Zbigniew Herbert Król mrówek Dokąd płynie Dionizos przez morze czerwone jak wino ku jakim wyspom wędruje pod żaglem winorośli śpi i nic nie wie więc my także nie wiemy dokąd płynie z prądami bukowa łódź lotna H. E. O. Kasi - Czy to konieczne? - pyta Eurydyka. Hermes uśmiecha się i milczy. Idą. A ciemność rozstępuje się przed nimi i zaraz na powrót zamyka. Tak kroczą przez niezliczone bramy. - Czy to naprawdę konieczne? - pyta Eurydyka. - Orfeusz jest stary - mówi - więc niedługo będę z nim żyła. Zapomniałam zupełnie z jakich ziół robi się napar, który leczy jego obolałe od śpiewu gardło. Co znaczy wstawanie o świcie, i czego chce mężczyzna, kiedy dotyka mego brzucha. - Wszystko sobie przypomnisz - mówi łagodnie i bez przekonania Hermes. - To ładnie, że mnie pocieszasz - mówi Eurydyka. Droga wiedzie pod górę. Nie jest to droga, ale posłuszne rozstępowanie się skał. Krzemienie pachną jak zasuszone błyskawice, a małe kamyki pod nogami na śmierć zapomniały o morzu. - Czy on nas widzi? - pyta z niepokojem Eurydyka. Hermes zaprzecza ruchem głowy. - Ale ja widzę jego plecy. Zawsze, to znaczy za życia, wzruszały mnie plecy mężczyzny. Są bezbronne. Ale teraz już tego nie czuję. Czułość? Co to jest czułość? - To radość dotyku. Rodzaj niższej ekstazy - odpowiada Hermes. - Nie mam już żywych palców - skarży się Eurydyka. -Nie potrafiłabym nawlec igły ani wyjąć pyłku z oczu ukochanego. Jeszcze jeden zakręt i zaczyna się stok. Ciemność jakby ukośna, pochylona nad inną, jeszcze głębszą ciemnością. - Eurydyko - cicho mówi Hermes - zdradzę ci tajemnicę losu. Orfeusz zginie wkrótce w podejrzanych okolicznościach. Wtedy będziesz wolna. Weźmiesz sobie za męża zdrowego osiłka o ramionach jak konary dębu, młodzieńca bez polotu, ale na tyle mądrego, że nie pragnie rzeczy nieosiągalnych. Nie masz pojęcia, jakie to będzie krzepiące po życiu z utalentowanym mazgajeni. - Sądzę - mówi szybko Eurydyka - że moi rodacy prędzej mnie ukamienują, niż pozwolą na drugie zamążpójście. Będę dla nich reklamą wierności i poezji, czymś w rodzaju wdowy narodowej. Posadzą mnie na skale, abym plotła natchnione wyrocznie, albo zamkną w świątyni, co na jedno wychodzi. A potem umrę po raz drugi. Jak się umiera po raz drugi? Mam nadzieję, że nie jest to takie bolesne i uciążliwe jak za pierwszym razem. To wszystko słyszy Orfeusz przez ulewną ciemność. Po raz pierwszy podziwia mądrość Eurydyki. Czy naprawdę trzeba umrzeć, aby stać się dorosłą? Otwiera się przed nim pejzaż w bazalcie, dostojny jak spalony las, nieporuszony jak oko wulkanu, wnętrze gęstej materii, spalony do nicości błękit nocy. Opiewałem świty koronacje słońca podróż kolorów od ranka do wieczoru a zapomniałem o tobie wiekuista nocy Orfeusz odwraca się nagle ku cieniom Eurydyki i Hermesa, i krzyczy w uniesieniu jedno słowo: - Znalazłem! Cienie znikają. Orfeusz wychodzi na światło dnia. Rozpiera go radosna duma, że doznał objawienia i odkrył nowy rodzaj literatury, zwany odtąd liryką zadumy i mroku. ANTAJOS Antajos był synem Posejdona i Gai. Małżeństwa, łagodnie mówiąc, nieharmonijnego. Czegóż innego można oczekiwać od zajadle zwalczających się żywiołów morza i ziemi. Jest tedy więcej niż prawdopodobne, że Antajos był dzieckiem - jakże trudno wyobrazić sobie dzieciństwo olbrzyma - opuszczonym i zaniedbanym. Dzikie kłótnie rodziców wywarły zapewne ujemny wpływ na kształtowanie się jego charakteru. Wszystkie źródła zgodne są, że Antajos wyrósł na nieokrzesanego gwałtownika o ponadludzkiej sile. Jego zasoby intelektualne były skromne, ciało zaś wybujałe. I chociaż nie uczęszczał do żadnych szkół, wyciągnął z tej dysproporcji wniosek logicznie poprawny, a mianowicie został sportowcem. Próba umieszczenia Antajosa na mapie świata natrafia na pewne trudności. W starych mitach ojczyzną jego była Libia - tam właśnie spotkał się z Heraklesem - ale potem, pod wpływem greckiej kolonizacji północnych wybrzeży Afryki, ta bajeczna postać spychana była coraz bardziej na zachód, aż do Mauretanii, to znaczy do kraju, z którego kupcy puniccy wyparli Greków. Kolonizatorzy nie są twórcami mitów. Pracują jednak niezmordowanie nad ich geografią. Umieszczają po prostu potwory na terenach okupowanych przez konkurentów. Ten proceder przetrwał chwalebnie do naszych dni. O samym Antajosie wiemy niewiele poza tym, że żywił się mięsem lwów zabijanych gołymi rękami, ponieważ gardził nowoczesną cywilizacją - maczugą, dzidą, zapadnią wykopaną w ziemi. Ulubionym jego zajęciem było wyzywanie napotykanych wędrowców na zapasy. I zmagania te nieuchronnie kończyły się śmiercią zmuszanych do walki przeciwników. Taki tryb życia nie może budzić naszej sympatii i aprobaty. Ale oto - rzecz niezwykła - poeta, znakomity poeta Pindar, pospieszył na odsiecz Antajosowi, broniąc go przed zarzutem, że był on tylko pospolitym mordercą, czy odrażającym ludobójcą. W jednej ze swych istmijskich ód stara się doszukać sensu jego przestępczej działalności, a przynajmniej uczynić ją zrozumiałą. Okolica, w której żył Antajos, była uboga w kamień. Tylko wiatr wznosił czasem ułudne monumenty z piasku, a na suchym horyzoncie ukazywały się niekiedy urojone miasta z marmuru. Pindar uczłowieczył Antajosa, przypisał mu godną pochwały zaletę synowskiej miłości. Mówi, że marzył on, aby wznieść świątynię ku czci swego ojca. Jedynym trwałym materiałem, jakim rozporządzał, były doczesne szczątki jego niefortunnych przeciwników. Nie pozostawało nic innego, jak wykorzystać ten budulec. Owa idea, sama w sobie dość makabryczna, nie jest przecież aż tak bardzo odległa od estetyki baroku. Antajos kolekcjonował tedy kości zabitych, jak dobry budowniczy z miłością kolekcjonuje kamienie, cegłę i drewno. Dbał o to, aby zabezpieczone były z dala od słońca, wszystko-żernego piasku i wilgoci. Raz po raz zmieniał projekt budowli. Chciał, aby mauzoleum wznoszone ku czci rodziców miało idealne proporcje ludzkiego ciała. Jego apsydy były z żeber, używał także żeber jako sklepienia świątyni. Ze sklepienia zwisały paciorkowate kostki nadgarstka, tworząc złudzenie lamp i pająków. Kości kręgosłupa były kolumnami. Wiązał je po kilka, aby zapewnić gmachowi konieczną wytrzymałość. Co roku, w porze deszczów i wichrów, świątynia waliła się i cały trud budowniczego przypominał teraz opuszczone obozowisko hien. Bezładne kości leżały na piasku. Był to jakby szyderczy żart bogów, którzy tępią wywyższenie. I co roku Antajos zaczynał od nowa, z równym uporem, pietyzmem i beznadziejną miłością. Antajos, widziany z daleka i oświetlony z góry, przypominał wolno sunący przez bezdroża głaz. Jego chód przypominał sposób poruszania się zmanierowanych aktorów westernu. W przypadku olbrzyma nie była to wcale maniera, ale twarda konieczność. Całą swoją energię, wszystkie swoje siły, czerpał z ziemi, z fizycznego kontaktu ze skałą, gliną, prochem nawet. Gdyby nie to, że był dzieckiem bogów, a tego nikt nie ośmielał się kwestionować, można by sądzić, że przyroda potraktowała go po macoszemu i przez roztargnienie odmówiła mu określonego miejsca w porządku gatunków. Kto wie, czy forma drzewa, cedru na przykład, nie byłaby najbardziej stosowną formą dla jego istoty. Ale Antajos był tworem naziemnym, wyzbytym korzeni, napiętnowanym strachem przed osaczającymi go ze wszystkich stron otchłaniami powietrza. Ptaki i zawieszone w górze gwiazdy napawały go odrazą, każdy skok przyprawiał o zawrót głowy i omdlenie. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi - noce na pustyni zapadają szybko: szara błyskawica zmierzchu, a potem już ciemność - Antajos, który nie miał ani domu, ani nawet stałego miejsca postoju, budował swój schron, głęboki podziemny korytarz, tak wąski, że mógł tylko pomieścić jego leżące ciało. Wciskał się w ten mroczny wilgotny azyl jak wielki robak i zapadał w sen, błogi i pożywny. Owe nocne praktyki Antajosa można tłumaczyć symbolicznie - jako powrót do łona matki lub nostalgiczną wędrówkę do źródeł. Ale po co mnożyć ukryte znaczenia, skoro wszystko da się wyjaśnić w sposób prosty, a mianowicie - cyklami wegetacji. Każdy, kto był na pustyni, zauważył na pewno toczone wiatrem wiązki gałązek i liści, zupełnie - z pozoru - obumarłe. Na pierwszy rzut oka - śmiecie stworzenia, okruchy ze stołu matki natury. Ale gdy tylko spadną pierwsze deszcze, następuje nagła metamorfoza, i to, co zdawało się być na zawsze odtrącone od życia, zapuszcza korzenie, kwitnie, pachnie oszałamiająco, wydaje owoce - słowem - żyje rozrzutnie, mocno i wspaniale. Istnieją powody, aby sądzić, że spotkanie Antajosa z Heraklesem było przypadkowe, nie zaplanowane w kalendarzu herosa, ot, jeden z jego gościnnych występów. Dlatego nie zostało zapisane na spiżowej tablicy głównych prac bohatera. Wszystkie źródła są zgodne co do wyników zapasów, natomiast ich przebieg relacjonowany był różnie. Diodorus Siculus opisuje pojedynek jako mecz zapaśniczy, połączony z zakładem, polegającym na tym, że pokonany musi zginąć (nie mówi jednak, czy własnoręcznie, czy też ma zostać przez zwycięzcę zgładzony). Jest to wersja wulgarnie płaska, przywodząca na myśl reguły walki gladiatorów lub, co gorsza, zasady rosyjskiej ruletki. Inne przekazy, również mało budujące, mówią, że Herakles zasłonił własnym ciałem wejście do podziemnego azylu Antajosa, co w języku późniejszych strategów określa się terminem „wziąć miasto głodem". W istocie był to pojedynek otwarty, męski, mano al mano, i morderczy. Antajosa uczłowieczali nie tylko Pindar, ale także sam Platon, który przypisał mu zasoby inteligencji zawodowej, w szczególności wynalazek pewnych chwytów zapaśniczych. Tak więc poezja, czas i filozofia pracowały nad tym, aby walce nadać cechy prawdziwego agonu, w którym przeciwnicy mieli szansę statystycznie równe. Herakles pojął od razu, że stacza walkę bez precedensu. Zarówno bitwy, jak i zawody siłaczy, polegają na tym, że usiłuje się pozbawić wroga pozycji wyprostowanej, zredukować go do leżącego obiektu. Tymczasem Antajos obalony na ziemię podnosił się coraz bardziej krzepki i ochoczy, krzykliwy i agresywny. Bohater musiał zatem porzucić normalną taktykę, co więcej, pokonać głęboko zakorzenione w nas wszystkich pojęcie tego, co nazywamy górą i dołem, wywyższeniem tryumfatora a rzuceniem w pył klęski. Bowiem każde uniesienie w górę oznaczało dla Antajosa śmierć. Literackie przekazy na temat spotkania są skąpe, dlatego trudno odtworzyć dokładnie jego przebieg. Mozaiki, rzeźby, malarstwo - z samej swej natury utrwalają moment, a nie tok wydarzeń. Myślę, że treść pojedynku, jego surowy ekstrakt, najlepiej oddał renesansowy malarz Antonio Pollaiuolo. Obraz jest mały, miniatura prawie, którą można zasłonić dłonią, ale o takiej nagromadzonej energii, że przerasta siłą wyrazu sążnie wielu przegadanych fresków. Pollaiuolo nie uległ pokusie przedstawienia Antajosa jako olbrzyma. Reguły humanizmu zabraniały takich ekspresjonistycznych wybryków - więc obaj przeciwnicy mają proporcje ludzkie. Brak im także klasycznej urody; są raczej dobraną parą podobnych do siebie, barczystych, długowłosych dzikusów. To bardzo trafna intuicja. Pojedynek był bowiem w istocie brutalny, a finał naturalistyczny, pospolity, bez śladu szlachetnej prostoty i cichej wielkości. Ręce Heraklesa zaciskają się jak żelazne obręcze wokół bioder przeciwnika. Oderwał go od ziemi i uniósł na wysokość swoich barków, na podobieństwo chłopa na rozkraczonych nogach, który mocuje się z workiem, aby zarzucić go na plecy. Antajos już się nie broni. Oparł zaciśnięte pięści na łokciach Heraklesa. Głowę odrzucił do tyłu, podciągnął nogi. Jego bezradna defensywa przypomina miotanie się w sieci wielkiej ryby: wyrzut całego ciała w tył - wyrzut do przodu - aż do zupełnego spoczynku wahadła. Usta szeroko otwarte, ale chyba nie krzyczy. Astmatycy, którzy z trudem zbierają okruszki powietrza, nie trwonią swoich sił na ryki i przekleństwa. Za chwilę będzie koniec. Herakles zaczeka ostrożnie aż do chwili, gdy ręce przeciwnika opadną wzdłuż ciała i nogi zaczną bujać bezwładnie jak nogi wisielca. Posłucha wtedy uważnie milczącego serca Antajosa. Potem zrzuci z ulgą ciężar na ziemię. Chwilę będzie nad nim stał. Może pomyśli z odrobiną melancholii, że mitologia grecka nie znała słowa zmartwychwstanie. A jednak Antajos powraca, dobija się do naszej pamięci. Już nie tamten dziki, elementarny, ale wyzbyty gwałtu, nostalgiczny prawie. W Górnym Egipcie nadano mu pośmiertnie tytuł boga. Jedno z miast ochrzczono jego imieniem. Któż by pomyślał, że z chtonicznego potwora przemieni się w apostoła cywilizacji i mieszczaństwa. W pobliżu mauretańskiego miasta Tingis odkryto wzniesienie, pod którym leżały - tak powszechnie sądzono - doczesne szczątki olbrzyma. Był to grobowiec, a także miejsce czarów. Wystarczy usunąć warstwę ziemi, aby sprowadzić opady atmosferyczne. Doprawdy zadziwiająca kariera - od rozbójnika do zaklinacza deszczu. Można zaryzykować twierdzenie, że sensem mitu Antajosa jest przywiązanie - a więc uczucie raczej, niż ideologia, dlatego zapewne niepodobna tego przekazać innym. Naprawdę bardzo trudno przekonać kogokolwiek o tym, że warto kochać ubogi kawałek ziemi, mały jak cień osła, jak cień topoli, a także rozbity dom, zrujnowane miasto nad wyschłą rzeką, słowem miejsce, gdzie nas urodzono, i które nie mogło nas ani wyżywić, ani uchronić. Dla nomadów cywilizacji, lokatorów samolotów odrzutowych, Antajos pozostanie na zawsze symbolem prymitywnego barbarzyńcy. Zdają się ulegać złudzeniu, że zerwanie więzów, chorobliwa ruchliwość, są koniecznymi warunkami postępu. Zapominają przy tym, że pogoń za słońcem, globalne utopie, muszą skończyć się katastrofą. Ostatecznie wszystko sprowadza się do wyboru lub przydziału miejsca na cmentarzu. W cieniu rozłożystych ramion Antajosa znajdą miłościwe schronienie wszyscy owi dziwaczni uchodźcy, którzy w bezlitosnych oczach tubylców przybierają postacie niepojętych odmieńców, a nawet potworów. Uratowali tylko dwa znikome skarby - własną mowę i imiona brzmiące w obcych uszach jak błazeńskie dzwoneczki. Wydarto im ziemię, zabrano wodę, w której oglądali twarze swojego boga i najeźdźcy. Umierają teraz bezgłośnie w rozrzedzonym powietrzu cudzej wolności. PIES INFERNALNY Julii Hartwig i Arturowi Międzyrzeckiemu Zachowane przekazy na temat anatomii Cerbera, a także jego życia wegetatywnego i psychicznego są dość liczne, ale wykazują niepokojące rozbieżności. Ambicją niniejszej pracy jest rzucenie nowego snopu światła na to zagmatwane zagadnienie. Według Archipoety Cerber był po prostu psem. Dante określa go jako robaka. Hezjod w Teogonii cytuje Cerbera dwukrotnie, ale nie może zdecydować się, czy miał on jedną, czy pięćdziesiąt głów. Pindar podwaja tę liczbę, a Horacy obdarza Cerbera grzywą z węży. Rzeźbiarze i malarze przedstawiają Cerbera najwyżej trzygłowego. Tragicy są także bardziej powściągliwi i zadowalają się trzema głowami. Tu nasuwa się uwaga, że język skłania do hiperboli i przesady, i kto wie, czy nie do kłamstwa, podczas gdy wypowiedź w marmurze czy farbie narzuca rzeczową prostotę. Niejasny, wskutek złego oświetlenia miejsca akcji, jest przebieg walki Heraklesa z Cerberem - strażnikiem królestwa zmarłych. Była to dwunasta, ostatnia i najtrudniejsza praca herosa. Stąd sakralny półmrok, jaki przystoi zaświatom. Jaka to była walka? Na podstawie wykopalisk literackich nie można wyrobić sobie jasnej opinii - wersje są różne i sprzeczne z sobą. Wahają się między krwawymi zapasami, a niemal niedzielną wycieczką myśliwską po łup. Jedni mówią, że to Kora dała Heraklesowi Cerbera w podarunku, ot tak, jak rodzice dają chłopcom rower za dobre sprawowanie. Inni utrzymują, że władca podziemi - Hades - który nudził się śmiertelnie, urządził coś w rodzaju turnieju. A zwierzę i człowiek zmagali się z sobą długo i boleśnie. Pozostaje pytanie dotyczące charakteru Cerbera. Zdemonizowany ponad miarę spełniał on w Hadesie dekoracyjną rolę szwajcara przed hotelem. Ilość zmarłych, którzy pragnęliby powrócić na ziemię, jest znikoma. Cerber nie przepracowywał się. Był jak napis „Zły pies" i „Wyjścia nie ma". I cóż to za demon, którego dało się przekupić plackiem miodowym. Cała jego groźna funkcja polegała - na machaniu ogonem. Jakkolwiek było, faktem jest, że żaden z przeciwników nie został ranny, stąd wniosek, że nie była to żadna bitwa sensu stricto, ale strategiczny manewr, okrążenie przeciwnika i zmuszenie go do bezwarunkowej kapitulacji. Zapewne Herakles zastosował klasyczną metodę duszenia. Ale to już szczegół. Dość, że zziajany bohater wychynął z łupem na powierzchnię świata. A stało się to... właśnie gdzie? Znów źródła są chwiejne i wymieniają szereg punktów na mapie świata. Problem jest akademicki. Doświadczenie uczy, że w każdej dojrzałej cywilizacji zejścia do piekieł są mnogie. Liczniejsze nawet, niż budki z piwem i skrzynki na listy. Cerber poszczekiwał w piekle potężnym basem. W Luwrze znajduje się niema amfora, na której malarz Andokides uchwycił sens pojedynku Heraklesa z Cerberem. Herakles przyjmuje pozycję startującego biegacza. Korpus wysunięty do przodu, prawa ręka wysunięta w kierunku czoła bestii, w lewej potężny łańcuch. Cerber jest dwugłowy. Jedna z głów czujna i zaczepna, ale druga pochyla się do ziemi, jakby czekała na dotknięcie człowieka. Taki jest początek tragedii, zwanej oswojeniem. Jak czuł się Cerber, ofiara zamachu? Lekki szok spowodowany walką minął i teraz zaczynał się inny, tak potężny, że zagrażał sercu psa. Był jak ryba głębinowa wyciągnięta na piasek. Na podobieństwo lawiny spadły na niego dźwięki, kształty i zapachy. Świat jawił się mu w barwach wściekle intensywnych jak płótna fowistów: trawa była płomienista, drzewa cynobrowe, wapienne skały fioletowoczarne, niebo zielone. Jedynie Herakles miał tonację łagodną, a jego postać otoczona była konturem delikatnym i pulsującym. Trudniejszy do zniesienia był potop pięciuset tysięcy zapachów. Ogniste słońce nad wyschłą ziemią. Pod dębem na wyniosłym wzgórzu leżeli obok siebie pies i człowiek. Nie spuszczali z siebie wzroku. Nieufni raczej, niż wrodzy. Herakles pachniał krwią, skórą i nawałnicą. Cerber rozkładającym się białkiem. Należeli do dwu nie dających się pojednać światów. Heraklesowi przyszło nagle na myśl, że gdyby Cerber zechciał go nagle opuścić, nie potrafiłby temu przeszkodzić. Postanowił przemówić. W takich przypadkach dźwięk słowa ma siłę zniewalającą. Herakles: - A teraz słuchaj, bestio: jesteś moim jeńcem. Jeśli będziesz próbował uciec, rozwalę ci łeb, łby - poprawił się - zgodnie z prawem międzynarodowym. Cerber wydał z siebie przeciągłe warczenie. Teraz jest noc i wielki księżyc. Cerber podnosi się na dwie łapy. Herakles sięga po swoją okrwawioną maczugę. I wtedy rozlega się pieśń. Opisywanie muzyki nie ma wielkiego sensu. Pewne pojęcie o tym, czym była kantata Cerbera, mogą mieć tylko ci, którzy w zimowe noce na śnieżnych równinach słyszeli głos wilka. Tym, których ominął ten cud, podajemy chropawą transkrypcję oryginału, nieudolną jak reprodukcja w gazecie wobec prawdziwego Rembrandta. Oto parafraza, którą przytaczam za pracą Alexandra Schmooka Der Wolf - sein Wesen und seine Stimme (Tubingen, 1848): Hurr hau - u- uh hau hau U- ijaur- huuu ho hau Hurrrrr ho hauuuh jaujau ho hurrr hau - uh Potem donośna cisza. I repetycje w równych odstępach czasu. Heraklesa poniósł głos Cerbera jak potężna fala oceanu. Słuchał. Miał ochotę zawyć razem z nim, ale wiedział, że się skompromituje, bo nie wydobędzie z gardła takiej dumy i rozpaczy. Daremnie będzie usiłował głosem opisać łańcuchy ziemi, otchłanie przestworzy, niezliczone źródła krwi ukryte w ciele zwierząt, sekrety wody i pragnienie, kryjówki światła i rozległej czerni. Droga, jaką szli do króla Eurysteusza, który miał uwolnić Heraklesa od klątwy - była długa. Cerber zaczynał przywiązywać się do Heraklesa bez żadnych z jego strony zabiegów. Jego natura potwora uległa metamorfozie i stała się naturą psa. Ludzie o usposobieniu sentymentalnym mogliby w tym odkryć coś wzruszającego, ale świadek tej przemiany, miał temperament wyprany z uczuć i porywczy zarazem. Rosła w nim, z trudem hamowana, wściekłość, że kiedy zadzierał głowę w górę, Cerber robił to samo. Pies stał się zwierciadłem swego pana, dodajmy, że z powodu różnicy postury, zwierciadłem krzywym. