Małgorzata Krzyżaniak November hotel Szedł, zamyślony, jedną z uliczek w starszej dzielnicy miasta. W promieniach zachodzącego słońca wszystko nabierało niemal bajkowego koloru - secesyjne fasady kamienic, w ostrym świetle dnia pełne zacieków i plam, wyglądały jak nowe, cienie drzew tworzyły szeleszczącą mozaikę nad jego głową. Delikatne półcienie rozkładały się na popękanym chodniku. Wahał się. Dwa razy zatrzymywał się, zawracał, ale... Czuł, że jeśli zrezygnuje, będzie żałował tego do końca życia. Fronton starej kamienicy z wieżyczką pojawił się za szybko. Chciał mieć jeszcze kilka minut na ponowne przemyślenie tego, na co chciał się zdecydować. W tym momencie przeniknął go nagły impuls. Całe życie się bałem. Nie mogę już dłużej uciekać. Zbliżył się do bramy. Był tu już kilka razy, w marzeniach odwiedzał to miejsce co noc, a jednak za każdym razem brama wyglądała inaczej. Nie było domofonu, tylko mała mosiężna kołatka w kształcie kota z obręczą w pyszczku. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy przedtem też tak było. Przerażało go to kiedyś. Tutaj takie coś było jedną z reguł gry. Dzisiaj jednak... potraktował to jako jeszcze jeden element magii. Przesunął palcem po błyszczących krzywiznach małego dzieła sztuki i zastukał. Czekał długo, ale nie czuł zniecierpliwienia. Wiedział, że jest tam, gdzie chciałby być. Po kilku minutach usłyszał ciche kroki na schodach wewnątrz kamienicy. Drzwi powoli uchyliły się. W mroku panującym w korytarzu, słabo rozświetlanym światłem świecy, zobaczył drobne kontury Jej postaci. Zza Jej kolana wyglądał pyszczek sporego pasiastego rudzielca, który nie odstępował Jej ani na krok. W tej chwili głośno mruczał i ocierał się o Jej suknię, zostawiając drobne smużki rudej sierści. Kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zauważył więcej szczegółów - miała na sobie prostą, czarną suknię, wyglądającą jak wyciągnięta z kufra prababci na strychu. Suknia, miękko otulająca Jej szczupłe ciało, lekko unosiła się na drobnych piersiach w rytm oddechu. Blada twarz o spuszczonym wzroku pozostawała poza zasięgiem światła świecy. Odwróciła się bez słowa i poszła na górę po trzeszczących, drewnianych schodach o poręczy, połamanej w kilku miejscach; kiedyś chciał ją naprawić, żeby nie musieć drżeć o Nią (przerażający sen o tym, że idąc mu otworzyć, potyka się na nierównych stopniach, opiera się całym ciałem o spróchniałą poręcz i spada w dół, często się powtarzał). Odmówiła wtedy. Mówiła, że kocha to miejsce takie, jakie jest. Że nie wolno nic zmienić. Musiał to zaakceptować. I wszystkie inne rzeczy, których na początku nie mógł pojąć. Teraz pewne rzeczy już rozumiał. Kiedy dotarli do końca korytarza na górze, otworzyła ciężkie, rzeźbione drzwi. Bywał już w tym pokoju wiele razy, ale nie zmieniało to faktu, że za każdym razem wątpił w to, co widzi. Z zewnątrz kamienica wydawała się niewielka - jednopiętrowa, wąska, wciśnięta między dwie inne. Kiedyś, kiedy pragnął dowiedzieć się o Niej wszystkiego, zajrzał przez parkan, oddzielający Jej dom od innych kamienic. Rozczarował się - zobaczył zaśmiecone podwórko z połamaną ławeczką, pod którą walały się butelki po tanim winie. Tylna ściana Jej kamienicy nie miała żadnych okien ani drzwi. Natomiast kiedy był wewnątrz, odnosił wrażenie, że miejsce to jest o wiele większe niż sugerował to zdrowy rozsądek. Schody miały więcej stopni i zakrętów, niż powinny mieć. Korytarze były za długie. Drzwi było za dużo. Pokój, w którego progu stał, był za wysoki - jego sufit ginął w półmroku. Pewnie winę za to ponosiło oświetlenie, na które składało się chyba pięć... tak, pięć świec stojących w pięknym srebrnym świeczniku na starym, ogromnym stole, przykrytym ciemnym aksamitem. Czuł jednak, że nawet silne światło nie pozwoliłoby na ujawnienie wszystkich zakamarków tego miejsca. Zadrżał, kiedy zamknęła za nim drzwi. Kocur wślizgnął się chwilkę wcześniej, wskoczył na krzesło, stojące w półmroku i wygodnie ułożył się na nim. Podeszła do świecznika, dołożyła świecę, którą trzymała w ręku i zapaliła jeszcze jedną, siódmą. Kiedyś, na samym początku ich znajomości, śmieszyła go ta dbałość o szczegóły. Dopiero teraz popatrzyła na niego. Miała delikatną twarz, na której silnie odznaczały się ciemnoorzechowe, duże oczy, zwykle osłonięte ciemnymi, jedwabistymi rzęsami. Nie umiał określić, co czuł, kiedy patrzył w te oczy. Podobało mu się wiele kobiet, wiele uważał za ładniejsze od Niej, ale tylko Ona miała ten ezoteryczny urok. I tylko Ona istniała dla niego od tego dnia, w którym ją poznał. - Zdecydowałeś się? - Jej szept przerwał pełną szelestów ciszę. - Tak. Wiesz przecież, że nie mogę przestać o tobie myśleć. Jesteś fascynująca, tajemnicza, niezrozumiała... - Za dużo słów - przerwała mu. - Chcę się upewnić, czy decyzja, którą podjąłeś jest twoją decyzją. Twoją i tylko twoją. - Przecież wiesz... - tak, musiał to przed sobą przyznać, bał się. Ale to nie był strach przed Nią. Raczej obawa, że jeśli zrobi coś nie tak, Ona odejdzie na zawsze z jego życia. - Wiem. I też się tego boję, tak jak ty - znowu nerwowo przełknął ślinę. Przerażająco często mówiła to, co on właśnie chciał powiedzieć. Kiedyś zapytał ją, czy potrafi czytać w myślach. Roześmiała się i zaprzeczyła wtedy. Nie uwierzył. Powiódł spojrzeniem za jej wzrokiem. Na stole, prawie pustym, leżał nóż. Wzięła go w swoją drobną dłoń. W Jej spojrzeniu odbijały się płomyki świec. Wzięła go za rękę. Przyłożyła nóż do jego nadgarstka i lekko nacisnęła. Na ostrzu pojawiła się cieniutka smużka krwi. Podniosła jego dłoń do ust i zlizała kroplę. Drżał, kiedy jej język dotykał jego skóry. Podniecało go to, jak nic przedtem. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, widział zadowolenie czające się w kącikach Jej oczu. Milcząc, skinął głową. Tym razem nóż przeciął jej nadgarstek. Uniosła zapraszająco rękę. Pił, patrząc Jej w oczy. Wtedy wyszeptała bezgłośnie: Kocham Cię. Pocałunki od tej pory zawsze już miały słodki smak Jej krwi.