, oparł laskę o stół, uśmiechnął się do Randalla i ser- decznie poklepał Esther po ramieniu. - Cóż, kochani, oto jesteśmy w komplecie. - Zebrani, by zabić złego czarodzieja - powiedziała Esther. - Oglądałeś Kanał Sądowy wczoraj wieczorem? - zapytał Randall. - Nie. - Martin przyjrzał się główce swojej laski; była wy- rzeźbiona na podobieństwo łba krokodyla, chociaż w jego wy- obraźni przypominała raczej Lewiatana. - Czytałem akta oso- bowe świadków i archiwalne numery „Kwartalnika augustyń- skiego". - Odtworzyli całe twoje przemówienie. - Jak wypadłem? - Niesamowicie. Ten jasny garnitur sprawia, że lśnisz. Kilkakrotnym uderzeniem młotka Torvald oznajmił rozpo- częcie posiedzenia i poprosił stronę oskarżającą o wezwanie pierwszego świadka. Martin chwycił laskę, wstał i pokuśtykał ku pulpitowi. - Oskarżenie wzywa na świadka Normę Bedloe. Drzwi poczekalni dla świadków otworzyły się i pierwsza nie- szczęśniczka Martina weszła do środka: zgarbiona, pomarsz- czona kobieta w błękitnej wzorzystej sukience, z dwiema pla- stikowymi rurkami wychodzącymi symetrycznie z jej nozdrzy niczym wąsy Salvadora Dali. W prawej dłoni ściskała butlę z tlenem: zielony, obły metalowy pojemnik, który dźwigała ni- czym więzienną kulę u nogi. Gdy stanęła na miejscu dla świadków, woźny sądowy - mło- dy szczupły mężczyzna z bladą skórą - włożył jej do ręki eg- zemplarz protestanckiej Biblii niderlandzkiego Kościoła refor- mowanego i powiedział: - Proszę się przedstawić. Świadek podała swoje personalia, przysięgła mówić tylko prawdę i zachęcona przez Martina zaczęła opowiadać swoją hi- storię. Długoletnia mieszkanka osady Kasztanowe Wzgórze w stanie Arkansas, przyszła na świat jako ważący półtora kilo- grama wcześniak z wadliwie funkcjonującą wątrobą. Przez ko- lejne trzydzieści pięć lat jej ciało bezlitośnie zatruwało samo siebie wszelkimi toksynami. Miała nieczynne lewe płuco, uszkodzoną prawą komorę serca, uraz móżdżka, problemy z kręgosłupem. Przeszła trzy zawały serca w ciągu trzech lat. Zawsze było jej zimno. By uśmierzyć ból i nie dopuścić do po- gorszenia się jej stanu, codziennie połykała sześćdziesiąt sie- dem różnych pigułek. - Problem w tym, że połowę z nich zwracam, zanim jeszcze zdążą rozpuścić się we krwi. - Norma Bedloe pochyliła się nad mikrofonem. -To jest strach, z którym muszę żyć. - Strach przed zwymiotowaniem lekarstw? - Martin oparł się na łokciach. - Tak. Od kiedy postanowiłam z sobą skończyć, obawiam się, że mój żołądek odmówi współpracy. - Zamierza pani popełnić samobójstwo? Norma Bedloe skinęła głową. - Żaden amerykański lekarz nie chciał mi pomóc. Gdy do- wiedziałam się, że będzie mi przysługiwał darmowy lot do Ho- landii, zarezerwowałam bilet na wcześniejszą datę. Przed trze- ma dniami byłam w Amsterdamie u gastrologa i on powiedzi mi, które leki... wie pan... - Zatrzymają akcję serca? - dokończył Martin, ukradkie: połykając roxanol. - Właśnie. Zapłakałam łzami radości. - Z kieszeni sukiei ki wyjęła kolorową widokówkę. - Napisał nazwę leku na o< wrocie tej pocztówki. Po drugiej stronie widnieje reprodukcj obrazu „Oślepienie Salomona" pędzla Rembrandta. Pocałowi łam Salomona już ze sto razy. - Pani odejście przewidziane jest na... - Gdy tylko wrócę do domu. Trzy przyjaciółki obiecał wpaść z wizytą. Coś w rodzaju pożegnalnego przyjęcia. Powoli - zbyt wolno - zbawienna morfina uspokoiła rozszz lałego raka. - Pani Bedloe, mam jeszcze jedno pytanie. Jak pani uwa za, kto jest odpowiedzialny za pani cierpienie? Lovett zamachał dłonią w niedbałym geście protestu. - Sprzeciw! - zawołał, nawet nie wstając. - Oddalony - rzekł sędzia Torvald oschle. No, mam nadzieję, pomyślał Martin. Norma Bedloe zacisnęła szczęki. - Nie do mnie należy osądzanie Go... ale powiem jedno Uważam, że dał mi najgorszą wątrobę w całym kosmosie. - Obwinia pani Oskarżonego? - Tak, proszę pana. Obwiniam Oskarżonego. Martina ogarnęło uniesienie pomieszane z przerażeniem. Wraz z jednoznacznym oskarżeniem wypowiedzianym przez Normę Bedloe - zapisanym po angielsku przez sądowego ste- nografa i powtórzonym po francusku przez tłumaczkę - zosta- ła przekroczona pewna granica. Sprawa międzynarodowa nu- mer 227 nie była już prywatną wojną jednego zawiedzionego faceta. Teraz była sprawą całego świata. Dwie minuty później Lovett stanął przed świadkiem, zwra- cając się do niej tonem zarazem łagodnym i paternalistycz- nym. - Ma pani trzydzieści pięć lat, zgadza się? - Tak. - I zamierza pani popełnić samobójstwo? - Tak. - To mnie bardzo zasmuca, pani Bedloe. - Nikt nie każe panu uczestniczyć w przyjęciu. - Jak zapewne pani wie, do niedawna półtorakilowe wcześ- niaki przeważnie umierały w ciągu kilku godzin po urodzeniu. Niektórzy ludzie powiedzieliby, że pani obecność tutaj to cud. - Dziękuję Bogu za małe podarki - powiedziała Norma Be- dloe ze starannie wyćwiczonym uśmieszkiem. - Do ataku, dziewczyno! - szepnął Randall pośród swoich towarzyszy. - Wybrałaś dobrze - powiedział Martin do Esther, ściska- jąc jej ramię. - Żałuje pani, że nie umarła przy urodzeniu? - Sama często zadaję sobie to pytanie - odparła Norma Be- dloe. - I jak pani na nie odpowiada? - Zależy, z kim rozmawiam. Czasem mówię ludziom to, co chcą usłyszeć. Czasem mówię im prawdę. - A jak brzmi prawda? - zapytał Lovett, uśmiechając się szeroko. - Żałuję, że nie umarłam. Uśmiech Lovetta pozostawał niepokojąco szeroki. - Czy dorastając, kiedykolwiek prosiła pani niebiańskiego Ojca, żeby ją uleczył? - To znaczy... czy się modliłam? Jasne, modliłam się. Pan by tego nie robił? - Jak można błagać Boga, którego uważa się za złego? - Nigdy nie uważałam Go za złego. - A za jakiego? - Trudno powiedzieć. Za kogoś w rodzaju tych szalonych naukowców, których Boris Karloff grał w starych filmach gro- zy, badaczy próbujących wynaleźć lekarstwo na raka albo elik- sir młodości czy coś podobnego. Eksperyment zawsze miał po- tworne skutki i Karloff wariował. - Postrzega pani Boga jako szalonego naukowca? - Tak właśnie. - Jako Borisa Karloffa? - Jako Borisa Karloffa. - Nie mam więcej pytań. - Chce pan jeszcze zapytać o coś świadka? - zwrócił się Tonrald do Martina. - Nie, Wysoki Sądzie - odparł Martin, radując się w duchu. Jako drugiego świadka tego ranka wezwał Wandę Jo Jenkins, szorstką młodą dziewczynę przypominającą ciężarną córkę Lota,Szuę. - Ile ma pani lat? - zapytał, gdy Wanda Jo Jenkins złożyła przysięgę. - Jutro skończę siedemnaście - odpowiedziała dziewczyna melodyjnym południowym akcentem. - Czy dobrze widzę? Nosi pani obrączkę ślubną? - Tak. - Jest więc pani mężatką? - Jestem wdową. - Proszę opowiedzieć sądowi o swoim zmarłym mężu. W nie zaplanowanym, lecz błyskotliwym geście Wanda Jo Jenkins obróciła się bezpośrednio ku dziewięciu sędziom. - Może czytaliście o tym w „People". Billy był jednym z tych trzech chorych na hemofilię braci, którzy zarazili się AIDS od zakażonej krwi. - Czy nawiązuje pani do tak zwanej afery Ośrodka Krwio- dawstwa w Atlancie? - zapytał Martin. - Tak. - Czy w dniu ślubu Billy Jenkins wiedział, że umiera? - Tak, wiedział. - Ile miała pani wtedy lat? - Piętnaście, a Billy czternaście. Wszyscy na sali jęknęli ze zdumienia. - Gdzie wtedy mieszkaliście? - W Bossier City, stan Luiz Jana, ale musieliśmy wybrać się poza granicę stanu do Carthage. Czternastolatek nie może za- wrzeć legalnego związku małżeńskiego w Luizjanie, ale jest to możliwe w Teksasie. - Czy wasi rodzice popierali ten związek? - Dzień przed ślubem ojciec powiedział do mnie: „Wanda Jo, w normalnych okolicznościach sprałbym ci tyłek za taki wy- skok, ale w tej sytuacji jestem z ciebie dumny jak żaden inny ojciec w całej Ameryce". - Czy u Billy'ego Jenkinsa były już widoczne jakieś obja- wy AIDS? - Tak. Był pacjentem szpitala dziecięcego w Shreveport. Musieliśmy wtoczyć jego łóżko do kościoła. Nie mógł wstać, nawet gdy udzielono nam ślubu. Ta rozmowa nie mogłaby się toczyć lepiej, pomyślał Martin, który sam udzielał podobnych ślubów w trakcie swojej karie- ry jako sędzia pokoju. - Tamten dzień musiał być dla pani bardzo ciężki. - To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. - Czy wyszła pani za Billy'ego z litości? - Nie. Wyszłam za niego, ponieważ go kochałam. A także... cóż, wiedziałam, że jeśli się nie pobierzemy, Billy umrze jako chłopiec, a nie jako mężczyzna. - Czy Billy był mężczyzną, kiedy umierał? - Tak. - Było to związane ze sporym ryzykiem, nieprawdaż? - Używaliśmy prezerwatyw. Billy był wspaniałym kochan- kiem, pełnym entuzjazmu. Pod koniec stało się to zbyt bolesne dla niego ze względu na otwarte rany na całym ciele. Martin umilkł, pozwalając, by hiobowe wrzody Billy'ego wryły się dobrze w pamięć sędziów. - Czy uważa się pani za kobietę religijną, pani Jenkins? - W każdą niedzielę uczęszczam do kościoła metodystycz- nego w Bossier City. - Czy modli się tam pani? - Przez cały czas. - O co się pani modli? - Modlę się, by Bóg pomógł mi Mu przebaczyć. - Nie mam więcej pytań. Lovett rozpoczął przesłuchanie, prosząc Wandę Jo Jenkins, by opisała zmarłego męża. Jak się ubierał? Jakie były jego ulu- bione programy telewizyjne? Czy miał jakieś hobby? Świadek odpowiedziała, że Billy ubierał się niedbale, oglą- dał godzinami hokej w telewizji, uwielbiał puszczać rakiety i fajerwerki. - Raz wysłał mysz w powietrze i sprowadził żywą na dół. Je- go matka nie znosiła, kiedy biegał z tymi swoimi rakietami. Ba- ła się, że zacznie krwawić. - Co jeszcze pani mąż robił dla zabawy? - Zawsze gdy myślę o Billym, przypominam go sobie z no- sem w książce. Zbierał wszystkie tomy pańskiej opowieści o Sargasii. Szczególnie podobał mu się odcinek pod tytułem „Chłopiec, niedźwiedź i szafka na szczotki". - Pani Jenkins, czy czuje pani, że Billy nadal jest z panią w jakiś sposób? - Ze mną? - Blisko pani. Przy pani. Że nad panią czuwa. - Czasem słyszę jego głos. Miał taki wspaniały chrapliwy głos. - Czy sądzi pani, że mówi do pani z nieba? - Nie, nie sądzę tak. - Czy wierzy pani w istnienie nieba? - Nie bardziej niż w istnienie wyspy o nazwie Sargassia. - Kolejny wspaniały wybór - wyszeptał Martin, mrugając radośnie do Esther. - Dziękuję, pani Jenkins - rzekł Lovett. - To wszystko. Po przerwie obiadowej Martin powoływał na świadków ko- lejnych hiobian. Orin Bromwell, stwardnienie rozsiane. Julia Schroeder, dysfunkcja nerek. Peter Henshaw, AIDS. Następ- nego dnia wezwał nowy zestaw świadków. Christopher Ransom w wózku inwalidzkim przez cały ranek opowiadał o koszmarze stwardnienia zanikowego bocznego, o nie opuszczającej go świadomości, że wkrótce stanie się posiadaczem „umysłu czło- wieka uwięzionego w ciele warzywa". Po południu znana ma- larka Carolyn Meeshaw opowiedziała o tym, jak „traci wzrok dla rozrywki Wszechmogącego" u szczytu swojej kariery. Po- tem Esther, przechodząc zza stołu oskarżenia na miejsce dla świadków, przypomniała, jak „jeden z ulubionych pasożytów Boga" spustoszył mózg jej córeczki. Przesłuchując świadków oskarżenia, Lovett przyjął ten sam beznamiętny ton, jakim posługiwał się w rozmowach z Normą Bedloe i Wandą Jo Jenkins. Był uprzejmy, wręcz troskliwy, i udawało mu się w słuchaczach zaszczepić niejasne przekona- nie, że próby, jakim poddawani byli nieszczęśnicy z obozu Mar- tina, posiadały pewien wewnętrzny sens, którego ci nie byli w stanie do końca pojąć. Resztę tygodnia zajął rak, całe jego diabelskie spektrum, od mózgu po jelita, od nerki po płuca, od piersi po prostatę. - Lovett ma może ontologię po swojej stronie - mamrotał Randall do towarzyszy - ale my mamy onkologię. Szczególnie poruszające było świadectwo Franka Lathama, którego dwudziestojednoletnia siostra umarła na chorobę Hodgkinsa po dziesięciu latach bolesnej chemioterapii. - Dostawała tyle listów i pocztówek, że listonosz żartobli- wie dopominał się o napiwek - mówił Latham łamiącym się głosem. - Wszyscy kochali naszą Elsę. Lecz Martin naprawdę strzelił w dziesiątkę, dopiero powo- łując na świadka Rosalind Kreuger. Pani Kreuger przez łzy opowiedziała, jak jej najmłodsza córka, Mary Lou, umierała na białaczkę w wieku dziewięciu lat, pomimo przeprowadzo- nego w ostatniej chwili przeszczepu szpiku kostnego. Najbar- dziej ze wszystkiego Mary Lou uwielbiała pływać i pod koniec życia wciąż prosiła o własny basen. - Od organizacji charytatywnej, Fundacja Spełnionych Ży- czeń, dostała prezent, ale nie taki jak myślała - wspominała Rosalind Kreuger. - Był to wielki, okrągły gumowy basen do postawienia w ogrodzie. Mary Lou chciała mieć prawdziwy ba- sen - chciała, żeby wykopali dziurę w ziemi na podwórku i na- pełnili wodą. Próbowała ukryć rozczarowanie, ale widziałam, co czuje. Weekend Martin przesiedział z Patrycją na kanapie w ho- telowym apartamencie, przeglądając akta świadków, co jakiś czas rzucając okiem na zwięzłą relację telewizji CNN z pierw- szego tygodnia procesu. W trakcie przesłuchania Christophe- ra Ransoma obraz zmienił się i obdarzona szeroką szczęką dziennikarka w studiu poinformowała, że w piątek wieczorem - wkrótce przed północą czasu wschodniego - świadek Norma Bedloe popełniła samobójstwo w swoim domu w osadzie Kasz- tanowe Wzgórze w stanie Arkansas w obecności trzech przyja- ciółek. - Jakie to smutne - powiedział Olaf. - Sądzę, że nie miała innego wyjścia - rzekł Gunnar. - Pozostała wierna swoim zasadom do końca - dodał Mar- tin. - Była dzielną kobietą. - Nie nazwałbyś jej dzielną, gdyby zrobiła to przed złoże- niem zeznań - burknęła Patrycja, podnosząc wzrok znad szki- cu. Rysunek przedstawiał ogromnego żuka miażdżącego szczypcami szkolny autobus. - Ci biedni ludzie są dla ciebie niczym. Traktujesz ich jak pionki w grze. - Patrycjo, to niesprawiedliwe - zaprotestował Martin. - Dosłownie się rozpływałeś, kiedy Mary Lou Kreuger nie dostała odpowiedniego rodzaju basenu kąpielowego. - Po której ty właściwie jesteś stronie? - Po twojej, Martin. Tylko nie wiem, czy ty też. - Nie rozpływałem się. - Rozpływał się pan - potwierdził Olaf. - Rozpływał - rzekł Gunnar. Kiedy proces wznowiono w poniedziałek, Martin przesunął uwagę od chorób ku innym rodzajom zła naturalnego; strate- gię tę kontynuował również we wtorek rano. Jedenaścioro świadków opowiedziało, jak ich życie zmieniło się nieodwołal- nie pod wpływem tego, co Martin nazwał „bezmyślną przemo- cą Matki Ziemi". Calvin Hatch, emerytowany mechanik samo- chodowy, w trakcie huraganu, jaki nawiedził miasto Xenia w stanie Ohio w roku 1974, lecącą aluminiową felgą dostał pro- sto w czoło, co dało początek prześladującym go odtąd atakom paraliżu. Eugene West, autor scenariuszy w Hollywood, w cza- sie wielkiego trzęsienia ziemi w San Francisco w roku 1994 stracił młodszego brata, któremu znak UWAGA DZIECI prze- bił pierś. Na Loyetcie ofiary żywiołów nie zrobiły wrażenia. Zamiast przesłuchać je osobiście, posłał brata w zastępstwie. Proces nabrał ślamazarnego tempa i stał się nieco chaotyczny. W większości przypadków Darcy prosił po prostu świadka o po- wtórzenie jakiegoś nieistotnego faktu: daty zejścia lawiny, cza- su trwania burzy gradowej, prędkości huraganu. Po wtorkowej przerwie obiadowej Esther zajęła miejsce przed ławą sędziowską i do godziny piątej po południu w śro- dę przesłuchała czternaścioro hiobian, którzy albo sami do- znali uszczerbku na zdrowiu, albo stracili kogoś bliskiego w wypadku samochodowym, w wyniku niewłaściwego obcho- dzenia się z bronią, parowania substancji toksycznych, wadli- wego funkcjonowania wind, korozji drabinek ewakuacyjnych i dopuszczania do eksploatacji rozpsypujących się karuzel w wesołych miasteczkach. June Weintraub wspominała katu- sze, jakie przeżywał na łożu śmierci jej nastoletni syn Aron, którego kostium yeti zapalił się od iskier z ogniska na obozie młodzieżowym w górach Catskills. Marilyn Stonebury opisa- 16 - Niewinni... ła, jak pierwszego grudnia 1958 roku stała z innymi rodzica- mi przed siedzibą szkoły parafialnej pod wezwaniem Naszej Pani Anielskiej w Chicago, słuchając wrzasków umierających dzieci, podczas gdy płomienie pochłaniały budynek. Malcolm Beale, mężczyzna z dłońmi wyrastającymi bezpośrednio z cia- ła na podobieństwo płetw foki, opowiedział o swoim życiu ja- ko jednego z ośmiu tysięcy europejskich „dzieci thalidomi- du". Przesłuchując świadków oskarżenia Lovett zdołał okazać współczucie, broniąc jednocześnie swoich teologicznych pozy- cji. Teza, jaką rozwijał, była prosta niczym twierdzenie Pita- gorasa. Zło egzystencjalne zawsze ma u swego źródła ludzkie niedbalstwo, arogancję i głupotę. Oskarżony nie ma z tym nic wspólnego. W czwartek i piątek Esther roztoczyła przed sędziami pano- ramę rozległej krainy zła moralnego. Dwunastoletnia córka Sheili Rabinowitz została zgwałcona i wypatroszona przez psy- chopatycznego mordercę w San Diego. Kilkuletni syn Bru- ce'a Kadreya wyleciał w powietrze w wyniku eksplozji ładun- ku wybuchowego podłożonego pod budynek władz federal- nych w Oklahoma City w roku 1995. Ostatniego dnia służby w Wietnamie Stanley Pallomar nastąpił na minę. Stracił obie nogi, palce lewej dłoni i sporo ciała na klatce piersiowej. Bo- hater wojenny zeznawał z wózka inwalidzkiego, kołysząc się na boki niczym gumowa Godzilla Brandona Appleyarda. Es- ther zachowała swojego najbardziej wymownego świadka na sam koniec: Xavier Mrugamba, okaleczony uciekinier z Ruan- dy, który cudem przeżył masakrę w roku 1994 i mieszkał obec- nie na przedmieściach Londynu. Kiedy młodzieżowe bojówki Hutu napadły na jego rodzinny dom niedaleko Kigali, Xavier padł na kolana i błagał, żeby oszczędzili jego najbliższym śmierci od ciosów maczet, więc bandyci kazali mu zabrać żonę i dwójkę dzieci na tył domu, związać im ręce i wrzucić wrzesz- czących do dołów latrynnych... Musiał to zrobić. Zaraz potem bojówkarze odrąbali Xavierowi ręce i zostawili go na pewną śmierć. Lovett odmówił przesłuchania ofiar zła moralnego i tym ra- zem nie wysłał nawet Darcy'ego na swoje miejsce. Moralne zło jest nieuniknioną konsekwencją ludzkiej wolnej woli, brzmiał jego argument. Nie mieszajcie w to naszego Klienta. Martin rzucił niespokojne spojrzenie w stronę ławy sę- dziowskiej. Żaden z sędziów nie wydawał się szczególnie po- ruszony rozgrywającymi się przed nim wydarzeniami; wszyscy wyglądali, jakby woleli raczej rozpatrywać jakiś międzynaro- dowy spór graniczny. Czy ten potok melodramatyzmu raził ich wrażliwość? Czy brzydziła ich nieczynna wątroba Normy Be- dloe, spalony syn June Weintraub, choroba Malcolma Beale'a, kalectwo Xaviera Mrugamby? Czas zmienić strategię, pomy- ślał Martin. Czas schować cierpiętników i przekazać sprawę w ręce zawodowców. Na fotografii zamieszczonej w katalogu Muzeum Klęsk Ży- wiołowych i Katastrof Naturalnych Krofta doktor Donald Car- bone wyglądał jak mężczyzna wysoki i postawny, teraz jednak Martin ujrzał, że można by go najwyżej nazwać krępym. Po- nownie wyciągnął katalog i wkrótce odkrył, na czym polegała jego omyłka: zdjęcie zrobiono w samym muzeum, a wyścigo- wy samochód, przy którym stał Carbone, był wykonaną w ska- li trzy do pięciu repliką mercedesa-benza, który wypadł z toru w trakcie Grand Prix w roku 1955. Niski wzrost socjolog nadrabiał jednak pewnością siebie. Robił wrażenie człowieka tak przekonanego o własnej racji, że u świadka obrony byłoby to nie do zniesienia. Po zaprzysię- żeniu z pewną wyższością poinformował trybunał, że jest dzie- kanem wydziału badań nad katastrofami na uniwersytecie Bowling Green State w Ohio i wykłada kataklizmikę stosowa- ną w katedrze Poincare. - Badania nad katastrofami - rzekł Martin, czując, jak ból rozlewa mu się po lewym ramieniu - to stosunkowo młoda dzie- dzina nauki, nieprawdaż? - Bez fałszywej skromności muszę stwierdzić, że praktycz- nie sam ją wynalazłem. Martin ukradkiem połknął dwie tabletki roxanolu. - Proszę opowiedzieć sądowi o badaniach nad katastrofa- mi. - Nasza teza jest prosta. - Carbone chwycił mikrofon przy- twierdzony do mównicy dla świadków, przyciągnął go ku so- bie. - Analizując historię na j gwałtownie j szych wydarzeń świa- towych za pomocą aparatu naukowego kataklizmiki, badacze dowiadują się, jak ludzka psychika zachowuje się w warun- kach stresu, a jednocześnie zyskują unikatowy wgląd w pod- stawowe wzorce działania natury. - Chodzi o wydarzenia takie, jak... - Zarazy, susze, trzęsienia ziemi, katastrofy lotnicze, wiel- kie pożary - recytował melodyjnie Carbone. - Wystarczy przejść się po naszym muzeum... mam na myśli Muzeum Klęsk Żywiołowych i Katastrof Technologicznych Krofta, by zrozu- mieć, o czym mówię. Czując zbawienne działanie środka przeciwbólowego, Mar- tin wskazał przedmioty ułożone w pięciu stosach pod najbliż- szą ścianą. Cały weekend zajęło Randallowi i Esther przetrans- portowanie dowodów do Pałacu Sprawiedliwości i ustawień ich na stole dowodowym. - Doktorze Carbone, czy rozpoznaje pan te przedmioty? - Są to wszystko eksponaty z naszego muzeum. Martin podszedł do stołu i podniósł ogromną odbitkę zdj cia z mikroskopu elektronowego oznaczoną napisem DOWÓ A-l: PASTEURELLA PESTIS. Przedstawiało coś w rodzą; gromady dżdżownic rozrzuconych na chodniku po gwałtowny deszczu. - Co to jest? - zapytał Carbone'a. - Bakteria powodująca dymienicę morową, powiększeń tysiąc razy. Zazwyczaj to zdjęcie wisi w nas/ej Sali Epidemi Martin zwrócił się do kamery Kanału Sądowego i podnió; karton, sprawiając, że pojawił się na ekranach sędziowskie monitorów. Zawsze zaczynaj od asa, pomyślał, odkładając zdj< cię na stół. - Wysoki Sądzie, oskarżenie przedstawia dowód A-l: Pc steurella pestis. - Czy obrona ma jakieś obiekcje przeciwko dopuszczeni Pasteurella pestis jako dowodu w sprawie? - zapytał Torvald. - Zasadniczo tak, ale chcemy, by pan Candle miał możliwi największą swobodę przy prezentowaniu swoich argumentóy - Może pan kontynuować, panie Candle. - Proszę opowiedzieć sądowi o wielkiej zarazie - zwróci się Martin do Carbone'a. - Czarną ospę notowano już przed czternastym wiekiem ale mówiąc o wielkiej zarazie, ludzie mają zazwyczaj na myśl epidemię, która wybuchła w roku 1347 - rzekł Carbone z oży wieniem. - Naprawdę brakuje tu słów. Smród gnijących cia: unosił się nad każdym europejskim miastem. Połowa ludność: Florencji wymarła w ciągu sześciu miesięcy. Pięćdziesiąt ty sięcy trupów wrzucono do zbiorowego grobu za granicami Łon dynu. W południowej Francji zabrakło miejsc do grzebania zmarłych, toteż awinioński papież, Klemens VI, musiał poświę- cić rzekę Ren. - Jedno z malowideł w waszej Sali Epidemii przedstawia chłopów wieszających jednocześnie pięćdziesiąt psów. - Ludzie nabrali błędnego przekonania, że psy przenoszą zarazę. Zwierzęta te masowo zabijano, co przyniosło odwrotny skutek, gdyż psy były głównym przeciwnikiem szczurów, które naprawdę przenosiły bakterię. - Inne malowidło przedstawia grupę biczujących się pokut- ników. - W roku 1350 papież Klemens zorganizował wielką piel- grzymkę do Rzymu. Sądził, że Boga ucieszy tak wielki pokaz niezłomnej wiary, ale flagelanci tylko rozprzestrzeniali zarazę. - Cztery lata trwała epidemia, zgadza się? - Wygasła wreszcie w roku 1351, zabiwszy łącznie dwadzie- ścia pięć milionów mężczyzn, kobiet i dzieci. - Powiedział pan: dwadzieścia pięć milionów? - Dwadzieścia pięć milionów. Martin spojrzał na zdjęcie i rzekł z sarkazmem: - Nie był to ostatni raz, gdy świat usłyszał o Pasteurella pe- stis, prawda? - W roku 1664 Londyn był kipiącą życiem metropolią, któ- rą zamieszkiwało pięćset tysięcy osób. We wrześniu 1665 opu- stoszał, domy zabito na głucho i oznaczono czerwonym krzy- żem. - Czemu? - Władze miejskie zamykały zarażonych mieszkańców w ich własnych domach. W naszym muzeum posiadamy kopię drzwi z takiego domu, z wciąż widocznym napisem nad nama- lowanym krzyżem: „Panie, zmiłuj się nad nami". Martin podszedł do stołu z eksponatami dowodowymi i chwycił tablicę oznaczoną DOWÓD A-2: TREPONEMA PAL- LIDUM. Fotografia przedstawiała dziesiątki spiralnych bakte- rii. - Co tutaj mamy? - zapytał, podnosząc tablicę do kamery. - Krętka bladego, odpowiedzialnego za wywoływanie kiły. - Szczególnie zjadliwa odmiana kiły szalała w Europie pod koniec piętnastego wieku, zgadza się? - Lekarze nigdy wcześniej nie widzieli czegoś takiego. Ka- zali pacjentom pić krew węży, czasem rosół z sępa z dodatkiem sarsaparylli. Pewien lekarz wojskowy był zmuszony amputo- wać zarażone genitalia pięciu tysiącom żołnierzy. Resztę dnia i cały następny ranek Martin przedstawiał sądowi kolejne złowrogie mikroby ze zbiorów Muzeum Krofta. Bakteria błonicy. Bakteria cholery. Wirus ospy. Wirus odry, nadal odpowiedzialny za osiemset osiemdziesiąt tysięcy zgonów rocznie. HIV, każdego roku zabierający do grobu pięćset pięćdziesiąt tysięcy ofiar. Plasmodium, pierwotniak malarii, obecnie zbierający roczne żniwo w wysokości milio- na trupów. We wtorek po południu Randall przeszedł do opisywania tego, co nazwał „biologiczną bronią masowego rażenia wysy- łaną przez Boga w Jego bezlitosnej wojnie przeciwko ludzko- ści". Dowodem A-27 był półmetrowy plastikowy model koma- ra Aedes aegypti, nosiciela złowrogiego wirusa żółtej febry. Trzy- mając model na kolanach niby zwierzątko domowe, doktor Carbone wyjaśnił, że w latach 1793-98 żółta febra zabiła nie- mal trzynaście tysięcy żołnierzy brytyjskich na francuskiej wy- spie Santo Domingo. Dowodem A-31 był bochenek chleba wy- pieczony z mąki zarażonej sporyszem, roznoszonym przez grzyb Claviceps purpurea. W roku 1722 blisko dwadzieścia ty- sięcy Rosjan zmarło w męczarniach po zjedzeniu zarażonego chleba. Dowód A-34 stanowiła lniana maska noszona przez pra- cownika portowego w San Francisco podczas wielkiej epide- mii grypy w latach 1918-19. Maski na niewiele się przydawa- ły, ale władze miejskie i tak kazały je nosić. Światowa liczba ofiar: dwadzieścia dwa miliony. W środę rano Martin wrócił na mównicę, która była już dla niego meblem uderzająco znajomym; znał każdy słój i każdą nierówność na jej powierzchni. Porzucił maleńki wszechświat bakterii chorobowych i zaczął opisywać gargantuiczną rzeczy- wistość chaosu na skalę planetarną, prowadząc sędziów do Sa- li Trzęsień Ziemi i Wybuchów Wulkanów. Dowodem B-l była pęknięta czaszka dziecka, które wraz z dwudziestoma tysiącami innych ofiar zginęło w wielkim trzę- sieniu ziemi w Sparcie w roku 464 p.n.e. Dowód B-9 stanowił rozbity dzwon z bizantyjskiego kościoła zniszczonego przez trzęsienie ziemi, które przemieniło w gruzy Antiochię w roku 526 n.e., pociągając za sobą sto pięćdziesiąt tysięcy ofiar. W miarę upływu dnia Martin przyspieszył tempo prezentacji dowodów, zaostrzył argumentację i zmienił retorykę, pokazu- jąc na przykładzie eksponatów z Muzeum Krofta, jak Oskarżo- ny „zesłał swój sejsmiczny gniew" na czterdzieści osiem po- szczególnych ośrodków cywilizacyjnych pomiędzy rokiem 1456 a 1999. Wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie z roku 1755, które podsyciło oświeceniowy sceptycyzm względem boskiej spra- wiedliwości, kosztowało życie siedemdziesięciu pięciu tysięcy ofiar, w tym setek wiernych zebranych w katedrach z okazji dnia Wszystkich Świętych. Największa katastrofa w dziejach Chile miała miejsce trzydziestego pierwszego maja 1970 ro- ku, kiedy to potężny wstrząs targnął okolicami miasta Chimbo- te. Zginęło sześćdziesiąt tysięcy dorosłych i pięć tysięcy dzie- ci. Jeden z ocalałych, błagając przed radio o pomoc, donosił: „Nie mamy lekarstw. Nie mamy jedzenia. Przez całą noc ko- biety płakały i modliły się. Mężczyźni przeklinali, podnosząc pięści ku niebu". - Podnosząc pięści ku niebu? - powtórzył Martin. - Tak właśnie zanotowano słowa tego człowieka - odparł Carbone. Wieczór Martin spędził w towarzystwie Patrycji i swoich ochroniarzy, przeglądając eksponaty Muzeum Krofta; pozosta- li oglądali wiadomości w CNN. - Musisz zmienić temat - rzekła Patrycja, pociągając skrzy- dła wielkiej ważki, która wyglądała, jakby miała ochotę na akt seksualny z odrzutowcem. - Trochę przesadzasz. - Bóg przesadza. Ja zajmuję się faktami. - Całe dnie tylko zarazy i trzęsienia ziemi... ludzi zaczyna to nudzić. - Pańska przyjaciółka ma rację - rzekł Olaf. - Gdybyśmy nie znali pana osobiście, pewnie zmieniliby- śmy kanał - dodał Gunnar. - Nudzić? - jęknął Martin. - Nudzić? A co z chorobami, któ- rych nie wymieniłem? Co z gruźlicą i tyfusem? Co ze śpiączką afrykańską? Czy wiecie, ile osób śpiączka afrykańska zabija każdego roku? Siedemset tysięcy! A koklusz trzysta sześćdzie- siąt tysięcy! Wirusowe zapalenie wątroby typu B dwa miliony! - Sędziowie są znudzeni - powiedziała Patrycja. - Widać to na ich twarzach. Dość już tych trzęsień ziemi. - Skończyliśmy z nimi. - To dobrze. - Jutro czas na wulkany. W czwartek rano Randall ponownie podjął zadanie przesłu- chiwania Carbone'a. Wskazał dowód B-63, który wyglądał jak gipsowa rzeźba twarzy młodego chłopca. - Co to jest? - Podobizna pięcioletniej ofiary erupc j i Wezuwiusza, kata- strofy, która w roku 79 n.e. zmiotła z powierzchni ziemi Pom- peje i Herkulanum - odparł Carbone radośnie. - Istnieje dzie- więćdziesiąt osiem takich podobizn. W posiadaniu naszego mu- zeum znajduje się szesnaście. Wielu obywateli Pompei, jak widać, zostało żywcem pogrzebanych pod roztopioną lawą. Gdy