Richard McKenna Tajemne miejsce przełożył Arkadiusz Nakoniecznik Dziś rano syn zapytał mnie, co robiłem podczas wojny. Ma już piętnaście lat i nie wiem, dlaczego nie uczynił tego wcześniej. Nie mam również pojęcia, czemu to pytanie stanowiło dla mnie zaskoczenie. Wyjeżdżał właśnie na obóz i udało mi się go zbyć stwierdzeniem, że pracowałem dla rządu. Obóz potrwa dwa tygodnie. Jeżeli opiekunowie nie popuszczą chłopcu śruby, będzie sobie całkiem nieźle dawał radę podczas różnych zajęć grupowych. Ale w chwili, gdy to uczynią, natychmiast zajmie się obserwacją mrowiska lub lekturą jakiejś książki. Obecnie pasjonuje się astronomią. Kiedy wróci do domu, zapyta mnie ponownie, co robiłem podczas wojny, a ja będę mu musiał odpowiedzieć. Sam nie wiem, co właściwie wówczas robiłem. Czasem wydaje mi się, że prowadziliśmy walkę na śmierć i życie z miejscową legendą i że tylko pułkownik Lewis zdawał sobie z tego sprawę. Nie mam pojęcia, kto zwyciężył. Wiem tylko tyle, że czasem wojna wymaga podjęcia ryzyka znacznie mniej oczywistego i szlachetnego niż śmierć na polu bitwy, tak jak wymagała tego ode mnie. Wszystko zaczęło się w roku 1931, kiedy na pustyni niedaleko miasteczka Barker w stanie Oregon, znaleziono zwłoki miejscowego chłopca. Miał przy sobie woreczek z samorodkami złota i kryształ tlenku uranu wielkości mniej więcej kciuka. Kryształ trafił jako ciekawostka do urzędu probierczego w Salt Lake City i pozostawał tam aż do roku 1942, kiedy to nagle nabrał niezwykłego znaczenia. Wojskowi agenci ustalili, że pochodzi z położonego koło Barker obszaru o powierzchni około stu kilometrów kwadratowych. Dr Lewis, powołany do służby jako pułkownik rezerwy, otrzymał za zadanie odszukanie złoża, ale cały wskazany teren był pokryty grubą warstwą zastygłej mioceńskiej lawy i jakiekolwiek poszukiwania złóż pegmatytów zakrawały na geologiczne szaleństwo. Rejony te nigdy nie uległy zlodowaceniu, w związku z tym nie były również zalane wodą spływającą z topniejących lodowców. Dr Lewis kategorycznie stwierdził, że kryształ mógł się tu znaleźć wyłącznie dzięki wcześniejszej ingerencji człowieka. Jego protest nie przyniósł żadnego efektu. Powiedziano mu, żeby się nie wymądrzał, ponieważ wysoko postawione osoby będą usatysfakcjonowane dopiero wtedy, gdy zostaną przeprowadzone kosztowne, zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Armia przydzieliła mu kilku młodych adeptów wydziałów geologii, w tym także mnie, i poleciła składać regularne meldunki o postępie prac. W trosce o nasze morale, a także chyba w odruchu rozpaczliwej desperacji, dr Lewis postanowił uczynić z beznadziejnego przedsięwzięcia wzorcowe ćwiczenie w ustalaniu ilości i grubości powłok bazaltowych pokrywających przedwulkaniczny, mioceński teren, przyczyniając się w ten sposób do wzbogacenia wiedzy litologicznej o Płaskowyżu Columbia. Wyniki tych pomiarów miały również wykazać ponad wszelką wątpliwość brak na tym obszarze jakichkolwiek złóż uranu, więc w gruncie rzeczy nie było to wcale oszustwo. Ten rejon Oregonu jest wyjątkowo mało atrakcyjny. Obszar poszukiwań stanowił płaski, nieciekawy teren porośnięty sięgającą zaledwie do kolan bylicą i pokryty skąpo szarą glebą, spod której tu i ówdzie wyglądały czarne bloki lawy. Latem było tu sucho i gorąco, zimą zaś ponuro, czemu nie mógł zaradzić nawet rzadki śnieg. Wiatry hulały niezależnie od pory roku. Miasteczko Barker składało się z około stu drewnianych domów stojących przy pokrytych pyłem ulicach, i kilku farm usytuowanych wzdłuż kanału. Wszyscy młodzi ludzie wyjechali na wojnę lub do pracy w przemyśle wojennym, starzy zaś zdawali się mieć do nas o coś pretensję. Było nas dwudziestu, jeśli nie liczyć wynajętych załóg wiertniczych mieszkających w swoich przyczepach, i w pewnym sensie stanowiliśmy uniwersyteckie getto na terenie miasteczka. Spaliśmy i jedliśmy w Colthorpe House, odległym o jedną przecznicę od naszej kwatery. Mieliśmy tam nasz własny, „uniwersytecki” stół i właściwie równie dobrze moglibyśmy być ludźmi z Marsa. Mimo to bardzo mi się tam podobało. Dr Lewis traktował nas jak studentów, organizując wykłady, seminaria i wyznaczając obowiązkowe lektury. Był dobrym nauczycielem i wybitnym uczonym, a my bardzo go lubiliśmy. Każdy z nas miał okazję uczestniczyć we wszystkich etapach prac; ja zacząłem od sporządzania mapy terenu, potem pracowałem przy świdrach przegryzających się przez pokłady bazaltu, aż do znajdującego się setki metrów pod nami granitu, a wreszcie przeprowadzałem pomiary grawimetryczne i sejsmiczne. W zespole panowała znakomita atmosfera, wszyscy bowiem zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zyskujemy bezcenne doświadczenia w dziedzinie geofizyki terenowej. Postanowiłem w duchu, że po wojnie będę się doktoryzował właśnie z tej dziedziny, oczywiście pod kierunkiem doktora Lewisa. Wczesną wiosną roku 1944 zakończyła się faza prac terenowych. Sprzęt wiertniczy odjechał, a my spakowaliśmy tony kart grawimetrycznych, wykresów sejsmicznych i pochodzących z odwiertów rdzeni, szykując się do przenosin na uniwersytet doktora Lewisa. Czekały nas tam jeszcze bezcenne miesiące nauki, podczas których mieliśmy na podstawie naszych danych tworzyć szczegółowe mapy geologiczne. Byliśmy wszyscy niezwykle podekscytowani i nie rozmawialiśmy o niczym innym jak tylko o czekających nas dziewczynach i prywatkach. Właśnie wtedy armia oświadczyła, że część ekipy musi pozostać w celu kontynuowania badań w terenie. Dr Lewis zgodził się pójść na kompromis i zostawić jednego człowieka. Wybrał mnie. Bardzo mnie to dotknęło. Odczułem to jako zagranie nie fair i uważałem, że Lewis okazał się prostakiem pozbawionym ludzkich uczuć. - Wystarczy, jeśli raz dziennie przejedziesz się po okolicy jeepem z licznikiem Geigera - powiedział. - Potem siedź w biurze i odpowiadaj na telefony. - A co będzie, jeśli zadzwonią podczas mojej nieobecności? - zapytałem ponuro. - Zatrudnij sekretarkę - odparł.. - Masz na to fundusz. Odjechali, pozostawiając mi tytuł kierownika ekipy badawczej, lecz zapomniawszy o kimś, komu mógłbym wydawać polecenia. Czułem się pozostawiony na łasce nieprzyjaźnie nastawionego miasteczka. Doszedłem do wniosku, że nienawidzę pułkownika Lewisa, i postanowiłem się zemścić. Kilka dni później stary Dave Gentry podpowiedział mi, jak mogę tego dokonać. Był to sędziwy, zasuszony mężczyzna z siwymi wąsami. Siedziałem obok niego na moim nowym miejscu przy „miasteczkowym” stoliku. Posiłki stanowiły dla mnie niezbyt przyjemne przeżycie, gdyż musiałem wysłuchiwać uwag na temat młodych, zdrowych mężczyzn wymigujących się od włożenia munduru i marnujących pieniądze podatników. Któregoś wieczoru nie wytrzymałem, rąbnąłem widelcem w częściowo opróżniony talerz i zerwałem się z miejsca. - Armia mnie tu przysłała i armia mnie tu trzyma - oświadczyłem siedzącym przy stole ludziom. - Naprawdę bardzo bym chciał pojechać za ocean i podrzynać w waszym imieniu gardła wstrętnym japońcom, daję wam słowo honoru! Dlaczego nie napiszecie o tym do swojego kongresmana? Wyszedłem na zewnątrz i kipiąc wściekłością stanąłem na werandzie. Po chwili dołączył do mnie stary Dave. - Ściągnij cugle, synu - rzekł. - Oni mają pretensje do rządu, nie do ciebie, ale rząd jest jak wiatr, nieuchwytny, a ty jesteś człowiekiem, którego mogą dotknąć. - Nawet zębami - dodałem z goryczą. - Mają swoje powody. Starych kopalń nie znajduje się tak, jak wy to robicie. Poza tym kopalnia Szalonego Dzieciaka należy do nas, mieszkańców Barker. Dave miał sporo ponad siedemdziesiątkę i zajmował się doglądaniem koni na miejscowym pastwisku. Nosił zawsze szare, flanelowe koszule, wyblakłe szelki i byle jaką, wiecznie rozpiętą kamizelkę. Nikt by go nigdy nie podejrzewał o jakieś głębsze przemyślenia, ale był naprawdę mądrym człowiekiem. - To rozległa, słabo zaludniona okolica i to się odbija na ludziach - powiedział. - Każde miasteczko ma jakąś legendę o starej kopalni lub złotym skarbie, ale szukają ich tylko dzieci. Dorosłym wystarcza świadomość, że coś takiego istnieje. Dzięki temu mogą się jakoś pogodzić z życiem. - Rozumiem - mruknąłem, czując, jak coś poruszyło mi się w mózgu. - Barker ma swoją zaginioną kopalnię dopiero od trzynastu lat - kontynuował Dave. - Nic dziwnego, że ludzie nie chcą, żeby odnaleziono ją w taki sposób i tak szybko. - Ale my wiemy, że nie ma żadnej kopalni - odparłem - i staramy się właśnie to udowodnić. - To jeszcze gorzej. Na szczęście, nigdy się to wam nie uda. My wszyscy widzieliśmy te samorodki i mieliśmy je w rękach. To był kwarc, gęsto poprzetykany złotem. Chłopiec poszedł po niego na piechotę, więc żyła musi być gdzieś niedaleko. Machnął ręką w kierunku terenu naszych poszukiwań. Zapadał powoli zmierzch, a ja poczułem nagły przypływ ciekawości. Pułkownik Lewis zawsze odradzał nam zajmowanie się poważnie tą historią; kiedy mimo to ktoś wracał do tego tematu, zwykle to ja właśnie przodowałem w kpinach, radząc mu, żeby wyruszył na poszukiwania z różdżką. Pierwszym przykazaniem naszej wiary było to, że złoże nie istnieje, ale teraz przebywałem tu zupełnie sam i mogłem sobie wydawać dowolne polecenia. Podobnie jak on postawiłem stopę na otaczającej werandę balustradzie i oparłem się na kolanie, Dave zaś