Andrzej Zimniak Kochanek Chimery Zaparkował niedbale, rozjeżdżając kilka włochatych liści, które wypełzły na beton z niecki trawnika. Trochę za mocno zatrzasnął drzwi i spojrzał w najeżoną krzewami ciemność ogrodu. Po zgaszeniu reflektorów czerń stała się gęsta, ciasno zapełniona nieruchomymi kształtami. Na tle brudnopurpurowego nieba pomykały światła samolotów. - Wszystko musi mieć swoje miejsce - mruknął do siebie, jednak wystarczająco głośno, żeby słowa dotarty do gęstwiny roślin. Ze skrzynki wydobył plik korespondencji. Drzwi zamknął na obydwa zamki, po drodze zapalił wszystkie lampy. Przez kuchnię przeszedł chyłkiem, jakby nie chciał przeszkadzać Nancy, która powinna przecież już przyjść. Gabinet urządzono surowo: ciemne zwaliste biurko, krzesło z wysokim oparciem, popielaty dywan. Fotel i telewizor. Małżeńskie łoże, wciśnięte w kąt, mogłoby stwarzać dysonans dla każdego obcego. Gdyby przyszedł. Telewizor był sterowany otwarciem drzwi wejściowych. Paul wzmocnił dźwięk, obserwując szeroką, tępawą twarz spikera. Oczy tego człowieka sprawiały wrażenie pożyczonych od kogo innego: żywe, rozbiegane, wyzierał z nich spryt. Paul sięgnął do podręcznej lodówki, wyjął to, co stało najbliżej. Zmienił kanał: wiadomości zwykle go nużyły. Lazur morza, podwodne skały. Wędrówka w pyle księżycowym. Szampan, podawany kochankom do łóżka. Cios, krew na uszminkowanych ustach. Gwałt na staruszce. Skoki narciarskie. Piąta odmiana wirusa AIDS. Szklanka musującego piwa, podawana na tacy młodej dziewczynie. Pozostawił ten obraz. Lubił reklamy, bo wszystko było tam takie ładne, wymuskane. Piękne kobiety, świetnie zbudowani mężczyźni. I dobrze się kończyły: ona wkładała brylantowy diadem lub używała dezodorantu, on zaś obejmował ją czule lub zażywał lek wzmacniający każdego w każdych okolicznościach. Dla Paula nie filmy były szatkowane reklamami, lecz odwrotnie: reklamy przerywane nudą, sentymentalną fikcją. Mleko miało metaliczny posmak. Parówki kruszyły się, rozpadały. Jak Nancy przyjdzie, zrobi zupę. Ach prawda, dziś ma zebranie. Wróci późno. Palenie szkodzi, ale jeśli już decydujesz się, żądaj czegoś... najlepsze narty? To od nas!... Bryza znad morza, perfumy marki... mocne wrażenia to kanał 33! Palce na guziku jak na spuście, najazd kamery, skóra słoniowacieje, olbrzymieje rozpadlinami i wyschniętymi wzgórzami, paznokieć jest kwarcową skalną płytą. Ten twór wgniata czarny bunkier wielkości kamienicy i wtedy za kwarcową ścianą zapala się liczba 33, monstrum puszcza i wgniata, puszcza i wgniata. a 33 rozpala się za każdym razem seledynowym blaskiem. Potem odwrót kamery, starcza już miejsca na ekran, na którym tasują się niesamowite obrazy, nic pozornie nie znaczące, ale układające się w niepokojący i drażniący ciąg. A potem znów musujące piwo, podawane na srebrnej tacy za uśmiech tak świeży i spontaniczny, że aż zbyt komercyjny. Paul przemieścił się na łóżko, skąd z rosnącym znużeniem obserwował migający ekran. Musnął przełącznik: światło i telewizor zgasły równocześnie, jakby zabrakło prądu. Ciemność natychmiast nabrała życia i choć wszystko trwało w bezruchu, nie był to bezruch stabilny, lecz coś na kształt zatrzymanego filmowego kadru, na którym walą się domy. Sięgnął w bok i dotknął poduszki, gdzie spoczywała głowa Nancy. Lecz Nancy