DANIELLE STEEL DUCH ROZDZIAŁ i Taksówka wlokła się z Londynu na lotnisko Heathrow w ulewnym listopadowym deszczu. Było tak ciemno, jak gdyby zapadł wieczór, choć minęła dopiero dziesiąta rano. Charlie Waterston z trudem rozróżniał mijane ulice. Przechylił głowę na oparcie fotela i zamknął oczy. Ogarnął go nastrój równie ponury jak jesienna londyńska pogoda. Nie mógł uwierzyć, że to koniec. Dziesięć lat zmarnowane, zamknięte i odesłane do lamusa. A przecież zdawało mu się, że jest tak wspaniale. Miał wszystko, czego człowiekowi potrzeba do szczęścia — pracę dającą satysfakcję i pieniądze oraz kobietę, która nieodmiennie go fascynowała i zachwycała. Teraz, w wieku czterdziestu dwóch lat, rozpoczął długi, powolny zjazd po równi pochyłej. Już w ciągu ubiegłego roku miał uczucie, że wątek jego życia nieubłaganie się rozsnuwa. Zdumiał się, gdy rzeczywiście tak się stało. Po godzinie taksówka wreszcie zatrzymała się przed terminalem lotniska. Kierowca obrócił się i spojrzał na niego, unosząc brew. — Wraca pan do Stanów, prawda Charlie zawahał się przez ułamek sekundy, po czym kiwnął głową. Owszem, wraca do Stanów. Po dziesięciu latach, z których dziewięć spędził z Carole. Wszystko to przepadło w ciągu paru chwil. — Tak — powiedział głosem, który wydał mu się obcy. Taksówkarz wszakże nie mógł o tym wiedzieć. Widział jedynie mężczyznę w dobrze skrojonym angielskim garniturze i prze- ciwdeszczowym płaszczu burberry, wyposażonego w drogi parasol i nieco podniszczoną aktówkę, który mimo wszystko nie wyglądał na Anglika. Charlie robił wrażenie tego, kim rzeczywiście był — przystojnego Amerykanina od lat zadomowionego w Europie. Prawdę mówiąc, bał się tej podróży. Nie potrafił nawet wyobrazić sobie, że miałby znów zamieszkać w Nowym Jorku. Tylko że... bez Carole Londyn nie był już taki jak dawniej. Wysiadł z taksówki i skinął na bagażowego. Miał ze sobą tylko dwie niezbyt wielkie torby. Resztę rzeczy odesłał do magazynu. Zgłosił się przy ladzie, a potem usiadł w poczekalni pierwszej klasy. Poczuł ulgę widząc, że nie ma w niej nikogo ze znajomych. Do odlotu pozostało mu jeszcze sporo czasu, ale wziął ze sobą papiery i przeglądał je do chwili, gdy wywołano lot. Jak zwykle odczekał nieco i wszedł na pokład ostatni. Stewardesa wskazała mu miejsce i wzięła od niego płaszcz, zwracając mimochodem uwagę na ciepłe piwne oczy Charliego i jego długie atletyczne kończyny. Tak, ten facet był niezaprzeczalnie atrakcyjny. Ponadto nie nosił na palcu obrączki, co spostrzegła zarówno stewardesa, jak i kobieta siedząca po drugiej stronie przejścia. Charlie jednak nie zauważył żadnej z nich. Usiadł przy oknie i wpatrzył się w strugi deszczu tłukące o pas startowy. Wciąż od nowa roztrząsał to, co się stało; szukał miejsca, w którym zaczął się przeciek; pęknięcia, przez które z ich związku niepostrzeżenie ulotniło się to co najważniejsze. Niewiarygodne: jak mógł być do tego stopnia ślepy W ogóle się nie zorientował. Sądził, że są nieskończenie szczęśliwi, podczas gdy Carole stopniowo odsuwała się od niego. Czy wszystko tak raptownie się zmieniło, czy też od początku karmił się wyłącznie złudzeniami Nic nie podejrzewał do chwili, gdy Carole powiedziała mu wprost, że w jej życiu pojawił się Simon. Charlie poczuł się jak głupiec. Był głupcem latając z Tokio do Mediolanu i z powrotem, kiedy Carole jeździła po całej Europie reprezentując klientów kancelarii prawniczej, w której pracowała. Ciągle byli zajęci. Każde z nich miało własne życie; mijali się jak planety na odrębnych orbitach. Gdy jednak byli razem, nie mieli nawet cienia wątpliwości, że to idealny układ, w stu procentach spełniający ich potrzeby. Nawet Carole wydawała się zaskoczona tym, co zaszło, jednakże nie miała zamiaru się wycofać. W końcu stwierdziła, że nie potrafi. Stewardesa podeszła do niego, proponując drinka przed startem. Odmówił. Wręczyła mu menu, słuchawki i listę filmów, lecz żaden nie wydał mu się wart obejrzenia. Wolał poświęcić ten czas na przemyślenia, jeszcze raz Wszystko przeanalizować. Nie mógł się pozbyć całkiem irracjonalnego poczucia, że jeśli będzie myślał dostatecznie długo, wynik okaże się inny i tym razem otrzyma właściwą odpowiedź. Czasami miał ochotę krzyczeć, tłuc pięściami w ścianę, potrząsnąć kimś. Dlaczego Carole mu to zrobiła Dlaczego ten pajac nagle wtargnął w ich życie i zniszczył wszystko, co razem osiągnęli W głębi duszy nawet Charlie wiedział, że nie była to wina Simona. Mógł mieć pretensje jedynie do siebie i Carole. Sam nie wiedział, dlaczego tak mu zależało, by móc kogoś oskarżyć. Ostatnio zaczął dochodzić do wniosku, że to on wszystko spieprzył. Musiał zrobić coś, co popchnęło Carole w ramiona innego mężczyzny. Wyznała, że stało się to ponad rok temu, w czasie gdy wraz z Simonem prowadzili pewną sprawę w Paryżu. Simon St. James był członkiem ścisłego zarządu firmy. Carole lubiła z nim współpracować. Czasem trochę się z niego podśmiewała; opowiadała, jaki jest przebiegły i jak okropnie traktuje kobiety. Zdążył już zaliczyć trzy żony, z którymi miał kilkoro dzieci. Był dobroduszny, błyskotliwy, przystojny i niezmiernie czarujący. Miał sześćdziesiąt jeden lat, a Carole trzydzieści dziewięć. Wytykanie, że mógłby być jej ojcem, nie miało sensu. Wiedziała o tym. Carole była mądrą kobietą; zdawała sobie sprawę, że to szaleństwo i że robi Charliemu krzywdę. Nie chciała nikogo skrzywdzić. Po prostu stało się i już. Charlie poznał Carole, gdy miała dwadzieścia dziewięć lat. Była piękna, bardzo inteligentna i miała świetną pracę w firmie prawniczej przy Wall Street. On sam pracował w nowojorskim biurze projektów Whittakera i Jonesa i zaczynał robić karierę DANIELLE STEEL jako architekt. Umawiali się ze sobą przez rok, ale żadne nie traktowało tego zbyt poważnie. Potem Charlie otrzymał propozycję objęcia zarządu nad londyńską filią biura. Zgodził się bez namysłu i była to kluczowa decyzja jego życia. Po jakimś czasie Carole odwiedziła go w Londynie. Nie miała zamiaru zatrzymywać się na dłużej, zakochała się jednak w tym mieście, a potem w Charliem. W Anglii wszystko wyglądało inaczej, bardziej romantycznie. Zaczęła przylatywać coraz częściej, spędzała z nim weekendy. Jeździli na narty do Davos, Gstaad i St. Moritz. Carole miała za sobą długi pobyt w Szwajcarii — chodziła tam do szkoły, w czasie gdy jej ojciec pracował we Francji — i czuła się na starym kontynencie jak u siebie w domu. Mówiła płynnie po niemiecku i francusku, miała wielu przyjaciół niemal w całej Europie i doskonale pasowała do londyńskiej socjety. Charlie zupełnie stracił dla niej głowę. Po sześciu miesiącach spędzonych głównie w samolocie Carole znalazła pracę w londyńskim biurze amerykańskiej firmy adwokackiej. Kupili stary dom w Chelsea i wprowadzili się tam. Byli pijani szczęściem. Z początku spędzali prawie każdy wieczór na tańcach u Annabel, włóczyli się po mieście odkrywając jego urocze zakątki, restauracje, sklepy z antykami i nocne kluby. Było bosko. Remont zniszczonego domu zajął im prawie rok. Jeździli po różnych miasteczkach, kupowali stare drzwi i antyczne meble. Efekt przerósł wszelkie oczekiwania. Było to dzieło miłości, istny skarbiec pełen pięknych rzeczy. Kiedy znudziła ich włóczęga po Anglii, zaczęli spędzać weekendy w Paryżu. Wiedli zaczarowane życie, a między licznymi podróżami w interesach znaleźli jeszcze czas, by wziąć ślub i spędzić miodowy miesiąc w Maroku, w wynajętym przez Charliego pałacu. Wszystko, co robili, było nietuzinkowe, zabawne i ekscytujące. Oboje należeli do tego gatunku ludzi, wokół których zawsze skupiają się inni. Wydawali huczne przyjęcia i znali wiele interesujących osób. Dla Charliego jednak stanowiły one tylko tło; najważniejsza była Carole. Szalał za nią. Była wysoka, smukła, jasnowłosa, miała piękne nogi ł ciało podobne rzeźbie z białego marmuru. Uwielbiał jej dźwięczny śmiech i niski zmysłowy głos. Kiedy słyszał, jak 10 DUCH wymawia jego imię, drżał cały nawet teraz, po dziesięciu latach. Prowadzili modelowe życie dwojga ludzi sukcesu. Jedynym, czego nie mieli i nigdy nie pragnęli, było dziecko. Rozmawiali o tym co pewien czas, ale pora nigdy nie wydawała im się właściwa. Carole miała zbyt wielu ważnych i bardzo wymagających klientów. To o nich ciągle troszczyła się jak matka. Charlie nie protestował; w zasadzie chętnie wychowywałby córeczkę kropka w kropkę podobną do Carole, ale równocześnie zanadto kochał żonę i nie miał ochoty dzielić się nią z kimkolwiek. Właściwie nigdy nie stwierdzili jasno, że n i e chcą mieć dzieci. Po prostu jakoś nigdy do tego nie doszło. W ciągu ostatnich pięciu lat poruszali ten temat coraz rzadziej. Po śmierci rodziców Charlie nie miał żadnej rodziny oprócz Carole. Zastępowała mu rodzeństwo, kuzynów, dziadków, ciotki i wujków; była dla niego wszystkim i dopiero teraz uświadamiał sobie, że za bardzo się od niej uzależnił. W ich życiu nie dostrzegł niczego, co kiedykolwiek zapragnąłby zmienić. Osiągnęli ideał. Nigdy się ze sobą nie nudzili, bardzo rzadko sprzeczali. Nie mieli sobie,,za złe ciągłych podróży. Tym bardziej cieszyły ich powroty do Londynu. Charlie czuł się najszczęśliwszy, kiedy wchodząc do domu zastawał Carole czytającą książkę na sofie w salonie, albo jeszcze lepiej — drzemiącą przed kominkiem. Nie zdarzało się to nagminnie; najczęściej, kiedy wracał z Brukseli, Mediolanu czy Tokio, Carole siedziała jeszcze w biurze. Ilekroć jednak witała go w domu, wiedział, że cała należy do niego. Była w tym dobra. Nigdy nie dała mu odczuć, że odrywa ją od pracy, nawet jeśli prowadziła właśnie wyjątkowo trudną sprawę. Potrafiła sprawić, że cały świat kręcił się wokół niego. Tak było przez dziewięć cudownych lat, a potem nagle... Nagle wszystko się skończyło i Charlie miał wrażenie, iż jego życie również dobiegło końca. Z każdą minutą zbliżając się do Nowego Jorku, Charlie mimo woli liczył wstecz: romans Carole zaczął się piętnaście miesięcy temu, w sierpniu. Powiedziała mu to, bo w końcu wyznała mężowi całą prawdę. Zawsze była wobec niego ii DANIELLE STEEL DUCH uczciwa, szczera i lojalna. Poza tym, że najwyraźniej przestała go kochać, Charlie nie miał jej nic do zarzucenia. Carole i Simon przez pól roku prowadzili razem w Paryżu skomplikowaną sprawę, która trzymała ich w ciągłym napięciu. Charlie znalazł się akurat w newralgicznym punkcie poważnych negocjacji z nowym klientem i przez trzy miesiące prawie co tydzień latał do Hongkongu. Trudności wynikłe w związku z tym kontraktem omal nie doprowadziły go do szału. Rzadko znajdował chwilę, którą mógł spędzić z żoną, co było u niego niezwykłe, a z pewnością już nie stanowiło usprawiedliwienia dla Carole. Ona również przyznała mu rację, nie starała się szukać wymówek. Zresztą to nie jego ciągła nieobecność odsunęła ich od siebie, tylko mijające lata, przeznaczenie... i Simon. Był to człowiek wybitny i Carole straciła dla niego głowę. Wiedziała, że robi źle, ale to było silniejsze od niej. Z początku próbowała jeszcze walczyć z tym, co do niego czuła, lecz w końcu się poddała. Zbyt długo go podziwiała, za bardzo lubiła; nagle doszli do wniosku, że zbyt wiele mają ze sobą wspólnego. Tak samo było na początku z Charliem — dawno temu, w czasach gdy wszystko było jeszcze świeże i podniecające. Kiedy to się zmieniło — pytał żałośnie Charlie rozmawiając z nią w trakcie spaceru po Soho pewnego deszczowego popołudnia. Wciąż jest dobrze, upierał się. Wciąż jest tak, jak kiedyś. Usiłował ją przekonać, ale Carole tylko spojrzała na niego i leciutko potrząsnęła głową. Już nie jest tak jak dawniej, powiedziała ze łzami. Każde z nich żyło swoim życiem, mieli różne potrzeby, za wiele czasu spędzali w towarzystwie innych ludzi. Ponadto, zdaniem Carole, pod pewnymi względami nigdy nie dorośli. Charlie tego nie rozumiał. Pojął jednak, że Carole woli żyć z Simonem, niż żyć bez Char-liego, którego przecież nigdy nie było w domu. Twierdziła, iż Simon otoczył ją opieką, jakiej Charlie nie był w stanie jej zapewnić. Próbowała mu wyjaśnić, na czym polega różnica, lecz jej się to nie udało. Rzecz nie polegała na tym, co Simon powiedział lub zrobił, w grę wchodził cały subtelny i skomplikowany świat marzeń, potrzeb i uczuć. To właśnie te wszystkie drobne, niewytłumaczalne niuanse sprawiają, że się 12 kogoś kocha, nawet wbrew własnej woli. Oboje z Charliem popłakali się, kiedy to powiedziała. Carole powtarzała sobie, że romans z Simonem to tylko przelotna chwila zapomnienia, i święcie w to wierzyła. Po raz pierwszy w życiu zdradziła Charliego i nie chciała rozbijać swojego małżeństwa. Po powrocie z Paryża próbowała zerwać z Simonem. Powiedział, że ją rozumie. Miewał liczne romanse i jak sam przyznał, zdradzał swoje żony. Często tego żałował, poznał jednak wszystkie odmiany niewierności. W owym czasie nie był z nikim związany i szczerze współczuł nękanej poczuciem winy Carole. Żadne z nich wszakże nie liczyło się z tym, że po powrocie tak bardzo będą za sobą tęsknić. Ani jedno, ani drugie nie mogło znieść rozłąki. Zaczęli razem wychodzić z biura, przesiadywać u niego w mieszkaniu — początkowo tylko po to, by Carole mogła się wygadać. Wtedy odkryła, że najbardziej ceni w Simonie to, że ją rozumie, wspiera i zrobi dla niej wszystko. Godził się, by ich związek przybrał z powrotem platoniczną formę, byle nadal z nią być. Carole mimo to próbowała go unikać, przekonała się jednak, iż to niemożliwe. Charlie większość czasu spędzał poza domem, zostawała sama, a Simon był blisko i tęsknił za nią nie mniej niż ona za nim. Nigdy dotąd tak jasno nie zdała sobie sprawy z tego, jak bardzo czuje się samotna. Tym więcej znaczyła dla niej świadomość, że może liczyć na Simona. Dwa miesiące po tym, jak przyrzekli sobie, że będą tylko przyjaciółmi, znów wylądowali w łóżku. Potem jej życie stało się jednym pasmem oszustw: spotykała się z Simonem co wieczór po pracy, udawała, że pracuje także podczas weekendów. Simon większość wolnego czasu spędzał w mieście, żeby być blisko niej, a kiedy Charliego nie było, jechali razem do domu Simona w Berkshire. Carole czuła, że brnie coraz głębiej, ale to było niczym opętanie. Po prostu nie mogła przestać. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem w jej stosunkach z Charliem dało się wyczuć rosnące napięcie. Charlie miał trudności na budowie w Mediolanie, w tym samym czasie padły też jego negocjacje w Tokio. Bez przerwy latał to tu, to tam, żeby rozwiązać jakiś nowy problem. Kiedy z rzadka DANIELLE STEEL pojawiał się w domu, albo zmęczony odsypiał różnicę czasu, albo był w złym humorze i przeważnie odreagowywał to na Carole. W takich chwilach oboje byli zadowoleni, że nie mają dzieci. I to jeszcze bardziej uzmysłowiło Carole, że żyją w odrębnych światach. Nie starczało już czasu na rozmowy, dzielenie się odczuciami, bycie razem. On miał swoją pracę, ona swoją; razem chodzili tylko na przyjęcia i parę razy w miesiącu do łóżka. Carole nagle zaczęła wątpić, czy to, do czego doszli, nie było złudzeniem, czy mieli jeszcze ze sobą cokolwiek wspólnego. Nie potrafiła już bez namysłu odpowiedzieć na pytanie, czy go kocha. Charlie zaś tak był zajęty własnymi troskami, że nawet mu nie zaświtało, iż dzieje się coś złego. Nie czuł, że Carole z dnia na dzień coraz bardziej się od niego oddala. Sylwestra spędził sam w Hongkongu, Carole zaś z Simonem u Annabel. A Charlie był tak zagoniony, że nawet do niej nie zadzwonił. Wszystko to znalazło nagły upust w lutym, kiedy Charlie nieoczekiwanie wrócił z Rzymu i nie zastał Carole w domu. Nie uprzedziła go, że wyjeżdża na weekend, a gdy ujrzał ją w niedzielę wieczorem, mimo woli poczuł ukłucie niepokoju. Była promienna, wypoczęta i piękna — tak jak dawniej, kiedy cały weekend potrafili spędzić w łóżku i kochać się. Ale kto dziś miał na to czas Oboje byli zapracowani. Tego wieczoru poczynił nawet jakąś uwagę na temat jej wyglądu, lecz właściwie wcale się nie zmartwił. Jego umysł wciąż pogrążony był we śnie. W końcu Carole postanowiła zrzucić ciężar z serca i wyznała mu prawdę. Czuła, że podświadomość Charliego została już zaalarmowana, i nie chciała czekać, aż sprawa sama wyjdzie na jaw prowokując jakąś nieprzyjemną scenę. Pewnego wieczoru, jak zwykle wróciwszy późno z pracy, powiedziała mu o Simonie. Słuchał jej wstrząśnięty, ze łzami w oczach. Nie mógł uwierzyć, iż trwa to już pięć miesięcy z krótką przerwą po powrocie z Paryża, kiedy Carole próbowała zerwać z Simonem i odkryła, że nie potrafi. — Nie wiem, co mogłabym ci jeszcze powiedzieć, Charlie. Doszłam do wniosku, iż powinieneś o tym wiedzieć. Nie można tego ciągnąć w nieskończoność — dodała cicho, a jej DUCH ochrypły głos brzmiał bardziej seksownie niż kiedykolwiek dotąd. — I co masz zamiar zrobić — zapytał. Upominał się w duchu, iż musi się zachować jak cywilizowany człowiek, że takie rzeczy się zdarzają, ale w pierwszym momencie mógł myśleć tylko o tym, jak potwornie został zraniony i jak strasznie ją kocha. Nie wiedział, że zdrada tak bardzo boli. Zasadnicze pytanie brzmiało: czy Carole kocha tego drania, czy tylko się z nim zabawia. — Kochasz go — wykrztusił, czując jak słowa więzną mu w gardle. Na litość boską, nie zamierzała chyba go opuścić Nie potrafił sobie nawet tego wyobrazić. Był w stanie wybaczyć jej wszystko i chciał jej wybaczyć. Nie mógł pozwolić, by odeszła. Carole wahała się przez długą chwilę, nim odpowiedziała. — Chyba tak — stwierdziła. Zawsze zachowywała się w stosunku do niego tak cholernie uczciwie. Szczerość ceniła w życiu ponad wszystko. — Nie wiem — dodała. — Kiedy jestem z nim, nie mam wątpliwości... ale ciebie też kocham i przypuszczam, że zawsze będę kochać. Charles był mężczyzną jej życia... ale był nim też Simon. Kochała ich obu, każdego na swój sposób. Teraz jednak musiała dokonać wyboru. Owszem, niektórzy ludzie potrafili latami żyć w trójkącie, ale ona nie była do tego zdolna. Stało się, teraz trzeba coś z tym zrobić. Simon chciał się z nią ożenić, ale najpierw, nim w ogóle mogła o tym pomyśleć, musiała załatwić sprawy z mężem. Simon to rozumiał; gotów był czekać tak długo, jak długo będzie trzeba. — Czy to znaczy, że chcesz mnie opuścić — Charlie objął ją i oboje zaczęli płakać. — Co się z nami stało — pytał wciąż od nowa. Wydawało się to niemożliwe, nie do pomyślenia; jak mogła mu coś takiego zrobić A jednak zrobiła, i w jej oczach wyczytał, że nie zrezygnuje z Simona. Próbował zachowywać się rozsądnie. Siląc się na spokój poprosił, żeby przestała się widywać z panem S. Zaproponował wizytę w poradni małżeńskiej. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby ocalić ich związek. DANIELLE STEEL Carole naprawdę się starała. Zgodziła się pójść do poradni i nawet przestała się spotykać z Simonem. Nim minęły dwa tygodnie, była bliska obłędu i wiedziała już, że to na nic. To, co było złe, teraz wydawało się stokroć gorsze i oboje z Charliem bez przerwy na siebie warczeli. Kłótnie, do których nie dochodziło nigdy przedtem, teraz wybuchały niemal za każdym razem, gdy znaleźli się w tym samym pokoju. Charlie był wściekły i miał ochotę kogoś zabić — najchętniej Simona. Carole otwarcie żaliła się, że jest samotna, że Charlie nie dba o nią tak jak Simon i przypomina sobie o niej tylko wtedy, kiedy chce iść z nią do łóżka. Oskarżała go o niedojrzałość i egoizm. Nie potrafił jej wytłumaczyć, że to, iż chce się z nią kochać, jest jego naturalnym sposobem nawiązywania kontaktu i mówi o uczuciach więcej niż jakiekolwiek słowa. Różnica między mężczyzną a kobietą oddzieliła ich nagle jak przepaść; rodziła urazę, głęboką i zapiekłą. Carole wprawiła Charliego w osłupienie mówiąc terapeucie, że całe ich życie małżeńskie podporządkowane było wyłącznie jemu, Simon natomiast jest pierwszym mężczyzną, który troszczy się o j e j uczucia. Charlie nie wierzył własnym uszom. W owym czasie Carole znów zaczęła sypiać z Simonem, tylko że teraz starała się utrzymać to w tajemnicy. Wkrótce zagmatwany węzeł oszustw, kłótni i wzajemnych pretensji narósł do tego stopnia, że kiedy Charlie w marcu poleciał na trzy dni do Berlina, Carole spakowała rzeczy i przeprowadziła się do Simona. Oznajmiła to Charliemu przez telefon, a on siedział w hotelowym pokoju i płakał. Powiedziała, że nie chce dalej żyć w ten sposób. To była tortura dla wszystkich trojga. — Nie chcę, żebyśmy w końcu zmienili się w bestie — szlochała do słuchawki. — Nienawidzę się za to, czym stałam się dla ciebie. Nienawidzę wszystkiego, co robię i co mówię. I zaczynam także nienawidzić ciebie, Charlie... Musimy z tym skończyć. Dłużej tego nie zniosę. — Dlaczego nie — warknął, ogarnięty słusznym gniewem. — Innym parom jakoś udaje się przetrwać, kiedy jedno z małżonków ma romans. Jeśli tylko zechcemy... — urwał uświadamiając sobie, że błaga ją o litość. 16 DUCH Na drugim końcu kabla zapadła długa cisza. — Charlie, chodzi właśnie o to, że ja po prostu już nie chcę być z tobą — usłyszał po chwili. Czuł, że to prawda. I tak skończyło się ich małżeństwo. Powód nie odgrywał już żadnej roli. Carole po prostu przestała go kochać. Być może nikt nie ponosił za to winy. Ostatecznie byli tylko ludźmi, poddanymi kapryśnym, chaotycznym emocjom. Trudno szukać przyczyn. Stało się. Przepadło. W ciągu następnych miesięcy Charlie miotał się pomiędzy rozpaczą a furią. Z trudem koncentrował się na pracy, przestał widywać się ze znajomymi. Przesiadywał po ciemku, głodny i zmęczony, niezdolny uwierzyć w to, co się stało. Wciąż liczył, że romans dobiegnie końca, że Carole się znudzi tym śliskim, pompatycznym bufonem; uzna, iż Simon jest dla niej za stary. Modlił się o cud, ale cud się nie zdarzył. Od czasu do czasu widywał zdjęcia Carole i Simona w czasopismach i cierpiał wtedy jeszcze większe męki. Wydawali się bardzo szczęśliwi. Czasami myślał, że tęsknota go zmiażdży. Kiedy nie mógł już tego dłużej znieść, dzwonił do Carole. Najgorsze, że ich rozmowy zawsze przebiegały tak samo. Jej głos ciągle brzmiał ciepło i zmysłowo. Charlie wyobrażał sobie, że Carole nie odeszła, a po prostu wyjechała w delegację lub na weekend. Tworzył iluzje, żeby nie zwariować. Jego dom był teraz zaniedbany i niekochany. Carole zabrała swoje rzeczy. Nic nie było już takie jak dawniej. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnął, legło w gruzach. Nie zostało nic, w co jeszcze mógłby wierzyć. Jego współpracownicy zauważyli, że jest blady, wycieńczony i chudy. Zrobił się drażliwy, bez przerwy się sprzeczał i odrzucał wszystkie bez wyjątku zaproszenia. Był pewien, że znajomi wolą gościć u siebie Simona. Ponadto nie chciał wysłuchiwać wyrazów współczucia, odpowiadać na zadawane w dobrej wierze pytania i być świadkiem rozmów o Carole. Mimo to nie potrafił się powstrzymać od czytywania rubryk towarzyskich. Wiedział, gdzie byli na przyjęciu i gdzie spędzili weekend. Simon St. James lubił udzielać się publicznie, a Carole zawsze uwielbiała bale. Z nim nigdy 2 Duch DANIELLE STEEL nie bawiła się tak często, jak teraz z Simonem. Charlie usiłował nie rozmyślać o tym stale, lecz nie potrafił zająć się niczym innym. Lato było dla niego męką. Wiedział, że Simon ma willę na południu Francji, między Beaulieu a St.Jean-Cap-Ferrat; kiedyś go tam odwiedzili. W porcie stał spory jacht i Charlie ciągle wyobrażał sobie Carole na jego pokładzie. Miewał czasem osnute na tym tle koszmary: przerażony śnił, że Carole tonie. Potem czuł się winny; bał się, że to oznacza, iż podświadomie pragnie jej śmierci. Rozmawiał o tym z psycho-terapeutą. W istocie jednak nie było już o czym mówić. We wrześniu Charlie Waterston wyglądał jak smętny wrak człowieka, a czuł się jeszcze gorzej. Carole poinformowała go telefonicznie, że wniosła pozew o rozwód. Wbrew własnej woli spytał, czy wciąż żyje z Simonem. Czuł do siebie niesmak. Aż nazbyt łatwo wyobraził sobie jej minę i to jakże mu znane pochylenie głowy. — Przecież wiesz, że tak, Charlie — powiedziała ze smutkiem. Nie chciała sprawiać mu bólu, cóż jednak mogła poradzić na to, że z Simonem czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek dotąd. Nigdy nie marzyła o życiu na tej stopie, lecz wprawiło ją ono w zachwyt. Sierpień spędzili we Francji i Carole ku własnemu zdumieniu przekonała się, iż znajomi Simona to uroczy ludzie. Simon zaś robił absolutnie wszystko, co w jego mocy, by ją uszczęśliwić. Nazywał ją miłością życia, kobietą swoich marzeń. Odkryła w nim nieoczekiwaną wrażliwość, subtelność uczuć, której nigdy wcześniej nie dostrzegła. Była zakochana po uszy, lecz nie chciała mówić tego Charliemu. Teraz jeszcze wyraźniej widziała pustkę ich małżeństwa. Byli dwojgiem egocentryków żyjących nie ze sobą, lecz obok siebie. Charlie wciąż tego nie zauważał. Miała nadzieję, że ułoży sobie życie z kim innym, ale sądząc z rozmowy, nawet nie próbował. — Masz zamiar za niego wyjść — spytał uparcie, zdając sobie sprawę, że dręczy ją i siebie. — Nie wiem, Charlie. Nie rozmawialiśmy jeszcze na ten temat — skłaniała. — Zresztą to nieważne. Powinniśmy załatwić sprawy między sobą. 18 DUCH W końcu zmusiła go, żeby wynajął adwokata, ale Charlie spotkał się z nim tylko raz. — Musimy podzielić rzeczy, kiedy znajdziesz chwilę czasu — dodała. Słysząc to, Charlie poczuł mdłości. — Dlaczego nie chcesz spróbować jeszcze raz — spytał, gardząc sobą za słabość, za ten płaczliwy głos. Zanadto ją kochał, by starać się zachować twarz. Po cóż mieliby dzielić rzeczy Co go obchodzą meble, garnki czy jakieś szmaty Chciał Carole. Chciał tego, co kiedyś było między nimi. Wciąż nic nie rozumiał. — A gdybyśmy postarali się o dziecko — Z góry zakładał, że Simon jest za stary, by o tym myśleć. Mając za sobą sześćdziesiąt jeden lat życia i trzy nieudane małżeństwa, na pewno nie pragnął mieć dziecka z Carole. Tylko na tym polu Charlie mógł go przelicytować. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Carole przymknęła oczy, zbierając się na odwagę, by odpowiedzieć szczerze. Nie chciała mieć z nim dziecka. Ani z nim, ani z nikim. Wystarczała jej praca i Simon. Marzyła o tym, by wreszcie się rozwiedli i przestali wzajemnie ranić. Uważała, że nie żąda od niego zbyt wiele. — Charlie, już za późno — powiedziała. — Nie mówmy o tym teraz. Żadne z nas nigdy nie chciało mieć dziecka. — Może byliśmy w błędzie. Może wszystko ułożyłoby się inaczej, gdybyśmy mieli dziecko. Może stałoby się ono spoiwem, którego nam zabrakło. — I byłoby nam dziś jeszcze trudniej. Dzieci nie cementują małżeństw, a tylko komplikują rozstanie. — Masz zamiar urodzić mu dziecko — spytał rozpaczliwie. Zawsze kończył w roli suplikanta, żebraka, zawsze to on błagał piękną księżniczkę, by do niego wróciła. — Nie, nie mam zamiaru urodzić mu dziecka—odparła ze znużeniem i nutką irytacji. — Próbuję ułożyć sobie życie, własne życie, z nim. I nie chcę cię przy tym zniszczyć bardziej, niż muszę. Charlie, dlaczego się z tym nie pogodzisz Coś się z nami stało; nie jestem nawet pewna, czy rozumiem co. To tak, jakby ktoś umarł. Nie można się z tym spierać. Nie można DANIELLE STEEL wskrzesić przeszłości. Umarliśmy dla siebie, Charlie. A w każdym razie ja umarłam dla ciebie. Będziesz musiał żyć dalej beze mnie. — Nie mogę — rzekł, tłumiąc rwący mu się z gardła szloch. — Nie potrafię bez ciebie żyć, Carole. Najgorsze, że mówił szczerze. Spotkała go przypadkiem tydzień wcześniej, wyglądał strasznie. Zmęczony, blady i wyczerpany, lecz wciąż niewiarygodnie atrakcyjny. Pospiesznie odsunęła od siebie tę myśl. — Możesz, Charlie, i musisz. — Po co — Nie potrafił znaleźć choćby jednego powodu, by żyć dalej. Kobieta, którą kochał, odeszła. Praca nie dawała mu już satysfakcji. Nawet dom, który kiedyś tyle dla niego znaczył, utracił duszę. Mimo to Charlie nie chciał go sprzedawać. Zbyt wiele pozostało w nim wspomnień, za wiele Carole wplecionej w każdy wątek, każdy kąt. Chyba nigdy się od niej nie uwolni. Nie chciał być wolny. Chciał odzyskać to, co kiedyś posiadał, a co teraz należało do Simona. Drań, pomyślał z goryczą. — Charlie, jesteś za młody, żeby się tak nastawiać. Masz czterdzieści dwa lata. Całe życie przed tobą. Poznasz kogoś, może będziesz miał dzieci... Carole zaczynała mieć dość tej rozmowy. Do tego Simon strasznie się irytował, że Charlie wywiera na nią ciągłą presję, dobitnie dawał do zrozumienia, iż wcale mu się to nie podoba. — Ten facet jest niewiarygodnie upierdliwy — rzekł kiedyś ze złością. — Każdy choć raz w życiu przeżywał rozstanie. Kiedy mnie opuściła pierwsza i druga żona, nie robiłem takich histerii. Ten twój Charlie to rozpuszczony smarkacz, jeśli chcesz znać moje zdanie. Carole unikała rozmów z Simonem o Charliem. Musiała sama uporać się z wyrzutami sumienia. Czuła się trochę tak, jakby go przejechała. Nie mogła dopuścić, by wykrwawił się na skraju drogi. Równocześnie jednak nie mogła do niego wrócić. Charlie zaś uparcie nie chciał dać jej rozwodu i przy każdej tego typu rozmowie miała uczucie, że jeśli mu pozwoli, desperacko pociągnie ją za sobą na dno. Musiała się od niego uwolnić, choćby po to, żeby sama przetrwać. 20 DUCH Pod koniec września podzielili w końcu majątek. Simon wyjechał na północ Anglii, żeby dopilnować jakiegoś rodzinnego interesu, a Carole spędziła upiorny weekend uprzątając swój dawny dom. Charlie z uporem maniaka roztrząsał każdą najdrobniejszą rzecz — nie dlatego, iżby jej czegokolwiek skąpił, lecz korzystał z każdej okazji, by wzbudzić w niej wspomnienia i nakłonić do powrotu. Był to istny koszmar. Cierpieli oboje: Carole z żalu nad nim, Charlie z poniżenia. W niedzielę wieczorem, zanim wyjechała, przeprosił ją. Uśmiechnął się żałośnie, stojąc w progu. Wyglądał potwornie. A Carole była równie wykończona. — Przepraszam, że przez cały weekend zachowywałem się jak skończony dureń — rzekł, przybierając w miarę normalny ton po raz pierwszy od chwili, gdy w sobotę rano rozpoczęli spis inwentarza. — Nie wiem, co się ze mną dzieje. Za każdym razem, kiedy cię widzę albo słyszę, tracę rozum. — W porządku, Charlie. Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwe. Jej również wcale nie było łatwo. Wątpiła, czy Charlie to rozumie. Nie rozumiał; według niego Carole rzuciła się w ramiona innego mężczyzny i nigdy, nawet przez moment, nie była sama, pozbawiona oparcia i pociechy. Charlie nie miał nic. — Paskudna sprawa — rzekł patrząc jej prosto w oczy. — Dla nas wszystkich. Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałowała. — Ja też mam taką nadzieję. — Pocałowała go w policzek, kazała mu dbać o siebie i w chwilę później odjechała jaguarem Simona. Charlie stał w progu i patrzył za nią powtarzając sobie, że to już koniec, że Carole nie wróci. Potem wszedł do środka i zobaczył rzeczy złożone w sterty, piętrzące się w całym domu. Zamknął drzwi, usiadł na krześle i rozpłakał się. Nawet ten bolesny weekend zdawał mu się lepszy niż nic. Kiedy się uspokoił, na dworze było już ciemno. Dziwne, ale poczuł się trochę lepiej. Nie miało sensu mydlenie sobie oczu. Nie można uciec od rzeczywistości. Carole odeszła. 21 DANIELLE STEEL DUCH Oddał jej prawie wszystko. Tylko tymi martwymi przedmiotami mógł się z nią teraz dzielić. Pierwszego października życiowa sytuacja Charliego skomplikowała się jeszcze bardziej. Kierownik biura projektów w Nowym Jorku miał atak serca, zaś jeden z członków zarządu, który mógłby zająć jego miejsce, ogłosił, że odchodzi i otwiera własną firmę w Los Angeles. Prezesi, Bili Jones i Athur Whittaker, przylecieli do Londynu błagać Charliego, żeby wrócił do Nowego Jorku i objął kierownictwo tamtejszego biura. Była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Od chwili gdy dziesięć lat temu sprowadził się do Londynu, nigdy nie marzył o powrocie. Cieszył się, że pracuje w Europie. Uważał, że architektura starego kontynentu — zwłaszcza Włoch i Francji — jest o wiele ciekawsza, lubił także swoje azjatyckie wyprawy i żal mu było z tego rezygnować. — Nie mogę — rzekł stanowczo. Ale oni nie mieli zamiaru tak łatwo ustąpić. — Dlaczego nie — zapytali bez ogródek. Krępował się stwierdzić, że po prostu nie chce, choć taka była prawda. — Nawet jeśli zapragnie pan po pewnym czasie wrócić, może pan przecież spędzić w Nowym Jorku rok lub dwa — perswadowali. — W Stanach realizuje się coraz więcej interesujących projektów. Może nawet bardziej się tam panu spodoba. Nie miał ochoty mówić im wprost, że nie widzi takiej szansy. Oni zaś nie chcieli wytykać mu, iż skoro opuściła go żona, nic go tu nie trzyma. W przeciwieństwie do innych potencjalnych kandydatów Charlie był wolny i całkowicie dyspozycyjny. Mógł wynająć dom na rok lub dwa i pomóc im utrzymać na fali nowojorskie biuro — przynajmniej do czasu, kiedy znajdą kogoś innego na to miejsce. Charliemu jednak nie podobał się ten pomysł. — To dla nas bardzo ważne, Charles — rzekł poważnie Whittaker. — Nie mamy się do kogo zwrócić. To prawda, byli w impasie. Szef biura w Chicago nie mógł się przeprowadzić; jego żona cierpiała na raka piersi i od roku poddawano ją chemioterapii. Nikt zaś w całej nowojorskiej hierarchii nie miał dostatecznych kwalifikacji, by połączyć w jednym ręku funkcje głównego projektanta, handlowca i menedżera. Charlie nadawał się do tego idealnie. On sam również zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, że jeśli kategorycznie odmówi, jego układy w firmie mogą się nieodwołalnie popsuć. — Niech pan to przemyśli — rzekł mu na odchodnym Samuel Jones. Charlie był przerażony. Czuł się tak, jak gdyby ekspresowy pociąg pędził wprost na niego. Nie miał pojęcia, jak się z tego wykręcić. Żałował, że nie może poradzić się Carole. Nie do uwierzenia: w ciągu paru miesięcy najpierw stracił żonę, a teraz jeszcze zmuszano go, by wyjechał z ukochanej Europy. Cały świat raptownie zwalił mu się na głowę. Szefowie po dwóch dniach wrócili do Nowego Jorku, Charlie zaś przez upiorne dwa tygodnie biedził się nad decyzją. Nie mógł wymówić się żoną. W połowie miesiąca uznał, że nie ma wyboru. Musi jechać. Próbował wytargować skrócenie zesłania do pół roku, na co usłyszał, że dołożą wszelkich starań, ale zdolni architekci nie rodzą się na kamieniu, w związku z czym znalezienie dla niego zastępstwa może trochę potrwać. Miejsce Charliego w Londynie miał objąć Dick Barnes, jego prawa ręka. Zważywszy na jego doświadczenie i talent, Charlie był pewien, że Dick da sobie radę. Prawdę mówiąc, trochę go to nawet martwiło. Dick już od dłuższego czasu ostrzył sobie zęby na jego stołek. Nie mógł sobie wymarzyć sposobniejszej okazji. Charlie obawiał się, że jeśli Barnes będzie przez rok błyskotliwie zarządzał londyńską filią, szefowie pozostawią ster w jego rękach, on sam zaś ugrzęźnie w Nowym Jorku. W końcu jednak podpisał umowę na rok i zanim się obejrzał, już przygotowywał się do wyjazdu. Miał się stawić w biurze jeszcze przed Świętem Dziękczynienia. Carole, która dowiedziała się o wszystkim od ich wspólnej znajomej, zatelefonowała do niego, gratulując mu nowego stanowiska. — Raczej nie uważam tego za awans — rzekł posępnie, choć ucieszył się, że zadzwoniła. Od chwili gdy odeszła, każdy 22 w. DANIELLE STEEL dzień był jedną wielką katastrofą. — Powrót do Nowego Jorku to ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął — dodał z westchnieniem. Szczerze cierpiał na myśl o wyjeździe z Londynu. — Może zmiana otoczenia dobrze ci zrobi — powiedziała łagodnie, chcąc go pocieszyć. — Rok to nie wieczność, Charlie. — Wydaje mi się dłuższy niż wieczność — rzekł, wyglądając przez okno biura. Aż nazbyt dokładnie widział ją oczyma wyobraźni. Była piękna; myśli o niej ciągle nie dawały mu spać. Kiedy wyjedzie, nie będzie już mógł marzyć, że spotka ją przypadkiem w restauracji albo w drzwiach magazynu Harrodsa. — Nie wiem, jak dałem się w to wpakować — mruknął. — Wygląda na to, że nie miałeś wielkiego wyboru — stwierdziła rzeczowo. — Nie. — W ogóle o niczym już nie decydował; wszystko toczyło się samo wbrew jego woli. Carole zapytała, co ma zamiar zrobić z domem. Formalnie wciąż była jego współwłaścicielką, ale na razie nie potrzebowała pieniędzy, a już z pewnością nie planowała wprowadzić się tam z Simonem. Nie było powodu, by zmieniać istniejący stan rzeczy. — Myślałem o tym, żeby go wynająć — rzekł, a ona wyraziła zgodę. Jednakże dwa dni później, po dyskusji z Simonem, zadzwoniła ponownie. Doszła do wniosku, że lokatorzy zniszczą dom, zmniejszając jego wartość. W tych okolicznościach wolała go sprzedać. Poprosiła Charliego, żeby załatwił to przed wyjazdem z Londynu. Słuchając jej Charlie miał uczucie, jak gdyby stracił kolejną drogą mu osobę. Kochał ten dom, oboje go kochali. Ale tym razem nie miał już sił, żeby się sprzeczać. Zaczynał rozumieć, że nie było sensu kurczowo trzymać się pamiątek. Wszystko minęło; równie dobrze mógł się pozbyć i domu. Rozmyślał o tym przez kilka dni, a potem wystawił dom na sprzedaż. Ku jego zaskoczeniu dom niemal natychmiast znalazł kupca, i to za dobrą cenę. Niewielka pociecha. DUCH Podpisawszy umowę wysłał wszystkie swoje rzeczy do magazynu. Carole wpadła z wizytą, żeby zobaczyć dom po raz ostatni i pożegnać się z Charliem. Jak można było przewidzieć, spotkanie przysporzyło mu bólu, jej zaś wyrzutów sumienia. Bezgłośne pretensje zdawały się tłoczyć w pokoju jak gromada żałobników na stypie. Carole w milczeniu chodziła po pokojach, zatopiona we wspomnieniach. Przystanęła w sypialni, spojrzała na bezlistne drzewa za oknem i łzy potoczyły się jej po policzkach. Nie słyszała, jak Charlie wszedł za nią. Dopiero kiedy odwróciła się, by wyjść, wzdrygnęła się nerwowo na jego widok. — Będzie mi brakować tego miejsca — powiedziała ocierając oczy. Charlie skinął głową. Tym razem nie płakał. Doznał już zbyt wielu cierpień, stracił nazbyt wiele. Czuł się całkiem otępiały. — Mnie będzie brakować ciebie — szepnął. — Mnie też — odparła cicho, podeszła do niego i objęła go. — Wybacz mi, Charlie. Gdyby nie Simon, myślał, wciąż mogliby tu mieszkać, zapracowani i zabiegani, zwykle zajęci własnymi sprawami, lecz mimo to szczęśliwi, gdy do siebie wracali. Mógłby nadal pozostać w Londynie, wymawiając się pracą Carole. Dziesięć lat jego życia rozwiało się w pył. Musiał teraz zacząć wszystko od początku, jakby czas nagle się cofnął. Gra planszowa przeniesiona w wymiar prawdziwego życia. Wspiął się po drabinie na sam szczyt i przez jeden fałszywy krok spadł aż na sam dół. Było w tym coś dotkliwie surrealistycznego. Wyszli na zewnątrz trzymając się za ręce i po paru minutach Carole odjechała do Berkshire. Tym razem Charlie nie pytał, czy jest szczęśliwa. To było oczywiste. Jej życie splotło się już zupełnie z życiem Simona. Zrozumienie tego zajęło Charliemu aż dziewięć miesięcy. A każda chwila była dla nich obojga torturą. Na kilka pozostałych do wyjazdu dni Charlie przeprowadził się do Claridge a na koszt firmy. Wydali na jego cześć pożegnalną kolację w Savoyu . Przyszli wszyscy pracownicy biura i wielu ważnych klientów. Przyjaciele także zapraszali go DANIELLE STEEL do siebie, lecz wymawiał się twierdząc, że jest nazbyt zajęty dopinaniem spraw w biurze. Nie widywał się z nimi praktycznie wcale, odkąd Carole go opuściła. Wyjaśnienia, jakich musiałby udzielać, nie przyszłyby mu bez bólu. Łatwiej wyjechać z Londynu bez słowa. Dick Barnes oznajmił mu kurtuazyjnie, że z utęsknieniem będzie czekał jego powrotu, ale Charlie nie dał się nabrać. Było oczywiste i naturalne, że Dick ma nadzieję pozostać u władzy w Londynie i będzie zdruzgotany, kiedy Charlie wróci. Charlie nie miał do niego pretensji. Nikogo o nic nie winił, nawet Carole. Ostatniego wieczoru zadzwonił do niej, żeby się pożegnać, ale nie było jej w domu i po namyśle uznał, że tak jest lepiej. Nie mieli sobie nic do powiedzenia prócz tego, że bardzo im przykro, a to mówili już dziesiątki razy. W dniu wyjazdu lało jak z cebra. Charlie obudził się i długo leżał w hotelowym łóżku, starając się zebrać myśli. Czuł się tak, jak gdyby ciężki głaz miażdżył mu pierś. Korciło go, żeby wszystko odwołać, zwolnić się z firmy, spróbować odkupić dom i nie ruszać się nawet na krok z Londynu. Wiedział jednak, że nigdy się na to nie zdobędzie. Leżał więc dalej, wsłuchując się w szmer deszczu i próbując zmusić się do wstania i pójścia pod prysznic. Samolot odlatywał o pierwszej, więc na lotnisku musiał być około jedenastej. Ranek wlókł się bez końca. Ostatecznie Charlie wziął jednak długi, gorący prysznic, powstrzymał się od kolejnego telefonu do Carole, włożył ciemne ubranie, białą koszulę i elegancki krawat i punktualnie o dziesiątej znalazł się przed hotelem czekając na taksówkę i po raz ostatni wdychając londyński smog. Przysłuchiwał się jadącym samochodom i spoglądał na znajome budynki. Czuł się trochę jak dziecko, które po raz pierwszy opuszcza dom. Wciąż nie mógł pogodzić się z tym, że wyjeżdża. Miał nadzieję, że ktoś go zatrzyma, nim będzie za późno; Carole niespodziewanie nadbiegnie ulicą, zarzuci mu ramiona na szyję i powie, że to był tylko zły sen. Zamiast tego podjechała taksówka. Portier spojrzał na Charliego wyczekująco. Carole nie przyszła, nigdy już nie przyjdzie; teraz duszą i ciałem należy do Simona. 26 DUCH Z ciężkim sercem jechał przez miasto, przyglądając się ludziom spieszącym gdzieś w codziennych sprawach. Padał lodowaty deszcz; typowa aura angielskiej zimy. Po niecałej godzinie znalazł się na Heathrow. Nie było już odwrotu. — Czy zechce się pan czegoś napić, panie Waterston Szampana Lampkę wina — zapytała przyjaźnie stewardesa, gdy w zadumie odwrócił się od okna. Od godziny byli już w powietrzu i nareszcie przestało padać. — Nie, dziękuję — rzekł z nieco pogodniejszą miną. Kiedy wchodził na pokład, niemal wszyscy zwrócili uwagę na jego przygnębienie. Odwrócił się z powrotem do okna, a nim zaczęto roznosić kolację, już spał. — Ciekawe, co go spotkało — szeptały do siebie w kuchni dwie stewardesy. — Wygląda na skopanego. — Pewnie co noc hulał i zdradzał żonę. — Skąd wiesz, że jest żonaty — Ma ślad po obrączce na serdecznym palcu. Zgrywa się na kawalera. — Może jest wdowcem — włączyła się do rozmowy trzecia. Jej koleżanka prychnęła lekceważąco: — Typowy biznesmen w delegacji. Nie jest do wzięcia, możecie mi wierzyć. — Najstarsza stewardesa uśmiechnęła się i ruszyła wzdłuż kabiny pierwszej klasy z tacą pełną owoców, serów i lodów. Obok fotela Charliego przystanęła. Spał jak zabity, ruszyła więc dalej. Charlie rzeczywiście zdjął ślubną obrączkę wieczorem w przeddzień wyjazdu z Londynu. Długo trzymał ją w ręku, wspominając dzień, gdy Carole mu ją założyła. Jak to było dawno... dziewięć lat. Teraz trzymał ją w kieszeni. Kiedy usnął, śniło mu się, że jest z Carole. Uśmiechnięta, mówiła coś do niego, lecz gdy chciał ją pocałować, wywinęła się z jego objęć. Nie potrafił tego zrozumieć; wciąż wyciągał do niej ramiona. W oddali ujrzał mężczyznę, który się im przyglądał. Carole odwóciła się, mężczyzna skinął na nią, a ona poszła za nim. To był Simon. Śmiał się. ROZDZIAŁ 2 Samolot wylądował na pasie lotniska Kennedy ego z silnym szarpnięciem, które wyrwało Charliego z drzemki. Spał od kilku godzin, wyczerpany pracą i emocjami minionych dni... tygodni... miesięcy... Wedle czasu miejscowego minęła dopiero trzecia po południu. Kiedy najładniejsza stewardesa podała Charliemu płaszcz, uśmiechnął się, a dziewczyna poczuła żal, że nie zbudził się wcześniej i nie zamienił z nią przynajmniej paru słów w czasie lotu. — Będzie pan wracał z nami do Londynu, panie Water-ston — Patrząc na Charliego, stewardesa powzięła przeświadczenie, że jest Europejczykiem. Ona sama, podobnie jak reszta załogi, pochodziła z Anglii. — Niestety, nie. — Szczerze żałował, że tak nie jest. — Przeprowadzam się do Nowego Jorku — dodał, jak gdyby mogło ją to obchodzić. Stewardesa skinęła głową i przeszła dalej, Charlie zaś włożył płaszcz i podniósł aktówkę. Sznur ludzi wysiadających z samolotu poruszał się z szybkością stygnącego cementu, w końcu jednak udało mu się dotrzeć do wyjścia. Odebrał bagaże z taśmy i wsiadł do taksówki, żeby dostać się do miasta. Zaskoczył go panujący w Nowym Jorku mróz. Był dopiero listopad, ale tu już wyczuwało się zimę. Podał adres mieszkania, które tymczasowo wynajęła dla niego firma. Podobno nie było duże, znajdowało się jednak na Wschodniej Pięćdziesiątej Czwartej, pomiędzy Lexington i Trzecią Aleją, a więc w bardzo dogodnym miejscu. 