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Cerber zaczął mówić. Z początku niezdarnie, śliniąc się, wymawiał słowa papu, lu-lu, ale z dnia na dzień słownictwo jego bogaciło się, a składnia komplikowała. Herakles, zwłaszcza w nocy, zapominał, że wędruje z psem. Hamował swoje uczucia, pomny na swoją rolę konwojenta jeńca. Herakles: Nie podobasz mi się, i to bardzo. Cerber (filozoficznie): Nie każdy może być Heraklesem. Herakles: Nie chodzi tu nawet o modę, ale mógłbyś przynajmniej udawać normalnego psa. Przypuszczam, że nie miałbyś wielkiego powodzenia u suk. Tu Herakles zamilkł. Poruszył temat delikatny. Po drodze widzieli żeńskie przedstawicielki psiego gatunku, na które Cerber nie zwracał uwagi. Cerber: Gdybyś jak ja żył wśród rozkładających się ciał, straciłbyś na wszystko apetyt. Herakles: Dlaczego zjadasz trawę, wąchasz kwiaty a nie polujesz choćby na zające. Do czego to podobne. (Łagodnie): A może byś, Cerberze, zawył. Pamiętasz naszą pierwszą noc pod dębem. Boże, jak ten czas leci. Bardzo pięknie wyjesz. Cerber: Jak to, mam wyć? Po co mnie oswajałeś? Herakles: Słuchaj, kundlu. Mówić potrafi każdy cymbał. Masz wyć, zrozumiałeś? Cerber: Nie będę wył. Herakles: No to śpij. Tak - myślał Herakles gorączkowo - należy zerwać ten absurdalny związek. Kiedy król Eurysteusz zobaczy Cerbera, przekona się, że jest on raczej postacią komiczną niż groźną, i wlepi mi jeszcze jedną pracę. Ludzie natomiast stwierdzą naocznie, że całe życie pozagrobowe jest diabła warte. I co stanie się wtedy z modą na śmierć i jej pełną niedopowiedzeń dyskretną obecnością. Świt. Herakles i Cerber budzą się jednocześnie, jakby ich sen i czuwanie związane były wspólnym włóknem. Herakles: Słuchaj, psisko. Nie składałem już dawno ofiar. Przez ciebie. Cerber: Jak to przeze mnie? Herakles: Muszę pilnować ciebie. Cerber: To bardzo ładnie z twojej strony. Herakles: Wcale nie ładnie. Popadłem w ateizm. Zaniedbuję religijne obowiązki. Najwyższy czas to nadrobić. Właśnie nadarza się okazja. Widzisz tę świątynię na horyzoncie? Cerber: Słabo widzę, tyle lat w ciemnościach... Herakles: Przestań rozczulać się nad sobą. Ta świątynia jest dość daleko. Zajdę tam przed zachodem słońca. Jutro o świcie złożę ofiarę. Wrócę o północy, może trochę później. A ty tu waruj. Nie ruszaj się ani o krok z miejsca, żebym nie musiał cię szukać. Jasne? Cerber: Będę warował. I tak zaczęła się rejterada bohatera. Biegł przed siebie na oślep, czasem czujnie przystawał, nasłuchiwał i rozglądał się niespokojnie. Kluczył, zmieniał kierunek, szedł pod wiatr, brnął przez bagna i strumienie, żeby tylko zgubić swój ślad i ten czepiający się każdej trawy, każdego ziarnka piasku, uporczywy zapach pana uzupełniony zapachem jego psa, co każdy czworonóg rozpoznaje w lot jako woń odrębną, swoistą, boską. No cóż, ucieka się nie tylko przed wrogiem, ale i przed ciężarem przywiązania - wszyscy to robią, a przynajmniej znają dobrze tę pokusę. O zmierzchu Herakles wymościł sobie na noc posłanie w konarach starego wiązu. Zasnął jak na wieży, poza sferą obawy. Rankiem dwie pary oczu śledziły każdy ruch przebudzonego. Dalszą wędrówkę, ale czy można nazwać wędrówką zajadłą gonitwę do celu, aż do granic wytrzymałości ludzkiego i psiego serca - odbywali skracając noclegi i popasy. Herakles nudził się i postanowił dać Cerberowi kilka lekcji z historii naturalnej, uwzględniając najnowsze odkrycia naukowe. Zwolennik metody opisowej, zanurzył rękę w trawę jak w zieloną wodę. - Widzi kawaler, oto łąkowe Trifolium pratense - popularnie zwane koniczyną. Wieloletnią lub dwuletnią, korzeń wrzecionowaty, rozgałęziony. Na delikatnych korzonkach powstają brodawki zawierające bakterie przyswajające azot (jak u wszystkich motylkowatych). Pędy owłosione. Kwiaty bladoczerwone lub ciemnopurpurowe, zebrane w kuliste główki, otulone u podstawy przez wspierające liście. Kielich rurkowato-dzwonkowaty. Pogrzebał znów w trawie i wyciągnął obły, czerwony przedmiot. - Oto ciołek matowy, Dorcus parallelopipedus. Żarłoczny. Występuje w lasach liściastych. Larwy rozwijają się w spróchniałych dębach i bukach. Rozumiesz, ciołku? - Jutro porozmawiamy o fotosyntezie i o wczesnej pracy Kanta Allgemeine Naturgeschichte und Theorie des Himmels. A teraz śpij, bałwanku. W Mykenach stanęli wieczorem. Miasto było opustoszałe, siąpił uparty, zimny deszcz, gdyż miało się już pod jesień. Szli przez wyludnione ulice, wzdłuż murów o kolorze wątroby. Na przedzie Herakles, który z trudem usiłował przybrać twarz zwycięzcy. Za nim Cerber, zadowolony z siebie, idiotycznie wesoły, usiłujący iść w nogę jak posłuszny rekrut. Zatem nic, ale to nic z tryumfalnego wejścia. A przecież była to historia niezwykle dramatyczna, jaka zdarza się tylko raz w dziejach świata, przeto zasługująca na wieniec - i wiwatujące tłumy, trąby i kuranty. Tylko że od początku do finału ten piękny kwiat zwycięstwa podgryzał robak i nad bohaterem zawisło najsroższe fatum - fatum banalności, które spłaszczyło wszystko, odarło z glorii, spychało piękny czyn nisko, bardzo nisko, w sferę anegdoty. Może pewną pociechą dla Heraklesa byłoby, gdyby wiedział, że kiedy tak brnął przez deszcz i błoto ze swoim straszydłem - król Eurysteusz śledził go z okna swego pałacu z rosnącym przerażeniem. Cerber oszalał. Nigdy w życiu nie widział tylu ludzi pachnących winem i czosnkiem. Stał się postrachem targów warzywnych. Pożerał nieskończone ilości ulubionych kalafiorów, karczochów i ogórków. Buszował wśród pachnących selerem straganów, płosząc przekupni. Dzieci go uwielbiały i jeździły na nim na oklep. Król Eurysteusz nie chciał widzieć na oczy ani Heraklesa, ani Cerbera. Kazał wynosić się im po prostu z miasta. - Wiesz, kundlu - mówił Herakles - znudziła mi się ta wieczna głodna wędrówka z miasta do miasta. Powinniśmy założyć cyrk. Przed tłumem gapiów będziesz chodzić na dwóch łapach, a ja będę nad tobą groźnie trzaskać batem. Czy ty umiesz chodzić na dwóch łapach? - Oczywiście - odparł trochę urażony Cerber. Pomysł podobał mu się. Pewnego dnia Herakles przyniósł z pobliskiego miasta szary konopny worek i niedbale napomknął Gerberowi, że będzie teraz spał na tym worku, bo czuje już w kościach popasy na gołej ziemi. Cerber przyjął to, jak wszystko, co mówił jego pan, ufnie, i w żadnej z jego dwu głów nie zaświtała myśl, że zbliża się oto tragiczny finał całej historii. Na wieki pozostaje bez odpowiedzi dręczące pytanie, jak mógł Herakles wpychać w głąb ciemnego otworu ten mokry, brudny worek pełen bezradnych wrzasków i skowytu zawiedzionej miłości. TRIPTOLEMOS Oto mit dla zmęczonych okrucieństwem świata (bezmyślnym okrucieństwem ludzi i wyrachowanym okrucieństwem bogów), mit płaski jak równina, mit kojący, dlatego narratorzy żądni krwi i intryg omijają go. Triptolemos był synem Keleosa, króla Eleusis, na którego dworze zatrzymała się Demeter. Był więc skromnym herosem lokalnym, jednakże jego znaczenie przerosło znacznie ramy Gothy. Wdzięczna za pomoc, jaką w poszukiwaniu Persefony znalazła w domu Triptolemosa, Demeter wtajemniczyła młodego syna rodziny w rytuał siewu. I Triptolemos ruszył w świat, i głosił ewangelię siewu, ewangelię zbioru, ewangelię pszenicy, ewangelię żyta, ewangelię owsa. I głosił ewangelię zboża, prowadzony przez świat na rydwanie ciągnionym przez dwa węże. Zaiste wygląd ludów zbierackich budził litość zmieszaną z obrzydzeniem. Wyobraźmy sobie wielkie stada niechlujnie ubranych włóczęgów obu płci, dzieci, dorosłych i starców, którzy przemierzają obrzeża pralasów, polany i zagajniki, schylają się, szybko wyrywają kępkę traw, podnoszą z ziemi coś lepkiego, wkładają pospiesznie w otwarty łapczywie otwór gębowy, a potem żują z wyrazem skrajnego zniechęcenia. Ulubionym miejscem popasów zbieraczy były śmietniska natury, owe postrzępione brzegi jarów, bagniska, tajemnicze zapadliny w ziemi, gdzie roiło się od żab, skorpionów i pająków. Tacy byli zbieracze. Gdyby ktoś zechciał namalować portret któregoś z nich, musiałby umieścić (tak, jak na wizerunku astronoma umieszcza się lunetę, a geografa - globus) w prawej ręce kępkę roślin z korzeniami, lewą zaś wzdłuż ciała, zgiętą w przegubie w geście rezygnacji. To właśnie do tych dłoni, do rąk, do barków apelował Triptolemos, podrywał je do walki, wpajał nawyk ruchów celowych. Zaszczepiał w niewolniczo pochylone plecy ruch siewcy, ruch narkotyczny, wahadłowy ruch barków, jak w czasie wielkiej bitwy. Był tedy Triptolemos koniecznością historyczną. Każde zaniechanie groziło zbieraczom procesem uwstecznienia, usunięcia się w dół drabiny gatunków, w rodzinę człekokształtnej zbieraniny. Tylko przez jeden moment zbieracze wspinali się na wyższy poziom. Pod wieczór siadali u wejścia do swych nędznych pomieszczeń, przysiadali w kucki i obserwowali zachód słońca. Ogarnięci ekstazą robili pod siebie. Byli wówczas bezbronni. Z natury należąc do istot nieurodziwych, zdobywali się na lot ku sferom piękna, dlatego estetyka poszukująca dramatycznie racji bytu, powinna zachować ich we wdzięcznej pamięci. Zupełnie inaczej przedstawiała się klasa jeźdźców. Jeźdźcy poświęcali swoje życie myślistwu. Elegancko ubrani w kolorowe mundury wszystkich armii kolonialnych, przynosili swoje trofea do dworków położonych na polanach wśród borów, wieszali na ścianach swych obszernych pokojów skóry i rogi, jak wota, co nie tyle wyrażało ich pobożność, ile pyszną zamożność. Oni sami: - popadali na przemian w okresy entuzjazmu i melancholii, a także ulegali niebezpiecznemu zwyczajowi zapisywania swoich myśli, - cechowała ich skłonność to do ascezy, to znów do życia nieumiarkowanego i popadania w skrajne przygnębienie i rozpacz, - nie zwracali zupełnie uwagi na losy zbieraczy, z wyjątkiem jednego dnia w kalendarzu, w którym odbywała się rytualna masakra kuzynów. W miarę adaptacji wyższych naczelnych uzębienie przednie traciło stopniowo swą pierwotną dominację na korzyść uzębienia tylnego, z racji łatwo dostępnego pożywienia. W apostolskie podróże Triptolemos wybierał się przezornie zaopatrzony w spory księgozbiór naukowy, a także to wszystko, co zwiemy zapleczem dobrego warsztatu: wykresy, tablice, mapy, laboratoria. Znaczni zbieracze przychodzili na wykłady i zajęcia praktyczne Triptolemosa najpierw z ociąganiem, później garnęli się na nie masowo. I serce apostoła pszenicy rosło. Wiedział, że przyjęcie rolniczej kultury złagodzi obyczaje. Trudno jednak poprzestać na postaci, jaką przekazał nam mit: natchniony agronom, który przemierza świat, ucząc ludzi pożytecznej sztuki rzucania w bruzdę ziemi ziarna, aby zebrać stukrotny plon, wytyczając swoją własną way of life, której filary opierały się na pracowitości i oszczędzaniu. Można przypuszczać, choć nie mamy na to żadnego dowodu, że Triptolemos wypełniał dokładnie wolę starej bogini Demeter, ale nauczanie dla niego samego stanowiło proces wewnętrznego doskonalenia. Stawał się precyzyjny w działaniu i nauczaniu, z pewną domieszką maniactwa, właściwego ciałom pedagogicznym, odchyleniom ideologicznym, i nieuzasadnionym oczekiwaniom, przemienionym w wiarę, że zmienią człowieka na twór doskonalszy - i że istnieje duma z należenia do wieśniaczego stanu, co miało być czymś znacznie lepszym od wszystkich innych powołań i zawodów, orientacji rąk i umysłów, na czym fundowały się przyszłe stronnictwa ludowe. Niezmiennie dobre samopoczucie Triptolemosa opierało się na wierze, że on sam prezentuje to, co w rodzaju ludzkim jest siłą postępową, kroczącą przed siebie. Dlatego bogowie tak zazdrośnie strzegący tajemnicy ognia, widząc, co się dzieje, zastosowali politykę - przyglądać się, nie reagować. Wierzyli, że ludzie sami potrafią wymyślić i zaaplikować sobie karę dostatecznie dotkliwą. Tkwiła ona już w samym słowie: dożynki. Huczne wesela, święta wiosny i urodzaju kończyły się radosnymi ofiarami z ludzi. Dobry Triptolemos o tym nie wiedział. Był to efekt uboczny jego zbożnej misji. Triptolemosa spalała idea upowszechnienia rolnictwa. Brak mu było jednak polotu, więc jego wykłady teoretyczne z rolnictwa, z gleboznawstwa, te, które wyjaśniały krążenie azotu w przyrodzie, obrazowały tablice poglądowe i wykresy. Triptolemos mówił, że po znojnym trudzie czekają wieśniaków długie miesiące wolnego czasu, kiedy jedni będą się mogli poświęcić literaturze, muzyce poważnej i rozrywkowej, dla mniej wybrednych zarezerwowano politykę - co dla zjadaczy ślimaków było wizją zaiste rajską, całkowitą abstrakcją. Zupełne dziecko, skąd mógł przypuszczać pokojowy Triptolemos, że wieśniacy zagustują w wojaczce i ruszą na podboje, zaawanturują się w różnych iliadach i egiptach, będą podmiotem i przedmiotem historii. Tymczasem ludzie na koniu, owa niegdyś arystokracja rodzaju ludzkiego, przeżyją swój głęboki upadek, będą z kolei ulubioną zwierzyną łowną wieśniaków, bezlitośnie dziesiątkowaną, zaciąganą w niewolę, aż do zupełnego zatarcia swego pochodzenia. Nadejście Triptolemosa poprzedzała fama jego cudownych dokonań. Odejście było ciche, bez pożegnań i uroczystości dziękczynienia. Apostołowie nie powinni obracać w tył głowy. Dobroczyńca nie powinien oglądać się za siebie. Zostawała po nim pieśń: Triptolemos Triptolemos Triptolemos Triptolemos (bis) Wykorzystują ją jeszcze dzisiaj liczne, rozsiane po całym świecie zespoły rock and rolla. On sam nie domaga się pochwał, nie czeka na oklaski. Znika we mgłach jego łagodna twarz, zeszpecona trochę zwisającą dolną wargą fanatyka spółdzielczości, misjonarza zbóż, ewangelisty skrobi. KRÓL MRÓWEK Ajakos był synem Zeusa i córki boga rzeki Ajsopos - Eginy. Urodził się na bezludnej wyspie i rósł w lata swoje z niejasnym przekonaniem, że jest władcą tego pustego kawałka ziemi pośród bezmiaru wód — władcą i zarazem wygnańcem. Jak większość podrzutków, nie domyślał się nawet, kto jest jego ojcem. Zachował natomiast mglistą pamięć o matce i jej imieniem ochrzcił wyspę. Tak więc na początku było imię, jałowa ziemia i król. Jedynym zajęciem Ąjakosa była solenna bezczynność. Jest to w końcu przywilej, a nawet obowiązek władców - manifestacja zastygłego istnienia, dobrotliwie lub groźnie czuwającej obecności, ale do tego konieczne są jeszcze czyjeś oczy, lustra - w pustce każda hieratyczna fałda, każdy gest, każde władcze spojrzenie obraca się w nicość. Ponieważ nie dane mu były zdolności Robinsona Crusoe, który z takim zapałem i chwalebnym wysiłkiem przerobił cały praktyczny podręcznik cywilizacji, Ajakos wynalazł sobie zatrudnienie pozorne, nazywając je w duchu — królewską inspekcją włości. Całymi dniami tedy wędrował przez wyspę, pośród spalonych traw, rzadkich krzewów i drzew, nieśmiało bulgocących źródeł, których wody wsiąkały w kamień, ginęły w piasku, jakby na myśl im nie przychodziło, że mogą być początkiem choćby nędznego strumyka. Wegetacja była-licha, zwierząt prawie żadnych, poza paroma rodzinami przerażonych zajęcy, natomiast obfitość insektów, całe roje cykad, chrząszczy, mrówek, a ich chitynowe chroboty, skrzypienia, szelesty, odgłosy gramolenia, stanowiły zaledwie nikłą podściółkę tego, co nazywamy symfonią stworzenia. W jasne noce zwykł był wyprawiać się do małej zatoki i aż do świtu wpatrywał się w sensacyjne Nereidy, tańczące przy schyłkowym trochę blasku księżyca, w stada delfinów i foki wychodzące na brzeg, całe rozkołysane, jakby dźwigały jeszcze na grzbiecie śliską kulę oceanu. Zazdrościł im, zazdrościł nawet ławicom ryb, bowiem jego tęsknota do wspólnoty była nieutulona. O świcie wracał jeszcze bardziej samotny do swego pałacu - fiołkowego cienia pod dębem - i modlił się do ojca bogów, aby zesłał mu ludzi, i żarliwie przyrzekał, że będzie dla nich dobry i wyrozumiały. I Zeus ulitował się nad swoim porzuconym synem. Ajakos zobaczył we śnie jak z liści i konarów dębu, pod którym spał, podobne do rudej rosy spadają mrówki i dotknąwszy ziemi przybierają postać ludzką. Kiedy obudził się, na wyspie było rojno. Głosy unosiły się w powietrzu, krzątanina, nawoływania, cudowny rozgardiasz. Tak więc zamiast jakiejś parki wyskrobanej z Arki Noego, Ajakos otrzymał w darze spory kawał ludzkości, a także trudne do określenia istoty płci obojga, podobne do glonów, przygniecione okresem pokwitania i bezsensem życia, i jeszcze długowłosych młodzieńców, którzy zamiast zająć się czymś pozytywnym, wpatrują się tępo w przestrzeń, co ma oznaczać, że zgłębiają filozofię Dalekiego Wschodu, i jeszcze dorosłych mężczyzn i kobiety o twarzach łagodnych, bez wyrazu, nosach mało klasycznych i grubych członkach, a w końcu starowiny zgnębione reumatyzmem, którym wszystko leci z rąk, i staruszków, gadatliwych lub posępnych, dla których jedyną przedśmiertną pociechą jest, że świat zwariował na dobre - słowem Ajakos miał ludzkość taką, jaka być powinna, wzorcowo niepoprawną i cudownie pospolitą. Pobożny król nazwał nowych mieszkańców wyspy - Myrmidonami, czyli ludem mrówek. Chciał w ten sposób rozsławić dobroć boga i jego cudowną ingerencję. Skąd mógł wiedzieć, że w nazwie tej ukryte jest przeznaczenie? Naczelnym obowiązkiem dobrego władcy jest poznanie charakteru podwładnych - zalet, wad, osobliwego kształtu ich sposobu myślenia i tęsknot. Przeto Ajakos pilnie obserwował zwyczaje Myrmidonów, starał się dotrzeć do zakamarków zbiorowej świadomości z całą sympatią, wyrozumiałością, ale czasem także ze starannie ukrywanym, pełnym zdziwienia niepokojem. Myrmidoni posiadali instynktowną zdolność samoorganizacji, i to w stopniu rzadko spotykanym u innych ludów. Zabierali się do swoich czynności spontanicznie, dobrowolnie, na podobieństwo dzieci przystępujących do zabaw. Podział pracy nie nastręczał żadnych trudności, a przy tym obywało się bez nadzorców, poganiaczy, inspektorów, bez jakiejkolwiek hierarchii i najmniejszych śladów administracji. Po prostu pracowali zgodnie od świtu do nocy, z pewną protestancką przesadą, w natchnieniu, nie licząc na zachwyty czy pochwały. Historycy cywilizacji, etnolodzy, strukturaliści, skrzętnie omijają temat Myrmidonów, ponieważ nie mieści się on w ich prostych, trójkowych schematach. W przypadku tego osobliwego ludu, wygnanego z podręczników naukowych, rozpraw doktorskich, międzynarodowych seminariów, nie bardzo wiadomo, co było sacrum, a co profanum, górą - dołem, dobrem - złem, i w jaki sposób teza, zawsze walcząca zaciekle z antytezą, mogła być uwieńczona na koniec zbawczą syntezą. To prawda, Myrmidoni nie odznaczali się ani dociekliwością, ani nadmiarem wyobraźni. Religia - o dziwo monoteistyczna - sprowadzała się do staropelazgijskiego kultu Matki-Kozy. W dziedzinie moralności zatrzymali się jakby w samym środku, między wybujałością cnót a grząskim bagnem występku. Obcy im był uświęcony tradycją sposób załatwiania sporów z bliźnim — bratem naszym za pomocą metodycznego uderzania kamieniem w czaszkę, a także kradzież, fałszywe świadectwo, obmowa. Cudzołóstwo zdarzało się tylko osobom cierpiącym na okresowy zanik pamięci. Myrmidoni odrzucili zdecydowanie wszystkie style architektury. Budowali swoje osady pod ziemią i składały się one z zawiłego systemu korytarzy, mrocznych placów i komór mieszkalnych. Miało to swoje zalety: straż pożarna była zbędna, środowisko naturalne zachowane. Ale nade wszystko wychwalano głośno uroki podziemnego klimatu, miły chłód, niezależność od kaprysów aury i krzepiący sen pod władzą korzeni, sen bez gwiezdnych proroctw i koszmarów, sen wypełniony szczelnie iłem, gliną i piaskiem. Psychicznie zrównoważeni, w ciągu ich długich dziejów trudno spotkać choćby jednego osobnika tkniętego na przykład lekką manią religijną. O metodach pracy Myrmidonów nauka milczy, a przecież są one godne uwagi, odbiegające od znanych wzorców, na wskroś samorodne. Otóż Myrmidoni całą swoją ufność pokładali w rękodziele, w sensie dosłownym, bowiem odrzucili pociechę narzędzi, dobrodziejstwo koła, bloku, prostej dźwigni. Uzbrojeni tylko w zaostrzone drągi i patyki, uprawiali ubogie poletka i ogródki warzywne, a bezlitosne słońce niszczyło owoce znoju. Pracowali przy budowie dróg i kanałów, zasypywanych stale przez piasek, spędzali utrudzone miesiące na wieczystym remoncie swoich podziemnych osad, które waliły się im na głowę. Przerzucenie kładki (dla średnio wykształconego bobra znaczy tyle co zjedzenie śniadania) dla Myrmidonów było gigantycznym przedsięwzięciem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Nigdy jednak nie tracili zapału, energii i dobrego samopoczucia. Postęp - ta zdradziecka siła, pchająca ludzkość do ryzykownych ekstrawagancji -cierpiał na tym, za to zatrudnienie, dające poczucie bezpieczeństwa, było pełne. Pracowali zawsze razem i zawsze było ich jakby za dużo. Mocowali się z oporną materią i choć wyniki były mało imponujące, nie można było oderwać oczu od tych napiętych mięśni, pochylonych pleców, żywych rąk, walczących z bezduszną masą. Efekty akustyczne, towarzyszące tym zmaganiom, godne były najwyższego podziwu. Gromkie, junackie pohukiwania, wzajemne, śpiewne ponaglanie, rytmiczne dźwięki wydobywane z głębi płuc, okrzyki tryumfu i porażki - składały się na kantatę o rzadkiej piękności. Przy pracujących gromadzili się zawsze bezzębni starcy, powiększając i tak już spory zamęt, żywo komentując wyczyny zespołów roboczych, udzielając głośno rad i surowych nagan. Tacy byli Myrmidoni. Los Ajakosa godny był zazdrości. Kochali go bogowie i poddani. Mogło się zdawać, że idylle wyśnione przez marzyciela Platona i marzyciela Włodzimierza Iljicza - ziściły się w kształcie doskonałym, a przy tym ugruntowane były nie na teorii czy