Andrzej Zimniak Wędrowiec Minął już z górą rok od chwili, kiedy wraz z żoną i dwojgiem dzieci wyruszyłem na zachód. Pozostawiliśmy daleko za sobą rozpędzony świat nauki, techniki i codziennego pośpiechu, zgiełk zatłoczonych ulic, blask rozbieganych neonów, i wielkie aspiracje małego ludzkiego życia. Oprócz strzelby, naboi i paru stalowych narzędzi nie mieliśmy nic. Wędrówka była długa i wiodła przez dziewicze lasy, rozlewiska rzek i krainy jezior, poprzez wyniosłe wzgórza, których rudożółta trawa przypominała zwierzęcą sierść i pełną śpiewu moskitów głębię wilgotnych dolin. Leżąc przy dogasającym ognisku widziałem wśród ciemnych zarośli przemykające kształty nocnych zwierząt, uważne ślepia drapieżników, a także duchy porzuconego przez nas świata. Wtedy czułem się spokojny, silny i wyzwolony. Przestałem być trybikiem wielkiej maszyny-stałem się panem samego siebie. Obok mnie spały głębokim i spokojnym snem żona i dwie córeczki. Po wielu dniach wędrówki dotarliśmy nad ocean. Słony wiatr rozwiewał nam włosy i pieścił piersi i ramiona, a głuchy pomruk fal brzmiał przyjaźnie. Tuż przy ujściu niewielkiej rzeczki ściąłem kilkanaście dużych drzew o strzelistych pniach i rozpoczęliśmy budowę chaty. Nie było to proste zajęcie, uwłaszcza dla nas, niezwyczajnych podobnej roboty. Ja stawiałem szkielet i ściany, żona uszczelniała szpary i dzielnie wykonywała lżejsze prace Dziewczynki znosiły mniejsze sztuki budulca, a także bawiły się przystrajaniem ścian chatki leśnymi kwiatami. Ranek spędzaliśmy pracowicie na poszukiwaniu pożywienia. Ja udawałem się na polowanie, żona próbowała łowić ryby w rzece, dzieci zaś wybierały jaja z ptasich gniazd, zbierały jagody lub szukały małż w płytkich przybrzeżnych wodach oceanu. Popołudnie wypełniała budowa naszej chatki, a wieczorem leżeliśmy przy trzaskającym ognisku i wpatrywaliśmy się w gwiazdy. Byliśmy spokojni i świadomi swojej niezależności. Zima zastała nas dobrze przygotowanych. Mieliśmy zapas drewna i suszonego mięsa, a także odpowiednią ilość ciepłych skór, z których żona przygotowała okrycia dla nas wszystkich. Lód skuł naszą rzeczkę, za chatką nawiało ogromne zaspy śniegu, z dachu zwisały sople, ale w środku było przytulnie i ciepło. Życie upływało jeszcze spokojniej niż latem. Czasem chodziłem na polowanie lub uzupełnić zapas drewna, lecz długie godziny spędzaliśmy w chatce na celebrowaniu codziennych zajęć, a więc przyrządzaniu i spożywaniu posiłków, zabawie i kochaniu się, odpoczynku i rozmyślaniu, Byliśmy szczęśliwi spokojem i wolnością, lecz czasem gdzieś na dnie oczu żony dostrzegałem cień smutku. Nieraz, wpatrzony w gęstniejący za oknem mrok, przebiegałem myślami swoje dawne życie i widziałem całą jego przypadkowość. Patrząc z dystansu próbowałem uogólnień, nie pędzony nieustanną gonitwą i nie powodowany chwilowymi celami. Sądzi Jem, że inaczej pisałbym teraz swoje felietony. Zwykle już w momencie układania tekstu uświadamiałem sobie bezsensowność tej czynności w nowych warunkach egzystencji. Nadeszła wiosna, a jej witalność i żywiołowość całkowicie zagłuszyła nasze rozterki. Spod ciężkiego, mokrego śniegu dobiegał szmer setek strumieni i strumyczków, blade zrazu słońce przygrzewało coraz mocniej, wokół unosił się zapach wilgotnej ziemi. Dziewczynki goniły mewy po plaży i zbierały trawę morską, wyrzuconą przez zimowe sztormy. Żona unikała dźwigania ciężkich polan i musiała nieco poszerzyć swoją skórzaną sukienkę. Ja sam zabrałem się do naprawiania chatki i częściej wyruszałem ze strzelbą, głównie po to, aby popatrzeć z podziwem i zazdrością na budzące się wokół życie. Nigdy nie mogłem oprzeć się myśli, jak nikłe i proste są wszelkie dokonania człowieka wobec dzieł natury. Tak minął z górą rok od naszej ucieczki od cywilizacji. Któregoś letniego, spokojnego poranka, kiedy to słychać tylko bzykanie much siadających na nagrzanych słońcem kamieniach, obudził nas dziwny i obcy dźwięk - warkot helikoptera. Gdy wybiegliśmy przed dom, wielka srebrzysta maszyna właśnie siadała na pobliskiej polanie. Radości nie było końca! Nagadaliśmy się wtedy za cały rok samotności. Gdy po paru dniach samolot odlatywał, czułem ucisk w gardle, jakbym żegnał kogoś bliskiego. I później smutna pustka wokół, choć przecież było nas czworo, i tylko codzienne proste czynności zapewniające egzystencję. Ze szczerą radością powitaliśmy pierwszych osadników. Pomagaliśmy im w wyborze miejsca pod budowę domu i staraliśmy się, aby nie znajdowało się ono zbyt daleko od naszej chatki. Służyliśmy radami i wskazówkami. Nie wiadomo kiedy, wokół nas wyrosła wieś, na wzgórzach pojawiły się domki wśród kwietnych rabatek, alejami jeździły samochody, a wzburzoną i mętną wodę rzeki pruły motorówki. Zostałem redaktorem miejscowej gazety i pisałem artykuły, jakich potrzebowali tutejsi mieszkańcy. Poza tym piastowałem inne funkcje w naszym osiedlu, tak że praca absorbowała prawie cały mój czas. Zacząłem pobierać pensję i otrzymałem książeczkę czekową. W codziennym pośpiechu niewiele spokojnych chwil mogłem poświęcić rozmyślaniom i rodzinie. Kiedyś, gdy późnym wieczorem kończyłem jakieś sprawozdanie, napotkałem wzrok żony. Na dnie jej szarych oczu trzepotał niepokój. Minął już z górą rok od chwili, kiedy wraz z żoną i trojgiem dzieci wyruszyłem na północ, ku górom...