nie było, chociaż poduszka pachniała jej włosami, musiała wyjść na chwilę do łazienki. Szkoda, że Nancy ma teraz tyle pracy, właściwie przychodzi do domu tylko nocować. Dlaczego 33? Ponakładane obrazy coś jednak przedstawiały, jeśli przywołało się na pomoc wyobraźnię. Człowiek, skaczący w głąb rozpalonego krateru, czy może pieca hutniczego. Wypadek samochodowy, tak, makabryczny widok, chciałoby się odwrócić głowę, ale coś trzyma ją jak w imadle. Czyjaś twarz nierealnie blada, zrobiona z waty, pod jej powierzchnią niebieszczeją splątane nitki. Twarz znajoma, dobrze znana... Wargi tak jasne, że mają karnację skóry. Gdzie jest Nancy?! Śpi obok, oddycha tak cicho, że niedosłyszalnie. Nie, nie będzie jej budził, miała ciężki dzień. Odrzucił kołdrę i po omacku dotarł do kuchni. Nie lubił tego miejsca, gdzie po niklowanych blachach chodziły błyszczące, brązowe karaluchy. Wziął z apteczki proszek i popił go wodą z kranu. Na progu gabinetu zatrzymał się, niezdecydowany. Nie był w stanie przekroczyć bariery ciemności; mrok parł stamtąd, szczelnie wypełniony trudnymi do określenia kształtami, gęsty i namacalny, wywierający wyczuwalne ciśnienie. Nagłym ruchem włączył światło. Nancy nie było, choć pościel sprawiała wrażenie wygniecionej. Poza tym wszystko wyglądało normalnie. Telewizor łyskał kolorami, smucił, bawił, wygłupiał się, wychodził na kretyna. Paul nastawił kanał 33. Szedł ckliwy romans: zbyt obficie uszminkowane wargi kleiły się, glikolowe łzy na trwałe przylgnęły się rzęs. Cóż w tym szczególnego? Nagle zaświtała mu myśl, a właściwie sam jej początek, przebłysk intuicji. Położył kciuk na wyłączniku i nachylił się, z bliska obserwując zażółcony paznokieć i nierówności skóry. Nacisnął i zwolnił. Nic szczególnego się nie stało, więc powtórzył czynność jeszcze dwukrotnie. Jak ten gość z reklamy. Ekran zgasł, a potem rozpalił się na nim jaskrawożółty napis: „Oglądasz audycję specjalną, przeznaczoną tylko dla ciebie. Jeśli nie jesteś sam, wróć do nas kiedy indziej. Zawsze będziemy do twojej dyspozycji”. Paul spojrzał na szerokie, dwuosobowe łoże. Było puste. Ten człowiek rzeczywiście zamierzał skakać do niecki z lawą, na której powierzchni pęcherze gazu pękały z donośnym trzaskiem. On sam, towarzysząca mu żona z dwiema córeczkami i członkowie ekipy telewizyjnej nosili połyskujące srebrem żaroodporne kombinezony. Pożegnanie z rodziną było krótkie: kamienna twarz żony z oczami ukrytymi w cieniu i policzkami wymalowanymi ognistym blaskiem, rozmiękczona płaczem buzia starszej córki, bezrozumne spojrzenie młodszej. Ekipa telewizyjna uniosła rękawice w geście „trzymaj się”, co nie przeszkodziło w nagrywaniu kolejnej sceny. Tylko stojący na uboczu wysoki mężczyzna nie poruszył się; jego twarz stale okrywał ochronny filtr. Gdy bohater widowiska brał rozpęd, Paul zasłonił oczy dłonią. Było mu niedobrze, ledwie powstrzymał torsje. Sięgnął do wyłącznika, ale w tej samej chwili rozległ się głos komentatora. - Zgadzam się, to była mocna scena dla mocnych ludzi. A teraz parę słów wyjaśnienia. Otóż, szanowni widzowie, pojedynki zdarzają się do dziś. Ten odbył się w drodze losowania i właśnie pan Thompson, a nie jego adwersarz, wyciągnął czarną kulę. Oznaczało to, że albo straci honor, albo popełni samobójstwo w ciągu roku od dnia losowania. Lecz