28 DUCH — Skąd przybywamy — Taksówkarz włożył do ust cygaro, z piskiem opon ominął limuzynę i dwie inne taksówki i włączył się do ruchu, omal nie pakując się pod ciężarówkę. Już to wydało się Charliemu znajome. Był piątek, dochodziła czwarta po południu i na drogach robiło się tłoczno. — Z Londynu — odparł, patrząc na migające za oknami koszmarne budynki dzielnicy Queens. Do centrum nie wiodła żadna ładniejsza droga. — Długo pan tam był — zainteresował się kierowca, przeskakując z pasa na pas. W miarę jak zbliżali się do miasta i korki stawały się gęstsze, ów ryzykowny sport wydawał się Charliemu coraz mniej zabawny. — Dziesięć lat — odparł bez namysłu. Kierowca zerknął na niego w lusterku. — Długo. Przyjechał pan z wizytą — Wracam na stałe — wyjaśnił Charlie, czując nagle zmęczenie. Dla niego minęło już wpół do dziesiątej, a dzielnice, przez które jechali, były przygnębiająco brzydkie. Dojazd do Londynu wcale nie był ładniejszy, ale tam czuł się jak w domu. Tu nie. Co prawda mieszkał w Nowym Jorku przez siedem lat po studiach, lecz wychował się w Bostonie. — Nie ma to jak w kraju — kierowca szerokim gestem wskazał panoramę za przednią szybą. — Pan patrzy. Widział pan kiedy drugie takie miasto Jechali właśnie przez most i w zapadającym zmierzchu sylwetka Manhattanu na tle widnokręgu prezentowała się imponująco, ale nawet widok Empire State Building nie rozchmurzył Charliego. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Gdy dotarli na miejsce, zapłacił, wysiadł i przedstawił się portierowi, który wręczył mu klucze. Charlie był wdzięczny swojej firmie za to, że nie musi tułać się po hotelach, ujrzawszy jednak wynajętą dla niego kawalerkę, przeżył szok. Wszystko było tu ze sztucznego tworzywa — długi biały bar ze złotymi okuciami, dwa barowe stołki pokryte białym skajem, rozkładana wersalka, tanie meble, plastykowe krzesła w ponurym odcieniu zieleni; nawet kwiaty, które przykuły jego wzrok, gdy tylko zapalił światło. Na widok wzorcowej wręcz brzydoty wnętrza zachciało mu się wyć. Do tego więc doszło. DANIELLE STEEL Nie miał żony, domu, nie miał nic. Kawalerka wyglądała jak pokój w tanim hotelu. Zastanowił się przez chwilę, usiłując znaleźć jakikolwiek pozytywny efekt rewolucji, która zaszła w jego życiu. Jak dotąd przychodziły mu do głowy same straty. Postawił torby, rzucił płaszcz na stół i z westchnieniem rozejrzał się dookoła. Z pewnością firma zapewniła mu silny bodziec, żeby jak najprędzej znalazł sobie mieszkanie. Nalał do szklanki piwa, które znalazł w lodówce, i usiadł na wersalce, wspominając Claridge a i swój dom w Londynie. Przez moment miał ochotę zadzwonić do Carole. Nie uwierzyłabyś, co za koszmar ... Dlaczego wciąż chciał się z nią dzielić wszystkim, co wydało mu się zabawne, smutne albo szokujące Nie był pewien, do której z tych kategorii powinien zakwalifikować swoje nowe lokum; prawdopodobnie po trosze do wszystkich trzech. Nie sięgnął jednak po słuchawkę. Siedział wyzuty z resztek sił, usiłując nie zauważać pustki tego wnętrza. Na ścianach widniały dwa plakaty — jeden z zachodem słońca, drugi z niedźwiadkiem pandą. Charlie nie miał nawet tyle werwy, by wziąć prysznic w łazience o rozmiarach szafy. Położył się i zamknął oczy, próbując nie myśleć o niczym, zwłaszcza zaś o swym smutnym upadku. Przeleżał tak jakiś czas, potem wstał, rozścielił wersalkę i zasnął jeszcze przed dziewiątą, nie troszcząc się nawet o kolację. Nazajutrz obudziło go wpadające przez okno słońce. Była dziesiąta, ale jego zegarek, nastawiony na londyński czas, wskazywał trzecią. W pokoju panował koszmarny bałagan, który potęgowało jeszcze stojące w samym środku rozgrzebane łóżko. Charlie odnosił wrażenie, że kazano mu mieszkać w pudełku po butach. W lodówce znalazł wodę mineralną, paczkę kawy i piwo, ale nic do jedzenia. Wziął prysznic, włożył dżinsy i gruby sweter i w południe wypuścił się na ulicę. Był piękny, słoneczny i mroźny dzień. Charles zjadł kanapkę w bistro przy Trzeciej Alei, a potem powoli ruszył w stronę centrum, zaglądając do sklepów i przyglądając się ludziom. Panowała tu zupełnie inna atmosfera niż w Londynie, inna niż w jakimkolwiek europejskim mieście. Charlie z łatwością przypominał sobie czasy, kiedy kochał Nowy Jork. Tutaj DUCH poznał Carole, tu rozpoczął karierę i cieszył się ze swoich pierwszych sukcesów. Mimo to nigdy nie pragnął tu wrócić, lecz oto znów znalazł się w Nowym Jorku — na dobre i złe. Późnym popołudniem kupił New York Timesa i poszedł obejrzeć dwa mieszkania — oba brzydkie, drogie i mniejsze, niżby chciał. Jego kwatera wszakże biła wszystkie rekordy, o czym natychmiast sobie przypomniał, kiedy do niej wrócił. Siedzenie w jednym maleńkim pokoju przyprawiało go o klau-strofobię. Wciąż odczuwał różnicę czasu i nie chciało mu się jeszcze raz wychodzić na kolację. Wieczór spędził nad przysłaną mu dokumentacją projektów realizowanych obecnie w Nowym Jorku. Nazajutrz zaś, choć była niedziela, poszedł do biura. Odległa zaledwie o cztery przecznice firma zajmowała piękny lokal na czterdziestym dziewiątym piętrze biurowca na rogu Pięćdziesiątej Pierwszej i Park Avenue. Charlie wszedł do holu, przez chwilę podziwiał widok z okien, potem zaś obejrzał wystawione tu modele. Poczuł nagły przypływ ożywienia. Po tylu latach nareszcie coś nowego. Ciekawe, jak będzie mu się tu pracować W poniedziałek rano przeżył gorzki zawód. Obudził się o czwartej i musiał odczekać kilka godzin. Wykorzystał ten czas na papierkową robotę. Wciąż żył wedle czasu londyńskiego, a spieszyło mu się, żeby już zacząć. Gdy w końcu znalazł się w biurze, uderzyło go panujące tam napięcie. Nie potrafił zdefiniować jego przyczyn, lecz po pewnym czasie odkrył, że między architektami toczy się nieustająca, cicha wojna o stołki. Kiedy wzywał ich pojedynczo na rozmowę, sączyli mu w uszy plotki na temat kolegów. Jedna rzecz była jasna: w tej pracowni nie istniało poczucie wspólnoty. Nie był to zespół, a grupa utalentowanych jednostek, próbujących się wybić—choćby po trupach. Najbardziej jednak zaskoczyły Charliego ich prace. Wydały mu się o wiele toporniejsze niż projekty tworzone przez tę samą firmę w Europie. Nie zauważył tego podczas swoich krótkich wizyt w Nowym Jorku. Zawsze zresztą koncentrował się na tym, za co sam był odpowiedzialny w Londynie. Tutejsze dzieła były o wiele mniej ciekawe. DANIELLE STEEL Charlie przechodził od stołu do stołu, ze zgrozą oglądając te same pomysły, które pamiętał sprzed dziesięciu lat. Co gorsza, młodzi pracownicy wydawali się jeszcze bardziej ograniczeni niż starsi. — Co tu się dzieje — zapytał lekko Charlie dwóch projektantów, których zaprosił na lunch do swego gabinetu, zamówiwszy uprzednio pizzę przez telefon. — Odnoszę wrażenie, jakby wszyscy czegoś się bali. Projekty są zaskakująco konserwatywne. Czym to wyjaśnić Architekci wymienili przeciągłe spojrzenia, ale żaden się nie odezwał. — Dajcie spokój, panowie, bądźmy wreszcie szczerzy. Widziałem tu ciekawsze rzeczy piętnaście lat temu. Czyżby na tej półkuli czas płynął wstecz Jeden z projektantów zaśmiał się w odpowiedzi, drugi zaś sposępniał. W końcu wszakże młodszy, nazwiskiem Ben Chów, odważył się na szczerość. — Podcinają nam skrzydła — wyjaśnił. — To nie Europa. Tu siedzą grube ryby, które ciągle patrzą nam przez ramię. Jak sam pan wie, ci ludzie to ultrakonserwatyści. Nie znoszą ryzyka. Uważają, że wypróbowane sposoby są najlepsze. I nie sądzę, by w ogóle obchodziło ich, co się dzieje w Europie. Chcą tego samego, co robili od wieków. Twierdzą, iż takie właśnie projekty zdobyły im renomę i są wizytówką firmy. Europa to dla nich coś w rodzaju ekscentrycznej przybudówki, zło konieczne. Dzięki temu Charlie mógł cieszyć się swobodą przez całe dziesięć lat spędzonych w Londynie. W Nowym Jorku miało być zupełnie inaczej. — Mówi pan poważnie — zdziwił się. Chów skinął głową, a jego kolega rozejrzał się nerwowo. Gdyby ktokolwiek usłyszał, o czym mówili, miałoby to poważne reperkusje. — Dlatego żaden stażysta długo nie zagrzewa tu miejsca — ciągnął Chów. — Przenoszą się do I.M.Pei, KPF, Richarda Meyera czy jakiejkolwiek innej firmy, w której mogą pokazać, co potrafią. Tutaj człowiek nie błyśnie oryginalnością. Sam pan zobaczy. Wątpię, by pozwolono panu wprowadzić jakieś DUCH •f- l radykalne zmiany. Obawiam się, że pana też postarają się usadzić. Charlie wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nie po to pracował tak ciężko i zaszedł tak wysoko, żeby teraz rysować klockowate budynki i wciskać je klientom. Nikt go do tego nie zmusi. Wkrótce jednak przekonał się, że tego właśnie się od niego oczekuje. Właściciele firmy już na samym początku postawili sprawę jasno. Ściągnęli go do Nowego Jorku i dali wykładany boazerią gabinet z widokiem na East River, żeby zarządzał biurem, a nie zmieniał świat. Nie pociągały ich projekty, jakie robił w Europie. Znali je, lecz twierdzili, że rynek amerykański jest zupełnie inny. Tutejszego klienta interesował przede wszystkim solidny standard. Słysząc to Charlie przeżył kolejny wstrząs i w ciągu dwóch tygodni od przylotu znalazł się na skraju wytrzymałości nerwowej. Miał uczucie, że został oszukany. Nie po to przyjechał do Stanów, by firmować swoim nazwiskiem buble. Prezesom potrzebne było jego doświadczenie handlowe — cóż, kiedy nie było się czym chwalić i w toku rozmów z kontrahentami słowa więzły Charliemu w gardle. Próbował wprowadzać pewne innowacje, lecz za każdym razem gdy zmienił jakiś projekt, choćby powierzchownie, jeden albo obaj właściciele firmy zjawiali się w jego gabinecie, objaśniając mu po raz n-ty klimat nowojorskiego rynku . — Będę z panem szczery — rzekł w końcu Charlie do Athura Whittakera podczas lunchu w University Club . — Ten klimat , o którym bez przerwy mówicie, zaczyna mnie dusić. — Rozumiem pana — Whittaker spojrzał na niego współczująco. Nie chciał go denerwować, gdyż nadal nie mieli nikogo na jego miejsce. — Ale, Charlesie, musi okazać pan cierpliwość. To nasz największy rynek. Nie było to prawdą, o czym wiedzieli wszyscy prócz zarządu, który uparcie zamykał oczy na fakty. W Nowym Jorku jednak mieściła się kolebka firmy i chcieli tu rządzić po swojemu. — Nie jestem pewien, czy mogę się z panem zgodzić — odrzekł Charles, najgrzeczniej jak potrafił. — Lwia część 3 Duch 33 DANIELLE STEEL zysków firmy tworzona jest w Europie i na Dalekim Wschodzie. Tamtejsze inwestycje nie są może tak wielkie i okrzyczane jak tutaj, ale pod wieloma względami zarówno bardziej nowatorskie, jak i bardziej opłacalne. Powinniśmy dołożyć starań, by tchnąć w firmę nieco europejskiego ducha. Whittaker szukał w myślach taktownej odpowiedzi. Nie w smak mu były słowa Charliego. — Rzeczywiście warto nad tym pomyśleć — bąknął w końcu, po czym wygłosił długą perorę o tym, że Charlie stracił kontakt z amerykańskim rynkiem, ale postarają się go wprowadzić we wszystko, tak by był na bieżąco. Już zaplanowali dla niego krótką objazdową wycieczkę po większych budowach. Rozpoczęli właśnie kilka olbrzymich inwestycji rozsianych po całym kraju, następny tydzień więc Charles spędził głównie na pokładzie firmowego odrzutowca. Zwiedzając kolejne budowy widział wciąż te same wyświechtane projekty; rozwiązania, które były oryginalne piętnaście lat temu, lecz dawno już straciły świeżość, wyeksploatowane do cna. Nie wierzył własnym oczom. Podczas gdy w Tajpej, Mediolanie i Hongkongu robiono naprawdę zadziwiające rzeczy, ludzie stojący przy sterze w Nowym Jorku spali — i co gorsza opierali się wszelkim jego wysiłkom, by ich ocucić. Kiedy wrócił z objazdu i przekazał im swoje wnioski, jasno dali mu do zrozumienia, że zmiany są ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Czuł się jak dyżurny uczeń podczas przerwy, otoczony powszechną nudą i frustracją. W miarę jak zbliżał się Dzień Dziękczynienia, nastrój Charliego pogarszał się. Nienawidził tej pracy, a dotychczas tak był nią zajęty, że nie poczynił żadnych planów na święta i nie miał z kim go spędzić. Właściwie obaj właściciele firmy zaprosili go do siebie na obiad, ale Charlie czuł się w ich towarzystwie tak niezręcznie, że wymówił się rzekomą wizytą u krewnych w Bostonie. Ostatecznie przesiedział cały dzień przed telewizorem. Zamówił pizzę i zjadł ją przy plastykowym stoliku. Było to tak okropne, że w pewnym sensie aż śmieszne. Z Carole zawsze piekli indyka i zapraszali przyjaciół, choć dla Anglików była to raczej egzotyczna ciekawostka, pretekst do proszonej kolacji. Ciekawe, czy w tym roku Carole celebruje 34 DUCH Dzień Dziękczynienia z Simonem. Próbował o tym nie myśleć; resztę weekendu spędził w biurze, przeglądając fotografie, rysunki i plany oraz czytając opisy wykonanych projektów. Wszystkie wyglądały tak samo i Charlie zastanawiał się, czy nie kopiują tych samych rysunków. Pod koniec weekendu był już pewien tego, czego dotychczas tylko się obawiał — że wszystko, co tutaj robią, jest do luftu. Nie miał pojęcia, jak im to powiedzieć. W poniedziałek uświadomił sobie, że zapomniał poszukać mieszkania. Patrząc na współpracowników, nadal wyraźnie skrępowanych w jego obecności, zastanawiał się, czy czasem nie zadziałał tu palec Boży. Połowa zatrudnionych w firmie ludzi wciąż odnosiła się do niego podejrzliwie, druga połowa zaś uważała go za ekscentryka. Szefowie przez większość czasu starali się go usadzić , jak to określił Ben Chów. — I co pan o tym wszystkim sądzi — zapytał go Chów pod koniec tygodnia. Był to inteligentny, utalentowany trzydziestolatek. Skończył studia w Harvardzie. Charliemu podobały się nie tylko jego prace, lecz i sposób myślenia. — Szczerze — Charlie spojrzał mu prosto w oczy, myśląc z ulgą, że przynajmniej Chów nie pobiegnie na niego donieść. Intrygi były w biurze na porządku dziennym. — Zdumiewa mnie monotonia waszych projektów. Proszę się nie obrazić, ale jest w tym coś przerażająco bezmyślnego. Człowiek odnosi wrażenie, jak gdyby oryginalność była tu karana śmiercią. W tym kontekście trudno pojąć, dlaczego bez przerwy kopiecie pod sobą dołki. Tak więc w sumie atmosfery w firmie nie można nazwać twórczą, a cóż dopiero miłą Ben Chów roześmiał się, słysząc ten opis, i rozsiadł wygodniej w krześle naprzeciw Charliego. — Myślę, że trafił pan w sedno. Wulkanizujemy stare projekty pochodzące prawdopodobnie z czasów, kiedy pan zaczynał tu pracę. — Ale dlaczego Czego się tak boją — Postępu, jak sądzę. Zmian. Wolą rozwiązania, które zdały egzamin, bo chcą uniknąć ryzyka. Piętnaście lat temu zdobyli masę nagród i wciąż na tym bazują. Tymczasem z firmy niepostrzeżenie wyciekła cała ikra. Dzisiaj nikomu już 35 DANIELLE STEEL nie chce się chcieć. Cała działalność twórcza skupia się w Europie. — Ben zasalutował. Charlie skwitował to kwaśnym uśmiechem. Cieszyło go uznanie, ale siedząc tutaj, wkrótce mógł stracić swoją dobrą markę. — Dlaczego pan w tym tkwi — spytał z zaciekawieniem. — Niewiele pan tu zyska, a poza tym, mówiąc otwarcie, marnuje pan talent. — Wiem. Cóż, Whittaker i Jones wciąż cieszą się dobrą opinią. Potrwa to pewnie jeszcze parę lat, a potem firma po prostu padnie. Na razie jednak korzystnie jest mieć ich w życiorysie. W przyszłym roku i tak wracam do Hongkongu. Charlie skinął głową. Brzmiało to rozsądnie. — A pan — zapytał Ben. Prywatnie już założył się z kolegą, że Charles Waterston nie wytrwa w firmie dłużej niż pół roku. Za dużo sobą reprezentował, żeby tracić czas na przerabianie śmieci. — Po roku mam wrócić do Londynu — bąknął Charlie. O ile Dick Barnes nie wygryzie mnie z krzesła, dodał w myśli. — Ja na pańskim miejscu nie byłbym taki pewien — stwierdził przenikliwie Ben. —Jeżeli szefom spodoba się pański styl, zechcą zatrzymać tu pana na zawsze. — Wątpię, bym wytrzymał — rzekł Charlie prawie szeptem. Gotów był poświęcić firmie jeden rok. Był im to winien; zresztą podpisał umowę. W poniedziałek rano wszakże wdał się w zażartą kłótnię z obydwoma prezesami. Chodziło o rozpoczętą budowę w Chicago. Spór przerodził się w całotygodniową dyskusję ideologiczną, w którą zostało wciągnięte całe biuro. Doszło do tego, że zwalczające się frakcje kwestionowały światopogląd, etykę i wręcz zdrowe zmysły przeciwników. Pod koniec tygodnia emocje opadły, a większość uczestników sporu wykazała skłonność do kompromisu, który jednak nikogo nie zadowolił. Po paru dniach wybuchła podobna awantura nad projektem dla Phoenix. Znów poszło o wizję artystyczną i tym razem Charlie absolutnie nie chciał ustąpić. Jawnie głosił pogląd, że sprzedawanie niezorientowanym klientom wciąż tych samych wyświechtanych planów to zwyczajny skandal, a do tego zawodowe samobójstwo. DUCH i — Co tu się u diabła dzieje — napadł na obu wspólników podczas zamkniętego posiedzenia, jakie odbyło się na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Od kilku dni padał śnieg i trzech głównych projektantów nie zdołało dojechać z przedmieścia, co sprawiło, że atmosfera tego dnia była jeszcze bardziej nerwowa niż zwykle. Wojna o Phoenix gorzała już od wczesnego ranka. — Co my tu właściwie robimy Nie sprzedajemy nawet oryginalnych projektów. Budynek w Phoenix jest identyczny jak w Houston Zeszliśmy do roli zwykłej firmy budowlanej, nie widzicie tego Obaj siedzący z nim w pokoju mężczyźni obruszyli się i przypomnieli mu, że są jedną z najbardziej szanowanych firm architektonicznych w kraju. — Więc dlaczego nie zachowujecie się jak architekci — żołądkował się Charlie, chodząc tam i z powrotem po pokoju. — Dlaczego nie uświadomicie sobie, że projektowanie jest pracą twórczą Zamiast dzieł sztuki sprzedajemy chłam, który potrafi narysować byle dureń Zdenerwowany i upokorzony, odwrócił się tyłem i spojrzał na śnieg za oknem. — Przykro mi—powiedział ciszej — ale ja do tego ręki nie przyłożę. Wspólnicy wymienili spojrzenia. Rozmawiali już o tym kilka godzin wcześniej, próbując znaleźć wyjście z bardzo niezręcznej sytuacji. — Wiemy, że przeżyłeś ostatnio ciężkie chwile... — bąknął ostrożnie Jones. — Rozwód zawsze jest cholernie stresujący, Charlie. Być może i my popełniliśmy błąd rzucając cię od razu na głęboką wodę, nie dając ci nawet czasu, żeby się przystosować po dziesięciu latach. Co powiesz na wakacje Mógłbyś nadzorować dla nas budowę w Palm Beach... — Na dobrą sprawę, śmiało możesz spędzić tam co najmniej miesiąc, zamiast marznąć w Nowym Jorku — wpadł mu w zdanie Whittaker. Obaj spojrzeli na niego potulnie. — Miesiąc Na Florydzie Czy to jest dyplomatyczny sposób, żeby się mnie pozbyć Dlaczego mnie po prostu nie zwolnicie 37 DANIELLE STEEL W rzeczywistości omawiali już między sobą i tę możliwość, ale zważywszy niesłychane sukcesy Charliego za granicą, a przede wszystkim kontrakt, jaki z nim podpisali, zwolnienie go byłoby nader kłopotliwe i potencjalnie bardzo kosztowne. Rzuciłoby ono cień również na nich, a obaj pragnęli uniknąć skandalu lub co gorsza sprawy sądowej. Wyjazd Charliego na Florydę być może zdołałby go nieco ostudzić, im zaś dawał czas na rozważenie wszystkich opcji i przedyskutowanie ich z radcą prawnym. — Zwolnić cię — fuknęli unisono, zgorszeni. — Char-lesie To wykluczone Charlie jednak przejrzał ich na wylot. Wiedział, że zesłanie do Palm Beach to tylko wymówka, żeby się go pozbyć. Zdawał sobie również sprawę, że nie tylko on czuł się nieszczęśliwy w Nowym Jorku, lecz im także przysparzał zmartwień i siwych włosów. Po latach spędzonych za granicą uosabiał — przynajmniej zawodowo — wszystko, co było im z gruntu nienawistne. Był zanadto awangardowy na ich gust, a szukając w pośpiechu kierownika biura nie pomyśleli o tym. — Dlaczego nie odeślecie mnie z powrotem do Londynu — zapytał z nadzieją. ; , Niestety, nie mogli tego zrobić. Podpisali już z Dickiem i f Barnesem umowę, w której gwarantowali mu stanowisko j f Charliego na okres co najmniej pięciu lat. Napuścił na nich niewiarygodnie chytrego prawnika. Oczywiście kontrakt zawarto w najwyższej tajemnicy i Charlie o nim nie wiedział. — Byłbym tam o wiele szczęśliwszy, wy również, jak sądzę. — Charlie uśmiechnął się do wspólników. To nie byli źli faceci, brakowało im tylko artystycznej weny i odwagi. Zmęczenie życiem fatalnie rzutowało na ich pracę. W firmie utrzymywali system państwa policyjnego, żeby wyegzekwować swoją wolę. — Potrzebujemy cię tutaj, Charlesie — wyjaśnili, jeszcze bardziej niż zwykle wyglądając na bliźnięta syjamskie. — Staramy się wybrnąć z tej trudnej sytuacji w sposób, który wszystkich zadowoli. — Nie wyglądali jednak na szczęśliwszych od niego, gdy tak desperacko szukali wyjścia. DUCH — Po co Dlaczego mamy robić cokolwiek na siłę — rzekł nagle Charlie. Ogarnęło go dziwne uczucie wolności. Kiedy Carole go porzuciła, stracił wszystko, na czym mu zależało. Teraz nie miał żony, rodziny, domu, jego rzeczy leżały w magazynie. Pozostała mu tylko praca, a tę znienawidził bardziej niż cokolwiek. Po co miałby tu tkwić Poza podpisaną umową nie potrafił znaleźć żadnej przyczyny, dla której miałby nadal u nich pracować. Być może dobry adwokat pomógłby mu wycofać się z kontraktu. Myśl ta przyszła mu do głowy zupełnie nieoczekiwanie w trakcie tej dyskusji i nagle poczuł się wyzwolony. Nie musiał tu pracować. Kto wie, czy nie byliby nawet