przekonaniach, które są przecież zmienne, ale na trwałym fundamencie genetyki. W głowie króla kiełkowały idee nowe, niemal rewolucyjne. Pragnął obdarzyć swój lud autonomią, a potem wolno przekazywać mu różne sfery władzy, by na koniec ograniczyć swoje funkcje do reprezentacji, wygłaszania okolicznościowych kazań i zaklinania deszczu. I tu natrafił na opór Myrmidonów - bierny i zdecydowany - którzy zasłaniali się tym, że mają dosyć własnych, domowych zajęć. Także tytuły -rzecz niekosztowna, a tak na ogół pożądana - jakimi chciał obdarzyć niektórych obywateli, co mogło doprowadzić do wykształcenia arystokracji rodowej i z kolei płodnych napięć społecznych - nie wzbudziły entuzjazmu. Król nadal rezydował pod dębem, więc tytuł szambelana dworu oznaczał tyle, co — szambelan cienia. Ajakos z racji sprawowanych funkcji, a także usposobienia, był konserwatystą, ale konserwatystą oświeconym, i zdawał sobie sprawę, że niezmącona harmonia między władcą a poddanymi jest sprzeczna z prawami natury, należy zatem wyjść naprzeciw nieuchronnym przemianom, a nawet wywabić je z ciemnych zakamarków losu, aby potem tym łatwiej oswoić. Zabrał się tedy do ostrożnych reform, poczynając od tego, co nie jest ani bazą, ani nadbudową (według genialnej dystynkcji uczonego Jotwuesa), to znaczy od innowacji językowych. W upalny lipcowy dzień odbył się uroczysty wiec wszystkich mieszkańców, na którym król ogłosił, że odtąd Egina po wieczne czasy nazywać się będzie, na cześć dzielnych obywateli - Myrmidonią. Pragnął w ten sposób obudzić uśpione poczucie odrębności narodowej, dumy, wyzwolić tę niepojętą skłonność człowieka do wywyższania się nad innych z przyczyn raczej błahych: miejsca urodzenia, pigmentacji skóry, kształtu nosa. Ustanowił także, że główna droga, ściślej mówiąc ścieżka, biegnąca środkiem wyspy, będzie nosić miano Prospektu Zwycięstwa. Myrmidoni przyjęli zarządzenia spokojnie, kiwali głowami. Ale wszystko zostało jak dawniej, po staremu. Potulni mieszkańcy, nie zdając sobie z tego sprawy, w sporze o uniwersalia zajęliby stanowisko tych, którzy głosili, że pojęcia ogólne są w rzeczach, a nie bujają groźną chmurą ponad rzeczami. Takie było ich prostactwo. Pedagogia społeczna, jak każda pedagogia, zakłada gradację, przechodzenie od stopni łatwiejszych ku trudniejszym, i Ajakos po pierwszej porażce przystąpił do następnego etapu edukacji narodowej. Aby przygotować swych upartych prowincjuszy do spotkania z innymi ludami, ogłosił, że wkrótce na wyspie odbędą się Międzynarodowe Targi. I rzeczywiście zjechało się do Eginy sporo kupców, głównie z Krety. Myrmidoni wystawili to, co mieli najlepszego: patyki do uprawiania roli, łapcie z kory, zgrzebne płaszcze, gliniane garnki bez ozdób, konopne sznurki z węzełkami, które tutaj uchodziły za biżuterię. Natomiast goście błysnęli oszałamiającym bogactwem eksponatów, bo i przysłowiowe paciorki, i perkaliki, nowe, automatyczne modele sochy, przedmioty do uśmiercania zwierząt i ludzi, wisiorki, zausznice, diademy z piór, a także towary, których przeznaczenia mieszkańcy Eginy nawet się nie domyślali. Oglądano to wszystko bez większego zainteresowania, instynkt konsumpcyjny nie drgnął, a już skandalem był zupełny brak zrozumienia dla artykułów, jakie wszędzie cieszyły się ogromnym wzięciem, a mianowicie dla dzbanów, amfor i kraterów, na których najlepsi malarze tego okresu przedstawiali bogów, zwierzęta i ludzi w sytuacjach intymnych, oddanych przy tym z drobiazgowym realizmem. Wkrótce po wizycie kupców, która skończyła się fiaskiem, odkryto przypadkowo na wyspie bogate złoża srebra. Ajakos w lot pojął, że jest to dar bogów, który pozwoli wydobyć Egi-nę z zacofania, umożliwi przeskok od prymitywnej gospodarki wymiennej do wymiany pieniężnej, rozbudzi namiętność posiadania - i podzieli wreszcie monotonnie jednorodnych mieszkańców na opasłych i chudych, bogatych i nędzarzy. Ale niepoprawni Myrmidoni tłukli cenny kruszec na kamieniach, zmieniając go w proszek, którym wysypywali korytarze swoich podziemnych siedzib. Król nie zrażał się przeciwnościami. Jeśli ktoś ma mocne postanowienie uszczęśliwienia ludzkości, trudno go, niestety, od tego odwieść. Ajakos wiedział, że uszczęśliwianie zakłada ruch, dążenie, wspinanie się w górę. Nie wiedział jednak, że postęp, żeby użyć tego złowróżbnego słowa, jest tylko obrazem, nie gorszym i nie lepszym od innych majaków wyobraźni. Myrmidoni natomiast, pozbawieni wyobraźni, nigdy nie wyrażając swoich myśli (tym mocniejsze mieli swoje przekonania), wiedzieli na pewno, że życie jest kołem, które spina śmierć. Jest tedy zamknięte, a nie otwarte, jednostkowe, nie ogólne, mieści się dokładnie w granicach każdego ciała - ludzi, owadów, drzew. Zatem bardziej naturalne są bose stopy drepczące w kółko, niż marsz za przeraźliwym olbrzymem kroczącym tryumfalnie naprzód, ku celom ukrytym za horyzontem, po linii prostej, wyprowadzonej z nicości i zmierzającej ku lepszej, promiennej nicości. Po nieudanych eksperymentach w sferze bazy i języka, Ajakos postanowił zaatakować problem żenującej apatii swoich poddanych od strony nadbudowy. Poziom umysłowy przeciętnego Myrmidona pozostawiał istotnie wiele do życzenia. Ani nauka, ani choćby teologia, nie pociągały nikogo. Brali świat takim, jaki jest (naiwny realizm), a zadawanie mu pytań uważali za stratę czasu. Ajakos zaczął sprowadzać na wyspę najwybitniejszych filozofów z kontynentu, którzy mieli mówić o wszystkim, co im przyjdzie do głowy, zupełnie tak, jak to się dzieje obecnie na uniwersytetach zachodniej hemisfery. Impreza zakrojona była na ogromną skalę, trwać miała lata całe, a uczestnictwo obywateli było obowiązkowe, nie wyłączając kobiet, dzieci i osesków. Tym razem inicjatywa władcy znalazła odzew, który przeszedł wszelkie oczekiwania i napełnił królewskie serce bezmierną radością. Myrmidoni walili na wykłady tłumnie i bez specjalnej zachęty nawet. Siadali wielkim półkolem wokół mówcy, przymykali oczy, niektórzy otwierali usta, inni opierali głowy na ręku, pełni metafizycznej zadumy. Panowała cisza, czasem tylko przerywało ją głębokie westchnienie. Aż pewnego dnia wybuchło. Kiedy prelegent kończył swój wykład fundamentalnym stwierdzeniem, które wyraża ontologiczną zasadę tożsamości: Trzeba z konieczności powiedzieć i myśleć, że to, co jest - istnieje. Bo byt jest, a niebytu nie ma — rozległ się potężny jak grzmot śmiech. Nie był to wcale śmiech szyderczy, ale eksplozja żywiołowej, nieposkromionej radości. Myrmidoni tarzali się po ziemi, beczeli, rechotali, ci, którzy tracili oddech, wydobywali z siebie jękliwe piski i skowyty, walili się przy tym rękami w głowę - a z oczu płynęły im czyste łzy szczęścia. Po tym incydencie filozofowie przestali jakoś odwiedzać Eginę. Co więcej, imię Myrmidonów stało się - jakże krzywdząco - synonimem duchowego nieokrzesania. A przecież to oni, nikt inny, dokonali epokowego odkrycia, że każda praca intelektualna jest swoistym wynaturzeniem, a jej wyniki zawierają potężny ładunek komizmu. Owe wydumane problemy, konstrukcje myślowe, kategorie, pojęcia - jeśli przyjrzeć się im dokładnie - są nieodparcie śmieszne. Ze wszystkich mądrości, jakimi raczono Myrmidonów, przyjęli do swego potocznego języka tylko słowo apeiron. U filozofów oznacza ono tyle co - bezkres. Myrmidoni nadali mu sens swoisty, określając nim wszystkie rzeczy zbyteczne, jak śmiecie, obgryzione kości i trąbę powietrzną. Rozmaicie można oceniać reformatorskie wysiłki Ajakosa, stworzyły one jednak nową sytuację. Egina wyszła ze stanu bezważkości, zaistniała nareszcie w greckiej topografii. Dlatego zapewne zaczęła przyciągać osobliwych gości. Byli to młodzi ludzie, którzy najogólniej mówiąc zajmowali się transportem. Morskim i lądowym transportem - idei. Podobnie jak filozofowie, mieli oni mało taktowny nawyk pouczania bliźnich jak mają żyć, ale w odróżnieniu od filozofów, czynili to w sposób bardziej bezpośredni, pozbawiony intelektualnych zawiłości, niekiedy dość gwałtowny. Otóż pouczali Myrmidonów, że wszystko, co ważne, istotne - dzieje się w głowie, to znaczy w świecie wymyślonym, i ten świat silniejszy jest od świata widzialnego. Tłumaczyli także Myrmidonom, jak bardzo są nieszczęśliwi, a miarą ich nieszczęścia jest fakt, że sobie tego w ogóle nie uświadamiają. Główną przyczyną ich niedoli są rządy nieudolne, przestarzałe, kruche. Należy zatem obalić Ajakosa i zaprowadzić ludowładztwo. Myrmidoni natomiast, zgodnie chwalili swój los, po cóż więc mieliby obalać łagodnego króla? Wykazywali całkowity brak zainteresowania ludowładztwem, bo z właściwą sobie naiwną szczerością wyznawali, że nie bardzo wiedzą, co to znaczy. Być może - mówili - świat zmierza w tym kierunku, ale dlaczego oni, Myrmidoni, mają być podobni do świata, a nie do siebie. Według świętych zasad Teorii, przewroty dokonują się zawsze „od dołu". W zupełnie wyjątkowych wypadkach dopuszczalne jest majstrowanie ich „od góry". Jest to oczywiście odstępstwo i jako takie winno być starannie przemilczane, a po wszystkim należy czym prędzej dorobić genezę, tło i chronologię, zgodnie z zasadami nauki. Transportowcy idei zaczęli zatem prowadzić tajne rokowania z Ajakosem. Chwalili bardzo jego wolę reform, ale - sam przyzna - że niewiele zdołał osiągnąć. Aby wyrwać Myrmidonów z zacofania, należy sięgnąć do metod dramatycznych. Trzeba krwi. To słowo przewijało się wielokrotnie w każdej rozmowie. Biedny Ajakos drżał na całym ciele, bladł, czasem nawet płakał. Brał na świadka wszystkich bogów, zaklinając się, że nic mu nie jest tak obce, jak gwałt, i nigdy nie pozwoli, aby mieszkańcom wyspy wyrządzono jakąś krzywdę. Na to odpowiadano: w czasie istotnie przykrych wydarzeń zostanie usunięty za kulisy. Król bladł, chlipał i miękł. Trudno pominąć milczeniem narzucające się pytanie, dlaczego Ajakos godził się na te rozmowy, skoro stały się one źródłem jego psychicznej udręki. Był człowiekiem wolnym, więc mógł po prostu wyrzucić nieproszonych gości za drzwi, to jest za granicę cienistego dębu. Proste wytłumaczenie tej zagadki odwołuje się do dziwnej cechy ludzi, którzy zamiast wzruszyć ramionami, uważają za swój święty obowiązek odpowiadać na idiotyczne pytania, bezczelne zaczepki, i w ten sposób stają się łatwym łupem przeróżnych obłąkańców. Granica między przypadkową sytuacją a związkiem na całe życie jest bardzo płynna, małżonkowie wiedzą o tym. A przecież można uniknąć wielu przykrości, a nawet katastrof, przywołując na pomoc zdrowy rozsądek, tylko jest to niezmiernie rzadka cnota ducha, zwłaszcza u osobników myślących i delikatnych. Natomiast każdy, albo prawie każdy, nosi w sobie niejasne poczucie winy, i z tego poczucia winy, przy odrobinie sprytu, bliźni nasz może wykroić rzeczy groźne. Ajakos uważał się za słabego władcę, na domiar złego za mało kochającego swoich poddanych. Transportowcy idei wiedzieli o tym dobrze i ta wiedza wystarczała, aby wstrząsnąć strukturą psychiczną Ajakosa, obrazowo mówiąc - zdobyć twierdzę. Scenariusz opracowany przez.- Transportowców i przedłożony królowi do zatwierdzenia (uczcijmy tę subtelność) - był prosty. W oznaczonym terminie odbędzie się pozorowany zamach stanu. Ajakos zostanie lekko ranny i - jak się rzekło -wyniesiony za kulisy. Potem kilku Myrmidonów oskarży się o próbę królobójstwa i na publicznym procesie otrzymają surowe kary. Wówczas mieszkańcy wyspy, siłą rzeczy, podzielą się na zwolenników i przeciwników zamachu, co będzie początkiem płodnego antagonizmu. Dalej sprawy potoczą się zgodnie z prawami dialektyki: od form dobrych ku coraz lepszym, aż na koniec z szarego kokona - wyfrunie motyl doskonałości. Naprawdę niewiele brakowało. Historyczną winę za uśmiercenie motyla - trzeba to stwierdzić ze smutkiem - ponoszą Myrmidoni, ich niewybaczalny upór i tępota. Po prostu żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy. To zdanie należałoby powtórzyć kilka razy, brzmi bowiem zupełnie fantastycznie. Na nic łagodne perswazje Transportowców, na nic wymyślne tortury. Myrmidoni, w zaciekłym uporze, mówili, że aby podnieść kamień, trzeba naprzód chcieć podnieść kamień (inaczej, aby zabić króla, trzeba tego pragnąć). Wszyscy wiedzą, że kochali swego władcę, a któż przy zdrowych zmysłach dobrowolnie pozbywa się przedmiotu swojej miłości. Mało ich przekonywał argument, że Ajakos miał jakoby zamiar poświęcić swoje życie na ołtarzu lepszej przyszłości, bo nigdy na ten temat nie mówił, a tak naprawdę to nikt, nawet zając nie chce być zabity. (Nawiasem, zwróćmy uwagę na prymitywną metaforę Myrmidonów: kamień, zając). Oskarżonych utwierdzano w przekonaniu, że króla już nie ma, odszedł do lepszego świata, ich opór jest zatem bezcelowy, walczą o cień. Ale Myrmidoni, którzy znali realną wartość cienia, bronili się z determinacją, jaką zsyła rozpacz. Umysłowo zacofani, odrzucili bez głębszego zastanowienia argument, iż subiektywnie nie chcieli, ale obiektywnie pragnęli - mordu. Ten sofizmat, wymyślony przez półinteligentów o politycznych skłonnościach, jest starszy, niż nam się wydaje. Oskarżeni ponadto do znudzenia pytali swoich oprawców, jak to jest możliwe spać u boku żony (ich właśnie przypadek) i jednocześnie majstrować coś w odległym miejscu. (Zasada wyłączonego środka, raczej moralna niż logiczna, podważona, czy raczej rozszerzona, przez logikę wielo-wartościową, której jeszcze na szczęście nie wymyślono). Gorycz, obrzydzenie, pogarda, wypełniły do tego stopnia serca Transportowców, że postanowili zakończyć swoją misję i opuścić wyspę. Aby jednak pozostawić po sobie jakiś choćby drobny ślad, zabili wszystkich, bez wyjątku, oskarżonych. Miało to znaczyć: topór został zakopany, ale oni jeszcze tu przyjdą, na pierwszy zew dziejów. Restaurację monarchii świętowali Myrmidoni w atmosferze niebywałego entuzjazmu. Osobliwe - Ajakos powrócił w chwale. Jeśli to było możliwe, kochano go jeszcze goręcej, niż przed krótką inwazją. On sam jednak próbował coś wyjaśniać, usprawiedliwiać się - nikt nie chciał tego słuchać. Czułe sumienie nie dawało mu spokoju. Patrzył na swoich poddanych jakby z żalem, że nikt mu niczego nie wypomina. Ich ufność była dla niego wyrzutem, ich całkowite oddanie ciężarem. Prosił tedy swojego boskiego ojca, aby odwołał go z tej mistycznej wyspy, gdzie dobro jest naturalne, zło zawsze z zewnątrz, i niczego, ale to niczego pośredniego. I Zeus po raz drugi ulitował się nad synem swoim. Powołał go na kierownicze stanowisko w pozagrobowym wymiarze sprawiedliwości. W zapale narracji zapomnieliśmy powiedzieć, że Ajakos był dwukrotnie żonaty i z każdego małżeństwa miał syna. Obaj chłopcy, a raczej już mężczyźni, byli wyjątkowo piękni. O innych zaletach trudno coś powiedzieć. Później dopiero okazało się, że są pozbawieni skrupułów, co jest cechą jednostek usiłujących zrekompensować pewną wrodzoną tumanowatość — przerostem ambicji. Tu zawieszamy opowieść, bo do świętego gaju mitu wkracza właśnie Klio, dziewka rosła, toporna, silna jak koń i nad wyraz ordynarna - bogini uzurpatorów, powtarzająca swoje wytarte frazesy. TEN OBRZYDLIWY TERSYTES Veronice Behrens Wszyscy zasiedli rzędem na ławach. Tylko Tersytes, gadający bez umiaru, ociągał się. Jego umysł pełen był słów niezgody. Usilnie, ale daremnie, szukał okazji, by zasiać niezgodę między królów, i czym się da pobudzał do śmiechu Achajów. [Iliada] Oto odbywa się narada wodzów helleńskich, zakłócona przez dziwnego osobnika imieniem Tersytes. Występuje on tylko raz jeden w poemacie, i pośród zgiełku bitewnego, kłótni wodzów - imię jego ginie jak szpilka w stogu siana. Kim był Tersytes? Według Homera powszechnie pogardzanym człowiekiem - najbrzydszy wojownik przybyły pod Troję. Kulawy, z zapadniętą piersią, ze spiczastą głową pokrytą rzadkim zarostem. Istny portret jajogłowego. Jego wygląd fizyczny był odbiciem cech duchowych. Tersytes w poemacie jest tchórzem, kłótnikiem, wiecznym malkontentem. Wsłuchawszy się głębiej w poemat, odkrywamy w epizodzie bogactwo znaczeń. W Iliadzie nie ma postaci drugoplanowych. Dzieło jest gigantyczną płaskorzeźbą, w której jest tylko miejsce dla bohaterów walczących na tle wielkiej równiny. Jeśli pojawiają się imiona inne niż Achillesa, Agamemnona, Diomedesa, są to tylko imiona poległych, o których wiemy tylko tyle, że złożyli swe życie pod Troją. Dlaczego więc Homer zrobił wyjątek dla nic nie znaczącego człowieka? Pierwsza odpowiedź brzmi, że uczynił to ze względów kompozycyjnych, chciał w duszną od krwi i przemocy atmosferę wprowadzić moment komizmu, divertimento, coś, co daje chwilę wytchnienia i czystego śmiechu. Ale poemat toczy się nieubłaganie po linii prostej ku przeznaczeniu i nie ma w nim uskoków akcji, komicznych epizodów, zdarzeń przypadkowych. Imię Tersytesa pochodzi od słowa tersos, to znaczy bezczelny i stanowi wyjaśnienie jego charakteru. Ale Homer nie wymyślił postaci Tersytesa - według innych imię to oznacza tyle, co śmiały i odważny. Byłoby to więc imię, które w zestawieniu z charakterem Tersytesa nosi ładunek komiczny. To tak, jakby imię Szwejka znaczyło po czesku: nieustraszony. A zatem nie w etymologii należy szukać rozwiązania zagadki. Wróćmy do poematu. Co robi Tersytes u Homera? Zakłóca naradę wodzów, gani Agamemnona za to, że wojna jest dla niego okazją do bogacenia się, kolekcjonowania cennych zdobycznych brązów i ładnych niewolnic. „Czy jeszcze chcesz złota, które może przyniosą tobie Trojanie, ujeżdżający dzikie konie, jako okup za ich synów, skrępowanych i przywleczonych tutaj przeze mnie i przez innych Achajów?" A więc nie mamy tu do czynienia z jakimś ogólnym malkontenctwem Tersytesa, ale zupełnie konkretnym, materialnym powodem niezadowolenia. Czyż niesprawiedliwy podział łupów (zabrana przez Agamemnona branka Bryzejda) stanowi oś poematu? Tersytes odważa się wysunąć zarzuty wobec wodza nie tylko w swoim imieniu, ale też w imieniu tych, którzy milczą. Jest więc jakby głosem pokrzywdzonych żołnierzy. Ale kim był naprawdę Tersytes? Jego ranga społeczna jest u Homera niejasna. Jeśli był zwykłym ciurą obozowym, nie mógł mieć wstępu na narady wodzów. Na liście okrętów nie figuruje jego nazwisko, a więc wodzem nie był. Tyle da się bezpośrednio wydedukować z Homera. Jak już powiedzieliśmy, twórca Iliady nie wymyślił imienia Tersytesa. Występuje on w innych mitach, i tam, ni mniej, ni więcej, jest królem Etolii, synem Agriosa i kuzynem Diome-desa, bohatera wojny trojańskiej, jednego z niewielu, którzy, jak Nestor, wracają żywi spod Troi. Inne mity mówią, że Tersytes wziął udział w polowaniu na dzika kalidońskiego, który pustoszył pola Meleagra. W czasie polowania doszło do sporu i Tersytes został zrzucony ze skały. Jego odpychające kalectwo nie było zatem wrodzone, ale nabyte w walce. Tersytes był inwalidą mitologii. Nie zasługiwał zaiste na hańbiące cięgi, jakie na oczach wszystkich zadaje mu w Iliadzie Odyseusz. Właśnie Odyseusz, nie odznaczający się szczególnym męstwem, który, aby uniknąć wyprawy trojańskiej, udawał wariata i orał pługiem piasek nadmorski. Jaki był koniec Tersytesa? Homer o tym nie mówi. Bezpośrednią przyczyną zgonu według innych legend był spór (znów spór) z Achillesem. Jak wiadomo, w ostatniej fazie walk pod Troją wzięły udział po stronie Ilionu Amazonki pod wodzą pięknej królowej Pentezylei. W wyniku walk Achilles ranił śmiertelnie Pentezyleę (ulubiony motyw wielu malarzy waz) i odchylając jej hełm zakochał się w bohaterce. Bardziej brutalna wersja mitu mówi, że Achilles zakochał się w jej zwłokach i na miejscu dokonał aktu nekrofilii. To znów jest jakby ulubionym tematem modernistycznych dramatów o miłości i śmierci. Tersytes wyśmiał go słusznie za ten obrzydliwy czyn i bohater, nie mając innych argumentów, wybił mu wszystkie zęby, a duszę jego wysłał do Erebu. Tyle mity. Dziś patrzymy, bez zgody Homera, inaczej na Tersytesa. Kim był? Przedstawicielem podbitych, może pozbawionym przez Achajów władzy księciem minojskim? Jego jedyną bronią było złorzeczenie, bunt bezsilnych - beznadziejny, ale właśnie dlatego zasługujący na podziw i szacunek. KLEOMEDES Astypalaja. Mała wyspa z archipelagu Sporad, położona na południowy wschód od Peloponezu; ściśle - dwie wyspy - które łączył wąski, podmokły przesmyk. Piasek, skały, trochę ubogiej wegetacji. Cóż można powiedzieć o tym miejscu na ziemi? Niewiele, prawie nic. I to jest właśnie zupełnie wyjątkowe w kraju przeludnionym ponad miarę historią prawdziwą i historią bajeczną, w kraju, gdzie każda grota, las, źródło, góra, powtarzają echo bogów i herosów. Ze smutkiem trzeba stwierdzić, że nie była to kolebka sztuk i mądrości, ojczyzna badaczy gwiazd, poetów, zdolnych garncarzy czy choćby dynastii władców, których malownicze zbrodnie mogłyby stanowić przedmiot tragedii. Żaden z mężczyzn nie zdobył sławy na polach wielkich bitew, żadnej z kobiet nie nawiedził Zeus, aby stała się matką nieobliczalnych bohaterów. Wszystko było tu zwykłe, tuzinkowe. Szczyt