pan Thompson drogo postanowił sprzedać swoje życie! Spójrzcie, spójrzcie na ekran! Pani Thompson machnęła czekiem przed obiektywem kamery, po czym schowała go do srebrzystej torebki, wzięła dzieci za ręce i zaczęła schodzić kamienistą ścieżką. Obuta była w białe botki na wysokim obcasie. Za nią ruszyła ekipa ze sprzętem, a pochód zamykał ponury mężczyzna ze stale osłoniętą twarzą. - Niestety, pan Thompson w swojej cielesnej powłoce nie może już towarzyszyć żonie - szerokie, tępawe oblicze spikera było nieporuszone, tylko małe oczka błyszczały szczególnym rodzajem ekscytacji - bo oprócz honoru i duszy pozostało po nim niewiele... Szybkie zbliżenie ukazało wzdętą powierzchnię stopionej skały, a na niej garść niknącego żużla. Paul ledwie zdążył dopaść do umywalki. Opłukał twarz i oddychał głęboko, ustami. Przenikały go niesmak i obrzydzenie, ale pomyślał, że dawno nie doświadczył podobnie silnych wrażeń. Kto by przypuścił, że takie rzeczy dzieją się na świecie, i to niemalże w majestacie prawa? - A teraz coś nowego; miłość wielka, romantyczna, lecz niezbyt szczęśliwa, bo jednostronna, spełniona w niecodziennych okolicznościach i w niezwykły sposób! Radzę nie wyłączać odbiornika, jest na co popatrzeć. Paulowi podłoga drgnęła pod stopami. Uchwycił się brzegu stołu, wczepił się weń pobielałymi palcami. Zawrót głowy mijał powoli, pozostawiając w polu widzenia rzedniejący deszcz iskier. Dowlókł się do fotela i opadł na poduszki, wlepiając wzrok w telewizor. Schody. Drewniane schody do piwnicy, poczerniałe i spękane, niemiłosiernie skrzypiące przy każdym kroku. I włosy, strugi i fale włosów, zalewające najniższy stopień, tam gdzie zaraz zaczyna się wiecznie wilgotny beton. Nie. To niemożliwe. Skąd oni... - chciał krzyknąć, rozwalić tę cholerną maszynerię, gdzieś zatelefonować, zaprotestować. Lecz nie uczynił nic, nawet nie poruszył ręką, wpatrując się w hipnotyzujące oko ekranu. Na górze trwa przyjęcie. Wyświeżone i wypięknione kobiety dają z siebie co mają najlepszego, uśmiechają się zalotnie, stąpają lekko i z gracją. Mężczyźni przepijają do siebie, starają się być rubaszni w granicach dobrego smaku i uwodzicielscy wobec dam. Przez gwar rozmów i brzęk sztućców sączy się dudniąca muzyka. Hałas i bieganina, jak zwykle. Paul - a jakże, on też jest wśród gości, tylko jakby o kilka lat młodszy - adoruje Nancy, żonę gospodarza. Jej mąż patrzy na te zabiegi z wyrozumieniem, albowiem Nancy nie daje załotnikowi żadnych szans. Ów liberalizm bierze się zapewne również stąd, że nic nie wie o romansie łączącym niegdyś tych dwoje. Był to niewinny flirt, zakończony przez nią po kilku wieczornych spacerach, niewielu więcej pocałunkach i szeptanych, nieprawdziwych zwierzeniach. Ją zaspokoiło to całkowicie: stanowiło cichą zemstę na mężu za obściskiwanie ich piastunki do dzieci, a niejako mimochodem okazało się łatwym i miłym podbojem i jeszcze milszym odtrąceniem. On zakochał się bez pamięci, chorobliwie. Z tej przypadłości mogła wyleczyć go tylko nowa miłość, lecz ta nie nadchodziła, nie była bowiem ani chciana, ani, co za tym idzie, poszukiwana. - Pozwolisz, że poprawię ci poduszkę, Nan. - Lepiej popraw sobie nos, Paulątko. Jest odrobinę krzywy - parska śmiechem, plując sałatką. Wygląda na dobrze wstawioną. - Chodź, przejdziemy