zadowoleni, gdyby wziął bezpłatny urlop. Nie był ich własnością. Mógł odejść, kiedy tylko zechciał. Mógł też wrócić do Londynu, nie oglądając się na nich. Nagle przestał się denerwować. — Chyba powinienem po prostu odejść — stwierdził rzeczowo i bez emocji. Szefowie jednak bali się kategorycznych rozwiązań jeszcze bardziej niż niegdyś Charlie. — Może wziąłby pan urlop — powiedzieli ostrożnie, obserwując jego reakcję. — Uważam, że to znakomity pomysł — uśmiechnął się nadspodziewanie wesoło. Z podniecenia zakręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że wzlatuje w powietrze, wolny od wszelkich trosk. — Nie miałbym panom za złe, gdyby chcieli panowie mnie zwolnić — dodał nonszalancko, a obaj szefowie wzdrygnęli się. Zgodnie z umową, gdyby go wyrzucili, i tak musieliby mu wypłacić równowartość dwuletnich zarobków, inaczej mógłby podać ich do sądu. — Proszę wziąć parę miesięcy urlopu... płatnego, rzecz jasna. — Byli gotowi ponieść pewne koszty, byle tylko uniknąć ciągłych zatargów. Doprowadzał ich obu do szału. — Powiedzmy, do pół roku. Niech pan da sobie czas na decyzję, co dalej. Być może po przemyśleniu uzna pan, że nie jesteśmy wcale tacy źli. Cenili w nim dobrego architekta, lecz jeśli miał zamiar ciągle płynąć pod prąd i podważać każdą ich decyzję, był dla kierownictwa bezużyteczny. Z ich punktu widzenia stał się 39 DANIELLE STEEL renegatem. Zanadto przywykł do niezależności, przesiąkł zbyt wieloma europejskimi ideami, aby mógł się łatwo zaadaptować w kraju. Musiał nauczyć się grać według ich reguł. Charlie miał wrażenie, że szefowie chowają coś w rękawie i nie są z nim zupełnie szczerzy. Mimo woli zastanawiał się, czy kiedykolwiek zamierzali wywiązać się z obietnicy i odesłać go z powrotem do Londynu. Ilekroć rozmowa schodziła na ten temat, zaczynała wyraźnie kuleć. Cóż, nie musiał prosić ich o zgodę. Na razie jednak chciał trochę pokręcić się po Stanach, odwiedzić Filadelfię, Boston... Potem pomyśli o wyjeździe do Anglii. — Wolałbym wrócić do Londynu — rzekł otwarcie, nie chcąc wprowadzać ich w błąd. — Wątpię, byście mieli tu ze mnie pożytek, nawet po długich wakacjach. Tutejszy klimat jest zupełnie inny, jak sami często powtarzacie. Mogę wykonywać tę pracę przez krótki czas, skoro nie ma innego wyjścia, ale jest to raczej mało produktywne. Zdawał sobie sprawę, że w końcu mogą zmusić go do kompromisu. Może po upływie tych sześciu miesięcy łatwiej będzie mu znów stawić czoło Nowemu Jorkowi, choć w duchu w to wątpił. Czuł się tu fatalnie. Mimo woli zastanawiał się również, czy wspólnicy mieli rację sugerując, że jest wykończony i znerwicowany po przejściach z Carole. Chyba rzeczywiście potrzebował trochę czasu, żeby dojść do siebie. Półroczny urlop był największą ekstrawagancją, na jaką sobie kiedykolwiek pozwolił. Rzadko wykorzystywał w pełni należny mu w ciągu roku urlop, bo nigdy nie czuł takiej potrzeby. W obecnej sytuacji jednak wydało mu się to nagle bardzo kuszące. Musiał wydostać się z nowojorskiego biura, zanim wpadnie w obłęd. — Podzielamy pański pogląd... w każdym razie w tej chwili — przyznał Whittaker. — Co pan teraz zamierza — spytał z troską. Obaj lubili Charliego, choć jego powrót mocno ich rozczarował. — Nie mam zielonego pojęcia — odparł szczerze. Powinien korzystać z uzyskanej wolności, a nie obawiać się jej. Tu nie miał nic do roboty. Tak samo, niestety, w Londynie, gdzie w każdej chwili mógł się natknąć na Simona z Carole. — Może 40 DUCH pojadę do Bostonu — rzekł mgliście. Wychował się w tym mieście, ale nie łączyły go już z nim żadne więzy. Rodzice i krewni dawno pomarli, z przyjaciółmi z dzieciństwa stracił wszelki kontakt i prawdę mówiąc nie miał zbytniej ochoty odnawiać tych znajomości. Zwłaszcza teraz, gdy został praktycznie na bruku i na pytanie: Co u ciebie słychać , mógł jedynie przytoczyć smutną historię nieudanego małżeństwa. — Proszę odezwać się za jakiś czas — powiedział Jones, ściskając mu dłoń. Czuł ogromną ulgę, że spotkanie przebiegło w rozsądnej atmosferze, zaś jego wynik można było uznać za korzystny. Obawiali się, że Waterston da im popalić. Gdyby na przykład uparł się, że pozostanie w biurze, awanturom nie byłoby końca. i Po południu Charlie pożegnał się ze wszystkimi, spakował ; nieliczne osobiste drobiazgi i wyszedł, nie mając pewności, czy jeszcze tu wróci. Nie brał ze sobą żadnych planów, rysunków ani kosztorysów. Był wolny. — Szczęściarz z pana — szepnął mu na odchodnym Ben Chów i obaj wybuchnęli śmiechem. Charlie czuł prawie euforię; po raz pierwszy w życiu nie przejmował się niczym. Wiedział jedno: gdyby tu został, popełniłby artystyczne samobójstwo. — I co teraz — zapytał sam siebie wracając do mieszkania. Uprzedził, że zwolni je rano. Zimny wiatr i śnieg sypiący w oczy otrzeźwiły go. Dokąd ma się udać Do Bostonu, jak powiedział, czy też samolotem do Londynu A jeśli tak, to co Za tydzień Boże Narodzenie, święta w Londynie bez Carole wykończą go psychicznie. Pierwsze samotne święta od dziesięciu lat. W tym roku Carole spędzi je z Simonem. Miał ochotę pojechać na narty do Yermontu na tydzień lub dwa, powłóczyć się trochę po kraju, a potem wrócić do Europy. Zostało mu jeszcze nieco pieniędzy w banku, a ponieważ urlop miał być płatny, mógł sobie pozwolić na wypoczynek we Francji lub Szwajcarii. Zdał sobie jednak sprawę, że w Europie też już nie ma domu. Nigdzie nie miał domu, jego dobytek płynął właśnie statkiem przez Atlantyk z jednego magazynu do drugiego. Mimo to cokolwiek go czekało, było DANIELLE STEEL o wiele bardziej pociągające niż śmierć przez uduszenie w nowojorskim biurze. Pomysł z wyjazdem na narty spodobał mu się, więc gdy tylko wszedł do mieszkania, zadzwonił do agencji wynajmu samochodów. Był zaskoczony, że udało mu się załatwić wóz; przed świętami wszyscy wpadali w amok i na gwałt zaczynali odwiedzać rodziny. Poprosił o mapy stanów Yermont, New Hampshire i Massachusetts. Sprzęt narciarski mógł wypożyczyć już na miejscu. Czuł się jak dzieciak planujący ucieczkę z domu. Oto jednym ruchem ręki wyrzucił przez okno okraszoną sukcesami karierę i nie był nawet pewien, czy go to w ogóle martwi. Kompletne szaleństwo. Kto wie, może jednak trochę mu odbiło po stresach zeszłego roku. Miał ochotę zadzwonić do znajomych w Londynie, żeby zobaczyć, jak zareagują. Ostatnio wszakże zerwał kontakt prawie ze wszystkimi. Ich współczucie było potwornie męczące i z dwojga złego lepiej czuł się sam. Teraz więc również siedział sam, zastanawiając się, co by powiedziała Carole, gdyby ją poinformował, że porzucił pracę na kilka miesięcy, jeśli nie na zawsze. Prawdopodobnie osłupiałaby. Z drugiej strony zaletą jego sytuacji było to, że nikomu nie musiał się opowiadać. Wieczorem spakował torby, posprzątał, wyrzucił parę rzeczy z lodówki i nazajutrz o ósmej rano gotów był do drogi. Pojechał taksówką do centrum, żeby odebrać wóz. Mijając domy towarowe widział jasno oświetlone świąteczne wystawy. Teraz cieszył się, że wyjeżdża z miasta. Ciężko by mu było patrzeć, jak wszyscy świętują, wysłuchiwać opowieści o świątecznych planach, prezentach, żonach, rodzinach i dzieciach. Rok temu on również był mężczyzną żonatym, miał dom, posadę i cały dorobek dziesięciu lat małżeństwa. Nie zostało mu nic. Wynajęte auto, dwie podróżne torby i plik map samochodowych Nowej Anglii. — Samochód ma opony zimowe — uprzedził go pracownik wypożyczalni — ale jeśli wybiera się pan dalej na północ, powiedzmy że na północ od Connecticut, niech pan lepiej założy łańcuchy. Wyjeżdża pan na święta — uśmiechnął się. Charlie skinął głową. — I na narty — rzekł. — W tym roku spadło mnóstwo śniegu. Niech pan sobie niczego nie złamie — zaśmiał się mężczyzna, po czym złożył Charliemu życzenia wesołych świąt. Charlie upewnił się jeszcze, czy może zwrócić samochód w Bostonie. Do Londynu mógł lecieć bezpośrednio stamtąd, nie miał powodu wracać do Nowego Jorku, przynajmniej nie teraz. Może za sześć miesięcy. A może nigdy. Szybko zapakował bagaż do białego kombi i ruszył. Samochód okazał się całkiem przyzwoity i było w nim dostatecznie dużo miejsca także na sprzęt narciarski. Na razie w tyle leżały tylko jego torby i łańcuchy, w które firma zaopatrzyła wóz. Charlie miał na sobie dżinsy, gruby sweter i ulubiony narciarski skafander. Uśmiechnął się do siebie, włączył ogrzewanie i radio i zaczął nucić pod nosem. Przed wjazdem na autostradę zatrzymał się, wypił kawę i zjadł kawałek placka. Sącząc gorący napój zerknął na mapę, po czym znów uruchomił silnik. Nie miał pojęcia, dokąd się kierować. Na północ, jak powiedział. Do Connecticut... potem Massachusetts... może i do Yermontu. Yermont to chyba dobre miejsce na gwiazdkę. Jazda na nartach przez całe święta. Ludzie w dobrych humorach... Tymczasem musiał uważać na drogę i starać się nie oglądać za siebie — także w przenośni. Widział teraz jaśniej niż kiedykolwiek, że nie zostawia niczego, po co warto byłoby wracać, ani co warto byłoby wziąć ze sobą. Wyjeżdżając z miasta podśpiewywał cicho i uśmiechał się, patrząc przed siebie. Teraz pozostała mu już tylko przyszłość. ROZDZIAŁ Kiedy minął most Triborough, zaczął padać śnieg. Z minuty na minutę wyglądało coraz bardziej gwiazdkowe i po chwili Charlie gwizdał już kolędy. Jak na przyszłego bezrobotnego, był w wyjątkowo dobrym nastroju. Jego kariera u Whit-takera i Jonesa niewątpliwie dobiegła końca. Trudno było odgadnąć, co go czeka w ciągu najbliższych sześciu miesięcy, ale cieszył się na myśl, że znowu będzie mógł poświęcić się malarstwu. Od lat nie miał na to czasu. W głębi duszy piastował zamysł, żeby przejechać całą Europę zwiedzając średniowieczne zamki, które fascynowały go od czasów college^. Najpierw jednak pojedzie na narty do Yermontu, a potem wróci do Londynu i znajdzie sobie mieszkanie. Mógłby, jeśli nadarzy się sposobność, nauczać rysunku i teorii architektury. Czuł, że znalazł się w punkcie zwrotnym. Po raz pierwszy od roku podejmował decyzje, nie ograniczał się tylko do reakcji na to, co waliło mu się na głowę. Śnieg zaczął tworzyć zaspy i po paru godzinach na trasie Charlie przystanął w miasteczku o nazwie Simsbury. Znajdował się tam mały przytulny zajazd, który reklamował noclegi ze śniadaniem. Postanowił zatrzymać się w nim do rana. Został powitany nadzwyczaj serdecznie i otrzymał najładniejszy — jak z naciskiem zaznaczył właściciel zajazdu — pokój. Charlie po raz kolejny odczul ulgę, że opuścił przygnębiający apartament w Nowym Jorku. Cały pobyt w tym mieście wywarł na nim potwornie nieprzyjemne wrażenie. Na szczęście już się skończył. 44 DUCH — Jedzie pan do rodziny na święta — zapytała go żona właściciela. Była tęga, miała tlenione blond włosy i mnóstwo macierzyńskiego ciepła. — Właściwie nie. Wybieram się na narty — odparł. Skinęła głową z uśmiechem i podała mu adresy dwóch najlepszych restauracji w promieniu pół mili, pytając, czy ma zarezerwować dla niego stolik. Charlie zawahał się, potrząsnął głową i przyklęknął przed kominkiem, żeby rozniecić ogień za pomocą leżącej obok rozpałki. — Nie trzeba, zjem kanapkę w jakimś barze, ale dziękuję za troskę. Nie cierpiał chodzić sam do dobrych restauracji. Nigdy nie rozumiał ludzi, którzy potrafili siedzieć przed butelką wina i grubym stekiem nie mając do kogo otworzyć ust. Sama myśl o tym przygnębiała go. — Może pan zjeść z nami, jeśli pan chce. — Kobieta przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Wysoki i przystojny, aż dziwne, że podróżuje sam. Pewnie rozwiedziony, pomyślała żałując, że jej córka nie zdążyła jeszcze przyjechać z Nowego Jorku. Charlie na szczęście nie miał pojęcia o tych zakusach. Uprzejmie podziękował i zamknął za sobą drzwi. Kobiety zawsze interesowały się nim bardziej, niż to sobie uświadamiał. Od lat zresztą w ogóle ich nie zauważał. Nawet gdy Carole go opuściła, nie umówił się z nikim; za bardzo cierpiał. Teraz wszakże, wolny od wszelkich życiowych zobowiązań, czuł się o wiele lepiej. Wieczorem wyszedł na hamburgera i zdumiał się widząc, jak głęboki jest śnieg. Po obu stronach starannie odmiecionego podjazdu wznosił się wał wysokości paru stóp. Charlie uśmiechnął się do siebie. Było tu tak pięknie, że chętnie by komuś o tym opowiedział. Dziwnie się czuł nie mając nikogo, z kim mógłby się dzielić każdym takim drobiazgiem. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do milczenia. Zjadł samotnie hamburgera przy stoliku i kupił kilka słodkich bułeczek na rano. W zajeździe obiecali zostawić mu gorącą kawę w termosie. Proponowali też śniadanie, ale Charlie chciał wyjechać bardzo wcześnie, o ile pogoda na to pozwoli. 45 DANIELLE STEEL Kiedy wracał, była cicha, przejrzysta, niewiarygodnie piękna noc. Stał przez chwilę na zewnątrz, spoglądając na niebo. Mróz szczypał go w twarz, i nagle Charles roześmiał się głośno. Żałował, że nie ma w kogo rzucić śnieżką. Ulepił twardą, okrągłą pacynę z białego śniegu — ot, dla zabawy — i rzucił nią w drzewo. Znów poczuł się jak dziecko. Wciąż uśmiechnięty poszedł na górę do swojego pokoju. Panowało tam ciepło, ogień nadal palił się w kominku. Charlie poczuł się tak, jakby już były święta. Dopiero gdy położył się w czystej pościeli, przypomniał sobie o Carole. Nigdy już nie spędzi z nią nocy, nigdy nie będzie się z nią kochać. Kiedy o tym pomyślał, zatęsknił za nią tym dotkliwiej. Patrząc w ogień tłumaczył sobie, że to nie ma sensu. Nie powinien wciąż od nowa rozdrapywać ran. Zastanawiał się nad własną ułomnością, która nie pozwoliła mu w porę dostrzec, co się święci. Może, gdyby wcześniej się zorientował, zdołałby zapobiec katastrofie i nie utraciłby Carole. Te jej wyrzuty... Czuła się usprawiedliwiona, odchodząc z Simonem. Charlie wątpił, czy zdoła jeszcze w życiu komuś zaufać. Długo nie mógł zasnąć. Ogień zaczął dogasać, tylko z żarzących się węgli biła jeszcze słaba poświata. Za oknami było jasno; śnieg otulał wszystko, odbijając światło gwiazd. Rano obudziło go stukanie do drzwi. Właścicielka zajazdu stała pod drzwiami z tacą ciepłych jagodzianek i dzbankiem gorącej kawy. — Pomyślałam, że chętnie pan coś przekąsi przed wyjazdem, panie Waterston — uśmiechnęła się do niego, kiedy otworzył drzwi odziany tylko w ręcznik ciasno związany w pasie. Ciągle zapominał kupić piżamę. Kobieta zerkała na jego szczupłe muskularne ciało, żałując, że nie jest o dwadzieścia lat młodsza. — Dziękuję bardzo — uśmiechnął się, jeszcze niezupełnie przytomny. Podszedł do okna i wyjrzał na świat. Jak okiem sięgnąć, widać było miękkie faliste zaspy, a hotelarz znów odgarniał śnieg z podjazdu. — Będzie pan musiał dziś ostrożnie prowadzić wóz — ostrzegła go kobieta. 46 DUCH — Gołoledź — Jeszcze nie. Ale później drogi będą śliskie. Podobno po południu znów ma padać. Znad kanadyjskiej granicy nadciąga front burzowy. Charlie przyjął to pogodnie. Miał mnóstwo czasu i w razie konieczności mógł przemierzać Nową Anglię dwudziesto-milowymi odcinkami. Nigdzie mu się nie spieszyło, nawet narty mogły poczekać, choć z przyjemnością o nich myślał. W dawnych czasach, gdy jeszcze mieszkał w Nowym Jorku, jeździli z Carole do Sugarbush. Postanowił, że tym razem uda się gdzie indziej. Wolał uniknąć kolejnej pielgrzymki do miejsca związanego wspomnieniami z Carole, zwłaszcza w Boże Narodzenie. Wziął gorący prysznic i godzinę później wyjechał, ubrany w ocieplane narciarskie spodnie i anorak. Przewidująco zabrał ze sobą termos z kawą. Bez trudu dostał się na drogę międzystanową numer 92 i skierował w stronę Massachusetts. Jechał z równą prędkością przyzwoicie — ku jego zaskoczeniu — odśnieżoną drogą. Nie musiał nawet zakładać łańcuchów na koła. Jazda była łatwa aż do Whately, potem zaczął padać śnieg; drobne płatki zbierały się na przedniej szybie. Po kilku godzinach Charlie poczuł zmęczenie. Miał za sobą szmat drogi; był już na przedmieściach Deerfield. Nie układał sobie dokładnej marszruty, postanowił jednak pchać się dalej, żeby nazajutrz dotrzeć do Yermontu. Zanim minął Deerfield, padało już całkiem gęsto. Deerfield było zabytkowym, wyjątkowo malowniczym miasteczkiem i korciło go, by je obejrzeć. W dzieciństwie odwiedził je raz z rodzicami i do dziś pamiętał wrażenie, jakie wywarły na nim trzystuletnie domy. Być może właśnie ta wycieczka sprawiła, że później poświęcił się architekturze. Po namyśle stwierdził jednak, że zarówno pora dnia, jak pogoda nie zachęca do zwiedzania. Po drodze mijał zresztą równie urocze miasteczka. Jadąc przez zabytkowy kryty most przypomniał sobie, że gdzieś w tej okolicy znajduje się znany wodospad. Gdyby było lato, zatrzymałby się i poszedł na spacer, może nawet popływał. Wychował się w Nowej Anglii, tu był jego dom... nagle uświadomił sobie, że nie przypadkiem 47 DANIELLE STEEL przyjechał właśnie tutaj, żeby leczyć rany. Może potrzebował dotknięcia znajomej ziemi, może już pora położyć kres żałobie i wrócić do świata żywych. Sześć miesięcy wcześniej nie potrafiłby sobie nawet tego wyobrazić, ale teraz miał uczucie, iż proces gojenia rozpoczął się w chwili, gdy się tu znalazł. Minął fort w Deerfield, wspominając swą chłopięcą fascynację tym reliktem czasów osadnictwa. Deerfield leżało przy dawnym Szlaku Mohawków, o których nieraz w dzieciństwie opowiadał ojciec, podobnie jak o innych zamieszkujących te tereny plemionach, Irokezach i Algonkinach. Ojciec dysponował potężną wiedzą; był profesorem historii Ameryki na Harvardzie, a jego opowieściom towarzyszyły liczne wycieczki, na które zabierał syna. Charlie zawsze traktował je jak cenne podarunki. Żałował, że nie może dziś zwierzyć się ojcu ze wszystkich trosk. Łzy napłynęły mu do oczu. Otarł je, starając się skoncentrować na drodze, bo śnieg sypał coraz gęściej. W ciągu pół godziny przejechał zaledwie dziesięć mil. Widoczność była bardzo zła. Minąwszy most na zamarzniętej rzece Deerfield, zobaczył na poboczu tablicę informującą, że znalazł się w miejscowości zwanej Shelburne Falls. Miasteczko było niewielkie, malowniczo usadowione na zboczu nad doliną. Ponieważ śnieg z furią wirował wokół niego, Charlie porzucił myśl o dalszej jeździe. Miał nadzieję, że znajdzie tu jakiś hotel. Po obu stronach, drogi widział tylko małe, schludnie utrzymane jednorodzinne domki. A dojrzeć cokolwiek było coraz trudniej. Zatrzymał na chwilę samochód i opuścił okno. Zobaczył ulicę biegnącą w lewo. Powoli zakręcił; równie dobrze mógł spróbować tutaj. Bał się poślizgu na świeżym śniegu, lecz zimowe opony trzymały się podłoża całkiem nieźle. Ruszył ulicą wzdłuż rzeki i właśnie, gdy zaczął dochodzić do wniosku, że się zgubił i powinien zawrócić, spostrzegł schludny, pokryty dachówką dom z werandą, otoczony białym ogrodzeniem ze sztachet. Znak wiszący przy ulicy głosił: NOCLEGI. GLADYS PALMER. Tego było mu trzeba. Ostrożnie wjechał na podjazd. 