lawa twardniała, ich ciała się rozkładały, zostawiając po sobie naturalny odlew. By uzyskać eksponat, taki jak trzyma pan w rękach, archeolodzy musieli jedynie wlać płynny gips do po- wstałego zagłębienia, pozwolić mu stwardnieć i odłupać spo- pieloną lawę. - A więc dowód B-63 nie jest w istocie rzeźbą, prawda? - Nie, panie Selkirk, jest to odlew, rodzaj trójwymiarowej fotografii dziecka w agonii. To był pierwszy z dwudziestu pięciu przykładów wybuchów wulkanów, z liczbą ofiar przekraczającą trzy miliony - od eks- plozji, która zatrzęsła wyspą Therą w roku 1628 p.n.e., do duszą- cego gazowego gejzeru, który wystrzelił z jeziora Nios w Kame- runie w roku 1986, uśmiercając dwa tysiące okolicznych miesz- kańców. W miarę trwania przesłuchania Martin zaczął przyznawać erupc j om punkty, licząc po punkcie od każdego ty- siąca ofiar. Godne szacunku piętnaście dla sycylijskiej Etny w roku 1169; doskonałe pięćdziesiąt trzy dla japońskiego Unsen w roku 1793; żałosne jeden dla Mayon na Filipinach w roku 1814; solidne trzydzieści sześć dla indonezyjskiego Kra- katau w roku 1883; rozczarowujące sześć dla Santa Maria w Gwatemali w roku 1902. Szczególnie spektakularna była erupcja wulkanu Laki na Islandii ósmego czerwca 1783 roku, kiedy to bezpośrednio zmarło dziewięć tysięcy osób, a popioły zasłoniły słońce, powodując głód tak tragiczny, że wynędzniałe konie pożerały się nawzajem, a ludzie byli zmuszeni jeść ko- nopne liny. Nie mniejsze wrażenie robił wybuch wulkanu Pele na Martynice ósmego maja 1902 roku, w wyniku którego przez miasto stołeczne Saint-Pierre przetoczyła się gigantyczna kula ognia. Co zdumiewające, wiele z trzydziestu pięciu tysięcy ofiar miało na sobie nie spalone ubranie. Rozgrzany obłok poruszał się na tyle szybko, że materiał nie zdążył się zająć, chociaż Mar- tynikanom zagotowała się krew i eksplodowały mózgi. Po przerwie Esther podjęła przesłuchanie, badając zawar- tość Sali Katastrof Komunikacyjnych. Dowodem C-ll był znisz- czony wysokościomierz z wenezuelskiego samolotu DC-9, któ- ry nieoczekiwanie stracił pułap szesnastego marca 1969 roku i roztrzaskał się na przedmieściach Maracaibo. Wszyscy pasa- żerowie, osiemdziesięciu czterech, ponieśli śmierć, a pięcio- osobowa rodzina zebrana przy stole do obiadu nie zdążyła na- wet się zorientować, co ich zabiło, kiedy potężna maszyna zwa- liła się na ich dom. Symbolem C-13 oznaczone były tylne drzwi samolotu transportowego amerykańskich sił powietrznych, który wystartował z Sajgonu czwartego kwietnia 1975 roku, wioząc na pokładzie dzieci wietnamskie, korzystające z pro- gramu ratowania sierot wojennych. Gdy wspomniane drzwi oderwały się nagle, samolot musiał awaryjnie lądować na po- lu ryżowym. Pięćdziesięcioro dzieci upchanych w ładowni zgi- nęło natychmiast, sto dwadzieścioro dwoje zmarło w szpitalu od odniesionych ran. Następnego dnia, zarejestrowawszy dwadzieścia cztery ka- tastrofy lotnicze, Esther naświetliła sprawę „przyzwolenia Oskarżonego na niezliczone katastrofy morskie". Dowodem C-31 były kajdany wyłowione z wraku „Sisters", brytyjskiego statku niewolniczego, przewróconego podmuchem wiatru sie- demnastego maja 1787 roku, podczas podróży z Afryki na Kubę. Czterystu dziewięćdziesięciu siedmiu Murzynów utonę- ło, przykutych do swoich koi. Dowodem C-45 był kompas z frachtowca „Mont Blanc", który wypływał z Halifaksu szó- stego grudnia 1917 roku, z ładownią pełną dynamitu i benzy- ny, kiedy nagle uderzył w statek handlowy „Imo". Eksplozja wyrzuciła „Imo" na suchy ląd, zrównała z ziemią pięć kilome- trów kwadratowych miasta i doprowadziła do śmierci setek dzieci pod gruzami szkół i sierocińców. Martin spędził przerwę obiadową w swoim gabinecie, prze- glądając katalog Muzeum Krofta i rozmawiając przez telefon z Patrycją. - Jak nam idzie? - Naprawdę chcesz znać moją opinię? - Cóż, tak. - Przesadzacie z sierotami. Najpierw trzęsienie ziemi w Chimbote, potem ta katastrofa samolotu w Wietnamie, a te- raz eksplozja w porcie Halifaksu. - Zbyt wiele sierot? Nie można mieć zbyt wielu sierot. - Zbyt wiele sierot, Martin. Zmieńcie temat. Po południu Esther omówiła do końca zawartość Sali Kata- strof Komunikacyjnych, podając do stenogramu szczegółowy opis dwudziestu sześciu słynnych katastrof kolejowych, drogo- wych i wypadków w metrze. Dowód C-68 stanowiła skrzynia biegów z mercedesa-benza, który dachował w trakcie wyścigu Grand Prix w Le Mans jedenastego czerwca 1955 roku, prze- latując nad wałem ziemnym i lądując na tłumie gapiów. Lecą- ce części rozbitej maszyny poraniły wielu kibiców i pozbawiły głów dwoje dzieci na oczach ich rodziców. Dowodem C-72 była tablica z nazwą stacji Moorgate, końcowego przystanku jed- nej z linii londyńskiego metra. Dwudziestego ósmego lutego 1975 roku skład sześciu wagonów przyspieszył nagle z niewy- tłumaczalnych powodów pod koniec tunelu, uderzając czoło- wo w przeciwległą ścianę. Czterdziestu jeden pasażerów po- niosło śmierć na miejscu, a pierwszych piętnaście siedzeń zo- stało zmiażdżonych w półmetrową masę żelaza, wnętrzności i kości. - Do pewnego czasu eksponowaliśmy tę właśnie zmiażdżo- ną masę - wyjaśnił Carbone - potem jednak musieliśmy z te- go zrezygnować. - Było to zbyt przerażające? - zapytała Esther. - Zbyt kuszące. Goście nieustannie odrywali małe fragmen- ty i zabierali na pamiątkę do domu. Piętnaście po piątej, wkrótce po ogłoszeniu przerwy do po- niedziałku rano, Torvald zaprosił Martina i Lovetta do swego prywatnego gabinetu na najniższym piętrze podziemi Pałacu Sprawiedliwości. - Dokąd pan zmierza, Candle? - zapytał, z trudem po- wstrzymując wściekłość. Martin rozejrzał się po gabinecie. Na regałach pod ściana- mi stały rzędami książki, tworząc wrażenie, że jest to schron przeciwlotniczy dla intelektualistów. - Dokąd zmierzam? Wydaje mi się, że reprezentuję moich klientów, to znaczy ludzi całego świata, Wysoki Sądzie. - Sprawia pan, że całemu światu chce się rzygać. Ten Car- bone, którego pan wytrzasnął, to chyba jakiś sadysta. Czy za- uważył pan, jak on się uśmiecha? Do diabła, Candle, to jest wi- dowisko rodzinne. Pojmuje pan? Co wieczór, w paśmie najlep- szej oglądalności, Kanał Sądowy nadaje transmisje do piętna- stu milionów domów na całym świecie. Trzy tysiące wykładow- ców nauk politycznych każe swoim studentom oglądać proces w ramach pracy domowej. Czy rozumie pan, co mówię? Dość żołnierzy z poobcinanymi ptaszkami! Dość zmiażdżonych sie- rot! Dość zgilotynowanych dzieci! - Wolałbym, żeby mniej martwił się pan o burżuazyjne po- czucie dobrego smaku, Wysoki Sądzie, a bardziej o sprawiedli- wość. - Ten maniak ma opuścić miejsce dla świadków najpóźniej we wtorek po południu. Czy wyrażam się jasno? - Tylko dlatego że ekspedycja naukowa pańskiego przyja- ciela nie przyniosła żadnych rezultatów, doktorze Torvald, nie musi pan wyżywać się na mnie. - Wtorek po południu. Czy to zrozumiałe? Wtorek po połu- dniu! - Wciąż mamy jeszcze w zanadrzu pożary. Mamy susze. - Z oczami błyszczącymi od morfiny i desperacji Martin zwrócił się do Lovetta. - Mówił pan, że zależy mu na dobrej walce. Lovett zamyślił się, rytmicznie stukając laską o podłogę, jakby nadawał wiadomość kodem Morse'a. - Proszę się uspokoić, panie przewodniczący - rzekł w koń- cu do Torvalda. - Oddajmy diabłu, co mu się należy. - Naprawdę pan uważa, że powinniśmy to zrobić? - Tak. - Nie rozumiem dlaczego. - Jeśli Trybunał uniewinni mojego Klienta - odparł Lovett - z pewnością pan Candle zwoła konferencję prasową i ogłosi, że nie dopuściliśmy do przedstawienia ważnych dowodów. W trakcie tego procesu musimy rozwiązać dylemat dobra i zła raz na zawsze! - Ile czasu potrzeba panu jeszcze na tego Carbone'a? - za- pytał Torvald Martina. - Siedem i pół dnia. - Dam panu trzy i pół. - Muszę mieć co najmniej sześć. - W porządku, cztery i pół. Cztery i pół dnia maksymalnie i jeśli tylko jeszcze ktoś straci fiuta, natychmiast odbieram pa- nu głos! W drugim tygodniu zeznań Carbone oprowadził sędziów po Skrzydle Pożarów i Eksplozji. - W trakcie ostatnich trzech stuleci Oskarżony wielokrot- nie doskonalił swe umiejętności podpalacza w domostwach prywatnych i budynkach użyteczności publicznej - oznajmił, ilustrując swe twierdzenie dwudziestoma dwoma eksponata- mi dowodowymi, pośród których był stopiony dzwonek szkol- ny, zwęglony proporzec cyrkowy, pokryta sadzą chrzcielnica, osmalona księga hotelowa, poczerniała lornetka teatralna oraz nadpalony kask górniczy. - Po południu dziewiątego stycznia 1927 roku setki dzieci zasiadły na widowni kina „Laurier Pa- łace" w Montrealu, by obejrzeć zestaw krótkometrażowych fil- mów komediowych. Wkrótce po nowelce z Halem Roachem, zatytułowanej „Dostańcie ich za młodu", w kabinie projekcyj- nej wybuchł pożar, powstała panika i siedemdziesięcioro ośmioro dzieci zostało zadeptanych na śmierć. - Czy mógłby pan powtórzyć tytuł filmu? - poprosił Mar- tin, podnosząc oczy ku niebu. - „Dostańcie ich za młodu" - odparł Carbone. Szóstego lipca 1944 roku poranne przedstawienie cyrku „Ringling Brothers" w Hartford zostało gwałtownie przerwa- ne, gdyż główny namiot zaczął się palić. Zdesperowani rodzice uwięzieni w najwyższych rzędach widowni zaczęli rzucać swo- je dzieci w tłum uciekających ludzi. Śmierć poniosło tego dnia sto sześćdziesiąt osiem osób, w tym wiele dzieci. Dziewiątego sierpnia 1965 roku w podziemnym silosie kryjącym rakietę ba- listyczną Titan n niedaleko Searcy, stan Arkansas, wybuchł po- żar. Z pięćdziesięciu trzech cywilnych pracowników dokonują- cych napraw wewnątrz silosu, pięćdziesięciu jeden spaliło się żywcem. „Gdyby nie Bóg, chybabym się stamtąd nie wydo- stał", powiedział jeden z dwóch mężczyzn, którzy zdołali się uratować. W środę Martin powrócił do rozpasanych żywiołów, doku- mentując „bezmyślne zamiłowanie Oskarżonego do huraga- nów, powodzi, burz śnieżnych i groźnych mgieł"; śledztwo to trwało aż do czwartku rano i łącznie objęło sto sześć ekspona- tów z Pawilonu Burz i Powodzi. Trzydziestego pierwszego maja 1889 roku ulewne deszcze zalały dolinę wokół Johnstown, stan Pensylwania, i o godzinie 15.10 pękła zapora na jeziorze Conemaugh. Miasto zostało zalane dwudziestoma milionami ton wody. Wysoki most ka- mienny zablokował dużą część płynącego śmiecia, tworząc kilkunastuhektarową oazę, do której zdążały setki uciekinie- rów. O szóstej po południu na tej cudownej wyspie wybuchł pożar, który kosztował życie dwustu osób. Ósmego września 1900 roku w Galveston w Teksasie zanotowano rekordowe opady. Kiedy budynek przyklasztornego sierocińca zaczął chwiać się w posadach pod naporem rozszalałych wód, każda z zakonnic przywiązała sobie ośmioro dzieci do pasa i ruszy- ła w poszukiwaniu suchego lądu. Odnaleziono ciała sióstr z wciąż do nich przytroczonymi dziećmi. Szesnastego sierp- nią 1928 roku wichura zaatakowała West Palm Beach na Flo- rydzie. Na bagnistych obszarach wokół jeziora Okeechobee ludzie uciekali przed wezbraną wodą na drzewa. Kiedy do- tarli na górne konary, odkryli z przerażeniem, że miejscowe jadowite węże również szukały tam schronienia. Setki ludzi, którym udało się ujść przed powodzią, zginęły następnie od jadu. - Myślałam, że sprawę sierot wyciszasz - powiedziała Pa- trycja tego wieczoru, patrząc w ekran telewizora, gdzie nada- wano relację z kolejnego dnia procesu. - Tak, warto byłoby wyciszyć temat sierot - dodał Olaf. Martin odłożył akta doktor Toni Braverman i spojrzał na Patrycję. - Te sieroty były przywiązane do zakonnic. - Co za różnica, u diabła? - zapytała Patrycja. - Jeśli muszę to wyjaśniać... - Torvald zabronił ci mówić o sierotach. - O zmiażdżonych sierotach. - Och, na miłość boską! - Niech pan wyciszy te cholerne sieroty - powiedział Olaf. - Dla własnego dobra - dodał Gunnar. - Jeśli nie podoba się wam, panowie, w Holandii - odparł Martin - możecie wrócić do domu. Martin zakończył przesłuchanie doktora Carbone'a, po- spiesznie omawiając czterdzieści dwa obiekty z Galerii Su- szy i Głodu. Dowodem F-3 był kocioł. W Egipie w latach 1199-1202 opadły wody Nilu i nastał głód tak wielki, że po- rywano dzieci z sąsiednich wiosek i w takich kotłach gotowa- no je na pożywienie. Dowód F-7 stanowił karłowaty ziemniak, część plonu irlandzkiego z roku 1845. W roku 1846 rośliny po- czerniały i uschły ponownie. W całym kraju dał się słyszeć głośny płacz, gdy kobiety stały łkając na gnijących polach, przewidując kolejny rok głodu, zimna i zarazy. Zanim ziemia ponownie dała plony, milion trzydzieści tysięcy osób zdążyło umrzeć z głodu, chorób lub zimna. Ostatnim eksponatem z Muzeum Krofta, przedstawionym przez Martina jako do- wód, pod numerem C-42, była jedna z płóciennych szmatek, jakimi przewijano apatyczne afrykańskie dzieci z wzdętymi brzuszkami, które tysiącami napływały do etiopskich obozów uchodźczych w latach 1983-88. Głód był następstwem najgor- szej suszy w historii Afryki: wysychały całe rzeki i jeziora. Przez te sześć bezdeszczowych lat życie straciło milion nie- winnych ofiar. - Doktorze Carbone, chcę teraz zadać panu najważniejsze pytanie z całego przesłuchania. - Słucham. - Czy może pan podać choćby jeden przykład, kiedy Oskar- żony zrobił coś, by pomniejszyć którąś z tragedii upamiętnio- nych w Muzeum Krofta? - Nie, panie Candle, nie jestem w stanie podać takiego przykładu - odparł świadek stanowczo. - Nawet jednego przypadku boskiej interwencji? - Ani jednego. Martin otarł spocone czoło czerwoną apaszką Patrycji. - W imieniu strony oskarżającej niech mi będzie wolno po- dziękować panu, doktorze Carbone, za pańskie szczegółowe i wyczerpujące zeznania. Nie mamy więcej pytań. Przewodniczący Torvald dotknął dłonią swojej peruki, za- ciskając palce na najdłuższym loku, jakby chwycił krowie wymię. - Profesorze Lovett, proszę, może pan zacząć przesłucha- nie świadka. Obrońca z trzcinową laską pod pachą podszedł do mównicy, uśmiechając się szeroko. Jednym płynnym ruchem wydobył złoty zegarek z kieszonki kamizelki, sprawdził godzinę, za- mknął wieczko i z powrotem schował czasomierz do kieszonki. - W pierwszym dniu pańskich zeznań, doktorze Carbone, wspomniał pan o pielgrzymce zorganizowanej przez papieża Klemensa VI w czasie wielkiej zarazy w czternastym wieku. Czy jest pan przekonany, że dla Klemensa i jego biskupów mój Klient był winny epidemii? Carbone przestąpił z nogi na nogę, zmieniając niewygodną pozycję. - Winny? Oni nie użyliby tego słowa, to pewne. - Nawet w okresie największego nasilenia zarazy ludzie nie winili Boga. Nigdy nie postawili Go przed sądem, prawda? - Zgadza się. - Czy istnieją jakiekolwiek dowody na to, że papież Kle- mens kwestionował Boskie prawo do dyscyplinowania grzesz- ników za pomocą kar i cierpień? - Papieże rzadko kwestionują prawo Boga do czegokol- wiek. - Dwa tygodnie temu omawiał pan również tak zwaną wiel- ką zarazę londyńską. Czy mógłby pan łaskawie opisać związek pomiędzy tym wydarzeniem i inną katastrofą, o której pan nie wspomniał, a mianowicie wielkim pożarem Londynu, który roz- począł się pierwszego września 1666 roku? - Pyta pan o związek pomiędzy... - Zarazą 1665 roku i pożarem 1666. - Wielu historyków uważa, że pożarowi należy przypisać dzieło zakończenia zarazy. Ogień oczyścił miasto ze szczurów, a więc i pcheł oraz bakterii. - Czy pan wierzy, że wielki pożar Londynu zakończył wiel kąlondyńską zarazę? - Tak, wierzę w to. - Jak długo trwał pożar londyński? - Pięć dni. - Pięć dni? To prawdziwe piekło. Dlaczego oskarżenie ni- gdy o tym nie wspomniało? - Nie mam pojęcia. - Ilu mieszkańców miasta zginęło w pożarze 1666 roku? - Było osiem udokumentowanych przypadków śmierci. - Powiedział pan, osiem? - Zgadza się. - Tylko osiem osób zginęło w czasie pięciodniowego poża- ru miasta? Wygląda to na cud. - Zapewne nie był to cud dla tych ośmiu osób albo setek tysięcy, którzy stracili dach nad głową. - Podwójmy Carbone'owi honorarium - wyszeptał Randall do Martina. - W którymś momencie zeznał pan, że w latach 1793-98 żół- ta febra zabiła tysiące brytyjskich żołnierzy na Santo Domingo - rzekł Lovett. - Co właściwie robili ci żołnierze na wyspie? - Utrzymywali pokój. - Utrzymywali pokój... czy to wszystko? Czy w istocie nie próbowali uśmierzyć buntu niewolników? - Niewolnicy podnieśli rebelię, to prawda. - Po której stronie był Oskarżony? Jak pan sądzi? Po stro- nie niewolników czy żołnierzy brytyjskich? - Sprzeciw! - krzyknął Martin, wstając. - W odpowiedzi świadek musiałby wyrazić własne przypuszczenia. - Oddalam - zarządził Torvald. - Nie mam pojęcia, po której stronie był Oskarżony - rzekł Carbone. - Jestem socjologiem, a nie teologiem. - Czy rozsądek nie nakazuje przypuszczać, że był po stronie niewolników? - zapytał Lovett. - Gdybym był Bogiem i chciał zakomunikować moją niską ocenę instytucji niewolnictwa, z pewnością wybrałbym bar- dziej skuteczny środek niż żółta febra. - Ale nie jest pan Bogiem. - To prawda. Pan też Nim nie jest. Przez resztę dnia i aż do południowej przerwy we wtorek Lovett pytał Carbone'a o jego wcześniejsze zeznania, starając się podnieść trzy powiązane ze sobą tezy: ofiary najgorszych katastrof w historii ludzkości rzadko obwiniały za swój los Oskarżonego; cierpiący często wierzyli, że są sprawiedliwie ka- rani za swoje grzechy; tragedię można było często postrzegać jako służącą wyższemu celowi. Lodowa kula gęstniała Martinowi w żołądku. Czyżby sę- dziowie kupowali tę zuchwałą, bezczelną, choć - musiał to przyznać - inteligentną próbę zdyskredytowania dowodów z Muzeum Krofta? Trudno powiedzieć. Twarze mieli całkowi- cie nieruchome, nie do odczytania niczym umysł pancernika Cór inne. Przez całe popołudnie oskarżyciele ponownie odpytywali swojego koronnego świadka. Zachęcony przez Randalla, Car- bone wygłosił teorię, iż brak oskarżeń Boga w przeszłości nie jest niczym dziwnym. (Jak długo Bóg panował nad światem, Jego ofiary nie miały nic do zyskania, krytykując Go, a wszyst- ko do stracenia). Carbone wyjaśnił następnie, dlaczego cier- piący tradycyjnie postrzegali swoje niedole jak słuszną karę. (Odwrotne wyjaśnienie - działanie złowrogiego Boga - było nie do przyjęcia). I chociaż kilka wybranych katastrof mogło rze- czywiście zawierać jakieś ukryte błogosławieństwo, nie była to prawda wobec przytłaczającej większości koszmarów udo- kumentowanych w Muzeum Krofta. Trzeciego sierpnia 2000 roku, o godzinie za piętnaście pią- ta, po pełnych dziewięćdziesięciu sześciu godzinach składania zeznań, doktor Donald Carbone, socjolog i kataklizmik, został zwolniony przez sąd. - Ten mały pokurcz własnoręcznie wygrał dla nas całą woj- nę - powiedziała Esther, gdy świadek opuszczał salę. - Od tej pory zostały nam już tylko drobiazgi. - Nie jestem tego taki pewny - rzekł Martin. - Kto może dyskutować z wielką epidemią grypy, na miłość boską? - zapytał Randall. - Kto może dyskutować z powodzią w Johnstown? Kto może dyskutować z irlandzkim głodem ziemniaczanym? - Obrońca właśnie to zrobił - odparł Martin ponuro - a nie zaczął jeszcze przedstawiać własnej argumentacji. l Drugi koronny świadek oskarżenia, doktor Tonią Braver- man, była tak wysoka i smukła, jak jej poprzednik niski i krę- py, lecz stanowiła jego idealny odpowiednik pod względem za- dowolenia z siebie. Owijając dłoń wokół mikrofonu niczym pio- senkarka w trakcie wzruszającego utworu, pani historyk wyjaśniła, że poza „wymyśleniem, założeniem i prowadze- niem" Instytutu Badań nad Ludzkim Zepsuciem na Uniwersy- tecie Browna była również „współproducentką, autorką sce- nariusza i narratorką" serialu telewizyjnego pod tytułem „Hi- storia spustoszenia: trzy tysiące lat wojny, okrucieństwa i niesprawiedliwości". Serial, ukończony przed dwoma laty przez uznanego reżysera Bruce'a Kelvina, którego dziewięcio- godzinna kronika wielkiego kryzysu zdobyła cztery nagrody Emmy, miał zostać dopiero nadany przez stację PBS, chociaż wersja wideo była już dostępna w sprzedaży w całym kraju. Ze stołu dowodowego Martin wydobył zestaw kaset wideo we wspólnym pudełku, zdobionym krwistą czerwienią i złoty- mi literami. Wyciągnął pierwszą kasetę i pokazał ją świadko- wi. Kiepskie zdjęcie Toni Braverman z jej akt osobowych nie oddawało zbyt wiernie rzeczywistości. Bez wątpienia doktor Braverman była niegdyś atrakcyjną kobietą i Martin wyobra- ził sobie, że w oczach widowni Sprawy międynarodowej nu- mer 227 ukazuje się ona jako ktoś w rodzaju ładnie starzejącej się autorki telewizyjnego programu na żywo. - Dlaczego „Historia spustoszenia" nigdy nie została wy- emitowana? - W tej sprawie toczy się obecnie spór prawny, toteż nie mogę zdradzić żadnych szczegółów. Powiem tylko tyle, że kie- dy szefowie PBS dokonywali kolaudacji serialu, byli przera- żeni. Martin pstryknął palcami, dając znak Randallowi, który wtoczył wózek z magnetowidem i monitorem telewizyjnym. - Badając historyczny wymiar interesującej nas sprawy, chcieliśmy zignorować zło moralne i skupić się na tym, co fir- my ubezpieczeniowe nazywają „działaniem siły wyższej" - powiedział Martin do sędziów, podczas gdy Randall ustawiał monitor przed kamerą Kanału Sądowego. - Potem jednak wspomnieliśmy naszych poprzedników. Hiob, jak państwo pa- miętają, doświadczył zła moralnego pod postacią Sabejczyków, którzy wymordowali jego sługi i skradli bydło. Również rabini, sądzący Oskarżonego w Oświęcimiu, skazywali go za zepsucie, do którego rozkwitu dopuścił w hitlerowskich Niemczech. Wy- soki Sądzie, oskarżenie przedstawia dowód G-l, „Historię spu- stoszenia", jedenastogodzinny serial telewizyjny według sce- nariusza Toni Braverman i w reżyserii Bruce'a Kelvina. - Pan wybaczy, panie Candle - przerwał Torvald. - Czy chce pan powiedzieć, że oczekuje pan, iż przez następne dwa dni będziemy oglądać telewizyjny film dokumentalny o ludzkich zbrodniach? - Tak, Wysoki Sądzie, to właśnie chcę powiedzieć - odparł Martin, wkładając kasetę do magnetowidu. - To jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, a nie Le Grand Guignol. - Jestem tego świadomy, Wysoki Sądzie. - Co obrona sądzi o wprowadzeniu przez oskarżenie takie- go bazującego na sensacji dowodu? - zapytał Torvald Lovetta. - Obrona nie ma nic do ukrycia. Martin wcisnął „play". Odcinek pierwszy, „Ołtarze starożytności", rozpoczynał się od ośmiominutowego pilota, i zanim się on skończył, wszyscy wiedzieli, dlaczego PBS nie chciało wyemitować serialu. Łącząc obrazy dawnych rycin i inscenizowanych zdjęć, film pokazy- wał okrutną śmierć przez poćwiartowanie Roberta Franc.ois Damiensa, która miała miejsce drugiego marca 1757 roku na Place de Greve. Gdy kaci rozcinali Damiensowi pachwinę, Tonią Braverman w roli narratora zapytała: „Dlaczego Homo sapiens jako jedyny torturuje osobniki swojego własnego ga- tunku?". Było to pierwsze z długiego łańcucha retorycznych pytań, jakie pani historyk miała zadać w dalszej części odcin- ka. „Dlaczego jesteśmy jedynymi istotami, które toczą ze sobą wojny?", pytała dalej, podczas gdy konie rozrywały Damienso- wi nogi. Socjopolityczna naiwność serialu nie niepokoiła Martina. „Historia spustoszenia", ze swoją rzeczowością i en- cyklopedyczną wiedzą, była dokładnie tym, czego potrzebowa- ła strona oskarżająca. „Dlaczego nazywamy okrucieństwo «nieludzkim», skoro w istocie stanowi ono jedną z naszych naj- bardziej charakterystycznych cech?". Pozostałe sto dziesięć minut „Ołtarzy starożytności" było kroniką okresu od zniszczenia Niniwy w roku 612 p.n.e. do spu- stoszenia Rzymu przez Wizygotów w roku 410 n.e. Szczególnie mocną wymowę miały zaaranżowane przez Braverman i Kelvi- na sceny prześladowań chrześcijan przez Nerona w roku 64. Obwiniając chrześcijan o podpalenie Rzymu, który to czyn za- pewne sam popełnił, Neron poddał ich okrutnym publicznym torturom. „Przy aplauzie tysięcznych tłumów wyznawcy Jezu- sa rozrywani byli przez głodne tygrysy i dzikie psy w miejskich amfiteatrach", komentowała Braverman. „Imperator lubił rów- nież urządzać nocne wyścigi rydwanów w swoich prywatnych ogrodach, oświetlając widowisko w ten sposób, że smarował chrześcijan smołą i podpalał, tworząc żywe pochodnie". Nie mniej obrazowa była filmowa rekonstrukcja powstania anty- rzymskiego w Palestynie, które osiągnęło szczyt w roku 73 n.e., gdy Tytus, następca cesarskiego tronu, z osiemdziesięcioma ty- siącami żołnierzy obiegł Jezrozolimę. Po wielu tygodniach walk na zewnętrznych murach Rzymianie odepchnęli obroń- ców miasta, którzy schronili się w wewnętrznym kompleksie świątynnym. Gdy legioniści zaatakowali centralny plac, bro- niący opuścili miecze, pewni, że cud Boski uratuje ich przed śmiercią. Sześć tysięcy Żydów zginęło tego dnia w krwawej eg- zekucji. Po przerwie oskarżenie odtworzyło drugi odcinek serialu, „Wielka ciemność", obejmujący okres od roku 476 do 1453. Pod koniec dwunastego wieku Ryszard Lwie Serce zdążał na czele trzeciej krucjaty do Ziemi Świętej. Kiedy pokonani 17 - Niewinni... obrońcy Akry odmówili zapłacenia trybutu, jeśli trzy tysiące jeńców nie zostanie uwolnionych, chrześcijanie zareagowali bezlitośnie. „Po południu dwudziestego sierpnia 1191 roku pojmani wojownicy zostali wyprowadzeni na otwarte pole na oczach całej zwyciężonej armii swoich ziomków", opowiadała Braverman. „Ryszard wydał rozkaz i krzyżowcy zaczęli miecza- mi i włóczniami systematycznie mordować jeńców". Siedem- naście lat później papież ponownie nawoływał do krucjaty, tym razem przeciwko samym chrześcijanom - albigensom z po- łudnia Francji. Najsławniejsze zdanie całej wyprawy przeciw- ko albigensom padło, kiedy armia najemników prowadzona przez francuskich baronów weszła do Bezieres, miasta zamiesz- kanego zarówno przez chrześcijan, jak i heretyków. W trakcie rzezi katolicki żołnierz zapytał, jak ma odróżnić albigensów od prawowiernych katolików. Dowódca mu odpowiedział: „Wszyst- kich zabijcie. Bóg pozna swoich". Później tego popołudnia Martin zaprezentował sędziom odcinek trzeci, „Inkwizytorzy i okrutnicy", stanowiący po- gląd Braverman i Kelvina na czasy odrodzenia, poczynając od rządów Vlada II Tepesa zwanego Draculą, księcia Transyl- wanii. Pokazano typowy dzień z jego życia - drugi kwietnia 1459 roku; Draculą wszedł do Braszowa na czele swych wojsk i bez żadnego powodu nakazał wbić wszystkich mieszkańców miasta na pal. W dalszym ciągu swojej kariery obdzierał ofia- ry ze skóry, rąbał na kawałki i rozczłonkowywał, ale wbijanie na pal pozostało na zawsze jego specjalnością. „W celu po- większenia tortury książę nakazał, by ofiarę nabijać piono- wo na pal o końcu zaokrąglonym i naoliwionym". W porówna- niu z opowieścią o Yladzie Draculi opis hiszpańskiej inkwi- zycji wydawał się elegancki i pełen umiaru. Cała historia rozpoczęła się w roku 1478, kiedy król Ferdynand uzyskał pa- pieską bullę zezwalającą mu na wynajęcie zawodowych oprawców w celu przeciwstawienia się rzekomym złowrogim działaniom Żydów, przechrztów, muzułmanów i heretyków. Zakonnik Tomas de Torąuemada został pierwszym wielkim inkwizytorem. „Jego sposoby uzyskiwania zeznań były mało odkrywcze - biczowanie na koźle, łamanie stawów za pomo- cą urządzenia zwanego garrucha - lecz okazały się skutecz- ne". W dalszej części odcinka twórcy filmu opowiedzieli o za- razie czarownic, która nawiedziła Europę w piętnastym i szes- nastym wieku. Oficjalnie zjawisko to miało swój początek w roku 1484, kiedy papież Innocenty VIII wydał bullę upo- ważniającą Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera, dwóch szanowanych teologów i doświadczonych oprawców, do odby- cia podróży po kontynencie w celu zbadania „choroby here- zji" i ukarania tych, którzy jej ulegli. „Łączna liczba kobiet oskarżonych o czary i spalonych na stosie nie jest znana, ale wielu historyków przyjmuje za prawdopodobną sumę sied- miuset pięćdziesięciu tysięcy". - To już przesada - powiedziała Patrycja tego wieczoru przed telewizorem. - Naprawdę wszystko rozumiemy. Historia świata została zapisana krwią. Nie musisz nam już nic pokazy- wać. - Niech pan posłucha przyjaciółki - rzekł Olaf. - Zamierzam pokazać sędziom „Historię spustoszenia" aż do ostatniego odcinka - odparł Martin, podnosząc wzrok znad akt Harry'ego Eldera. - Aż do ostatniego odcinka! - Niech zgadnę - powiedziała Patrycja. - Wepchniesz nam do gardeł Trzecią Rzeszę i... co jeszcze? Byłą Jugosławię, zga- dza się? - Nie ja wymyśliłem dwudziesty wiek. - Bóg też nie. - To już kwestia dyskusyjna. Przybyłem do Holandii, by ją rozstrzygnąć. Następnego ranka Martin zaprezentował sędziom odcinek czwarty, „W niewoli rozumu", który rejestrował ewolucję nie- godziwości od protestanckiej schizmy po koszmary rewolucji francuskiej i krwawą pożogę wojen napoleońskich. W roku 1524 Niemcy ogarnął chaos, kiedy gnębione chłopstwo, pod- niecone żarem ducha reformacji, powstało przeciwko ciemię- żącym je panom. Armia cesarska zareagowała z wielką sku- tecznością, biorąc buntowników w oblężenie piętnastego ma- ja 1525 roku. „Chłopi mieli się już poddać, gdy nagle na niebie pojawiła się tęcza, przekonując ich, że znajdują się pod opieką Boską", opowiadała Braverman. Odmówili poddania się i wojska książęce wybiły ich do nogi. Czterdzieści siedem lat później równie straszliwa masakra miała miejsce we