się po ogrodzie, jest tak ładnie - prosi, obmacując spojrzeniem jej kształtny biust. Dlaczego nigdy nie pozwoliła mu się dotknąć, chociaż tyle mówiła o miłości? - Na dworze jest zimno i gryzą komary. A tu są takie fajne chłopy - przechyla się i całuje w policzek swego sąsiada, sztywnego nauczyciela licealnego. - Nie pij więcej, Nancy - to już nie prośba, raczej skamlanie. - Przejdźmy do sypialni, odpoczniesz. - Nie!! - wrzeszczy, a jej twarz tężeje w grymasie złości. - Przestań wreszcie jęczeć nade mną i idź do diabła! - Nancy... - No dobrze, już dobrze - mówi nieprzyjaźnie - możesz nie iść do diabła. Przynajmniej dzisiaj. Ale idź do piwnicy po wino; wiesz, które lubię. Zobacz - unosi brwi dziecinnym grymasem, który tak kocha - mam pusty kieliszek. Posłusznie wstaje. Zatacza się lekko, też nie żałował sobie wina. Zapala światło i ostrożnie przekracza próg, sprawdzając stopą stabilność pierwszego stopnia schodów. Porusza się powoli, naprzemiennie opierając dłonie o ceglany mur. Rozeschnięte dechy skrzypią, jęczą i uginają się pod każdym krokiem. Sterta ilustrowanych czasopism, zniszczony tapczan (uch, ciągle freudowskie skojarzenia), rowery, przy drzwiach do garażu skrzynie z narzędziami. Jest! Stojak z butelkami wygląda jak nastroszony jeż. Do ataku! - Przecież wiesz, że nie znoszę tego gatunku! - piszczy Nancy gdzieś spod powały. Stukot obcasów, jakiś nierytmiczny, urwany. Dlaczego ten głupi nauczyciel nie zatrzymał jej uśmiechem, toastem czy nawet wsadzając łapy pod spódnicę? Dlaczego nikt nie zapytał jej o nic po drodze? Dlaczego nie była ostrożniejsza? Dlaczego w jednej chwili jesteśmy szczęśliwi, podekscytowani i pełni chęci życia, a już w następnej nic nie obchodzą nas doczesne sprawy? Jej ciało wiruje w piruecie z krzywego zwierciadła, trwa to tak długo, że przeczy logice. Ona płynie, zadając kłam sile ciążenia! Nie krzyczy, bo po co ma krzyczeć? Wzdycha głębokim, zdławionym głosem. Układa się u stóp schodów miękko jak szmaciana lalka, tylko raz czymś stuknęła o wiecznie wilgotny beton. Łokciem albo obcasem, tym felernym obcasem, którym przedtem zawadziła o próg. Nie, jej głowa jest bezpieczna, spoczywa tuż przy pierwszym stopniu, hojnie drapując go ciężkimi zwojami włosów. Zamknięte powieki drżą ledwie dostrzegalnie, blade usta układają się do uśmiechu. Wąska talia, mocno zaznaczone biodra, płaski brzuch, rozrzucone nogi... Szczupłe uda i kształtne łydki, o dotknięciu których zawsze marzył. Podbiega, chce ją podnieść, ale zamiast tego zrazu nieśmiało, potem coraz mocniej całuje pobladłe wargi. Są ciepłe, bardzo ciepłe i miękkie. Zawsze mnie chciałaś, kochanie, tylko robiłaś na przekór sobie, w zarodku niszczyłaś własne szczęście. Może to niosło masochistyczną przyjemność, ale teraz nie możesz odmówić, bp śpisz. Twoje prawdziwe ja nareszcie dojdzie do głosu. Paul wbiega po schodach, zatrzymując się, zgięty w pół nasłuchuje. Nikogo nie ma w pobliżu, z salonu dobiega gwar pijackich głosów i muzyka. Ostrożnie przekłada klucz na swoją stronę, zamyka drzwi. I już jest przy niej, swojej umiłowanej kochance, której ciało nareszcie mówi mu „tak”. Odczuwa coraz silniejsze podniecenie. Drżącymi palcami pieści przez cienki materiał sukienki jej piersi i podbrzusze. Odsłania uda i brzuch dziewczyny - okazuje się że nie ma