48 DUCH Przed domem stała skrzynka pocztowa w kształcie budk: dla ptaków. Spomiędzy zasp wyskoczył duży irlandzki seter machając radośnie ogonem. Charlie przystanął i poklepał psa: schylając głowę, by ochronić twarz przed zacinającym śniegiem. Podszedł do drzwi i zrobił użytek z wypolerowanej mosiężnej kołatki. Przez dłuższy czas nikt nie otwierał i choć wewnątrz paliły się światła, Charlie zaczai powątpiewać, czy w domu ktoś jest. Seter przysiadł obok niego wyczekująco. W chwili kiedy Charlie dał za wygraną i obrócił się, żeby zejść ze schodków, drzwi uchyliły się i wyjrzała zza nich drobna siwowłosa kobieta. Spojrzała na niego, jakby zastanawiając się, po co przyszedł. Miała na sobie popielatą spódnicę i bladoniebieski sweter, a jej śnieżnobiałe włosy ściągnięte były w kok. Bystre błękitne oczy zdawały się badać cal po calu stojącego przed drzwiami gościa. Zrobiła na Charliem podobne wrażenie, jak w dzieciństwie starsze damy z bostoriskich wyższych sfer, i bynajmniej nie wyglądała na osobę prowadzącą pensjonat. Najwyraźniej nie miała też zamiaru otworzyć drzwi ani trochę szerzej. — Słucham — Kobieta wpuściła psa i spojrzała na Charliego z zaciekawieniem. — Czym mogę panu służyć — Zobaczyłem wywieszkę. Pomyślałem, że... Czy pensjonat jest nieczynny zimą — Nie oczekiwałam nikogo w czasie świąt — odparła z rezerwą. — Przy szosie do Bostonu, tuż za Deerfield, jest motel. — No cóż, dziękuję. I przepraszam. — Poczuł się zażenowany, że nachodzi ją bez zapowiedzi, niczym jakiś grubianin. Ona jednak uśmiechnęła się nagle i Charlie ze zdumieniem spostrzegł, jak pełne energii i życia są jej oczy. Musiała dobiegać siedemdziesiątki, ale chyba jeszcze do niedawna była bardzo piękna. Nadal zachowała wiele subtelnego wdzięku. Kobieta nieoczekiwanie zrobiła krok do tyłu i otworzyła drzwi na tyle szeroko, by mógł wejść. — To ja przepraszam — uśmiechnęła się. — Obawiam się, że zapomniałam o dobrych manierach. Po prostu zaskoczył mnie pan. Nie oczekiwałam gości. Zwykle przyjmuję ich tylko w sezonie letnim. Zechce pan wejść i napić się czegoś ciepłego 4 Duch 49 DANIELLE STEEL Charlie spojrzał na nią z wahaniem. Być może powinien jechać dalej, póki jeszcze cokolwiek widać, i znaleźć motel, o którym wspomniała. Kusiło go jednak, żeby wejść do środka. Był to piękny i bardzo stary dom, zbudowany prawdopodobnie w czasach wojny o niepodległość. Przez sufit biegły grube belki, podłogi wykonano ze starannie ułożonych desek, a od progu spostrzegł gustownie urządzony salonik, pełen antyków i starych obrazów. — Proszę wejść; przyrzekam, że obie z Glynnis będziemy się zachowywać przyzwoicie. — Kobieta wskazała psa, wymawiając jego imię, a duża suka zamaszyście zakręciła młynka ogonem, jak gdyby potwierdzając obietnicę. — Nie miałam zamiaru być niegościnna. Charlie nie mógł się oprzeć zaproszeniu. Wszedł do ciepłego przytulnego wnętrza, które otoczyło go niby czar. Dom był jeszcze ładniejszy, niż podejrzewał. Na kominku płonął ogień, a w kącie stał wyjątkowo piękny stary fortepian. — Przepraszam, że pani przeszkodziłem. Wybierałem się na północ, do Yermontu, ale śnieg zaczął padać tak gęsto, iż nie sposób jechać dalej — rzekł idąc za nią do kuchni. Mimo woli zauważył, że wszystko tam lśni czystością. — Ma pani piękny dom, pani... Palmer, czy tak — przypomniał sobie nazwisko na szyldzie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, stawiając na kuchence duży miedziany czajnik. — Zgadza się. Dziękuję za komplement, panie... — Spojrzała na niego niczym nauczycielka czekająca na odpowiedź ucznia i tym razem on się uśmiechnął. Instynktownie polubił tę kobietę. — Charles Waterston — rzekł wyciągając rękę. Podała mu swoją. Dłonie miała gładkie i zaskakująco młode, paznokcie schludnie wymanikiurowane, a na palcu gładką złotą obrączkę. Obrączka ta i pojedynczy sznur pereł, wkładany na specjalne okazje, stanowiły jedyną biżuterię Gladys Palmer. Wszystkie pieniądze pakowała w antyki i obrazy, zdobiące teraz jej dom. Charles, który w życiu widział mnóstwo pięknych rzeczy, od razu poznał się na ich wartości. Wszystkie były DUCH autentyczne, a kolekcja angielskiego i wczesnoamerykariskiego malarstwa zachwyciłaby niejedno muzeum. — Skąd pan przybywa, panie Waterston — zagadnęła go, stawiając serwis do herbaty na srebrnej tacy. Charlie nie miał pojęcia, czy został zaproszony tylko na herbatę, czy też będzie mógł tu zanocować, a nie miał odwagi spytać. Wiedział, że powinien jechać dalej, zanim burza śnieżna przybierze na sile, a drogi pokryje lód. Mimo to milczał. Patrzył, jak gospodyni stawia srebrny imbryk na lnianej haftowanej serwetce, przypuszczalnie jeszcze starszej niż ona. — Interesujące pytanie — rzekł z uśmiechem, gdy wskazała mu wygodne skórzane krzesło przed kominkiem w kuchni. Znajdował się tam stół kredensowy z epoki Jerzego III, przy którym pani Palmer lubiła pić herbatę. — Przez ostatnie dziesięć lat mieszkałem w Londynie i mam zamiar wrócić tam po wakacjach. Wybieram się właśnie na narty do Yermontu. Jadę z Nowego Jorku... ściślej mówiąc, wyjechałem wczoraj. Spędziłem tam ubiegłe dwa miesiące, chociaż zanosiło się na dłużej, ale... — urwał zdając sobie sprawę, że niepotrzebnie gmatwa wszystko szczegółami. Uśmiechnęła się lekko, patrząc na niego tak, jak gdyby zrozumiała o wiele więcej, niż powiedział. — Zmiana planów — Można tak to określić — rzekł głaszcząc psa, a potem znów podniósł wzrok na swą gospodynię. Postawiła na stole paterę cynamonowych ciastek — zupełnie jakby oczekiwała jego wizyty. — Tylko niech pan nie karmi nimi Glynnis — ostrzegła go. Charles roześmiał się myśląc, że powinien ją jednak spytać, czy się nie narzuca. Zbliżała się pora kolacji i nie było powodu, dla którego miałaby raczyć go herbatą, zwłaszcza jeżeli w zimie nie przyjmowała gości. — Glynnis przepada za cynamonem. Bardzo lubi też płatki owsiane. Ten pies to prawdziwy pies na słodycze — wyjaśniła pani Palmer. — Czy przed wyjazdem do Anglii wraca pan jeszcze do Nowego Jorku DANIELLE STEEL — Nie sądzę. Chyba polecę samolotem z Bostonu. Nowy Jork nie jest moim ulubionym miastem, choć kiedyś tam mieszkałem. Rozpuściłem się w czasie pobytu w Europie. Uśmiechnęła się delikatnie, siadając naprzeciw niego. — Mój mąż był Anglikiem. Co jakiś czas odwiedzaliśmy jego krewnych, ale gdy poumierali, skończyły się nasze podróże. Mąż był tu szczęśliwy. Zawsze twierdził, że w Shel-burne Falls ma wszystko, czego pragnie. — W oczach Gladys Palmer pojawiła się ulotna, mglista zaduma. Charlie mimo woli zastanawiał się, czy jest to żal, czy wspomnienie miłości człowieka, z którym przeżyła życie. Ciekaw był, czy w jej wieku też będzie tak wyglądał mówiąc o Carole. — A pani skąd pochodzi — zapytał, popijając wyśmienity napar Earl Greya. Charlie był koneserem herbat, lecz jeszcze nigdy nie pił czegoś równie pysznego. Pani Palmer była zaiste czarodziejką. — Stąd—odparła z uśmiechem, odstawiając porcelanową filiżankę z Wedgewood, równie delikatną jak ona sama. Cała scena przypomniała Charliemu najpiękniejsze chwile w Anglii. — Mieszkam w Shelburne Falls od urodzenia. A konkretnie w tym domu; należał do moich rodziców. Wydawała mu się o wiele bardziej światowa, niż można by oczekiwać po kobiecie, która całe swoje życie przeżyła w tej zapadłej dziurze. Chętnie poznałby jej losy. — Kiedy byłam bardzo młoda — podjęła — spędziłam rok w Bostonie, u ciotki. Może pan sobie wyobrazić, jak ekscytujące wydało mi się miasto. Tam poznałam mego męża. Prowadził gościnnie wykłady na Harvardzie. Po ślubie sprowadziliśmy się tutaj. To było dokładnie pięćdziesiąt lat temu. W lecie skończę siedemdziesiąt lat — uśmiechnęła się. Charlie miał ochotę ją ucałować. Opowiedział jej o nauczycielskiej pracy swego ojca, ciekaw, czy on i pan Palmer kiedykolwiek się spotkali. Wspomniał też o młodzieńczych wycieczkach do Deerfield i swojej fascynacji tutejszym budownictwem, jak też fantastycznym polodowcowym krajobrazem doliny rzeki Deerfield. Gladys Palmer nalała mu drugą filiżankę herbaty i zaczęła krzątać się po kuchni. Była przekonana, że ze strony tego DUCH mężczyzny nie musi się niczego obawiać. Wyglądał na zrównoważonego i miał dobre maniery. Spojrzała na niego pytająco. — Czy chciałby pan tu zanocować, panie Waterston To dla mnie żaden kłopot. Bez trudu mogę otworzyć jeden z pokoi gościnnych — mówiąc to, ponownie wyjrzała przez okno. Śnieg padał jak wściekły; miałaby wyrzuty sumienia wyprawiając za drzwi tego niespodziewanego gościa, który zresztą wyjątkowo przypadł jej do gustu. Miała nadzieję, że przyjmie zaproszenie. — Czy jest pani pewna, że nie sprawię zbyt wiele kłopotu — Charlie również widział zawieję na dworze i bał się jechać dalej. Ponadto on także od razu ją polubił. Wydawała mu się zarazem staroświecka, niedzisiejsza, a równocześnie mocno stąpająca po ziemi. Charlie pławił się w cieple jej towarzystwa. —Nie chcę być natrętny — rzekł. — Jeżeli ma pani inne plany, proszę się mną nie przejmować. Niemniej, jeśli nie rna pani nic przeciwko temu, bardzo chętnie bym się tu zatrzymał. Ten słowny menuet trwał jeszcze przez kilka chwil, po czym pani Palmer zaprowadziła go na górę. Architektoniczne walory domu zainteresowały Charliego o wiele bardziej niż udogodnienia poczynione z myślą o płatnych gościach. Kiedy zobaczył przeznaczony dla niego pokój, stanął w progu i uśmiechnął się z rozrzewnieniem. Było to niczym powrót do lat dziecinnych. Spłowiałe biało-błękitne perkalowe obicia nadawały wnętrzu niepowtarzalny klimat. Pod ścianą stało wielkie wygodne łóżko, gzyms kominka zdobiła piękna stara porcelana, a na ścianie wisiał model statku. Było tu także kilka znakomitych obrazów Morana, przedstawiających okręty na spokojnych lub wzburzonych wodach. W takim pokoju Charlie z rozkoszą spędziłby i rok. Łóżko zasłane było świeżą pościelą, a obok kominka leżały przygotowane drwa, jak gdyby właścicielka w każdej chwili spodziewała się wizyty bliskich krewnych albo bardzo miłych gości. — Jak tu ślicznie — rzekł z wdzięcznością. Doceniał zarówno jej gościnność, jak i fatygę. Gladys Palmer zrobiła zadowoloną minę. Lubiła przyjmować u siebie ludzi, którzy znali się na pięknych rzeczach 53 DANIELLE STEEL i potrafili docenić to, czego im użyczała. Nie ogłaszała się w gazetach; większość klientów trafiała tu przez rekomendację. Dopiero w zeszłym roku wywiesiła szyld. Wynajem pokoi od siedmiu lat stanowił dla niej dodatkowe źródło dochodów, a ponadto dzięki temu nie czuła się samotna. Gladys obawiała się nieco tych świąt i Charles Waterston zdał się jej wysłańcem niebios. — Cieszę się, że się panu podoba mój dom, panie Waterston — powiedziała. Charlie odwrócił się od obrazu, któremu się właśnie przyglądał. — Nie wyobrażam sobie, że mógłby się komuś nie podobać — rzekł z szacunkiem. Gladys Palmer roześmiała się, choć w jej oczach pojawił się smutek. — Ja za to doskonale sobie wyobrażam. Mój syn nie cierpiał tego miasta i wszystkich moich staroci. Miał szalenie nowoczesne poglądy. Był pilotem w Wietnamie, a po powrocie do kraju dał się uwieść marynarce wojennej i został oblatywaczem wszystkich tych eksperymentalnych myśliwców. Uwielbiał latać — dodała stłumionym głosem. Charlie bał się pytać. Czuł, że ten temat jest dla niej bardzo bolesny. Mimo to patrząc na nią miał wrażenie, że czego jak czego, ale odwagi tej kobiecie na pewno nie brakuje. — Jego żona też miała licencję pilota — podjęła, zaczerpnąwszy tchu. — Po narodzinach córeczki kupili sobie mały samolot. — W niebieskich oczach pojawiły się łzy, ale tym razem głos pani Palmer nie zadrżał. — Uważałam, że to kiepski pomysł, ale wie pan: dzieci i tak zawsze postawią na swoim. Nie słuchają przestróg. Rozbili się w pobliżu Deerfield czternaście lat temu. Wszyscy troje zginęli na miejscu. Charlie poczuł, jak coś ściska go za gardło. Instynktownie wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia pragnąc przerwać opowieść, która sprawiała pani Palmer taki ból. To, co spotkało go ze strony Carole, było niczym. Ta kobieta wycierpiała o wiele więcej. — Tak mi przykro — szepnął, wciąż trzymając dłoń na jej ramieniu. Gdy spojrzała mu w oczy, zaparło mu dech: taka 54 DUCH była w nich szczerość, taka odwaga. Żałował, że nie może jej przytulić. Miał uczucie, jak gdyby znał tę kobietę od dzieciństwa. — Ciężko to przeżyłam. Jimmy był wspaniałym chłopcem. Miał trzydzieści sześć lat, kiedy zginął, a jego córeczka pięć. Potworna tragedia — pani Palmer westchnęła i otarła oczy. — Chyba smutek mimo wszystko czegoś nas uczy — powiedziała. — Szkoda tylko, że zabiera to nam tyle czasu. Minęło dziesięć lat, zanim zdołałam się przemóc na tyle, żeby o tym mówić. Mój mąż nigdy już nie doszedł do siebie. Miał chore serce, zmarł trzy lata później. Mimo to Gladys Palmer wciąż trwała wśród żywych. Zły los nie zdołał jej pokonać. Charlie nie mógł oprzeć się myśli, że ich ścieżki skrzyżowały się nie bez przyczyny. Dziwne, że mając do wyboru wszystkie hotele Nowej Anglii trafił właśnie do niej. — Czy ma pani inne... innych krewnych — Chciał zapytać, czy ma inne dzieci, ale ugryzł się w język. Zmarłego syna nie da się zastąpić, choćby miał dziesięcioro rodzeństwa. — Żadnych. — W uśmiechu pani Palmer nie było goryczy. — Od jedenastu lat jestem zupełnie sama. Dlatego zaczęłam przyjmować gości na lato. Inaczej nie miałabym do kogo ust otworzyć. Wydawała się jednak zbyt żywotna, by się załamać, zamknąć w czterech ścianach i rozpaczać po tym, co straciła. Roztaczała wokół siebie aurę energii i siły życiowej. — Poza tym — podjęła — nie chciałam, żeby ten dom się marnował. Jest taki ładny, wstyd byłoby nikogo tu nie wpuszczać. Jimmy i Kathleen nie chcieli tu mieszkać. Gdyby żyli, pewnie w końcu musiałabym go sprzedać. Charles zżymał się w duchu na samą myśl, że ta stara kobieta nie miała nawet komu zostawić swoich skarbów. On również kiedyś znajdzie się w tej samej sytuacji, jeśli nie zrobi czegoś ze swym życiem. Powinien ożenić się ponownie i mieć dzieci. Pytanie tylko, jak zdoła się do tego zmusić. Nie miał ochoty na związek z jakąkolwiek kobietą prócz Carole. — A pan — Starsza pani najwyraźniej czytała mu w myślach. — Czy ma pan rodzinę, panie Waterston — Mężczyzna 55 DANIELLE STEEL w jego wieku, jak oceniała, powinien mieć żonę, kilkoro dzieci i być całkowicie ustabilizowany. — Nie — rzekł miękko Charlie. — Podobnie jak pani, jestem sam. Moi rodzice umarli dawno temu. Nigdy nie miałem dzieci. — Nie był pan żonaty — Była autentycznie zaskoczona. Wydawał się zbyt atrakcyjny, kobiety z pewnością nie dawały mu spokoju. Zastanawiała się, czy to możliwe, by miał inne preferencje, sądziła jednak, że subtelne znamiona takiego stanu rzeczy nie umknęłyby jej uwadze. Zajrzała mu głęboko w oczy. To, co w nich zobaczyła, upewniło ją, że i jego historia nie jest prosta. — Byłem. Właśnie się rozwodzę. Przeżyłem ze swoją żoną dziesięć lat, ale nie mieliśmy dzieci. — Przykro mi to słyszeć — powiedziała łagodnie, jak matka, a Charlie poczuł, że łzy napływają mu do oczu. — Rozstanie ludzi, którzy kiedyś się kochali, lecz stracili wspólny język, musi być potwornie bolesne. — Tak — potwierdził z namysłem. — To było dla mnie bardzo trudne. Cały zeszły rok przeżyłem jak w transie. Moja żona odeszła dziewięć miesięcy temu. Najgorsze jest to, iż przez cały czas myślałem, że jesteśmy szczęśliwi. Widocznie jestem wyjątkowo ślepy na uczucia innych ludzi; a to niezbyt pochlebnie o mnie świadczy — dodał, uśmiechając się smętnie. — Chyba za surowo się pan ocenia. Nie jest pan pierwszym mężczyzną, któremu się wydawało, że wszystko układa się wspaniale, a potem nagle odkrył, że nie ma racji. Ale i tak musiał to być straszny cios nie tylko dla pańskiego serca, lecz i dla męskiej dumy. Trafiła w samo sedno. Czuł się oszukany i skrzywdzony, śmiertelnie ucierpiało też jego poczucie własnej godności. — Pewnie pan uzna, że to co mówię, jest cyniczne — podjęła — ale wygrzebie się pan z tego. W pańskim wieku nie ma się wyboru. Oczywiście mógłby pan obnosić złamane serce przez resztę życia, tylko że to nie miałoby za grosz sensu. Po jakimś czasie wyjrzy pan ze skorupy. Ja też musiałam to zrobić. Po śmierci Jimmy ego, Kathleen i Peggy, a potem DUCH Rolanda, mogłam zamknąć się tutaj i czekać na śmierć. Ale cóż dobrego by to komu przyniosło Popełniłabym grzech marnując lata, które mi pozostały. Wspominam ich, rzecz jasna, wciąż czasem płaczę. Nie ma dnia ani godziny, żebym o którymś z nich nie myślała, i tęsknię za nimi tak bardzo, że wydaje mi się, iż dłużej tego nie zniosę... ale żyję dalej. Muszę żyć dalej. Staram się coś z siebie dawać, zarówno bliźnim, jak i samej sobie. Jest czas na żałobę, ale gdy ta się kończy, przychodzi pora na powrót do życia. I nie sądzę, byśmy mieli prawo je marnotrawić. Słuchając jej czuł się tak, jakby nagle przemówił do niego głos z niebios. Właśnie to w danej chwili powinien był usłyszeć. Pani Palmer zerknęła na niego i znów się uśmiechnęła. — Może zechce pan zjeść ze mną kolację, panie Water-ston Miałam zamiar zrobić kotlety jagnięce i sałatkę. Nie jem zbyt wiele i nie będzie to pewnie tak obfity posiłek, jak by pan sobie życzył, ale do najbliższej restauracji jest spory kawałek drogi, a śnieg strasznie sypie... — zamilkła łapiąc się na tym, jak bardzo ten obcy człowiek przypomina jej Jimmy ego. — Bardzo chętnie. Może pomóc pani w kuchni Kotlety jagnięce wychodzą mi całkiem nieźle. — Byłoby mi bardzo miło — zaśmiała się, a Glynnis pomachała ogonem, jak gdyby rozumiała, o czym mówią. — Zwykle jadam kolację o siódmej. Proszę zejść na dół, kiedy się pan rozgości — dodała oficjalnym tonem, lecz gdy ich spojrzenia się zetknęły, malowała się w nich świadomość, iż tego popołudnia obdarowali się oboje czymś niezwykle cennym i w pewien sposób stali się sobie nawzajem potrzebni. Charlie rozpalił w kominku i usiadł na łóżku. Przez dłuższy czas patrzył w ogień wspominając to, co powiedziała mu pani Palmer. Był wzruszony i pełen podziwu dla tej drobnej, kruchej, a zarazem tak bardzo wyjątkowej kobiety. Urzekało go piękno jej małego świata, ciepło i życzliwość, jakie tu znalazł. Szybko wykąpał się, ogolił i przebrał, po czym zszedł na dół. Miał ochotę włożyć z tej okazji garnitur, ale stwierdził, że byłaby to przesada, zdecydował się więc na szare flanelowe 57 flij DANIELLE STEEL spodnie, granatowy golf i blezer. W tym stroju również prezentował się wyśmienicie, zwłaszcza że wszystkie jego ubrania były dobrej jakości, a on sam niedawno gościł u fryzjera. Ponadto był przystojny. Gladys Palmer uśmiechnęła się na jego widok. Rzadko myliła się w ocenie ludzi, których przyjmowała w swoim domu, i wiedziała już, że w tym przypadku także nie popełniła błędu. Od dawna nie poznała nikogo równie sympatycznego. Podobnie jak on wyczuwała w ich spotkaniu jakiś głębszy sens. Wydawało jej się, że ma temu człowiekowi wiele do zaoferowania — choćby ciepło swego domu w mroźny zimowy wieczór. On zaś wskrzesił wspomnienie jej syna, a zarazem wypełnił pustkę, szczególnie dotkliwą w przedświątecznym okresie. Charles przyrządził kotlety, a gospodyni zrobiła do nich pyszną sałatkę i puree ziemniaczane. Na deser uraczyli się chlebowym puddingiem. Był to typowy domowy posiłek, który przypomniał Charlesowi Anglię — i Carole. Musiał wreszcie pogodzić się z tym, że nie była już częścią jego życia. Należała do Simona. Podejrzewał, że do końca życia myśląc o niej będzie odczuwał ból, jak po amputowanej kończynie. Pani Palmer uświadomiła mu jednak, iż on również musi się podnieść i żyć dalej, choćby miało go to wiele kosztować. Po kolacji znów pili herbatę i długo rozmawiali o historii okolic Deerfield. Podobnie jak dawniej ojciec Charlesa, Gladys Palmer znała niewiarygodną obfitość legend i prawdziwych opowieści o białych i Indianach, którzy dawniej tu żyli. Słuchając jej Charles przypominał sobie na wpół już zapomniane historie, które słyszał od ojca. Minęła północ, lecz żadne tego nie spostrzegło. Oboje łaknęli ciepła i kontaktu z ludźmi. Charles opowiedział o swoim fiasku w Nowym Jorku, a pani Palmer dokonała nader rozsądnej analizy jego sytuacji. Stwierdziła, że powinien dobrze wykorzystać ten czas i namyślić się, czy w ogóle chce wrócić do firmy po upływie sześciu miesięcy. Mogła to być doskonała sposobność wypróbowania swej wiedzy i zdolności na całkiem nowym polu — choćby nawet miał założyć własną firmę. Charles mówił o swojej miłości do gotyku i średniowiecznych zamków, o wspaniałym poziomie osiągniętym przez ówczesnych bu- DUCH downiczych, a także o niegasnącej fascynacji starymi domami, takimi jak ten. — Jest tyle dziedzin, w których mógłby pan wykorzystać swój architektoniczny talent, Charlie. Nie musi się pan ograniczać do biurowców i gigantycznych kompleksów handlowych. Zwierzył się jej, że zawsze marzył o tym, by zbudować lotnisko, lecz aby to osiągnąć, musiał pozostać związany z którymś z wielkich biur projektowych. — Wygląda na to, że w ciągu nadchodzących miesięcy czeka pana sporo pracy umysłowej, ale może to być całkiem zabawne. Nie miał pan ostatnio zbyt wiele rozrywek, prawda — zmrużyła oko. — Wyjazd na narty to doskonały pomysł. Może nawet trafi się panu okazja do jakiejś pikantnej awan-turki... — Mówiąc to zarumieniła się i oboje wybuchnęli śmiechem. — Nie spojrzałem na inną kobietę od chwili, gdy poznałem Carole — rzekł Charlie. — Może więc najwyższy czas to zrobić — odparła stanowczo. Charles pozmywał naczynia, a gdy skończył, pani Palmer schowała na miejsce porcelanę i srebra. Glynnis dawno już spała przy kominku. W końcu Charles pożegnał się i poszedł na górę. Zmusił się jeszcze do umycia zębów, po czym zasnął jak kamień w wielkim miękkim łóżku. Po raz pierwszy od wielu miesięcy spał beztrosko jak niemowlę. Nazajutrz obudził się dopiero po dziesiątej i w pierwszej chwili złapał się za głowę. Przypomniał sobie jednak, że nie ma żadnych planów ani zobowiązań. Nie musiał zrywać się z łóżka o świcie i pędzić do biura. Ubrał się i wyjrzał przez okno. Na ziemi leżało jeszcze więcej śniegu niż poprzedniego wieczoru i padało nadal. Myśl o jeździe do Yermontu niezbyt mu się uśmiechała, ale nie chciał nadużywać gościnności pani Palmer. Najlepiej byłoby przenieść się do innego pensjonatu albo motelu w Deerfield. Zszedł na dół. Pani Palmer krzątała się po starannie wysprzątanej kuchni. Glynnis znów spała przy ogniu, a z piekarnika rozchodził się słodki zapach. — Makaroniki — zapytał, pociągając z lubością nosem. 