Fran- cji, kiedy katolicki król Karol IX zezwolił swoim fanatycznym poddanym na zaatakowanie protestanckich hugenotów, któ- rzy rzekomo spiskowali przeciwko niemu. W noc świętego Bar- tłomieja, dwudziestego trzeciego sierpnia, rój aliści zamknęli bramy Paryża i oznaczyli domy hugenotów farbą. Przez całą noc trwało polowanie na ofiary. Dzieci protestantów, wrzesz- czące z przerażenia, wrzucane były do Sekwany. Masakra za- kończyła się dopiero, kiedy liczba zabitych osiągnęła dziesiąt- ki tysięcy. Odcinek piąty, „Przez postęp ku potępieniu", opowiadał o okrucieństwach, jakie stały się udziałem optymistycznego i przedsiębiorczego wieku dziewiętnastego, w tym rzezi Indian, wojnie secesyjnej oraz krwawym upadku Komuny Paryskiej. W roku 1865 miała miejsce osławiona masakra w Fort Pillow, gdzie trzystu wziętych do niewoli żołnierzy Unii, w większości czarnych, zostało rozstrzelanych przez generała konfederatów, który został później wybrany na przywódcę Ku-Klux-Klanu. Je- denaście lat później krew polała się na Bałkanach, gdy turec- cy bojówkarze, Baszi-Bazukowie, zaatakowali rzekomo niepo- słuszne miasto Batak, nie przerywając rzezi, choć okazało się, że większość obrońców stanowią kobiety i dzieci. Turcy rozrą- bywali Bułgarom czaszki, odcinali im głowy. Nawet kobiety w ciąży nie mogły liczyć na zmiłowanie. Baszi-Bazukowie otwie- rali im brzuchy bagnetami, zostawiając na pewną śmierć w mo- krym od krwi piasku. Po południu sędziowie obejrzeli epizod ostatni, „Groźba za- głady", który był trzygodzinną sagą o okropnościach dwudzie- stego wieku. Pośród wydarzeń przedstawionych w pierwszych sześćdziesięciu minutach była niemiecka ofensywa na alianc- ką fortecę Yerdun w roku 1916. Przez dziesięć kolejnych mie- sięcy obie armie prowadziły bezlitosny wzajemny ostrzał przy użyciu broni maszynowej, artylerii i gazów trujących. Braver- man komentowała na tle sceny przedstawiającej stosy mar- twych piechurów: „Kiedy zapanował wreszcie spokój, pozycje walczących pozostały właściwie nie zmienione, a ponad milion żołnierzy zginęło albo odniosło rany". Równie przerażająca by- ła kronika wydarzeń związanych w rewolucją bolszewicką, w tym śmierci dwudziestu milionów Rosjan z powodu głodu i epidemii grypy w latach 1914-24 oraz stu tysięcy zabitych przez Czerwonych w trakcie wojny domowej. Środkowa część „Groźby zagłady" dotyczyła koszmarów drugiej wojny świato- wej, w tym holocaustu, który oznaczał śmierć blisko połowy Żydów europejskich pomiędzy rokiem 1933 a 1945. W Oświę- cimiu naziści wpychali w pewnym momencie sześć tysięcy lu- dzi dziennie do łaźni, gdzie ich zagazowywali. „Góra trupów rosła pod sam sufit, a ofiary zadeptywały się w panice", opo- wiadała Braverman. Szóstego sierpnia 1945 roku z amerykań- skiego samolotu B-29 „Enola Gay" na miasto Hiroszima w Ja- ponii zrzucona została bomba atomowa „Little Boy". Siedem- dziesiąt pięć tysięcy ludzi zginęło natychmiast. Ci, co przeżyli, błąkali się po ulicach ze skórą czarną od poparzeń. „W ciągu następnych dni tysiące ludzi zapadły na chorobę popromienną, która objawiała się gorączką, wymiotami, krwotokami. Kobie- ty rodziły kalekie dzieci, a liczba osób chorych na białaczkę gwałtownie wzrosła". Ostatnia godzina filmu opowiadała o bar- barzyństwie lat powojennych, od krwawego zmiażdżenia przez Armię Czerwoną powstania w Budapeszcie w roku 1956 po konflikty targające rejonem byłej Jugosławii. Szczególnie po- ruszające było świadectwo uciekinierki z Kambodży, Kim Nu, która opowiadała, jak zasiadła wraz z rodziną do obiadu pew- nego gorącego letniego dnia roku 1976, gdy nagle seria kara- binu maszynowego rozwaliła drzwi, odcinając głowę jej bab- ce. Na oczach Kim komunistyczni żołnierze Poi Pota weszli do chaty, skopali ojca na śmierć, a matce strzelili między oczy. „Takie sytuacje były charakterystyczne dla sposobu, w jaki Poi Pot konsolidował swą władzę po pokonaniu rządu Łon No- la", komentowała doktor Braverman. „Do czasu upadku reżi- mu Czerwonych Khmerów trzy miliony ludzi zostało zamordo- wanych albo zginęło z wycieńczenia w obozach koncentracyj- nych". Martin wyłączył telewizor, ukradkiem przełknął tabletkę przeciwbólową i wsparł się o mównicę. - Trzy miliony mieszkańców Kambodży? - Trzy miliony. - Doktor Brayerman, muszę teraz zadać pani kluczowe py- tanie. Wspominając wszystkie okropieństwa, które zarejestro- waliście państwo w filmie, krucjaty i masakry, nabijanie na pal i zagazowywanie, czy potrafi pani wskazać choćby jeden przypadek, gdy Oskarżony interweniował w obronie ofiar? - Wiele było przypadków, gdy ludzie oczekiwali Boskiej po- mocy. Złupienie Jerozolimy, niemiecka wojna chłopska... - Ale czy są jakieś dowody na to, że Bóg rzeczywiście kie- dyś interweniował? - Nie znam takich faktów. - Żadnych dowodów? - Żadnych. - Dziękuję pani, doktor Brayerman. Przejąwszy świadka od Martina Loyett, jak było do przewi- dzenia, streszczał się. Tematem dyskusji było przecież zło mo- ralne, smutny, lecz nieunikniony produkt uboczny ludzkiej wolnej woli. - Doktor Brayerman, czy naprawdę sądzi pani, że Oskarżo- ny nigdy nie pojawiał się w historii z intencją ulżenia swoim stworzeniom w cierpieniu? - Taka jest moja opinia. - Czy czytała pani kiedykolwiek Ewangelię według święte- go Mateusza, doktor Brayerman? - Przeglądałam. - Kiedy ostatni raz „przeglądała" pani tę ewangelię? - Trzy lata temu. Mieliśmy nadzieję zamieścić ukrzyżowa- nie Chrystusa w pierwszym odcinku serialu, ale nie wiedzieli- śmy, jak się do tego zabrać. - Czy przypadkiem w pani pokoju hotelowym znajduje się egzemplarz Biblii? - Nie mam pojęcia. - Czy mogę coś zasugerować? Po powrocie do „Huize Bel- levue" dziś wieczorem proszę udać się do recepcji. Będzie tam czekał na panią egzemplarz Pisma Świętego, zostawiony przez mego brata. Proszę go zachować. Niech pani weźmie go do łóż- ka. Proszę przeczytać Ewangelię według świętego Mateusza. Na pewno nie poniesie pani żadnej szkody, a może nawet cze- goś się pani nauczy. Nie mam więcej pytań. Następnego ranka Martin stanął przed ławą sędziowską, wyprostował się na tyle, na ile pozwalał mu ból miednicy, dys- kretnie połknął dwie tabletki roxanolu i z powagą zwrócił się do sędziów. - Wielki pruski teoretyk wojskowości Karl von Clausewitz zauważył kiedyś: „Pojedyncza śmierć to tragedia, śmierć mi- lionów to statystyka". - Odchrząknął i spojrzał prosto na Tor- valda. -Von Clausewitz się mylił, Wysoki Sądzie. Milion ofiar to milion tragedii. Oskarżenie wzywa na świadka Harry'ego Eldera. Ostatni nieszczęśnik Martina miał jasną twarz dziecka i ży- we usposobienie; sprawiał wrażenie człowieka wesołego i szczerego, od takiego z przyjemnością kupiłoby się używany samochód. Podszedł do miejsca dla świadków ubrany w nie- bieski nylonowy garnitur co najmniej o dwa numery za mały, trzymając pluszową małpę ubraną w smoking. - Czym się pan zajmuje zawodowo? - zapytał Martin, gdy Harry Elder złożył przysięgę. - Zarządzam sklepem z zabawkami w New Castle, stan De- laware. - Co trzyma pan w ręku? - Ulubioną pluszową zabawkę mojego syna. - Czy jest to goryl? - Orangutan. Nazywa się Ozzie. - Proszę opowiedzieć sądowi o swoim synu. Harry poprawił Ozziemu szarfę przy smokingu. - Od samego początku Duncan był chorowitym dzieckiem, łatwo się przeziębią!, miał kłopoty z uszami, biegunki. Z po- czątku doktor Wendell mówił, że to normalne, potem podej- rzewał astmę, aż wreszcie zrobił Duncanowi badanie na muko- wiscydozę. Wynik był pozytywny. - Mukowiscydoza powodowana jest przez zmutowany gen, zgadza się? - Tak. - Jak objawia się ta wada genetyczna? - Organizm wytwarza ogromne ilości śluzu, który zamie- nia płuca dziecka w pole hodowlane dla bakterii. Uszkodzona jest również trzustka, więc dziecko musi przyjmować enzymy, żeby móc trawić pokarm. Oboje z żoną jesteśmy nosicielami tego genu, ale nic o tym nie wiedzieliśmy do czasu badania Duncana. - Kiedy rodzice są nosicielami, czy potomstwo nieodwołal- nie będzie chore na mukowiscydozę? - Nie, nasze pierwsze dziecko, Emily, jest zupełnie zdrowe. - Proszę mówić dalej. - Kilka godzin po otrzymaniu wiadomości od lekarza we- szliśmy na palcach do pokoju śpiącego Duncana. „Przeprasza- my", powtarzaliśmy raz po raz. Miał tylko dwa latka. „Jak ma- my cię przeprosić?"... Harry Elder opowiadał, że dla niego najgorszym aspektem mukowiscydozy jest to, w jaki sposób rodzice muszą męczyć własne dziecko. By usunąć śluz, dwa razy dziennie kładł Dun- cana na desce i uderzał go zwiniętą dłonią w plecy, pierś i bo- ki, przez cały czas każąc mu odkasływać. Synek zaczynał krzy- czeć w połowie zabiegu. „Przestań, tato, już przestań!". - W końcu Duncan zdał sobie sprawę, że nie wszystkie dzie- ci na świecie poddawane są takim mękom - rzekł Harry. - Py- tał mnie: „Czy przestaniesz mnie bić, kiedy będę duży?". - I co pan odpowiedział? Harry pobladł lekko. - Powiedziałem mu, że nie będzie więcej bicia, gdy... już zu- pełnie dorośnie. Raz na pół roku Duncan musiał spędzać dziesięć dni w kli- nice dziecięcej, gdzie podawano mu dożylnie antybiotyki w ce- lu zwalczenia bakterii atakujących płuca. W opinii Harry'ego jedyną zaletą tych pobytów w szpitalu był fakt, że ktoś inny musiał bić jego syna. Stan Duncana pozostawał ustabilizowany przez cztery lata. W dniu szóstych urodzin chłopca lewe płuco przestało praco- wać. - Lekarze musieli wprowadzić Duncanowi rurkę przez klat- kę piersiową, żeby nadmuchać oklapnięty organ. Od tego mo- mentu był już bardzo chory, miał zapalenie stawów, płuc, wą- troby, słabe serce, lecz dalej był sobą, zawsze gotowy bawić się z siostrą, szczęśliwy na swój sposób. Przy dwunastym pobycie w szpitalu obiecałem mu, że pojedziemy całą rodziną do No- wego Jorku, kiedy lekarze go wypuszczą. Bardzo chciał zoba- czyć musical „Koty". - Czy spełniło się jego marzenie? - zapytał Martin, zastana- wiając się, jak Duncan zareagowałby na przedstawienie „Kra- bów" pokazywane w Boskiej czaszce. - Dwa dni po Święcie Dziękczynienia. Miasto wyglądało wspaniale... wszędzie bożonarodzeniowe lampki, skrzący się śnieg. Musiałem wnieść go do budynku Teatru Zimowego. Przez całe przedstawienie był przytomny. Gdy wychodziliśmy, powiedział: „Wiesz, co chciałbym na Gwiazdkę? Kotka". Gdy tylko wróciliśmy do New Castle, napisał do świętego Mikołaja. List kończył się słowami: „Obiecuję, że będę zajmował się mo- im kotkiem, święty Mikołaju, chociaż jestem bardzo chory". Pierwszego grudnia lewe płuco ponownie się zapadło i Dun- can musiał wrócić do szpitala. Tydzień później, kiedy miano go już wypisać, prawe płuco odmówiło posłuszeństwa. - Tego już z Janet nie mogliśmy znieść. Oboje zaczęliśmy płakać, jeszcze w szpitalu. I wie pan, co zrobił Duncan? Otarł moje łzy i powiedział: „Nie bądź smutny, tatusiu, już niedługo Boże Narodzenie". Gdy Duncan wrócił wreszcie do domu, Harry i jego żona, podejrzewając, że może nie dotrwać do świąt, odwiedzili miej- scowe schronisko dla zwierząt i wybrali czarną kotkę z białą gwiazdką na czole. Prezentowi towarzyszył liścik od świętego Mikołaja wyjaśniający, że Gwiazdka była samotna na biegu- nie północnym, toteż powinna jak najprędzej znaleźć przyja- ciela. - Nigdy nie widziałem Duncana szczęśliwszego. Cierpiał bardzo, ale był szczęśliwy. Razem z Emily i Gwiazdką godzina- mi baraszkowali na podłodze, przez co Duncan więcej kaszlał, ale w ogóle nie zwracał na to uwagi. Powiedział do Emily: „Wiesz, Gwiazdka pomaga mi zapomnieć o chorobie". Trzy dni przed Bożym Narodzeniem Duncan dostał strasz- nych bólów. Doktor Wendell przyjechał i zrobił zastrzyk z mor- finy, po którym chłopiec zasnął. Emily chciała wiedzieć, czy braciszek pojedzie do szpitala tego dnia, ale mama powiedzia- ła jej, że nie, że Duncan niedługo umrze. Emily otworzyła sze- roko oczy. „Czy to naprawdę już koniec?", zapytała. „Tak", od- parła mama. Potem we troje - Harry, Janet, Emily - usiedli na dywanie przy łóżku Duncana i zaczęli cicho rozmawiać, żeby go nie zbudzić, przypominając sobie całe jego życie. Wkrótce potem Duncan się obudził. - Czy kiedykolwiek widzieli panowie śmierć dziecka? - za- pytał Harry Elder, zwracając się do sędziów. - Duncan siadał na łóżku, ale potem osuwał się bezwładnie między Gwiazdkę a Ozziego, siadał ponownie i znowu padał. - Świadek łkał głoś- no. Słowa więzły mu w gardle. -1 przez cały czas miał otwarte oczy, patrzył to na mnie, to na Janet, to na Emily, i cała jego twarz rozpromieniona była taką niewiarygodną miłością. Usiadł po raz ostatni, objął mnie i spojrzał prosto na swoją sio- strę. „Wesołych Świąt, Emily", powiedział. Takie były jego ostatnie słowa. „Wesołych Świąt, Emily". Oczy miał nadal otwarte, ale teraz zaszły już mgłą. Wtedy właśnie śmierć przy- szła po mojego synka, Wysoki Sądzie, w mroźny grudniowy ra- nek, w New Castle, stan Delaware. Miał osiem lat. Pochowali- śmy go na miejscowym cmentarzu. Co niedziela chodzę na je- go grób i płaczę, tak jak płaczę teraz. Był najdzielniejszym człowiekiem, jakiego znałem, i jeśli zdołałem wam to uświado- mić, cóż, warto było jechać przez pół świata. Harry Elder wyciągnął chusteczkę z kieszeni i bez skrępo- wania wydmuchał nos. Francuska tłumaczka płakała. Po po- liczkach stenografa ciekły łzy. - Dziękuję panu - rzekł Martin. - Nie mam więcej pytań. Lovett rozpoczął kontrprzesłuchanie, pytając świadka, czy syn kiedykolwiek chciał znać powód swojego cierpienia. - Pamiętam, jak kiedyś zapytał mnie: „Tatusiu, czy Bóg mnie nienawidzi? Myślę, że Bóg musi mnie bardzo nienawi- dzić". - Jak pan odpowiedział? - Nie pamiętam. - Naprawdę? Pański syn zadał bardzo ważne pytanie. Co mu pan powiedział? - Z pewnością odpowiedziałem, że Bóg go nie nienawidzi. - A może wręcz posunął się pan do stwierdzenia, że Bóg go kocha? - Być może. - Panie Elder, czy żałuje pan, że pański syn się w ogóle uro- dził? - Sprzeciw! - wrzasnął Martin. - Odrzucony - powiedział Torvald. Harry Elder zwinął chustkę i schował ją do kieszeni. - Czy żałuję, że się urodził? Chyba nikt jeszcze nie zadał mi nigdy tego pytania. - Wbił wzrok w pluszową małpę. - Nie - powiedział w końcu. - Nie. Zawsze będę wdzięczny za to, że miałem Duncana, nawet jeśli trwało to tylko osiem lat. - „Zawsze będę wdzięczny" - powtórzył Lovett. - Komu jest pan wdzięczny, panie Elder? - Nie jestem wdzięczny nikomu konkretnemu. Jestem... po prostu wdzięczny. - Jak może pan być wdzięczny, jeśli... - Chce pan, żebym powiedział, że jestem wdzięczny Bogu. Ale to nieprawda. - Panie Elder, chcę zwrócić pańską uwagę na wydanie cza- sopisma „Paradę" z trzynastego marca 1998, gdzie zamieszczo- no portret amerykańskiego naukowca Arthura Jablonsky'ego. - Lovett pokazał okładkę magazynu do kamery. - Zespół ba- dawczy doktora Jablonsky'ego wyróżnił gen siódmego chromo- somu odpowiedzialny za powstawanie mukowiscydozy, a nawet znalazł sposób zastąpienia go genem zdrowym. Czy wie pan, co doktor Jablonsky podaje jako główny powód, który moty- wuje go do pracy? - Nie mam pojęcia. - Jest to, cytuję, „pragnienie, by wykonać Boską pracę". Jak pan to rozumie? - Chyba w ogóle tego nie rozumiem. - Panie Elder, czy kiedykolwiek mówił pan synowi, że cze- ka go życie wieczne w niebie? Harry skrzywił się. - Może i mówiłem coś takiego. - Proszę głośniej, sąd pana nie usłyszał. - Powtarzam, mogłem coś takiego powiedzieć. - Czy Duncan kiedykolwiek pytał pana o niebo? - Większość dzieci zadaje tego rodzaju pytania. - Czy Duncan je zadawał? - Pamiętam, że chciał wiedzieć, czy skrzydła dostaje się od razu, na samym początku. - Co mu pan odpowiedział? Szkarłatny rumieniec zalał twarz Harry'ego Eldera. - Chce pan wiedzieć, co mu powiedziałem? „Duncanie, do- staniesz skrzydła od razu pierwszego dnia i będziesz naszym aniołem stróżem, będziesz patrzył na nasz dom z góry przez wielką szklaną podłogę nieba, strzegł mamusi, Emily i mnie, aż przyjdziemy do ciebie". Tak odpowiedziałem mojemu słodkie- mu, wspaniałemu, umęczonemu dziecku. - I czy wierzył pan w te słowa? - Nie. - Dlaczego okłamał pan syna? - Sprzeciw! - wrzasnął Martin. Harry Elder poczerwieniał, twarz mu nabrzmiała. - Co to za pytanie? - jęknął. Potrącił mikrofon dłonią, prze- krzywiając go na bok. - Co to za pytanie, do cholery? - Wycofuję pytanie - rzekł Lovett oschle, po czym odwró- cił się nagle i ruszył ku swojemu miejscu przy stole obrony. - Dziękuję panu. Dostarczył mi pan wszelkich informacji, jakich potrzebowałem. - Oskarżenie może ponownie przesłuchać świadka - przy- pomniał Torvald. - Mam tylko jedno pytanie - rzekł Martin, podchodząc do mównicy. - Gdyby tych dziewięciu sędziów uznało Oskarżone- go winnym zarzucanych czynów, czy prosiłby ich pan o odłą- czenie Go od urządzeń podtrzymujących życie? - O odłączenie Go? - Tak. O całkowite odłączenie. - Nawet nie muszę się nad tym zastanawiać. - Tak? - Błagałbym, żeby to zrobili. - Dziękuję panu. Jest pan wolny. - Proszę wezwać następnego świadka - rzekł Torvald. - Nie mamy więcej świadków, Wysoki Sądzie - odparł Mar- tin. - Czy to znaczy, że oskarżenie przedstawiło wszystkie do- wody i oddaje sprawę w ręce niezawisłego sądu? - Tak, panie przewodniczący. Pamiętając o samobójczej śmierci Normy Bedloe, cierpieniach Billy'ego Jenkinsa, żniwie Pasteurella pestis, zniszczeniach dokonanych przez Wezuwiusz, bestialstwach YladaTepesa, okrucieństwach Poi Pota oraz gro- bie Duncana Eldera... oskarżenie oddaje sprawę w ręce nieza- wisłego sądu. ROZDZIAŁ 13 Jako ktoś, kto uczestniczył w tysiącu mszy świętych w ob- rządku metodystycznym i nigdy nie ziewnął, mogę śmiało po- wiedzieć, że niełatwo mnie znudzić. Gdyby zespół Candle'a oka- zał się tylko odrobinę mniej systematyczny w rejestrowaniu wy- kroczeń naszego Stwórcy, przyjąłbym te statystyki z takim samym entuzjazmem, z jakim kibic piłki nożnej czyta zestawie- nie strzelonych goli. W końcu trzęsienia ziemi są dla moich uszu czystą muzyką. Katastrofy samolotów wprawiają mnie w or- gazm. Ale trzeba znać umiar. W połowie zeznań Donalda Carbo- ne'a moje znudzenie osiągnęło taki stopień natężenia, że chwy- ciwszy narzędzia swego rzemiosła - igłę, naparstek, nitkę - za- cząłem wyszywać, by czymś zająć czas, kontynuując tę dłubaninę przez kolejne godziny przemówień Toni Braverman i Harry'ego Eldera. Rezultaty, muszę przyznać, były imponujące: seria haftowa- nych obrazków przedstawiających czternaście wielkich momen- tów z Pasji Martina Candle'a, coś w rodzaju nowoczesnej Drogi Krzyżowej. Obrazek drugi, „Złe wieści", przedstawiał naszego bohatera w gabinecie doktora Blumenberga, wysłuchującego tragicznej diagnozy. Obrazek dziewiąty, „Gorzkie żale", pokazy- wał go klęczącego u stóp grobu Corinne Rosewood, kładącego bukiet fiołków na kamiennej płycie. Tytuł dla haftu dwunaste- go skradłem z obrazu mojego ulubionego malarza holenderskie- go, Rembrandta. Nazwałem go „Nocne czuwanie". Nasz bohater nie mógł zasnąć. Leżał na hotelowym łóżku, wiercąc się i przewracając się z boku na bok niczym wyrzuco- na na brzeg flądra. Gdy wskazówka zegara zbliżyła się do go- dziny trzeciej, wstał i - nie pod przymusem, ale i nie całkowi- cie z własnej woli - ubrał się, nałożył przebranie, chwycił laskę i wyszedł na korytarz. Zjechał windą do hallu. Wyszedł na ze- wnątrz. Srebrny sierp księżyca wisiał nad Hagą, płynąc po noc- nym niebie niczym obcinek paznokcia z dużego palca u nogi Boga. Przebiegł zabłąkany pies. Pachniało hiacyntami i gera- nium. Candle szedł ulicą Raamweg, przyspieszając, gdy dotarł do Haringkade. Pomimo nocnej pory w przystani Scheyeningen pełno było ludzi: strażnicy, poszukiwacze pamiątek, żołnierze sił ONZ, poli- cjanci De Groota oraz członkowie Grupy Uderzeniowej „Miecz Jehowy". Czterdzieści pięć minut trwało, zanim nasz bohater przepchnął się do krawędzi nabrzeża numer 15 i ujrzał unoszą- cą się na wodzie komorę chłodniczą kryjącą ciało Boga. Trzy do- ki dalej aparat płuco-serce pracował niezmordowanie, z brzę- czeniem i buczeniem nasączając Corpus Dei pełną miłości krwią Jego stworzeń. - A więc, Panie, stało się - mruknął Candle, przyjmując po- zę, którą tak umiejętnie oddałem na hafcie „Nocne czuwanie": policzek przyciśnięty do zimnego pleksiglasu, dłoń spoczywają- ca na wystającym ze ściany nicie. - Pokazałem światu wszystkie Twoje dokonania, aż po ostatnią masakrę i wybuch wulkanu. Nasz bohater zerknął na lewo. Pucołowata zakonnica w bia- łym kornecie i czarnym habicie klęczała na tratwie, przesuwa- jąc paciorki różańca, pogrążona w modlitwie. - A teraz muszę Ci coś wyznać. Stackpole myli się w swoim wstępie do „Historii Sprawy międzynarodowej numer 227". W moim przedsięwzięciu nie ma ani krztyny pobożności, Pa- nie, ani na lekarstwo szacunku. „Napominać Boga to znaczy oddawać Mu cześć". Przykro mi. Nie zgadzam się z tym. „Czło- wiek, który kłóci się z Bogiem, traktuje Go poważnie i tym sa- mym wyraża swój szacunek". Nie, Panie. Proszę znaleźć sobie kogoś innego do zagrania tej roli. Obejrzał się na prawo. Żałobnik o wyglądzie artysty, z ku- cykiem, złotym kolczykiem i wyszywaną opaską na głowie, składał ręce nad wątłym płomyczkiem przenośnej maszynki do gotowania, osłaniając ogień. - Czy wyrażam się jasno, Panie? - Candle podrapał swędzą- cą skórę przy cewniku na piersi. - To wojna. Moja armia nie bierze jeńców. Nasz bohater stał w milczeniu przed Oskarżonym. Była za pięć czwarta rano. Zafalował woal zakonnicy. Jej łzy zalśniły w świetle księżyca. Płomyk maszynki gazowej zgasł. Żałobnik nie próbował go ponownie zapalić. Candle odwrócił się, uśmiechnął do zakonnicy, puścił oko do żałobnika i zaczął długi, powolny, bolesny marsz z powro- tem do hotelu. Nad ranem, ukojony roxanolem, śnił, że znajduje się we- wnątrz Boskiej czaszki. Siedział na podłodze chaty Adriana i Ewangeliny, pytając dwójkę małpoludów o odpowiedź na wy- jaśnienie ontologiczne. - To naprawdę bardzo proste - powiedziała Ewangelina, karmiąc niemowlę piersią. Sięgnęła do stanika i wyciągnęła garść kostek do scrabble'a, pożyczonych, jak wyjaśniła, od jej przyjaciół dinozaurów, Vivien i Wawrzyńca. - Gdy śpiączka osiągnie ostateczne stadium, zaczniemy cierpieć na odwodnie- nie. Mleko wyschnie w mych piersiach. Nasienie wyschnie w jądrach mego męża. - Położyła kostki przed Candle'em. Li- tery utworzyły napis JAŁOWE MAŁPY. - Staniemy się... - Jałowymi małpami? - zapytał Candle. - Co to ma wspól- nego z problemem zła? - Czyż to nie oczywiste? - Nie. W tym momencie sen się skończył. Candle budził się etapami, odsiewając złudzenie od praw- dy niczym nasz Stwórca oddzielający światło od ciemności na początku czasu. Złudzenie: odpowiedź na teorię ontologiczną jest w jakiś sposób zawarta w dziwnym wyrażeniu JAŁOWE MAŁPY. Prawda: wyrażenie JAŁOWE MAŁPY jest zaledwie przypadkowym tworem jego umysłu, nie posiadającym znacze- nia teologicznego. Ale, być może, było inaczej. Może sen wysnuł się z tego sa- mego mylącego zakątka Boskiej psychiki, który dostarczył mu już tak ciętych odpowiedzi na pozostałe teorie: eschatologicz- ną, dyscyplinarną i ukrytej harmonii. JAŁOWE MAŁPY... czy to wyrażenie naprawdę coś oznacza, poza faktem, że Adriana i Ewangelinę czeka najwyraźniej jałowy i nieciekawy los? O godzinie 10.17 rano - gdy perliste holenderskie światło zaczęło wlewać się do sali sądowej, rozjaśniając witrażowy por- tret Francisa Biddle'a - Martin połknął tabletkę przeciwbólo- wą i Lovett rozpoczął przedstawianie dowodów obrony. Pierwszym świadkiem profesora był Bernard Kapłan, rabin z Finchburga, stan Massachusetts, który po stracie jedenasto- letniego syna chorego na nowotwór mózgu poczuł palącą po- trzebę napisania osobistej teodycei. Ku wielkiemu zaskocze- niu Kapłana „Idąc przez burzę" stało się nie tylko bestselle- rem na liście „New York Timesa", lecz również pocieszeniem dla milionów czytelników, zarówno Żydów, jak i gojów. - Proszę opowiedzieć sądowi co nieco o pańskiej filozofii - rzekł Lovett, podchodząc do miejsca dla świadków. - Musi pan zrozumieć: jestem rabinem, nie uczonym talmu- dystą. - Kapłan nerwowo kręcił guzik błękitnej marynarki. Był to uśmiechnięty, rozczochrany gnom, z jasnobrązowymi włosa- mi sterczącymi na wszystkie strony. - Dopóki „Newsweek" nie nazwał mojej książki teodyceą, w ogóle nie znałem tego słowa. W oczach Martina skromność rabina wyglądała na auten- tyczną, jego pokora zdawała się bez skazy. Nie będzie mu przy- jemnie niszczyć światopogląd tego miłego człowieka. - Mimo to poruszył pan kilka bardzo ważnych kwestii w „Idąc przez burzę" - rzekł Lovett. - Chciałem uświadomić moim czytelnikom pewną dziwną, lecz kojącą prawdę. Pewne rzeczy, które z początku wydają się złe, okazują się konieczne, kiedy spojrzymy na nie z odmien- nej perspektywy. „Dlaczego padlina tak bardzo śmierdzi?", py- ta uczeń mistrza zeń. „Gdybyś był sępem, pachniałaby jak schabowy", pada odpowiedź. - Czy wiedział pan, że chrześcijanie nazywają ten argu- ment teorią ukrytej harmonii? - Ukryta harmonia? W porządku. Świetnie. Bardzo poru- szyło mnie zeznanie pana Eldera w zeszłym tygodniu, o tym jak musiał bić synka pięściami po piersi. Przybysz z Marsa mógłby sądzić, że pan Elder bije w gniewie swoje dziecko, ale on w rzeczywistości pomagał mu przeżyć. Martin otworzył neseser i wyjął notatnik z luźnymi kartka- mi, z okładką zdobioną reprodukcją „Wesołego pijaka" Fran- za Halsa, który nabył tego ranka w hotelowym kiosku. Na pierwszej stronie napisał: „Sprawdź go. Zapytaj o Oświęcim". - W swojej książce podaje pan przykład pożaru lasu spo- wodowanego przez uderzenie pioruna. Kiedy widzimy pożar, instynktownie próbujemy ugasić płomienie - rzekł Kapłan - ekologia informuje nas jednak, że pożary takie są zgodne z ryt- mami natury. Oczyszczają las z uschłych drzew, dopuszczając więcej światła słonecznego, co przyspiesza wegetację. - W swojej książce wspomina pan również o termitach. - Właściciele drewnianych domów traktują je jak wrogów, lecz Ziemia byłaby martwą planetą, gdyby miliardy termitów w naszych lasach nie zamieniały drewna w próchnicę. - Facet ma obsesję na punkcie drzew - szepnęła Esther. - Też mi obrona! - prychnął Randall. - Termity zamordowały moją żonę - mruknął Martin, gry- zmoląc wściekle w notatniku. W miarę jak sierpniowe słońce przesuwało się po niebie, rabin Kapłan podał jeszcze kilkanaście przykładów pozornego zła, które kryło w sobie dobro. Przez całe to długie przemówie- nie Martin nie spuszczał oka z sędziów. Byli to osobnicy ponu- rzy i nerwowi; nieustannie zsuwali peruki, żeby podrapać się po głowie albo otrzeć pot z czoła: zjawisko to napawało go opty- mizmem. Wszyscy wyglądali na śmiertelnie znudzonych. Jeden z barwniejszych przykładów podanych przez Kapła- na dotyczył katastrofy, która wydarzyła się nie tak daleko od Hagi. Pierwszego października 1574 roku fale Morza Północne-E go przełamały zapory i wlały się na zachodnią równinę. Dla Ho- lendrów był to dar niebios, ponieważ w tym czasie naród po- wstał przeciwko ciemięzcom z Madrytu i wielka hiszpańska ar- mia oblegała Lejdę. Potop zmusił najeźdźców do przerwania oblężenia i wiele istnień ludzkich zostało uratowanych. - Wróćmy na moment do Jeffreya - rzekł Lovett. - To zna- czy, jeśli... - W porządku. - W pewnym momencie w swojej książce sugeruje pan, że nawet śmierć dziecka może być na pewien sposób błogosła- wieństwem. - Patrzyłem, jak nowotwór zabija Jeffreya. Było to straszne, zupełnie straszne... tyle bólu... mały był taki dzielny... - Kapła- nowi załamał się głos. Podniósł dłonie, zakrył sobie twarz i za- płakał. - Może powinniśmy przerwać... - Nie, nie. - Rabin opuścił ręce. Ślady po łzach widoczne były na jego policzkach. - Otóż dla innych rodziców w mojej gminie cierpienie Jeffreya było... czymś w rodzaju daru. - Od- wrócił wzrok od Loyetta i spojrzał na sędziów. - Dlaczego ko- chamy dzieci, Wysoki Sądzie? Ponieważ są bezbronne. Gdyby było inaczej, gdyby nie groziła nam okropna możliwość utra- cenia dziecka z powodu jakiegoś straszliwego zrządzenia losu, miłość rodzicielska nie miałaby aż takiej intensywności. Pro- szę się nad tym zastanowić. Coś za coś... to przykra, brutalna transakcja, ale jestem gotów w niej uczestniczyć. - Czy chce pan powiedzieć, że pogodził się pan ze śmiercią Jeffreya? - zapytał Lovett. - Nigdy nie pogodzę się ze śmiercią syna. - Dziękuję panu. Nie mam więcej pytań. Po przerwie obiadowej Toryald przekazał świadka oskarże- niu. A więc zaczynam moje pierwsze kontrprzesłuchanie, po- myślał Martin, podchodząc do stołu dowodowego krokiem na tyle dziarskim, na ile pozwalał mu ból w biodrze. Wsunął la- skę i notatnik pod pachę, chwycił topór Noego i stanął przed Kapłanem. - Czy wie pan, co to jest? - zapytał. - Topór - odparł świadek. - To jest topór Noego. Jego archetyp sprezentował mi to narzędzie, kiedy podróżowałem po mózgu Oskarżonego. Za miesiąc topór zamieni się w proch, a szkoda, bo pewnie dostał- bym za niego pięćdziesiąt milionów funtów od British Mu- seum. Czy jest pan świadom, że za pomocą teorii ukrytej har- monii próbuje się czasem wytłumaczyć wielki potop opisany w Księdze Rodzaju, rozdziały od szóstego do ósmego? - Nie, ale potrafię sobie wyobrazić... Potop był koniecznym oczyszczeniem - zgadza się? - oczyszczeniem Ziemi z grzeszni- ków i przygotowaniem miejsca dla bardziej cnotliwego poko- lenia. - Doskonale. - Martin plasnął bokiem ostrza o wnętrze dłoni. - Łup, łup, łup... i spadają drzewa, z których Noe zbudu- je arkę, by uratować boskie stworzenia. Pozwoli pan, że o coś zapytam: czy historia o potopie odpowiada pańskim wyobra- żeniom na temat tego, jak powinien zachowywać się dobrotli- wy Stwórca? - Sprzeciw - rzekł Lovett. - Świadek oznajmił już, że nie jest uczonym w Piśmie. - Oddalony - rzekł Torvald. - Dziękuję, panie przewodniczący, ale i tak wycofuję to pyta- nie - rzekł Martin. - Wolę raczej porozmawiać o dziele napisa- nym przez świadka. - Odłożył topór, podszedł do mównicy i otwo- rzył notatnik. - Dziś rano, panie Kapłan, powiedział pan sądowi, że pożary lasów okazują się czasem zbawienne w skutkach. - Okulary zsunęły mu się ze spoconego nosa. Poprawił je i zerknął do notatek. -A teraz, odkładając na bok kwestię ostatecznej eko- logicznej konieczności, rozważmy zdarzenie częste przy pożarach lasów: niewinny jelonek zostaje uwięziony przez płomienie. Do- znaje okrutnych poparzeń i przez następne trzy dni umiera po- wolną, bolesną śmiercią. Czy chce pan powiedzieć, że za pozornie niepotrzebną śmiercią tego jelonka kryje się jakiś wyższy cel? - Mówię tylko, że wyższy cel może istnieć. - Jaki wyższy cel? - Gdybym wiedział, cierpienie jelonka nie byłoby „pozor- nie niepotrzebne", prawda? Martina odrzuciła ta odpowiedź, ale zdołał nic po sobie nie pokazać. - Zgadza się... ale zostańmy jeszcze przy tym przez chwilę. Wyobraźmy sobie, na przykład, że jelonek jest nosicielem no- wego gatunku bakterii chorobotwórczych. Gdyby dotarły one do populacji ludzkiej, spowodowałyby zarazę dziesięć razy gor- szą od Czarnej Śmierci. - To nie wyjaśniałoby, dlaczego jelonek ma usmażyć się żywcem - rzekł Kapłan w zamyśleniu. - Może tylko wysoka temperatura może zabić bakterie. - To mało prawdopodobne. - Zgadzam się z panem. A jakie są pana odczucia wobec hi- tlerowskich obozów zagłady z czasów drugiej wojny światowej? - Słucham? - Zapytałem: „Jakie są pana odczucia wobec hitlerowskich obozów...". - Jakie są moje odczucia? Obozy zagłady były zapewne naj- większym złem, jakie wydarzyło się w tym stuleciu. 