na sobie bielizny. Czy zawsze tak chodzi, czy może spodziewała się czegoś dzisiaj? Kto wie, czy nie myślała o nim? Bierze ją szybko, miękką i bezwładną. Jej wargi nie są już tak gorące jak przed chwilą, powieki przestały drżeć. Szkoda, że śpi i nie może szczytować razem z nim. Zawsze chciał dawać kobietom więcej niż sam brał. Niestety, nigdy się to nie udawało. Wstaje, doprowadza się do porządku, rozgląda się jak złodziej. Obciąga jej sukienkę, odsuwa przygarnięte do tułowia ramię. Wbiega po piekielnie skrzypiących schodach, nasłuchuje, odblokowuje drzwi i przekłada klucz. Nie ryzykując wyjście tędy; zbiega z powrotem do piwnicy i opuszcza ją przez garaż. Z rękami w kieszeniach, pogwizdując, po dywanie. - Gdzie Nancy? - pyta jej męża, myszkując spojrzeniem po dywanie. - Nie była z tobą na spacerze? - tamten unosi brwi w dobrze udanym zdumieniu. - Może w sypialni? Chciałbyś sprawdzić? - szczerzy końskie zęby. - Ktoś... powinien. Może... - Jeśli tam poszła, chce być sama, a przynajmniej nie chce tam nas. Ja szanuję jej wolę, przyjacielu - małżonek Nancy klepie go jowialnie po plecach i ma zamiar wyjść na dwór. - Aa... - jąka się Paul - ...zabrakło wina. - To skocz po flaszkę do piwnicy. Tylko uważaj, nie zabij się. Tam jest stromo, a po paru szklankach bardzo stromo! Nancy, jeszcze chwileczkę, kochanie. Zaraz będę mógł wszcząć alarm i przyjedzie lekarz. Wiem, że cię boli, ale wytrzymaj jeszcze kwadrans. Wszystko jedno, co było i będzie: i tak jesteś na zawsze moja. Paul nie wiedział, kiedy automat wyłączył telewizor i światło. Wpółleżał w fotelu w zatłoczonej zjawami ciemności i po raz dziesiąty czy setny przeżywał to samo. Tylko idioci mogą twierdzić, że Nancy nie żyje. Przecież co noc śpi obok niego, spowijając poduszkę we włosy; każdego dnia dotyka jej bladych policzków, mówiąc: już świta, kochanie, kawa gotowa. Ale świat roi się od idiotów i wiele milionów spośród nich twierdzi dzisiaj: on to zrobił. Wskazują na niego palcami: on! Sędzia też do nich należy, chociaż występuje w todze i reprezentuje prawo. Prawo to przecież tylko narzędzie, a narzędzia można użyć zarówno do naprawy, jak i do niszczenia. Sędzia będzie ferował wyrok: winny zaniechania pomocy, winny dewiacyjnych ataków seksualnych na poszkodowanej. Przedstawiciel prawa piastuje wysoki urząd i też niczego nie wie, jak to możliwe? Skąd się dowiedzieli? Jakie systemy inwigilacyjne muszą być założone w tamtym domu, w innych domach, tutaj, u niego? Poderwał się z fotela, lecz wokół tłoczyła się tylko ciemność. Rzucił się na łóżko, szukając wyciągniętą ręką. Nancy jeszcze nie przyszła. Wstał, zapalił wszystkie światła. Przygładził włosy, obciągnął ubranie. Wziął dokumenty i kluczyki od samochodu. Przy drzwiach zawahał się jeszcze, lecz potem z determinacją przekroczył próg i wyszedł w duszną noc. Ogród jeżył się kępami trawy, pąkami krokusów, witkami krzewów. Na niskim niebie zawisł śmigłowiec, napełniając mrok nocy szczekliwym jazgotem. Paul jechał powoli, nie mogąc opanować tików mięśni twarzy. Palce kleiły się do kierownicy, stopa z trudem wciskała oporny pedał gazu. Jezdnia przechylała się jak pokład statku, zmieniała kształt, żyła. Co im powie? Wszystko! Wszystko, tak jak było naprawdę. Przecież ten sędzia nic nie wie, oni wszyscy nie mają pojęcia, tłumem