59 DANIELLE STEEL — Oczywiście — uśmiechnęła się, nalewając mu kawy. — Ale zadymka — rzekł, wskazując śnieg wirujący za oknem. — W Yermoncie będą świetne warunki narciarskie. Jeśli w najbliższych dniach zdołam tam dotrzeć, dodał w duchu. — Spieszy się pan — zmarkotniała. Nie musiał przecież mówić jej wszystkiego. Być może istniała jakaś młoda kobieta, o której dyskretnie nie wspominał, a z którą umówił się w Yermoncie. Miała nadzieję, że zatrzyma się u niej na dłużej. — Nie, skądże — rzekł — ale pani pewnie ma mnóstwo innej pracy. Niedługo święta. Pomyślałem, że przeniosę się do Deerfield. Gladys Palmer z trudem ukryła rozczarowanie. W końcu kiedyś i tak musiał wyjechać. Nie mogła uwięzić go w Shel-burne Falls. — Cóż, zapewne ma pan własne plany... Chętnie zaproponowałabym panu gościnę na kilka dni — powiedziała, starając się, by nie zabrzmiało to błagalnie. Przyzwyczaiła się do samotności. Szczerze pragnęła jednak, by został. Ta wczorajsza rozmowa zdała jej się darem niebios. — To żaden kłopot — dodała. — W gruncie rzeczy... Wyglądała bezbronnie i dziwnie młodo, Charles odnosił wrażenie, że ogląda jej zdjęcie sprzed czterdziestu lat. Musiała być bardzo piękna. — Dobrze się czuję w pana towarzystwie, Charlesie — wykrztusiła. — Chociaż pan zapewne lepiej bawiłby się z kimś młodszym... Jeśli nie ma pan innych planów, to serdecznie zapraszam... Boże, pozwól mi jakoś przeżyć te święta, szepnęło jej serce. — Jest pani pewna Nie mam specjalnej ochoty jechać dalej, ale z drugiej strony, nie chcę się narzucać. Był dwudziesty pierwszy grudnia, cztery dni przed świętami, których oboje się bali, choć żadne nie powiedziało tego na glos. — W ogóle nie powinien pan nigdzie jechać w tej zawiei. — Gladys Palmer odzyskała rezon. Odczuła niezmierną ulgę widząc, że go przekonała. W okolicy było wiele rzeczy, które miała ochotę mu pokazać — stare domy, które na pewno go 60 DUCH zainteresują, zabytkowy most, położony na uboczu fort, mniej znany niż ten w Deerfield, a także sporo zabytków kultury indiańskiej. Zła pogoda jednak wykluczała zwiedzanie. Być może, przy odrobinie szczęścia, Charles wróci tu latem. Rozpromieniona podała mu śniadanie. Zerwał się, zażenowany, że mu usługuje. Wydawała się czymś więcej niż właścicielką pensjonatu; przypominała raczej matkę najlepszego przyjaciela. Czuł się niemal tak, jakby znał Jimmy ego i przyjechał do niej w odwiedziny. Przy śniadaniu opowiadała mu o okolicznych zabytkach. Zaintrygowany, pomógł jej rozpalić pod kuchnią, zadając mnóstwo pytań. Potem włożył kurtkę, żeby przynieść drewno z komórki. Zwykle robił to któryś z synów sąsiadów, lecz Charlie chciał jak najwięcej pomóc, dopóki tu był. Właśnie miał wyjść, kiedy nagle obróciła się do niego z podnieceniem, jakby przed chwilą wpadł jej do głowy pyszny kawał. W jej oczach zapalił się młodzieńczy blask. — Ma pani strasznie łobuzerską minę — rzekł z uśmiechem. — Zupełnie jak kot, który połknął kanarka. — Pomyślałam właśnie... Chcę coś panu pokazać. Nie byłam tam od dawna, ale to miejsce jest mi bardzo drogie. To dom, który odziedziczyłam po babci. Mój prapradziadek kupił go w 1850 roku. Po ślubie mieszkaliśmy w nim około roku, ale Roland był zdania, że dom leży na zbyt wielkim odludziu i jest trochę niepraktyczny. Wolał mieszkać w mieście. Mimo to jakoś nigdy nie zdołałam się zmusić, żeby go sprzedać. Wie pan, tak jak klejnot, który trzyma się w szkatułce, bo nie ma się gdzie w nim wystąpić. Od czasu do czasu człowiek wyjmuje go, poleruje i napawa się jego widokiem. To niezwykłe miejsce... — dodała nadspodziewanie nieśmiało. — Musi pan je zobaczyć. Dom stał w górach i pani Palmer nie miała pewności, czy zdołają tam dotrzeć, ale chciała spróbować, a Charles również zapalił się do wyjazdu. Stare domy zawsze go nęciły. Ten, jak mu powiedziała, został zbudowany w roku 1790 przez Francuza nazwiskiem Pellerin, słynnego w tych stronach. Był to arystokrata, kuzyn Lafayette a, który przybył wraz z nim do Nowego Świata około roku 1777. Historię domu 61 DANIELLE STEEL dodatkowo ubarwiało to, że Francuz zbudował go dla kobiety. Wyruszyli po lunchu, jego samochodem. Po drodze pani Palmer, rozparta wygodnie w fotelu obok kierowcy, pokazywała mu różne ciekawe miejsca i opowiadała miejscowe legendy. O domu, do którego jechali, mówiła niewiele. Od miasteczka dzieliło go pięć mil; stał w górach, nad rzeką Deerfield. W dzieciństwie często tam chadzała, bo bardzo jej się podobał. Jak daleko Gladys sięgała pamięcią, nie mieszkał w nim nikt z rodziny, choć stanowił ich własność od prawie stu pięćdziesięciu lat. — Niemożliwe Dlaczego — Charles zastanawiał się, czy dom jest po prostu niepraktyczny, czy też ma inne wady, które pani Palmer pominęła w swych oszczędnych napomknieniach. — Ten dom jest naprawdę piękny. Ma własną duszę, dosłownie czuje się tam obecność kobiety, dla której powstał. Próbowałam namówić Jimmy ego i Kathleen, żeby korzystali z niego w czasie wakacji. Byli tam raz, ale Kathleen źle się w nim czuła. Jimmy naopowiadał jej historii o duchach. Wystraszyła się i nigdy więcej nie chciała tam nocować. Straszna szkoda, bo to najbardziej romantyczne miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. Charles uśmiechnął się słysząc te słowa, ale nie odrywał wzroku od drogi. Zadymka znów się wzmogła i wiatr usypywał na polach wysokie zaspy. Dojechali tak daleko, jak się dało. Pani Palmer pokazała mu, gdzie może zostawić samochód, otuliła się mocniej płaszczem i ruszyła przodem. Wokół nie było widać nic prócz majaczących w śnieżnej zawiei drzew. — Czuję się jak Jaś z Małgosią w lesie — rzekł ze śmiechem. — Powinna mi była pani powiedzieć, żebym zabrał okruszki chleba. Postawił kołnierz i ujął starszą panią pod ramię, żeby nie upadła. Szła jednak pewnie, przyzwyczajona do spacerów przy każdej pogodzie, choć ostatnio coraz rzadziej zapuszczała się aż tutaj. Promieniała radością, spoglądając na niego tak, jak gdyby za chwilę miała mu wręczyć prezent. 62 DUCH — Kim była pierwsza właścicielka domu — zapytał, pochylając głowę pod wiatr. — Nazywała się Sara Ferguson — odparła przytrzymując się jego ramienia, bo ścieżka biegła teraz pod górę — jeśli w ogóle była tu jakaś ścieżka, bo Charles w każdym razie jej nie widział. Zaczynał się poważnie niepokoić. Pani Palmer jednak szła jak po sznurku, nie wahając się ani na moment. Po chwili podjęła: — To była wyjątkowa kobieta. Przyjechała tu z Anglii zupełnie sama. Opowieści o niej są niezmiernie tajemnicze i bardzo romantyczne. Jej mężem był lord Balfour... Podobno uciekła od niego, bo źle ją traktował. Przypłynęła statkiem do Bostonu w 1789 roku. — Jak poznała tego Francuza — spytał zaintrygowany Charlie. W tej historii rzeczywiście dał się wyczuć wiew romantycznej przygody. — To długa, fascynująca opowieść — Gladys Palmer spojrzała na niego, mrużąc oczy w zimnym wietrze. — Sara była kobietą niesłychanej odwagi... Nim zdołała cokolwiek dodać, drzewa rozstąpiły się nagle i wyszli na niewielką polanę. Charlie uświadomił sobie, że patrzy na piękny, idealnie proporcjonalny osiemnastowieczny pałacyk. Tuż za nim rozciągało się jeziorko, nad którym — wedle słów Gladys — dawniej gnieździły się łabędzie. Nawet z oddali, w oślepiającej śnieżycy, Charlie dostrzegał wyjątkową urodę tego miejsca. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Rzeczywiście był to wspaniały, cudownie oprawny klejnot. Zbliżył się do niego z prawie nabożną czcią, choć nie mógł się już doczekać, kiedy wejdzie do środka. Gladys z uśmiechem wprowadziła go po stopniach, a Charles ze zdumieniem spostrzegł, iż zrobiono je z marmuru. Włożyła do zamka stary mosiężny klucz i obejrzała się przez ramię. — Jedną z ciekawostek dotyczących tego domu — powiedziała—jest to, że Francois de Pellerin zbudował go wyłącznie z pomocą Indian i miejscowych rzemieślników. A wygląda jak dzieło europejskich mistrzów. Przekroczywszy próg, znaleźli się w innym świecie. Wysokie stropy, piękne intarsjowane podłogi, zgrabne francuskie 63 DANIELLE STEEL okna wychodzące z każdego pokoju, marmurowe kominki... Proporcje budziły zachwyt, a dobór kolorów świadczył o wyrafinowanym guście. Ciepłe kremowe beże i żółcie, blade szarości, błękit letniego nieba w jadalni i bladobrzoskwiniowy odcień ścian buduaru Sary. Charles z łatwością mógł sobie wyobrazić, jak wyglądał ten dom pełen wytwornych, eleganckich ludzi, jasnego słonecznego światła, kwiatów i pięknej muzyki. Miał wrażenie, że odbywa podróż w czasie j chciał usiąść w ciszy i po prostu tu być. Nigdzie jeszcze nie czuł się tak jak tutaj. Podniósł głowę, ze zdumieniem spostrzegając fresk na suficie i złocone liście okalające plafon. — Kim ona była — szepnął. Piękną młodą dziewczyną czy też dojrzałą, zmysłową kobietą Co skłoniło francuskiego hrabiego, by zbudować dla niej ten cudowny pałac Co sprawiło, że tak szaleńczo się w niej zakochał To, że on był hrabią, a ona hrabiną, nie mówiło jeszcze nic. Za tytułami kryli się prawdziwi, żywi ludzie. Charles łaknął wszelkiej informacji o nich, ale Gladys Palmer sama dysponowała zaledwie okru-chami. — Jak mi mówiono, Sara Ferguson była bardzo piękna. Widziałam raz jej portert, miniaturę przechowywaną w muzeum w Deerfield. Była tu bardzo znaną osobą. Po przyjeździe kupiła farmę i zamieszkała na niej samotnie, co jak się zdaje, wywołało wielkie poruszenie w okolicy. A gdy Franęois zbudował dla niej ten dom, żyli tu razem przed ślubem. W owej epoce miejscowi musieli uznać to za skandal. — Pani Palmer uśmiechnęła się żałując, że Charles nie może ujrzeć Sary na własne oczy. Charlie miał ochotę z miejsca iść do muzeum i obejrzeć portret, a potem przeczytać wszystkie materiały źródłowe od deski do deski. — I co się z nimi stało — dopytywał się. — Pozostali tutaj czy wrócili do Europy — On zginął, a ona długo jeszcze mieszkała w tym domu. Prawdę mówiąc, tu właśnie umarła. Pochowano ją niedaleko, na polanie. W pobliżu jest wodospad, w którym Indianie upatrywali siedlisko nadnaturalnych mocy. Sara i Franęois często chodzili tam na spacery. Francois bardzo przyjaźnił się 64 DUCH z Indianami i szanowały go wszystkie okoliczne plemiona. Zanim poznał Sarę, poślubił kobietę z plemienia Irokezów. — Co zatem popchnęło ich ku sobie, skoro oboje byli poślubieni innym — Namiętność, jak sądzę. Niestety, nie byli ze sobą długo, ale podobno bardzo się kochali. Wie pan, nieraz wyobrażam sobie, że musiała to być miłość silniejsza niż śmierć. Mój syn... — Gladys Palmer zawahała się — Jimmy twierdził, że widział ją, kiedy przyjechali tu w lecie. Cóż, pewnie opowiadałam mu zbyt wiele historii o duchach. Człowiek łatwiej wtedy ulega złudzeniom. Charlie bardzo pragnąłby doświadczyć takiego złudzenia. Oszałamiał go klimat tego miejsca i uczucia, które dotąd je wypełniały. Marzył o tym, by zobaczyć ducha Sary Fer-guson. Byłoby to tak, jakby odnalazł kobietę ujrzaną we śnie. — To najpiękniejszy dom, jaki kiedykolwiek widziałem — rzekł, gdy ruszyli dalej. Po chwili znów zeszli na dół. Charlie przysiadł na schodach, patrzył i rozmyślał. — Cieszę się, że się panu spodobał. — Gladys Palmer była uszczęśliwiona. Ten dom od lat wiele dla niej znaczył, ale mąż nigdy w pełni tego nie rozumiał, a syn wręcz się z niej naśmiewał. Będąc tu czuła coś, czego nie sposób było wytłumaczyć lub przekazać, lecz Charles Waterston pochwycił to w lot. Charlie był tak poruszony, że ledwie mógł mówić. Miał wrażenie, że dostąpił komunii z własną duszą. Odnalazł tu spokój, którego nie był w stanie zaznać od dawna; zupełnie jakby wrócił do domu albo znalazł wreszcie miejsce, którego szukał. Patrzył przez okna na zasłaną śniegiem dolinę, myśląc tylko o tym, że nie chce stąd odchodzić. Kiedy spojrzał na Gladys, ta od razu zrozumiała, co czuje. — Wiem — powiedziała cicho, ujmując go za rękę. — Dlatego właśnie nigdy go nie sprzedałam. Jej dom w mieście, wygodny i piękny na swój sposób, nie miał tego uroku i duszy. Pałacyk wciąż był pełen ciepła i urody ducha wyjątkowej kobiety, która w nim mieszkała. Gladys czuła, że zawsze taki pozostanie. Sara wycisnęła niezmywalne 5 Duch * DANIELLE STEEL piętno na wszystkim, czego tu dotknęła, a miłość Francois skąpała wszystko w czarodziejskim świetle. Następne słowa Charliego zaskoczyły Gladys, chociaż nie do końca. Być może podświadomie właśnie dlatego chciała tu z nim przyjechać. — Czy wynajmie mi pani ten dom — spytał błagalnie. Chyba nigdy niczego w życiu aż tak nie pragnął. Wierzył, że każdy dom ma duszę i własne przeznaczenie. Ten przemawiał do niego tak jak żaden inny, nawet ukochany przez niego dom w Londynie. Natychmiast przykuł go do siebie. Charlie nie był w stanie tego wytłumaczyć. Miał uczucie, jakby znał ludzi, którzy tu mieszkali. Gladys Palmer przyjrzała mu się w zadumie. Nigdy nie wynajmowała pałacyku, a sama spędziła w nim zaledwie rok. Od czasów Sary Ferguson był nie zamieszkany. Stanowił ciekawostkę i swego rodzaju inwestycję. Istniał kiedyś projekt, by stworzyć w nim muzeum, ale nigdy do tego nie doszło. Zważywszy na okoliczności, dziw, że dom nie popadł w ruinę, ale była to zasługa Gladys. Zawsze utrzymywała go w dobrym stanie nakładem znacznych sił i środków. — Pewnie pomyśli pani, że zwariowałem — rzekł Charlie nieswoim głosem, za wszelką cenę pragnąc ją przekonać — ale mam uczucie, że to jest powód, dla którego się tu zjawiłem, dla którego się poznaliśmy. Jakby przywiodło mnie tu przeznaczenie. Skinęła głową. Ich losy bardzo się od siebie różniły, dzieliła ich spora różnica wieku, a jednak tyle mogli sobie wzajem ofiarować. Oboje ponieśli w życiu ciężkie straty; oboje byli samotni, lecz ich drogi splotły się, dając im coś rzadkiego i cennego. Musiało tu istotnie zadziałać przeznaczenie, którego moc czuli stojąc tutaj. On przyjechał z Londynu przez Nowy Jork. Ona przez wiele lat czekała tu na niego. Był jej prezentem gwiazdkowym, toteż i ona chciała coś mu dać. Wiedziała, że gdy to zrobi, ten chłopak zostanie blisko niej — przez kilka miesięcy, może rok, a może trochę dłużej. Nie pragnęła więcej. Nie mógł zastąpić jej utraconego syna, wierzyła jednak, że zatroszczy się o nią i o ten dom. Już się w nim zakochał. Nikt z rodziny nigdy 66 DUCH nie podzielał jej uczuć w takim stopniu jak ten obcy człowiek. — W porządku — wyszeptała, czując, jak serce jej troszeczkę drży. Był to z jej strony akt wiary, wiedziała wszakże, iż Charles Waterston doceni ogrom jej zaufania. Podszedł do niej bez słowa, objął mocno i ucałował tak, jak kiedyś całował swoją matkę. Oczy Gladys napełniły się łzami. Zawstydzona, próbowała uwolnić się z jego objęć. — Dziękuję — rzekł, patrząc na nią z nie tajoną radością. — Dziękuję. Obiecuję pani, że będę o niego dbał — powtarzał plącząc się z zachwytu. Stali razem w pięknym zabytkowym salonie, obserwując przez okna śnieg padający bezgłośnie w dolinę. ROZDZIAŁ 4 Nazajutrz Charles obszedł wszystkie miejscowe sklepy, to zaś, czego w nich nie znalazł, dokupił w Greenfield. Pani Palmer wyszukała dla niego w składziku nad garażem antyczne łóżko, a także kilka skromnych mebli — komodę, biurko, parę krzeseł i stary odrapany stół do jadalni. Charlie twierdził, że to wszystko, czego mu potrzeba. Wynajął dom na rok i niezależnie od swych dalszych planów najbliższe kilka miesięcy miał zamiar spędzić w Shelburne Falls. Później mógłby tu przyjeżdżać na weekendy — o ile wciąż będzie w Stanach. Żadne z nich nie stawiało kategorycznych żądań, a starsza pani wydawała się równie zadowolona z zawartej umowy, jak on. Po powrocie do Shelburne oboje wyglądali jak szczęśliwe dzieci. Charlie paplał z ożywieniem o urządzaniu domu i jeszcze tegoż wieczoru zaprosił panią Palmer na uroczystą kolację w restauracji. Trzy dni przed świętami pojechał do Deerfield. Włócząc się po mieście wstąpił do jubilera i kupił parę ładnych kolczyków z perłami. Wprowadził się do pałacyku dwudziestego trzeciego grudnia. Stanął w drzwiach, nie mogąc wprost uwierzyć w swoje szczęście. Nigdy jeszcze nie był w miejscu, gdzie panowałby równie oszałamiający spokój. Wieczór spędził odkrywając każdy zakamarek swego nowego domu. Potem rozpakowywał rzeczy i choć wciąż miał ich bardzo niewiele, położył się spać nad ranem. Noc minęła gładko, nie słyszał żadnych dziwnych dźwięków i uśmiechnął się na wspomnienie opowieści o du- 68 DUCH chach, których tak bardzo przestraszyła się synowa pani Palmer. Rankiem w wigilię Bożego Narodzenia stał przy oknie sypialni podziwiając rozciągający się za nim widok i melancholijnie wspominając przeszłe święta. Zaledwie rok temu spędził je z Carole. W pałacyku nie podłączono jeszcze telefonu i Charlie był z tego zadowolony. Wiedział, że gdyby miał telefon, bez przerwy korciłoby go, żeby zadzwonić do Carole—zwłaszcza w czasie świąt. Westchnął i odwrócił się od okna. Wciąż fascynowała go postać Sary Ferguson. Chciał dowiedzieć się o niej wszystkiego, co możliwe. Obiecał sobie, że tuż po świętach wybierze się do miejscowej biblioteki Towarzystwa Historycznego. Chociaż Shelburne Falls było cichą, prowincjonalną dziurą, Charlie nie narzekał na brak zajęcia. Kupił szkicownik, kilka piórek i pastele i nie mógł się doczekać, kiedy wyjdzie w plener. Kilkakrotnie już rysował sam pałacyk pod różnymi kątami i w rozmaitych wariantach, wprowadzając dla zabawy pewne udziwnienia. Sam był zdumiony tym, jak bardzo dom chwycił go za serce. Gladys Palmer ucieszyła się, gdy powiedział jej o tym wpadłszy z wizytą. W Wigilię zastał u niej trzy przyjaciółki, które po pewnym czasie wyszły. Ledwie drzwi się za nimi zamknęły, Charlie z powrotem dosiadł swego konika. Potrafił mówić wyłącznie o domu. Zdążył już odkryć kilka ukrytych przejść i coś, co jak sądził, było sekretnym składzikiem — na przykład win. Umierał z ciekawości, co znajdzie na strychu. Terkotał niczym rozgorączkowany chłopiec, a Gladys słuchała go ze śmiechem. — Co chce pan tam znaleźć — droczyła się z nim. — Ducha Klejnoty Sary Listy miłosne od hrabiego Pelleri-na A może list Sary zaadresowany do pana O, to byłoby coś — chichotała kpiąco, szczęśliwa, że wreszcie znalazł się człowiek podzielający jej miłość do tego domu. Przez całe życie chodziła tam, żeby patrzeć i marzyć. I zawsze znajdowała pokrzepienie. Kiedy zginął Jimmy, spędziła w pałacyku wiele godzin. Tak samo po śmierci Rolanda. Zupełnie jakby życzliwa obecność Sary koiła jej udręczoną duszę. 69 DANIELLE STEEL — Będę musiał wybrać się do Deerfield, żeby obejrzeć portret Sary — mówił Charlie. — Bardzo chciałbym się dowiedzieć, jak wyglądała. Pani Palmer zamyśliła się na chwilę, podając mu sos żurawinowy. Przygotowała tradycyjny świąteczny obiad, Charlie zaś przyniósł butelkę wina. Nazajutrz planował wręczyć jej kolczyki z perłami. Patrzyła nań przez chwilę w skupieniu. — Jestem prawie pewna, że Towarzystwo Historyczne ma książkę o Sarze. Chyba są w niej ryciny. — Pójdę tam po świętach i sprawdzę. — A ja przejrzę swoją biblioteczkę — obiecała mu. —Możliwe, że znajdę coś na temat pana de Pellerin. W drugiej połowie osiemnastego wieku był ważną personą w tej części świata. Indianie uważali go za swego i był jedynym Francuzem w tych stronach, którego szczerze lubili zarówno czerwono-skórzy, jak i osadnicy. Nawet Brytyjczycy darzyli go szacunkiem. Przyzna pan, że był to dla niego nie lada komplement. — Zwłaszcza że brał udział w walce o niepodległość kolonii—wtrącił Charlie. — Ciekaw jestem, dlaczego został tu na stałe. — Czy wspominałam, że miał irokeską żonę Później zaś poznał Sarę... Nie pamiętam wszystkich szczegółów. Zawsze bardziej intrygowała mnie ona, choć moja babcia, od której po raz pierwszy usłyszałam tę historię, była dosłownie zakochana w hrabi de Pellerin. Jej dziadek znał go osobiście. Umarł na długo przed Sara. — Jakżeż musiała czuć się samotna — rzekł cicho Charlie. Podobnie jak pani Palmer po śmierci męża. Cieszył się, że może dotrzymać jej towarzystwa w czasie świąt. Miała wielu przyjaciół w Shelburne Falls, ci jednak posiadali własne rodziny. Charlie znajdował się w tej samej sytuacji co ona. On również był jej wdzięczny, że nie spędza Bożego Narodzenia w samotności. — Kiedy wybiera się pan na narty — zagadnęła go przy szarlotce i lodach waniliowych domowej roboty. Tym razem całe kucharzenie spoczęło na jej barkach; Charlie był zanadto zajęty urządzaniem się w pałacyku. Gdy zjawił się po połu- 70 DUCH dniu, odziany w ciemny garnitur i krawat, wszystko było gotowe. Pani Palmer miała na sobie czarną jedwabną suknię, którą mąż kupił jej dwadzieścia lat temu w Bostonie, oraz perły otrzymane w prezencie ślubnym. Charlie uznał, że wygląda prześlicznie. Już cieszył się na myśl, że kolczyki będą stanowić odpowiedni dodatek do tego sznura pereł, który najwyraźniej darzyła głębokim sentymentem. Cała ich znajomość była jednym wielkim szczęśliwym zrządzeniem losu. Wspólne święta pozwoliły im obojgu łatwiej znieść myśl o utraconych bliskich. Wynajęty pałacyk pochłonął ostatnio Charliego bez reszty i w ferworze przeprowadzki zupełnie zapomniał, że wybierał się na narty. — Może po Nowym Roku — rzekł mgliście. — Szkoda mi teraz wyjeżdżać. Z Shelburne Falls było daleko do Yermontu, zresztą w tej chwili już go tam nie ciągnęło. Żal mu było opuszczać swą nową przyjaciółkę i nowy dom. Gladys Palmer uśmiechnęła się patrząc na niego. Wyglądał teraz o wiele lepiej niż wtedy, gdy się poznali. Zachowywał się swobodniej, weselej, zdawać się mogło, iż ubyło mu lat. Z jego twarzy zniknął ów udręczony, bolesny wyraz, który nie opuszczał jej przez ubiegły rok, choć tego pani Palmer mogła się jedynie domyślać. — W każdej chwili może pan wyskoczyć do Charlemont — powiedziała. — To tylko dwadzieścia minut jazdy samochodem. Nie jestem pewna, czy trasy narciarskie są równie dobre jak w Yermoncie, ale zawsze może pan spróbować. Yermont nie ucieknie; w razie czego pojedzie pan tam później. — Kiedy urok nowości nieco już przygaśnie i uciecha z nowego domu nie będzie tak silnym bodźcem, zatrzymującym go w Shelburne. Gladys Palmer rozumiała to, gdyż znała się na ludziach. — Świetny pomysł — przyznał. — Może przejadę się tam za kilka dni. Doskonale się złożyło, pomyślał. Nawet tereny narciarskie miał tuż pod nosem. Naprawdę znalazł idealne miejsce. Tego wieczoru również długo rozmawiali. Żadnemu z nich nie spieszyło się, by znów zostać sam na sam z własnymi DANIELLE STEEL smutkami i demonami wspomnień. W życiu obojga bylo za wiele żałoby, aby tęsknili do samotności. Charlie pożegnał się dopiero wtedy, gdy zauważył, że pani Palmer lada moment uśnie w fotelu. Ucałował ją delikatnie w policzek, podziękował za kolację i wyszedł, odprowadzany do drzwi sennym spojrzeniem Glynnis. Dotarł do samochodu brnąc po kolana w świeżym śniegu. Niektóre zaspy przy drodze do Deerfield przekraczały wysokość człowieka, bliżej jego zameczku były nawet wyższe. Urzekał go ten widok. Świat wydawał się taki czysty i dobry, kiedy wszystko okrywała kołdra gładkiego białego puchu. Jadąc do domu widział zające kicające przez śnieg i jelenia, który przyglądał mu się ze skraju drogi. Miał wrażenie, jak gdyby wszyscy ludzie zniknęli, a zostały tylko zwierzęta, gwiazdy i anioły. Zostawił samochód w miejscu, skąd nazajutrz mógł się wydostać bez problemu. Resztę drogi przebył pieszo. Przyzwyczaił się już do codziennych spacerów z wszystkimi zakupami. Pożyczone od pani Palmer meble także transportował w ten sposób przy pomocy wynajętych ludzi. Nie przeszkadzało mu to utrudnienie, bo dom wydawał się jeszcze bardziej odcięty od świata i tym bardziej wyjątkowy. Maszerując przez las podśpiewywał pod nosem. Czuł w sobie więcej spokoju, niż było mu dane od bardzo dawna, być może nawet kiedykolwiek w życiu. Zdumiewające, jak dobry okazał się dla niego los — a kto wie, czy nie sama Opatrzność — zapewniając mu miejsce, gdzie mógł leczyć rany, rozmyślać i po prostu być. Charlie od samego początku miał niezachwianą pewność, że ten dom jest właśnie tym, czego mu trzeba. Kiedy przekręcił mosiężny klucz w zamku i wszedł do środka, poczuł ten sam podniosły nastrój co zawsze. Miał wrażenie, że radość, która kiedyś wypełniała pałacyk, przetrwała dwa wieki i wciąż tu gościła. Charles nie znajdował w tym nic dziwnego czy choćby odrobinę niesamowitego. Nawet późną nocą dom wydawał się pełen światła, miłości