18 - Niewinni... - Dlaczego Oskarżony pozwolił na ich powstanie? - Sprzeciw - rzucił Lovett. - Oddalony - rzekł Torvald. - Jestem gotów rozmawiać o moim synu, panie Candle, ale nie na ten temat. - Oto teoria na pański użytek. Wszyscy ludzie, którzy zginę- li w tych obozach - Żydzi, Cyganie, homoseksualiści... dzieci - każdy z nich uczestniczył w spisku, którego celem było wytwo- rzenie i wypuszczenie do atmosfery śmiercionośnego środka chemicznego zdolnego zgładzić życie na Ziemi. Pozwalając na holocaust, Bóg uniemożliwił zagładę stu tysięcy gatunków, w tym naszego. Co pan o tym sądzi? - Sądzę, że pańska teoria jest obsceniczna. - Uważam tak samo. Teoria ukrytej harmonii jest nie- odmiennie obsceniczna... „pornografia dla księży", jak ujął to archetypowy Noe. Pytanie: przypuśćmy, że jedna z grobli chro- niących to miasto nagle pękłaby pod naporem wody. Czy po- trafi pan sobie to wyobrazić? Morze wlewa się na ulice, ofiar są tysiące. Jak zareagowaliby ludzie w tej sali? Czy siedzieli- by spokojnie, mówiąc: „Może to tylko powtórka roku 1574, mo- że jest tutaj jakiś wyższy cel"? - Wątpię. - Co by zrobili? - Zapewne chwyciliby najbliższe worki z piaskiem i próbo- wali załatać wyłom. - Zgoda. A jednak nakłania nas pan do wyobrażenia sobie jakiejś tajemnej sprawiedliwości w bólu tego świata. Na co mogę tylko odpowiedzieć: „Jeśli to jest wszechświat ukrytej harmonii, rabbi Kapłan, to dlaczego tak usilnie próbujemy go zmienić?". Według pańskiego rozumowania człowiek, który ga- si pożar, leczy chorobę albo niesie worek piasku przeciwko po- wodzi, w istocie sprzeciwia się Boskiej woli, czy tak? Kapłan zadrżał nagle na całym ciele. Martin modlił się, by zdenerwowanie świadka było wyraźnie widoczne na monito- rach sędziów. - Mogę tylko powiedzieć, że w moim zawodzie idea wyższe- go celu jest zdumiewająco pomocna. Jako rabin mam obowią- zek pocieszać ludzi. - Nie mam więcej pytań. Wstrzymując się od uśmiechu, Martin wrócił kuśtykając do stołu oskarżenia. - Świetna robota - powiedziała Esther. - Dałeś mu popalić. - Nie usłyszymy już więcej o teorii ukrytej harmonii - do- dał Randall. - Jedna załatwiona, zostały jeszcze cztery - rzekł Martin. Gdy proces wznowiono następnego ranka, Lovett wezwał na świadka Eleanor Swann, wykładowczynię religioznawstwa z uniwersytetu Yale, autorkę między innymi historii gnostycy- zmu oraz trzytomowego przekładu z przypisami zwojów znad Morza Martwego. Doktor Swann, szczupła i obdarzona wyrazi- stymi rysami, niegdyś była ładna, a wiek uczynił ją piękną. Dykcję miała oszczędną i przekonującą. Zdanie po zdaniu, me- tafora po metaforze, budowała przemyślaną i ujmującą argu- mentację na rzecz tezy, iż przeciwieństwa losu prowadzą do rozwoju duchowego. - Teoria dyscyplinarna - mruknął Randall. - Bułka z masłem - wyszeptał Martin. Otworzył notatnik na pustej stronie, chwycił ołówek i starannie napisał drukowanymi literami: JAŁOWE MAŁPY. Czyżby należało utworzyć anagram, przestawić kamienie scrabble'a? MAJOWE ŁAŁPY. POŁAM JE- WAŁY. MAŁE JAŁWOPY. Żaden z wariantów nie wydawał się nawet w odległy sposób związany z teorią ontologiczną. Walcząc z życiowymi udrękami, opowiadała Eleanor Swann, ludzie często odnajdują w sobie „niewyczerpane pokłady cier- pliwości i współczucia". Nawiązując do „Paradoksu cierpie- nia" pióra samego Lovetta, nazwała Boga sprzed śpiączki „ko- smicznym chirurgiem", który niechętnie, lecz odpowiedzialnie obdarza bólem, „jednocześnie naprawiając nasze dusze świę- tym skalpelem". W trakcie przesłuchania kilkanaście razy cy- towała uczone źródła - „Enchiridion" świętego Augustyna, „Rozprawy" Grzegorza Nazianzenusa, „Dzieła" Marcina Lutra - lecz te ozdobniki nie robiły wrażenia na sędziach, którzy sprawiali wrażenie tak samo znudzonych jak w przypadku ra- bina Kapłana. „Podnieś stawkę: wprowadź AIDS", zapisał Martin. O godzinie za trzynaście pierwsza przewodniczący Torvald, ziewając, zarządził przerwę obiadową. - Wszyscy wiemy, że cierpienie uszlachetnia człowieka - za- czął Lovett po przerwie. - Mimo to sceptyk mógłby zapytać, dlaczego nieszczęście rozkłada się pośród ludzi tak, a nie ina- czej. Niedawno słuchaliśmy wypowiedzi człowieka, który stra- cił obie nogi w Wietnamie. Czemu został tak strasznie okale- czony, podczas gdy tysiące jego kolegów wróciło do domu bez szwanku? Czy porucznik Pallomar szczególnie potrzebował roz- winąć się duchowo? - Kwestia pozornej przypadkowości jest sporym wyzwa- niem dla teorii dyscyplinarnej - odparła Eleanor Swann z chłodnym uśmiechem. - Na tyle niepokojącym, że w wielu przypadkach trzeba wesprzeć to wyjaśnienie argumentem eschatologicznym. - Wedle którego nasz rozwój duchowy... - Trwa po śmierci. Chrześcijańska eschatologia utrzymuje, że każdy, kto opuści ten świat nie dotknięty nieszczęściem, bę- dzie poddany przeróżnym dyscyplinującym próbom na tamtym świecie. I odwrotnie, człowiek, który umiera, mając wysoce roz- winiętą duszę, na przykład porucznik Pallomar, otrzyma na- tychmiast perfekcyjne ciało. - Argument eschatologiczny ma czcigodną historię, nie- prawdaż? - O tak. Szczególnie przemawia do mnie koncepcja apoca- tasis autorstwa biskupa Orygenesa, wedle której nawet diabeł może być zbawiony. - Orygenes odciął sobie jądra - poinformował Randalla Martin. - Rak prostaty? - Nie, wiara. - Dziękuję pani, doktor Swann - rzekł Lovett. - Nie mam więcej pytań. Ze swoim ognistym wzrokiem i elokwencją Eleanor Swann przypominała Martinowi najinteligentniejszą osobę, jaka kie- dykolwiek pojawiła się w jego sali sądowej, Rhondę Fischer, na- uczycielkę aerobiku z Glendale. Mąż oszukiwał ją przez piętna- ście lat. Wkrótce po pół do dziesiątej czwartego czerwca 1992 roku mieszkańcy miasta patrzyli z podziwem, jak dziesięciome- trowej długości aluminiowa kratownica podnosi się ku niebu, zwieńczenie dorocznego pokazu ogni sztucznych. Wcześniej te- go dnia Rhonda zdołała pomajstrować trochę przy materiałach, toteż kiedy pojawił się ognisty napis, głosił on nie NAJLEPSZE ŻYCZENIA Z OKAZJI SETNYCH URODZIN, GLENDALE, lecz HELEN AMBROSE PIEPRZY SIĘ Z MĘŻEM RHONDY FISCHER. Martin był do tego stopnia pod wrażeniem pomysło- wości Rhondy - i tak poruszył go jej ból - że ukarał ją najniższą możliwą grzywną, w wysokości sześćdziesięciu pięciu dolarów. Wstał zza stołu oskarżenia z notatnikiem pod pachą, pewny siebie. Słyszał dzwoniące mu w uszach aksamitne głosy córek Lota rozbijających w proch teorię dyscyplinarną i wściekłe przekleństwa barana Gordona rozprawiającego się z wyjaśnie- niem eschatologicznym. - Chciałbym, żebyśmy na moment zstąpili z nieba i poroz- mawiali o tym padole łez - rzekł do Eleanor Swann, podcho- dząc do stołu z dowodami. - Proszę bardzo. Chwycił przezroczystą torebkę z prawym uchem pani Loto- wej, podszedł do pulpitu dla świadków i zapytał, czy Eleanor Swann uważa zamienienie pani Lotowej w słup soli za dobry przykład działania teorii dyscyplinarnej. - Jest to celna przypowieść. - Swann przyjrzała się uchu z mieszaniną ciekawości i obrzydzenia. - Jak rozumiem, kobie- cie tej brakowało kośćca moralnego, w przeciwnym razie nie obejrzałaby się na Sodomę. - Potrzebna jej była nauczka? - Właśnie. - Tutaj więc pojawia się kosmiczny chirurg profesora Lo- vetta, aplikujący instruktażową dawkę cierpienia nieposłusz- nej kobiecie? - Zgadza się. Martin odebrał ucho od świadka i podszedł do mównicy. - Doktor Swann, czy zna pani powiedzenie „Niech kara bę- dzie odpowiednia wobec zbrodni"? - Tak. - Czy wierzy pani, że sposób, w jaki ukarano żonę Lota, był współmierny do jej występku? - Sprzeciw - rzekł Lovett. - Oddalam - powiedział Torvald. Eleanor Swann przełknęła ślinę. Martin miał nadzieję, że sędziowie z uwagą śledzą wszystko na monitorach. - Cóż, nie - odparła ostrożnie - ale przypuszczam, że w oczach Boga kara była sprawiedliwa. - Teorię ukrytej harmonii omawialiśmy wczoraj. Dziś prze- rabiamy obronę dyscyplinarną. - Martin otworzył notatnik. - Czy chce pani wiedzieć, co o sprawie sądzą córki Lota? Pozwo- li pani, że zacytuję: „Jeśli zastanowimy się nad ilością niepo- trzebnego cierpienia w tym świecie, przekonamy się, że ko- smiczny chirurg działa raczej jak kosmiczny wiwisektor". Doktor Swann skrzywiła się. - Jestem pewna, że córki Lota mają wiele zalet, nie ode- brały jednak wykształcenia teologicznego. - Czy pani kiedykolwiek zastanawiała się nad ilością niepo- trzebnego cierpienia w tym świecie, doktor Swann? - To podstępne pytanie. - Więc proszę udzielić mi podstępnej odpowiedzi. - Sprzeciw! - zawołał Lovett. - Podtrzymuję-rzekłTorvald. - Wycofuję pytanie. - Martin zamknął notatnik. Trochę ją pogoniłem, pomyślał. - Czy prawdziwe jest stwierdzenie, że teoria dyscyplinarna tkwi korzeniami w starym ideale spra- wiedliwej odpłaty? - Sądzę, że to prawda... tak - odparła Swann ostrożnie. - Wszyscy myśliciele, których pani cytowała, Augustyn, Na- zianzenus, Luter... czyż nie argumentowali, że cierpienie jest zasłużoną odpłatą za grzech? - To się zgadza. - Gdyby ci teologowie żyli dzisiaj, zapewne interpretowali- by epidemię AIDS jako Boską karę za grzech homoseksuali- zmu, nieprawdaż? - Nie uważam, by homoseksualizm był grzechem. - Nie o to pytałem. Pytałem, czy Augustyn i spółka uważa- liby AIDS za karę Boską? - Sprzeciw - rzekł Lovett. - Odpowiedź wymaga od świad- ka spekulacji. - Oddalam - powiedział Torvald. - Mogliby interpretować AIDS jako karę Boską, zgadzam się - odparła Eleanor Swann. - Teraz... przypuśćmy, że Augustyn spostrzegłby, iż ludzie chorują czasem na AIDS z powodów innych niż kontrowersyj- ne zachowania seksualne - ciągnął Martin. -W zeszłym miesią- cu sąd wysłuchał zeznań wdowy po Billym Jenkinsie. Co po- wiedziałby Augustyn komuś choremu na hemofilię jak Billy, którego AIDS nie ma nic wspólnego z jego prowadzeniem się? - Nie mam pojęcia. - Proszę użyć wyobraźni. Co by powiedział? - Nie jestem tu, by bronić świętego Augustyna. - W porządku. Co Bóg powiedziałby choremu na hemofilię, który zapadł na AIDS? - Tego również nie wiem. - „Przepraszam"? - Nie mogę wypowiadać się w imieniu Boga. - „Pr2ykro mi, Billy, ale chyba przez pomyłkę trafili cię nasi"? Przez widownię przetoczyła się fala śmiechu. - W przypadkach kiedy ofiara wydaje się niewinna, najle- piej zwrócić się o pomoc do eschatologii - powiedziała Eleanor Swann przez zaciśnięte zęby. - Bóg pozwala na cierpienie na tym świecie, byśmy mogli stać się idealni w następnym. Ból zaatakował jednocześnie w dwóch miejscach: w lewej kości udowej i w prawym ramieniu. Martin wsunął tabletkę ro- xanolu pomiędzy wargi i ze stołu z dowodami chwycił skórza- ne pęta Izaaka. Podchodząc do miejsca dla świadków, poma- chał pętami przed Swann niby niegrzeczny chłopiec próbują- cy przestraszyć siostrę garścią dżdżownic. - Czy wie pani, co to jest? - Rzemienie? - Tymi rzemieniami Abraham spętał dłonie Izaaka. - Wró- ciwszy do mównicy, Martin odłożył pęta i potarł je dłonią, jak- by modelował parę glinianych węży. - Niewątpliwie zna pani tę historię. Jest to eschatologiczna klasyka. Jahwe domaga się krwawej ofiary, Abraham spełnia więc jego wolę i buduje oł- tarz, kładzie na nim Izaaka i chwyta za nóż. W ostatniej chwi- li Jahwe odwołuje polecenie. Pytanie, doktor Swann: co pani sądzi o Bogu, który narzuca swoim stworzeniom takie doświad- czenia? Czy jest On dobry? - Sprzeciw! - zawołał Lovett. - Oddalam - rzekł Toryald. - Według jednej z interpretacji historia o Abrahamie i Iza- aku ma nam uświadomić, że cierpienie jest warunkiem przej- ściowym - odparła Swann. -W swoim czasie pojawi się zastęp- czy baranek i sprawiedliwość zwycięży. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy? - zapytał Martin. - Zgadza się. - Nagroda przyjdzie jutro? - Coś takiego. - Życie jest piekłem, ale potem idzie się do nieba? - Można to tak ująć. Martin owinął sobie dłoń rzemieniem i naciągnął go sztyw- no. - Pomimo różnic w poglądach filozoficznych wszyscy uczestnicy zdarzenia na górze Moria zgadzają się, że proble- mu zła nie da się rozwiązać za pomocą chrześcijańskiej kon- cepcji życia pozagrobowego. Wedle słów baranka, „Ojciec nie ma prawa seksualnie molestować dzieci przez całą zimę, tylko dlatego że wiosną zamierza zabrać je do Disneylandu". - Chrześcijaństwo uczy, że ludzie cierpią, ponieważ rodzą się w grzesznym świecie. - Doktor Swann splotła wypielęgno- wane palce w skomplikowany węzeł. Jeśli reżyser Kanału Są- dowego zna się na rzeczy, uznał Martin, to właśnie nakazuje kamerzyście zrobić odpowiednie zbliżenie. - Bóg nie jest prze- stępcą. Bóg jest naszym wybawieniem. - Czy kiedykolwiek słyszała pani maksymę „Późna sprawie- dliwość to próżna sprawiedliwość"? - Każdy słyszał tę maksymę. - Czy pani również? - Tak. - Czy uważa pani, że późna sprawiedliwość to próżna spra- wiedliwość? - Wydaje mi się, że... tak. - Czy może to pani powtórzyć do protokołu? Wierzy pani, że późna sprawiedliwość... - Sprzeciw - rzucił Lovett. - Pytanie tendencyjne. - Cofam pytanie - rzekł Martin kwaśno. - Nie mam więcej pytań. Dziękuję pani, doktor Swann. Wrócił na swoje miejsce, uśmiechając się tak szeroko, że mięśnie twarzy zaczęły go boleć. - Pożarłeś ją na śniadanie - powiedział Randall. - Trzy teorie z głowy, jeszcze dwie - rzekł Martin. Osiemnaście godzin później Lovett stał przed ławą sędziow- ską, przemawiając gładko i uśmiechając się anielsko, jakby ar- gumentacja obrony była wciąż nienaruszona jak tamy po- wstrzymujące wody Morza Północnego. - Jedną rzeczą jest - z pewnością Wysoki Sąd zgodzi się ze mną - zrozumieć działanie wielkich teodycei w wymiarze abs- trakcyjnym, a zupełnie inną zobaczyć, jak dotykają one ludz- kiego życia. Żadne rozwiązanie problemu zła nie może złago- dzić bólu ofiary samą swoją treścią, lecz jedynie w połączeniu z łaską Bożą. Obrona wzywa na świadka Amosa Brady'ego. - Kto to taki, u diabła? - wyszeptał Randall, - Nie mam pojęcia, zapewne tajna broń Lovetta - odparł Martin, z bojaźnią otwierając notatnik na czystej stronie. Świadek, zgarbiony, z pokrytą zmarszczkami twarzą, w po- wyciąganym wełnianym swetrze, wszedł do sali sądowej weso- łym, zawadiackim krokiem, za którym u ludzi starszych skrywa się zwykle brak sił. Jego świętość, choć widoczna, była zdecy- dowanie ziemskiego rodzaju: to istny Franciszek z Asyżu, któ- ry nauczał Pisma nie tylko ptaki na drzewach, lecz także roba- ki w ziemi. Gdy rozpoczęło się przesłuchanie, sąd dowiedział się, że Brady jest osiemdziesięcioletnim emerytowanym sprze- dawcą okładzin aluminiowych, mieszkającym ze swoją żoną i bratową w Minatare, stan Nebraska. - Czy uważa pan siebie za człowieka religijnego, panie Bra- dy? - W dzieciństwie uczęszczałem do szkółki niedzielnej, bo rodzice mi kazali. Podobała mi się tam muzyka. Jednak Bóg pojawił się w moim życiu dopiero w chwili przyjścia na świat mojego synka. Na własne oczy widziałem narodziny Louisa. Był rok 1963 i właśnie zaczęto wpuszczać ojców do sali porodo- wej. - Czy Louis spodobał się panu? - Był fioletowy, w kolorze winogron i zaplątany w pępowi- nę. Na zawsze wrył mi się w pamięć moment, kiedy położna po- wiedziała do lekarza: „Wygląda na Downa, sądząc po oczach". - »Wygląda na Downa"? Co miała na myśli? - Chciała powiedzieć, że Louis cierpi na zespół Downa. Że jest mongoloidalnym idiotą, jak nazywano wtedy takie dzieci. - Czy pan i żona odbyliście tego dnia rozmowę z pediatrą? - Tak. Powiedział nam, że Louis będzie poważnie opóźnio- ny w rozwoju i podatny na wszelkie choroby. Nasz syn nigdy nie będzie w stanie sam się ubrać, korzystać z łazienki, nigdy nie będzie rozpoznawał mnie ani Charlotte. Najlepiej będzie, jeśli umieścimy go w stanowym szpitalu psychiatrycznym i uznamy, że zmarł przy porodzie. - Co odpowiedzieliście państwo lekarzowi? - Powiedzieliśmy mu: „Proszę nam wybaczyć, doktorze, ale chcemy wykąpać małego". Przez następne dziewięćdziesiąt minut Amos Brady wyli- czał uciążliwości wychowywania dziecka z zespołem Downa. Niepojętni krewni i niesympatyczni poborcy podatkowi. Wiecznie zabrudzona bielizna i ciągłe zapalenia uszu. W wie- ku dziewięciu lat Louis potrafił już zawiązać sobie sznurowa- dła, mówić całymi zdaniami i samodzielnie czytać jeden wier- szyk. W wieku młodzieńczym stał się specjalistą od znajdowa- nia na polach osieroconych małych królików. Hodował je, aż podrosły, i sprzedawał sklepom zoologicznym. Mając lat dwa- dzieścia, pracował jako sprzątacz w pizzerii w Gering. - To, co pan opisał, zakrawa na cud - powiedział Lovett. - Charlotte i ja mieliśmy kogoś do pomocy. - Kogo? - Sprzeciw! - wrzasnął Martin. - Oddalam - rzekł spokojnie Torvald. - Mieliśmy pomoc dobrego Pana - rzekł Amos. - Czy nie jest pan zły na Oskarżonego za obciążenie was dzieckiem z zespołem Downa? - zapytał Lovett. - Louis był błogosławieństwem, nie ciężarem. - Amos bez- wiednie oderwał nitkę z rękawa swetra. - Pewnie, były takie momenty, kiedy chcieliśmy się poddać, lecz ostatecznie stali- śmy się lepsi jako ludzie... mniej skłonni do wydawania po- chopnych sądów. Wie pan, bardziej wyrozumiali dla błędów in- nych. Lovett spojrzał świadkowi prosto w oczy. - Czy pański syn żyje, panie Brady? - W dzisiejszych czasach dziecko chore na zespół Downa może liczyć na przeżycie od trzydziestu pięciu do pięćdziesię- ciu lat. Louis nie miał aż takiego szczęścia. Zmarł w paździer- niku zeszłego roku, w wieku trzydziestu siedmiu lat. - To nie wydaje się sprawiedliwe. Samotna łza spłynęła po policzku Amosa. - Bardzo za nim tęsknimy. - Wyobrażam sobie, że wiara podtrzymuje was na duchu. - Ostatnim razem, kiedy Charlotte i ja odwiedziliśmy grób... Louis jest pochowany na cmentarzu Cleandew w Scottsbluff... a więc ostatnim razem, kiedy tam byliśmy - przysięgam, że to prawda - królik wbiegł na trawę przed grobem i zaczął skubać koniczynę. Mały brązowy króliczek, jakie hodował Louis. - Uznał pan to za znak? - Louis za pośrednictwem królika dawał nam znać, że jest mu dobrze w niebie. - Dziękuję, panie Brady. Przekazuję świadka obronie. Martin wstał sztywno zza stołu i mruknął: - Czuję się, jakbym miał kopnąć szczeniaka. - Albo małego brązowego króliczka - powiedziała Esther. Z wymuszonym półuśmiechem Martin podszedł kuśtykając do mównicy, odstawił laskę, zerknął do notatek. - Witam pana. - Dzień dobry. - Zespół Downa to wada genetyczna, prawda? Pański syn urodził się z trzema dwudziestymi pierwszymi chromosomami, a większość dzieci ma ich tylko dwa. - Zgadza się. - Dlaczego według pana Oskarżony nie zdołał stworzyć ludzkiej komórki rozrodczej w taki sposób, by zawsze dzieliła się normalnie? - Wiedziałem, że zapyta pan o coś takiego. Chce pan usły- szeć moją odpowiedź? Powiem panu. Nigdy nie było takiego czasu w historii, by dzieci z zespołem Downa nie było pośród nas. Zdarza się to raz na siedemset urodzeń, co oznacza, że na całym świecie żyje dzisiaj zapewne około dziesięciu milionów dzieci z zespołem Downa. Według mnie coś tak powszechnego nie może dziać się bez powodu. - I jaki jest to powód? - Wierzę, że Bóg posyła na Ziemię dzieci z zespołem Do- wna, by nauczyć nas miłości, łagodności i radości. - W porządku, ale skupmy się przez moment na samych dzieciach. Czy jest im dobrze, skoro muszą iść przez życie, czu- jąc się gorsze i niepotrzebne? - Louis był szczęśliwy. Wyglądał trochę dziwnie, oczywiście, ze swoim grubym językiem i pomarszczonymi uszami, ale był najłagodniejszą osobą, jaką znałem. - Przypuśćmy, że naukowcy któregoś dnia znajdą sposób usunięcia tej wady genetycznej u dziecka jeszcze w łonie mat- ki... czy to byłoby dobre, panie Brady? - Chyba tak. Dobre? Jasne! - A więc mając do wyboru stan obecny i wszechświat bez zespołu Downa opowiadałby się pan za tym ostatnim? - No... tak. - Ale czy nie powiedział pan właśnie, że potrzebujemy dzieci z zespołem Downa, by uczyły nas miłości, łagodności i ra- dości? - Próbuje pan sprawić, żebym sam sobie zaprzeczył. - Nie, panie Brady. Próbuję zrozumieć, czy naprawienie wa- dy genetycznej powodującej zespół Downa byłoby zrealizowa- niem planu Boga, czy też wręcz przeciwnie. Czy może nas pan oświecić w tej kwestii? - Sprzeciw. - Podtrzymuję. - Nie mam więcej pytań. Zespół oskarżenia spędził przerwę obiadową w gabinecie Martina, gdzie Pierre Ferrand dostarczył im kawę i kanapki z rybą. Kawa była słaba, makrela bez smaku. - Zrobiłeś, co mogłeś - powiedziała Esther, pocieszającym gestem kładąc dłoń na ramieniu Martina. - Jeszcze się po tym podniesiemy - rzekł Randall. - Wiem, że to możliwe. - To my mamy mieć wzbudzające współczucie ofiary - jęk- nął Martin. - Nie Lovett, tylko my. Po przerwie obrona wezwała na świadka Monę Drakę, miło uśmiechniętą młodą kobietę z dołeczkami w policzkach i chło- pięcą fryzurą. Wjechała na salę w wózku inwalidzkim. Martin musiał przyznać, że strategia obrony jest genialna. Harry El- der, świadek oskarżenia, był obecny przy śmierci syna - i to sa- mo przeżył Amos Brady, świadek obrony. Stanley Pallomar, świadek oskarżenia, był uwięziony w wózku inwalidzkim - i ten sam los spotkał Monę Drakę, świadka obrony. - Wet za wet - powiedziała Esther. - Lovett nie ma wstydu - dodał Randall. W trakcie zeznania sąd dowiedział się, że Mona Drakę w dwa tygodnie po swoich szesnastych urodzinach skoczyła do płytkiej wody niedaleko zatoki Chesapeake i doznała złama- nia kręgosłupa. Silnym, melodyjnym głosem - pełnym odwagi i zupełnie pozbawionym litości nad sobą - opisywała, jak Bóg nauczył ją akceptować paraliż, dzięki czemu mogła zostać ar- tystką. - Przed wypadkiem byłam naprawdę dobra w rysowaniu. Przyjaciele nazywali mnie Mona Lisa Drakę. Miałam więc ta- lent, musiałam tylko wykorzystać części ciała nie objęte para- liżem. - Pani rysuje ustami... - Ustami, językiem i zębami. - Czy mogłaby pani zaprezentować nam swoje umiejętności? - Oczywiście. - Czy nic nie zostanie nam oszczędzone? - jęknął Randall, podczas gdy ktoś z zespołu obrony wsunął ołówek świadkowi pomiędzy zęby. Lovett wyciągnął z nesesera szkicownik, otworzył go, pod- szedł do miejsca dla świadków i umieścił czystą stronę przed Mona Drakę. Ołówek zakołysał się niczym cygaro. Dziewczyna spuściła wzrok, przycisnęła grafit do papieru i zaczęła ryso- wać. W minutę powstał komiczny portret Lovetta, karykatura, która nie tylko podkreślała podobieństwo profesora do Alfre- da Hitchcocka, lecz także jego zawadiacki charakter. Lovett poinformował sąd, że Mona Drakę regularnie sprze- daje ilustracje wydawcom kalendarzy i pocztówek. Wydobył teczkę zawierającą kserokopie jej najnowszych prac, poka- zując kolejne strony przed kamerą. Martin zorientował się, że artystka nie czuje lęku przed posądzeniem o miałkość. Do- skonale czuła kicz. Niegrzeczny szczeniak rozkopujący klomb; kociak polujący na pasikonika; królik malujący tęcze na wielkanocnej pisance. Jeśli Patrycja oglądała telewizję w swoim pokoju hotelowym, zapewne robiło jej się teraz nie- dobrze. - Jeszcze jedno pytanie, pani Drakę - rzekł Lovett, wraca- jąc do mównicy. - Czy uważa pani, że została potraktowana nie- sprawiedliwie przez życie? - Powiem panu, jaka jest moja osobista filozofia. Wierzę, że nasze życie zaczyna się dopiero wtedy, gdy dotrzemy do Wielkiego Niewiadomego. Bóg chciał mi pokazać, że na tym świecie nie można osiągnąć prawdziwego szczęścia, toteż ze- słał mi wypadek. Oczywiście rozpacz, jaką później przeżywa- łam, nie była niczym przyjemnym, ale pozwoliła mi docenić to, co Biblia mówi o nieśmiertelności. Kiedy wreszcie dostanę się do nieba i nagle będę mogła chodzić... wyobraźcie sobie moją radość. Takiego szczęścia nie zazna żadna kobieta, która nie spędziła życia na wózku. - Dziękuję bardzo, pani Drakę. Świadek należy do pana, panie Candle. Kontrprzesłuchanie Mony Drakę było zapewne najbardziej drażniącym doświadczeniem w całym życiu Martina. Im dalej brnął, tym bardziej czuł się jak psiak obszczekujący słonia. - Czy czuje pani czasem gniew z powodu swojego nieszczę- ścia? - Gdyby nie mój wypadek, nigdy nie odważyłabym się spró- bować swoich sił jako artystka. To bardzo wymagająca branża. - Czy czasem w rozpaczy myśli pani, że Oskarżony jest okrutny? - Wie pan, w co wierzę? Wierzę, że Jezus ma wielką butel- kę, większą niż pan i ja możemy sobie wyobrazić, i zbiera do niej wszystkie ludzkie łzy. Żadna łza, którą ronimy, nie uchodzi uwadze Pana naszego, Jezusa Chrystusa. *** Przez osiem kolejnych dni Lovett trzymał się tej samej nisz- czącej strategii, przeciw każdemu z hiobian Martina stawiając równie poszkodowanego przez los nieszczęśnika, który jedna- kowoż uważał, że Bóg jest dobry. - Cholerny fanatyk - warczał Randall. - Gdzie on ich znajduje? - ciskała się Esther. Kontynuując swe badanie zła egzystencjalnego, obrona przedstawiła imponujący zbiór ludzkich wraków - dziesiątki sympatycznych, bogobojnych ofiar wypadków samochodo- wych, katastrof kolejowych, pożarów, zatruć, eksplozji i nie- właściwego obchodzenia się z niebezpiecznymi narzędziami. W każdym przypadku świadek wyjaśniał, w jaki sposób cier- pienia wzmacniały jego siłę woli, oczyszczały duszę i uczyły mi- łości. Przechodząc do zagadnienia zła naturalnego, Lovett zapre- zentował dziesięcioro pacjentów chorych na raka, z których każdy utrzymywał, że jego cierpienia są niczym w porównaniu z tym, czego Chrystus musiał doświadczyć na krzyżu. Obrona postawiła też przed sędziami zadowolonego z życia trzynasto- latka cierpiącego na hemofilię... pobożnego ojca małej dziew- czynki chorej na zapalenie opon mózgowych... jedenastolet- niego mormona, który z powodu braku odporności musiał żyć wewnątrz szklanej bańki, jakby był złotą rybką... oraz uroczą parę sióstr syjamskich, które jednym głosem powiedziały: „Wspólnie kształtujemy życie każdej z nas". Zwracając się wreszcie ku złu moralnemu, Lovett sięgnął do wojny w Wietnamie - przedstawił czterech kalekich wete- ranów, troje osieroconych dzieci oraz sześć pogrążonych w smutku wdów, a każdy ze świadków był bardziej anielski od poprzedniego - i wreszcie wezwał ofiarę gwałtu, która wyzna- ła: „Ponieważ mam miłość Boga w sercu, jestem w stanie gwał- cicielowi wybaczyć". Kontrprzesłuchania, jak było do przewidzenia, do niczego nie doprowadziły. Przesłuchując wdowę po żołnierzu, który zgi- nął w trakcie ofensywy naTet, Martin zmusił ją do przyznania, że zazdrości tym Wietnamkom, których mężowie wrócili do do- mu cali, na co wdowa opowiedziała, jak to żałoba skłoniła ją do nawiązania kontaktu z sierocińcem w Dong Ha i „dzięki ofie- rze Jacka setki azjatyckich dzieci dzisiaj żyją w o wiele lep- szych warunkach". Przypominając zeznanie nastoletniej dziewczynki, której mały braciszek wypadł z okna z dwudzie- stego pierwszego piętra na dolnym Manhattanie, Martin skło- nił ją do nazwania wypadku „niezrozumiałym", potem jednak dziewczynka zaczęła podawać „dowody świadczące o tym, że Barry żyje szczęśliwie w objęciach Jezusa". W rozmowie z pa- cjentem chorym na raka jąder, któremu pozostało mniej niż trzy miesiące życia, zdołał uzyskać stwierdzenie, że