rządzi odmienna psychologia, powietrze drga żądzą mordu. Karać, karać, likwidować wszystko co inne, zdławić uczucia i namiętności, tak aby została szarość, przeciętność, prokreacyjny płodozmian. Czyli po prostu to, co reprezentuje ów tłum bez twarzy, sięgający pokracznymi rękoma, zazdrosny o wszystko, odbiegające od miernoty. Tak! To im powie, rzuci parę słów prawdy, która rozniesie ich sąd jak tajfun. Na bury asfalt wpełzły plamy blasku, przemknęły po nim jak grzbiety świecących płaszczek i uciekły w bok, pomiędzy szeregi parterowych domów. Łoskot nisko lecącego śmigłowca wgniótł głowę między ramiona, przetoczył się między drzewami i przepadł w ciemności nastroszonych krzewami ogrodów. Pewnie nie dadzą się przekonać. Wszystko zinterpretują po swojemu, zawsze tak robią. Widzą rzeczy takimi, jakie chcą, żeby były. Projekcja wyobrażeń na rzeczywistość, jak to się ładnie mówi. Wtedy go wsadzą. I tak go wsadzą, wiedzą przecież wszystko. Wszystko i jeszcze więcej, czyli to, co sobie dośpiewają. Tylko... dobrowolne zgłoszenie łagodzi wymiar kary. Czyż nie tak ustanowiono we wszystkich kodeksach świata? Budynek policji otaczał rój samochodów. Niektóre miały włączone światła alarmowe i wyglądały jak kolorowe, niebezpieczne zabawki. Na płaskim dachu z grzmotem silników siadał helikopter. Tak, rój maszyn, podobny do roju podrażnionych os. Ktoś pomógł mu wysiąść. Inni chwycili pod ramiona i pomagali iść. Mechanizm zaskoczył i zaczął działać: systematycznie, konsekwentnie, nieodwracalnie. - Pan w jakiej sprawie? Napad, pobicie, wypadek samochodowy? - Nie, ja... w sprawie Nancy. To znaczy, ja nie jestem... - jąkał się Paul. - Audycja? - dyżurny łysnął oczami spod nasuniętego na czoło daszka. - Od razu do szefa. Znów pomogły mu krzepkie ramiona. Biel, złamana dodatkiem błękitu, błyszczące drzwi i ściany, pachnie farbą. Gabinet, jakiś inny niż na filmach, a na wprost drzwi siedzi w fotelu drobny mężczyzna o ruchliwych palcach i rozbieganych oczach. Nie za biurkiem, tylko po prostu w fotelu, jak na przyjęciu u znajomych. Skinął głową i czyjeś dłonie rozpoczęły wędrówkę po zakamarkach jego ubrania. - Imię i nazwisko? Taak... Numer? Dobrze, teraz odciski palców, tutaj, na tej białej płytce. Dziękuję. Końcówka komputera podjechała na białym wysięgniku, bardziej podobna do aparatury ambulatoryjnej niż do policyjnego sprzętu wspomagającego. Dane zniknęły w jej wnętrzu. - Chciał pan złożyć zeznanie. Słucham. - Nancy... ona przecież nie umarła. Wszyscy... - Jaka Nancy? Nazwisko, adres. Kiedy to było? Urzędnik przyciągnął komputer i znów zaczął dziobać palcami w klawiaturę. - Ach tak - skinął wreszcie głową. - Chce się pan przyznać do zabójstwa? - Nie! - Paul zerwał się z krzesła, na którym zaraz z uprzejmą stanowczością usadzono go z powrotem. - Więc? - Ona spadła... Potknęła się i spadła. Chciałem ją podnieść... - Tak właśnie mam w raporcie. Przyczyna zgonu: pęknięcie podstawy czaszki w wyniku uderzenia o betonową podłogę. Zawartość alkoholu we krwi... - To było nie tak! Znajdowałem się akurat w piwnicy. Chciałem ja podnieść, ona przecież nie umarła, była taka ciepła... Zacząłem ją całować. Czy pan wie, że ona mnie kochała i kocha do dziś?! - prawie krzyczał. Na skroniach czuł nieznaczny ucisk. Przez twarz oficera przemknął skurcz, potem