odgryzł kawałek tytoniu i opowiedział mi o Owenie Price. - To był zawsze zwariowany dzieciak. Zdaje się, że przeczytał wszystkie książki, jakie były w mieście. Tak, tak, był cholernie dociekliwy. Nie jestem etnografem, ale mimo to bez trudu mogłem stwierdzić, że do tej historii wkrada się coraz więcej elementów legendy. Na przykład Dave zaklinał się, że koszula chłopca była rozerwana, a on sam miał na grzbiecie wyraźne ślady skaleczeń. - Zupełnie, jakby napadł go kuguar - opowiadał Dave. - Tyle tylko, że na tej pustyni nigdy nie było kuguarów. Szliśmy śladami chłopca tak długo, jak to było możliwe, ale nie znaleźliśmy tropów żadnego zwierzęcia. Tę część historii mogłem oczywiście od razu wykreślić, lecz mimo to wzbudziła ona moje zainteresowanie. Może miał na to wpływ flegmatyczny, pewny siebie głos Dave’a, może zapadający zmierzch, a może moja własna, zraniona duma. Myślałem o tym, jak czasem wielkie wypiętrzenia lawy obrywają się, niosąc ze sobą całe pokłady skał. Może coś takiego nastąpiło właśnie tutaj, pozostawiając bogaty w uran skrawek ziemi o średnicy zaledwie kilkudziesięciu metrów, nie tknięty naszymi wiertłami? Gdyby udało mi się go znaleźć, zakpiłbym sobie z pułkownika Lewisa i podważył podstawy geologii. Ja, Duard Campbell, upokorzony i odrzucony, mogłem tego dokonać. Przytomna część mego umysłu krzyczała, że to nonsens, ale coś skrytego w jego najgłębszych pokładach zaczęło już układać miażdżący list do Lewisa, zsyłając na mnie błogie uczucie zadowolenia. - Niektórzy mówią, że młodsza siostra chłopaka mogłaby pokazać, gdzie to znalazł, gdyby tylko chciała - powiedział Dave. - Często chodziła z nim na pustynię. Kiedy to się stało, okropnie zdziczała i nawet na jakiś czas straciła mowę, ale słyszałem, że to już jej się cofnęło. - Potrząsnął głową. - Biedna, mała Helen. Zapowiadała się na ładną dziewczynę. - Gdzie ona mieszka? - zapytałem. - W Salem, ze swoją matką. Chodziła do szkoły ekonomicznej i zdaje się, że teraz pracuje dla jakiegoś prawnika. Pani Price była kościstą, starą kobietą, całkowicie dominującą nad swoją córką. Na to, żeby Helen została moją sekretarką, zgodziła się natychmiast, gdy tylko usłyszała, jaką przewiduję dla niej pensję. Żeby uzyskać zezwolenie władz, wystarczył jeden telefon; dziewczynę sprowadzono już wcześniej, we wstępnej fazie poszukiwań. W celu ochrony dobrego imienia swojej córki pani Price postanowiła umieścić ją w domu znajomych mieszkających w Barker. Nie było ono w najmniejszym stopniu zagrożone. To znaczy, byłem gotów nawet się z nią kochać, żeby wydobyć z niej jej tajemnicę, jeśli ją w ogóle posiadała, ale nie zamierzałem wyrządzić jej najmniejszej krzywdy. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że prowadzę zabawę pod tytułem „Zemsta Duarda Campbella”. Wiedziałem, że nie znajdę żadnego uranu. Helen była prostą, drobną dziewczyną i wyglądała na zrobioną z przerażonego lodu. Nosiła pantofle na niskich obcasach, bawełniane pończochy oraz skromne sukienki z białymi mankietami i kołnierzykami. Jedyną atrakcyjną cechę jej wyglądu stanowiła idealnie gładka, jasna skóra, która w połączeniu z gęstymi, czarnymi brwiami i błękitnymi oczami upodabniała ją czasem do elfa. Lubiła siedzieć schludnie zamknięta w sobie, ze złączonymi stopami, przyciśniętymi do tułowia łokciami i spuszczonym wzrokiem, upodabniając się do starającego się jak najmniej zwracać na siebie uwagę jajka. Jej biurko stało dokładnie naprzeciw mojego. Siedziała tam właśnie w ten sposób, zajmując się pracą, którą jej zleciłem, a ja w żaden sposób nie mogłem do niej dotrzeć. Próbowałem żartów i drobnych prezencików, próbowałem wywołać jej współczucie i zainteresowanie, a ona słuchała mnie, pracowała i wciąż była równie odległa jak Księżyc. Znalazłem odpowiedni klucz dopiero po dwóch tygodniach, a i to wyłącznie dzięki przypadkowi. Rozgrywałem właśnie gambit współczucia. Powiedziałem, że najgorsze w mojej sytuacji wcale nie jest oddalenie od przyjaciół i rodziny, lecz okropna monotonia terenu, na którym prowadziłem poszukiwania. Gdziekolwiek spojrzeć, zawsze widziało się dokładnie to samo, a na całym obszarze nie sposób było znaleźć choćby jednego, charakterystycznego miejsca. Moje słowa wywołały w niej coś jakby iskrę życia. - Tu jest pełno cudownych miejsc - powiedziała. - W takim razie pojedź ze mną jeepem i pokaż mi chociaż jedno z nich - zażądałem. Nie miała na to ochoty, ale jakoś udało mi się ją przekonać. Prowadziłem podskakującego wściekle jeepa między odkrywkami, mając zakodowaną dokładnie w pamięci całą mapę i cały czas dokładnie wiedząc, gdzie się znajdujemy, ale tylko