boi się on o przyszłość dziesięcioletniej córeczki, potem jednak świadek dodał, że wkrótce on również „będzie stał u boku aniołów, z nieba prowadząc Sally przez życie". Tracimy grunt pod nogami, przyznał niechętnie Martin w duchu, spoglądając na kolejny zestaw anagramów hasła JAŁOWE MAŁPY. ŁOWY PAŁMEJA. WOŁAJ ŁEPYMA. PŁYWA MAŁO JE. Przegrywamy bitwę, pomyślał z goryczą. Przegrywamy całą cholerną wojnę. Tak zdezorientowany był Martin, taki niepokój panował w jego sercu i takie zamieszanie w duszy, że z początku nie spo- strzegł, iż obrona ponownie zmieniła strategię. Obecnym świadkiem nie był cierpiący nieszczęśnik, lecz zakonnik: oj- ciec Sebastian Cranach, korpulentny, łysy franciszkanin, któ- ry nosił skórzane sandały i brązową wełnianą opończę, i wy- kładał historię Kościoła na uniwersytecie Świętego Bonawen- tury. - Jasna cholera, brakowało tylko braciszka Tucka - wyszep- tała Esther. - Dziewięć artykułów w „Kwartalniku Augustyńskim" i dwanaście w „Przeglądzie Tomistycznym" - odrzekł Martin, wpatrując się w przeciwległą ścianę. Deszcz bębnił o szyby, a w uszach Martina dźwięk ten brzmiał złowrogo, niczym gra- nie werbli oznajmiające przybycie armii Vlada Draculi. - Zda- je się, że przyszły dla nas ciężkie chwile. - Dasz mu popalić - powiedziała Esther. - Zazdroszczę ci twojej wiary - odparł Martin. Przebijając się przez mgłę rozpaczy, skupił uwagę na zezna- niach Cranacha. Zakonnik wyjaśniał, dlaczego skomplikowany, zróżnicowany wszechświat musi ipso facto zawierać defekty. - Obrona ontologiczna - mruknął Randall. - Wiedzieliśmy, że ta chwila nadejdzie - jęknął Martin. Ści- gał ich Behemot. Okrutna bestia nadeszła. ŁAPY MOJŁEWA, napisał. MYJ PŁOWE ŁAJA. PAŁA WOJNYŁA. - Tak jak na oszlifowany diament, na wyjaśnienie ontolo- giczne można patrzyć z wielu stron. - Cranach mówił głosem melodyjnym i donośnym, jakby wygłaszał kazanie w gotyckim kościele. - Zawiera ono, po pierwsze, aspekt epistemologicz- ny: teorię ludzkiego poznania. Jak ujął to Laktancjusz w czwartym wieku: „Dobra nie można zrozumieć w oderwaniu od zła ani zła w oderwaniu od dobra". - Gdyby wszystko było czerwone - dodał Lovett - czerwień byłaby pojęciem pozbawionym znaczenia. - Otóż to. W ujęciu epistemologicznym nasza zdolność do przeżywania szczęścia, przyjemności i zadowolenia zależy cał- kowicie od naszego uprzedniego doświadczenia smutku, cier- pienia i niedoli. Obserwując wyniosłe zachowanie Cranacha, Martin przy- pomniał sobie równie aroganckiego oskarżonego w sprawie „Komisja planowania powiatu Abaddon przeciwko Wilcokso- wi".Wiosną 1992 roku Herbert Wilcox, ortodonta z Perkins- ville, wykopał przy swym domu basen, nie uzyskawszy koniecz- nego zezwolenia; Martin zarządził, że Wilcox nie musi likwido- wać basenu, ma jednak w każde sobotnie i niedzielne popołu- dnie zapraszać do korzystania z niego wszystkich sąsiadów, oczywiście pod nadzorem ratownika, którego sam będzie opła- cać. - Jednak to nie wyjaśnia rozmiarów zła, jakie widzimy wo- kół siebie na co dzień - rzekł Lovett z udawaną rozpaczą. - Tak. To prawda. - Cranach wsunął dłoń pod habit i podra- pał się po brzuchu. - Co doprowadza nas do estetycznego aspektu teorii ontologicznej: pomimo całej jego pozornej brzy- doty jest to nadal, według pamiętnych słów Leibniza, „najlep- szy ze wszystkich możliwych światów". - Ta argumentacja wyszła już dzisiaj chyba z mody. - Załóżmy na moment, że Leibniz, który był w końcu wyna- lazcą rachunku różniczkowego, miał rację. Czy teoria najlepsze- go ze światów dokądś nas prowadzi? Sądzę, że tak. Pozwólcie państwo, że zaprezentuję pewien prosty rekwizyt. - Z wystudio- waną nonszalancją Cranach wydobył z rękawa obwarzanek. - Kiedy kupujemy taki bajgel w sklepie, wiemy, że płacimy za ciastko, nie za dziurkę. Kiedy jednak patrzymy na resztę rzeczy- wistości, uparcie skupiamy się na negatywach: koniecznym fak- cie braku, dziurze w kosmicznym bajglu. - Kosmiczny bajgel... czy ten facet jest poważny? - wyszep- tał Randall. - Święty Augustyn przeprowadza tę samą tezę na przykła- dzie sera szwajcarskiego - mruknął w odpowiedzi Martin. - Nasz świat, musimy pamiętać, jest w przeważającej czę- ści piękny i dobry - mówił Cranach. - „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre". Nasza planeta obfi- tuje we wspaniałe zachody słońca, złociste plaże, wysokie gó- ry, dziecięcy śmiech, ekstatycznych kochanków, wierne psy, lo- jalnych przyjaciół... - Smakowite rodzynki - rzekł Randall. - Najlepsze z możliwych bajgli - powiedziała Esther. - Byłbyż on więc dziełem kochającego Stwórcy? - zapytał Lovett. - Najwyraźniej. - Cranach wydobył zza pazuchy pudełko zapałek. - Gdyby Oskarżony był winien zarzucanych mu czy- nów, świat byłby, z ontologicznego punktu widzenia, o wiele gorszy. Byłby światem nie Leibniza, lecz Lovecrafta: wielką dziurą praktycznie bez bajgla. -Wyjął zapałkę i potarł ją o dra- skę. - Rozważmy zjawisko ognia. Przez tysiące lat ta chemicz- na reakcja pozwalała nam ogrzewać domostwa, gotować stra- wę, odstraszać nieprzyjaciół i rozjaśniać mroki nocy. Ogień po- jawiał się również w wersji niszczącej, ale był to wyjątek, nie reguła. - Ten fakt nie byłby szczególną pociechą dla kobiety, któ- rej córka zginęła, powiedzmy, w pożarze w zakładach Triangle Shirtwaist w roku 1911 - rzekł Lovett z udawaną troską. Cranach zdmuchnął zapałkę. Obłoczek dymu uniósł się w powietrze. - Zgoda. Dlatego też teoria ontologiczna ma również trze- ci aspekt, mechanistyczny. W momencie gdy Bóg postanowił stworzyć fizykalny kosmos, zdał sobie sprawę, że musi on być rządzony przez konkretne prawa: spalania, grawitacji, ruchu i tak dalej. Niech te prawa nawet powodują czasem określone trudności, ale we wszechświecie nie może panować anarchia. Weźmy na przykład kość. - Gestem bardziej odpowiednim dla jednego z braci Mara niż dla franciszkanina świadek wyciąg- nął spod habitu ludzką kość udową. Martin poczuł ukłucie za- zdrości: w odróżnieniu od jego kości udowych ta wyglądała na całkowicie wolną od raka. - Nasz szkielet to niesamowity wy- nalazek - rzekł Cranach. - Jest na tyle solidny, by udźwignąć ciężar ciała, a jednocześnie na tyle lekki, byśmy mogli się po- ruszać. - Przyjmując postawę cyrkowego siłacza próbującego zgiąć żelazny pręt, natężył się i złamał kość na pół. - Kruchość kości nie oznacza, że Bóg sprzed śpiączki był niekompetentny albo zły. Oznacza tylko, że tworząc nasz szkielet, podlegał ogra- niczeniom zawartym w samej materii. Taką samą analizę moż- na by przeprowadzić w przypadku skorupy Ziemi... - Otworzył celofanową torebkę i wydobył bezę z kremem; zrobił to płyn- nym ruchem, niczym magik pokazujący sztuczkę karcianą. - Gdyby Bóg stworzył ziemię tak twardą, że wstrząsy tektonicz- ne i wybuchy wulkanów nigdy by się nie zdarzały - przebił kciukiem skorupę ciastka - wtedy rolnictwo, wydobywanie su- rowców i budowanie dróg byłyby niemożliwe. Tę samą tezę da- łoby się zastosować w przypadku wiatru, deszczu i bakterii. Każde z tych zjawisk jest zasadniczo dobre, chociaż czasem po- woduje niepożądane efekty uboczne, takie jak tornada, powo- dzie, susze i zarazy. W każdym przypadku tak zwane zło dzie- je się per accidens. Oskarżony nie jest niczemu winny. - Lecz przecież Bóg sprzed śpiączki mógł z pewnością za- wiesić prawo naturalne, kiedy ujrzał, że powoduje ono cierpie- nie - rzekł Lovett. Cranach odpowiedział na to wyzwanie podobnie, jak Hiob uczynił to w Boskim mózgu: tak, Oskarżony mógł złamać wła- sne prawa, ale w im większym stopniu by to robił, tym bardziej chaotyczny stawałby się wszechświat, aż całkowita przypadko- wość doprowadziłaby jego mieszkańców do szaleństwa. - Co nie oznacza, że On nigdy nie interweniował. Mamy podstawy przypuszczać, że były setki przypadków, kiedy spo- glądał w dół, zauważał, że zbliża się głód albo powódź, i nie do- puszczał do ich powstania. - Mogły być tysiące takich przypadków - rzekł Lovett. - Albo miliony - powiedział Cranach. - Albo ani jeden - mruknął Martin pod nosem. - Wszystkie wymienione przez pana dotąd katastrofy są przykładami zła naturalnego. - Lovett był rozpromieniony, jak- by podniósł karty po rozdaniu i ujrzał, że ma na ręku karetę. - A co ze złem moralnym? Czyż Oskarżony nie był obowiązany interweniować za każdym razem, gdy molestowane było dziec- ko albo gdy miała nastąpić masakra? - Nie. - Nie? Oto nadchodzi druga wielka bestia Hioba, pomyślał Mar- tin. Lewiatan teorii liberum arbitrium. Resztę dnia Lovett i Cranach poświęcili na drobiazgowe przedstawianie teorii wolnej woli. Dzięki rozmowie z Adria- nem i Ewangeliną Martin znał już jej podstawy: jeśli wolna wola ma być w pełni obowiązującą zasadą, musi należeć do każdego, nie wyłączając tych, którzy użyją jej, by oszukiwać, kraść, gwałcić i zabijać. Wyjaśnienia Cranacha były zarazem uczone, jak i pełne niuansów, upstrzone odniesieniami do „De libero arbitrio" świętego Augustyna, „Moraliów" Grzegorza Wielkiego, „De casu diaboli" świętego Anzelma i „Summa the- ologiae" świętego Tomasza z Akwinu. Gdy wykład dobiegł wreszcie końca, Martin zrozumiał jego żelazną logikę. Mając do wyboru stworzyć roboty zaprogramowane na niewinność al- bo autonomiczne istoty posiadające zdolność podejmowania rzeczywistych decyzji, Bóg wybrał to drugie rozwiązanie. - Wydaje mi się, że teoria wolnej woli obejmuje nie tylko zło moralne, lecz również zło egzystencjalne - rzekł Lovett. - Oczywiście. Dar liberum arbitrium pozwala nam na stwo- rzenie wielu imponujących, choć wyrażających pychę wynalaz- ków: kolei żelaznej, transatlantyków, gmachów opery. Każdy z tych wynalazków zawiera w sobie potencjał katastrofy - po- ciągi zderzają się, statki toną, gmachy opery trawi pożar - je- steśmy jednak gotowi zaakceptować takie ryzyko w imię po- stępu i kreatywności. - Lepiej zbudować samolot, chociaż może on ulec sile gra- witacji, niż na zawsze pozostać na ziemi, spętani miłosną tro- ską Stwórcy o nasze bezpieczeństwo. - Sądzę, że nie dałoby się tego powiedzieć lepiej. - Dziękuję bardzo za pańskie pouczające zeznania, ojcze Cranach. Nie mam nic do dodania. 19 - Niewinni... *** Kiedy Martin obudził się następnego ranka, rak obudził się razem z nim, zaciskając szczypce wokół jego miednicy i wgry- zając się żarłocznie w ramiona. Pacjentom chorym na raka przy- darzają się dni dwojakiego rodzaju, przypomniał sobie słowa doktora Blumenberga - kiepskie i straszne. Ten miał być strasz- ny. Martin połknął cztery tabletki roxanolu i zaczął się ubierać, przez cały czas spoglądając na fiolkę z odradeksem stojącą na biurku. Czy ten brunatnożółty płyn naprawdę zdolny byłby go uleczyć? Czy naprawdę zdołałby uśmierzyć jego cierpienie? „Weź tę fiolkę, jeden zastrzyk ci nie zaszkodzi", namawiał go ból. - Dopiero kiedy skończę z Cranachem - powiedział Martin na głos. „Zrób to". - Nie. „Weź fiolkę, Martin. Poślij Boga do diabła i żyj". - Nie mogę. Nie. Towarzysze niedoli liczą na mnie. Gdy o wpół do dziesiątej rano Martin szedł przez plac przed budynkiem Pałacu Sprawiedliwości, jego zamiar spędzenia ca- łego dnia na przesłuchiwaniu Cranacha wydawał się czczą fan- tazją. Ogniste skurcze przebiegały mu po miednicy i kręgosłu- pie niczym pioruny ciskane przez gniewnego Jehowę Starego Testamentu. Każdy krok był torturą. Wyczuwając, co się dzie- je, Olaf i Gunnar wzięli go pod pachy, dźwignęli parę centy- metrów nad ziemię i tak wnieśli do sali sądowej. Zanim Tonrald zdążył otworzyć posiedzenie sądu, Martin poprosił Lovetta o chwilę rozmowy i wraz Randallem podeszli do sędziów; było to tego rodzaju zebranie, jakie kamerzyści Kanału Sądowego wprost uwielbiali - pozwalało im ono wściu- biać nos w króliczki Louisa Brady'ego, rysunki Mony Drakę i tym podobne głupstwa. Lovett zgodził się, by Randall przesłu- chał Cranacha, dopóki Martin nie poczuje się lepiej. Z nihilistycznym ogniem w oczach Randall podszedł do sto- łu oskarżenia i schwycił część śniadania Esther: obwarzanek oblany lukrową polewą. - Niech zgadnę - powiedziała Esther. -To kosmiczny obwa- rzanek? - Kiedy wezmę się za Cranacha... - Randall odwrócił się i ruszył w stronę miejsca dla świadków - wepchnę mu go głę- boko do gardła. Zaczął od lekkiego starcia z teorią ontologiczną. - Powiedzmy, że to jest wszechświat - rzekł, podnosząc ciastko. - Moje pytanie brzmi - przyłożył obwarzanek do oka niczym monokl - czy musi być w nim dziura? Dlaczego Bóg nie stworzył bezbłędnego wszechświata? Cranach poluźnił sobie pas przy habicie. - Nawet istota wszechmocna musi podlegać wymogom logi- ki. Bóg sprzed śpiączki nie mógłby oczyścić Stworzenia z ma- terii, energii i praw fizycznych, nie niszcząc go jednocześnie. Leibniz, proszę pamiętać, twierdził, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Żąda pan - wbrew logice - by Bóg stwo- rzył najlepszy z niemożliwych światów. Bezbłędny kosmos w ogóle nie byłby kosmosem. Byłby samym Bogiem. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Randall wcisnął palec wskazujący w dziurkę ciastka. - Dlaczego nie żyjemy w kosmicznym ciastku z kremem, bez dziurki? Świadek w odpowiedzi ponownie zacytował Leibniza, na co Randall raz jeszcze użył swojej metafory o ciastku z kre- mem, i tak przerzucając się argumentami zmarnowali kolejną godzinę. JAŁOWE MAŁPY, napisał Martin i zdesperowany tworzył coraz krótsze wyrazy: PAWEŁ, PYŁEM, MEWY, WOŁY, PAW, JVLAJ... Gdyby miał „r", mógłby utworzyć RAJ... Tak! Nagle opanowała go fala podniecenia, skurcz radości prze- nikający ciało bardziej przyzwyczajone do odczuwania bólu. Raj... Elizjum... Niebo... tak! - Mam! - wyszeptał. - Co masz? - zainteresowała się Esther. - Odpowiedź na teorię ontologiczną. Na teorię wolnej wo- li również. Nie zdoławszy uczynić wyłomu w ontologii, Randall zaczął zmagać się z koncepcją liberum arbitrium. - Jeśli wolność jest darem od Boga i jeśli ten dar nieodwo- łalnie powoduje okrucieństwa i niesprawiedliwość, dlaczego Bóg nie jest odpowiedzialny za te zjawiska? - Święty Tomasz z Akwinu zajął się tą kwestią już siedem- set lat temu - odparł Cranach. - Błyskotliwie łącząc argument wolnej woli z teorią ontologiczną, ojciec Kościoła wyjaśnił, że przeciętny człowiek prędzej czy później traci kontakt z boską harmonią kosmosu. To odłączenie samo w sobie nie jest złem. To jedynie pewien brak: ontologiczną luka, która czasem skła- nia człowieka do grzesznych zachowań. Skoro jednak ludzka niegodziwość wynika z braku nieistnienia czegoś - nie może być dziury w niczym - pytanie o sprawstwo staje się bezsen- sowne i Bogu nie można zarzucić żadnej winy. - Rozumiem - rzekł Randall ponuro. Gdy nadeszła pora obiadu, Martin zdał sobie sprawę, że nie ma siły wstać, toteż poprosił Esther o przyniesienie mu czegoś z najbliższego sklepiku. Esther wróciła z haringsalade, sałatką ze śledzi oraz z frytkami umaczanymi w majonezie. Martin zjadł to ze smakiem i po kilku minutach poczuł przypływ sił. Czy stało się to dzięki jedzeniu, środkom przeciwbólowym czy odnalezieniu właściwych argumentów, nie potrafił stwierdzić. Wiedział tylko, że jest gotów do rozprawy z Cranachem. - Domyślam się, że wierzy pan w niebo - rzekł Martin, wchodząc na mównicę. - Oczywiście. - To wspaniały świat, jak wszyscy wiemy. Świat idealny. - Owszem. - A zatem coś tu się nie zgadza. Czyż pańska teoria ontolo- giczna nie głosi, że świat idealny nie może istnieć? Cranach pozostał nieporuszony. - Niebo jest odmienne od naszego świata. - Ale mimo to jest oddzielne od Boga. Zgadza się? - Mniej więcej. - Co zmusza mnie do wysnucia wniosku, że albo raj jest obarczony błędem, albo teoria óntologiczna to bzdura. Czy raj ma wady, ojcze Sebastianie? Czy wierzeje z macicy perłowej podtrzymywane są przez zardzewiałe zawiasy? Czy w harfie Gabriela zerwana jest struna? - Jeśli niebo zawiera błędy... - A może jest tam gdzieś dziecko: jedno samotne, zgnębio- ne, cierpiące dziecko... pięcioletnie dziecko wspominane przez Iwana Karamazowa, zamknięte w zimnym wychodku, wołają- ce o pomoc. - Jeśli niebo zawiera błędy, to nie są one tym, co normal- nie nazywamy błędami. - Dlaczego zatem nasz świat nie może zawierać błędów, któ- rych normalnie nie nazywalibyśmy błędami? Dlaczego nie mo- żemy mieć jakichś grumpli i walantów zamiast rozszczepu krę- gosłupa i Buchenwaldu? - Przeprowadza pan analogię pomiędzy dwoma zupełnie różnymi pod względem ontologicznym wymiarami. Martin ponownie poczuł ukłucie szczypców raka w kościach miednicy. Skrzywił się, jęknął i rzekł: - Być może, ale... - Nie ma tu żadnego „być może". Królestwo Boże nie ma nic wspólnego z materialnym kosmosem. Martin przetarł oczy apaszką Patrycji, walcząc z bólem i z powodowanym przez ból lękiem. Och, do diabła, jest jed- nak odpowiedź na moją odpowiedź, pomyślał. - Pomimo to musimy... - Nie istnieje zatem sprzeczność pomiędzy teorią óntolo- giczna i chrześcijańską obietnicą odkupienia. - Według pana. - Według mnie i według Kościoła katolickiego. - Idźmy dalej - powiedział Martin przez zaciśnięte zęby. - Tak zwana teoria liberum arbitrium głosi, że większość stwo- rzeń obdarzonych wolną wolną musi w końcu popaść w grzech. A jednak pański Kościół katolicki istnieje głównie po to, by świętować wyjątek od tej reguły. Jezus Chrystus posiadał wol- ną wolę. Zgadza się? - Pośród swych innych zalet. - A zatem logiczne jest - czyż nie? - że teoria ta nie ma sen- su. Czy też również Jezus popadał czasem w grzech? - Jezus był... - Idealny. Dokładnie. Zmywał po sobie, zachowywał ciszę w bibliotekach, nigdy nie spalił czarownicy na stosie. - Oczywiście, że był idealny - rzekł Cranach. - Był wciele- niem Boga. - Tak, ale był również człowiekiem. Człowiekiem. Proszę temu zaprzeczyć, a popełni pan herezję docetyzmu. - Przy- gwoździłem go, pomyślał Martin. Szach mat. - Nie jest pan do- cetystą, prawda? - Nikt nie jest już docetystą. Co pan chce powiedzieć, pa- nie Candle? Że Bóg powinien był zapełnić wszechświat wyłącz- nie własnymi uosobieniami? - Planeta Jezusów byłaby może nudna, ale wolę ją od tej, na której działali, powiedzmy, Adolf Hitler i Poi Pot. - Musi pan zrozumieć, że Chrystusa nie można pojmować w oddzieleniu od Boga Ojca. Chrystus nie był „stworzeniem obdarzonym wolną wolą", jak pan to ujął. W ogóle nie był „stworzeniem". Martin poczuł nacisk szczypców raka na kość ogonową. Jęk- nął, zazgrzytał zębami i przytrzymał się mównicy, jakby była to poręcz kolejki z nieba do piekła. - A zatem kim był? - Wie pan doskonale, kim był Jezus. Był wcieleniem Boga, panie Candle. Wcieleniem Boga. Martin westchnął, częściowo z bólu, a częściowo z powodu uporu Cranacha; wydając przeciągły, niski, podobny do gwiz- du dźwięk, bał się, że sędziowie zinterpretują go nie jako ozna- kę fizycznego cierpienia, lecz przyznanie do porażki. - Nie mam więcej pytań. Gdy Martin opadł na krzesło - powoli, ostrożnie, by nie drażnić raka - Lovett poinformował Torvalda, że nie widzi po- trzeby ponownego przesłuchiwania świadka. Spieprzyłem sprawę, pomyślał Martin. Nie zdołałem pokonać ontologii i wolności, i teraz obie hulają sobie na swobodzie. W wyobraź- ni ujrzał bestie atakujące jego towarzyszy: Behemota wbija- jącego Christophera Ransoma w ziemię i miażdżącego głowę Wandy Jo Jenkins potężnymi szczękami, Lewiatana odgryza- jącego Stanleyowi Pallomarowi jedyną rękę i palącego Har- ry'ego Eldera ognistym oddechem. - Obrona wzywa na świadka Martina Candle'a. Powstał, podpierając się laską. Idąc w stronę miejsca dla świadków, zdał sobie sprawę, że trawi go gorączka, wydłużając i zaokrąglając kształty wszystkich przedmiotów, jakby Bóg stworzył świat ze szpachli, a nie z drewna i gliny. Szedł powo- li, każdy krok okupując bólem. W trakcie całej swojej kariery prywatnego oprawcy rak nigdy dotąd nie zachowywał się z tak wyrafinowanym okrucieństwem. Martin opadł na fotel dla świadków, drżąc na całym ciele. Oparł laskę na kolanach i jaw- nym gestem przełknął cztery tabletki roxanolu. Nadszedł woźny. Martin chwycił Biblię, czując palący ból w każdym ścięgnie i każdej kości. Złożył przysięgę. - Nie najlepiej pan wygląda - rzekł Lovett, a jego głos od- bił się od wyłożonych drewnem ścian. Martin skinął głową. - Dam sobie radę. - Może powinniśmy odłożyć przesłuchanie na później. - Powiedziałem, że dam sobie radę. Lovett wziął od woźnego egzemplarz Pisma Świętego i pod- szedł do mównicy. - Czy mogę przyjąć, że znajoma jest panu Księga Hioba? Martin poruszył szczękami, starając się zgryźć i prze- łknąć wszystkie okruchy roxanolu, jakie mogły pozostać mu w ustach. - Czytałem ją piętnaście razy. - A zatem z pewnością pamięta pan dramatyczny moment w rozdziale trzydziestym pierwszym, kiedy Hiob żąda posłu- chania u Boga. „Przeciwnik niech skargę napisze... Zdam spra- wozdanie z mych kroków". Wkrótce potem pojawia się Bóg i Jego pierwsze słowa brzmią: „Gdzieś był, gdy zakładałem zie- mię?". Martin pochylił się do przodu i rzekł: - Właściwie pierwsze słowa Boga brzmią: „Któż tu zaciem- nić chce zamiar słowami nierozumnymi?". Lovett otworzył Biblię i poślinionym palcem przełożył jed- ną kartkę. - Zaiste... lecz ja chciałbym wiedzieć, jak pan odpowie- działby na to pytanie. - Które, pierwsze czy drugie? - Gdzie pan był, kiedy Bóg... - Zakładał ziemię? - Tak. - Żartuje pan? - Nie. - Nie istniałem, kiedy Bóg... - Jakże to niefortunny dla nas zbieg okoliczności! Gdyby pan tam był, mógłby Mu powiedzieć, jak urządzić wszystko le- piej... czy też przeceniam pańską opinię o samym sobie? - Sprzeciw! - wrzasnął Randall, zrywając się z miejsca. - Oddalam - rzekł Torvald. - Mógłbym trochę kibicować, zgadza się - odparł Martin, przecierając oczy. Twarz Lovetta była wąska i zniekształcona, jakby odbita w krzywym zwierciadle. - Proszę wyjaśnić sądowi, dlaczego wszechświat ma trzy wymiary przestrzenne, a nie dwa albo cztery - rzekł Lovett. - Co? - Proszę wyjaśnić, dlaczego wszechświat ma akurat trzy wymiary. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Gdybym ja tworzył wszechświat, dałbym mu raczej czte- ry wymiary przestrzenne. Im więcej, tym lepiej, prawda? - Skoro pan tak mówi... - Dlaczego zadowalać się trzema, skoro można mieć cztery? - Nie rozumiem, do czego pan zmierza. - Naukowcy mówią nam dzisiaj, że kwarki, najmniejsze cząstki materii, są węzłami w czasoprzestrzeni. Nie można za- wiązać węzła w dwóch wymiarach, ponieważ nie ma tam „nad" i „pod". W czterech wymiarach można co najwyżej zaplatać sznurek, ale nie da się zawiązać węzła, który by trzymał. Wy- chodzi więc na to, że czterowymiarowy kosmos okazałby się ka- tastrofą. Bóg w swoim czasie dobrze wiedział, co robi. - Nigdy nie kwestionowałem Jego talentów matematycz- nych, profesorze. Nie zgadzam się tylko z Jego poczuciem mo- ralności. - Czy wie pan, co by się stało, gdyby przyciąganie pomiędzy jądrami atomów było tylko odrobinę większe? - Nie mam pojęcia. - Bóg wiedział. Wiedział, że gdyby uczynił to przyciąganie tylko o dwa procent silniejszym, protony stałyby się diproto- nami, tworząc odmianę wodoru tak niestałą, że cały nasz wszechświat składałby się wyłącznie z helu. Gdyby przyciąga- nie było o pięć procent słabsze, deuteron nie mógłby powstać, nie byłoby więc deuteru, a wtedy... - Wolałbym raczej rozmawiać o Deuteronomii, prawie po- wtórzonym, niż o deuterze. Porozmawiajmy o tym, jak Bóg ka- zał Izraelitom mordować Chetytów, Amorytów i Kananejczy- ków. - ...a wtedy niemożliwa byłaby nuklearna reakcja łańcu- chowa, jaka zachodzi na Słońcu. Nie byłoby warunków do ży- cia na Ziemi. Jednak życie na Ziemi istnieje, prawda? Proszę mi powiedzieć: gdybym dał panu słój pełen komórek prokario- tycznych, jakie znajduje się w prekambryjskich błękitnozielo- nych algach, to czy potrafiłby pan zmienić je w komórki euka- riotyczne, to jest tkankę zwierzęcą, wyposażoną w jądro, ją- derko, mitochondria, aparat Golgiego? - Oczywiście, że nie. - Oczywiście, że nie, i nie potrafiłby tego zrobić również najinteligentniejszy biolog uniwersytetu amsterdamskiego. Jednak Bóg zdołał tego dokonać, w efekcie przekształcenia prekambryjskich alg zaroiło się na planecie od stawonogów, gąbek, płazów, ryb, gadów, kotów, psów i żyraf. Czy wie pan du- żo na temat żyraf, panie Candle? - Niewiele. - Jak pan sobie zapewne wyobraża, żyrafy muszą mieć bar- dzo wysokie ciśnienie krwi, w przeciwnym razie bowiem nie zdołałyby wpompować krwi do głowy, na wysokość dwóch me- trów. Istnieje jednak pewien problem. Pochylając się u wodo- poju, żyrafa powinna stracić przytomność od ciśnienia płynu w mózgu. Jak temu zaradzić? - Nie mam pojęcia. - Bóg wiedział, jak to uczynić. Poprzez ewolucję czy bezpo- średnią interwencję - tego nie wiemy - wyposażył układ krą- żenia żyrafy w mechanizm redukujący ciśnienie, tak zwane re- te mirabile. - Z kieszeni marynarki Lovett wyjął gruby karto- nowy cylinder z różową zakrętką. Podszedł do Martina. - Wie pan, co w tym jest? - zapytał, kładąc cylinder na pulpicie. - Sądząc po napisie, klocki - odparł Martin, z żalem wspo- minając noc, kiedy z Patryc j ą bawił się klockami Brandona w jej pracowni. - Tak. Dziecięce klocki. Niech pan z tych klocków zbuduje żywą istotę. Nic wyszukanego. Nie żabę, nie węża ani innego kręgowca... niech pan zbuduje ślimaka. Czy proszę o zbyt wie- le? Czy mógłby pan pokazać sądowi prawdziwego, żywego, po- ruszającego się ślimaka? - Och, na miłość boską! - Widzi pan, do czego zmierzam, tak? Jeśli Oskarżony wie- dział, ile wymiarów musi mieć wszechświat, jeśli wiedział, ja- ka powinna być wartość przyciągania atomowego i jak zamie- nić komórki prokaridtyczne w eukariotyczne i jak uratować żyrafę przed zemdleniem, jeśli wiedział to wszystko, to może wiedział również coś więcej. Czy to możliwe? - Ja nie kwestionuję Jego mocy, panie Lovett. Jestem pod jej wielkim wrażeniem. - Proszę odpowiedzieć na pytanie. Jeśli Bóg wiedział to wszystko, czy jest możliwe, że wiedział również coś więcej? - Mógł wiedzieć coś więcej. - A może nawet wiedział, dlaczego istnieje zło, choć On nie ma złych zamiarów? - Sprzeciw! - wrzasnął Randall. - Oddalam - rzekł spokojnie przewodniczący Torvald. Martin uzbroił się w męstwo. - Jestem gotów przyznać, że Bóg jest niewinny, dopóki nie zostanie Mu udowodniona wina. Ale nie przyznam, że jest nie- winny tylko dlatego, że nie potrafię zrobić ślimaka z dziecię- cych klocków. - Czy przypomina pan sobie z zeznania ojca Cranacha sło- wa, że bakterie są „fundamentalnie dobrotliwe"? - Pamiętani to stwierdzenie, tak. - Czy jest pan równie dobrze usposobiony do bakterii jak ojciec Cranach? - Sądzę, że tak. - W „Paradoksie cierpienia" wysuwam sugestię, że jeste- śmy tym dla bóstwa, czym bakterie dla nas. Znaczymy coś na swój własny sposób, jednak w porównaniu z Bogiem nie liczy- my się wcale. Proszę powiedzieć, czy bakteria Lactobacillus aci- dophilus w pańskich wnętrznościach kiedykolwiek oskarżała pana o złe zarządzanie jej wszechświatem? - Nic o tym nie wiem. - Co by pan sądził o bakterii jelitowej, która pozywa pana do sądu? Czy mógłby pan uważać ją za niespełna rozumu? - Gdybym wiedział, że mikroby w moim ciele źle się mają, i byłbym w stanie im pomóc, z pewnością podjąłbym interwen- cję. - Godna podziwu postawa. A może nawet zechciałby pan odrodzić się jako jedna z tych bakterii - zakładając, że potra- fiłby pan to uczynić - by lepiej zrozumieć ich niedolę? - Gdybym potrafił to uczynić... - Świetnie. - Lovett wyciągnął dłoń niczym boy hotelowy proszący o napiwek. - Proszę dać mi rękę. - Słucham? - Niech pan poda mi dłoń, proszę. Ostrożnie, z wahaniem Martin wyciągnął rękę i odwrócił ją wnętrzem do góry, dotykając dłoni Lovetta z łagodnym, lecz stałym naciskiem, jakiego ojciec nauczył go używać przy czysz- czeniu nagrobków. - Cierpi pan - stwierdził Lovett. - Tak. - Rak prostaty z przerzutami, jedna z najgorszych postaci tej choroby. Martin skinął głową. - Nie jest najlepiej. - Czy czuje pan coś oprócz bólu? - Czuję dotyk pańskiej dłoni. - Proszę posłuchać, panie Candle. Niech pan zapomni o tym niepokojącym obiekcie przycumowanym w przystani Scheveningen i w zamian skupi się na Wiecznej Istocie, która włada kosmosem także w tej chwili. Czy potrafi pan postrzec Boską łaskę wytryskującą z serca stworzenia, przepływającą przez moje pokrzywione palce i wypełniającą pańskie zbolałe ciało? - Nie. - Martin musiał przyznać, że odczuwa w dłoni jakieś drżenie, jakby ściskał szlifierkę albo mechaniczną wiertarkę. -Właściwie nie. - Ból w kroczu zelżał nieco, a gorączka chyba opadła o co najmniej jeden stopień. - Żałuję, ale nic nie mo- gę na to poradzić. - Nic pan nie czuje? - Nic. -To tylko jakaś zdradziecka odmiana hipnozy, uznał Martin, coś w rodzaju tego, czego doświadczyłem trzynaście miesięcy temu na szczycie komory chłodniczej kryjącej ciało Oskarżonego. - Proszę dać mi spokój. - Bóg pana kocha, panie Candle, i ja również pana kocham. - Lovett cofnął rękę i odstąpił od pulpitu. - To wszystko. Dzię- kuję bardzo za pańskie zeznania. Martin chwycił laskę i wstał. Cała sala kołysała się i wiro- wała niczym karuzela Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Słyszał, jak Torvald pyta o dalszych świadków obrony, a Lovett odpo- wiada, że nie ma już żadnych. - Czy zatem obrona przedstawiła