i ciepła. Nie sprawiał tego tylko kolor ścian, kształt pokoi czy widok z okien, lecz aura, DUCH którą tu wyczuwał. Jeśli nawet mieszkały tu duchy, były to dobre duchy i nie widział powodu, by się ich bać. Wchodząc wolno po schodach myślał o pani Palmer. Niewiarygodnie ją polubił i chciał zrobić jej jakąś miłą niespodziankę. Planował namalować obraz, może widok doliny z okna sypialni. Pogrążony w dumaniach, wszedł do pokoju i przekręcił kontakt. Gdy zabłysło światło, wzdrygnął się nerwowo. Pod oknem stała kobieta w długiej białej sukni i z uśmiechem wyciągała do niego rękę. Miała długie kruczoczarne włosy, skórę jasną niczym kość słoniowa i uderzająco niebieskie oczy. Wyglądała tak, jakby zaraz miała coś powiedzieć. Rozmyśliła się jednak, cofnęła i zniknęła za zasłoną. Charles nie wątpił, iż widział istotę z krwi i kości. Być może dom miał opinię nawiedzanego przez duchy i ktoś wpadł na idiotyczny pomysł, żeby go nastraszyć. — Halo — powiedział głośno, czekając, aż kobieta wyjdzie zza firanki. Kiedy się nie pokazała, doszedł do wniosku, że pewnie jej wstyd. Powinna się wstydzić; doprawdy głupi kawał, zwłaszcza w Boże Narodzenie. — Halo — powtórzył, tym razem głośniej. — Kim pani jest Podszedł bliżej i jednym zamaszystym ruchem odciągnął zasłonę. Nikogo nie zobaczył. W pokoju panowała absolutna cisza. Okno było otwarte. Charlie miał pewność, że zamknął je wychodząc, na wypadek gdyby podczas jego nieobecności znów zaczął padać śnieg. Mógł się jednak mylić i zapomniał je zamknąć. Podszedł do drugiego okna. Nie chciał, żeby miejscowi panoszyli mu się w domu i stroili sobie z niego żarty. Rygle były bardzo stare i podejrzewał, że wystarczy je mocno pchnąć, żeby dostać się do środka. Dzięki starannej konserwacji zachowała się oryginalna stolarka, okucia, a nawet ręcznie wykonane szyby w oknach — widać w nich było płynne, nieregularne zgrubienia. W ciągu ostatnich dwustu lat wprowadzono tu jedynie elektryczność i kanalizację, ale nawet te instalacje nie należały do najnowszych. Gladys kazała je założyć na początku lat pięćdziesiątych. Charlie przyrzekł, że je skontroluje. Ostatnią rzeczą, jakiej mogli sobie życzyć, było jakieś spięcie i wywołany przez nie pożar, który mógłby 73 DANIELLE STEEL ten cenny zabytek. Teraz jednak Charliego inte-reiiowiiła wyłącznie kobieta, którą widział w sypialni. W zakamarkach umysłu majaczyło mu wspomnienie jej urody. Zajrzał za wszystkie zasłony, do łazienki i do szaf, lecz nigdzie jej nie znalazł, a mimo to przemierzając pokój miał uczucie, że nie jest sam. Działo się tu coś dziwnego: miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. — Co pani tu robi — spytał poirytowany i posłyszał za sobą szelest jedwabiu. Obrócił się szybko chcąc ją przyłapać, ale nie zobaczył nikogo, a potem nagle poczuł, iż ogarnia go dziwny spokój, jak gdyby ją rozpoznał. Już nie wierzył, że to zwykła kobieta, która weszła przez francuskie okno. — Sara — szepnął, czując się jak głupiec. A jeśli to nie ona Jeśli jutro w miasteczku wszyscy będą konać ze śmiechu, słysząc, jakim naiwniakiem okazał się Charles Waterston... Nie, to nie żart, pomyślał. Czuł jej obecność. Wiedział od Gladys, że instynktownie wybrał sobie pokój, w którym dawniej mieściła się sypialnia kochanków, w którym Sara dzieliła z Frangois łoże i rodziła jego dzieci. Stał nieruchomo, rozglądając się wokół, lecz nie widział nikogo. W sypialni panowała niezmącona cisza. Miał ochotę znów wypowiedzieć jej imię, lecz brakło mu śmiałości. Czuł nieomal, że Sara czyta mu w myślach. Nie bał się; chciał tylko, żeby ukazała mu się jeszcze raz, żeby mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Choć to, co już widział, wryło mu się w pamięć na zawsze. W końcu poszedł do łazienki umyć się i przebrać. Kupił sobie nareszcie dwie piżamy, bo nocą w domu było zimno. Ogrzewanie działało całkiem nieźle; prócz tego wszędzie były kominki, lecz nie zawsze chciało mu się w nich rozpalać. Miał nadzieję, że gdy wróci do pokoju, znów ją zobaczy, ale doznał zawodu. Po paru minutach ostrożnie zgasił lampę i położył się do łóżka. Poranne słońce nigdy mu nie przeszkadzało, toteż nie zaciągał zasłon i cały pokój wypełnił się księżycowym światłem. Choć zdawało się to szaleństwem i za skarby nikomu by się do tego nie przyznał, wciąż czuł jej bliskość. Był absolutnie pewien, że to ona, Sara Ferguson de Pellerin, arystokratyczna 74 DUCH piękność sprzed dwustu lat. Charles roześmiał się w głos. W jego życiu doprawdy zaszły daleko idące zmiany. Wigilię Bożego Narodzenia spędził z siedemdziesięcioletnią staruszką, resztę nocy zaś w towarzystwie ducha. Z pewnością było to coś zupełnie odmiennego od świąt spędzanych z Carole w Londynie. Gdyby komukolwiek o tym opowiedział, słuchacz byłby przekonany, że Charliemu odbiło. On jednak czuł, iż to nie halucynacja. Wspominając oczy, które patrzyły na niego tak jasno, znów wyszeptał jej imię w ciemności, lecz choć nasłuchiwał, nie usłyszał odpowiedzi. Sam nie wiedział, czego od niej oczekuje — jakiegoś dźwięku, znaku... Wątpił, by duchy rozmawiały z ludźmi, a jednak Sara wyglądała tak, jakby chciała go powitać. — Wesołych świąt — powiedział głośno i wyraźnie. Po chwili spał już mocno w księżycowym blasku. ROZDZIAŁ 5 Kiedy się obudził, zjawa, którą widział poprzedniego wieczoru, wydała mu się snem i natychmiast postanowił, że nikomu nie będzie o niej opowiadał. W najlepszym razie zostałby posądzony o pijaństwo. Mimo to pamiętał, jak rzeczywista mu się wydawała, jak dalece był pewien, że jest w pokoju razem z nim. Wyszedł na dwór, żeby obejrzeć śnieg dokoła domu, ale zobaczył tam tylko własne ślady, które pozostawił wychodząc i wracając. Kobieta musiałaby przylecieć helikopterem i wejść przez komin jak święty Mikołaj. Oznaczało to, iż nie miał wczoraj gości. Ktokolwiek odwiedził jego sypialnię w noc Bożego Narodzenia, nie mógł być istotą ludzką. Charlie przez całe życie nie wierzył w duchy, miał więc poważny dylemat. W jasnym świetle dnia gotów był uznać wszystko za złudzenie lub też sam siebie posądzać o obłęd. Nie zamierzał nawet mówić o tym Gladys. Wsiadając do samochodu pomacał się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy zabrał pudełko z perłowymi kolczykami. Gladys Palmer ucieszyła się na jego widok. Właśnie wróciła z kościoła. Poprzedniego wieczoru Charlie rozważał nawet, czyby nie wybrać się razem z nią, w końcu jednak zrezygnował. Toteż uścisnąwszy go ciepło na powitanie, złajała go, że nie przyszedł. — Jestem takim bezbożnikiem, że przepłoszyłbym wszystkie anioły. — Wątpię. Pan Bóg jest przyzwyczajony do naszych wad. Gdybyśmy wszyscy byli aniołami, jakież nudne byłoby życie DUCH Charlie roześmiał się i wręczył jej prezent. Ostrożnie zdjęła wstążeczkę, wygładziła ją dłonią, a potem rozwinęła papier tak delikatnie, jak tylko się dało, żeby go nie podrzeć. Charlie zawsze się zastanawiał, dlaczego ludzie to robią. Nigdy nie używali tego samego papieru i wstążek po raz drugi. Gladys złożyła papier, podobnie jak robiła to ongiś jego babcia, i nieśmiało otworzyła pudełko, jakby mógł z niego wyskoczyć lew albo co najmniej mysz. — Och, jakie piękne — wykrzyknęła na widok kolczyków. Jej oczy wypełniły się łzami. — Jest pan kochanym chłopcem, Charlesie. Nie zasłużyłam na pana. — Bała się myśleć o tym, jak bardzo samotna będzie w przyszłym roku po jego wyjeździe. Wątpiła, by zechciał zostać w Shelburne Falls na zawsze. Mimo to jego pojawienie się było niczym odpowiedź na jej modlitwy. — Roland przed wielu laty kupił mi podobne — ciągnęła. — Kiedy je zgubiłam, byłam niepocieszona. Te są ładniejsze. Będę je nosić codziennie, obiecuję. Kolczyki nie były właściwie warte tych wszystkich zachwytów, ale Charles ucieszył się, że się spodobały. Potem Gladys zaskoczyła go, ofiarowując mu tomik poezji należący kiedyś do jej męża oraz ciepły szalik, który kupiła dla niego w Deerfield zauważywszy, iż Charles mimo mrozu nie nosi nic na szyi. Był wzruszony obydwoma prezentami, zwłaszcza książką. Dedykacja dla Rolanda datowana była w Boże Narodzenie 1957 roku. Dawno, choć w porównaniu z epoką, w której żyła Sara... Żałował, że nie ma dość odwagi, aby opowiedzieć o tym, co widział poprzedniego wieczoru. Kiedy jednak Gladys spojrzała na niego znad filiżanki herbaty, zmarszczyła brwi. — Czy wszystko w porządku To znaczy, w domu — zapytała, jakby spodziewała się, że Charles coś zobaczy. Zajrzała mu głęboko w oczy. Charlie starał się przybrać obojętną minę, lecz gdy odstawiał filiżankę, ręce mu zadrżały. — Oczywiście — bąknął. — Jest ciepło i przytulnie, ogrzewanie działa, kanalizacja też. Rano miałem pod dostatkiem gorącej wody. 77 DANIELLE STEEL Gladys spojrzała na niego przenikliwie i przygwoździła go następnym pytaniem: — Widział ją pan, prawda Charles poczuł lekki dreszcz. — Kogo — spytał niewinnie, częstując się makaronikiem. Glynnis przyglądała mu się z zazdrością. Podsunął jej mały kawałeczek. Pani Palmer pogroziła mu palcem. — O tak, widział ją pan. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie chciałam pana straszyć. Jest piękna, prawda Już miał zaprzeczyć, ale nie starczyło mu sił, by dalej kłamać. Za wysoko cenił sobie przyjaźń Gladys. — Zatem pani też ją widziała — spytał osłupiały, choć w sumie poczuł ulgę. Nie było to więc urojenie schorzałego mózgu. Starsza pani dzieliła z nim tę mroczną tajemnicę... tylko że trudno byłoby doszukać się w niej czegoś mrocznego. Sara była promienna jak wiosna. — Tylko raz — przyznała z tęsknym westchnieniem starsza pani, sadowiąc się głębiej w fotelu. — Miałam wtedy czternaście lat i nigdy tego nie zapomnę. Nagle ujrzałam bardzo piękną kobietę, która długo stała w salonie patrząc na mnie, a potem uśmiechnęła się i zniknęła w ogrodzie. Wybiegłam za nią na dwór, ale już jej nie znalazłam. Nie mówiłam o tym nikomu prócz Jimmy ego, a on wcale mi nie uwierzył. Myślał, że opowiadam bajkę, dopóki Kathleen nie zobaczyła jej w sypialni. Śmiertelnie się przeraziła i już nigdy więcej nie chciała tam przyjeżdżać. Dziwne, jak Sara ukazuje się ludziom: zupełnie jakby chciała ich powitać w swoim domu. Kiedy mnie się to przydarzyło, byłam bardzo młoda, lecz nie bałam się. Byłam zrozpaczona, gdy zniknęła tak prędko. Charlie wiedział dokładnie, jakie to uczucie. Kiwnął głową. Po początkowym szoku on też pragnął, by wróciła. Czekał na nią, aż w końcu zasnął. — Myślałem, że to jakaś sąsiadka robi mi kawał—wyznał. — Byłem tego pewny; przetrząsnąłem cały pokój, zajrzałem za wszystkie zasłony, bo widziałem, jak podeszła do okna. Dziś rano szukałem śladów na śniegu, ale ich nie znalazłem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, co zaszło. Pewnie bym DUCH w ogóle nie pisnął o tym ani słowa, gdyby pani nie naciskała. Nie wierzę w duchy — rzekł poważnie. — Miałam przeczucie, że do pana przyjdzie. Był pan tak bardzo zainteresowany jej historią. Prawdę mówiąc, ja również nie wierzę w takie rzeczy. W okolicy roi się od podań o duchach, goblinach i ludziach, którzy parali się czarną magią. Zawsze uważałam, że to wszystko nonsens... z wyjątkiem Sary. Ona to co innego. Wydawała mi się taka rzeczywista, kiedy ją widziałam... Wciąż ją pamiętam, jak gdyby to było wczoraj — szepnęła pani Palmer w zadumie. — Mnie także wydała się prawdziwa. Byłem pewien, że jest kobietą z krwi i kości. Nie bałem się nawet, zobaczywszy obcą osobę w sypialni, zezłościłem się tylko, że ktoś robi mi kawał. — Charlie spojrzał na nią karcąco. — Powinna była mnie pani uprzedzić. Ale ona tylko roześmiała się i potrząsnęła głową, błyskając nowymi kolczykami, z których była taka dumna. — Niech pan nie mówi głupstw. Nawet nie wysłuchałby mnie pan do końca, przekonany, że doszczętnie zżarła mnie skleroza. Czy pan by mnie ostrzegł, gdyby było odwrotnie Nie sądzę. — Racja — przyznał. — Co teraz Myśli pani, że ona wróci — Nie mam pojęcia — odparła. — Nie znam się na tym. Mówiłam już panu, że nie wierzę w duchy. Ponowne zjawienie się Sary było mało prawdopodobne, skoro Gladys widziała ją tylko raz w ciągu siedemdziesięciu lat. Charlie posmutniał na myśl, że to już koniec. Marzył o tym, by znów ją ujrzeć, chociaż nie chciał się do tego przyznać nawet Gladys. Nie poznawał sam siebie: nagle zauroczył go duch kobiety, która żyła w osiemnastym stuleciu, co nie świadczyło najlepiej o jego równowadze emocjonalnej. Tego popołudnia dużo jeszcze mówili o Francois i Sarze; Gladys powtarzała mu wszystko, co kiedykolwiek na ich temat słyszała. W końcu o czwartej po południu Charlie pożegnał się i ruszył z powrotem. Jadąc przez miasto wpadł na pomysł, żeby zadzwonić do Carole, zatrzymał się więc przy automacie. 79 DANIELLE STEEL Wydało mu się dziwne, że zdołał przetrwać całe święta bez niej. Nie miał nawet pewności, czy zastanie ją w Londynie, mogli przecież wyjechać na wieś. W Anglii była w tej chwili dziewiąta wieczorem. Jeśli poszli gdzieś z wizytą, powinni już wrócić. Wahał się dosyć długo, po czym w końcu wykręcił numer Simona. Początkowo nikt nie odbierał; po piątym sygnale Charlie już miał odwiesić słuchawkę, kiedy nagle usłyszał w niej głos Carole. Była trochę zadyszana, jakby biegła po schodach. Charlie stał w śniegu, dygocząc z zimna przy nie osłoniętym automacie, i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. — Halo — powtórzyła, przekrzykując metaliczny poszum międzynarodowego połączenia. — Cześć, to ja... Chciałem złożyć ci życzenia wesołych świąt. — Charlie całą siłą woli powstrzymał się, by nie dodać: ...i prosić cię, żebyś wróciła, jeśli mnie jeszcze kochasz. Nie chciał powtarzać, jak bardzo tęskni. Nagle stwierdził, że telefonowanie do niej to nie był dobry pomysł. Gdy usłyszał głos Carole, poczuł się tak, jak gdyby ktoś zdzielił go w żołądek. — Co słychać — dodał, starając się przybrać nonszalancki ton. Przepadł z kretesem, a co gorsza wiedział, że ona też to słyszy. — Wszystko w porządku. A u ciebie Jakże się miewa stary Nowy Jork Słyszał, że jest szczęśliwa, pełna życia i werwy. A on ścigał duchy w Nowej Anglii. Co za upadek, pomyślał z ironią. — Przypuszczam, że jeszcze stoi — mruknął. Po dłuższym milczeniu zdecydował się dodać: — Wyjechałem tydzień temu. — Na narty — W głosie Carole zabrzmiała ulga. Zatem, chwała Bogu, dochodził do siebie. Z początku wydawało jej się, że jest przygnębiony i zdenerwowany. — Też. Prawdę mówiąc, wziąłem półroczny urlop. — Co takiego — To było zupełnie do niego niepodobne. Carole nie wierzyła własnym uszom. — Co się stało — spytała niespokojnie. 80 DUCH — To długa i dość smutna historia. Wyobraź sobie, ci faceci za ciężkie miliony sprzedają klientom ledwie tylko poprawione projekty sprzed dwudziestu lat. Nie wiem, jakim cudem dotąd utrzymali się w branży. A biuro to prawdziwe kłębowisko żmij. Zajmują się głównie wzajemnym kopaniem pod sobą dołków. Nie wiem, jak to możliwe, że w Europie jest zupełnie inaczej, i że nikt tam nie spostrzegł ich degrengolady. Nie mogłem tego znieść. I vice versa — ich z kolei ja doprowadzałem do szału. Zadawałem zbyt wiele pytań. Nie wiem nawet, czy jeszcze tam wrócę. Powiedzieli mi, żebym wziął półroczny urlop. Pewnie około kwietnia spróbuję się zastanowić, co dalej. Nie za bardzo mam ochotę babrać się w tym gównie. — Wracasz do Londynu —Carole była wstrząśnięta tym, co usłyszała. Wiedziała, jak bardzo kochał swoją pracę i jak lojalny był wobec firmy. Odchodząc, nawet tylko na urlop, musiał przeżyć prawdziwy cios. — Na razie nie. Muszę jeszcze sporo rzeczy przemyśleć, na przykład co zrobić z resztą życia. Właśnie wynająłem na rok dom w Nowej Anglii. — Skąd dzwonisz — zdumiała się, przestając cokolwiek rozumieć. Problem polegał na tym, że Charlie również niewiele z tego wszystkiego rozumiał. — Z Massachusetts — rzekł. — Jestem w małym miasteczku zwanym Shelburne Falls, niedaleko Deerfield. Carole miała zaledwie mgliste pojęcie o położeniu tych miejsc. Wychowała się na zachodnim wybrzeżu, w San Francisco. — Tu jest naprawdę pięknie — ciągnął Charlie. — I wiesz, poznałem wspaniałą kobietę. — Och, Charlie, tak się cieszę — wykrzyknęła Carole z ulgą. Zdejmowało to z niej brzemię wyrzutów sumienia. Nagle naprawdę ucieszyła się, że do niej zadzwonił. — Tak, wiem. — Charlie uśmiechnął się smętnie. — Nie podniecaj się tak. Ona ma siedemdziesiąt lat i jest moją gospodynią. Wynająłem od niej przepiękny pałacyk. Zbudował go w 1790 roku francuski hrabia dla swojej kochanki. 6 Duch 8l DANIELLE STEEL — Brzmi bardzo egzotycznie — bąknęła, nieco zbita z tropu. Zastanawiała się, czy Charlie nie cierpi na załamanie nerwowe. Co mu strzeliło do głowy, żeby wynajmować pałac w Nowej Anglii i porzucać pracę na pół roku — Czy wszystko w porządku, Charlie To znaczy, czy... — Chyba tak. Czasami nie jestem pewien. Innym razem znowu dochodzę do wniosku, że jakoś to przeżyję. Dam ci znać, co dalej. Próbował się powstrzymać, ale nie mógł. Musiał wiedzieć. Zawsze istniała nikła szansa, że rozstała się z Simonem już po jego wyjeździe z Londynu. — Co u Simona — rzucił. Miał ochotę spytać: Czy już ci się znudził A może rzucił cię dla innej Czy już przyprawiacie sobie rogi Kiedy wreszcie go znienawidzisz W gruncie rzeczy nie obchodziło go, co słychać u Simona. Chciał odzyskać żonę. — W porządku — odparła. — U nas wszystko w porządku. — Zrozumiała, o co pyta Charlie. — Przykro mi to słyszeć — rzekł nadąsany. Carole wybu-chnęła śmiechem. Wiedziała dokładnie, jaką w tej chwili ma minę. Wciąż był jej bliski, ale nie na tyle, by chciała nadal być jego żoną. Pokochała Simona. A ponadto gdzieś w ciągu minionych lat rozczarowała się co do Charliego. Mimo iż Charlie uparcie wmawiał sobie co innego, on również o tym wiedział. Musiał tylko nauczyć się żyć bez niej przez następne czterdzieści lub pięćdziesiąt lat. Cóż, teraz miał przynajmniej Gladys... i Sarę. Obie jednak oddałby bez namysłu za Carole. Starał się nie myśleć o jej długich zgrabnych nogach, o jej cienkiej talii, która zawsze tak go zadziwiała... Carole informowała go właśnie, że na Nowy Rok wybierają się do St. Moritz. — Ja trafiłem tutaj po drodze do Yermontu — wyjaśnił. — Zresztą może kiedyś ci o tym opowiem. — To za długa historia, by miał ją relacjonować trzęsąc się z zimna przy automacie telefonicznym w Shelburne Falls w stanie Mas-sachusetts. Tym bardziej że znów zaczęło padać. — Odezwij się jeszcze. Chcę wiedzieć, czy nic ci nie dolega. — Natychmiast pożałowała tych słów. Nie brzmiały 82 DUCH zbyt grzecznie, ale ta rozmowa zaczynała ją już krępować, tym bardziej że właśnie wszedł do pokoju Simon. Mieli gości i jej nieobecność zanadto się przedłużała. — W przyszłym tygodniu założą mi telefon i faks — powiedział chłodniej. — Zadzwonię, kiedy dostanę numer. Lepszy taki pretekst niż żaden, pomyślał. — Przefaksuj numer do mojego biura — odparła. — Przekażą mi go. Natychmiast zorientował się, że już nie jest sama. Cóż za ironia losu: rok temu potajemnie zdradzała go z Simonem, teraz boi się rozmawiać z Charliem w obecności tamtego. A może po prostu nie chce z nim rozmawiać. — Zadzwonię innym razem. Dbaj o siebie — rzekł mając uczucie, jakby widział jej postać niknącą we mgle. Słyszał teraz głosy innych osób w pokoju, a brzęczenie w słuchawce przybrało na sile. — Ty też — powiedziała ze smutkiem, a potem, jakby po namyśle, zawołała jeszcze: — Wesołych Świąt Charlie odwiesił słuchawkę i stał, patrząc na maleńkie wirujące płatki. Miał ochotę coś rozbić albo płakać rzewnymi łzami. Czy nie wstydziła się siedzieć tam, w domu Simona, z jego przyjaciółmi, udając, że jest jego żoną Nadal była żoną Charliego, na litość boską, sprawa rozwodowa jeszcze się nie skończyła Charlie wiedział jednak, że niedługo się skończy; wiedział też, jak. Z westchnieniem wsiadł z powrotem do samochodu i powoli ruszył do siebie, w góry. Wciąż myślał o Carole, gdy jak zwykle zostawił samochód przy drodze i pobrnął przez zaspy do domu, w którym się zakochał. Było w nim ciemno i głucho. Zastanawiał się, czy zjawa czeka na niego. Pragnął czuć czyjąś bliskość, mieć przed kim wylać wszystkie swe uczucia, zagłuszyć ból po rozmowie z Carole. Tym razem w domu nie zastał nikogo, panowała w nim pustka. Charlie usiadł na jednym z niewielu krzeseł i spojrzał przez okno w mrok. Nie trudził się nawet, by zapalić światło. Chciał tylko posiedzieć tu chwilę myśląc o niej... O tej, którą kochał i stracił ... Czy o tej drugiej, którą widział przez mgnienie oka i o której teraz mógł jedynie śnić ... ROZDZIAŁ 6 Dzień po świętach Charlie wstał wcześnie rano, pełen energii. Wybierał się do miasta z listą rzeczy potrzebnych do wypolerowania podłóg i oczyszczenia marmurowych schodów i kominków. Najpierw jednak wziął drabinę i wszedł na strych. Przez cztery okrągłe okna na obszerne poddasze wpadało dostatecznie dużo światła, by mógł się poruszać bez trudu. Stało tu kilka pudeł ze starymi ubraniami, wśród których były także rzeczy Jimmy ego: jego mundur i zabawki z dzieciństwa — a może były to zabawki małej Peggy Podejrzewał, że Gladys schowała je tutaj, żeby ich nie oglądać. Ten widok musiał rozdzierać jej serce. Przejrzenie tuzina kufrów i kartonowych pudeł zajęło mu godzinę. Nie znalazł nic szczególnie ciekawego i nic, co mogło należeć do Sary. Rozczarowany, zszedł na dół. Sam nie wiedział, na co spodziewał się natrafić, miał jednak nadzieję, że w ciągu lat część jej drobiazgów wyniesiono na strych i tam już zostały. Cóż, Gladys była za bardzo porządna i zorganizowana, żeby przeoczyć coś tak ważnego jak kufer z rzeczami pierwszej właścicielki pałacu. Charles zbeształ się w duchu. Ta kobieta nie żyła od ponad dwustu lat; jeżeli nie będzie się pilnować, wpadnie w obsesję na jej punkcie. Miał dość realnych problemów w swoim życiu, żeby jeszcze przejmować się jakąś zjawą, a cóż dopiero zadurzyć się w niej. Ciekawe, co by na to powiedziała Carole Nie znalazł jednak