według współrzędnych kartograficznych. Pustynia miała swoje charakterystyczne punkty - pozostałości po odwiertach, powybuchowe kratery, drewniane tyki, puszki, butelki i targane nieustającym wiatrem papiery - ale wszystkie one były dokładnie takie same. - Powiedz mi, kiedy dotrzemy do jakiegoś „miejsca” - powiedziałem. - Tu wszędzie są miejsca - odparła. - Nawet tutaj. Zatrzymałem samochód i spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Jej głos był silny i gardłowy, oczy szeroko otwarte, a na twarzy pojawił się uśmiech. Nigdy jej jeszcze takiej nie widziałem. - A co w nim jest niezwykłego? - zapytałem. Nie odpowiedziała, tylko wysiadła z jeepa i przeszła kilka kroków tak, jakby zaraz miała ruszyć do tańca. Jej sylwetka uległa całkowitej zmianie. Poszedłem za nią i dotknąłem jej ramienia. - Powiedz mi - poprosiłem. Odwróciła się, kierując spojrzenie nad moim ramieniem. Była piękną, pełną wdzięku i życia dziewczyną. - Właśnie tutaj są wszystkie psy - powiedziała. - Psy? Rozejrzałem się dookoła, widząc tylko anemiczną bylicę, ohydne czarne skały i cienką warstewkę lichej gleby, po czym ponownie skoncentrowałem uwagę na Helen. Coś było nie w porządku. - Duże, głupie psy, które łażą stadami i jedzą trawę - wyjaśniła, tocząc wokół spojrzeniem. - Wielkie koty gonią je i zjadają, a psy cały czas krzyczą. Nie słyszysz ich? - To szaleństwo! - wybuchnąłem. - Co się z tobą dzieje? Równie dobrze mogłem ją uderzyć. W jednej chwili wróciła do swej poprzedniej postaci i wyszeptała tak cicho, że ledwie mogłem ją dosłyszeć: - Przepraszam... Często bawiłam się tutaj z moim bratem. To była dla nas taka baśniowa kraina... - W jej oczach pojawiły się łzy. - Nie byłam tutaj od... Przepraszam, zapomniałam się. Żeby nakłonić ją do ponownego wyjazdu na pustynię musiałem przysiąc, że chodzi mi wyłącznie o dyktowanie jej „notatek polowych”. Siedziała sztywno w jeepie z notatnikiem i ołówkiem w dłoniach, podczas gdy ja odgrywałem przedstawienie z licznikiem Geigera i zalewałem ją potokiem fachowego żargonu. Miała zaciśnięte usta i widziałem, jak rozpaczliwie walczy z czarem, jaki wywiera na nią pustynia i jak powoli przegrywa tę walkę. Wreszcie ponownie ogarnął ją ten niezwykły nastrój, a ja tym razem bardzo uważałem, żeby go nie zniszczyć. Było to bardzo dziwne, lecz jednocześnie cudowne i udało mi się uzyskać sporo informacji. Od tej pory każdego ranka wyjeżdżaliśmy w celu sporządzenia „notatek” i za każdym razem trzeba było mniej czasu, żeby przełamać jej opór. Znalazłszy się z powrotem w biurze natychmiast przybierała dawną postać, a ja zastanawiałem się, w jaki sposób dwie tak różne osoby mogą zamieszkiwać jedno ciało. Nazywałem jej wcielenia „Helen biurową” i „Helen pustynną”. Po kolacji często rozmawiałem na werandzie ze starym Dave’m. Pewnego wieczoru ostrzegł mnie. - Ludzie myślą, że odkąd zginął jej brat, Helen coś się poprzestawiało w głowie - powiedział. - Dużo mówią o tobie i o niej. - Czuję się jak jej starszy brat - odparłem. - Nigdy bym jej nie skrzywdził, Dave. Jeżeli znajdziemy żyłę, zatroszczę się o to, żeby dostała największy udział. Potrząsnął głową. Odczuwałem wielką pokusę, żeby mu wyjaśnić, że odgrywam tylko niewinne przedstawienie, bo nikomu nigdy nie uda się tu znaleźć nawet śladu złota. Jednak to przedstawienie zaczęło mnie coraz bardziej wciągać. Pustynna Helen oczarowała mnie wtedy, gdy z całkowitą bezradnością odsłoniła przede mną swoje ukryte życie. W kobiecym ciele żyła mała dziewczynka. Jej głos stawał się silny, zadyszany z podniecenia, i udało jej się przelać na mnie część tego zaklęcia, które tak ożywiło i upiększyło jej twarz. Biegając ze śmiechem wśród czarnych skał i rachitycznych roślin sprawiała, że i one stawały się piękne. Chwytała mnie za rękę i ciągnęła za sobą, tak że nieraz oddalaliśmy się od jeepa na ponad kilometr. Traktowała mnie tak, jakbym był niewidomym lub nierozgarniętym dzieckiem. - Uważaj, Duard! Przecież tu jest urwisko! - wołała niespodziewanie. Szła pierwsza, wskazując mi kamienie, po których można było przejść na drugą stronę potoku. Włączałem się do zabawy. Pokazywała mi lasy, strumienie, góry i zamki, kudłate konie z potężnymi pazurami, złote ptaki, wielbłądy, czarownice, słonie i całą masę innych stworzeń. Udawałem, że wszystkie je widzę, dzięki czemu zdobywałem jej zaufanie. Opowiadała i odgrywała przede mną wszystkie baśnie, jakie kiedyś wymyśliła wspólnie z Owenem. Czasem to on był zaklęty, czasem ona, a wtedy jedno musiało pokonać czary złej wiedźmy lub olbrzyma, żeby uratować drugie. Nieraz byłem Duardem, a kiedy indziej niemal wydawało mi się, że