całą swoją argumentację? Martin zrobił ostrożnie pierwszy krok do przodu, potem drugi i trzeci. Wydawało mu się, że przekracza jakiś szczegól- nie grząski odcinek trzęsawiska Abaddon, stąpając po ścieżce tak miękkiej, że jeśli postąpi jeszcze choćby okrok, to zapad- nie się w głąb aż do piekła, do Abaddonu. - Obrona zdaje się na wyrok sądu. Martin krzyknął z bólu i osłupienia. Upuścił laskę. Przycis- nął dłoń do piersi. Nogi ugięły się pod nim, przed oczami zro- biło mu się ciemno. Upadł na podłogę, słysząc głos dudniący- mi spiralami docierający aż do głębin jego duszy. Bóg mówił wyraźnie: „Niechaj się stanie mrok". ROZDZIAŁ 14 Ryzykując własną opinię przyznam, że było mi żal Martina Candle'a, gdy ochroniarze wynieśli go nieprzytomnego z sali sądowej i przetransportowali do szpitala Świętego Jakuba. Po- myślcie o ciężkim losie naszego bohatera. Lovett na oczach ca- łego świata potraktował go właśnie z protekcjonalnością god- ną cesarza, on sam przegrał walkę, stracił okazję zabicia Be- hemota i Lewiatana, a jego choroba osiągnęła szczyt nasilenia. Wręcz uroniłem nad jego losem łzę, co nie zdarzyło mi się od roku 1965, kiedy to papież Paweł VI uznał, że zbrodnia bogo- bójstwa powinna ulegać przedawnieniu, przez co Żydów na ca- łym świecie nie należy już prześladować za zamordowanie - w opinii Kościoła katolickiego - Jezusa Chrystusa dwa tysiące lat wcześniej. Dzięki sprawności holenderskiego systemu bezpłatnej opie- ki zdrowotnej nasz bohater został przyjęty do szpitala bez zbędnych formalności. Jak mawia Funkeldune, „Łatwiej jest zostać przyjętym do przeciętnego holenderskiego szpitala niż wpuszczonym do męskiej toalety na przeciętnej amerykań- skiej stacji benzynowej". Później tego popołudnia, zgodnie z poleceniem onkologa o nazwisku Van der Meulen, Olaf i Gun- nar przenieśli Candle'a do pokoju numer 1190, gdzie pielę- gniarki zrobiły mu zastrzyk przeciwbólowy, natarły alkoholem i podłączyły do kroplówki zawierającej roztwór soli i szeroką gamę antybiotyków. Po godzinie pacjent obudził się, odzysku- jąc przytomność na tyle, by w żywe oczy skłamać Van der Meu- lenowi, że przyjmuje codziennie dwa centymetry sześcienne odradeksu za pośrednictwem cewnika na piersi. O zachodzie słońca pozwolono na odwiedziny. W nagłym po- rywie energii Martin przez cały wieczór dyktował treść swoje- go przemówienia końcowego, które Randall Selkirk sumien- nie wklepywał do komputera, a następnie wydrukował, korzy- stając z uprzejmości szpitalnego sekretariatu. - Czy teraz weźmiesz wreszcie lek? - zapytała Patrycja Za- bór, wyciągając strzykawkę i fiolkę odradeksu z torebki. - To koniec, prawda? - rzeki Martin z rezygnacją. - Pozo- stał już tylko płacz i zgrzytanie zębów. Patrycja nabrała przezroczysty płyn do strzykawki, przysu- nęła się do Martina, rozchyliła poły jego szpitalnego szlafroka i wsunęła igłę w otwór cewnika. - Nie będę udawała, że nie jestem na ciebie wściekła. - Na- cisnęła tłoczek. - Powinniśmy byli zrobić to wiele tygodni te- mu. Zanim lek zaczął działać, otępiając jego umysł i plącząc ję- zyk, Martin zdążył przeczytać swoje wystąpienie czterokrot- nie. Podobało mu się. - Ostatnia tyrada umierającego Hioba - powiedział Patry- cji. Oczywiście nie było szans, by Martin sam odczytał swoją mowę, i z błogosławieństwem Lovetta obowiązek ten przypadł w udziale Randallowi. Piętnaście po dziesiątej rano ten gniew- ny człowiek w średnim wieku stanął przed ławą sędziowską i zaczął czytać ostatnie słowa Martina z możliwym do przewi- dzenia patosem: w końcu to on w wieku lat siedemnastu prze- konał sąd okręgowy stanu Pensylwania do wycofania modli- twy z klas szkolnych. Motyw przewodni wystąpienia był taki, że chociaż Lovett i jego świadkowie zdołali zapewnić Oskarżo- nemu „swego rodzaju alibi", dowody rzeczowe przemawiają nieodwołalnie na Jego niekorzyść. - Nasza teza jest prosta: żadna istota nie może stać ponad prawem - czytał Randall Selkirk. -Wydając wyrok skazujący, pomożecie uleczyć miliony złamanych, krwawiących, niewin- nych serc na całym świecie. Odłączając aparat Lockheed 7000, staniecie po stronie rychłej sprawiedliwości, ludzkiej godno- ści oraz innych szlachetnych ideałów, które przyświecają temu sądowi. - Mój Boże, on naprawdę to robi - powiedziałem. - Prosi ich, żeby nacisnęli guzik i odłączyli Go. Funkeldune pożarł kawałek pizzy i zapytał: - Gdzie są prażynki ziemniaczane? - Zjadłeś je - odparł Schonspiegel. - Dziękuję, uczeni sędziowie. Świat oczekuje waszej decy- zji. Mowa końcowa Lovetta nie zawierała nic, czego bym już wcześniej nie słyszał w trakcie procesu albo podczas mojej długiej i niełatwej kariery. Lovett omówił najpierw kolejno teorie: dyscyplinarną, eschatologiczną i ukrytej harmonii, każ- dej z nich poświęcając równo dziesięć minut, jednak zworni- kiem jego wystąpienia była brutalna logika ontologii i teorii wolnej woli. Do końca dnia profesor streszczał te „czcigodne i nienaruszalne wyjaśnienia". - Czyżby zabrakło nam żeberek? - zapytał Funkeldune z przestrachem w głosie. - Ostatnie zjedliśmy już tydzień temu - odparł Belfegor. - To naprawdę bardzo proste - mówił Lovett. - Moralne i egzystencjalne zło stanowią wspólnie konieczny koszt ludz- kiej wolności, podczas gdy zło naturalne jest ceną, jaką płaci- my za posiadanie materialnego świata, w którym możemy z tej wolności korzystać. - Wiem, że mamy jeszcze pastylki czekoladowe - upierał się Funkeldune. - Nic podobnego - odpowiedział Schonspiegel. - Niech mi wolno będzie zakończyć stwierdzeniem, że ten proces był wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. Nigdy do- tąd w annałach ludzkiej zuchwałości, nigdy w historii hucpy nie zdarzyło się nic podobnego. Chociaż wszyscy mówiliśmy o Bogu per „Oskarżony", pan Candle przyznał pod przysięgą, że nasz Stwórca niepodobny jest do żadnej istoty kiedykolwiek postawionej przed sądem. „Któż tu zaciemnić chce zamiar sło- wami nierozumnymi?", pyta głos z niebios w Księdze Hioba, rozdział trzydziesty ósmy, wers drugi. Proszę o ostrożność, pa- nowie sędziowie. O rozwagę. Wszystkie gwiazdy na niebie pa- trzą na was. Wydanie w tej sprawie wyroku skazującego było- by przyznaniem sobie wiedzy wykraczającej dalece poza zasięg ludzkiego umysłu. Nie wikłajcie Boskich zamiarów nierozum- nymi słowami! - Chrupki kukurydziane? - zapytał Funkeldune. - Zjedzone - odparł Belfegor. - I tak oto dotarliśmy do końca. Pojutrze odlecę do domu w Cambridge, stan Massachusetts, gdzie mam prowadzić zaję- cia z epiki średniowiecznej i seminarium z literatury celtyc- kiej. Kilka dni po rozpoczęciu semestru jakiś student bez wąt- pienia podbiegnie do mnie, podniecony wieścią o waszej decy- zji. Wysłucham nowiny, wstrzymując oddech... lecz bez względu na to, czego się dowiem - winny czy niewinny, odłączenie od aparatury podtrzymującej życie czy utrzymanie stanu obecnego - dwa niepodważalne fakty będą utwierdzać mnie w nadziei: to, że przemawiałem uczciwie w Hadze, oraz to, że miłość Bo- ża włada całym światem, teraz i na wieki wieków, amen. - Nie mówcie mi, że nie ma więcej orzeszków - jęknął Fun- keldune. - Nie ma więcej orzeszków - odpowiedziałem, wyłączając ostatnie zbliżenie Gregory Francisa Lovetta, jakie kiedykol- wiek miało ukazać się na ekranie telewizora. *** Chociaż Martin nigdy nie był ojcem, uznał, że oczekiwanie na werdykt Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Sprawie międzynarodowej numer 227 przypomina oczeki- wanie na urodziny dziecka. Kiedy nastąpi rozwiązanie? Czy no- worodek będzie zdrowy czy chory, spokojny czy płaczący całe noce? Najbliższe obecnemu doświadczeniu były godziny spę- dzone przy piwie i preclach w pokoju telewizyjnym u Vaugh- na Poffleya w oczekiwaniu na wyniki wyborów lokalnych. Trzy godziny przed odlotem swojego samolotu z amster- damskiego lotniska Lovett pojawił się w szpitalu, pachnący wodą po goleniu. Trzymał pod pachą kosz z owocami jeszcze bardziej wystawny od tego, który zostawił w apartamencie w „Huize Bellevue" dwa miesiące wcześniej. Otępiałym zmy- słom Martina owoce wydały się jednocześnie surrealistyczne i podniecające, niczym posiłek, jaki Hieronim Bosch mógłby zapakować Czerwonemu Kapturkowi na jej pierwsze dejenuer sur l'herbe. Patrycja wybrała soczyste jabłko z kosza i ugryzła kęs. Martin wziął jasnozieloną gruszkę. - Jedzcie z własnej nieprzymuszonej woli - rzekł Lovett, uśmiechając się łagodnie. - Wolna wola - powtórzył Martin, próbując rozwiać narko- tykową mgłę. - Zgadza się. Lovett pochylił się nad szpitalnym łóżkiem i uścisnął dłoń Martina. Tym razem nie było żadnego elektrycznego prądu, żadnego przeskoku psychicznej energii. - Jak się pan czuje? - Polecam raka każdemu. Warto spróbować dla samych leków. - Boli? - Tak. - Będę się za pana modlił. - Miło mi. - To była nieprawda. - Proszę poczęstować się bananem. Albo dwoma. Pan i pański brat możecie zgłodnieć w pociągu do Amsterdamu. - Przepraszam, jeśli potraktowałem pana szorstko podczas przesłuchania. - Wszystko jest uczciwe w miłości i teodycei. Lovett schował banan do kieszeni, jakby to był duży długo- pis. Z drugim w ręku ruszył w stronę drzwi, lecz jeszcze odwró- cił się ku Martinowi i uśmiechnął krzywo. - Zaczęto przyjmować zakłady. - Zakłady? - W Londynie płacą dziesięć do jednego, jeśli ktoś zaryzy- kuje postawienie na wyrok skazujący. - Wygląda na to, że już pan wygrał. - Wie pan, co powinien pan teraz zrobić, profesorze? - rze- kła Patrycja. - Słucham? - Wyjść stąd, zanim rozwalę to jabłko na pańskiej głowie. Lovett wziął nogi za pas. Nadejście fazy uzgadniania decyzji na nowo rozpaliło zain- teresowanie procesem tysiąclecia. W całym uprzemysłowio- nym świecie ludzie praktycznie o niczym innym nie rozmawia- li. W ciągu pierwszego tygodnia narad sędziów środki maso- wego przekazu zachodniej cywilizacji zdołały zaspokoić apetyt słuchaczy i widzów na eschatologiczne plotki - zadanie to dziennikarze spełnili pomimo nieobecności dwójki głównych aktorów. Dzięki zastępowi osobistych służących oraz sumien- ności straży uniwersyteckiej Lovett zdołał ochronić swoją pry- watność, w dzień wykładając epikę średniowieczną, a wieczo- rem popijając czerwone wino na Mount Auburn Street. Martin tymczasem pozostawał unieruchomiony w szpitalu Świętego Jakuba, okresowo wydając oświadczenia dla prasy, z których wynikało, że jest śmiertelnie chory i niezdolny do udzielenia nawet najkrótszego wywiadu. Randall i Esther dla odmiany byli dostępni dla każdej ka- mery telewizyjnej i mikrofonu radiowego, jaki pojawił się na ich drodze. Za każdym razem gdy Martin zmieniał kanały, na- potykał gadające głowy swoich towarzyszy. Ich gorliwość go denerwowała. Czyż nie pojmowali kosmicznego znaczenia woj- ny, którą właśnie stoczyli? Jeśli krucjata Hioba nie była świę- ta, to co było święte? - Bez względu na to, jaki będzie werdykt, uważam, że zro- biliśmy, co do nas należało - informował Randall reportera Ka- nału Sądowego. - Jeśli choćby jeden sędzia zgodzi się z nami, odniesiemy moralne zwycięstwo - mówiła Esther do kamery sieci CNN. Z równą niecierpliwością oczekiwali na werdykt sądu członkowie Grupy Uderzeniowej „Miecz Jehowy". Wykorzy- stując ludzką fascynację fanatyzmem, reporterzy telewizyjni przedstawili tę organizację w złowrogim świetle, ukazując jej żołnierzy jako zelotów z ciemnogrodu, gotowych w każdej chwili przeistoczyć się w bojówkarzy i terrorystów. Im bliżej Martin przyglądał się jehowitom, w tym większym stopniu zga- dzał się z tą oceną - szczególnie od czasu wywiadu z Jasperem Hooke'em, zaklinaczem węży z Wirginii Zachodniej. - Jeśli sędziowie uznają, że Pan jest winny, i będą próbo- wali Go odłączyć, będziemy musieli zacząć działać - powiedział Hooke reporterowi CNN. - Sugeruje pan, że może dojść do rozlewu krwi? - Ujmę to tak. - Hooke poklepał kolbę strzelby kalibru 303NIEWINNI w PIEKLE dwanaście. - Gdyby moi ludzie byli na miejscu w Wielki Pią- tek dwa tysiące lat temu, Rzymianie mieliby się z pyszna. Zarówno kapitan Hans De Groot z policji miejskiej Hagi, jak i generał Jacąues Mazauric dowodzący siłami pokojowy- mi ONZ zapewniali każdego, że porządek zostanie utrzymany bez względu na decyzję sądu. Media reagowały sceptycznie: nawet jeśli przystań Scheveningen i jej okolice pozostaną spo- kojne, przemoc może wybuchnąć w innych punktach globu. - Wielkie nieba, czyż oni nigdy nie uzgodnią werdyktu? - jęknął Martin, wyłączając telewizor. - Spokojnie - powiedziała Patrycja. - Daj im trochę czasu. Żaden z nich nie miał pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak ontologia, dopóki ty się nie zjawiłeś. Żaden człowiek na świecie poza przewodniczącym Torval- dem, ośmioma sędziami i woźnym nie miał wstępu do pokoju narad, lecz sala sądowa pozostawała otwarta dla środków ma- sowego przekazu. Cierpliwość kilkudziesięciu dziennikarzy czających się przy wejściu wkrótce została nagrodzona. Dwa razy dziennie woźny wyłaniał się z czeluści Pałacu Sprawiedli- wości, zabierał jakieś przedmioty ze stołu dowodowego i niósł je na dół do sędziów. „Zmagają się z problemem zła egzystencjalnego", poinfor- mował widzów reporter CNN, kiedy ławnicy poprosili o zwę- glony fragment namiotu z pożaru cyrku Grań Circo Norte-Ame- ricano z roku 1961. „Rozważają teorię ukrytej harmonii", do- szedł do wniosku dziennikarz „Wiadomości wieczornych" stacji NBC, gdy woźny sięgnął po topór Noego. „Łamią sobie głowy nad teorią dyscyplinarną", oznajmił komentator Kanału Sądo- wego, gdy sędziowie zażądali ucha pani Lotowej. Ponieważ nie pojawiały się żadne nowe fakty związane ze sprawą, media opisywały przeróżne gry w totalizatora, jakie roz- kwitały na żyznej glebie zainteresowania procesem. Najwięk- sze takie przedsięwzięcie, Królewskie Polowanie na Fortunę, zorganizowane w Londynie, szybko przyciągnęło ponad szesna- ście milionów funtów wkładów, oferując wysokie wygrane przy obstawianiu poszczególnych wyników: jednogłośnego uniewin- nienia, niejednogłośnego uniewinnienia, niejednogłośnego ska- zania, jednogłośnego skazania, jednogłośnego skazania z odłą- czeniem, jednogłośnego skazania bez odłączenia. Warta sto mi- lionów franków Prix de Paris, dla odmiany, działała na zasadach loterii. Zwycięzcy mieli być wybrani spośród wszystkich posia- daczy losów, którzy prawidłowo odgadną decyzję sądu. Rozpoczął się trzeci tydzień narad. Doktor Van der Meulen przyniósł Martinowi zaskakujące wieści. Konsylium lekarskie zadecydowało o jego wypisaniu ze szpitala. Według wyników ostatnich badań u pacjenta nastąpiła ąuasi-remisja. - Quasi-remisja? Co to jest? - Coś takiego jak remisja - odparł Van der Meulen - ale te- go tak nie nazywamy, ponieważ nie jest to remisja. Jest to ąuasi-remisja. Proszę dalej przyjmować odradex. Przy odrobi- nie szczęścia ma pan szansę na pełne cofnięcie objawów, kie- dy sędziowie ogłoszą werdykt. Nazajutrz Martin opuścił szpital Świętego Jakuba i wpro- wadził się z powrotem do „Heuize Bellevue" - do mniejszego apartamentu tym razem, jednopokojowego w gruncie rzeczy, jako że Lovett, co było do przewidzenia, przestał pokrywać wy- datki strony oskarżającej. Zwolnił Olafa i Gunnara, dziękując im za profesjonalną obsługę, jak również za nieproszone, choć często cenne komentarze na temat jego wystąpień w Pałacu Sprawiedliwości. - Muszę być z panem szczery. Gram w Królewskie Polowa- nie na Fortunę - wyznał Olaf. - Postawiłem dwieście guldenów na niejednogłośne uniewinnienie. - Ja zaryzykowałem trzysta na jednogłośne uniewinnienie - przyznał Gunnar. - Gdyby mocniej zaatakował pan ojca Se- bastiana, może mielibyśmy odmienne zdanie. Efekty uboczne działania odradeksu były tak silne, że Mar- tin nie mógł już pisać listów, czytać gazet ani prowadzić nor- malnej rozmowy. Godzinami leżał w łóżku, oglądając telewizję i popijając koffie verkeerd. W tym tygodniu doniesienia na te- mat procesu były skąpe. Większość energii sieci CNN szła na pokazywanie wojny plemiennej w Transvaalu, podczas gdy Ka- nał Sądowy wolał relacjonować przypadek młodej matki oskarżonej o zapieczenie główki swojej kilkuletniej córeczki w kruchym cieście i podanie tej potrawy eksmężowi. - Zło moralne - zauważył Martin. - Daj spokój - powiedziała Patrycja. Potem, siedemnastego września 2000 roku o godzinę dzie- siątej rano Pierre Ferrand zwołał konferencję prasową na stop- niach Pałacu Sprawiedliwości i powiedział reporterom dokład- nie to, co chcieli usłyszeć. W ciągu dwudziestu czterech godzin trybunał zbierze się ponownie i sędziowie ogłoszą werdykt. - Czy czujesz się na tyle dobrze, by tam pojechać? - zapy- tała Patrycja. - Czuję się na siłach ponownie wyzwać Boga na pojedynek - odparł Martin, chociaż po prawdzie rak znowu go dręczył, wy- gryzając to, co pozostało jeszcze z jego miednicy. Dopiero wchodząc po raz ostatni do sali sądowej Pałacu Sprawiedliwości, Martin zdał sobie sprawę, jak bardzo będzie za nią tęsknił. Spędził najważniejsze godziny swego życia po- 20 - Niewinni... śród tych mahoniowych poręczy i kolorowych witraży. Poza nieobecnością braci Lovettów wszystko wyglądało tak samo jak dawniej. Na stole dowodowym nadal piętrzyły się ekspo- naty z Muzeum Krofta oraz obiekty wyniesione z Boskiej czaszki. Martin skupił wzrok na gipsowym odlewie młodej ofiary Wezuwiusza - rzymski chłopiec i synek Patrycji umar- li mniej więcej w tym samym wieku - potem na drzwi z kata- strofy samolotu przewożącego wietnamskie sieroty. Wreszcie spojrzał na siekierę Noego, z ostrzem błyszczącym niczym gi- lotyna z opisu rewolucji francuskiej autorstwa Braverman i Kelvina. - Proszę wstać, sąd idzie - powiedział woźny z taką powa- gą, jakby był aniołem, w dniu sądu ostatecznego wzywającym niewinnych ku sobie. Wszyscy powstali. Sędziowie w czerwonych togach i białych perukach weszli kolejno do środka z minami tak posępnymi i nieruchomymi, jakby byli posągami z Wyspy Wielkanocnej. Torvald trzymał pod pachą plik zadrukowanych kartek. - Proszę zająć miejsca - rzekł woźny. Wszyscy usiedli. Torvald wydobył okulary w szylkretowej oprawie, nałożył je i umieścił plik kartek przed sobą na ławie. Odchrząknął. Skrzywił się. - Zacznę od ujawnienia, że nie usłyszycie dziś rano żadne- go głosu mniejszości. - Mówił prosto do kamery Kanału Sądo- wego. - Jesteśmy jednomyślni w sprawie winy Oskarżonego lub jej braku. - „Winy lub jej braku", a nie „winy lub niewinności" - mruknął Randall. - To dobry znak. - Być może - odparł Martin, połykając roxanol. - Tego lata trybunał wysłuchał argumentów za i przeciw pięciu teoriom wyjaśniającym fakt istnienia zła - odczytał Torvald. - Pomimo zgodności zeznań rabina Bernarda Kapłana i doktor Eleanor Swann, szybko odrzuciliśmy teorie ukrytej harmonii, dyscyplinarną i eschatologiczną jako niewystarcza- jące. - No i dobrze - rzekł pod nosem Randall. - Teorie ontologiczna i wolnej woli natomiast zajęły nam całe sześć dni... - Oho - rzekła Esther. - Cholera - powiedział Randall. - ...a po tym czasie uznaliśmy, że również one nie tłumaczą w wystarczający sposób problemu cierpienia. Osoby pragnące dowiedzieć się, jak doszliśmy do powyższych wniosków, mogą zapoznać się ze stenogramem naszych deliberacji, który uka- że się wkrótce w wydaniu kieszonkowym nakładem Bantam Books w języku angielskim i J'ai Lu po francusku. - Słyszeliście! - zawołał Randall. - Słyszeliście?! - Odrzucają je! - krzyknęła Esther. -Wszystkie co do jed- nej! Błogość przepełniła zbolałe ciało Martina. Postanowił, że jeśli sprawy będą toczyły się nadal przeciwko Bogu i Lovetto- wi, on i Patrycja pojadą wieczorem ekspresowym pociągiem do Amsterdamu i będą świętować w najdroższej restauracji, jaką znajdą. - Do jakiej więc konkluzji doszliśmy? - rzekł Torvald. - Po wielu godzinach wyczerpującej dyskusji uznaliśmy, że Sprawa międzynarodowa numer 227 sprowadza się w istocie do jedne- go pytania. Gdy Oskarżony wprawił już wszechświat w ruch, czy powinien był zmienić jego działanie, by pomniejszyć cier- pienie zamieszkujących go istot? - To wystarczająco jasne postawienie sprawy - rzekł Martin. - Panowie, nie jest źle - powiedziała Esther. - Im więcej myśleliśmy o Boskiej interwencji, tym lepiej zdawaliśmy sobie sprawę, jak skomplikowane jest to przedsię- wzięcie. Wszechpotężna istota, tak jak to ujrzeliśmy, ma przed sobą trzy wyjścia. Pierwsze: nieustająca interwencja w celu wyeliminowania wszelkiego zła. Drugie: sekretna i wybiórcza interwencja w celu uniemożliwienia zła nadmiernego. Trzecie: zaniechanie wszelkiej interwencji, nawet w obliczu krańcowe- go i niepotrzebnego zła. Nie zastanawialiśmy się długo nad pierwszą możliwością. Wyobraźcie sobie wszechświat, w którym, dzięki nieustającym manipulacjom Boga, nic nieprzyjemnego nigdy nie może się wydarzyć. W takim systemie jeśli złodziej kradnie milion gul- denów z banku, kolejny milion pojawia się natychmiast na ich miejscu. Jeśli szaleniec strzela z karabinu do tłumu gości w re- stauracji, pociski wyparowują w powietrzu. Jeśli pożar trawi sierociniec, identyczny budynek pojawia się niezwłocznie na tym samym miejscu, z wszystkimi dziećmi cudownie przywró- conymi do życia. Każdy jest w stanie pojąć jałowość takiego świata. Każdy potrafi dostrzec jego bezcelowość, nie wspomi- nając już o przepełniającym go absurdzie. Bóg odrzucający wyjście pierwsze, mówiąc krótko, nie jest Bogiem, którego mo- glibyśmy z czystym sercem skazać. - Ależ tak - rzekł Randall. - Spokojnie - powiedział Martin. - Co doprowadza nas do opcji drugiej: potajemna i wybiór- cza interwencja w celu uniemożliwienia zła nadmiernego. Na pierwszy rzut oka wydawało się to atrakcyjne. Powiedzieliśmy sobie: „Gdybyśmy byli Bogiem sprzed śpiączki, tak właśnie by- śmy się zachowywali". Potem jednak zauważyliśmy pewien ha- czyk; otóż opcja druga uruchamia reakcję łańcuchową niemoż- liwych do spełnienia oczekiwań. - Ciekawe, co takiego wymyślili - rzekła Esther. - Zło nadmierne nie jest nadmierne samo w sobie, lecz je- dynie na tle innego zła. Gdyby Oskarżony sprawił, że Hitler i Stalin nigdy nie przyszliby na świat, pozostałby jeszcze Góring - nieprawdaż? - podobnie jak Mussolini i Franco. A gdyby unicestwił również tych tyranów, wskazywalibyśmy na Poi Pota - zgadza się? - obok Idi Amina i Slobodana Mi- lośevicia. W tę samą pułapkę wpadną ci, którzy mówią, że amerykańskie plany zniszczenia Hiroszimy powinny były wy- wołać Boską interwencję. Gdyby Bóg uratował Japonię przed bombą atomową, spoglądalibyśmy z oburzeniem na bombar- dowanie Drezna - czyż nie? - nie wspominając już o marszu śmierci w Bataan, masakrze w My Lai, trzęsieniu ziemi w Liz- bonie czy erupcji Wezuwiusza... aż wreszcie wskazywalibyśmy na Niego jako winnego wojen plemiennych i pożarów lasów, potem przekupstwa polityków, wypadków na drodze, wresz- cie doszlibyśmy do brutali ze szkolnego boiska i użądleń przez osy. Boska interwencja, doszedł do wniosku sąd, to najbar- dziej zdradliwa ze wszystkich dróg. - Nie wierzę własnym uszom! - jęknęła Esther. - Ustawili to - zazgrzytał zębami Randall. - Ustawili cały cholerny proces. - Dochodzimy więc do opcji trzeciej: zaniechanie wszelkiej interwencji, nawet w obliczu krańcowego i nieuzasadnionego zła. Czy sąd był w stanie się z tym pogodzić? -Torvald upił łyk wody. - Jednym słowem, tak. Martin wierzył zawsze, że sala sądowa powinna być świąty- nią rozsądku i dobrych obyczajów. To przekonanie - i tylko ono - powstrzymało go teraz przed walnięciem pięścią w stół i rąb- nięciem szklanką o podłogę. - Rozważmy alternatywną możliwość: wszechświat pozba- wiony nie zasłużonego cierpienia. W takim wszechświecie ofiary wypadków nie wywoływałyby naszego współczucia, po- nieważ wiedzielibyśmy, że zasłużyły na swój los. Klęski głodu nie powodują już masowych akcji humanitarnych, gdyż zdaje- my sobie sprawę z ich kosmologicznej konieczności. Rak i ze- spół Downa nie inspirują już nas do badania sekretów natu- ry, rozumiemy bowiem, że choroby i wszelka patologia jest nieodzowną częścią Boskiego planu. Mówiąc prawdę, tylko wyposażając ten schemat w mechanizm przypadkowego znisz- czenia Oskarżony zdołałby zapewnić światu istnienie współ- czucia, litości, odwagi, cierpliwości, samopoświęcenia i pomy- słowości. - Nie wspominając już o marszach w wykonaniu orkiestr dętych - prychnął Randall. - Operach mydlanych - dodała Esther. - Telewizyjnych programach Jerry Lewisa. - Hamburgerach. - Firmach ubezpieczeniowych. - UNICEF-ie. Martin siedział wściekły, nie mówiąc ani słowa. - Sprawa międzynarodowa numer 227 dobiegła końca - ogłosił przewodniczący Torvald. - Oskarżony jest niewinny. Sprawiedliwości stało się zadość. - Akurat! - rzekł Randall. W sali dał się słyszeć niski, chrapliwy szum podobny do od- głosu fali, wzbierający i opadający, i wzbierający ponownie. Martin zdał sobie sprawę, że to ryk rozradowanego tłumu przed Pałacem Sprawiedliwości. - Dzisiaj po południu trybunał przekaże Corpus Dei z po- wrotem jego ostatnim właścicielom, Korporacji „Wieczność" - rzekł Torvald. - Wyrażamy nadzieję, że ponownie uczynią oni Boską materialną formę Główną Atrakcją „Niebiańskiego Miasteczka", oferując pocieszenie i wsparcie duchowe milio- nom strapionych pielgrzymów z całego świata. Martin czuł się, jakby ktoś wetknął strzykawkę w cewnik na jego piersiach i zaaplikował dawkę strychniny. Torvald postukał młotkiem z nieoczekiwanym entuzjazmem. - Sąd ogłasza przerwę do trzynastego listopada, kiedy to rozpocznie się proces w Sprawie międzynarodowej numer 228: Republika Liberii przeciwko Flocie Handlowej Stanów Zjed- noczonych. - Jak sądzicie, co on sobie myśli? - zapytał Belfegor. Pal- cem z zakrzywionym pazurem wskazywał ekran telewizora, na którym widniało zbliżenie bladej i roztrzęsionej twarzy Marti- na Candle'a. - Myśli, że wszystko miało potoczyć się inaczej - odpowie- działem. - Gdy tylko Hiob skończył procesować się z Bogiem, został pięknie wynagrodzony: nowy dom, nowe stada, nowe dzieci, akcje po preferencyjnych cenach. Candle dostaje figę z makiem. Kamera odjechała do tyłu. Nasz bohater wsparty na lasce wstał z miejsca, podszedł do stołu dowodowego i dotknął piesz- czotliwym gestem ostrza topora Noego. Przez chwilę sądziłem, że zamierza popełnić wyjątkowo drastyczny rodzaj samobój- stwa, potem jednak się zorientowałem, że chodzi mu o coś bar- dziej ambitnego. - Mam dość patrzenia na tego idiotę - rzekł Schonspiegel, gdy Martin, odłożywszy laskę, ujął topór za trzonek. - Chciał- bym, żeby dali z powrotem tego zaklinacza węży z Wirginii Za- chodniej. Kamera zrobiła zbliżenie. Martin spojrzał prosto w obiek- tyw i posłał światu tajemniczy uśmiech. - Zawsze byłem ciekaw: czy zaklinacze węży robią to dla uniesienia religijnego, czy też jest to rodzaj zrytualizowanej masturbacji? - zapytał Funkeldune. - Chodzi im o podnietę, czystą nietzscheańską podnietę - odparłem, dotykając dłonią ekranu telewizora. Scena przeniosła się na schody Pałacu Sprawiedliwości. Re- porterka CNN pytała piękną młodą amerykańską studentkę, co sądzi o werdykcie sądu. - Uważam, że jest wspaniały - odpowiedziała dziewczyna. - Za każdym razem gdy grzechotnik atakuje i cię nie zabija - powiedziałem Funkeldunemu - stajesz się odrobinę silniejszy. Z toporem w dłoni Martin wyszedł z Pałacu Sprawiedliwo- ści. W ciągu kilku sekund otoczyła go rzesza towarzyszy niedo- li: dwudziestu kilku oficjalnych członków Stowarzyszenia Hio- ba oraz około czterech setek innych nieszczęśników. Jak za- wsze, różnorodność i bogactwo zewnętrznej formy cierpienia go zafascynowały - wózki inwalidzkie i kule, zbiorniki tlenu i kroplówki. Wszyscy byli niespokojni. Nastrój mrocznego, zło- wrogiego oczekiwania wisiał w powietrzu, jakby sztorm nad- chodził znad Morza Północnego albo miała pęknąć jedna z tam. Krok za krokiem, skurcz bólu za skurczem, Martin zaczął schodzić, a tłum rozstępował się przed nim niczym wody wzbu- rzonego morza pod naporem dzioba „Carpco New Orleans". Nawet reporterzy się odsuwali. Czasem któryś z nieszczęśni- ków wyciągał dłoń i dotykał jego ramienia, jakby tajemnicza uzdrawiająca moc przepełniała ubranie najsłynniejszego dy- sydenta świata. Stanął na środkowym stopniu i zatrzymał się, przyglądając się okolicznemu spektaklowi poprzez mgłę roxanolu i odradek- su. Zaraz za cierpiętnikami kłębił się na placu inny tłum, roz- radowanych bojówkarzy Grupy Uderzeniowej „Miecz Jeho- wy". Śmiali się, śpiewali, klaskali i wyginali ciała na podobień- stwo węży. - Hosanna! - wołali, dmąc w plastikowe repliki trąb Jozu- ego. - Hosanna! Hosanna! - Zrobiłeś wszystko co w twojej mocy! - wykrzyknął Stan- ley Pallomar z tyłu. - Nieźle im dołożyłeś! - wrzasnęła Julia Schroeder. Żołnierze sił pokojowych ONZ i policjanci Hansa De Groota stali rzędem na baczność, z karabinami przy ramieniu, oddzie- lając zwolenników Hioba od fanatycznych jehowitów, niczym potok Waupelani wijący się przez dolinę Abaddon. Wszech- obecne ekipy dziennikarskie nadawały tej scenie aurę pewnej sztuczności: przechodzień mógłby pomyśleć, że trafił na mo- ment kręcenia filmu - kamery, światła, tłum statystów. Martin na poły oczekiwał, że zaraz usłyszy Cecila B. DeMille'a wołają- cego: „Akcja!". - To moja wina! - Ponownie zaczął schodzić w dół. - To ja