najwyższego wzniesienia, które w patriotycznym porywie nazwano górą, deptały cierpliwe owce. Stolica - gromada nędznych, białych domków, krzykliwa agora, parę świątyń przysadzistych i bez wdzięku. To wszystko. Nawet godne uwagi katastrofy - epidemie i trzęsienia ziemi - omijały tę wyspę. Przeznaczeniem Astypalai była zatem przeciętność - i rozsądek doradzał się z tym pogodzić. Życie w cieniu, cichy zaułek, do którego nie docierają burze dziejowe, to wszystko ma swoje uroki. Ale chociaż cenimy bezpieczeństwo własne, mamy pretensje i żal do przodków, jeśli nikt spośród nich nie zdobył się na udział w niebezpiecznej wyprawie, nie zginął na polu sławnej bitwy, słowem, nie dokonał niczego, co godne byłoby pieśni. I tak, mieszkańcy Astypalai, kiedy słuchali rapsodów, doznawali uczucia wstydu. Ktoś wpadł nawet na szalony pomysł, żeby uzupełnić słynną listę okrętów w Iliadzie jednym bodaj statkiem z Astypalai lub mianować młodzieńca z wyspy woźnicą któregoś z bohaterów, zmagających się pod Troją. Nie można zaprzeczyć, że były to ambicje skromne. Filologowie nazywają takie zabiegi łagodnie - interpolacją. Ale w czasach, o których piszemy, tekst obu poematów był definitywnie ustalony, a próba wdarcia się w uświęconą i zastygłą przeszłość sprowadziłaby na głowy poprawiaczy nieuchronnie szyderstwo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie waha się, co ma wybrać, kiedy stoi przed nim okrutna alternatywa: albo wiekuista śmieszność, albo wiekuiste odtrącenie. Uparta tęsknota - jest ona zbiorową wolą pracującą niezmordowanie w ukryciu - nadzieja wielu bezimiennych pokoleń, że kiedyś nastanie dzień i wyspa narodzi się po raz drugi, wyłoni się z piany zapomnienia, stanie się sławna bodaj na moment - to wszystko spełniło się w sposób zadziwiająco prosty. W rodzinie kowala przyszedł na świat chłopiec, któremu dano na imię Kleomedes. Tak, albo podobnie, powinny zaczynać się wszystkie wielkie opowieści ludzkości. Później nieodparta potrzeba cudu wynajdywała i mnożyła wróżebne znaki: oto w dzień urodzin Kleomedesa pękł stary dąb, widziano orła krążącego nad miastem, inni opowiadali o wysokiej fali, o mgle, przybierającej kształty olimpijskich bogów, o tęczy, a także o osobliwym świetle, które pochodziło nie z góry, ale jakby ze środka ziemi i przemieniało tę kruszynę lądu w bladą gwiazdę poranną. Młody Kleomedes był pokorny, cichy, nieśmiały. Bogowie zesłali mu dwa dary, rzadko chodzące w parze i dlatego uważane za sprzeczne: urodę i siłę. Uroda jest cechą statyczną, zakorzenioną jak piękno kwiatu, zatoki morskiej czy pogodnej nocy letniej. Zadowala się sama sobą, pewna swoich racji, może ostatecznie obyć się bez potwierdzenia, konkursu i wieńca. Urodziwi wiodą życie spokojne i najczęściej nie są uwikłani w dramatyczne perypetie. Z siłą ma się rzecz zupełnie inaczej. Jej istotą jest wyzwanie rzucone ludziom i światu. Objawia się ona tylko w walce, w przyjmowaniu i zadawaniu ciosów, w rosnącej piramidzie czynów coraz bardziej niewyobrażalnych i morderczych. Niech nam będzie wolno naruszyć chronologię i zauważyć, że parę wieków później od opisanych tutaj wydarzeń, pewien aleksandryjski wierszopis sklecił poemat o młodości Kleomedesa-siłacza. Zachowane fragmenty tego utworu można znaleźć w podręcznikach poetyki jako odstraszające wzory fatalnej wersyfikacji, nadętego patosu, ubóstwa wyobraźni, bowiem autor przypisał swojemu bohaterowi czyny innych herosów przeszłości, ignorując fakt, że Astypalaja mogła być najwyżej sceną dramatu satyrowego, nie zaś tragedii, wymagającej dekoracji patetycznych. Na tej wyspie nikt nigdy nie spotkał boga twarzą w twarz. Krajobraz był monotonny, bez lwów, olbrzymów, koni pożerających ludzi, potworów ziemi i morza, tyranów, czy choćby rozpadliny skalnej prowadzącej do królestwa zmarłych. Jeden tylko przekaz, zasługujący na wiarę, mówi, że w czasie lokalnej uroczystości religijnej - postanowiono wówczas zastąpić stary, drewniany posąg Ateny rzeźbą z marmuru -na czele procesji szedł Kleomedes i niósł wielką kamienną boginię lekko jak gałąź oliwną. Młodzieńca postanowiono wysłać do Sparty, aby pod okiem doświadczonych preceptorów poświęcił się gruntownym studiom. Pod tą nazwą rozumie się najczęściej kształcenie umysłów w dziedzinie filozofii i matematyki, czy też zdobywanie umiejętności w budowaniu ozdobnych długich zdań i zawiłych sylogizmów. Kleomedes, zgodnie ze swoim powołaniem, ćwiczył się w jeździe na koniu, doskonalił się w sztuce rzucania dyskiem i oszczepem, w biegu nago i w zbroi, w pięcioboju, zapasach i pięściarstwie. Posyłano go tedy na rozliczne zawody, co prawda prowincjonalne, ignorowane z reguły przez wybitnych rzeźbiarzy. I dlatego o jego losie wiemy prawie wszystko, natomiast o fizycznym wyglądzie tyle co nic, bowiem nie zachował się żaden portret jego głowy, torsu czy pięty. Znawcy podziwiali szczególny sposób pięściarskiej walki Kleomedesa. Zawsze skupiony, dziwacznie wyzbyty ambicji, bezosobowy, jakby poddawał się obcej mocy, która prowadziła go od zwycięstwa do zwycięstwa. Władał swoją energią rozsądnie, z umiarem, świadomy, że jest ona łaską losu, a więc czymś oddanym mu na krótką dzierżawę. Domyślano się, że zapasy jego sił są ogromne, ale czerpał z nich ostrożnie, aby nie przekroczyć granic, które wyznaczają zazdrośni bogowie. Czy był ulubieńcem publiczności? Publiczność, na stadionach i w teatrach, chce doznać oczyszczenia przez strach i współczucie, pragnie śledzić zmagania namiętności, ślepe wyroki przeznaczenia, głuche klęski i wrzaskliwe tryumfy. A Kleomedes prowadził nieodmiennie samotną walkę z własnym cieniem. Obecność przeciwników była mu obojętna, stanowili nieruchome tło, i z tego tła wyłaniał się nieznacznie tryumfator, zawsze zdziwiony, niedowierzający, że właśnie on, a nie kto inny, zasłużył na podziw, ba, nawet uwielbienie. Bohater skromny jest postacią ujmującą i nikt nie pyta, czy jest to dobrze wyuczona poza, czy też źródeł takiej postawy należy szukać w głębokich pokładach duszy. Lecz kim jest właściwie nieśmiały zwycięzca? Dziwaczną hybrydą, niezgrabnym oksymoronem, kimś noszącym w sobie nieuleczalną skazę. Wydaje się, że skaza Kleomedesa polegała na kompletnej niezdolności utożsamiania się z własnymi czynami. Wewnętrznie rozdwojony, blady, pozbawiony wyrazu, trochę niepokojący, był w gruncie rzeczy - przeraźliwie nudny. I dlatego właśnie słynny spartański atleta Telestes, opiekun i mistrz młodzieńca z Astypalai, zawyrokował, że na zbliżających się wszechhelleńskich igrzyskach, Kleomedes -chociaż posiadał tak wiele sportowych talentów wróżących mu laury - wystąpi jako pięściarz. Decyzja była arbitralna i ostateczna. We wszystkim, co nieodwracalne, jesteśmy skłonni dopatrywać się ingerencji nadprzyrodzonych mocy władających światem. W istocie sprawa da się bez reszty wyjaśnić w kategoriach ludzkich. Zamysł Telestesa był prosty, a także dobrze świadczy o jego rozeznaniu w dziedzinie pedagogiki stosowanej. Sądził on mianowicie, że tylko w pojedynku pięściarskim Kleomedes osiągnie Formę, to znaczy Kształt Indywidualny, i nareszcie będzie kimś określonym, kogo odróżnia się od innych bez trudu i wahań. Czym jest bowiem pięściarstwo? Walką otwartą, męską, więcej nawet, alegorią wojny, prefiguracją zmagań na śmierć i życie. I to właśnie - rozumował Telestes - zmusi jego ucznia, aby zmobilizował wszystkie swoje uśpione siły, aby na agresję odpowiadał agresją, by wyzbył się raz na zawsze prowincjonalnej wstydliwości i stał się na koniec tryumfatorem przekonywającym, jasnym i szczęśliwym. Wyjazd Kleomedesa na igrzyska był największą uroczystością, jaką kiedykolwiek przeżyła Astypalaja. W porcie zgromadzili się prawie wszyscy mieszkańcy wyspy. I żegnano przyszłego zwycięzcę (nikt w to nie wątpił), który pierwszy w dziejach okryje chwałą ziemię ojczystą - długo, krzykliwie i z wylewną czułością. Przeciwnikiem Kleomedesa był słynny pięściarz Hikkos z Epidauru, który dwukrotnie na igrzyskach olimpijskich otarł się o laury zwycięzcy. Tym razem, pewny swego, szedł do starcia nie osłaniając się, uderzał wielką, otwartą dłonią, podobny do surowego nauczyciela, który sprawia lanie niesfornemu uczniowi. Walka musi być dramatem o trudnym do przewidzenia epilogu, grą, w której waha się szala zwycięstwa; powinna obfitować w niespodzianki, pomysły taktyczne, fortele, ostre ataki i błyskawiczne riposty. Tymczasem widzów raczono nudnym monologiem; wołali przeto, aby przerwać spotkanie i odesłać niefortunnego młodzieńca tam, skąd pochodzi, to znaczy do jego obskurnej wyspy i owiec. I wtedy Kleomedes przystąpił do ataku. A był to atak w jego osobliwym stylu, to jest ledwo zauważalny, i jak wszystko co robił, mało efektowny, ślamazarny na oko. Relacje świadków są sprzeczne i niejasne, potrafili oni z trudem uchwycić nie tyle sens, ile poszczególne fragmenty zdarzenia. Więc tak: naprzód Hikkos zatrzymał się w miejscu, jakby ogarnęło go zdumienie, potem cofnął się kilka kroków, niektórzy mówili, że rozglądał się bezradnie wokoło, i nagle runął na piasek z rozkrzyżowanymi ramionami. Trwało to bardzo krótko. Żaden z widzów nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Sędziowie igrzysk stanęli przed trudnym zadaniem, wobec zdarzenia bez precedensu, które wymykało się władzy sądzenia. Wszystko bowiem przesłaniał ciemny obraz, a obrazy stawiają zaciekły opór zabiegom interpretatorów. Oto w pełnym słońcu, na środku areny leżał ciężki, zamknięty w sobie, nasiąknięty tajemnicą - przedmiot. Dlatego wyrok arbitrów sportowych nosi piętno trwożliwej bezradności. Stwierdzono na wstępie, że Kleomedes nie przekroczył żadnej z drobiazgowo ustalonych i surowo przestrzeganych reguł walki. Jego przeciwnik nie podniósł prawej ręki, co było znakiem poddania. A jednak Hikkos zginął. Hikkos nie żył. Kleomedesa uwalnia się od zarzutu umyślnego zabójstwa, ale odmawia się mu wieńca zwycięzcy. Pojedynek jest zatem nie rozstrzygnięty. Intencje sędziów można uznać za zrozumiałe, moralnie nienaganne. Ale z punktu widzenia logiki ich wywód pełen był luk, niekonsekwencji i sprzeczności. Nie ustalono bowiem tego, co powinno być pierwszą, fundamentalną przesłanką rozumowania, to znaczy przyczyny śmierci Hikkosa. Czy można wykluczyć nagłą śmierć zawodnika? Poeta, który skonał nad nie dokończonym wierszem, budzi łaskawe zrozumienie w sercach kobiet, a nawet krytyków. Dlaczego więc odmawiać tej czułej sympatii bokserom? I dalej, skoro Kleomedes walczył uczciwie, i jak orzeczono, nie ponosi żadnej winy, dlaczego został ukarany? I na koniec, czy ów mało fortunny zwrot o pojedynku bez tryumfatora nie jest tchórzliwą próbą obalenia praw losu, który rozstrzyga zawsze - i tak było w tym wypadku - nieodwołalnie i okrutnie, zostawiając na placu tylko pokonanych i zwycięzców? Kleomedes pogrążył się w żalu, zgryzocie, rozpaczy. Odrzucił świat, którego i tak nigdy nie rozumiał. Odmowa była totalna i brzemienna w skutki. Starożytni, którym obce było grzebanie w labiryntach indywidualnych duszyczek, orzekliby, że rozsądek jego zaćmiła złowróżbna bogini Ate - mącicielka umysłów bogów i ludzi. Dla wierzących taka wykładnia wystarczy. My jednak, opisując to, co zdarzyło się potem, będziemy starali się unikać psychologii, a także wzniosłej symboliki i ograniczymy się do prostego przedstawienia faktów, tak jak to czyni Pauzaniasz, od którego zaczerpnęliśmy historię. A więc Kleomedes przybywa do Astypalai. Rusza do miasta. Po drodze znajduje się budynek szkolny, i na nim wyładowuje się szaleństwo niefortunnego olimpijczyka. Runęły drewniane kolumny. Pod gruzami znalazło śmierć sześćdziesięcioro dzieci. Mieszkańcy wyspy chcą wymierzyć zbrodniarzowi karę na miejscu przestępstwa, to znaczy ukamienować go. Kleomedes zdołał się wyrwać. Ucieka do świątyni Ateny. Nieubłagany tłum biegnie jego śladem. W świątyni znajdowała się kamienna skrzynia, wielka jak królewski grobowiec, przeznaczona do przechowywania obiektów sakralnych. Kleomedes odsunął ciężkie wieko i wsunął się do środka. I już w świątyni zjawiają się mściciele. Przeszukują dokładnie każdy załom muru, każdy zakamarek. Nie omijają także wielkiej kamiennej skrzyni. Daremnie. Kleomedes zniknął bez śladu. Czytając relację Pauzaniasza odczuwamy instynktownie niepokojący brak puenty, morału, dna. Protagonista nagle opuszcza scenę, zapada się bez słowa pod ziemię. O dalszych jego losach milczy przynoszący głosy świata Posłaniec - i wszystkowiedzący Chór. I to właśnie jest jaskrawo sprzeczne z zasadami dramatu klasycznego, więcej nawet, każdej sztuki, która wyraża się w formach zamkniętych i zrozumiałych. W teatrze absurdu Kleomedes mógłby liczyć na nie byle jaką karierę. Tylko chroniczne nieuctwo literatów, pracujących w przedsiębiorstwie pomnażania chaosu, tłumaczy zdumiewający fakt, że nie odkryli oni tej złotej żyły. Mieliby prawdziwego antybohatera z krwi i kości, nie zaś z wodnistych słów, a także temat mieniący się ciemnymi kolorami nicości. Wracając do przerwanego wątku: trzeba z całym naciskiem podkreślić istotną sprawę, a mianowicie bliskie pokrewieństwo Kleomedesa z żywiołami. Był atletą skromnym, nie bardzo wiedział co począć z groźnym darem. Rozumiał, że natura wyposażyła go w siłę, której ani on sam, ani nikt inny nie potrafi okiełznać. Mistrzostwo nie jest domeną geniuszy, ale osobników zaledwie zdolnych, posiadających sztukę udawania namiętności i bezpiecznego balansowania nad otchłaniami. Tej właśnie umiejętności brak było Kleomedesowi. Dlatego opowieść o. nim rozgrywa się na pograniczu spraw ludzkich i fenomenów przyrody. Po stromym zboczu góry, czy też narracji, toczy się miażdżący wszystko po drodze głaz. Zostają tylko ruiny i ofiary. Ale katastrofy są przecież niewinne. Dno, prawdziwe dno kleomedesowej historii było najzupełniej realne - kilka zmurszałych desek, stanowiących podłogę kryjówki naszego bohatera, które zawaliły się pod jego ciężarem. Runął w dół. Ocknął się w ciemnym wnętrzu, podobnym do małej, wilgotnej pieczary. Świątynia Ateny stała na niewielkim wzgórzu, opodal morza. Miasto było bezbronne. Wiemy, że wojny, a nawet morscy rozbójnicy, omijali nędzną Astypalaję. Trudno powiedzieć, dlaczego ci, którzy wznieśli budowlę, wykopali pod fundamentami świątyni podziemne przejście, o którym wkrótce zapomniano. Kleomedes czołgał się długo w ciemnościach. Kiedy wyszedł na brzeg, była już noc. Znalazł łódź i poniosło go gromkie morze. Wędrówka Kleomedesa obfitowała we wszystko, co składa się na konieczne elementy opowieści epickiej - zawiłe perypetie, labirynty pustyń, szczyty i głębiny, grozę i rozległe krajobrazy. Ale szedł za nim złowrogi cień, który niweczył sens jego cierpień i zmagań, pustoszył od wnętrza jego istotę, spychał go coraz głębiej w dziedzinę tworów nieczłowieczych. Kim był? Atomem błądzącym w pustce wszechświata. Peregrynacjom Odyseusza towarzyszy od wieków nasze wierne współczucie. Dzieje się tak dlatego, że wędrówka króla Itaki ma wymiary nadprzyrodzone i ludzkie zarazem - porusza niebo i ziemię, zawistnych i przyjaznych bogów, syreny, potwory i serca słuchaczy. Ale prawdziwym źródłem naszej sympatii jest prosty fakt, że wszystkie udręki i ciosy spadające na bohatera były ceną płaconą za powrót do ojczyzny. Droga Kleomedesa przebiega w kierunku dokładnie odwrotnym. Uciekał od umiłowanej wyspy, gdzie czekała go tylko kamienna śmierć. Był dezerterem losu. Na koniec dotarł do Koryntu i postanowił pozostać tam pewien czas, ponieważ opuściło go tutaj - nie całkiem, ale w dostatecznym stopniu, żeby ochłonąć - uczucie strachu. Wybrał to miejsce nie dla jego uroków, ale zwyczajnie dlatego, bo przybijały tam okręty z różnych części świata, a więc mogła go dosięgnąć wieść z umiłowanej Astypalai, wieść przynosząca wybaczenie lub potępienie na zawsze. Nawet gdyby tak się nie stało, był to najbardziej stosowny punkt na ziemi, gdzie można zniknąć po raz wtóry i ostateczny. Niedoszły zwycięzca olimpijski przystał do królewsko gościnnej i bezdennie pojemnej klasy antycznych proletariuszy. Różnili się oni tym od niewolników, że nie byli wystawiani na sprzedaż, a zatem cena ich życia i znoju była niewymierna. Przymiotnik antyczny nie jest epitetem ozdobnym, ale określeniem miejsca w czasie. Twarz nędzy jest zawsze i wszędzie jednako nieruchoma i odpychająca. Żył tedy w tłumie biedaków, którzy gnieździli się pod gołym niebem lub w nędznych lepiankach poza granicami świetnego miasta, w bezkresnej dzielnicy opuszczenia. Długo nocą płonęły tutaj ogniska, których światła podobne były do świateł wielkiej, oblegającej armii, znużonej, dotkniętej bezładem. Nawet sen i czuwanie nie są sprawiedliwie rozdzielone między ludzi. Kleomedes pracował w pocie czoła: nosił glinę do warsztatów ceramicznych, czasem zatrudniano go przy piecach wytapiających słynne korynckie brązy, głównie jednak w porcie, który jest złą, krzykliwą areną zdeklasowanych atletów. Miasto, bogate, rozpustne, ogromne, leżało poza granicami jego ciekawości. Tak więc rewiry egzystencji były rozpaczliwie ciasne — z nory, gdzie spał, do pracy i z powrotem, to wszystko. Nad głową miał czas obojętny jak powietrze, jak powietrze bez obietnic. Ziemski los Kleomedesa był kruchy i może dlatego poczuł się bezpieczny we wszechświecie. Poniżenie daje pewność. Nie ma lepszej kryjówki, lepszego hospicjum niż dno. Głównym zajęciem, czy wyrażając się wzniosłej — dyscypliną duchową Kleomedesa - było czekanie. Celem czekania -powrót do Astypalai. Wiedział, że stanie się to wtedy, kiedy wymrą już świadkowie jego zbrodni i w nagrodę za cierpliwą wierność los obdarzy go łaską śmierci na ojczystej wyspie, zwykłą i niewinną jak narodzenie. Na początku pytał wszystkich żeglarzy, czy nie zdarzyło się im przybić do brzegów Astypalai. Większość nie znała nawet jej imienia, niektórzy widzieli ją z daleka - ciemny kamień sterczący nad powierzchnią wód. Wkrótce Kleomedes zaniechał inwestygacji. Jego prosta filozofia opierała się na rozumowaniu, przypominającym nie całkiem poprawny logicznie tok myślenia kochanków: jestem nieodłączną częścią mojej ziemi, rozdzielono nas gwałtownie, jeśli istnieje porządek świata, nasze niepełne istnienia muszą się znowu połączyć. Jak nazwać stan duszy Kleomedesa? O jego życiu wewnętrznym wiemy niewiele. Wydaje się jednak, że takie narzucające się i wytarte określenia, jak „tęsknota", „nostalgia" trudno uznać za trafne w przypadku naszego bohatera, którego natura była wspaniale jednorodna, nieskomplikowana, a zatem wymykająca się analizie. Pitagorejczycy w jednym ze swoich hermetycznych tekstów przestrzegają, żeby nie zjadać własnego serca, to znaczy nie pogrążać się w bezpłodnej rozpaczy. Można przypuszczać, że Kleomedes, wbrew mądrym zaleceniom, żywił się swoim sercem. A ono odradzało się wciąż na nowo, tętniące mocno zdrowym, beznadziejnym, synowskim przywiązaniem. Był cierpliwy, jak zawsze skupiony, zamknięty w sobie, samowystarczalny. Pokornie ulegał potężnej mocy czasu. Wiedział dobrze, że ciężka praca, chłosta zimna, deszczu, upałów, przemieni w końcu jego skórę, wyżłobi bruzdy na twarzy, pochyli grzbiet, da mu krok chybotliwy i niepewny. Wtedy będzie mógł bezpiecznie wrócić do Astypalai. Czekał na poszarpany kostium wiekowego przybłędy znikąd. i, Jeśli miał jakieś zmartwienia, to tylko jedno - starzał się zbyt wolno. Na przekór prawom natury, a także własnym wysiłkom, wciąż jeszcze podobny był do tamtego młodzieńca, który owego pamiętnego poranka wyjechał po laury zwycięzcy. Mijały lata. Poetyka nowoczesna odrzuca z odrazą podobne zdania. Są one równie podejrzane, jak na przykład konstatacja, że „ostatnie promienie zachodzącego słońca padały na stary dom, ukryty w cieniu odwiecznych lip". Esteci mówią, że to brzydkie i banalne. Być może. Ale czy godzi się ozdabiać sprawy głębokie, to znaczy powszechne, sztucznymi kwiatami stylu? A więc mijały lata. Przypadek - odwrotna strona monety zwanej umownie koniecznością, albo jej odmiana, kapryśna i roztargniona -sprawił, że nasz bohater zupełnie nieoczekiwanie spotkał w porcie człowieka, który widział na własne oczy Astypalaję, a nawet był tam niedawno. Uszczęśliwiony Kleomedes zaprosił go na wieczór do swego ogniska. Ów człowiek nazywał się Heliodoros - pretensjonalne imię, doczepione do postaci małej, ruchliwej, spoconej i skazanej na wieczną udrękę wyrzucania z siebie nieskończonej ilości słów. Ci, którzy byli w Pireusie i widzieli sprzedawców losów, wiedzą o czym mowa. Z zawodu był wędrownym handlarzem dewocjonaliami, a gdy interes w tej branży słabł lub zawodził, pokątnym poetą. Nie ma w tym żadnej sprzeczności. Oba zawody, czy powołania, szły przez tysiąclecia ręka w rękę. Inwentarz kramu Heliodorosa: egipskie lub podobne do egipskich amulety, babilońskie eliksiry na miłość, figurki z gliny, które nakłute szpilkami powodowały nagłą, lub - jeśli ktoś tego pragnął - długą i bolesną śmierć znienawidzonej osoby. Zajmował się również