jestem Owenem. Wraz z Helen zakradaliśmy się do pogrążonych we śnie zamków i z bijącymi głośno sercami kryliśmy się przed szukającym nas olbrzymem, a potem uciekaliśmy, trzymając się mocno za ręce. Schwytałem ją w pułapkę. Brałem udział w jej grze, ale ani na chwilę nie zapomniałem o mojej. Co wieczór nanosiłem na mapę nowe szczegóły baśniowej topografii, nie mogąc przy okazji nie zwrócić uwagi na jej zadziwiającą geomorfologiczną konsekwencję. Podczas zabawy często napomykałem o ukrytym przez olbrzyma skarbie. Helen nigdy nie zaprzeczała jego istnieniu, lecz zawsze ogarniał ją wtedy niepokój i zbywała mnie ogólnikami. Kiedyś przyłożyła palec do ust i spojrzała na mnie poważnymi, okrągłymi oczami. - Można brać tylko to, na czym nikomu nie zależy - powiedziała. - Jeżeli weźmiesz złoto albo klejnoty, sprowadzą na ciebie okropne nieszczęście. - Znam zaklęcie przeciwko nieszczęściom i ciebie też go nauczę - odparłem. -To największe, najpotężniejsze zaklęcie na świecie. - To nic nie da. I tak wszystko zamieni się w śmieci, kozie bobki, martwe węże i inne rzeczy - powiedziała z irytacją. - Tak mi powiedział Owen. Takie jest tutaj prawo. Kiedyś rozmawialiśmy o tym siedząc w mrocznym parowie w pobliżu wodospadu. Mówiliśmy szeptem, żeby nie obudzić śpiącego olbrzyma. Huk wodospadu to było w rzeczywistości jego chrapanie, podobnie jak wiejący bez chwili przerwy wiatr. - Owen nigdy stąd niczego nie zabiera? - zapytałem. Wiedziałem już, że mówiąc o Owenie zawsze powinienem używać czasu teraźniejszego. - Nieraz musi. Kiedyś zła czarownica zamieniła mnie w ropuchę, ale Owen położył mi na głowie kwiatek i dzięki temu znowu stałam się Helen. - Prawdziwy kwiatek? Taki, który mogłaś wziąć ze sobą do domu? - Był żółto-czerwony i większy niż moje dwie dłonie - odparła. - Chciałam go zabrać do domu, ale zgubił wszystkie płatki. - Więc Owen nigdy niczego stąd nie bierze? - Czasami kamienie. Trzymamy je w szopie, w ukrytym gnieździe, bo to mogą być magiczne jajka. Wstałem z miejsca. - Chodź, pokaż mi. Potrząsnęła energicznie głową. - Nie chcę wracać do domu. Nigdy. Wiła się i wyrywała, ale udało mi się podnieść ją na nogi. - Zrób to dla mnie - prosiłem. - Tylko na minutkę. Zaciągnąłem ją do jeepa i pojechaliśmy do starego domu Price’ów. Nigdy do tej pory nie spojrzała w jego stronę, kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy i teraz też tego nie uczyniła. Błyskawicznie zamieniała się w biurową Helen, ale mimo to poprowadziła mnie wokół starego, zrujnowanego budynku o powybijanych szybach do częściowo zawalonej szopy. Odgarnęła leżącą w kącie słomę, odsłaniając stertę kamieni. Z tego, jak wielkie były moje nadzieje, zdaje sobie sprawę dopiero teraz, kiedy omal mnie nie znokautowało raptowne rozczarowanie. Były to bezwartościowe kawałki kwarcu i różowego granitu. Jedyne, co było w nich niezwykłego, to to, że z pewnością nie pochodziły z tej bazaltowej pustyni. Po kilku tygodniach zrezygnowaliśmy z udawania przed sobą, że chodzi nam o jakieś notatki, i jeździliśmy na pustynię po prostu po to, żeby się bawić. Udało mi się sporządzić mapę niemal całej baśniowej krainy Helen: składała się ze znajdującej się w miejscu geologicznego uskoku góry, płynącej wzdłuż jej podstawy rzeki i rozciągającej się na drugim brzegu, łagodnie wznoszącej się równiny. Stroma, poprzecinana licznymi wąwozami skarpa była porośnięta lasem, a na skalistych iglicach wznosiły się potężne zamki. Kilka razy byłem nawet w stanie pomóc Helen zorientować się w terenie, dzięki czemu zagłębiłem się jeszcze bardziej w jej sekretne życie. Pewnego dnia przekonałem się, jak bardzo. Siedziała w lesie na zwalonym pniu i splatała koszyczek z liści paproci, a ja stałem koło niej. Nagle uśmiechnęła się i podniosła na mnie wzrok. - W co będziemy się dzisiaj bawić, Owen? - zapytała. Nie spodziewałem się tego, lecz zarazem byłem dumny, że zareagowałem tak szybko. Okrążyłem w podskokach pień, po czym przypadłem do jej stóp. - Och siostrzyczko, zostałem zaklęty! - zawołałem. - Tylko ty możesz mi pomóc! - Odczaruję cię - powiedziała głosem małej dziewczynki. - Kim jesteś, braciszku? - Jestem wielkim, czarnym psem - odparłem. - Zły olbrzym Lewis Kościogryz trzyma mnie na łańcuchu w swoim zamku, podczas gdy sam wraz z innymi psami udaje się na polowanie. Rozprostowała na kolanach fałdy swojej szarej spódniczki. - Biedny piesek - powiedziała łagodnie. - Zostawiają cię samego, a ty wyjesz dniami i nocami. Podniosłem głowę i zawyłem. - To okropny, wstrętny olbrzym, który zna najpotworniejsze rodzaje czarów - poskarżyłem się. - Ale nie bój się, siostrzyczko. Kiedy