jestem wszystkiemu winny! Dziennikarze, widział to, mieli ochotę rzucić się na niego, zasypać tysiącem pytań. Powstrzymywał ich widok topora. Na- gle, pasmo za pasmem, od fioletu przez żółć do czerwieni, z ostrza topora rozkwitł wachlarz opalizującego światła, zawi- sając łukiem nad placem niczym tęcza, którą Jahwe przypie- czętował pierwsze przymierze z człowiekiem. Martin nie po- trafił stwierdzić, czy źródłem blasku jest siekiera, czy też jego udręczona ludzka dusza. Wiedział tylko, że to starożytne na- rzędzie spełni zaraz swoje najważniejsze zadanie. - Zbyt surowo siebie oceniasz! - zawołał Harry Elder. - Hiob byłby z ciebie dumny! - wykrzyknęła Rosalind Kreuger. W końcu Martin stanął na placu. Zwalczając moc choroby, przeciwstawiając się potędze okrutnego raka, podniósł broń wysoko nad głowę. - Czy sprawiedliwości stało się dzisiaj zadość? - wykrzyk- nął. - Nie! - odpowiedzieli jednym głosem hiobianie. - Czy ten dzień dobiegł końca? - Nie! - A czy sprawiedliwości stanie się dzisiaj zadość? - Tak! - Nieszczęśnicy, uformujcie szereg! Z nieprawdopodobną zgodnością i skutecznością zakrawa- jącą na cud tłum zaczął się przegrupowywać. Szybko, pewnie, jak zawsze w dziejach świata hiobianie stali się armią. W pul- sującym blasku ostrza topora Martin stanął na czele siły, któ- rą Aleksander Macedoński byłby zaszczycony dowodzić. Za- miast oddziału rydwanów miał stu pięćdziesięciu pięciu para- lityków na wózkach. Zamiast piechoty miał dwustu dwudziestu inwalidów uzbrojonych w balkoniki i kule. - Naprzód marsz! Zarzucił topór na ramię. Dało się słyszeć rytmiczne bębnie- nie: ratta-ta-tat, ratta-ta-tat, ratta-ta-ratta-ta-ratta-ta-tat: to cho- rży na rozedmę płuc walili długopisami w pojemniki z tlenem. Jego armia toczyła się, kuśtykała i człapała wzdłuż Patijinlaan w kierunku Raamweg, przebijając się przez samochody, rowe- ry, skutery, taksówki i tramwaje, a zaraz za nią ciągnęli fana- tyczni jehowici, niczym wilki obserwujące stado owiec. Od- działy ONZ z wahaniem dołączyły do tego pochodu. Żołnierze sił pokojowych znaleźli się w pułapce. Gdyby zaatakowali na- tychmiast, ukazaliby się w oczach milionów telewidzów jak ro- jaliści Karola IX mordujący niewinnych hugenotów w noc świętego Bartłomieja. Gdyby zdecydowali się czekać, stracili- by szansę na powstrzymanie przemocy. - „Kto da mi świadectwo? On i prawym zamknie usta!" - skandowali hiobianie, gdy Martin poprowadził ich w dół Raam- weg. - „Mam słuszność, a winnym mnie uzna!". - Spiralny fio- letowy promień wytrysnął z ostrza topora i zniknął w eksplozji iskier. - „Ziemię dał w ręce grzeszników!" - krzyczeli, maszeru- jąc obok „Huize Bellevue". - „Sędziom zakrywa oblicza!". O pierwszej ujrzeli cel swojego marszu: Strandweg i przy- stań w oddali. Batalion zdumionych strzelców sił ONZ trzymał wartę na plaży, strzegąc zarówno komory chłodzącej, jak i płu- co-serca. Mewy fruwały pomiędzy falochronami, skrzecząc przeraźliwie. Nadchodząca fala wydała niski, chrapliwy szept - tak mógłby zabrzmieć obrzydliwy sekret padający z ust Jona- thana Sarkosa. Martin zsunął topór z ramienia i chwytając rękojeść obie- ma dłońmi, wycelował ostrze w stronę wartowników. - Naprzód! Tak się to zaczęło: Organizacja Narodów Zjednoczonych przeciwko ofiarom Boga, widowisko zdolne usatysfakcjonować najbardziej wybredną publiczność. Tarcze zderzyły się z bal- konikami. Bagnety skrzyżowały się z kulami. Wybuchły pojem- niki z gazem łzawiącym, rozpościerając trujące opary ponad przystanią. Hałas przybrał na sile; telewidzowie usłyszeli wrza- ski i ponure dudnienie policyjnych pałek okładających onto- logicznie bezbronne kości. Narody Zjednoczone miały po swo- jej stronie prawo, lecz hiobianie byli silni własną goryczą. Two- rząc rodzaj klina, jaki pomógł Spartanom odrzucić nacisk perski pod Termopilami, naparli wzdłuż nabrzeża w kierunku aparatu Lockheed 7000, przygniatając żołnierzy sił pokojo- wych do balustrad. Deski, przegniłe i przeżarte przez korniki, ustąpiły. Żołnierze znaleźli się nagle w wodzie. Nabrzeże przy- pominało miejsce katastrofy morskiej prosto z Muzeum Krofta - zatonięcia statku niewolniczego „Sisters", być może, albo okrętu „Larchmont". Błyski oślepiającego światła wystrzeliły z ostrza topora, Martin zaś, nie zważając na trawiący go ból, wystąpił przed swoją armię, przekuśtykał na koniec nabrzeża i zeskoczył na gigantyczną platformę. Przez pełną minutę stał, łapiąc oddech, w cieniu układu krwionośnego Oskarżonego. Pompa w stalo- wej obudowie pracowała na pełnych obrotach, z buczeniem i świstem przepychając krew do czterech komór napowietrza- jących, poprzez zakamarki Corpus Dei i z powrotem do komór. Miechy, wypuszczając parę, nadymały się i kurczyły niczym ja- kiś ogromny przedpotopowy pęcherz. Mewy siadały na pląta- ninie przezroczystych rur, dziobiąc w nie energicznie w nadziei dobrania się do smakowitej zawartości. Kiedy ciało Boga uatrakcyjniało „Niebiańskie Miasteczko", płuco-serce znajdo- wało się głęboko w ziemi środkowej Florydy; teraz aparat był całkowicie odsłonięty, niczym wnętrzności wypatroszonego wieloryba rozciągnięte na pokładzie „Peąuoda". Tak obnażo- ny, pomyślał Martin. Tak bezbronny. „Zapamiętaj moje słowa, Martinie Candle. Zanim dobieg- nie końca twoje życie, uzyskasz jeszcze jedną szansę"... Sapiąc i oddychając ciężko, nadbiegł kamerzysta CNN: oty- ły mężczyzna w białej koszuli matadora i czarnym berecie. Przez ramię przewieszoną miał kamerę. Wskoczywszy na plat- formę, skierował obiektyw na człowieka, który zamierzał za- bić Boga. Wyjąc wniebogłosy, Martin podbiegł do spawu łączącego główną rurę z komorą napowietrzającą. Sinobłękitna rzeka płynęła wewnątrz rury, a białe ciałka krwi odbijały się od plek- siglasu niczym nietoperze od okna. Tutaj należy zaatakować, pomyślał. Wzniósł topór. - „Ziemio, nie zakryj mej krwi"... Rąbnął z całej siły. Żelazo ześlizgnęło się po pleksiglasie; złote iskry upstrzyły Martinowi policzek. Zaatakował po raz drugi, z większą pasją. Tworzywo nie ustępowało. - Jeszcze raz! - wrzasnął kamerzysta, obracając pierścień ostrości. Martin ponownie wzniósł topór. Zebrał wszystkie siły, jakie mu pozostały. - „...by krzyk ukojenia nie zaznali". Uderzył. Żyła pękła. Krew grupy 0+ wystrzeliła do góry gej- zerem, zmieniając kolor z niebieskiego na czerwony pod wpły- wem rozświetlonego holenderskiego powietrza. Nacierał dalej: teraz było już łatwo - trach, trach, trach! Z każdym uderzeniem leciały na boki setki odłamków sztucz- nego tworzywa. Uwolnione osocze parowało intensywnie. Za- pach przypominał spaloną melasę. Krew lunęła na Martina z siłą tsunami; oblała go od stóp do głów, pod jej naporem mu- siał odsunąć się o kilka kroków. Płyn był nieubłagany, niepo- wstrzymany, rozlewał się setkami litrów po platformie, wycie- kajać bokami i mocząc oszołomionych żołnierzy wdrapujących się na burty. A Martin nadal rąbał, uderzając raz za Corinne, raz za Brandona, za Normę Bedloe, Billy'ego Jenkinsa, Dunca- na Eldera, Louisa Brady'ego, Monę Drakę, za odlanego w gip- sie chłopca z Pompei - trach, trach, trach! - tworząc powódź tym samym narzędziem, dzięki któremu Noe zdołał ujść przed wielkim potopem. Wody przystani Scheveningen zabarwiły się na czerwono. - Wspaniale! - wrzasnął kamerzysta, strząsając krew z ra- mion. Gdy krew otoczyła Martina, sięgając mu do ud i rozgrzewa- jąc biodra, zauważył coś dziwnego. Krew była żywa... myśląca, świadoma, przypominała ameboidalnego potwora z filmów fan- tastyczno-naukowych z lat pięćdziesiątych. Wydobywając się samoistnie z wody, spiętrzyła się w falę ogromem dorównują- cą tej, jaka spustoszyła północne wybrzeże Japonii w roku 1896, dowód rzeczowy numer B-72. Kamerzysta obrócił się, ro- biąc zbliżenie. Uśmiechnął się radośnie. Zadrżał z rozkoszy. Masa krwi uderzyła w tamy i przelała się, spływając w dół Strandweg i ulicami leżącymi dalej - Gevers Deijnootweg, Schokkerweg, Jacob Pronkstraat - porywając ze sobą rowerzy- stów, ludzi na skuterach i pieszych w scenie przypominającej skutki ataku buntowników na tamy na rzece Jangcy w roku 1642 z czwartego odcinka „Historii spustoszenia", aktu terro- ru, który doprowadził do zatopienia miasta Kaifeng. - Bardzo widowiskowe! - zawołał kamerzysta, manipulując przy obiektywie. Im dłużej Martin przyglądał się powodzi, tym bardziej oczy- wiste stawało się wyjaśnienie. Przez blisko trzy lata ta krew opływała boskie neurony. Przez niemal tysiąc dni karmiła my- śli umierającej Opatrzności. Nic dziwnego, że wykształciła wła- sną świadomość. Wkrótce całe Scheveningen zaczęło wyglądać zupełnie ina- czej. Czerwone ulice, czerwone place, czerwone aleje, czerwo- ne parki. Nagle przerażająca prawda objawiła się Martinowi. Krew chciała jego. Już teraz pasmo gęstniejącego osocza wyciekło ze szczeliny w rurze i otoczyło jego pierś niczym macką. Wy- buchnął szalonym śmiechem, oblizując spierzchnięte wargi. - Nie! - wrzasnął, gdy śliskie osocze podniosło go do góry. Topór wypadł mu z ręki. - Jezu! - zawył kamerzysta. - Jezu, to piękne! Krew wciągnęła Martina do wnętrza rury, prawie pustego, tylko z małą strużką na samym dnie. W uszach dzwoniło od buczenia pompy. W nosie kręciło od odoru spalonej melasy. Przez chwilę Martin myślał o osiemnastowiecznych paryża- nach uciekających z Place de la Revolution przed cuchną- cym zapachem gilotyny. Gdy krew wciągnęła go do komory napowietrzającej, przycisnął dłonie do jej ścian, lepkich od wysychającego osocza. Próbował przekląć Boga na głos, ale słowa uwięzły mu w gardle, i nagle został porwany przez krew, pozbawiony wolnej woli i świadomości. Kleisty wąż wiózł go ku mrocznemu rdzeniowi milczącego serca jego Stwórcy. ROZDZIAŁ 15 W chwilę po tym, jak Candle wybiegł wzburzony z sali są- dowej, Schonspiegel chwycił moją maszynę do szycia marki Elias Howe i w komentarzu do idiotycznego i błędnego wer- dyktu ogłoszonego przez przewodniczącego Torvalda cisnął nią w telewizor. Ekran implodował w deszczu odłamków. Było coś głęboko zadowalającego w zachowaniu Schonspiegla, chociaż powstał bałagan i byliśmy odcięci od wydarzeń światowych. Cały dzień minął, zanim wieści o Boskim krwawieniu dotarły do mojego warsztatu. Doświadczyliśmy symptomów, zanim jeszcze znaliśmy przy- czynę. Z początku były subtelne. Kiedy zabrałem się do szycia nowego nylonowego namiotu dla archetypowego Grań Circo Norte-Americano (poprzedni spłonął w pożarze, jaki wybuchł rankiem siedemnastego grudnia 1961 roku, powodując śmierć trzystu brazylijskich dzieci, dowód rzeczowy D-20), otóż gdy wziąłem się do tej roboty, palce tak mi się trzęsły, że nie mo- głem nawlec igły. Kiedy Funkeldune próbował upiec na lunch archetyp inkwizytora Heinricha Kramera - niech kara będzie odpowiednia do przewiny, zawsze to mówię - piec nie chciał się nagrzać. W końcu stało się jasne, że nastąpiła jakaś strasz- liwa katastrofa, najgorsza od czasów pojawienia się wielkiej śpiączki. W niedzielę rano Belfegor wybrał się z wędką nad Chiddekel i zaraz powrócił z wieściami, że rzeka zniknęła. Kil- ka godzin później Schonspiegel wyprawił się do Jerozolimy, gdzie zamierzał spędzić dzień, jedząc chrupki serowe i przy- glądając się ukrzyżowaniom, lecz gdy spojrzał na Golgotę, ca- ła góra czaszek zniknęła na jego oczach. Wreszcie, z nadej- ściem zmierzchu, na podwórku przed warsztatem pojawiły się trupy moich sąsiadów, dinozaurów zza błotnistej równiny. Augustyn powiedział nam, co się stało. - Słyszeliście?! - wrzasnął, wbiegając do warsztatu niczym człowiek chroniący się przed zawieją śnieżną. - On to zrobił! Uspokoiwszy się, biskup wyjaśnił, że Candle, rozwścieczo- ny wyrokiem sądu, zaatakował płuco-serce siekierą Noego. Uwolniona krew zalała miasto, barwiąc je na ohydny brązowy kolor i powodując straty oceniane na sześćdziesiąt pięć milio- nów guldenów. - Ocean krwi! - wykrzyknął Augustyn i w tym momencie zauważyłem, że wypadły mu wszystkie zęby. - Widziałem to w telewizorze i powiedziałem: „Nawet święty Jan nie przepo- wiadał nigdy takiej apokalipsy!". Stopniowo, z wahaniem, Martin odzyskał świadomość. Otworzył oczy. Leżał na wznak i był przestraszony. Już wyczu- wał zabierającego się do pracy raka, zaciskającego szczypce i poruszającego szczękami. Stopniowo przypomniał sobie eta- py dramatycznej podróży przez serce. Grzmiące skurcze, peł- ne siły rozkurczę, ciepła krew niosąca go niczym patyk w rynsz- toku. Z jękiem sięgnął do kieszeni spodni. Palce namacały zbawczy plastik. Wyciągnął buteleczkę z lekarstwem. Przekręcając głowę na boki, przyjrzał się ogromnej komo- rze mózgu Oskarżonego, z neuronami migoczącymi na posza- rzałym firmamencie. Słoneczny archetyp stracił swój majestat; bardziej niż słońce przypominał czerwoną żarówkę w domu rozpusty. Na prawo od Martina znajdowały się szczątki arki No- ego, masa poskręcanych konopnych lin i połamanych desek piętrząca się nad brzegiem rzeki, a na lewo - sam starożytny marynarz, a raczej jego pozostałości, archetypowy trup Noego. Martin spróbował wstać. Jego ramiona i krzyż eksplodowały bólem. Opadł z powrotem na ziemię, otworzył buteleczkę i po- łknął pięć tabletek roxanolu. Błoto było miękkie i chłodne. Jak dawno temu zniknęła rze- ka, nie potrafiłby określić; wiedział tylko, że zniknęła na za- wsze, powodując krwawy potop, który zatopił przystań. Mar- tin ponownie spróbował się podnieść, ostrożnie, powolutku, aż wreszcie stanął wyprostowany. Zakaszlał. Hans De Groot ści- gał go - tego był pewien. Niemal słyszał brzęczenie i stukanie pęku kluczy policjanta. Jego drugi pobyt w Hadze będzie zu- pełnie niepodobny do pierwszego; Martin wyobraził sobie, jak stoi przed ławą sędziowską, tym razem w roli oskarżonego, po- stawiony przed sądem za zbrodnię tysiąclecia. Sąd uznaje ciebie, Martinie Candle, winnym zarzucanych czynów... Za zakrętem jego oczom ukazała się niespodziewana sce- na, dziwaczna nawet jak na standardy podróży wewnątrzmó- zgowej. Nagi święty Augustyn siedział na trupie Behemota, który z kolei leżał rozciągnięty na padlinie Lewiatana. Oba po- wtóry napuchły po śmierci, zamieniając się w zeppeliny zgni- lizny. Augustyn nie miał oczu. Jego fajka z korzenia wrzośca zwisała pomiędzy nagimi dziąsłami. - „Kto otworzy mu paszczy podwoje?" - mruknął Martin, wspominając Lewiatana słowami starotestamentowego pisa- rza. - „Z ust mu płomienie buchają, sypią się iskry ogniste". - Candle? - zapytał biskup, nieco niewyraźnie z powodu braku uzębienia. - Martin Candle? - Witam, Wasza Eminencjo. - Zerknął ukradkiem na obna- żony krok Augustyna. Organ, który inspirował świętego do no- watorskich rozważań na temat pożądania, był wielki, godny za- zdrości każdego mężczyzny. - Obawiałem się, że nigdy więcej się nie zobaczymy. - Ja z pewnością nie zobaczę nigdy pana. - Augustyn wska- zał swoje puste oczodoły. - Ech, pan i pański diabelski topór... - Nie można przewidzieć, dokąd zaprowadzi człowieka je- go wolna wola - odparł Martin oschle. Przeniósł spojrzenie na martwe potwory. Lewiatanowi poderżnięto gardło. Behemot został wypatroszony, jego wnętrzności leżały przed nim niczym kupa lin. - Przykro mi z powodu pańskich oczu. Augustyn wyciągnął swoje okulary w rogowej oprawie zza ucha Behemota, gniewnym gestem złamał je i odrzucił odłam- ki na bok. - Czeka pana fotel za to, co pan zrobił, i wcale nie mam na myśli katedry wykładowcy filozofii średniowiecznej na uniwer- sytecie Princeton. - Podniósł prawą brew. - Mam dla pana wia- domość... Bez wątpienia pamięta pan tych dwoje przemądrza- łych małpoludów, Adriana i Ewangelinę. Przed śmiercią... - Z odwodnienia. Jałowe małpy. - ...kazali panu przekazać, co następuje, cytuję: „Napraw- dę sądziliśmy, że znaleźliśmy odpowiedź na teorię ontologicz- ną, więc ją panu posłaliśmy. Przykro nam, że musiała być za- szyfrowana. Tym bardziej nam przykro, że nie zdała egzaminu. Jest pan człowiekiem sprawiedliwym, Martinie Candle". Ko- niec cytatu. Martin wyciągnął z kieszeni apaszkę Patrycji i przesłonił nos, by nie czuć dłużej odoru gnijącego mięsa. - Co stało się z pańskimi zwierzakami? - Pokłóciły się o kwestię psychiki Boga. Behemot argumen- tował, że nasz Stwórca musi myśleć dwubiegunowo, w przeciw- nym razie nie miałby motywacji do stworzenia wszechświata. Lewiatan utrzymywał, że myśląca dwubiegunowo Najwyższa Istota byłaby metafizycznie niestabilna, przez co w ogóle nie byłaby najwyższą. Potem zaczęły się bić. - Augustyn dotknął zwłok Behemota cybuchem fajki. - Czy kiedykolwiek kusiło pana, żeby possać uszy ogromnego hipopotama? - Nie, w gruncie rzeczy nie. - Znałem takie pragnienia. Czy kiedykolwiek chciał pan ubić łuski węża morskiego tłuczkiem, wsadzić je do fajki i zapalić? - Powinien pan odwiedzić psychiatrę. - Leczyłem się. - Z jakim wynikiem? - Miernym. Martin spojrzał tęsknie w górę rzeki, ku horyzontowi. Tam zapewne nie sięgał smród rozkładających się potworów. - Wybaczy pan, że nie zostanę tu dłużej. - Odwrócił się i po- kuśtykał ku zachodowi. - Pańskie zwierzaki nieco cuchną. - Do widzenia, Martinie Candle. Szerokiej drogi. Muszę jednak coś wyznać. Tak naprawdę nigdy pana nie lubiłem. O zmierzchu teren stał się znajomy; był to obszar, który Au- gustyn ochrzcił mianem Krainy Gnoju. Puste puszki po zupie, po- tłuczone butelki po piwie oraz porzucone opony samochodowe walały się w wyschniętym korycie rzeki. Samotny sęp zataczał kręgi na niebie, gubiąc pióra niczym płatki czarnego śniegu. Zasapany i spocony Martin wdrapał się na groblę. Ruszył na północ. Po godzinie dotarł do miejsca, gdzie parę miesięcy wcześniej stanął twarzą w twarz ze swoim alter ego. U podsta- wy kupy gnoju, ściśnięta pomiędzy odbiornikiem telewizyj- nym i zepsutą suszarką do ubrań, widniała dziwaczna pięta. Archetypowa Corinne, ubrana w białą koronkową suknię ślub- ną, siedziała na kolanach Hioba, a on obejmował ją za szyję. Trzy muchy robacznice krążyły wokół jej twarzy. Uśmiech za- stygł na jej wargach. Była nieruchoma jak Behemot. - Witam - rzekł Martin, przyglądając się domostwu Hioba. Kupa gnoju się zapadła. Rdza niczym trąd splamiła metalowe części niniejszych urządzeń - testerów, mikserów, młynków do kawy. Stos pieluszek był teraz bezkształtną plastikową masą. - Oglądaliśmy całe przedstawienie - rzekł Hiob, spogląda- jąc na telewizor. Wciąż miał na sobie podartą koszulkę i dziu- rawe czerwone kąpielówki. - Proces, ogłoszenie werdyktu, krwotok, wszystko. - Wrzody na jego piersi wyschły. Nie zago- iły się, jak uświadomił sobie Martin, lecz cała Boska czaszka ulegała wysuszeniu. - Był pan zręcznym oskarżycielem. Sam nie zrobiłbym tego lepiej. Wygląda pan okropnie. - Wiem - rzekł Martin, nie wiedząc, czy Hiob ma na myśli jego wyniszczoną twarz, czy zakrwawiony garnitur. - To, co pan zrobił... proszę mi powiedzieć, jakie to było uczucie. Wymierzania sprawiedliwości, być może? - Nie, niezupełnie. - A więc... jakie? - Bardziej przypominało zemstę. - Miałem nadzieję, że chodziło o sprawiedliwość. - Przykro mi. Nie. Była to zemsta. - Podmuch fekalnego odoru uderzył w nozdrza Martina, obrzydliwe przeciwieństwo aromatu tulipanów, jaki towarzyszył mu podczas pobytu w Ho- landii. Przykucając obok Hioba, zgonił muchy z czoła swojej żony.- Czy ona...? - Tak. Niech pan zbytnio nie rozpacza. Była tylko archety- pem. - Wiem. - Martin czuł napływające do oczu łzy. Jedna z nich kapnęła w dół, łaskocząc go w policzek. - Ale ona wy- gląda tak przekonująco. Hiob skinął głową. - Bóg zawsze miał oko do szczegółów. - Przeniósł ciężar zwłok z lewego kolana na prawe. -Wyraziła ostatnie życzenie. - Niech zgadnę. Mam dopilnować, żeby „Psiarnia" dalej działała. - Zgadza się. - Nie wiem, co zrobię, jeśli datki przestaną napływać. Je- stem bezrobotny, a Lovett już mnie nie finansuje. - Coś pan wymyśli. - Lekki wietrzyk powiał nad wzgórkiem Hioba, poruszając włosy trupa. - Czy wie pan, jakie były jej ostatnie słowa? „Powiedz Martinowi, że jestem z niego dumna". - Mam nadzieję, że mnie pan nie pociesza. - Nigdy w życiu nie powiedziałem kłamstwa. Nie, chwila, jest jeden wyjątek: moja najsłynniejsza kwestia, zazwyczaj tłumaczona jako „Odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i popiele". Nigdy się nie korzyłem, drogi panie. Czy to w pyle, czy w prochu, krowich plackach, psich kupach ani niczym innym. - Corinne naprawdę powiedziała, że jest ze mnie dumna? - Tak brzmiały jej ostatnie słowa. A czy wie pan, jakie bę- dą moje ostatnie słowa? - Jakie? - Zamknięcie luki pomiędzy prawem a sprawiedliwością wymagałoby istnienia kodeksu o stu milionach paragrafów - rzekł Hiob. - Tak, właśnie - sto milionów praw, niczym mapa tak dokład- na, że dorównałaby powierzchnią terytorium, które miała... Martin nie dokończył zdania. Człowiek, z którym rozmawiał, był martwy, jego proroctwo się sprawdziło. - Hiobie? Hiobie? Cisza. Martin powstał. Nieubłagana entropia ogarnęła okolicę. Kawałek po kawałku, robak za robakiem, wielkie cuchnące wzgórze rozpadło się, aż nie pozostało z niego nic z wyjątkiem stosu pestek brzoskwiń, skórek od pomarańczy, skorupek po jajkach i fusów kawowych. Odarte z wszelkiego ontologiczne- go znaczenia ciała Hioba i Corinne poddały się razem, spada- jąc do poziomu zwykłych nadprzyrodzonych fantazji. Ich po- rzucone ubrania walały się po ziemi niczym wylinka jętki. Słońce zgasło. Wiatr ucichł. Tęsknota za domem targnęła sercem Martina. Chciał być znowu w Abaddon, z Yaughnem oglądać mecz hokejowy, rozprawiać z siostrą o karze śmierci albo po prostu siedzieć pod wierzbą płaczącą nad brzegiem Waupelani, przyglądając się złotym karpiom błyskającym przy dnie niby zatopione monety skarbu piratów. Połknął tabletkę przeciwbólową, położył się na sukni ślub- nej swojej żony i zapadł wkrótce w sen pomimo bólu w ko- ściach i wszechobecnego odoru śmieci. Następnego ranka samotny baran pojawił się niedaleko, na przemian rozgrzebując ziemię racicą i wąchając porozrzucane odpadki. Był wielki jak kuc, z wilgotnymi nozdrzami, czarnym pyskiem i dwoma rogami zakręcającymi się spiralnie do we- wnątrz niczym linie poprzecznego przekroju muszli. Zaczął po- łykać pestki brzoskwini. - Gordon? - Witam, panie Candle - rzekł baran ponuro, nie podnosząc wzroku. - Te pestki są obrzydliwe. - Myślałem, że... - ...nie żyję? Codziennie o trzeciej po południu wspinam się na górę Moria i Abraham podrzyna mi gardło. Świątek czy piątek. Zima, lato, wiosna, jesień, bez względu na pogodę. Po- winien był pan odłączyć Go już całe lata temu. - Spojrzał na Martina przekrwionymi oczami. -Wezwano pana, przyjacielu. Proszę usiąść mi na grzbiecie. - Wezwany? Dokąd? - Niech pan wsiada. Pewnie nigdy wcześniej nie jechał pan na baranie. Najgorsze są, jak słyszę, pchły. To tylko archetypy, ale bardzo konkretne. Chociaż Martin był przygotowany na ciężką próbę, jazda na grzbiecie Gordona okazała się o wiele mniej stresująca niż ostatnie takie doświadczenie, podróż na koniu Jonathana Sar- kosa z trzęsawiska Abaddon do Boskiej szyszynki. Krok Gor- dona był szybki, lecz pewny, a obfita wełna doskonale spełnia- ła rolę siodła. Pchły się nie pojawiły. Wymarły, odgadł Martin. Zabił je krwotok. Po dwóch godzinach dotarli do przedmieść Jerozolimy, z jej połyskującymi wieżami i opalizującymi murami ciągnącymi się ku horyzontowi niczym skomplikowana chrześcijańska diora- 21 - Niewinni... ma. Baran zwolnił do cwału, a potem do kłusa. Przed nimi roz- ciągał się łańcuch skalistych wzgórz, przez grupę utalentowa- nych i niezmordowanych rzeźbiarzy zamieniony w nekropolię. Martin zeskoczył na ziemię i podszedł do najbliższego na- grobka - przypominającej chatę budowli. Ze swymi marmuro- wymi ścianami i matowymi oknami obramionymi przez płasko- rzeźby okiennic była jednocześnie interesująca i makabrycz- na, przypominała domek zabaw dla zmarłych dzieci. Chociaż Martin nigdy tutaj nie był, nagrobek wydawał mu się znajo- my, jako że pojawiał się w wielu filmowych opowieściach o Je- zusie, które jego ojciec zebrał na kasetach wideo. Drzwi sta- nowił granitowy dysk upstrzony otworami wentylacyjnymi. Był wielki jak kamień młyński, lecz jak wszystko w mózgu po krwotoku, już zaczął się rozpadać. Gordon jedynie trącił go no- sem i dysk odjechał, wydając cichy szmer. - Ta krypta stanowi własność Józefa z Arymatei - rzekł Martin. - Zgadza się. - Czy rabbi Jeszua jest w środku? Gordon letargicznie potrząsnął łbem. - Krypta jest pusta. - Pusta? Chcesz powiedzieć, że nastąpiło zmartwychwstanie? - Niech pan nie rozgaduje tego na prawo i lewo. Nie potrze- bujemy w tej czaszce nowej religii. I tak mamy już dość kłopo- tów z judaizmem. Rabbi znajduje się teraz na wzgórzach w oko- licach Betanii i próbuje wstąpić do nieba. Spodziewam się go z powrotem o północy. Tymczasem proszę się rozgościć. Jest tu łóżko, komoda, dobrze zaopatrzona spiżarnia. Zostałbym z pa- nem, ale za godzinę mam być złożony w ofierze. Au revoir. W ocenie Martina wnętrze grobowca Józefowego więcej za- wdzięczało kulturze przyczep mieszkalnych niźli Nowemu Te- stamentowi. W rogu stało podwójne łoże z baldachimem ze zło- tego jedwabiu, przy nim leżał czerwony aksamitny dywan. Martin zajrzał do lodówki. Skrzydełka kurczaka, dzbanek mro- żonej herbaty, butelki ciemnego guinessa i jasnego piwa Rol- ling Rock. Komoda, zbudowana z dębowego drewna i wykoń- czona w mosiądzu, była luksusowa niczym królewski tron. Nalał sobie właśnie szklankę mrożonej herbaty, kiedy ły- siejący, korpulentny mężczyzna odsunął kamień i wszedł do środka. Ubrany w nieskazitelny tweedowy garnitur, z trzcino- wą laską w dłoni, niezmiernie przypominał G.F. Lovetta, cho- ciaż twarz miał bledszą i mówił mniej wyraźnie. - Profesor Lovett? - Raczy pan żartować. Dla Lovetta poważnym osiągnięciem jest, jeśli wyjdzie z domu co rano, by nauczać studentów na te- mat „Romansu o róży". Tutaj z pewnością się nie pokaże. - Archetyp profesora Lovetta? - Ach... - Gość wyjął z lodówki zimne skrzydełko kurczaka i butelkę guinessa. - W normalnych okolicznościach ukrywał- bym się o tej porze w domu przy archetypowej Mount Auburn Street, ucinając sobie drzemkę. - Co sprowadza pana tutaj? - Grawerowane zaproszenie - odparł archetypowy Lovett, machając kawałkiem metalu z wyrytymi czarnymi literami. Niczym dwaj weterani bitwy pod Gettysburgiem wspomi- nający dawne dzieje, goście Jeszuy przez całe popołudnie i wieczór omawiali zakończony niedawno proces. Martin nie- chętnie pogratulował Lovettowi zwycięstwa. Lovett pochwa- lił Martina za wytrwałość, ale skarcił za „tandetne dowcipy kosztem godności Eleanor Swann". Obgryzając skrzydełka kurczaka, zgodnie stwierdzili, że końcowe przemówienie Torvalda nie było mową gettysburską. Jego argumentacja ograniczyła się do powtórzenia teorii ukrytej harmonii przy- prawionej szczyptą ontologii, a całość brzmiała tak niezręcz- nie, że można było przypuszczać, iż Torvald przestał słuchać zeznań świadków po wystąpieniu Bernarda Kapłana. Żenują- ca teodycea sędziego nie wystawiała dobrego świadectwa żad- nej ze stron sporu. Pojawienie się gospodarza o północy poprzedził hałas od- suwanego kamienia. Wszedł mężczyzna, z którego ramion spły- wała jasna świetlista szata. Był przystojny jak dawniej, jednak z powodu Boskiego krwotoku wyglądał anemicznie i blado. Lovett, zmieszany, poluźnił krawat i schował piwo za łóż- kiem. Martin podszedł pewnym krokiem do Jeszuy, uścisnął mu energicznie dłoń. Otwór na prawym nadgarstku gospoda- rza był duży i miał poszarpane krawędzie, niczym wlot po ku- li dum-dum. Wszyscy trzej usiedli na dywanie. - Los uczynił mnie heroldem złych wieści - rzekł Jeszua, bezwiednie szarpiąc swój kucyk. - Chodzi o moją chorobę? - zapytał Martin. Jeszua skinął głową. - Nie pomoże już żadna terapia. Feminon, odradex, chemo- terapia, wycięcie prostaty, Boska interwencja, nic. - Nic - powtórzył Martin. Drgnął, znowu doświadczając znajomego uczucia zapadania się w bagnisko Abaddon. Nigdy w gruncie rzeczy nie wątpił, że choroba będzie śmiertelna, ale teraz prawda dotarła do niego z całą mocą. - Miałem nadzieję, że zostałem wezwany... no, wie pan. - By zostać uzdrowionym? Przykro mi. To niemożliwe. - Je- szua zamknął oczy. - Jesteś tutaj, by poznać wyjaśnienie, Mar- tinie. Zasłużyłeś na to. - Otworzył oczy i obrócił się ku Lovet- towi. - Tyś również zasłużył na to, by je poznać, chociaż tutaj używam słowa „zasłużył" w nieco innym sensie. - Chodzi o teorię ontologiczną, prawda? - rzekł Lovett lek- kim tonem, wyjmując butelkę z ukrycia. - Może Torvalda ona nie przekonała, ale pana powinna. - Teoria ontologiczną? - powtórzył Jeszua z niedowierza- niem. - Ontologiczną? Czy naprawdę wierzysz, że twój ziemski odpowiednik żyje w najlepszym z możliwych światów? Tam skąd pochodzę, ósmoklasista wstydziłby się odwiedzić plane- tę Ziemię na wystawie naukowej w lokalnym gimnazjum. - Teoria ontologiczną wykracza poza ujęcie leibnizowskie. Jeśli wszechświat ma być przewidywalny, muszą nim władać określone prawa. - W porządku, ale dlaczego nasz Stwórca ukrywał te pra- wa? Dlaczego od razu nie powiedział ludzkości, że szczury roz- noszą dżumę, komary malarię, a położnicy powinni myć ręce? Teoria ontologiczną nadaje się tylko do wyrzucenia. - Nie, myli się pan. Niedoskonałość