tłumaczeniem snów. Interpretował je zawsze na korzyść śniącego, mało dbając o logikę podświadomości (tego bożka jeszcze nie wymyślono), bowiem wiedział, że ludzie spragnieni są pociechy. Świat jako zjawisko traktował z pewnym odcieniem pobłażliwości, a nawet pogardy, uważał, że jest on niedorzecznym żartem Demiurga, i przepowiadał rychły koniec. To też pocieszało zrozpaczonych. Poetą zaś był nędznym. Sztuka wędrownych aojdów znajdowała się wówczas w stanie kompletnego upadku. Nieliczni, którzy mieli coś do powiedzenia, utrwalali swoje myśli i strofy na papirusowych zwojach. Spotkali się tedy nocą i Kleomedes - z potrzeby serca lub może ulegając podszeptom naiwnej przebiegłości - poprosił Heliodorosa, aby ten, tak dokładnie, jak tylko potrafi, opisał Astypalaję. Topografia narracji zgadzała się dokładnie z topografią rzeczywistą. Nasz bohater, uspokojony, wymościł sobie wygodne miejsce przy ognisku i przykrył się płaszczem. Opowieści, które wyrastają z ziemi, najlepiej słuchać w pozycji leżącej. Rapsod potoczył się gładko, jeśli pominąć szereg właściwych temu gatunkowi przeszkód, czyli chwytów literackich, w postaci nawrotów, opisów natury, retardacji i jękliwych apostrof do olimpijskich bóstw. Poza tym wszystko było prawdziwe - zagadkowa śmierć Hikkosa, hekatomba dzieci, pogoń, ucieczka do świątyni. Potem przyszła kolej na część drugą i Kleomedes, słuchając o Kleomedesie, zagłębiał się w historię, której nie znał zupełnie. Z epickiej, ochrypłej opowieści Heliodorosa, postaramy się wyłowić tylko rzeczy istotne - nastrój tłumów i fakty. A było tak: mieszkańców Astypalai - kiedy stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że Kleomedes zniknął bez śladu jak rozpływający się obłok - ogarnęło zdumienie tak wielkie, że wyparło żądzę zemsty i gniew. Nie było to naiwne zdziwienie, jakiego doświadczamy na widok cielęcia o dwu głowach lub spadających gwiazd, ale coś, co prowadzi w głąb, ku przepaściom spraw ostatecznych. Barwa uczuć tłumu stawała się mroczna, niepokój przeszedł w strach, strach - w przerażenie. Nad małą wyspą rozciągnęła się wielka opona tajemnicy. Wszyscy oczekiwali końca i wierzyli, że potop, zaraza, ogień, dzikie bestie - stoją już u wrót Astypalai. W istocie na początku można było dostrzec tylko nie dające się niczym wytłumaczyć metamorfozy światła. Z pozoru nic groźnego, dopóki słoneczny wóz toczył się swoją zwykłą drogą. Ale mieszkańcy wyspy, wyczułem teraz na każdą zmianę, z trwogą notowali zjawiska, które ich zdaniem wykraczały poza sferę dopuszczalnej normalności. Oto w środku bezksiężycowej nocy zaczęły wychodzić spod ziemi małe, nisko pełgające światełka, które zapalały się i gasły. Niemal każdy dzień przynosił nowe znaki. Komentowano powszechnie pewien zachód słońca, odarty z przejrzystych, gorących czerwieni, zachód całkowicie żółty jak szafran, a potem blady zmierzch trwający nazbyt długo, zmierzch milczący, wysoki, twardy, który nagle, jakby ścięty toporem, ustąpił miejsca bazaltowej ciemności. Nawet w samo południe, kiedy z wysokości dzwoni ostre światło i płoszy wszystkie półcienie i widma kolorów, widziano przeloty ledwo dostrzegalnych chmur, które wlokły po ziemi barwy ołowiu, barwy ciężkiej purpury, barwy popiołu. To wszystko łączono z nagłym odejściem Kleomedesa i zapowiedzią zbliżającej się nieuchronnie katastrofy. Tedy nocami, przy blasku pochodni, szły wzdłuż płaskich brzegów Astypalai procesje i zanoszono modły do nieśmiertelnych bogów, aby odwrócili plagi i aby ten, który zniknął tak absurdalnie, powrócił do swojej ojczyzny, albowiem winy jego są mu wybaczone. Ponieważ te i inne zabiegi rytualne nie odniosły skutku, postanowiono wysłać kilku wystraszonych obywateli do delfickiej wyroczni. Heliodoros opisał szeroko ich żeglugę, mnożył ponad potrzebę niebezpieczeństwa i perypetie, co niechaj będzie mu wybaczone. Ulegał formie, a forma często pożera treść. Powszechnie wiadomo, że wyrocznia wypowiadała się w sposób zawiły i mętny, co nie tylko nie umniejszało, ale przeciwnie, podnosiło jej autorytet. Ostatecznie język wiekuistych musi różnić się od języka śmiertelnych. Można to także tłumaczyć przyziemnie: człowiek nie może znieść samoistnej, nagiej, milczącej tajemnicy. Jeśli towarzyszą jej słowa -zwłaszcza te najbardziej rozwichrzone i ciemne - staje się wtedy łatwiejsza do uniesienia. Tym razem głos wyroczni był jasny, niedwuznaczny, dobitnie artykułowany. Heliodoros zrobił uroczystą pauzę. A potem wygłosił ten - zanotowany przez Pauzaniasza - boski dwuwiersz: Kleomedes z Astypalai - ostatni z rodu herosów Jest nieśmiertelny, przeto cześć mu oddajcie należną. Oto historia. Kończy się ona akordem najbardziej podniosłym, jaki można sobie wyobrazić, a mianowicie wniebowzięciem. Heliodoros nie omieszkał pochwalić się, że widział na własne oczy pomnik wzniesiony przez mieszkańców Astypalai na chwałę Kleomedesa. Posąg był wielki, trochę zwalisty, przedstawiał młodzieńca o rękach wyciągniętych wzdłuż ciała, zaciśniętych pięściach, lewej nodze lekko wysuniętej do przodu i zagadkowym uśmiechu. Co roku, w dzień cudownego zniknięcia, składano u stóp kamiennego Kleomedesa ofiary z młodych owiec. Heliodoros zamilkł. Czekał. Czekał jak wszyscy autorzy na pochwałę. Człowiek, dla którego ta opowieść była przeznaczona, leżał na wznak, nieruchomy, i nie zdradzał żadnych emocji. Wędrowny poeta pochylił się nad nim. Zobaczył twarz, w której nie można było dostrzec majestatu śmierci, żadnego majestatu, raczej bezradne, tępe, zastygłe zdziwienie. Heliodoros nakrył mu głowę płaszczem i poszedł do sąsiednich ognisk, bowiem wiedział, że biedni ludzie spragnieni są pociechy. NARCYZ Wbrew legendzie, która przypisuje mu wielką urodę, Narcyz był pospolitym chłopakiem o wulgarnych rysach, nieczystej cerze, szerokich barach i długich kończynach. Przypominał do złudzenia owych głuptasów z elektryczną gitarą lub filmowych bohaterów, poszukujących daremnie sensu życia na dnie pustej duszy, którzy po idiotycznych perypetiach marnie kończą, a trzeźwy widz pamięta z tego galimatiasu picia, łóżkowania, bijatyk - tylko markę samochodu, jaki zawiózł ich dobrotliwie w przepaść. Najbardziej wiarygodny portret Narcyza przekazał nam Caravaggio. Obraz wisi teraz w Villa Borghese i przedstawia ulicznika, jednego z tych, którzy zabijają swego dobroczyńcę deską z płotu. Ulicznik pochyla się nad kałużą. Caravaggio znał się na tym. Można mu wierzyć. Z braku innych zainteresowań, Narcyz dedykował swoje życie łamaniu serc. Brutalny i cyniczny - argotyczna odmiana człowieczeństwa - był ulubieńcem naiwnych dziewcząt, a nawet dojrzałych kobiet, które gustują w tego rodzaju osobnikach, spodziewając się Bóg wie czego, zapewne ostatecznego udomowienia. Mógł zatem liczyć na długą artystyczną karierę. Jednakże brutalność i głupota potrzebują spoiwa, trzeciego pierwiastka, by stworzyć trwałą molekułę charakteru. Tym pierwiastkiem jest najczęściej sentymentalizm. Więc i on zakochał się. Wybranka nosiła imię Echo. Miała nieduże oczy, o trudnej do określenia barwie, małe usta i uszy. Poza tym była kaleką. Trudno określić wyjątkową karnację jej ciała, zresztą wyraz karnacja jest tu nie na miejscu, ze względu na źródłosłów, który sugeruje - mięso. Echo była blada, na pograniczu upiorności, bladością rybią, niemą, wodnistą. Sprawiała wrażenie, że gdyby ktoś wbił w nią ostre spojrzenie - czego nikt z litości nie robił - odkryłby bez trudu pod cienką gazą skóry jej delikatną ossaturę i małe trzepoczące serce. Od czasów wyprawy trojańskiej aż do początków Trzeciej Wojny Światowej - szmat czasu - nikt, ale to dosłownie nikt, nie zarzucał włosów na tył głowy tak, jak ona. Oszałamiająca wspaniałość tego zjawiska mogła zniweczyć lata ascezy każdego pustelnika. A działo się to bez pomocy rąk, poczynając od obrotowego ruchu chudej szyi, tak szybkiego, że wymykał się uwadze, potem krótka, pełna napięcia pauza, przegięcie całego ciała, jasne włosy spadały falą na ramiona, czekając tylko na stosowny moment, aby powrócić na swoje miejsce i znów przesłonić czoło i oczy, nadając twarzy wyraz tajemniczy, zwierzęcy, a jednocześnie niewinny wygląd ofiary, co z obleśnym zamiłowaniem odtwarzał Greuze i inne rokokowe świntuchy. Nieodparty urok zjawiska Echo wyrażały najlepiej potoczne, często powtarzane na sam jej widok uwagi - „ona naprawdę nie zdoła zrobić o własnych siłach dziesięciu kroków" lub „nie przetrwa tej zimy, jeśli nie wesprze jej czyjeś mocne ramię". Jak określić kalectwo Echo? Mówiono o niej - niemowa, ale jest to określenie mało precyzyjne. Echo bowiem powtarzała dokładnie i bardzo wyraźnie ostatnie dwa wyrazy, kończące zdania, jakimi się do niej zwracano. Nigdy natomiast nie mówiła z własnej inicjatywy. Zgadzało się to całkowicie z jej naturą - powolną, flegmatyczną, uległą. Miłość Narcyza do Echo zaczęła więdnąć od momentu, kiedy chłopak doszedł do przekonania, że staje się coraz bardziej uzależniony od swojej wybranki, czyli traci wolność. Uroki opiekuństwa zbladły. Narcyz uroił sobie, że Echo rujnuje mu życie duchowe, jakby można było zrujnować coś, czego nie ma. Nic w tym nadzwyczajnego - wielu świetnie zapowiadających się młodzieńców rzuca studia, twierdząc, że wszyscy profesorowie to głupcy, w czym jest może cząstka prawdy, ale nie należy pochopnie generalizować, albo też występuje z trzaskiem z Kościoła aby zapisać się do jakiejś obskurnej sekty, obwieszczając światu, że tradycyjny Bóg-Ojciec haniebnie zawiódł pokładane w nim nadzieje. Nastąpiło zerwanie. Narcyz nie wrócił do swych dawnych zajęć. Zaczął rozmyślać. Echo natomiast wstąpiła do klasztoru natury. Innych klasztorów podówczas nie znano. Kiedy jary, parowy, leśne ostępy i polany nawiedzają grupy dziwnych ludzi, objuczonych pieczonymi kurami, butersznytami i jajami na twardo - niewidzialna Echo towarzyszy tym eksploratorom, powtarzając dwa ostatnie słowa ich donośnych pohukiwań. Można powiedzieć, że z rozpaczy stała się stewardesą przyrody. A Narcyz, jako się rzekło, dumał. ENDYMION Historia jest prosta i stara jak świat. Wielka Dama zakochuje się w młodym chłopcu, pochodzącym z niższych warstw społecznych. Wszystkie warianty tej delikatnej sytuacji opisuje wystarczająco literatura światowa. W tym przypadku mamy do czynienia z dodatkową komplikacją. Dama jest boginią księżyca, a przedmiotem jej uczuć - myśliwy. Ta zawrotna dysproporcja kondycji społecznej nie wróży nic dobrego. Oto nadchodzi szybki joński zmierzch: zmęczony całodziennym polowaniem Endymion kładzie się na stoku góry Latmos i owinięty szczelnie zapachem tymianku, marzanny i lawendy zapada w mocny sen. Wtedy Selene, odbywająca swoją rutynową inspekcję nocnego sklepienia, dostrzega małą postać - twarz zwrócona ufnie ku niebu, otwarte usta i szeroko rozpostarte ramiona - naprawdę wygląda jak dziecko, które wypadło z kołyski, więc Selene ogarnięta nagłym przypływem czułości, porzuca wóz, zbliża się do chłopca i spędza z nim kilka niezapomnianych chwil. Jaka szkoda, że nie skończyło się na tym. Byłby to wdzięczny temat dla małej płaskorzeźby, najlepiej gemmy, tak, wklęsłej gemmy ciętej w onyksie, która opalizuje bladym światłem, chowając pod mleczną, gładką powierzchnią nie tajemnicę, ale nocny sekret zaledwie. Następnego ranka po owym epizodzie, który uparł się, żeby być czymś więcej niż epizodem, Selene zjawiła się przed Zeusem. Właśnie wrócił na Olimp z niecałkiem jasnej, nocnej wyprawy, i w fatalnym humorze zabierał się do załatwiania zaległych spraw. Selene, bardziej blada niż zwykle, z trudem panowała nad sobą. - Jestem zakochana - wyznała. - To dobrze. To bardzo dobrze - powiedział bezmyślnie Zeus. Nie była to odpowiedź na miarę sytuacji. Zeus wiedział dobrze, że Selene - lustrzana, chłodna, dystyngowana, była jedyną purytańską boginią. Jeśli takim osobom przytrafi się miłosna afera, tracą zupełnie głowę i zdolne są do wszystkiego. Sprawa była poważna, wymagała drobiazgowej inwestygacji. - Kiedy to się zaczęło, to znaczy od jak dawna? - zapytał. - To nie ma znaczenia. Wiem, że kochałam go zawsze. - Czy mogę przynajmniej wiedzieć, jak nazywa się twój wybranek? - Endymion. - Endymion? Nigdy nie słyszałem. - Endymion, myśliwy - wyjaśniła Selene z trudną do zrozumienia dumą w głosie. Tak - pomyślał Zeus - stało się. Jeśli upaść, to nisko. - Endymion, mówisz. Czy jest przynajmniej dobrze zbudowany? - Jest piękny, bardzo czuły i na pewno mądry, choć o tym jeszcze nie zdążyłam się przekonać. Byliśmy razem zaledwie chwilę. - I tak powinno to się skończyć. - Nie rozumiem. - Tak powinno to się skończyć - powtórzył z naciskiem Zeus - Ten twój pastuch... - Myśliwy - poprawiła Selene bliska płaczu. - Wszystko jedno. Zapamiętaj sobie, mówię z doświadczenia, tylko przeżycia ulotne, przygody jednej nocy, są coś warte. Zapomnij o tym natychmiast. Zostaw go w spokoju, jeśli chcesz mieć ładne wspomnienia. Jeśli zdobędziesz się na to... Tylko trochę dobrej woli, Selene. - Ja nie chcę wspomnień, Zeusie. Pragnę Endymiona. - Wkrótce odkryjesz, że Endymion - cóż to za niewydarzone imię - plecie głupstwa, sapie jak byk i w dodatku zdradza cię z dziewką stajenną. Ten wspólny ludziom zapach przemijania. - Czy ty rozumiesz, Zeusie, że uwiódł mnie właśnie jego zapach? - Zapach? - Ojciec bogów, który był czuły tylko na wrażenia dotykowe, okazał nagłe zainteresowanie. Tak - powiedziała Selene. - Kocham jego zapach. Ludzie nazywają to pot. Tej perwersji Zeus nie potrafił pojąć. A Selene mówiła z egzaltacją. - Zrozum, Endymion nosi na skórze zapach liści buku, szpilek sosny, wody, upału, kleistych pąków, odwiecznych mchów, słodką woń maliny, cierpką jałowca, niedocieczoną woń chitynowych pancerzy, rześkie kwasy mrowisk, a także odór zwierząt, które zabija, odór ich sierści, krwi i strachu. I jeszcze wiele, wiele innych, których nie potrafię nazwać. Powiesz, Zeusie, to nic szczególnego u kogoś, kto z racji swego zawodu jest tak dokładnie zmieszany z naturą. Zgoda. Ale to, o czym mówię, to jest zaledwie powierzchnia, skorupa muszli, w jej wnętrzu jest zapach samego Endymiona, różny od wszystkich innych i niemożliwy do opisania. Potocznie mówi się zapach swoisty. Zeus słuchał z przejęciem. Oto zaułek rzeczywistości omijany przez bogów - aromaty, wonie. Dawno minęły już czasy, kiedy niebianie szli posłusznie za nomadami, uczepieni kurczowo, chłonęli w rozdęte nozdrza ofiarny swąd mięsa, łoju, jedyny wówczas dowód z dymu, że istnieją, dowód ulotnej afirmacji, że są potrzebni, zanim teologia i poezja nie postawiły im pomników bardziej trwałych, subtelnych, niezbędnych. Teraz na Olimpie przeważały wonie blade, marmurowe, podniosłe, raczej abstrakcyjne niż konkretne, mówiąc zwyczajnie mdłe i nijakie. Zeus myślał - zbyt lekkomyślnie zrezygnowaliśmy z wrażeń węchowych, być może mają one zdolność potęgowania innych doznań, więc może warto wprowadzić do pałacu nieśmiertelnych wonie ostre, podniecające, bluźniercze nawet. Trzeba się nad tym zastanowić. Natomiast nie ulegało wątpliwości, że Selene oszalała. Zeus oświadczył oschle, że zabrania jej stanowczo utrzymywania jakichkolwiek stosunków z tym młodym zabójcą leśnych zwierząt. Jeśli chce kontynuować studia nad życiem niższych warstw społecznych, dlaczego nie rozszerzy swoich badań na foluszników, poganiaczy osłów, żeglarzy. Oni też mają jakiś zapach. Żąda tedy raportu, najdalej jutro, że sprawa została definitywnie zamknięta. Selene odeszła złamana. Nazajutrz zjawiła się odmieniona. W jej oczach płonęło zuchwałe, jasne szaleństwo. Bez wstępu oświadczyła, że nie może żyć bez Endymiona. - Dobre sobie. Nie może żyć - powiedział ojciec bogów. - Przecież jesteśmy Czystą Formą, bytem bez alternatywy, esencją trwania. Mogę jednak pocieszyć ciebie, że to, co teraz przeżywasz, powtórzy się jeszcze wiele razy. - I to jest właśnie straszne. Tęsknię za tym, co jest jedyne, niepowtarzalne, śmiertelne, wspaniale skończone, doczesne, ostateczne - wyszeptała Selene. Zeusa ogarnęła potężna, purpurowa fala królewskiej wściekłości. Przed każdym wybuchem nie mógł sobie odmówić przyjemności palnięcia małego kazania. - Pomnij kim jesteś, Selene. Pani melancholii, cyklów, rogów, Pani długich litanii mgieł, Pani wód. Tak modlą się do ciebie ludzie - szczodrobliwa szafarko, która obdarzasz wszystkich tanią biżuterią nieba. Tyle spraw powierzono twojej opiece. Wąską kładką między przepaścią a uniesieniem prowadzisz lunatycznych pielgrzymów, poruszasz wielkie skrze-la oceanów, ciągniesz niewody przypływów, królów uczysz łagodzenia kontrastów i tego, że każde dzieło sztuki musi mieć własne światło i być strome jak lustro. Ile to razy ratowałaś zabłąkanych wędrowców i prowadziłaś ku sobie stęsknione ramiona kochanków. W tym miejscu Zeus utknął. Palnął głupstwo. Tej nuty, jako żywo, nie należało poruszać. Cała homilia była do niczego. Słowa toczyły się siłą bezwładu, paciorki obrazów wirowały w kółko, a żaden morał nie wynikał. Padł ofiarą fatalnie wybranej tonacji, a te wszystkie głupawe affettuoso, con tenerezza dokonały reszty spustoszenia. Więc na koniec, aby wyjść z retorycznej matni, ryknął: - Selene, Selene! Porzuć ścieżkę nieprawości i wróć na drogę cnoty. Do licha, należysz przecież do tryumfującego kościoła astronomii. Należysz, czy nie należysz? Zaległo długie milczenie, po czym Selene powiedziała: - Rozumiem twój niepokój. Jest tylko jedno wyjście. Musisz uczynić Endymiona nieśmiertelnym. Suchy łoskot gromu przewalił się nad światem. Selene, która dotychczas tak akuratnie wypełniała swoje kosmiczne obowiązki, odmówiła posłuszeństwa. Gdyby znikła ze sceny, byłoby pół biedy i dałoby się to wytłumaczyć chwilową niedyspozycją. Nagłą zmianą programu, remontem. Któż jednak posądzał boginię o takie zasoby czarnego humoru, wyrafinowaną zdolność stopniowania gotyckiej grozy? Oto na horyzoncie pojawiła się ogromna tarcza i trwała całą noc, krwawa, nieruchoma, czyhająca. To znów księżyc sunął pijanym zygzakiem, strasząc stada chmur, albo wspinał się na szczyt nieba, by po trwożnym oczekiwaniu runąć w dół jak kamień. Żaden głos, i to było najbardziej przerażające, nie towarzyszył tej oszalałej patologii. Ołowiana cisza zawisła na wysokościach. A na dole psy wyły, morze występowało z brzegów, giełda, ten niezawodny sprawdzian nastrojów społecznych, pogrążyła się w delirium. W niektórych społeczeństwach ujawnione teraz defekty mechaniki nieba przyjęto z entuzjazmem i wyciągnięto stosowne wnioski. Właściwe demokracjom pewne rozchwianie ducha przerodziło się w pracowitą anarchię, a stary nihilizm zrozpaczonych zastąpiła jego nowa, odmienna wersja, prężna, witalna, rozpędzona. Po okresie radosnego burzenia i totalnej negacji nastąpił okres Nowej Syntezy, która tryumfalnie głosiła, że prawda i fałsz są niesprzeczne, a zbrodnia i cnota, barbarzyństwo i cywilizacja mogą - a nawet powinny - pokojowo współżyć. I tylko niewielu czuło, jak bezgłośnie detonuje nicość, głuche wybuchy nonsensu wstrząsają oazami wolności. W ustrojach totalitarnych wzmożono czujność - co oznaczało przejście od dotkliwych represji do masowego, kalkulowanego na zimno terroru. Władcy bowiem głosili, że cios, jaki zadaje bratu ręka brata, zawsze można zracjonalizować, jest zatem mniej bolesny niż ślepy, bezrozumny gwałt natury. Hartowano tedy ludzi przed nadejściem nieznanego. Trzeba pochylić głowę przed zwierzęcą cierpliwością poddanych, którzy w ekstazie zbiorowej uległości osiągali niepojęte szczyty lub, jeśli kto woli, dno poniżenia. Biedny Pytonie! Daremnie, zupełnie daremnie opuściłeś kryjówkę, aby wziąć udział w apokalipsie, jak to przewidziały proroctwa. Nikt cię nawet nie zauważył. Złamany, upokorzony, powlokłeś się do swojej remizy w okolicach Delf, wypełniony gorzką wiedzą, że ludzkość dojrzała, stała się dostatecznie monstrualna, aby ująć w ręce ster zagłady. Czas naglił, należało działać i to działać energicznie. Obdarowanie Endymiona nieśmiertelnością nie wchodziło w rachubę. I wtedy Zeus przypomniał sobie młodego naukowca, który parokrotnie wyświadczył mu drobne, ale cenne przysługi. Hypnos, tak, Hypnos, nikt inny tylko Hypnos, potrafi zagrodzić drogę szalejącej anarchii. Był to skromny, małomówny młodzieniec badający fenomen snu. Znacznie później, w epoce schyłkowej, uczyniono z niego brata śmierci przy walnym udziale poetów, którzy sądzą, że ich zadaniem jest pocieszać, oswajać to, co powinno zostać dzikie, sprzeczne, niepojęte. Hypnos, wyposażony w umysł ścisły i analityczny, zajmował się snem jako przypadłością ciała. Dlatego należy go ściśle oddzielić od bandy szalbierzy, od owych podglądaczy snów, którzy poddają swych bezradnych wyznawców okropnym ćwiczeniom i torturom, aby na koniec zostawić ich bez duszy, w łachmanach podświadomości. Hypnos w lot pojął swoje zadanie. Należało wprowadzić Endymiona w stan hibernacji, niezbyt wszelako głębokiej, aby mógł odczuwać pewne podniety zewnętrzne, i utrzymać go w tym stanie możliwie długo. Hypnos był anestezjologiem. Zeusowi, któremu obce były subtelności wiedzy, wyjaśnił, że unieruchomienie kochanka Selene na stoku góry, tak, aby mogła go spotykać w tym samym miejscu, przywróci mechanice nieba jej zwykłą akuratność. Ojciec bogów był zachwycony. Selene uszczęśliwiona. Pacjenta nie pytano o zdanie. I tak się stało. Miodowy miesiąc - i następne miesiące -minęły jak sen w niezmąconej harmonii, ku obopólnej radości wszechświata i kochanków. Selene odzyskała dawną równowagę. Była tylko trochę bardziej milcząca i zamyślona. Owocem miłości Endymiona i Selene była - zaiste astronomiczna - ilość potomstwa: pięćdziesiąt dziewczynek i tyluż chłopców, przychodzących na świat regularnie, każdego księżycowego miesiąca. I tu luka, więcej, skandal, karygodne zaniedbanie mitografów. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Żadna pamięć ludzka nie przekazała nawet ich imion. A przecież można żywić uzasadnione obawy o los istot lekkomyślnie powołanych do życia, jeśli zważyć, że ich ojciec był śpiochem, a matka włóczyła się po nocach. Łatwo wyobrazić sobie tę zagubioną centurię, opuszczoną gromadkę: idą parami trzymając się za ręce, zawsze zziębnięte, zawsze szorstkie, w szarobłękitnych mundurkach sierocińca, ze skazą krzywdy na bladych twarzach. Przeznaczeniem takich stworzeń jest jałowa beznadziejność. Dziewczęta zostają sługami u bogatych i grubiańskich burżujów, po całodziennej harówce zasypiają w wąskich, żelaznych łóżkach w dusznym pokoju bez okna i nadziei. Chłopcy - głodni, przeklinani, bici - imają się wszelkich zajęć, a jeżeli ogarnia ich chwila buntu, trafiają nieuchronnie do więzień. Tak więc idą w szaroniebieskich mundurkach, i jedno po drugim znikają w chmurze niepamięci. Cała historia pełna jest cieni. Co czuł Endymion obdarzony świetlistą miłością i skazany na zamgloną świadomość? Być może odczuwał nawet przemiany Selene, kiedy zbliżała się do niego dziewczęca, smukła, drżąca w nowiu, ciepła, macierzyńska, natarczywa w pełni. Jedno jest pewne - był przywiązany. A Selene była naprawdę zakochana. Szeptała w półotwarte usta Endymiona zaklęcia i odpowiadało jej echo. Zadowalała się urokiem doskonałej bierności, monologiem własnych uniesień i leniwym przyzwoleniem. Nikt dokładnie nie wie, kiedy to się stało. Selene przestała odwiedzać Endymiona. Żadnej sceny rozstania, wyrzutów, łez, to znaczy tego wszystkiego, co świadczy o głębokiej pasji - bicia porcelany, pompowania żołądka czy choćby lekkiej nerwicy. Najgorszy z możliwych finałów - nagły atak obcości. Jak lalka, która wypadła z łóżka, Endymion został sam na zielonym usypisku góry Latmos. Rozwarte ramiona nie przyjmują nikogo. Na twarzy ma uśmiech młodego wieśniaka, który przed poborem do wojska upił się na umór i zasnął na sianie. Jest to więc uśmiech intelektualnie błahy, ekspresyjnie mdły, po prostu - głupawy. Opuścił go nawet zapach, który uwiódł Selene. Pachnie teraz deszczem, wilgotnym pierzem i sztucznym snem. Ale jest nadal piękny, to znaczy całkowicie bezużyteczny. OLIMPIJSKI GENERAŁ Ares był synem Zeusa i Hery. Zasiadał w gronie dwunastu bogów olimpijskich, ale nie wiadomo, czy przez niezrozumiałą adorację cyfry „dwanaście", czy z jakichś innych, istotnych względów. Był bogiem drugorzędnym, posiłkowym i powszechnie pogardzanym. Jego imię wywodziło się z przymiotnika. Czy można wyobrazić sobie bardziej proletariacką proweniencję. Na ułomku ceramiki z Berlina, widzimy Aresa siedzącego na końcu stołu. Przypomina do złudzenia owego nieszczęsnego Buddenbrooka, który miał nerwy krótsze z jednej strony. Ares jest jedynym i potężnym neurastenikiem pośród bogów olimpijskich. Homer nie jest dla niego łaskawy. W Iliadzie jest on raczej demonem bitwy, bezmyślnym wojownikiem. Homer przyznaje mu także dwie cechy wyróżniające: siłę nóg i moc głosu. W szarży, a także w ucieczce, był niezrównany. Zraniony przez Diomedesa, krzyczy jak dziesięć tysięcy mężczyzn. Bogowie greccy byli nieśmiertelni, ale wystawieni na rany, choroby, upokorzenia. Ares zbiera najwięcej tych ostatnich. W czasie Buntu Olbrzymów powalili go straszni, długowłosi synowie Alojosa i umieścili w spiżowej skrzyni, skąd wyszedł po trzynastu miesiącach, ledwo żywy i ze złamanym całkowicie morale. Ares zabił syna Posejdona, ale wypierał się morderstwa. Był zatem kłamcą, a ta cecha charakteru wiąże się ściśle z tchórzostwem. Herakles zmusił go do ucieczki z Olimpu. W nauce wojennej polegał głównie na strategii, a jedyną zasadą, którą uznawał, był furiacki atak, po którym następowała równie furiacka rejterada. Pod tym względem przypominał trochę Napoleona. Jego przeciwniczką była rozważna Atena, wyborny strateg i taktyk. Dokładnie rozważała szansę i nigdy nie wdawała się w chaotyczną bijatykę. Ares angażował się w wojnę bez żadnych pobudek ideologicznych. Zdradzał chętnie i często. Najbardziej lubił zabijać własnoręcznie i to zamiłowanie wskazuje na barbarzyńskie pochodzenie. Kochali go tylko młodzi rekruci. Idą na wojnę w głębokim przekonaniu, że jest to wcale wesoła zabawa. Ale nie wracają nigdy, aby potwierdzić to złudzenie. Słusznie zauważono, że Aresa oplata wiele mitów, co oznacza, że z lubością plotkowano o nim na czarno. Ale nie miał kultu, a świątynie pod jego wezwaniem są rzadkie i skąpe. Pośród bogów greckich posiadających akademickie wykształcenie i towarzyską ogładę, Ares był zaprawdę barbarzyńcą. Oto jak Herodot opisuje kult Aresa u Scytów: Dla mieszkańców każdego powiatu w trzech królestwach wzniesiona jest tego rodzaju świątynia Aresa: gromadzi się wiązki chrustu na kupę, wynoszącą wzdłuż i wszerz jakie trzy stadia. Wysokość jest mniejsza. Ponad nią utworzona jest czworokątna równa płaszczyzna, której trzy boki są spadziste; od jednego boku można na nią wejść. Co roku napiętrza się tam 150 wozów chrustu: ten bowiem stale osiada z powodu zlej pogody. Na tym więc wzniesieniu w każdym powiecie osadzony jest stary miecz żelazny i to jest święty wizerunek Aresa. Temu mieczowi składają doroczne ofiary z bydła i koni, a nawet znacznie więcej ofiarowują niż reszcie bogów. Mianowicie, ilu nieprzyjaciół żywcem pochwycą, z tych każdego setnego męża zabijają na ofiarę, nie w ten sam sposób co bydło, lecz odmienny. Pokropiwszy głowy tych ludzi winem, zarzynają ich nad naczyniem, po czym wynoszą je na kupę wiązek chrustu i wylewają krew na miecz. Podczas gdy jedni wynoszą naczynia na górę, inni u dołu, przy świętym miejscu, wszystkim zarzezanym mężczyznom odrąbują prawe ramię wraz z ręką i wyrzucają w powietrze; następnie skoro załatwią się z resztą bydląt ofiarnych odchodzą. Ramię zaś leży tam, gdzie upadło, a zwłoki osobno. Ale kiedy wojny stały się bardziej domeną polityki, obskurnych doradców, cynicznych kapitalistów, Ares utracił swoją rangę - został zdegradowany. Ten apostoł chaosu skapcaniał. Postarzał się, ale jeszcze wciąż odgraża się, że jest silny i każdego pokona na rękę. Pije. Przeklina jak dawniej. Co pozostaje byłym generałom w nieznośnej ciszy zwanej pokojową egzystencją? Podboje łóżkowe. Jak każdy, któremu odmówiono zdolności twórczych, czy choćby pracowitości, zadowala się tanim erotyzmem. Tintoretto przedstawił to wybornie na obrazie Afrodyta i Ares przyłapani przez Hefajstosa. Naga Afrodyta, groźny Hefajstos i Ares pod łóżkiem, zaplątany w pantofle i urynał. Teraz Ares odkrył w sobie przemożną skłonność do spisków, gangów i organizacji terrorystycznych. Jego dotychczasowe życie i skromne wykształcenie znalazły ujście w skrytobójczych mordach i konstrukcji prymitywnych bomb. Siedzi teraz na tarasie kawiarni, skąd widać spokojne miasto. Spogląda na zegarek. Udaje spokój. Dokładnie o wyznaczonej godzinie w środku miasta wykwita obrzydliwa róża. Trwa chwilę. Potem rozlega się zgiełk, wycie syren. I nad miejscem - kaźnią niewinnych -unosi się czarna zasłona dymu. To miasto nie będzie już nigdy takie, jak przed wybuchem. Ares płaci za kawę i wolno schodzi po stopniach hańby. SECURITAS Ryszardowi Przybylskiemu Na początku Cesarstwa, Rzymianie wprowadzili do Panteonu nowe bóstwo. Odbyło się to jakby chyłkiem, po pewnych wahaniach, bez teologicznego przygotowania i stosownych ceremonii. Wyniesiona na ołtarze Securitas - bo tak ją po prostu nazwano - miała dbać o bezpieczeństwo Cesarza. Ale to przywiązanie do jednej osoby, chociaż tak ważnej, pozbawiło boginię niezbędnej cechy uniwersalizmu. Trzeźwi Rzymianie dostrzegli w naturze nowej bogini Bezpieczeństwa trudną do rozwikłania sprzeczność, a nawet zalążek konfliktu. Poręczenie przez siły nadprzyrodzone szczególnej ochrony Cesarza może go wprowadzić w stan przesadnej pewności siebie, pychy i arogancji. A to, z reguły, dla bezpieczeństwa obywateli bywa zgubne. Wymyślono tedy rozwiązanie kompromisowe. Obok Securitas Cesarza postanowiono powołać do niebios - symetryczną Securitas obywatela. To jednak nie położyło kresu komplikacjom. Należało bowiem rozstrzygnąć, czy miało to być jedno bóstwo o dwu opiekuńczych ramionach, czy też dwa odrębne, o różnych zakresach władzy. Jeśli dwa odrębne - jaki byłby ich wzajemny stosunek? Hierarchia, rozdział kompetencji, są dla każdej administracji, nie wyłączając niebieskiej - sprawą fundamentalną. Pojawienie się nowej bogini wywołało namiętne dyskusje i podział opinii społecznej. Zwolennicy silnej władzy byli zachwyceni odkryciem nowego bóstwa. Uważali, że jest konieczne i bardzo na czasie, a w dodatku nareszcie czysto rzymskie, co ich zdaniem kładło tamę haniebnemu zwyczajowi kopiowania dekadenckich wzorów hellenistycznych. Postulowali głośno - aby w subtelne spory religijne nie wchodzić, umysłów nie mącić, zjednoczyć serca wokół nowego kultu. Republikanie (a raczej ich żałosne niedobitki) opowiadali się stanowczo, choć nieśmiało, za jedną Securitas wszystkich obywateli, dowodząc, że Cesarz jest w końcu także obywatelem, o czym nie zawadzi przypominać mu przy każdej okazji. Wreszcie wróżbici i kapłani zachowali, właściwą konserwatystom, daleko idącą powściągliwość, ograniczyli się do opracowania zawiłego memoriału i wysłania go do senatu. A senat, zgodnie z tradycją, nie mógł powziąć decyzji, obradował długo, rozważał wyczerpująco wszystkie pro i contra, by po wielu miesiącach odłożyć istotną kwestię - jednego czy dwóch opiekunów Bezpieczeństwa - sine die. I nikt naprawdę nie spostrzegł, jak to się stało, że na placu niebieskim została - tylko Securitas Cesarza. Nie znamy jej twarzy, łagodnej czy okrutnej, zawiłych czy prostych symboli, rytuału, kultu, ani jednej modlitwy czy westchnienia wyznawców. Securitas korzysta z przywileju wyrażeń nieoznaczonych, wartości niewymiernych, wahających się między zerem a nieskończonością. Dzięki tej właściwości ma zdolność przenikania wszystkiego i wystarczy chwila nieuwagi, a już staje się włóknem naszego ciała, szkieletem krajobrazu z tęczą, spoiwem gwiaździstego nieba, naturalnym porządkiem rzeczy. Tylko na monetach (najstarsza z czasów Nerona) można oglądać jej wytartą postać: kobieta w chitonie, z włócznią w ręce - stoi albo siedzi. Banalna pozycja i dostojna nieruchomość są po to, aby nas uśpić. Trudno na małym krążku wyrazić to, co jest jej istotą - psią czujność i zaciekłą pogoń. Ofiary Securitas, ściślej - niedojedzone ofiary - unikają mówienia o niej. Zresztą po co? Nieliczni, którzy odważyli się ogłosić swoje rewelacje, spotkali się z niedowierzaniem, wzbudzili uczucie niesmaku. Mocna wiara, że to, co zdarzyło się bliźniemu, redukuje, niejako opróżnia rezerwuar złych losów, że cudze nieszczęście osłania nas, powiększa nasze szansę przetrwania. Zbawienna iluzja odnosi zawsze zwycięstwo nad prostą logiką faktów. I tak już zostanie po wszystkie dni. Myliłby się ten, kto by sądził, że nieustającą wszechobecność bogini podtrzymują prorocy, nawiedzeni, czy kolegia kapłańskie. Securitas unika pompy, ostentacji, nawet jawności. Jest surowa, zadowala się bezbarwnymi wykonawcami. Jak ich nazwać? Problem pozornie błahy, ale w istocie chodzi o rzecz ważną, a mianowicie próbę określenia czegoś, co stanowi jedyny, materialny dowód istnienia niewidzialnej Securitas. Tradycja ludowa przekazała nam dziesiątki określeń eufemistycznych, śmiesznych, wulgarnych i całą kopalnię anegdot, ale ten nadmiar utrudnia raczej wybór. Więc jak ich nazwać? Funkcjonariusze - to brzmi ogólnikowo, Strażnicy -patetycznie, Agenci - nazbyt policyjnie. Wybieramy termin emocjonalnie neutralny - Posługacze. Posługacze daremnie czekają na swego Prousta. Wielka sztuka ociąga się z oddaniem im należnej sprawiedliwości, uwieńczeniem trudów. Napięta uwaga, przyspieszenie-zwolnienie kroku, nagłe skręty i piruety w wielkomiejskim balecie, piętra, korytarze, wysiłek pamięci, cierpliwe stójki na rogu ulicy, puste godziny w kawiarni nad przeczytaną gazetą, układanie z podsłuchanych szeptów, strzępów rozmowy, papieru, z much na suficie - dowodów winy, to wszystko nie odbiło się stukrotnym echem w powieści-rzece, malarstwie figurowym, operze. Walka Posługaczy. Nie ta oczywista, przeciwko wrogom bezpieczeństwa, ale duchowa, ocierająca się o ascezę, samo-zatracenie nawet. Nadludzki wysiłek woli, aby zatrzeć cechy osobnicze, porzucić fizjonomię własną, na której profesja wycisnęła swe piętno jak ospa - i zdobyć czystą twarz przechodnia. Dopiero w momencie ataku, abordażu, co polega na delikatnym lub brutalnym potrąceniu, przeprosinach i nawiązaniu rozmowy o rzekomej wspólnej znajomej, wakacjach w górach, uczestnictwie w zakazanej organizacji - dopiero wtedy wprawne oko zauważy, jak dobroduszne oblicze rozpływa się i spod wody wyziera stężała, właściwa twarz Posługacza. To wszystko jest już prehistorią. Z początku sielscy, toporni, nieporadni, idą z duchem czasu i postępem wiedzy, unoszeni wysoką falą elektroniki. Smutek Posługaczy. Securitas nie darzy ich ciepłem, i ci, którzy oddali jej całe życie, winni porzucić wszelką nadzieję nagrody. Jest ona bowiem boginią zimną, techniczną, której potestas opiera się na prawach przyrody, a nie na prawach człowieka. Securitas stworzyła układ zamknięty, czerpiący energię z samego siebie (stare marzenie o perpetuum mobile), i wprowadziła w ten układ mnogie ciała, jakby planety, krążące po wyznaczonych orbitach wokół nieruchomego centrum władzy. Naruszenie tego układu wydaje się równie niemożliwe, jak zmiana praw grawitacji. Posługacze przeczuwają to i jednocześnie wiedzą, że są doskonale wymienni. Zmarszczenie czoła bogini - i spadają w niebyt. Mimo to, albo właśnie dlatego, służą wiernie. Bowiem zaprawdę wielu jest takich, którzy przedkładają nieubłaganą konieczność nad zwodniczą, niebezpieczną wolność. Badacze mitów poświęcają stanowczo zbyt mało uwagi bogini Securitas. Niektórzy utrzymują nawet, że jest bladą personifikacją. Mylą się gruntownie. Bo jakież inne bóstwo antyku przetrwało do naszych czasów i cieszy się tak znakomitym zdrowiem? Sam ten fakt powinien być zachętą do pogłębionych studiów i refleksji poznawczej. Wiemy, że każdy z bogów władał określoną sferą rzeczywistości, miał zazdrośnie strzeżone rewiry łowieckie, ulubioną ludzką zwierzynę. Domena Securitas jest niejasna i określa ją niejasne zagrożenie. Cała jej inwencja skupia się na wymyślaniu wciąż nowych niebezpieczeństw. Dozuje je umiejętnie, zna sztukę stopniowania. Czasem zadowala się zbuntowanym przedmieściem, potem obejmuje opętane miasto, wędruje jak dżuma z kontynentu na kontynent, zagarnia ziemię, wodę, powietrze. Jej granice są płynne. Kto je wytycza? Pewnie strach. Obywa się bez świątyń, dymów ofiarnych, procesji, świętych orgii. Zadowala się wyznaniem wiary naszej biednej fizjologii. Trzepotanie serca, nagły bezwład nóg, zimny pot, krzyk przez sen. To nie my, ale nasze ciała śpiewają ku jej chwale codzienną antyfonę. Securitas należy do gatunku potworów. Czymże są wobec niej owe dziecinne monstra-olbrzymy, smoki, pół ludzie, pół zwierzęta, byle jak pozszywane hybrydy. Securitas jest bardzo podobna do nas - jest potworem z ludzką twarzą. Jak każde bóstwo, czerpie siły żywotne z naszych nadziei i obaw. Securitas posiada znaczny zasób wiedzy psychologicznej. Nie szafuje wieczną młodością, bo to sklepik szarlatanów, nie obiecuje zaświatów, nie łudzi sprawiedliwością, bo przecież wszyscy w głębi duszy liczymy tylko na ostateczne miłosierdzie. Stawia nas twarzą w twarz wobec okrutnej alternatywy - albo bezpieczeństwo, albo wolność. Tertium non datur. W naszej skołatanej epoce Securitas może liczyć na rzesze wyznawców. Cenimy bezpieczeństwo, tę grę, w której główną wygraną jest zaledwie stawka, nędzny żeton uprawniający do kontynuowania zabawy, dopóki służy ręka. Bezpieczeństwo, cóż to jest bezpieczeństwo. Trwożliwa formuła szczęścia. Życie bez walki. ATLAS Trudno zaiste pogodzić się z tą niebotyczną krzywdą. Bo zważmy: imiona Achillesa, Prometeusza, Heraklesa budzą w nas natychmiast żywy oddźwięk. Syzyf stał się pod piórem Camusa alegorią naszego losu. Natomiast o Atlasie głucho. Nie przemawia do serc i umysłów. Jest banitą wyobraźni, wyrzutkiem bogów i ludzi. Poświęcono mu zadziwiająco mało rzeźb, fresków i poematów. Myślę, że głównym powodem tego zaniedbania jest mało efektowna nieruchomość, zastygłe, milczące cierpienie. Brat Atlasa - Prometeusz, przykuty do skały wspaniale wymyślał bogom. Jedynym możliwym ruchem spętanych jest - mowa. Prometeusz rozumiał to doskonale: poruszał eter i eter niósł grzmoty jego złorzeczeń. Odyseusz, Jazon, Tezeusz i tylu innych długodystansowców mitologii, wszyscy oni stali się bohaterami dramatów. Atlas nigdy. To Arystoteles zatrzasnął przed nim drzwi sztuki, wypowiadając w Poetyce uwagę, że bez akcji nie ma tragedii, choć jest ona możliwa bez charakterów. Cały charakter, cała istota Atlasa wyczerpuje się w dźwiganiu. Jest to czynność mało patetyczna, a w dodatku dość pospolita. Ów tytan przypomina ubogich ludzi, którzy wiecznie tarmoszą się z ciężarami, noszą na plecach, pchają, wloką za sobą kufry, skrzynie, toboły - aż do swoich tajemniczych pieczar, piwnic, baraków, z których wychodzą po chwili jeszcze bardziej objuczeni — i tak w nieskończoność. Atlas dźwiga sklepienie niebieskie. To jest jego kara, przekleństwo i zawód. Nikt nie jest mu za to wdzięczny. Nikt nie chwali. Nikt nawet nie zachęca. Przywykliśmy. Tak ma być. Mówimy: ktoś musi to robić. Nie wiemy jak wygląda. Uczeni, którzy poświęcili tyle czasu i uwagi, badając życie wewnętrzne dżdżownicy, szczura i gęsi domowej, pytani o jego zachowanie - milczą. Czy prze-stępuje z nogi na nogę? Czy zaciska powieki? Czy to, co dobywa się z jego piersi, jest chrapliwym oddechem, czy też jękiem? Po twarzy spływają mu słone krople - pot, łzy? Wielu twierdzi, że Atlas nie odznacza się wybujałą fantazją i to zapewne odstręcza od niego ludzi żądnych sensacji. Ponieważ tak mało o nim wiemy, powiedzmy ostrożnie, że chytrość, przebiegłość, podstęp, umiejętność intrygowania, knucia spisków i zamachów stanu - zostały mu przez Naturę odmówione. Ale czy można mu z tego powodu robić wyrzuty? Przecież struktura świata utkana jest z elementów sprzecznych i nawzajem się wspierających — zła i dobra, bezwładu i ruchu, genialności i tępoty. Co myśli? Ludzie, skazani na ciężką pracę, nie mają na to ani siły, ani ochoty. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuścić, że nigdy nie zaświtał w jego głowie plan Samsona. Samson został wtrącony do więzienia, czekał na wyrok, miał więc czas, aby ukuć swoją zemstę. Atlas nie ma czasu. Ma tylko wieczność. Atlas trwa. Niektórzy mówią - tak jest dobrze. Tylko jeden, jedyny raz zdołał uwolnić się od ucisku losu. Historia jest znana, więc opowiemy ją w dużym skrócie. Było tak: Herakles musiał zdobyć dla króla Eurysteusza złote jabłko z ogrodu Hesperyd. Ogród znajdował się niedaleko wiecznego postoju Atlasa, a przy tym Hesperydy były jego córkami. Skomplikowane transakcje, wymagające zaufania, najlepiej załatwiać w rodzinie. Na czas nieobecności tytana Herakles zobowiązał się zastąpić go, w zamian za przyjacielską pomoc w zdobyciu upragnionego owocu. Wędrówka Atlasa do ogrodu Hesperyd była na pewno jego najwspanialszym przeżyciem. Szedł lekki - uskrzydlona kolumna - przez świat, pozbawiony ciężaru, jakby stworzony z rosy, błękitnego powietrza i światła. Czuł cudowną bezważkość wszystkich rzeczy. Przeklęte niebo wydało mu się po raz pierwszy eteryczne, dalekie - i zaiste piękne. Kiedy powrócił do Heraklesa, oszołomiony i szczęśliwy, powiedział naiwnie, że sam odniesie jabłko Eurysteuszowi. Przebiegły heros wyraził zgodę, poprosił tylko, żeby Atlas na chwilę podtrzymał sklepienie, bo musi poprawić poduszkę na głowie. Tak się stało. Po czym bohater bez skrupułów opuścił tytana i wszystko wróciło do starego, kosmicznego porządku. Cała ta historia jest moralnie mało budująca, a nawet towarzysko niesmaczna. Nie wiadomo po co opowiada się ją dzieciom. Równie trudno pojąć, dlaczego bohaterem pięknej metopy z Olimpii Atlas przynoszący jablko Hesperyd jest właśnie winowajca - oszukańczy Herakles. Wyobrażono go jako urodziwego atletę. Natomiast Atlas przedstawiony jest jako dość toporny, nierozgarnięty osiłek. Nieubłagany czas uszkodził metopę. Najbardziej ucierpiała postać Atlasa. W świątyniach Agrigentum potem podchwyciły ten motyw pokolenia architektów, Atlasowi wyznaczono podrzędną rolę wspornika, męskiej kariatydy. Jego mityczna skala uległa pomniejszeniu. Znów go skrzywdzono, bo jakby zapomniano, że to przecież coś zupełnie innego wspierać niebiosa, a co innego być ozdobą fasady. Przydzielono mu dwuznaczną i podławą funkcję podpierania balkonów i schodów w pałacach leniwych arystokratów, bogatych dorobkiewiczów, nie mówiąc już o bankach, prefekturach policji i ministerstwach okrucieństwa publicznego. Jego pustynna samotność. Ani dzień, ani noc nie przynoszą mu ulgi. Jak wszyscy, którzy długo wykonują swój nieefektowny obowiązek, trzymany jest poza granicami naszego współczucia i zrozumienia. Jedynym towarzyszem Atlasa jest jego ciężar. Nie wiadomo nawet, czy ucieszyłby się wiadomością, że w znalezionym ostatnio eposie hetyckim odkryto jego dalekiego kuzyna noszącego dźwięczne imię - Upelluri. On także dźwiga. Można to sprawdzić w doniesieniach Austriackiej Akademii Nauk. Niestety, ukazują się one w bardzo niskim nakładzie i nie są przeznaczone dla pracowników fizycznych. Bogowie, tytani, herosi, ach, jakże to pasjonująca i bogata galeria różnych dewiacji psychicznych. W ich świecie roi się od monomaniaków, paranoików, melancholików, schizofreników, nie mówiąc już o takich łagodnych odchyleniach, jak alkoholicy czy erotomani. Na tym barwnym tle postać Atlasa rysuje się raczej blado. Jest katatonikiem mitologii. Katatonik i tragarz. A przecież, myślę, zasłużył na lepsze miejsce w pamięci ludzkiej. Nie jestem także pewien, czy słusznie odmówiono mu rangi symbolu. Bo w końcu Atlas reprezentuje znaczną część ludzkości. Przy odrobinie naszej dobrej woli, a także wyobraźni, mógłby zostać patronem nieuleczalnie chorych, patronem skazanych na dożywotnie więzienie, głodnych od urodzenia do śmierci, poniżanych, wszystkich wyzutych z praw, których jedyną cnotą jest niemy, bezbronny, nieruchomy - do czasu - gniew. PROMETEUSZ Pustkowie. Hermes do Prometeusza: - Teraz widzisz, dlaczego to wszystko tak właśnie się skończyło. Byłeś zbyt niecierpliwy, Prometeuszu. - Kiedy to mówi, powietrze napełnia krzyk skazanego. Hermes pozwala na to - aby dialog toczył się harmonijnie i płynnie. - No więc teraz pojmujesz. Trzeba było swój plan urzeczywistniać stopniowo, powoli, jedna pięciolatka za drugą, od niepamięci aż do niepamięci. Wtajemniczać coraz to nowe kręgi ludzkości, tak, żeby w razie wykrycia trzeba było zmontować monstrualny proces pokazowy, by ukarać winnych wykradzenia bogom ich tajemnicy. Krzyk Prometeusza. - Prawdę mówiąc bogowie łatwo pogodzili się z wykradzeniem ognia. Został on szybko zdegradowany i zapędzony do kuchni. Wszystko czego mógł dokonać, to przypalić garnek. Nie był to więc ogień niebios pożerający miasta. Teraz już wszyscy zapomnieli, że gniew bogów budziła skradziona przez Prometeusza pamięć. Krzyk. Dialog toczy się dalej. - A z pamięci rodzi się sumienie - ciągnie dalej Hermes, rozciągając samogłoski jakby delektował się tym słowem -zrazu niepozorne, potężnieje jak ogień i ogarnia całą duszę w momentach próby. Raz obudzone nie daje się zagłuszyć. To ono każe Orestesowi błądzić po drogach w poszukiwaniu wybaczenia. Tak więc to właśnie ty stworzyłeś człowieka. Bogowie nie znają sumienia. Krzyk Prometeusza. Hermes odchodzi. On także nie zaznał nigdy w życiu uroków sumienia. STARY PROMETEUSZ Pisze pamiętniki. Próbuje w nich wyjaśnić miejsce bohatera w systemie konieczności, pogodzić sprzeczne z sobą pojęcia bytu i losu. Ogień buzuje wesoło na kominku, w kuchni krząta się żona - egzaltowana dziewczyna, która nie mogła urodzić mu syna, ale pociesza się, że i tak przejdzie do historii. Przygotowanie do kolacji, na którą ma przyjść miejscowy proboszcz i aptekarz, najbliższy teraz przyjaciel Prometeusza. Ogień buzuje na kominku. Na ścianie wypchany orzeł i list dziękczynny tyrana Kaukazu, któremu dzięki wynalazkowi Prometeusza udało się spalić zbuntowane miasto. Prometeusz śmieje się cicho. Jest to teraz jego jedyny sposób wyrażenia niezgody na świat. ARACHNE Arachne była córką kupca farb w jednym z miast jońskich. Studiowała na wydziale tkactwa w Boskiej Akademii Sztuk Pięknych w Atenach, gdzie otrzymała dyplom summa cum laude wraz z przepowiednią zawrotnej kariery. Kto mógł przypuszczać, że przepowiednia ta ziści się w sposób tak katastrofalny. Stan rzeczy - ulotne przędziwo. Jednak jeszcze więcej w nierozważnej głowie Arachne. Sławę rozniecał ojciec tkaczki w dobrze zrozumiałym celu reklamy, tak że oboje kroczyli razem przez skrawek ziemi jońskiej wydarty barbarzyńcom, idąc jakby przez czas w chmurze bieli melijskiej, ochry z Synopy, błękitu z Sorrento i zieleni Tintoretta, co prawda jeszcze nie zrealizowanej, ale już przeczutej. Sława nieposkromiona i nazbyt głośna dosięgła uszu patronki sztuk Ateny, która zażądała konkursu. Pod zmienioną postacią zjawiła się w pracowni Arachne. Obie miały tkać zasłonę zatytułowaną banalnie, ale jak się okazało, podstępnie. Arachne nie przeczuwała podstępu i zaprezentowała smaczny kawałek, przedstawiający erotyczne życie bogów. Jej znajomość figur erotycznych i innych szczegółów, w jakich przedstawieni byli bogowie, była zaiste bogata i niepokojąco śmiała. Atena, wrażliwa na osobliwy związek sztuki z prawdą, nie chciała jednak, aby sztuka kłóciła się z obyczajnością. Odrzuciła te zuchwałe sceny gwałtownie, poszarpała tkaninę Arachne - i na niej to miała się powiesić śmiała artystka. Według innej wersji - Atena przemieniła Arachne w pająka. Diego Velazquez de Silva był artystą, który w niezrównany sposób godził w swoim życiu sprzeczne fazy sztuki - i życia dworskiego, wierności - i zdrady, żaru - i chłodu. W wielkim płótnie Las Hilanderas widzimy wnętrze królewskiego warsztatu świętej Elżbiety, gdzie młode dziewczęta przędą nici. W głębi scena, która być może przedstawia sąd Ateny nad tkaniną Arachne. Nie przedstawia - ale oddala w dziwne odosobnienie. I tu błąka się tajemnica owego niezwykłego sądu: abstrakcja, śmierć, geometria, odsunięcie od wszelakich, różnorodnych form życia. HISTORIA MINOTAURA W nie odczytanym jeszcze piśmie linearnym A opowiedziano prawdziwą historię księcia Minotaura. Był on - wbrew późniejszym plotkom - autentycznym synem króla Minosa i Pasifae. Chłopak urodził się zdrowy, lecz z nienormalnie dużą głową - co wróżbiarze poczytywali jako znak przyszłej mądrości. W istocie Minotaur rósł w lata swoje jako silny, nieco melancholijny - matołek. Król postanowił oddać go do stanu kapłańskiego. Ale kapłani tłumaczyli, że nie mogą przyjąć nienormalnego księcia, bo to mogłoby obniżyć -już i tak nadszarpnięty przez odkrycie koła - autorytet religii. Sprowadził tedy Minos modnego w Grecji inżyniera Dedala - twórcę głośnego kierunku architektury pedagogicznej. Tak powstał labirynt. Przez system korytarzy, od najprostszych do coraz bardziej skomplikowanych, różnicę poziomów i schody abstrakcji, miał wdrażać księcia Minotaura w zasady poprawnego myślenia. Snuł się tedy nieszczęsny książę popychany przez preceptorów korytarzami indukcji i dedukcji, nieprzytomnym okiem patrzył na poglądowe freski. Nic z tego nie rozumiał. Wyczerpawszy wszystkie środki król Minos postanowił pozbyć się zakały rodu. Sprowadził (także z Grecji, która słynęła ze zdolnych ludzi) zręcznego mordercę Tezeusza. I Tezeusz zabił Minotaura. W tym punkcie mit i historia są z sobą zgodne. Przez labirynt - niepotrzebny już elementarz - wraca Tezeusz niosąc wielką, krwawą głowę Minotaura o wytrzeszczonych oczach, w których po raz pierwszy kiełkować zaczęła mądrość - jaką zwykło zsyłać doświadczenie. ACHILLES. PENTEZYLEA Kiedy Achilles przebił krótkim mieczem pierś Pentezylei i obrócił - jak należy - trzykrotnie narzędzie w ranie, zobaczył - w nagłym olśnieniu - że królowa Amazonek jest piękna. Ułożył ją troskliwie na piasku, zdjął ciężki hełm, rozpuścił włosy i delikatnie ułożył ręce na piersi. Nie miał jednak odwagi zamknąć jej oczu. Spojrzał na nią, raz jeszcze, pożegnalnym wzrokiem i jakby przymuszony obcą siłą, zapłakał - tak jak ani on sam, ani inni bohaterowie tej wojny nie płakali - głosem cichym i zaklinającym, niskopiennym i bezradnym, w którym powracała skarga i nie znana synowi Tetydy - kadencja skruchy. Na szyję, piersi, kolana Pentezylei padały jak liście rozciągnięte samogłoski tego trenu i owijały się wzdłuż jej stygnącego ciała. Ona sama gotowała się do Wiecznych Łowów w niepojętych lasach. Jej nie zamknięte jeszcze oczy patrzyły z daleka na zwycięzcę z upartą, błękitną - nienawiścią. HEKABE Czas - w każdej przyzwoitej epice stoi z boku jak lokaj, na zewnątrz ludzi i przedmiotów. I tylko katastrofy podrywają go z miejsca i wtedy nagle wdziera się do wnętrza z całą niszczycielską mocą - łamie, tratuje, zamienia w ruinę. Oto Troja - płonie raźnie w łoskocie walących się stropów. Czas ognia - szybki, zdyszany jak wiatr w kolorze czarnych i czerwonych róż. Ledwie słychać jęki pokonanych i krzyki zdobywców. Na pierwszym planie siedzi zrozpaczona Hekabe. Na jej kolana grecki żołdak rzucił okrwawione zwłoki jej małego wnuka. Teraz oczekujemy, że opończę, spinającą niebo z ziemią, rozerwie głos tak potężny, iż na moment znieruchomieje wszystko. Ale nie ma głosu, jest tylko rozdzierające milczenie. Hekabe drze na strzępy swój peplos i jej zwinne długie palce owijaj ą w bandaże małe ciałko z troskliwą czułością, żeby nie widać było krwi, niczego, co może przywołać grozę. Szepcze przy tym imię malca, a szept ten, składający się z trzech powtarzanych sylab, jest jak - kołysanka. Jej płeć starej kobiety zamknęła się na powrót i powróciła w zamierzchłe czasy dzieciństwa, ową epokę cudów, kiedy można było ożywiać każdy martwy przedmiot. Za chwilę oprawcy wyjmą z rąk Hekabe jej zabawkę. Wtedy dobrotliwi bogowie przemieniają w sukę, gdyż tylko wielkie serce zwierząt pomieścić może tyle nieszczęścia. I wtedy, aby znaleźć ukojenie, rzuci się w morze. FYE Wszystko stało się tak nagle, że w świętej legendzie Fye była nieodmiennie dziewczyną porwaną w biały dzień do nieba. A stało się to bez żadnego widocznego powodu, przynajmniej dla zamieszkujących ten kawałek Attyki, na którym uprawiano wino i wypasano stada owiec, co było melancholijnym zajęciem Fye, wśród blasku i łagodnie przesuwających się cieni, jak po tarczy zegara, którego podówczas nie było. Pewnego dnia do zagrody jej rodziców przyjechali jeźdźcy na spienionych koniach. Po krótkim czasie znikli tak szybko, jak się zjawili, zabierając ze sobą Fye. Od początku do końca bohaterka tego zdarzenia była całkowicie nieświadoma tego, co wokół niej się działo. A działo się niemało. Zaprowadzona do położonego pod murami baraku, nie miała czasu, aby ochłonąć, gdy odziano ją w białą, przetykaną złotem szatę i umieszczono na rydwanie. W prawej ręce trzymała lejce, w lewej włócznię, zakończoną błyszczącym ostrzem. Zaprzęg wyjechał na ulice Aten. Posuwał się niemo wśród gęstniejących tłumów, z których dobywały się okrzyki entuzjazmu i wrogości. Wołano imię Pizystrata. Prowadzony przez giermków, zaprząg poruszał się wolno. Skręcono właśnie w ulicę, którą szły procesje panatenajskie. I tu dosięgnął ją pierwszy kamień. OFIARA Poplamione obrusy, ślady papierosów wokół małych talerzyków na stole obrad Olimpu, nie zmieniane serwetki i kwiaty w kryształowych wazonach, a także monotonna lista potraw, słaby wybór win - już to samo świadczyło o głębokim kryzysie świata bogów. Bogowie nie przychodzili lub samowolnie opuszczali obrady, spożywali dary boże nieestetycznie (i wbrew regułom), spali przy stole lub głośno wypuszczali odgłosy z ciała. Losy świata wymykały się z ich rąk. Zeus częściej niż zwykle spotykał się z Hermesem w cztery oczy. - Taki koniec świata można było przewidzieć - mówi Zeus do Hermesa - nie jesteśmy nieśmiertelni, helas, ale sposób, w jaki to przebiega, jest karygodny w formie i oburzający. Nie pozostawimy po sobie nic, nawet dobrego wspomnienia. A przecież nie wszystko za naszych czasów było złe - trzeba coś zaradzić - mówi Zeus do Hermesa. Hermes radzi, by któregoś z bogów wybrać na ofiarę i ofiarować ją rękami ludzi. Taki mały sofizmat. Ostatecznie jest to sposób animacji praktykowany przez wiele religii. Dotychczas to się nie udawało, ale można spróbować jeszcze raz, tak, jakby Bóg wtargnął na wykład profesora filozofii, choćby to były wykłady ateisty. Koniec końców niczego się nie ryzykuje. Kurtyna oddzielająca światy - nadprzyrodzony i ziemski - już dawno jest dziurawa. Dziwnie łatwo Dionizos zgodził się eksperymentalnie - bądź co bądź zaryzykować rolę ofiary. Tłumaczył, że życie straciło dla niego dawno urok i sens, a poza tym cierpi na migrenę i uzależnienie alkoholowe, utrudniające mu sprawowanie obowiązków. Cała sprawa wyglądała - i w istocie załatwiona była - szybko i bezboleśnie. Ale czy rzeczywiście bezboleśnie? Zeus miał lekkie wątpliwości. - Więc opowiedz dokładnie, jak to było - pytał Hermesa. - No, odbyło się wszystko bez przymusu i scen niemiłych i trywialnych. - Czy Dionizos cierpiał ? - zapytał naiwnie Zeus. - Nie tylko cierpiał. Płakał. I przywoływał Boga na świadka. ANTYEPOS Tak było na początku. Historia, jaką Homer jaskiniowy opowiedział spoconym słuchaczom odzianym w skóry, pojękującym ze strachu i zachwytu - była krótka, prawdziwa i ostateczna. Niechaj te trzy przymiotniki będą smutnym świadectwem mojej bezradności, zupełnej niemocy poznania źródła. Wypowiedziana na jednym oddechu, zawierała wszystko, co da się uczciwie powiedzieć o bogu, rzeczach, naturze człowieka. A także o początku z chaosu, kruchej harmonii i śmierci w chaosie. Parę chrapliwych wierszy, szorstka formuła losu. To wszystko. Na tym powinna skończyć się poezja oralna, opisowa, osobista, miłosna, bohaterska, chóralna, filozoficzna. Wszelka poezja. Pamięć ludzka jest ułomna. Nikt nie jest w stanie powtórzyć arcydzieła. Nikt nie jest w stanie niczego powtórzyć. Zwłaszcza że był to zaledwie znak, pierwsza i ostatnia litera alfabetu, arcydzieło zwięzłości. Nie składało się ono z elementów, wymiennych części, samo było elementem, cząstką pramaterii. I z tego kalectwa pamięci, z tego fatalnego zapomnienia powstała literatura. Aby zagłuszyć złe sumienie, zaczęto tworzyć poematy, zrazu skromne, kilkusylabowe, w których istotą rzeczy błąkało się jeszcze echo jaskiniowego Homera. Potem ucichło sumienie. Ktoś zadufany wymyślił zasadę mimesis. Więc pisano coraz bujniej, rozłożyście, mgławicowo, mizdrząc się do natury. Ładując na skrzypiące wozy sztuki wszystko, co przynosił bieg dziejów i wynalazczość ludzka: nowych bogów, machiny śmierci, posągi tyranów, czczone posągi i towary, nadzieje i potwory świadomości. Uczciwi wiedzieli o istnieniu prapoematu i o tym, że jest niedosiężny i niedościgniony, że oddala się z szybkością światła. Przeto topili swoją rozpacz w rozlewiskach mowy, w sztucznych iluminacjach, metastazach stylu - i powiedzmy to wreszcie - w pretensjonalnym gadulstwie. Najszlachetniejsi wybierali otwarcie żył, samobójcze milczenie. Ostatni hołd złożony arcypoecie. Lustro przechadzające się po gościńcu jest nędznym instrumentem poznania, a w dodatku - instrumentem pokracznym. fermentacja obrazów na koniec znalazł się śmiałek, który opisał chmury OGRÓD HESPERYD Karin Kiwus Daleko na zachodzie jest sad posadzony na morzu spokojnym jak orne pole. Wyspa Hesperyd, strzegących złotego jabłka. Słońce nad nimi, księżyc jak owoc, ciekawe gwiazdy. Przez wyspę przebiega senny strumień - Laton, który kąpiącym się Hesperydom odnawia dziewictwo. Jest tutaj także Ladon, zardzewiały wąż o stu głowach. Mówi wszystkimi językami, zna także język kreta, sarny i koniczyny. Hesperydy śpiewają: Ile jest w roku wesołych miesięcy? Dwanaście wesołych miesięcy. Ile jest w roku pachnących nocy? Trzysta, jak trzysta jest lunacji. Wieczorem Hesperydy wypoczywają nad morzem, które odciska na piasku swoje oddechy i westchnienia. Trzy siostry oddają się rytuałowi zmysłowego lenistwa. Rubensowieją w słońcu. ORSZAK POSEJDONA Zbigniewowi Bieńkowskiemu Oczywiście jest on zupełnie inny, niż go wydumał i zechciał przedstawić ów szwajcarski malarz o wyobraźni piwowara i spoconych rękach łaziebnego. O, biedny Posejdonie! Cóż mamy wspólnego z tym zbiorowym portretem golasów, którzy taplają się w ciepłej, płytkiej wodzie. Bóg, nereidy i trytony zażywają kąpieli. Ukazują światu tłuste pośladki, łydki, pięty, torsy. Zamiast mitycznej wspaniałości, oceanicznej nieskończoności — mieszczański sitzbad. Za chwilę wyjdą na plażę, zagłębią się w kabinach kąpielowych (serce wycięte w drzwiach), wrócą w kusych kostiumach tam, gdzie na piasku rozłożono śnieżnobiałe serwety, a na nich koszyki z pieczywem i masełkiem, pieczone kurczaki, butle wina. Mlaskanie. Urwane rozmowy. Senność. Nie modliłem się nigdy o ulgę w cierpieniu, o uśmiech fortuny, lekką śmierć. Modliłem się z żarliwością dziecka, z uporem starca o to, aby raz w życiu zobaczyć Orszak. I dostąpiłem łaski, kiedy to na grzbiecie ogromnej fali, w olśniewającym grzywaczu ujrzałem na krótko między okamgnieniem a nicością - i Posejdona, i Nereidy, i Trytona, a było to tak niedocieczone, jak mozaika z białych kropli na białym tle, jak wesele delfina - właśnie wtedy, owej pamiętnej środy, kiedy z zachodu nadciągała burza. PEGAZ Pegaz jest stworzeniem nad wyraz pięknym, niemal doskonałym, dzikim, to znaczy nieoswojonym, nieokiełznanym, wolnym, niezawisłym - zaiste majestatycznym, ale nigdy nie zastygłym w pozie głupkowatych władców. Przez wieki sądzono, że jest on tworem wyobraźni poetów. Jest to pomyłka niewybaczalna, więcej - krzywda, którą wreszcie trzeba naprawić. Przez całe tysiąclecia bezimienne generacje koni, dźwigających nieludzkie ciężary i otyłych cezarów, ciągnących pługi przez nieskończone ugory, karmionych biczem, spętanych, zabijanych w bezsensownych wojnach, udręczonych w zawodach hippicznych - wyśniły wyższą i świętą istotę - skrzydlate bóstwo. Był paradygmą. Ach, rzucano im czasem jakieś ochłapy uznania czy wdzięczności. Aleksander nazywał miasta imieniem Bucefała. Po jego śmierci urządził mu pogrzeb na koszt państwa - i idąc za śmiertelnymi szczątkami towarzysza płakał rzewnie (robił to zresztą często). Zaś Kaligula mianował Incitatusa konsulem. Nie po to, aby go uczcić, lecz żeby upokorzyć konsulów. Liczni rzeźbiarze portretowali kondotierów i okrutnych generałów na koniach - nie są one jednak niczym innym, jak organicznym piedestałem. Ale upokorzony duch konia pracował nieustannie, w ciszy stajni, w zamęcie bitew. Dlatego nie będzie przesadą, jeśli powiemy, że święty Pegaz jest tworem wyobraźni zbiorowej. Oczywiście, nie ludzkiej, tylko - końskiej. Nie można zaprzeczyć, że jest mieszańcem. Budzi to oczywiście odruch niechęci u wszystkich zwolenników czystej rasy. Ale powiedzmy to jeszcze raz i z naciskiem: jest jednym z najpiękniejszych i godnych naśladowania mieszańców naszej planety. Może tylko jego średniowieczny kuzyn, jednorożec, mógłby się z nim zmierzyć w konkursie piękna, siły i godności. Mitologię zaludniają genetycznie zwariowane potwory, jakie mogły powstać (budząc w nas nie strach, ale obrzydzenie) w głowie pijanego rzeźnika, który pozszywał na oślep i byle jak głowę lwa z tułowiem kozy i ogonem węża. Jest to zaiste niegodne, nie mówiąc o tym, że stanowi estetyczny horror. Uczeni twierdzą, iż mogła zawinić tu semantyka. Naprzód znaleziono jakieś chwiejne słowo, mglisty przekaz - a potem dorobiono do tego postać, nazwę, symbol, który pogodzi sprzeczne elementy. Grecy, tak czuli na harmonię, ulegali przecież inwazji obcych ludów: Traków, Persów, Azjatów, Egipcjan, nie mówiąc już o własnej ciemnej Teogonii. I właśnie dlatego na tym tle postać Pegaza rysuje się jasno i harmonijnie. Zaiste nie jest on bastardem wyobraźni. Jest wcieleniem wysokich lotów, wolności, integrity. Tylko jeden raz zdołano go spętać. Udało się to Bellerofontowi, przy walnym współdziałaniu obskurnych technologicznych sztuczek bogów. Nie był to zresztą żaden czyn bohaterski, ale prosty zabieg stylistyczny. Pegaz został świadomie lotnym koniem. Zdegradowano go do roli środka transportu, przenośni. Opowiem o tym może szerzej w traktacie o Bellerofoncie. Natomiast prawdziwym skandalem wydaje mi się, że Pegaz został usidlony przez poetów. W czasach antycznych ani Homerowi, ani Horacemu nie przyszło na myśl, aby dosiadać Pegaza. Stało się to później, w czasach, kiedy mitologię traktowano niepoważnie, jako ozdobnik, pauzę - kiedy obumierało natchnienie, gdy Pegaz był już tylko słowem - a nie istotą nieposkromioną, wewnętrznie niezależną, nic nie mającą wspólnego z tym, co nazywa się pospolicie