jego usta wykrzywiły się, wreszcie wybuchnął skrzekliwym śmiechem. Wydawać by się mogło, że udławił się ością i ze wszelką cenę usiłuje złapać oddech. Bił się przy tym po chudych udach i rzucał na boki głową. Urwał nagle, jakby ktoś go wyłączył. - Dosyć - wycedził, pochylając się do przodu i wysuwając drobną, ostro zarysowaną szczękę. - Niech pan zabiera się stąd i zjeżdża do diabła! Albo jeszcze lepiej do dobrej kliniki, jeśli masz pan trochę forsy na zbyciu, he, he! Nie po to - jego głos stał się twardy, sylaby dźwięczały metalicznie - układaliśmy program akcji, zastawialiśmy sieci, aby wpadły w nie nędzne płotki. Pan i pańskie skłonności nekrofilne - pochylił się jeszcze bardziej, tak że omal nie wypadł z fotela - interesują mnie znacznie mniej niż poranne pierdnięcie naszego dyżurnego. Rozumiesz pan?! Nie obchodzi mnie, na ile zaszkodzisz temu czy innemu umrzykowi! Interesują mnie żywi, bo im można bardziej zaszkodzić - wyładowywał złość. - Zajmuję się tymi, którzy niszczą tkankę społeczną, burzą ład, bo chcą unicestwić nas, to znaczy sprawiedliwość. Jasne? A teraz wiej stąd! I dużo frajdy! Wyprowadzono go, wepchnięto do wozu. Jego własnego wozu. I kazano odjechać. Z trudem trafił do domu ruchomymi, cętkowanymi ulicami, przedzierając się przez zaprawiony różem mrok nocy. Grzmot śmigłowców nie robił już na nim wrażenia, mimo że wydawało się, iż tuż obok przemieszczają się góry. Trwał w letargu, spowodowanym przez zbyt silne napięcie nerwowe, lecz chwilami jego myśl była jasna i logiczna. Skąd wiedzieli? Niczego nie wiedzieli! Ten glina miał w kartotece tylko oficjalną wersję wypadku. Czytnik został umieszczony w elektronicznej aparaturze odbiornika telewizyjnego. Indywidualny czytnik pamięci, inwigilator sterowany molekularnym zapisem emocji! Najpierw puszczają jeden czy dwa kawałki takie same dla wszystkich, a potem dobierają się do ciebie! Chyba że... coś podejrzewali i nagrali hipotetyczną wersję. Dla każdego osobno, bo przecież każdy prze-skrobał coś innego. Bzdura. Tym sposobem nie można niczego udowodnić, ale można wypłoszyć zwierzynę z kryjówek. Tak, już wiedział. To jest właściwa droga. Nauczy się elektroniki i matematyki, a jak będzie trzeba, to i psychologii. Wszystko dla ludzi, należy tylko naprawdę chcieć. Będzie konstruował i instalował aparaturę śledzącą, różnego rodzaju inwigilatory zbiorowe i osobiste, a z czasem może i urządzenia stymulujące jednostki i grupy do konkretnych zachowań. Obiekt zamieni się w obserwatora. Zwierzyna w myśliwego. Tak, to jest wyjście z koszmaru. Tylko... czy konstruktor sam nie będzie inwigilowany i manipulowany? Kto pociąga za nitki? Nieważne, przynajmniej w tej chwili. Należy coś zacząć robić, odbić się od dna. Zajechał przed ciemną bryłę domu. Dziwne, że Nancy jeszcze nie ma. Może śpi, przecież jest noc. Ogród zastawił się ostrzami gałązek, brzeszczotami traw i kolcami krokusowych pąków. Ciemność naparła na Paula, usiłując wepchnąć go z powrotem do samochodu. Szarpnął się, potknął i przewrócił. Potoczył się kilka metrów po trawniku; jego głowa minęła o dłoń krawędź betonowego podjazdu do garażu. Krokusy nie złamały się pod ciężarem ciała. Pilotowi śmigłowca, śledzącemu z góry tę scenę, wydawało się, że monitor ukazał wierzchołki ich pąków w kolorze ciemnoczerwonym.