mnie odczarujesz, zamienię się w pięknego księcia i utnę mu głowę. - Wcale się nie boję. - Z jej oczu sypały się iskry. - Nie boję się ani ognia, ani węży, szpilek, igieł, ani w ogóle niczego. - Zabiorę cię potem do mojego królestwa i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Będziesz najpiękniejszą królową w całym świecie, a wszyscy będą cię kochali. Machając ogonem położyłem łeb na jej kolanach, a ona pogładziła moją miękką sierść i podrapała mnie za długim, czarnym uchem. - Wszyscy będą mnie kochali - powtórzyła z powagą. - Czy pomoże ci zaklęta woda, biedny piesku? - Musisz dotknąć mego czoła jakimś klejnotem ze skarbu olbrzyma - odparłem. - To jedyny sposób, żeby mnie odczarować. Poczułem, jak się ode mnie odsuwa. Zerwała się z miejsca, z twarzą wykrzywioną bólem i gniewem. - Ty wcale nie jesteś Owen! Owen jest zaczarowany, tak samo jak ja, i nikt nigdy nas nie odczaruje! Rzuciła się do ucieczki, a kiedy dotarła do jeepa, była już z powrotem biurową Helen. Od tamtej pory zdecydowanie odmawiała pójścia ze mną na pustynię. Wyglądało na to, że moja gra się skończyła, ale miałem wciąż nadzieję, że pustynna Helen nadal mnie słyszy, skryta gdzieś głęboko pod zewnętrzną skorupą, i dlatego postanowiłem wypróbować nową strategię. Moje biuro mieściło się w pokoiku usytuowanym nad starą salą balową i przypuszczam, że w czasach Dzikiego Zachodu często odbywały się tu męsko-damskie potyczki, ale chyba nic równie dziwnego, jak moja nowa gra z Helen. Zazwyczaj dyktowałem notatki przechadzając się po pokoju. Teraz również tak czyniłem, wtrącając między zwyczajne zdania słowa odnoszące się do baśniowej krainy i nawiązując często do złego olbrzyma Lewisa Kościogryza. Biurowa Helen starała się nie zwracać na to uwagi, ale od czasu do czasu dostrzegałem pustynną Helen, patrzącą na mnie jej oczami. Mówiłem o mojej zaprzepaszczonej karierze geologa i o tym, że mógłbym jednak do niej wrócić, gdybym odnalazł złoże. Snułem fantazje o życiu i pracy w różnych egzotycznych miejscach, wspominając często o żonie, która zajęłaby się domem i pomogłaby mi w pracy. Wszystko to bardzo niepokoiło biurową Helen - robiła błędy podczas pisania na maszynie i wypuszczała różne przedmioty z rąk. Nie zmieniałem postępowania przez kilka dni, starając się dobrać odpowiednie proporcje rzeczywistości i fantazji, i były to dla niej bardzo trudne chwile. Pewnego wieczoru otrzymałem od starego Dave’a kolejne ostrzeżenie. - Helen marnie wygląda, a ludzie znowu zaczynają gadać. Panna Fowler mówi, że ona nie śpi po nocach, tylko płacze, ale nie chce jej powiedzieć dlaczego. Nie wiesz przypadkiem, o co może chodzić? - Rozmawiam z nią wyłącznie na tematy służbowe - odparłem. - Może tęskni do domu. Zapytam ją, czy nie chciałaby urlopu. - Nie podobał mi się sposób, w jaki Dave mi się przyglądał. - Nie zrobiłem jej nic złego i nie mam najmniejszego zamiaru jej skrzywdzić - dodałem. - Ludzie giną za to, co robią, nie za to, co mają zamiar zrobić - mruknął Dave. - Pamiętaj, synu, że są w tym mieście tacy, którzy zabiliby cię jak kojota, gdybyś cokolwiek jej zrobił. Następnego dnia pracowałem nad Helen od samego rana i po południu wreszcie udało mi się przełamać jej opór i uderzyć we właściwą strunę. Nie byłem jednak zupełnie przygotowany na to, co nastąpiło. - Całe życie jest swego rodzaju grą - powiedziałem. - Jeśli się nad tym zastanowić, to jest nią wszystko, co robimy. Helen odłożyła ołówek i spojrzała na mnie tak, jak jeszcze nigdy w biurze. Poczułem, że serce bije mi żywiej. - Ty mnie tego nauczyłaś, Helen. Byłem tak śmiertelnie poważny, że chyba nawet nie wiedziałem, jak można się bawić. - Mnie nauczył tego Owen. Znał czary. Moje siostry potrafiły się bawić tylko lalkami i wymyślać sobie bogatych mężów, a ja tego nienawidziłam. Z szeroko otwartymi oczami i drżącymi ustami była prawie taka jak pustynna Helen. - Jeśli dobrze się przyjrzeć, to nawet w zwyczajnym życiu można zobaczyć całą masę czarów - powiedziałem. - Nie uważasz tak, Helen? - Ja to wiem! - odparła. Pobladła i wypuściła ołówek z dłoni. - Owen był tylko chłopcem, ale został zaklęty w mężczyznę, który ma żonę i trzy córki. Miałyśmy tylko jego, ale one go nienawidziły, bo byliśmy tacy biedni! - Zaczęła drżeć, a jej głos zniżył się do szeptu. - Nie mógł tego znieść, więc zabrał skarb, a on go zabił. - Na policzkach pojawiły się strużki łez. - Wyobrażałam sobie, że to tylko nowe zaklęcie i że odczaruję go, jeśli przez siedem lat nie odezwę się ani się nie roześmieję. Opuściła głowę, kryjąc twarz w dłoniach. Zaniepokojony podszedłem do niej i położyłem dłoń na jej ramieniu. - Nie