jest nieodłączną cechą materii. Stwórca nie miał innego wyjścia niż... - Zamknij się, Lovett - przerwał mu Jeszua. - Wkurzasz mnie. - Czy przypadkiem nawiązuje pan do teorii wolnej woli? - wtrącił się Martin. Jeszua wykrzywił twarz w uśmiechu. - Jeśli wolna wola jest błogosławieństwem, które pojedna nas z faktem Hiroszimy i Oświęcimia, to chciałbym wiedzieć, dlaczego jest jej tak mało. - Za każdym razem, gdy dyskusja przybiera niebezpieczny dla niego obrót, on wyciąga kwestię Hiroszimy i Oświęcimia - mruknął Lovett. - Hiroszima i Oświęcim - powtórzył Jeszua z naciskiem, po- kazując profesorowi język. - Hiroszima i Oświęcim, wielkie H i wielkie O, H i O, HO, HO, HO! - Co pan ma na myśli, mówiąc, że jest jej tak mało? - zapy- tał Martin. - Większość zwierząt nie posiada wolnej woli - odparł Je- szua. - Podobnie jak nędzarze, narkomani, starcy, głupcy i wa- riaci. Gdybym ja był Bogiem... a w pewnym sensie Nim jestem, jak ojciec Sebastian wyjaśnił w trakcie przesłuchania... nie chodziłbym dookoła, rozgłaszając uroki wolności, dopóki nie uczyniłbym jej powszechnie dostępną. - Sięgnął do lodówki po butelkę jasnego piwa. - Pomijając kwestię dostępności, w teorii wolnej woli jest również błąd czysto matematyczny. Czy możemy uczciwie powiedzieć, że ludzka wolna wola pro- wadzi do rozwoju społeczeństwa autonomicznych istot? Kiedy Poi Poi skorzystał ze swojej liberum arbitrium, wsadzając po- Iowę narodu do więzienia, rzeczywisty zasób wolności we wszechświecie uległ zmniejszeniu. Martin nagle się zaniepokoił. - Chyba nie chce pan wskrzeszać teorii ukrytej harmonii, dyscyplinarnej albo... - Nie lękaj się. - A więc jakie jest rozwiązanie? Jeszua tylko się roześmiał. - Niech Bóg pana pobłogosławi - rzekł Martin. - Taką mam nadzieję - odparł Jeszua, otwierając sobie pi- wo. Chwycił butelkę i zwrócił swe opalizujące spojrzenie na Lovetta. -Ty wiesz, profesorze. - Nie mam najmniejszego... - Ależ tak, wiesz. - Nie. - O tak. Lovett zaczął się trząść. Jego twarz przybrała barwę szwaj- carskiego sera. Odstawił guinessa na podłogę. - Ojcowie Kościoła doskonale znali najlepszą ze wszystkich możliwych teodycei - rzekł Jeszua. - Święty Ignacy znał odpo- wiedź, podobnie jak biskup Polikarp, Filon z Aleksandrii, Ju- styn Męczennik oraz święty Anzelm, lecz żaden z nich nie da- rzył jej specjalną sympatią. Podobnie jak ja, nawiasem mówiąc. - Przy naszym ostatnim spotkaniu upierał się pan, że nie jest teologiem - rzekł Martin. - Sprawa międzynarodowa numer 227 wzbudziła moje zain- teresowanie. - Jeszua pstryknął kapslem do góry niby monetą. Chwycił go, zamknął w dłoni i pociągnął łyk piwa. - Przeczyta- łem to i owo. - Z pewnością nie... - Ależ tak. - Dualizm? - Dualizm - potwierdził Jeszua z szerokim uśmiechem. - Herezja manichejska, gnostycka dychotomia, bluźnierstwo al- bigensów, hipoteza Mefistofelesa... nazwa jest nieistotna. Lovett poczerwieniał aż po bezwłosy czubek głowy. - Nie mogę zaakceptować dualistycznego Boga. - Doprawdy? My akceptujemy ciebie, tłuściochu! HO, HO, HO! Ledwie padły te słowa, kiedy zaszła zdumiewająca przemia- na, bardziej zdumiewająca nawet od potopu, który nawiedził przystań Scheveningen. Coś dziwnego działo się z Jeszua. Je- go włosy znikały pukiel po puklu, zostawiając nagą czaszkę. Kark zgrubiał, wargi nabrzmiały, brwi stały się krzaczaste, czo- ło napuchło, a oczy nabrały jaskrawoczerwonej barwy. W ciągu siedmiu sekund urósł o piętnaście centymetrów. Martin i Lovett otworzyli szeroko usta w zdumieniu. - Nie! - załkał Lovett. - Jezu! - jęknął Martin. - Zaiste - rzekł Jonathan Sarkos, nie mieszczący się w sza- cie Jeszuy. - Oto ja, Chrystus i antychryst, Bóg i szatan, niebo i Hiroszima, arkadia i Oświęcim. - Uśmiechając się przebie- gle, podszedł do Lovetta. - Kapujesz, tłuściochu? Bóg jest po- dwójnością. Doktor Jehowa i pan Hyde. - Włożył zakrętkę od butelki do ust i zaczął ją gryźć. - Pozwólcie, że opowiem wam na dobranoc bajeczkę o dniu, kiedy zepsuły się komory gazo- we w Oświęcimiu. Ale po co mam się trudzić? Znacie przecież treść, tytuł wyjaśnia wszystko. Dziwię się, że Braverman i Kelvin nie wspomnieli o tym w przereklamowanym serialu. Czy wy- obrażacie sobie, co mogło czuć siedmioletnie żydowskie dziec- ko czekające w kolejce wraz z setkami innych żydowskich dzie- ci na wrzucenie żywcem do płonącego pieca? - Przełknąwszy zakrętkę, Sarkos zwrócił się do Martina. - Nie pojmujesz? To jedyne wyjaśnienie. Żadna inna teoria nie jest nawet w poło- wie tak dobra. Oczywiście, że Bóg posiada mroczną stronę. Nie tylko mroczną, złą. Radykalnie, krańcowo złą. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym ostatnim razem, kie- dy byłem w Jego mózgu? - zapytał ostrym tonem Martin. - Gdybym stąd odszedł z twoim oświadczeniem, z argumentacją na rzecz dualizmu... - Moim oświadczeniem? Oświadczeniem diabła? Torvald podarłby je po pierwszym słowie. - Zrezygnowałem ze spotkania Stowarzyszenia Piwa i Beo- wulfa dziś wieczorem, żeby tu przybyć. - Lovett skrzywił się z niesmakiem. - Muszę jednak przyznać, że oczekiwałem cze- goś bardziej oświecającego. - Trudna sprawa - powiedział Sarkos. - Chciałeś zostać obrońcą Boga, dostałeś tę posadę, poradziłeś sobie świetnie. Ale obrońca Boga był ipso facto moim obrońcą. Teodycea to trudna gra, profesorze. Kiedy Jahwe żył, obowiązkiem ludzko- ści nie było czcić Go, na miłość boską, lecz świętować Jego kre- atywność i zawsze sprzeciwiać się Jego złej woli. A każdy, kto jak ty próbował zaszufladkować wszechdobrotliwego Boga w jednym wszechświecie z Oświęcimiem... taka osoba, profeso- rze Lovett, taka osoba wykonała dla diabła jego robotę. - Prawdziwy Lovett powinien to słyszeć, nie jego archetyp - jęknął Martin. - To niesprawiedliwe. - Niesprawiedliwe - zgodził się Sarkos, przeistaczając się z powrotem w rabbiego Jeszuę. Zwrócił spojrzenie swoich tur- kusowych oczu na Martina. - Bardzo niesprawiedliwe. - Może Wszechmogący ma jakieś słabe punkty, ale w osta- tecznym rozrachunku jest naszą jedyną nadzieją - rzekł Lo- vett. - Bez naszego Ojca w niebiesiech nie wiedzielibyśmy, czym jest miłość. - Znowu błąd - rzekł Jeszua. - Czy kiedykolwiek miałeś psa? Psy są specjalistami od miłości, a przecież nie wiedzą nic o Bogu. - Niesprawiedliwe - mówił Martin - niesprawiedliwe, nie- sprawiedliwe... - A co ze świadkami, których powołałem? - zapytał Lovett. - Co z moimi chorymi na raka, co z dzielną Moną Drakę, rysu- jącą ustami? Oni wcale nie uważają, że Bóg posiada mroczną stronę. - Fascynujące - rzekł Jeszua. - Psycholog nazwałby to iden- tyfikacją z napastnikiem. Zjawisko to występuje u maltreto- wanych dzieci. I u bitych żon. Jednak najbardziej pamiętnym przykładem były obozy koncentracyjne, kiedy niektórzy więź- niowie zaczęli naśladować swoich oprawców: salutowanie, krok marszowy, swastyki. Bez względu na stopień okrucieństwa na- pastnika ofiara reaguje uwielbieniem. W ten sposób może za- chować minimum poczucia panowania nad własnym losem. - A więc to, co zrobiłem, było słuszne? - zapytał Martin. - Przypomnij sobie moje słowa, Martinie Candle - rzekł Je- szua. - „Nim dobiegnie końca twoje życie, uzyskasz jeszcze jed- ną szansę"... Co nie oznacza, że jesteś całkiem usprawiedliwiony. W pewnym sensie jesteś równie żałosnym zjawiskiem jak obec- ny tu Lovett. Gorycz nie może być filozofią, przyjacielu. Gniew nie zastąpi etyki. Przestań liczyć trupy i zawrzyj rozejm z wszech- światem, inaczej na zawsze pozostaniesz na kupie gnoju. - Ale wszechświat jest pełen bezsensownego cierpienia. - Bezsensownego - zgodził się Jeszua. - Sąd wydał już korzystny dla mnie werdykt - rzekł Lovett uszczypliwie. Podszedł do Jeszuy, chwycił Zbawcę za ramiona. - Nie obchodzi mnie opinia twoja i diabła. - Zabierz ode mnie łapy. Profesor odstąpił do tyłu. - Może dałoby się wznowić proces - rzekł Martin. - Sprawa została zakończona... na zawsze - odparł Jeszua. - Ależ nie. Mógłbym przesłać Ferrandowi nowy pozew. - Jest zakończona, Martinie. Koniec. Kropka. - Skąd pan to wie, rabbi? Skąd? Skąd? Jeszua dopił piwo, przeistoczył się w Sarkosa i ponownie przybrał postać rabbiego. - Wolałbym, żebyś tego nie robił - rzekł Lovett. - Skąd wiesz, że nad tym panuję? - Czyż nie ty jesteś twórcą wolnej woli? - Nie, profesorze. Jestem twórcą znanego wszechświata. Rozchmurz się. My czterej jesteśmy skazani, ale życie trwa da- lej. Na karkach czujemy już oddech Wiecznego Strażnika, ale wciąż rodzą się dzieci. Niebo się wali, ale tort czekoladowy w lodówce smakuje, jakby upiekł go sam Bóg Ojciec... co w pewnym sensie jest prawdą. Martin spał tej nocy na łóżku, Lovett na dywanie, a gospo- darz na podłodze. Z nadejściem świtu Martina ponownie na- wiedził sen. Podświadomość przeniosła go do małej salki są- dowej w Abaddon. Doktor Blumenberg, stojąc przed ławą sę- dziowską, przyznał się do przekroczenia dozwolonej prędkości na Welsh Road, powiedział jednak, że nie powinien płacić grzywny, gdyż sędzia Candle zawdzięcza mu odzyskanie zdro- wia. Martin nie anulował grzywny, zmniejszył jednak jej wy- miar ze stu dolarów do osiemdziesięciu pięciu. Gdy pierwsze promienie słońca przecisnęły się przez otwo- ry wentylacyjne, kładąc na dywanie wzór przypominający ulu- bioną konstelację Corinne, Małego Psa, Martin się zbudził. Na- lał sobie pełną szklankę mrożonej herbaty. Od stóp do głów przeszedł go bezlitosny dreszcz. Rak chciwie wżerał się w jego ramiona, uda i pachwinę. Położywszy na języku sześć tabletek roxanolu, pogryzł je dokładnie i popił herbatą. Jego współmieszkańców nie było w pobliżu. Krwotok najwyraźniej zniszczył archetyp Lovetta: elegancki garnitur profesora leżał zgnieciony pod dywanem. Białej szaty nigdzie nie było widać, co mogło sugerować, że Sarkos, alias Jeszua, nadal żyje - co dla Martina było myślą za- równo pocieszającą, jak i niepokojącą. - Dualizm - mruknął. - Tak, oczywiście. Odsuwając kamień, doznał przeświadczenia, że ktoś obser- wuje go z przeciwnej strony. Gordon, być może, albo Lot, albo jeden z dinozaurów grających ciągle w scrabble. Nie był przygotowany na spotkanie siebie samego. Oto jednak stał - archetypowy Martin Candle, opierający się o drzwi furgonetki dodge'a i ubrany w biały lniany garni- tur uwalany zaschłą krwią. - Martin? - zapytał Martin. Podniósł lewą dłoń, chcąc sprawdzić, czy ma przed sobą odbicie lustrzane. Ręce archetypu ani drgnęły. - Cześć, stary. - Co ty tutaj robisz? - Zostałem wybrany, by zawieźć cię do domu. Wreszcie uj- rzysz ponownie remizę z dzieciństwa. - A więc przez cały czas mieliśmy rację, zgadza się? - Ból wstrząsnął Martinem, przenikając do każdej kości. Gorączka wzrosła jeszcze o stopień. - Bóg był winny. Najlepszym wyja- śnieniem jest herezja manichejska, która wyjaśnieniem wca- le nie jest, jest... - Nie przejmuj się tak, proszę. - ...jest oskarżeniem. - Ruszajmy w drogę. De Groot i jego ludzie w tej chwili szturmują Jerozolimę. - Archetyp otworzył tylne drzwi samo- chodu, wyciągając drżący palec wskazujący na znak, że Mar- tin powinien wejść. - Pomógłbym ci, ale jeśli mnie dotkniesz, zniknę. - Słyszałem o tej regule. Ma zastosowanie tylko do ludzi, którzy się kochają. - Zaiste. - Czy to znaczy...? - Tak, Martinie, kocham cię. Nie każdy może powiedzieć to o sobie. Ostrożnie wszedł do samochodu, zgrzytając zębami z bólu tak mocno, że na poły oczekiwał, iż je sobie połamie, aż wreszcie po- czuł, jak welurowa tapicerka miękko się ugina pod plecami. Gdy archetyp usiadł za kierownicą, Martin zdał sobie spra- wę, że na tylnym siedzeniu jest jeszcze jeden pasażer - chudy siedemdziesięciolatek w czarnej bluzie i słomkowym kapeluszu. - Tato? Starzec milczał. - Tato? - zapytał Martin ponownie. - Tato? Powoli, z odgłosem przypominającym skrzypienie zardze- wiałych zawiasów, archetyp Waltera Candle'a obrócił się i znie- ruchomiał. Martin zadrżał. Od czasu ich ostatniego spotkania twarz ojca uległa tak głębokim zmianom, że niewiele różniła się od czaszki. - Widziałem twój popis w Pałacu Sprawiedliwości - rzekł ojciec. - I co sądzisz? - Doskonale dobrałeś ten biały garnitur. Szkoda, że popla- miłeś go krwią. - Chciałem wiedzieć, co sądzisz o argumentach, które przedstawiłem. - Sprytne. Nie tak sprytne jak Lovetta, ale sprytne. - Czy... czy zgadzasz się z werdyktem? - Cóż, tak. - Bóg ma ciemną stronę, ojcze, tak jak każdy. Jego winna połowa była... winna. - Czy pamiętasz mój wykład ze szkółki niedzielnej na te- mat Jonasza i wieloryba? - Jonasza? Chyba tak. Jasne. - Nagle wróciło wspomnienie: Martin i pozostali uczniowie z klasy stłoczeni w płóciennym namiocie; ojciec wpompowywał do środka zapach nieświeże- go wątłusza, a z magnetofonu płynął szum fal. - Pożyczyłeś woj- skowy namiot od ojca Billy'ego Tuckermana. - Czy pamiętasz morał płynący z tej lekcji? - Nie jestem pewien. - Miałem nadzieję, że go zapamiętasz. - Poczekaj chwilę... - „Wieloryb może połknąć człowieka, ale tylko Bóg może połknąć wieloryba". Ty próbowałeś połknąć wieloryba, synu. Stanął ci w gardle. - Stanął mi w gardle - powtórzył Martin zgodnie. - A gdy- bym miał zrobić to wszystko jeszcze raz, nadal ścigałbym Go do upadłego. - Te słowa sprawiają mi ból. - Przykro mi. - Nie powinieneś był Go zabijać. - Rozumiem twoje uczucia. - Wstydzę się za ciebie. - On tego chciał, tato. - Gorączka ogarnęła Martina. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. - Rozszalałe żywioły i żad- nego prawdziwego wyjaśnienia... On tego chciał. Czerń zalała umysł Martina niczym atrament wytryskują- cy z przerażonej ośmiornicy. Kiedy wreszcie wróciła mu świadomość, odkrył, że siedzi na stosie świeżo skoszonej trawy, wilgotnej od płynu mózgowo-rdze- niowego. Zamrugał - raz, dwa razy, trzy - wdychając ożywczy za- pach. Rozpoznał otoczenie: frontowy trawnik przed starym do- mem rodziców, budynkiem w cudowny sposób przywróconym do stanu sprzed zburzenia - dawną remizą strażacką, ceglano-drew- nianą konstrukcją składającą się z garażu na dwa wozy, tuzina pomieszczeń mieszkalnych i zepsutej syreny. Cztery krzepkie klony władały bocznym podwórkiem, gubiąc nasiona w kształcie wieszaków do ubrań. Jego dodge stał na podjeździe, z drzwiami otwartymi, wyglądając jak wielki haczyk z czterema ostrzami. Ubranie ojca leżało skłębione na tylnym siedzeniu. Poplamio- na krwią marynarka wisiała na kierownicy. - Martin! Martin Candle! Odwrócił się, czując potworny ból w ramionach. Przez traw- nik biegła ku niemu Patrycja. Przypomniał sobie chwilę, kiedy ją widział po raz pierwszy: szczupłą, atrakcyjną kobietę w ża- łobnej sukni, przemierzającą cmentarz Hillcrest w poszukiwa- niu właściwego pogrzebu. Dzisiaj była ubrana bardziej swobod- nie: w żółty golf, niebieskie dżinsy i tenisówki. Kilka metrów za nią stał Randall z rękami w kieszeniach, oszołomiony przy- rodzoną banalnością archetypowego osiedla Lisi Zakątek. - Patrycjo, czy to ty? - zapytał Martin. - Pewnie że tak. - Nie twój archetyp? Ani siostra bliźniaczka? - Kochany, to ja. Trudno było się tu dostać. Któregoś dnia opowiem ci całą historię. - Jego mózg to najdziwniejsze ze wszystkich miejsc - rzekł Randall, podchodząc bliżej. -Właśnie odwiedziłem naszą sta- rą szkołę. Nigdy w to nie uwierzysz, wszyscy odmawiali Ojcze nasz. Tak jakby sprawa „Okręg szkolny Abaddon przeciwko Selkirkowi" nigdy się nie odbyła. - Coś mi się stało - rzekł Martin. - Nie mogę wstać. Przyjaciele uklękli obok, biorąc go pod uda i pachy. Dłonie mieli lepkie od płynu mózgowo-rdzeniowego. Dźwignęli go i za- nieśli na tył domu, do ogrodu, hektara podmiejskiej roślinno- ści przenikniętej boskim zapachem ogrodu różanego matki. W dzieciństwie ogród ten wydawał się Martinowi najbardziej namacalnym miejscem na świecie - ogród matki z miękkimi płatkami kwiatów i ostrymi cierniami krzewów, z białym żwi- rem i czarnymi żukami o miniaturowych pazurkach. Chciałby pospacerować tutaj raz jeszcze, ale wiedział, że to niemożliwe. Rak panował nad nim teraz niepodzielnie, nad jego ciałem, krwią i kośćmi. Położyli go na brzegu Waupelani, w cieniu wierzby płaczą- cej. Koryto potoku było nagie, osuszone przez krwotok. I nagle Martin miał znowu dziesięć lat, brodził po wodzie w kaloszach, odwracając kolejne płaskie kamienie. Co jakiś czas trafiała się oczekiwana nagroda: zdziwiony rak, siedzący w obłoku wzbite- go szlamu i zastanawiający się, jakaż to podobna Bogu istota pozbawiła go właśnie domu. - Dobrze jest być tu z powrotem - westchnął Martin, po- nownie pięćdziesięciopięcioletni. - Naprawdę lubię Abaddon - rzekł Randall. - Koledzy z klasy próbowali mnie zabić, ale wydarzyłoby się to wszędzie, w Cheltenham, Lower Merion czy Filadelfii. - W Filadelfii mogłoby im się udać - stwierdził Martin. - Twoja sypialnia jest gotowa - wtrąciła Patrycja. - Świeża pościel, czyste poduszki, kroplówka z morfiną. Tylko powiedz słowo. Wszędzie dokoła opadały wierzbowe liście, wąskie zielone ostrza wirujące w sierpniowym powietrzu. - Odłączyłem Go - powiedział Martin. - Rozlałem Jego krew po całej Holandii. - Tak, Martinie. Nigdy nie byłeś tak niepopularny - rzekła Patrycja. - Posłuchajcie, przyjaciele, przez cały czas miałem rację. Wiem to od Jeszuy. Jedynym działającym wyjaśnieniem jest herezja manichejska. - Martin zdał sobie sprawę, że rak kroczy naprzód, gotowy wzgryźć się w jego krzyż. - Bóg nie był oczy- wiście całkiem zły, nawet nie w przeważającej części zły. Spójrzcie na róże mojej matki, na oceany i gwiazdy. Nikt z nas nie potrafiłby tego stworzyć. Mimo to czy zasługuje On na uwielbienie, pozostaje kwestią otwartą i... aaaaach! Skurcz bólu ustał równie szybko, jak się pojawił. Martin za- mknął oczy, wciągnął powietrze i powiedział przyjaciołom to, co bez wątpienia spodziewali się usłyszeć: - Jestem gotów na kroplówkę. Pokój aż wibrował od wspomnień - i było w nim bardziej tłoczno, niż Martin się spodziewał, tłoczniej nawet niż przy łóż- ku dwóch pacjentów chorych na AIDS,Trevora Hooda i Richar- da Erwina, kiedy udzielał im ślubu w szpitalu w Kasztanowym Gaju. Archetypowa Siobhan Candle stała przy stoliku nocnym, układając czerwone róże w kryształowym wazonie. Archetypo- wa Jenny Candle nachylała się nad łóżkiem, podając bratu ku- bek parującej herbaty; było to jednak bezcelowe - człowiek, któremu nie udało się połknąć Boga, nie był już nawet w sta- nie połknąć łyka herbaty. Archetypowy Yaughn Poffley sie- dział na drewnianym koniu na biegunach, starannie kaligra- fując zielonym flamastrem MARTIN CANDLE NA SĘDZIEGO MIEJSKIEGO na kawałku brystolu. - Czas zacząć planować twój powrót - powiedział. Martin podniósł wzrok. Jego byłe narzeczone kręciły się przy komodzie, wyciągając i chowając znowu w szufladach czę- ści jego dziecięcej garderoby. - Co wieczór zbieraliśmy się wszyscy i oglądaliśmy powtór- ki na Kanale Sądowym - powiedziała archetypowa Robin McLaughlin. - Byłeś wspaniały. - Niesamowity - dodała archetypowa Britanny Rabson. Podniósł głowę i ujrzał, że podłączony jest do trzech róż- nych kroplówek. Poczuł się jak człowiek porwany przez UFO, którego kosmici wypatroszyli żywcem i rozwiesili jego wnętrz- ności na metalowych prętach po całym statku. Stopniowo mor- fina zaczęła działać, rozpływając się po jego żyłach niby gorą- ce masło, zamieniając jego zbolałe kości w zaczarowaną i nie- poznaną krainę. Przekręcił głowę w bok, przyglądając się drogocennym eksponatom ze swej młodości. Ogromny pluszo- wy miś Warren stał w kącie. Plastikowe modele do sklejania - messerschmitt, HMS „Bounty", lotniskowiec „Forrestal" - sta- ły na szafce z książkami. Poniżej widniały grzbiety „Hobbita", „Przygód Tomka Sawyera", „Po drugiej stronie lustra" i tuzi- na reprintów serii „Hardy Boys"; jego umiłowanie sprawiedli- wości, zdał sobie sprawę, miało źródło w bardzo wczesnej mło- dości. Podłoga zarzucona była kostkami domina, kamieniami warcabów, pionkami do „Monopoly" i innych gier. W którymś momencie Hans De Groot musiał wejść do poko- ju, ponieważ nagle dał się słyszeć złowrogi metaliczny dźwięk, dzwonienie kluczy o klucze. Zaraz potem Martin usłyszał po- ważny głos kapitana policji informującego, że jest aresztowa- ny. Z nie hamowaną radością De Groot wymienił zarzuty. Wy- glądało na to, że połowa mieszkańców Schevenigen żąda od Martina odszkodowania, a był to najmniejszy z jego kłopotów: w rzadkim przypadku współpracy między katolicyzmem i pro- testantyzmem Państwo Watykańskie i Królestwo Niderlandów zażądały postawienia Martina przed Międzynarodowym Try- bunałem Sprawiedliwości pod zarzutem bogobójstwa. Wstęp- ne przesłuchania zamierzano rozpocząć za dwa tygodnie. De Groot miał na sobie ten sam garnitur w prążki, w któ- rym był w dniu przybycia Martina do Holandii. - Czy jest pan... naprawdę De Grootem... czy tylko jego...? - Proszę się nie martwić, Candle, jestem realny jak nadep- nięty odcisk. - Policjant brzęknął kluczami. -Według mnie po- winniśmy natychmiast wydalić pana z kraju, ale pewne grube ryby, w tym profesor Lovett, przysłały telegramy wstawiające się za panem, więc na razie nie podejmujemy żadnych kroków. Niech pan nacieszy się tym miękkim łożem, nim zawiśnie na szubienicy. Mam nadzieję, że pozwolą mi zadzierzgnąć pętlę. - Nie może pan rozmawiać z moim synem w ten sposób - powiedziała Siobhan Candle, odkurzając szmatką pokład lot- niskowca „Forrestal". - Nie jestem... winny. - Martin oblał się potem od stóp do głów. Czuł się jak pływak maratoński nasmarowany tłuszczem przed atakiem na kanał La Manche. - Zapytajcie... Jeszuę. Bóg... jest dualistyczny. - Słyszał pan, kapitanie? - rzekła matka Martina. - Duali- styczny, więc dość tego. Okrutna prawda niczym robak wżarła się w umysł Martina. Jego choroba osiągnęła nowy poziom niegodziwości, przekra- czając morfinowe ograniczenia. - Ontologia... nie zdaje... egzaminu - wysapał. - Masz absolutną rację - powiedziała jego siostra. - Kiepska teoria - dodał Randall. - Bez żadnego sensu - dorzucił Yaughn. - Teoria... wolnej woli... również. - Głupoty - rzekła Britanny. - Przestańcie... mnie pocieszać! - krzyknął Martin. Rak roz- rodził się, wysyłając tysiące potomstwa w najdalsze zakątki je- go ciała. - Przestańcie! Przestańcie! Przestańcie! Randall otworzył usta. Jego wargi poruszały się, ale słowa zagłuszone zostały przez nieoczekiwany hałas: rytmiczny stu- kot odbijający się echem po całej remizie. - Konie - jęknął Martin. Patryc j a pochyliła się nad nim. - Konie? - Konie... z... - Skąd? Karuzeli Czterech Jeźdźców Apoka- lipsy? Nie. -Wałachy. - Wałachy? - Wałachy katów. Ja... królobójca, Patrycjo. Zabiłem... kró- la... Nie działa. - Co nie działa? Teoria wolnej woli? - Morfina. Łóżko zniknęło, pokój zniknął, remiza zniknęła. Oto drugi marca 1757 roku, Place de Greve. Leżał na wznak na podeście, ubrany jedynie w przepaskę biodrową, z każdą kończyną przy- wiązaną do innego konia. De Groot kucał obok niego, z zęba- tym nożem w dłoni. Nie przestając się uśmiechać, nasunął so- bie na głowę czarny płócienny kaptur. - Diabeł uszył to dla mnie - powiedział. Drugi z katów nachylił się i Martin dostrzegł szkarłatny blask jego oczu przeświecający przez otwory w kapturze. - Idealny dzień na amende honorable, monsieur Damiens! - powiedział Sarkos vel Jeszua. - Słowiki śpiewają w dzwonni- cach Notre Damę! - Oprawca podniósł nóż, którego zębate ostrze zalśniło w świetle porannego słońca. - Na niebie ani jed- nej chmurki! - Nie jestem Damiens! - jęknął Martin. - Naprzód! - krzyknął De Groot. - Naprzód! Cztery konie ruszyły, naciągając sznury. Potworny ból prze- szył stawy Martina. - Naprzód! Naprzód! - Męczycie niewłaściwego człowieka! - Ojej - rzekł Sarkos vel Jeszua szyderczo. - Ojej, ojej, on się nie rozrywa. Co teraz zrobimy? Kaci jednocześnie zabrali się do pracy. Pracowali metodycz- nie, z precyzją, wycinając rakowe tkanki z bioder Martina razem z mięśniami, żyłami i kośćmi. Ból był przytłaczający, nieubłaga- ny, ponad wszelkie wyobrażenie. Martin wrzeszczał jak opętany, - Dualizm! - zawołał. Jego lewa noga zniknęła. -To On jest winny! - Opuściła go prawa noga. - Dualizm! - Powiedz to sędziom - rzekł De Groot, wrzynając się bez- litośnie w lewe ramię więźnia. Martin miał odpowiedzieć, kiedy wielki kawał na wpół przetrawionego kurczaka podniósł mu się z głębin żołądka. Wolna wola, pomyślał, zaciskając szczęki. Zablokowane przez liberum arbitrium, wymiociny utkwiły w krtani. Martin usiadł gwałtownie, pozbawiony powietrza, z ustami zaciśniętymi w sa- mobójczej obronie. Gdy jego lewe ramię odleciało na bok, opadł z powrotem na łóżko - jak Duncan Elder, pomyślał, biedny mały Duncan, zamordowany przez mukowiscydozę. W nagłym zrywie wszyst- ko z niego wyleciało: obiad, plwocina, jego niewinna krew. Wy- mioty pachniały niczym Hiobowa kupa gnoju. Plwocina była spieniona niby wody Lewiatana. Krew parowała. I tak oto dwudziestego ósmego sierpnia 2000 roku Martin Candle z powiatu Abaddon, stan Pensylwania - beznogi, jedno- ręki, nagi, leżąc na wznak - podniósł swą jedyną rękę ku nie- bu, rozpostarł palce i z szacunkiem zwrócił bilet. W odróżnieniu od piszącego te słowa, Candle nigdy nie sta- nął przed sądem za swe zbrodnie. Po opuszczeniu osiemnasto- wiecznego Paryża przeniósł się w wieczne zapomnienie. Arche- typowa Robin McLaughlin pierwsza zauważyła, co się stało. Do wszystkich, którzy czuwali przy umierającym, powiedziała: - On odszedł. Wiem o tym. O mój Boże, Martin odszedł. Oficjalny akt zgonu wydany przez koronera z Hagi stwier- dzał raka prostaty z przerzutami, ale w rzeczywistości Martin uległ ostremu przypadkowi beznadziejnej sprawy. Co do przyszłości, jaka czeka mnie, Jeszuę, Izaaka, Lota i resztę nas, muszę powiedzieć, że wygląda nieciekawie. Ma- my przed sobą zapewne jakiś tydzień. Chociaż trudno mi to przyznać, ludzkość doskonale da sobie radę beze mnie. Każdy gatunek, który potrafi samodzielnie wynaleźć dwudzieste stu- lecie, do niczego nie potrzebuje Księcia Ciemności. W tej chwili wydajemy przyjęcie, imprezę, która ma przy- ćmić wszystkie inne imprezy, połączenie zapustów, sylwestra i rzymskiej orgii. Jedzcie, pijcie i weselcie się, jutro bowiem czeka nas śmierć. Heavy-metalowy zespół Schonspiegla, „Buł- garskie Koszmary", przygrywa do tańca. Powinniście zobaczyć świętego Augustyna wykonującego break dance. Z zamknięty- mi oczami. Jest taki hałas, że ledwie słyszę własne myśli. Na- pisanie tych kilku ostatnich akapitów wyczerpie mnie, pozba- wi energii, którą w przeciwnym razie mógłbym wykorzystać do wyhaftowania piętnastego obrazka „Amende Honorable". Przynajmniej wiem, jak to się skończy. Patrycja Zabór podda ciało naszego bohatera kremacji w Hadze. Prochy zostaną dostarczone jej w porcelanowej urnie nie większej od jednego z wazonów Siobhan Candle. Patrycja przez całą podróż samolotem - z Amsterdamu do Londynu, z Londynu do Filadelfii - będzie trzymać urnę na kolanach. Po powrocie do Abaddon sprawi, że szczątki Martina zosta- ną pochowane na cmentarzu Hillcrest, zaraz obok grobu Co- rinne Rosewood. Na pogrzebie obecnych będzie tyle samo osób co przy jego łożu śmierci w Boskim mózgu - i będą to te same osoby z wyjątkiem Brittany Rabson, chorej na grypę. Przez ca- ły czas ceremonii będzie padać deszcz. Napis na nagrobku bę- dzie głosił: CZŁOWIEK SPRAWIEDLIWY I WIELKIEGO SER- CA, chociaż według mnie powinien raczej brzmieć: NAMIĘT- NY BADACZ NAJGŁĘBSZYCH TAJEMNIC ŻYCIA. W drodze powrotnej z cmentarza Patrycja odwiedzi grób syna. Przez pełną godzinę będzie klęczeć i łkać przy nagrobku głoszącym TAK BARDZO MI CIEBIE BRAK. KOCHAJĄCA MAMUSIA. Później tego dnia pojedzie do biura firmy kurierskiej w Perkinsville i wyśle kompletny, gotowy do skanowania ze- staw ilustracji do „Buntu owadów". Jej redaktor z Apex No- velty Company będzie zachwycony. Da jej premię w wysokości tysiąca dolarów. Następnej niedzieli Patrycja i Randall Selkirk spotkają się przypadkowo na porannym przedstawieniu broadwayowskiej sztuki - nowej adaptacji „J.B." Archibalda MacLeisha - i wkrótce potem znowu zaczną się umawiać. Przed końcem ro- ku zawrą związek małżeński przed obliczem sędziny pokoju powiatu Abaddon, Barbary Meredith. Gdyby Candle zdążył ją poznać, myśli Patrycja, chybaby jej nie polubił. Dla Barbary Meredith jej stanowisko to posada jak każda inna. Za kilka minut moja lepsza połowa dojdzie do głosu i do- kona niewielkiego cudu. Jednym ruchem ręki Jeszua sprawi, że pięćset tysięcy dolarów zniknie z rachunku firmy „Sargas- sia, Incorporated" i pojawi się na koncie przedsięwzięcia rów- nie wartościowego, choć o wiele mniej dochodowego, a miano- wicie „Psiarni Radości". Gdzieś tam szczeka radosny pies. Czy słyszycie jego głos? Ja słyszę. To pełna życia suka owczarek collie, urodzona i wy- chowana w sercu przemysłowego Pittsburgha. Nazywa się Ekierka i umiera na raka jajników. Po raz pierwszy pozwolono jej wyzyskać dziedzictwo własnych genów. Z błyszczącymi oczami, merdając ogonem, Ekierka pilnuje stada owiec na po- łudniowej łące farmy Hostetlera w środkowej Pensylwanii. Nie są to zwykłe owce, zauważcie, lecz duże, poważne - owce wiel- kie jak baran Gordon. Ekierka biega tu i tam, zaganiając sta- do do zagrody... i jest szczęśliwa, bo wszystkie owce robią do- kładnie to, czego chce.