literaturą. Istnieje wszelako pewien szczegół, który mógłby usprawiedliwiać roszczenia poetów. Wiadomo, że Pegaz uderzeniem kopyta stworzył źródło Hippokrene, u stóp Helikonu, siedziby Muz. Ale znaczy to tylko, iż z tego źródła mogą pić wszyscy: wędrowcy, osły - także poeci, pod warunkiem, że wracają do źródła, to znaczy do początku. Jest ich niewielu i nie płyną z prądem, który unosi zburzone ideologie, zdruzgotane ikony - i śmieci. A poza tym nie było nic, naprawdę nic, co by pozwoliło ściągać Pegaza na ziemię, i to w dodatku do takich dwuznacznych celów, jak piśmiennictwo. Epifanie w końcu muszą mieć jakiś sens. Biorąc rzecz pedantycznie, to znaczy po niemiecku, czyli fachowo, czyli od strony Literaturwissenschaft - winę ponosi Matteo Maria Boiardo. W swoim nie dokończonym eposie rycerskim Orlando innamorato użył on Pegaza jako niezawodnego środka komunikacji. Trzeba oddać mu sprawiedliwość. Ogarniał ogromne regiony i poruszał się po rozległych terenach czasu i przestrzeni - od Pieśni o Rolandzie do cyklu Artura i poezji dworskiej renesansu - nie mówiąc o prywatnych pasjach, czyli miłości, której chciał nadać wymiary astralne. Mam wrażenie, że nie miał żadnych złych zamiarów. Nie mógł naturalnie przypuszczać, że Pegaz stanie się ulubionym czworonogiem literatów. Że nada wyrobnikom pióra jakąś kruszynę własnej godności. Przykuci do stołka, mnożą swoje nudne wiersze i nikomu niepotrzebne romanse, opłacani nędznie, zaledwie tolerowani przez otoczenie — a czują się w siodle poczciwego rumaka. Cóż za iluzje! Dorożkarze mają więcej godności. Odstawiono do stajni starą klacz metaforę w przeświadczeniu, że - stara i zmęczona - na nic już nie może się przydać. Nie obyło się to bez wielkich strat w dziedzinie poetyki, co wcale nie oznacza poetyzowania, tylko rzemiosło. W rozbitym świecie nic nie da się z niczym porównać. Dlatego - sądzą nowatorzy - trzeba mnożyć tautologie (duchową samowystarczalność) egotystów. Ego + Ego = Ego. E + E = E. I wtedy świat jest doskonale próżny, to znaczy koherentny - spójny. Pegaz jest samotny i jedyny. Biedny Pegazie! To wszystko jest ci obojętne. Jesteś nieśmiertelnym koniem. Wyzwoliłeś się od jarzma, ale zostawiłeś jarzmo tym, którzy się do ciebie samozwańczo przyznają. Wiesz dobrze, że ludzie wciąż próbują zaprzęgać bóstwa - dobre i złe - do wózków, aby ciągnęły te biedne wózki w dół do zakazanych spelunek. Na razie, jeśli nic się gruntownie nie zmieni - zostań tam, gdzie jesteś. Pegaza należy zostawić tam, gdzie jest jego miejsce. W sierpniowe noce, w pobliżu gwiazdozbioru Andromedy - świeci jego niepokalana sierść. SMOK Czasem uświadamiam sobie, że jestem bardzo stary. Być starym, to nie tylko cierpieć na artretyzm, ale przede wszystkim należeć do świata pojęć, których współczesność nie rozumie, tak jakby się miało inny, dawno wydany i wyczerpany, stary słownik, inny, stary atlas, inną księgę świata. Nikt, na przykład, nie chce wierzyć, że miałem piastunkę, tak jak Odyseusz. Ja i król Itaki mieliśmy piastunki. Była to ongiś wcale potężna instytucja. Do ważnych obowiązków piastunki należało usypianie dzieci. Nieliczne, te najbardziej leniwe i brudne, śpiewały monotonnym głosem głupawe piosenki o nie kończących się refrenach, odkrywając w ten sposób przed uczonym prof. Schulzem z Berlina autogenny trening, gdyż najczęściej zasypiały wcześniej niż pacjenci (tak dokładnie, te próby usypiania kończyły się najczęściej potężnym chrapaniem piastunek). Znakomita większość opowiadała bajki. Na początku szły opowieści o kwiatach, różyczkach, konwalijkach, stokrotkach, pracowitych karzełkach (perfidny obraz klasy robotniczej pozbawionej świadomości klasowej), potem były dobre królewny i piękni królewicze (miało to zapewne zaszczepić dzieciom ślepe przywiązanie do monarchii), na końcu były zwierzątka, koniecznie puchate - króliczki, zajączki i kotki (słodycz i dobroć). Jedynym akcentem zła był pojawiający się od czasu do czasu w tle muchomor. Dobre dzieci zasypiały już po tych pierwszych zabiegach hipnotycznych. Jeżeli natomiast opierały się jeszcze, piastunki (trzeba dodać, że nie studiowały psychologii, często nawet nie studiowały abecadła) wprawiały w ruch maszynę okropności. Następowała eskalacja horroru, pełna kościotrupów, zatęchłych piwnic, sów, wisielców, obciętych głów, cmentarzy, diabłów. I wtedy główki w aureoli złotych loczków opadały na poduszkę, mocno zamykając oczęta, gdyż wolały umrzeć raczej, niż słuchać dalej. Szczytem horroru były opowieści o smokach. Walczyłem ze snem, aby doczekać tego ukochanego finału. Bardzo lubiłem smoki. Budziły we mnie uczucie czułości i braterstwa. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego zabija się je tak okrutnie. Marzyłem, że kiedy dorosnę, będę wyzwalał smoki od ludzi. Wpadałem w stan rozmarzenia i wcale nie chciało mi się spać — tylko walczyć. Ponieważ niezawodny chwyt ze smokiem zupełnie na mnie nie działał, dostałem notę złego dziecka - a potem już konsekwentnie: złego ucznia, złego młodzieńca, złego obywatela najlepszego państwa. Na koniec będę złośliwym staruszkiem (o starcach mówi się najczęściej złośliwi, a nie źli, bo nie mogą już na przykład prawdziwie po męsku skrzywdzić kobiety). Mam jeszcze trochę czasu. Kiedy miałem dziesięć lat, pojechaliśmy z wycieczką szkolną do Krakowa. Zwiedziliśmy Zamek Królewski. Niedaleko od Zamku znajduje się Smocza Jama. Niestety od wieków pusta - bo jak głosi legenda, pewien sprytny (nie budzący mojej sympatii) szewczyk podrzucił smokowi wypatroszonego barana, do którego wnętrzności wsadził smołę i siarkę. Była to pierwsza, prymitywna jeszcze, bomba, którą potem udoskonalili anarchiści. Smok oczywiście zmarł na niestrawność. Legenda dalej głosi, że co roku składano mu w ofierze ileś tam najpiękniejszych dziewic. Już wcześniej narzucało mi się przypuszczenie, czy nie było to zwykłe odwracanie uwagi społeczeństwa od faktu, że to władca Krakowa, pobudliwy, nienasycony w swoich erotycznych fantazjach, konsumował dziewiczość córek swych poddanych, a potem wszystko zwalał na smoka. Smok stał się symbolem wszystkich ludzkich zbrodni i nieprawości. A ponieważ był to symbol żywy - zabijano go. Jest rzeczą nieprawdopodobną, że przetrwał tak długo. Tępiony jak sekty heretyków, jak Żydzi, jak wszyscy odmieńcy, jak ci, którzy myślą inaczej. Na początku, czyli w Genezis, był zwykłym wężem. Wstęp do Atlasa (Nota autobiograficzna) Mitologia, jakiej uczono go w szkole, napawała go odrazą, była bowiem tryumfem antropomorficznej bestii - gromadził skamieliny, odciski pazurów - nienawidził rasy zwycięzców i jego przymierze z pokonanymi wydawało mu się odziedziczone po górze, strumieniu, ściganym owadzie i melancholijnym olbrzymie - cała jego sympatia kierowała się ku zmęczonym bohaterom i dwuznacznym Domyślał [się] piekła nieśmiertelności, płomieni, które nie spalają, pustynnych płaskowyżów, nie kończących [się] inkantacji Oni (bogowie) darzą nas obojętnością szczodrą i bezmyślną, nie rozumiejąc, że czekamy na karę - jak na łaskę - kochał potwora i skrzywdzonego kochał skrzywdzonego -> czyż wiedza o potworach nie była dla niego propedeutyką historii? OD WYDAWCY Książki Zbigniewa Herberta nie miały łatwego życia. Wiemy, że nie mógł - i nie chciał - publikować oficjalnie w latach pięćdziesiątych, w czasach szalejącego socrealizmu, lecz już mało kto wie, że próbował dotrzeć ze swoimi wierszami przynajmniej do najbardziej zaufanych czytelników, przepisywał je pracowicie (w zeszytach szkolnych), tworząc z nich -jak poeci żyjący w czasach okupacji - rękopiśmienne książeczki, obdarowywał nimi przyjaciół. Jedną z nich, zatytułowaną skromnie i przewrotnie bajki, podarował w roku 1953 (jako Patryk - pod którym to pseudonimem pisywał w „Tygodniku Powszechnym") Tadeuszowi Chrzanowskiemu. Wrócę jeszcze do niej pod koniec. Nawet w czasach pokazowego liberalizmu - o czym najlepiej świadczą losy Labiryntu nad morzem, opisane przez Barbarę Toruńczyk - niektóre jego książki budziły irracjonalny lęk władzy. Zamiast więc pójść do druku, Labirynt nad morzem wylądował na biurku partyjnego urzędnika. W roku 1976 nazwisko Herberta znalazło się w księdze zapisów cenzury. Lecz nie tylko mechanizmy totalitarnego systemu, także i zwykłe przypadki losu utrudniały jego książkom dotarcie do czytelnika. Katarzyna Herbertowa w swoim niedawnym, jakże ważnym i poruszającym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" opowiedziała dramatyczną historię kradzieży rękopisów Pana Cogito w Berlinie i ich cudownego ocalenia. Wyobraźmy sobie, że mało brakowało, a tej książki mogło po prostu - nie być. Losy Króla mrówek nie są może tak spektakularne, choć równie dramatyczne. Jest to książka, nad którą Zbigniew Herbert pracował chyba najdłużej - prawie dwadzieścia lat - i nie zdążył jej ukończyć. Naturalnie, nie była to jedyna rzecz, jaką pisał w tym czasie, żeby przypomnieć ważkie tomy wierszy: Raport z oblężonego miasta, Elegia na odejście, Rovigo, pożegnalny Epilog burzy oraz tom esejów Martwa natura z wędzidłem. Z dwóch pozostałych zbiorów prozy, które układał w tym samym czasie - Narzeczona Attyli pozostała jedynie w zarysie (trzy teksty zaledwie), a Król mrówek nie doczekał się ostatecznej redakcji. W odróżnieniu chociażby od Labiryntu nad morzem, nie ma jednego, ostatecznego maszynopisu tej książki, przygotowanego do druku. Istnieje wydruk komputerowy, który powstał w ostatnich latach życia Zbigniewa Herberta, i którego ciężko chory Poeta nie zdążył już skorygować. Dla prowizorycznego porządku - dziewiętnaście zawartych w nim utworów zostało przez składacza ułożone i przepisane alfabetycznie (podobnie jak wiersze w Epilogu burzy) - i tak już zostało. Jeśli więc chodzi o ostateczny układ książki, to ten jedyny, definitywny typoskrypt Króla mrówek nie udziela nam jasnej odpowiedzi. Także co do ostatecznego kształtu zawartych w nim tekstów nie zawsze można mieć pewność. To samo dotyczy niektórych opowiadań, które w tym czasie ukazywały się w prasie, codziennej i literackiej, nawet jeżeli były to nowe wersje tekstów, wcześniej opublikowanych - jak na przykład tytułowy Król mrówek w „Rzeczpospolitej", gdzie fanatyczni przybysze, którzy chcą zaprowadzić na wyspie nowy ład raz nazywają się Transportowcami, kiedy indziej Transporterami. Wolne od błędów nie jest też, niestety, jedyne (zawierające jedenaście utworów) wydanie książkowe, jakie w roku 1999 ukazało się w Ameryce. Król Ajakos został w nim Ajaksem a tytuł HEO przełożono jako Eos. Nie chciałbym tymi uwagami sprawiać nikomu przykrości, wiem, że nie ma książek bez błędów i że sztuka polega na tym, żeby je poprawić w następnym wydaniu. Chodzi o to, że gdzieś po wirtualnej planecie błąkają się teraz Hermes, Eurydyka i Orfeusz jako Jutrzenka, co jest może piękną poetycką metaforą, lecz nie jest to metafora Zbigniewa Herberta. Dzięki istnieniu owego wydruku komputerowego, o jakim mowa wyżej, możemy jednak przynajmniej się domyślać, jakie utwory miały znaleźć się w Królu mrówek ostatecznie. Wszystkie one (oraz Hekabe, która być może w tym czasie jeszcze nie była napisana - to tylko domysł) znajdują się w głównej części naszego wydania, zatytułowanej Bogowie z zeszytów szkolnych. Pod tym nadtytułem (czy też nagłówkiem) pojawiały się w roku 1997 w „Rzeczpospolitej" Atlas, Hekabe, Antajos (jako Antanajos) - wreszcie sam Król mrówek. Czy miał to być nowy tytuł książki, której projekty nazywały się wcześniej Prywatna mitologia, a potem Atlas i Król mrówek? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. W dossier Króla mrówek nie udało mi się nigdzie odnaleźć ani tego tytułu, ani jego źródła. Nie ma go też na ostatnim już chyba, fragmentarycznym spisie treści tej książki, jaki znalazłem w teczce z jeszcze innym, niż ten, o którym mowa wyżej, wydrukiem komputerowym. Na dwu ścinkach identycznego wydruku jednego z wierszy (z cyklu Brewiarz z Epilogu burzy) Zbigniew Herbert wypisał dwie jego prowizoryczne wersje. Zacytuję pierwszą z nich. Zawiera ona co prawda mniej tytułów, pojawia się w niej za to, po raz pierwszy w historii tej książki, podział na części: 1. Czas gigantów Prometeusz - sąd Achilles. Pentezylea Narcyz Arachne Fye Ostatni heros - pięściarz [Kleomedes] Polifem - sielanka 2. Ofiara Dionizosa Jak widać, są tu również dwa tytuły utworów, których Poeta nie zdążył napisać: Czas gigantów i Polifem - sielanka. W drugiej, nieco obszerniejszej wersji, znaleźć można jeszcze jeden taki tytuł: Proteusz. Czy był to nowy projekt pisanej od lat książki? Chyba nigdy się tego nie dowiemy. W każdym razie ani w jednej, ani w drugiej notatce nie pojawia się interesujący nas tytuł Bogowie z zeszytów szkolnych. Ani na żadnym rękopisie, przynajmniej na żadnym z tych, jakie widziałem. Co powinien zrobić w takim wypadku edytor? Zapewne odnotować to w przypisie. Nie ukrywam jednak, że przywiązałem się do tego tytułu od czasu, kiedy czytałem umieszczone pod nim opowiadania z Króla mrówek, nie wiedząc jeszcze, że będzie mi dane być jego wydawcą. To powód czysto osobisty. Przede wszystkim jednak zależało mi na tym, żeby zachować w nim także i to, jak rozwijał się - i jak zmieniał się w czasie. Król mrówek bowiem jest i pozostanie dziełem w toku - work in progress, jak żartobliwie nazwał Herbert nie ukończone jeszcze opowiadania w liście do swojego niemieckiego wydawcy. Trudno by mi było dokładnie określić, kiedy zrodził się pomysł tej książki. Mogę się tylko domyślać, że pod koniec lat siedemdziesiątych, może w 1979, może w 1980 roku, kiedy Autor mieszkał w Berlinie. W archiwum Zbigniewa Herberta znajduje się kartka, z wypisanym po lewej stronie tytułem Prywatna mitologia, po prawej - tytułem Atlas. Atlas będzie pojawiał się później przez dłuższy czas jako tytuł planowanej książki. Czy pierwotnie miała ona nazywać się Prywatna mitologia? Bardzo możliwe, świadczyć o tym mogą choćby dwa cytaty ze Słownika komunałów Flauberta, które miały stanowić jej motto. Jakkolwiek było, sformułowanie to doskonale określa charakter powstającego dzieła. Zbigniew Herbert nie przystępował do napisania kolejnej popularnej książki o bogach i herosach z pierwszych stron mitologii. Jego bohaterami miały być postaci mniej znane, bogowie, potwory i ludzie zaplątani w mity i ludzką - nieludzką - historię. Na wspomnianej kartce znajdują się zarówno tytuły utworów już napisanych (są to Atlas i dwie prozy poetyckie z Pana Cogito: Stary Prometeusz i Historia Minotaura), jak też postaci z mających dopiero powstać utworów. Niektóre z nich (jak Narcyza, Securitas, Cerbera, Arachne, Kleomedesa, An-tajosa, Hekabe, Orfeusza, Triptolemosa) spotkamy ostatecznie w Królu mrówek, inne, jak Orestes, Laokoon, Silvanus, Prokne, Mnemosyne, Erynie i wiele innych - pozostaną w świecie imion i pojęć. Także Insomnia, siostra Melancholii, której nie wymyślili ani Grecy, ani Rzymianie. Kolejny projekt, „Plan książki pt. Atlas", który mógł powstać, jak sądzę, około 1986 roku w Paryżu, jest już bardziej konkretny. Zawiera trzynaście tytułów: 1) Czarnofigurowa waza [garncarza Eksekiasa], 2) H. O. E., 3) Anteusz [Anta-jos], 4) Pies infernalny), 5) Triptolemos, 6) Król mrówek, 7) [Ten nieznośny] Tersytes, 8) Kleomedes, 9) Narcyz, 10) En-dymion, 11) Olimpijski generał, 12) Atlas, 13) Ogród Hespe-ryd. Nie ma tu z jakiegoś powodu wydrukowanej już w tym czasie Securitas, ale pojawi się ona w następnych spisach. Miejsce Ogrodu Hesperyd zajmą po jakimś czasie najpierw Dziesięć przepisów pobożności [Dziesięć ścieżek cnoty], potem Hekabe. Czarnofigurowa waza... ostatecznie zostanie wykreślona, by ukazać się w zmienionej wersji w tomie wierszy Ro-vigo. Pozostałych trzynaście utworów tworzyć będzie twardy rdzeń powstającej powoli książki, zatytułowanej najpierw Atlas a potem Król mrówek. Te wszystkie kolejne etapy powstawania książki starałem się zachować w jej strukturze. Stąd też zdecydowałem się nadać jej podtytuł Prywatna mitologia, a części głównej tytuł Bogowie z zeszytów szkolnych, chociaż nie jestem pewny, czy byłoby to zgodne z wolą Autora. Zdecydowałem się też zamieścić utwory, które wcześniej miały znaleźć się w Atlasie lub Królu mrówek, lecz z jakichś powodów zostały poniechane. Są one organicznie związane z tym zbiorem. Zdecydowałem się wreszcie zamieścić również niektóre teksty nie dokończone, odtworzone z rękopisów, chociaż należało z tym może poczekać do wydania krytycznego. Doświadczenie uczy jednak, że prace nad takim wydaniami trwają latami. Należy się obawiać, że czytelnik dawno już pogubił się w tych edytorskich szczegółach. Powiedzmy więc najprościej: miłośnik dzieł skończonych winien poprzestać na przeczytaniu części drugiej, ująwszy w nawias tytuł, który jej nadałem. Zawiera ona bowiem wszystkie utwory, zawarte w wydruku komputerowym, o którym wspominałem na wstępie, a który został sporządzony najpewniej po to, żeby Autor - już ciężko chory, mógł dokonać ostatecznej redakcji całości, co z wyroku losu niestety się nie udało - jak też Hekabe, może przeoczoną, a może jeszcze nie napisaną. Wiedząc od Katarzyny Herbertowej, że kolejność alfabetyczna jest dziełem czystego przypadku, starałem się zrekonstruować układ właściwy. Za punkt wyjścia przyjąłem początkowe projekty Atlasa. Dotyczy to pierwszych dwunastu utworów - od H. O. E. do Atlasa właśnie. Pozostałe ułożyłem tak, jak nakazywała mi intuicja oraz wyraźne życzenie Autora, żeby Ofiara znajdowała się na końcu. To przypadek, ale dzięki temu, że istnieją dwie wersje tej przypowieści, Ofiara niejako dwukrotnie zamyka Króla mrówek w naszym wydaniu. Powinienem jeszcze na koniec powiedzieć o metodzie swojej pracy. Podobnie jak wydawcy Labiryntu nad morzem, kierowałem się zasadą wierności wobec Autora. Każdą wersję drukowaną porównywałem z maszynopisami, a kiedy było to konieczne, z rękopisami utworu. Dlatego wersje zawarte w naszej książce różnią się często od pierwodruków. W wypadku tekstów dotąd nie drukowanych w języku polskim (jak np. Kleomedes) starałem się odnaleźć ostatnią wersję. Nie zawsze było to łatwe, bo zdarzało się, że musiałem wybierać tę, która wydawała mi się ostateczna, nie będąc tego pewnym do końca. Zbigniew Herbert często (na różnych etapach pracy nad tekstem) nanosił swoje poprawki zarówno na maszynopisie, jak i na jego kopiach. Z listu do siostry, Haliny Herbert-Żebrowskiej („Zeszyty Literackie" 2001, nr 74) możemy się dowiedzieć, jak pisał swoją prozę: Technicznie wygląda to tak: pierwszy rękopis, drugi rękopis, trzeci rękopis i dwa razy na maszynie. Dwa razy na maszynie - czyli już dwa maszynopisy i jakaś ilość kopii, na których mogły się znaleźć nowe poprawki, skreślenia i uzupełnienia. Później zdarza się je znaleźć również na kserokopiach poprawionych wcześniej maszynopisów. Dossier Króla mrówek jest ogromne - prawdziwy labirynt, w którym łatwo się zagubić - liczę się więc z tym, że wiele mogłem przeoczyć. Nie mówiąc już o tym, iż odcyfrowanie pisanych drobniutkim pismem rękopisów Zbigniewa Herberta - prawdziwych arcydzieł sztuki pisania -okazywało się nie zawsze możliwe. Pomocna byłaby w tym, być może, najnowsza technologia, ale musiały mi wystarczyć szkiełko i oko. Nie chciałem obciążać tej książki tak zwanym aparatem krytycznym, dlatego też chyba raz tylko (właśnie w wypadku drukowanego po raz pierwszy po polsku Kleomedesa) zamieściłem w przypisach warianty tekstu. W wypadku utworów już drukowanych nie wydawało mi się to konieczne, bo cierpliwy czytelnik zawsze może porównać naszą wersję z pierwodrukiem. Odradzałbym tylko korzystanie z Internetu. Proszę mi uwierzyć, że biblioteki są naprawdę jednym z najlepszych wynalazków ludzkości. Nawet polskie, tak krótko otwarte. John i Bogdana Carpenterowie w swoim wstępie do amerykańskiego wydania Króla mrówek przypominają, że źródeł tej książki należy szukać w prozie poetyckiej Zbigniewa Herberta z lat pięćdziesiątych, nazywanej przez niego przewrotnie bajkami. Istotnie, we wspomnianej na wstępie książeczce z roku 1953 (już wtedy!) możemy znaleźć Hermesa, psa i gwiazdę - czyż nie jest to prefiguracja wielu utworów z Króla mrówek? Nie może być przecież przypadkiem, że Autor zdecydował się włączyć do niego kilka próz poetyckich z wcześniejszych zbiorów poezji, czego w innych książkach unikał. Żałując, że Zbigniew Herbert nie zdążył napisać wielu utworów przewidywanych do tej książki, nie przestajemy mieć poczucia, że jest ona podsumowaniem istotnego wątku w jego twórczości - a przy tym najbardziej osobistym może dziełem Autora, który tak bardzo unikał jakiejkolwiek ostentacji. Miałem szczęście wiele razy słyszeć Zbigniewa Herberta czytającego swoje wiersze. Nigdy nie słyszałem, jak czyta swoją prozę. A przecież słyszę jego żywy głos w tej książce. Starałem się ją odczytać - w każdym znaczeniu tego słowa. Bardzo dziękuję Katarzynie Herbertowej, że powierzając nam wydanie Króla mrówek, stworzyła mi tę możliwość. Ryszard Krynicki