dotrzymałam postanowienia - wychlipała. - Zmusili mnie do mówienia i teraz Owen już nigdy nie wróci. Schyliłem się, żeby ją objąć. - Nie płacz, Helen - powiedziałem. - On wróci. Są takie czary, które sprowadzą go z powrotem. Prawie nie wiedziałem, co mówię. Zacząłem się bać tego, co zrobiłem, i chciałem ją pocieszyć, ale ona zerwała się z miejsca i odtrąciła moje ramię. - Nie wytrzymam już tego! Wracam do domu! Wypadła z pokoju i po chwili zobaczyłem przez okno, jak biegnie ulicą, zanosząc się płaczem. Nagle cała moja gra wydała mi się głupia i okrutna, postanowiłem z nią natychmiast skończyć. Podarłem na drobne strzępy mapę baśniowej krainy oraz listy do pułkownika Lewisa i zacząłem się zastanawiać, jak w ogóle mogłem w ten sposób postąpić. Po kolacji Dave dał mi znak, żebym przeszedł wraz z nim w najdalszy koniec werandy. Jego twarz była jak wyrzeźbiona z kawałka drewna. - Nie wiem, co się dzisiaj wydarzyło w twoim biurze, i lepiej, żebym się nigdy nie dowiedział. Jutro z samego rana masz odesłać Helen do domu, rozumiesz? - W porządku, skoro ona tego chce - odparłem. - Ja sam nie mogę jej tak po prostu wyrzucić. - Mówię w imieniu chłopców. Zrób to, bo jeśli nie, to przyjdziemy z tobą pogadać. - Dobrze, Dave. Chciałem mu powiedzieć, że skończyłem swoją grę i że zamierzam wynagrodzić Helen przykrości, których doznała, ale doszedłem do wniosku, że lepiej tego nie robić. W cichym głosie Dave’a wyraźnie pobrzmiewała nuta odrazy i choć był starym człowiekiem, to jednak się go przestraszyłem. Rano Helen nie przyszła do pracy. O dziewiątej sam poszedłem odebrać pocztę. Wróciłem do biura z dużą tubą i kilkoma listami. Pierwszy, który otworzyłem, był od doktora Lewisa i niczym jakieś zaklęcie rozwiązał wszystkie moje problemy. Dr Lewis uzyskał zgodę na to, żeby na podstawie map wykonanych na podstawie zebranego przez nas materiału zakończyć etap badań terenowych. W tubie znajdowały się właśnie kopie tych map. Miałem za zadanie sporządzić dokładny rejestr i przygotować się do przekazania wszystkiego wojskowej grupie kwatermistrzowskiej, która miała się tu zjawić w ciągu kilku dni. Mapy wymagały jeszcze wielu uzupełnień, więc miałem włączyć się do pracy nad nimi, zyskując dzięki temu możliwość rozszerzenia wiedzy także i z tej dziedziny. Od razu poczułem się lepiej. Chodziłem po biurze pogwizdując, strzelając z palców i łudząc się nadzieją, że Helen jednak przyjdzie, by pomóc mi w sporządzeniu rejestru. Po pewnym czasie otworzyłem tubę i zacząłem od niechcenia przeglądać mapy; było ich bardzo dużo, a każda przedstawiała kolejną warstwę bazaltu, niczym przekroje ciasta liczącego sobie dziesięć kilometrów średnicy. Kiedy dotarłem do ostatniej, zawierającej szczegóły przedwulkanicznego, mioceńskiego krajobrazu, włosy zjeżyły mi się na głowie. Ja sam narysowałem tę mapę. To była baśniowa kraina Helen. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Zacisnąłem pięści i wstrzymałem oddech, a potem zaświtała mi myśl, od której aż dostałem gęsiej skórki. Zabawa okazała się prawdą. Nie mogłem jej skończyć. Byłem jej częścią i nic, ale to nic ode mnie nie zależało. Wybiegłem na ulicę, gdzie zobaczyłem starego Dave’a zmierzającego w kierunku pastwiska. Na biodrach miał pas z dwoma rewolwerami. - Dave, muszę znaleźć Helen! - krzyknąłem. - Ktoś widział, jak o świcie szła w kierunku pustyni - odparł, nie zwalniając kroku. - Idę po konia. Wsiadaj do swojego śmierdziela i jedź jej szukać. Jeśli jej nie znajdziesz przed nami, to lepiej już tu nie wracaj. Uruchomiłem jeepa i z rykiem silnika popędziłem na przełaj przez rachityczną roślinność. Co chwila wpadałem na skały, lecz jakimś cudem niczego nie uszkodziłem. Wiedziałem, dokąd mam jechać, lecz bardzo się bałem, co tam zastanę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że kocham Helen bardziej niż swoje życie i że ja sam popchnąłem ją w objęcia śmierci. Dostrzegłem ją daleko z przodu, biegnącą zygzakiem po pustyni. Usiłowałem przeciąć jej drogę i krzyczałem, co sił w płucach, ale ona ani mnie nie widziała, ani nie słyszała. Zatrzymałem jeepa, wyskoczyłem i popędziłem za nią. Wydawało mi się, że nagle zrobiło się bardzo ciemno; widziałem tylko Helen, lecz nie mogłem jej dogonić. - Zaczekaj na mnie, siostrzyczko! - zawołałem. - Kocham cię, Helen! Zaczekaj na mnie! Nagle zatrzymała się i skuliła, tak że o mało na nią nie wpadłem. Uklękłem, objąłem ją ramionami i właśnie wtedy się zaczęło. Podobno podczas trzęsienia ziemi, kiedy nie wiadomo, gdzie jest góra, a gdzie dół, ludzi ogarnia tak potworny strach, że później często tracą zmysły, jeśli nie potrafią o nim zapomnieć. To było jeszcze gorsze. Góra i dół, tu i tam, teraz i wtedy - wszystko dokładnie się pomieszało. Wiatr huczał w skałach pod naszymi stopami, a powietrze gęstniało, grożąc nam w każdej chwili zmiażdżeniem. Przywarliśmy do siebie z całych sił i przez jakiś czas istnieliśmy tylko my i nic oprócz nas; pamiętam tylko tyle. A potem siedzieliśmy już w jeepie i jechaliśmy do miasta tą samą drogą, którą niedawno przebyłem. Ponownie zaświeciło słońce i świat odzyskał swój dawny kształt. Na horyzoncie dostrzegłem grupę jeźdźców. Zmierzali ku miejscu, w którym znaleziono ciało Owena. Chłopiec zdołał wtedy przebyć z ciężarem kawał drogi, choć był ranny i zupełnie sam. Zaprowadziłem Helen do biura. Usiadła na swoim miejscu i oparła głowę na dłoniach. Jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. - Ta burza miała miejsce tylko w naszych umysłach - powiedziałem, przytulając ją mocno do siebie. - Wszystko, co złe, minęło wraz z nią. Teraz jesteśmy już wolni i bardzo, ale to bardzo cię kocham. Powtarzałem to bez końca, zarówno przez wzgląd na nią, jak i na siebie. Wierzyłem w to, co mówiłem. Powiedziałem, że zostanie moją żoną, że weźmiemy ślub i zamieszkamy tysiąc kilometrów od pustyni, i będziemy mieli dzieci. Przestała drżeć, ale nadal nie odzywała się ani słowem. W pewnej chwili z ulicy dobiegły odgłosy uderzających o ziemię podków i skrzypienie uprzęży, a potem na schodach rozległy się powolne kroki. W drzwiach stanął stary Dave. Dwa wiszące przy pasie rewolwery wyglądały równie naturalnie, jak jego ręce lub nogi. Spojrzał na Helen, oparł się o biurko, a potem przeniósł wzrok na mnie. - Zejdź na dół, synu. Chłopcy chcą z tobą porozmawiać. Wyszedłem z nim na korytarz i zatrzymałem się. - Nic jej się nie stało - powiedziałem. - Złoże naprawdę tam jest, Dave, ale nikomu nigdy nie uda się go odnaleźć. - Powiedz to chłopcom. - Za kilka dni kończymy prace. Mam zamiar ożenić się z Helen i zabrać ją stąd. - Zejdziesz sam, czy mam cię ściągnąć? - zapytał ostro. - Jutro odeślemy Helen do matki! Bałem się. Nie wiedziałem, co robić. - Właśnie, że nigdzie mnie nie odeślecie! Helen stanęła u mego boku. Była znowu pustynną Helen, ale tym razem dorosłą i piękną. Była blada, śliczna i pewna siebie. - Jadę z Duardem - oświadczyła. - Nikt już mnie nie będzie nigdy wysyłał jak jakąś paczkę! Dave podrapał się po szczęce i spojrzał na nią z zastanowieniem.’ - Kocham ją, Dave - powiedziałem. - Będę się nią opiekował do końca życia. Otoczyłem ją ramieniem, a ona oparła się o mnie. Z twarzy Dave’a zniknęło napięcie i starzec uśmiechnął się szeroko. - Mała Helen Price... - mruknął z zadumą, nie odrywając od niej oczu. - Proszę, proszę, kto by to pomyślał? Powiem chłopcom, że wszystko w porządku. Odwrócił się i zaczął, powoli schodzić po schodach. Spojrzeliśmy na siebie z Helen i wydaje mi się, że ona także ujrzała zupełnie nową twarz. Było to szesnaście lat temu. Teraz ja sam jestem profesorem i zdążyłem już; trochę posiwieć na skroniach. Wydaje mi się, że jestem najbardziej pozytywistycznym uczonym, jakiego można znaleźć w całym dorzeczu Missisipi. Kiedy mówię jakiemuś studentowi, że jego twierdzenie jest z gruntu fałszywe, potrafię nadać moim słowom niemal obsceniczne brzmienie. Student rumieni się i serdecznie mnie nienawidzi, ale czynię to wyłącznie dla jego dobra. Nauka jest bezpieczną grą dopóty, dopóki pozostaje całkowicie czysta. Robię wszystko, żeby taką pozostała, i jak dotąd nie spotkałem jeszcze studenta, z którym nie dałbym sobie rady. Zupełnie inna sprawa z moim synem, z oczu, włosów i cery podobnym jak dwie krople wody do Helen. Nadaliśmy mu imiona Owen Lewis. Od samego początku uczył się czytać z rzeczowych, sterylnych książeczek dla dzieci. W całym domu nie ma ani jednej książki z bajkami, ale za to jest moja naukowa biblioteka. Owen tworzy sobie bajki z nauki. Obecnie przy pomocy Jeansa i Eddingtona zajmuje się czasem i przestrzenią. Prawdopodobnie nie rozumie nawet dziesiątej części tego, co czyta, a w każdym razie nie w taki sposób, w jaki ja to robię, ale jestem pewien, że rozumie to jakoś inaczej, po swojemu. Nie tak dawno powiedział do mnie coś takiego: - Wiesz, tatusiu, że nie tylko przestrzeń się ciągle rozszerza? Czas też. I właśnie dlatego coraz bardziej oddalamy się od tego, co było kiedyś. A teraz muszę mu wyjaśnić, co robiłem w czasie wojny. Wiem, że stałem się wtedy mężczyzną i znalazłem żonę, choć nadal nie wiem, jak to się właściwie stało i mam nadzieję, że nigdy tego nie zrozumiem. Owen odziedziczył po matce wielką, niespożytą ciekawość. Boję się, boję się, że on zrozumie.