żadnej pożywki dla swych rojeń, a z tego, co mówiła Gladys, wynikało, iż Sara najprawdopodobniej nie ukaże mu się 84 DUCH ponownie. Już teraz zastanawiał się, czy to, co widział, nie było jakimś trikiem wyobraźni, skutkiem silnego stresu, w który wpędziły go kłopoty z Carole i problemy w firmie. Pewnie wszystko tylko mu się przyśniło. Gdy jednak tegoż popołudnia zatrzymał się przy sklepie żelaznym w Shelburne Falls, nie oparł się pokusie, by wstąpić do siedziby Towarzystwa Historycznego, które mieściło się tuż obok. Wąski, kryty dachówką dom wiele lat temu został przekazany w darze miastu i mieścił spory zbiór książek dotyczących historii regionu, jak również niewielkie muzeum. Charlie miał nadzieję, że znajdzie tam coś na temat Francois i Sary. Wchodząc wszakże do środka nie był przygotowany na takie powitanie, jakie go spotkało. Kobieta przy biurku siedziała obrócona do niego plecami, a kiedy podniosła głowę, z pięknej niby grecka kamea twarzy spojrzały na niego pełne nienawiści oczy. Jej odpowiedź na dzień dobry brzmiała tak lakonicznie, że aż nieuprzejmie. Najwyraźniej panienka była wściekła, że w ogóle się zjawi i nie życzyła sobie, by jej przeszkadzano. — Przepraszam — zagaił z ciepłym uśmiechem, ale w jej twarzy nic nie odtajało. Zastanawiał się, czy miała nieudane święta, czy całe życie; patrząc na nią uznał jednak, że chyba po prostu jest niemiłą osobą. Była całkiem ładna: miała zielone oczy, ciemnorude włosy i mleczną cerę, która zwykle idzie z nimi w parze. Rysy jej twarzy były delikatne, sylwetka—o ile mógł to ocenić — smukła, a gdy położyła dłonie na biurku, zauważył, że ma długie, zgrabne palce. Niestety, wszystko w niej krzyczało: Nie podchodź — Szukam materiałów dotyczących Sary Ferguson i Francois Pellerina—podjął. — Nie znam dokładnych dat, ale chyba mieszkali tutaj w końcu osiemnastego wieku, ona trochę dłużej. Czy orientuje się pani, o kogo chodzi — zapytał z niewinną miną, bo jej obojętność zaczynała go denerwować. Dziewczyna znów obrzuciła Charlesa nienawistnym spojrzeniem. Zapisała na kartce tytuły dwóch książek i wręczyła mu ją. — Znajdzie je pan tam — wskazała chłodno półkę za jego plecami. — W tej chwili jestem zajęta. Jeśli będzie pan miał problemy, proszę mi powiedzieć. DANIELLE STEEL Był szczerze zdumiony jej zachowaniem, zaskakująco niepodobnym do tego, z jakim zwykle stykał się w Shelburne Falls i Deerfield. Wszyscy inni dosłownie wyłazili ze skóry, żeby poczuł się tu jak u siebie w domu, zwłaszcza że wieść, iż wynajął pałacyk, rozeszła się w mgnieniu oka. Bibliotekarka przypominała mu raczej ludzi, których spotykał przy tych rzadkich okazjach, kiedy jechał nowojorskim metrem. Ba, nawet tamci wydawali się milsi. Nie mógł się oprzeć, by nie zapytać: — Czy coś się stało Wydawało mu się niemożliwe, by mogła zachowywać się tak bez powodu. — A co miałoby się stać — Jej oczy miały barwę zielonego lodu. Choć nie; były nieco bardziej żółte od szmaragdów. Zastanawiał się, jak wyglądają, kiedy gości w nich uśmiech. — Mam wrażenie, że jest pani zdenerwowana — rzekł delikatnie. Jego oczy o barwie gorącej czekolady przegrały pojedynek. — Nie. Po prostu zajęta — burknęła, ponownie odwracając się plecami. Znalazł obie książki i przekartkował pobieżnie. Zamierzał zabrać je ze sobą, był jednak ciekaw, czy zamieszczono w nich jakieś ryciny. Nagle zabrakło mu tchu. Znalazł jej portret. Nie miał już wątpliwości, kogo widział w sypialni. Podobieństwo było uderzające, nawet wyraz oczu, kształt ust, które stwarzały wrażenie, że zaraz się uśmiechną lub przemówią. To na pewno była ta sama kobieta o długich czarnych włosach i wielkich świetlistych oczach. Ta sama kobieta, którą raz już widział... Sara. Gdy bibliotekarka zerknęła w stronę Charliego, zaskoczyła ją jego oszołomiona mina. — Czy to pańska krewna — spytała zaintrygowana. Czuła się odrobinę winna, że potraktowała go tak obcesowo. Zwykle nikt tu nie zaglądał, chyba że czasem w sezonie turystycznym. Przeważnie muzeum spełniało po prostu rolę rzadko odwiedzanej fachowej biblioteki. Francesca Yironnet przyjęła tę posadę, ponieważ wiedziała, że nieczęsto będzie tu 86 DUCH miała kontakt z ludźmi, za to mnóstwo czasu, który mogła poświęcić na pisanie pracy doktorskiej. Kilka lat temu skończyła historię sztuki na Sorbonie, później studia podyplomowe we Włoszech, i mogła pracować jako wykładowca, lecz — zwłaszcza ostatnio — o wiele wyżej ceniła sobie książki niż ludzi. Z dumą troszczyła się o przechowywane tu dzieła, naprawiała je w razie potrzeby i zazdrośnie strzegła antyków wystawionych na piętrze, choć tak rzadko ktokolwiek przychodził je oglądać. Zirytowała się, gdy ponownie podniosła wzrok i zobaczyła, że mężczyzna przygląda jej się zaciekawiony. Poczuła się niezręcznie pod tym bacznym spojrzeniem, Charlie zaś był po prostu zaskoczony, że zadała sobie tyle trudu, by w ogóle się do niego odezwać. Nie wydawała się przyjaźnie nastawiona. — Nie, słyszałem o nich od znajomej — wyjaśnił. — To musieli być bardzo interesujący ludzie. — Udał, że nie widzi jej wrogiej miny. — O Francois de Pellerin i Sarze Ferguson krąży tu mnóstwo mitów i legend — odparła ostrożnie, nie dając po sobie poznać, że ją zaintrygował. Wydawał się inteligentny i obyty, wręcz światowy. Wyglądał bardziej na Europejczyka, ale oparła się impulsowi, by go o to zapytać. — Większość z nich to zwykłe bajki — ciągnęła. — W ciągu ostatnich dwustu lat ich postaci urosły do nadnaturalnych rozmiarów. Wątpię, by aż tak bardzo różnili się od innych. Charlie uznał ten pogląd za zbyt pesymistyczny. Całym sercem buntował się przeciwko temu, by dwie tak malownicze osoby sprowadzać do poziomu zwykłych śmiertelników. O wiele bardziej działała mu na wyobraźnię wielka namiętność, o której mówiła Gladys Palmer, i odwaga, by z miłości sprzeniewierzyć się zwyczajom epoki. Bibliotekarka najwyraźniej nie była w stanie dostrzec piękna tej historii. Zastanawiał się, co ją spotkało, że stała się taka zgorzkniała i odpychająca. Cóż za paradoks: gdyby nie ta mina, dorównałaby Sarze urodą. — Czym jeszcze mogę służyć — zapytała zdawkowo, po czym dodała, że dziś zamyka wcześniej. 87 DANIELLE STEEL — Interesują mnie wszystkie źródła, w których choćby się o nich wspomina — rzekł z uporem; nie miał zamiaru dać się spławić tylko dlatego, że ta pannica nie lubi ludzi. Przejrzał ją na wylot. Kochała książki, meble i dzieła sztuki, które powierzono jej opiece. Ale książki i meble nie mogły jej zranić. — Będę musiała poszukać — odparła chłodno. — Proszę zostawić mi numer telefonu. Charlie potrząsnął głową. — Dopiero w przyszłym tygodniu będę miał telefon. Wpadnę tu zapytać, czy coś pani znalazła. Po chwili namysłu, chcąc nieco zmniejszyć dzielący ich dystans — może tylko dlatego, że jej chłód stanowił wyzwanie — powiedział jej, że właśnie wynajął dom, w którym mieszkali kiedyś Sara i Francois. — Ma pan na myśli ten pałacyk na wzgórzu — spytała zaciekawiona, a jej spojrzenie na chwilę ociepliło się nieco. — Ten właśnie — odparł przyglądając się jej. Miał wrażenie, jak gdyby gdzieś w oddali leciuteriko uchyliły się drzwi, po czym szybko zatrzasnęły z powrotem. — Widział pan już ducha — spytała sarkastycznie. Zabawne, że tak wciągnęły go dzieje tych dwojga. Była to urocza historia, ale Francesca nigdy nie przywiązywała do niej większej wagi. — A jest jakiś duch — odparował lekko. — Nikt mi o tym nie mówił. — Wątpię, czy w tej części kraju znajdzie się jakikolwiek dom, który nie rości sobie praw do przynajmniej jednego ducha. Być może zobaczy pan kochanków całujących się o północy — zaśmiała się niespodziewanie, po czym szybko, jakby z przestrachem, spuściła wzrok. — Dam pani znać, jeśli coś zobaczę — rzekł i znowu natrafił na mur. Drzwi były już nie tylko zamknięte, lecz zaryglowane. Zapytał więc urzędowym tonem: — Czy muszę coś wypełnić, żeby wypożyczyć te książki do domu Skinęła głową i podała mu nad biurkiem rewers, oznajmiając, że w ciągu tygodnia musi książki zwrócić. 88 DUCH — Dziękuję — rzekł krótko. Pożegnał się też dość niedbale, co było do niego niepodobne, ale bibliotekarka tchnęła takim chłodem, że zrobiło mu się jej wręcz żal. Sprawiała wrażenie starej, choć zapewne nie dobiegła jeszcze trzydziestki. Mimo woli przypomniał sobie Carole w tym wieku — ciepłą, wiecznie roześmianą i bardzo sexy. Ta kobieta była niczym cienki, blady, smutny promień zimowego słońca. Nie wyobrażał sobie, by mogła cokolwiek ogrzać, a już najmniej serce mężczyzny. Owszem, ładna, ale zrobiona z lodu. Nim wrócił do auta i ruszył w stronę domu, już o niej zapomniał. Kiedy nazajutrz Gladys przyszła go odwiedzić, pokazał jej obie książki. Pochłonął już jedną i rankiem tego dnia zaczął czytać następną. — Widział ją pan znowu — zapytała starsza pani konspiracyjnym szeptem i Charlie nie mógł powstrzymać śmiechu. — Nie — odparł, również szeptem. — Ciekawa jestem, czy ją pan jeszcze zobaczy — westchnęła, rozglądając się po salonie. Wszystko było wysprzątane, czyste i porządne; nawet te nieliczne sprzęty, które tu wniósł, doskonale współgrały ze stylem wnętrza. Zrobiło jej się ciepło koło serca na myśl, iż wreszcie ktoś mieszka w starym pałacyku, tak bardzo jej bliskim. Zawsze smuciło ją, że stoi pusty. Była niepocieszona, kiedy synowa oznajmiła, że jej noga więcej tam nie postanie. — Pani też widziała ją tylko raz — przypomniał jej Charlie. Zaśmiała się. — Być może nie miałam dostatecznie kryształowej duszy — odparła figlarnie. — Gdyby takie były kryteria, może pani być pewna, że nie miałbym nawet cienia szansy, by ją zobaczyć. — Charlie nagle spoważniał i zawahał się. — Wie pani, dwa dni temu dzwoniłem do mojej byłej żony. Opowiadałem jej o pani. Myślała, że jest pani kandydatką na jej następczynię — uśmiechnął się blado. — Chyba ją rozczarowałem mówiąc, iż wątpię, aby zaszczyciła mnie pani swoją ręką. 89 DANIELLE STEEL — I jak się panu z nią rozmawiało — zapytała życzliwie Gladys. W czasie świąt zdążyła poznać jego historię. — Nieszczególnie. On był w pokoju. Mieli gości. Jakie to dziwne, kiedy sobie pomyślę, że jej życie toczy się dalej z kim innym. Wątpię, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczaję i przestanę wpadać w furię za każdym razem, kiedy o nim pomyślę. — W końcu się pan przyzwyczai. To trochę potrwa, ale człowiek do wszystkiego przywyknie, jeśli musi. Gladys Palmer była wdzięczna losowi, że jej nic takiego się nie przydarzyło. Dostatecznie cierpiała utraciwszy męża na skutek wieku i choroby, zostało jej wszakże zaoszczędzone upokorzenie, jakie musiałaby znieść, gdyby Roland opuścił ją dla innej kobiety. Miała sporo szacunku dla Charliego za to, że przetrwał. Co więcej, nie stał się zgorzkniały. Oprócz wrodzonego rozsądku i nabytych manier wciąż odznaczał się zdrowym poczuciem humoru. O, tu i ówdzie dało się dostrzec blizny, czasami w jego oczach pojawiał się smutek, ale ból nie zabił w nim dobrego człowieka. — Chciałem jej złożyć życzenia świąteczne — mówił. — Chyba jednak popełniłem błąd... W przyszłym roku będę mądrzejszy. — Może przyszłe święta spędzi pan z kim innym — powiedziała z nadzieją. — Nie sądzę — odparł ze smutnym uśmiechem. — Chyba że uda mi się uwieść ducha Sary Ferguson. — Cóż za ekstrawagancki pomysł — zaśmiała się. Nim wyszła, Charlie zapytał ją jeszcze, czy nie będzie mieć mu za złe, jeśli zostawi ją samą na sylwestra. Wybiera się na narty. Idąc za jej radą, wynajął na cztery dni pokój w Char-lemont. Zastrzegł się jednak, iż jeśli chce, przyjedzie specjalnie, żeby spędzić z nią sylwestrowy wieczór. Gladys wzruszyła się jego propozycją. To było takie dla niego typowe, zawsze oferował się z pomocą: rąbał drewno, chodził po zakupy, nawet gotował. Był jak syn, którego nie miała od czternastu lat, i za którym tak bardzo tęskniła; by błogosławieństwem zesłanym przez los. Uśmiechnęła się, odpowiadając: 90 DUCH — Jest pan kochany, że pan o to pyta, ale Roland i ja nigdy nie chodziliśmy na bale. Zostawaliśmy w domu i kładliśmy się do łóżka, podczas gdy wszyscy inni upijali się, rozbijali samochody i robili z siebie głupców. Ten wieczór nigdy specjalnie do mnie nie przemawiał. Tak więc nie będzie mi go brakować. Niech pan siedzi w Charlemont i dobrze się bawi. Na wszelki wypadek zostawił jej numer telefonu do hotelu. Kiedy odprowadził ją do samochodu, ucałowała go tkliwie, życząc mu miłego wypoczynku. — Tylko niech pan sobie niczego nie złamie Sarze by się to nie spodobało — zaśmiała się. Ochoczo przyłączyła się do jego gry; uwielbiał wyraz jej oczu, gdy mówiła o Sarze i Francois. — Mnie też by się to nie spodobało, proszę mi wierzyć Ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął, jest ręka albo noga w gipsie — zachichotał. Istotnie, w zupełności wystarczało mu złamane serce. Pomachał jej na pożegnanie i wrócił do domu, chcąc skończyć drugą z pożyczonych książek. Bardzo go wciągnęła; mówiła o współpracy Francois z armią i jego roli w negocjowaniu traktatów z czerwonoskórymi. Hrabia de Pellerin był głównym rzecznikiem Indian na tym terenie i bardzo zżył się ze wszystkimi sześcioma narodami irokeskiej federacji. Tej nocy Sara również go nie odwiedziła. Włócząc się po domu, czuł tylko miły, swobodny nastrój, jaki zwykle towarzyszy wyjazdom na wakacje. Zanim się położył, spakował wszystkie rzeczy. Nastawił budzik na siódmą rano. W chwili gdy zasypiał, wydawało mu się, że słyszy szelest odsuwanej firanki, ale był zbyt zmęczony, żeby otworzyć oczy. Pogrążając się we śnie czuł jednak, iż Sara znów jest blisko niego. ROZDZIAŁ 7 Pobyt w Charlemont okazał się zaskakująco przyjemny, choć Charlie był rozpuszczony alpejskimi trasami, jakie od lat zaliczali wraz z Carole. Najczęściej jeździli do Val d Isere i Courchevel, lecz Charlie miał też szczególny sentyment do St. Moritz i świetnie czuł się w Cortina d Ampezzo. W porównaniu z nimi Charlemont wyglądało jak prowincjonalny ośrodek wczasowy, ale teren był dobrze przygotowany, nartostrady ciekawe, a przede wszystkim cieszył się, że znów jest na stoku, na świeżym powietrzu, i robi coś, w czym jest naprawdę dobry. Tego właśnie potrzebował. W południe, podjeżdżając do wyciągu po raz ostatni przed przerwą na lunch, czuł się jak nowo narodzony. Panował lekki mróz i rano, kiedy wychodził z domu, wiał porywisty wiatr, ale tu świeciło słońce i w ruchu było mu o wiele cieplej. Uśmiechnął się pod nosem, siadając na krzesełko z dziewuszką dwukrotnie od niego mniejszą. Dziwił się, że rodzice pozwalają jej jeździć samotnie, i to aż z samej góry, skąd biegły trudne trasy dla zaawansowanych narciarzy. Ledwie ruszyli, obróciła się do niego z szerokim uśmiechem. Zapytał, czy często tu jeździ. — Nie bardzo. Tylko kiedy mama ma czas. Pisze książkę — obwieściła, przyglądając się Charliemu ostrożnie. Była ładniutka, miała duże niebieskie oczy i rudoblond włosy. Charlie dawał jej w duchu od siedmiu do dziesięciu lat, co nie było zbyt precyzyjną oceną, ale też nie bardzo znał się na dzieciach. Dziewczynka przez chwilę nuciła cicho, a potem 92 DUCH znów zerknęła na niego z łobuzerską miną. — Ma pan dzieci — zapytała. — Nie — odparł z niejasnym poczuciem, że powinien się jakoś z tego wytłumaczyć, lecz ona skinęła głową, jakby go rozumiała, i dalej przyglądała mu się z zainteresowaniem. Miała na sobie jasnoniebieski jednoczęściowy kombinezon, prawie tego samego koloru co jej oczy, i czerwoną czapeczkę, która doskonale pasowała do całego stroju. Było w niej coś z niewinnego, pucułowatego cherubinka, i choć zachowywała się całkiem swobodnie, nie sprawiała wrażenia starej maleńkiej . Wydawała się grzeczna, bystra i radosna, toteż Charlie z przyjemnością dał się wciągnąć w pogawędkę, nie mogąc się oprzeć jej zaraźliwemu uśmiechowi. — Jest pan żonaty — spytała następnie. Roześmiał się. Może była bardziej otrzaskana, niż mu się początkowo zdawało. — Tak — odparł odruchowo, a potem przyłapał się na tym, że to nieprawda. Nie było sensu kłamać temu dziecku. — Właściwie... — poprawił się — niby jestem żonaty, ale niedługo już nie będę. Trudno to wyjaśnić — rzekł czując, że plącze się w zeznaniach, ale tym razem mała poważnie skinęła główką. — Jest pan rozwiedziony — stwierdziła. — Ja też. Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że Charlie omal nie spadł z krzesełka. Ten mały skrzat roztaczał nieodparty urok. — Przykro mi to słyszeć — rzekł, starając się zachować powagę. — Jak długo byłaś zamężna — Całe życie. — Po jej twarzyczce przemknął tragiczny wyraz i Charles nagle uświadomił sobie, w czym rzecz. Nie zgrywała się; mówiła o swoich rodzicach. Ich rozwód musiał odbić się i na niej. — Bardzo mi przykro — rzekł szczerze. — Ile miałaś lat, kiedy się rozwiedli — Prawie siedem. Teraz mam osiem. Mieszkaliśmy we Francji. — O — zainteresował się. — Ja też mieszkałem kiedyś w Europie, w Anglii. Przyjechałaś tu na stałe czy z wizytą 93 DANIELLE STEEL — Na stałe — stwierdziła rzeczowo, po czym dodała: — Mój tatuś jest Francuzem. Jeździliśmy na nartach w Cour-chevelles. — Ja też — ucieszył się, jak gdyby to czyniło ich starymi kumplami. — Musi być z ciebie niezła zawodniczka, skoro jeździsz z samej góry bez opieki. — Tato mnie nauczył — oznajmiła z dumą. — Mama jeździ za wolno, więc puszcza mnie samą. Mam tylko nie szarżować, nigdzie z nikim nie chodzić i nie gadać za dużo. Tym ostatnim nakazem wyraźnie się nie przejmowała. W głębi duszy Charlie był z tego rad. — Gdzie mieszkaliście we Francji — spytał, kiedy z wolna dojeżdżali na szczyt. Tam musieli wysiąść. Charles podał małej rękę, ale ta bez trudu zeskoczyła z krzesełka i śmiało ruszyła w stronę trudnej nartostrady, która odstraszyłaby większość dorosłych. — W Paryżu — odpowiedziała poprawiając gogle. — Na Rue du Bać, w Siódmej Dzielnicy. Tatuś ciągle mieszka w naszym starym domu. Miał ochotę zapytać, czy jej matka jest Amerykanką. Przypuszczał że tak, dziecko mówiło po angielsku bez śladu obcego akcentu. Uznał wszakże, iż nie powinien indagować jej zbyt natrętnie. Zresztą w tej właśnie chwili dziewczynka odbiła się kijkami i ruszyła w dół. Pędziła z prędkością śnieżnej kulki niemal pionowo w linii spadku stoku zręcznym, precyzyjnym śmigiem. Charlie był pełen podziwu. Z niejakim trudem dogonił małą i jechał dalej w ślad za nią. Obejrzała się i na jego widok wyszczerzyła zęby w uśmiechu. On również zaśmiał się do siebie. Jego życie doprawdy uległo olbrzymiej zmianie. Spędzał czas w towarzystwie staruszek, duchów i dzieci. Jakże to było dalekie od ustabilizowanego, wypełnionego pracą i przewidywalnego życia szefa biura projektów w Londynie. Teraz nie miał pracy, przyjaciół, żony ani żadnych planów. Miał za to biały lśniący śnieg pod deskami, górskie słońce i smarkatą narciarkę przed sobą. Kiedy się zatrzymała, zadał sobie trud, by efektownie wyhamować tuż obok niej. Przyjrzała mu się z aprobatą. 94 DUCH — Jeździ pan prawie tak dobrze jak tato. Startował w biegu zjazdowym na olimpiadzie. Dawno temu, teraz jest już za stary. Ma trzydzieści pięć lat. — Ja jestem jeszcze starszy. I nigdy nie startowałem na olimpiadzie, ale dziękuję za komplement. — Patrząc, jak mała odgarnia loki z czoła, spytał: — Jak się nazywasz — Moniąue Yironnet — odparła z doskonałym francuskim akcentem. — Mój tato ma na imię Pierre. Widział pan, jak jeździł — Najprawdopodobniej tak, ale nie pamiętam nazwiska. — Zdobył brązowy medal — powiedziała, a jej oczy nagle posmutniały. — Pewnie bardzo ci go brakuje — rzekł delikatnie Charlie, spoglądając na obłe zaśnieżone stoki. Nie miał jeszcze ochoty zjeżdżać na dół. Moniąue też chyba dobrze się czuła w jego towarzystwie. Podejrzewał, że tęskni za ojcem, wiele o nim mówiła. — Odwiedzam go w czasie wakacji — wyjaśniła. — Ale mama nie lubi, kiedy tam jeżdżę. Mówi, że pobyty w Paryżu nie wychodzą mi na dobre. Kiedy tam mieszkaliśmy, przez cały czas płakała. Charlie kiwnął głową. Znał to uczucie. On też wylał sporo łez w ciągu ubiegłego roku. Koniec małżeństwa bywa bardzo bolesny. Zastanawiał się, jaka jest pani Yironnet, czy równie ładna i pełna życia jak jej córeczka. Na pewno, dziecko było przecież takie radosne i ciepłe. To nie dzieje się samo z siebie; w dzieciach zwykle odbija się światło promieniujące z rodziców. Zjechali wspólnie jeszcze kilka razy i nim się opamiętał, minęła pierwsza. Charles umierał z głodu. — To było wspaniałe, Moniąue. Dziękuję — rzekł, gdy dotarli do końca trasy. Zawahał się. Nie wypadało mu zapraszać jej na lunch, ale nie chciał też zostawiać dziewczynki samopas, choć ośrodek w Charlemont był dobrze zorganizowany i bezpieczny. Moniąue była jednak małym dzieckiem. — Gdzie się umówiłaś z mamą — W barze. 95 DANIELLE STEEL — Odprowadzę cię — rzekł, czując się bardzo opiekuńczy. Rzadko stykał się z dziećmi i był zaskoczony tym, jak swobodnie czuł się w towarzystwie Moniąue i jak bardzo ją polubił. — Dziękuję — powiedziała. Weszli na taras i przepchnęli się przez tłum, ale matki Moniąue nigdzie nie było widać. — Może wróciła już na stok. Nie je zbyt dużo. Tym razem Charles wyobraził sobie kruchą, współczesną Edith Piaf, choć de facto nadal nie wiedział, czy matka Moniąue jest Francuzką. Kupił małej hot doga, kakao i frytki. — Kiedy jestem we Francji, tato każe mi jeść przyzwoite dania. Błe — wykrzywiła się okropnie, a Charlie roześmiał się, zamawiając dla siebie hamburgera i zimną coca-colę. Po wariackiej jeździe z tą małą sportsmenką był spocony, ale świetnie się bawił. Usiedli przy stoliku. W połowie lunchu Moniąue nagle podskoczyła i zaczęła machać do kogoś w oddali. Charlie obrócił się. Wszędzie przewalały się stada ludzi; nawoływali się nawzajem, tupali w ciężkich narciarskich buciorach, z podnieceniem relacjonowali poranne zjazdy. Nie potrafił stwierdzić, kogo zobaczyła Moniąue, lecz po chwili tuż obok nich stanęła wysoka, bardzo szczupła kobieta w eleganckiej beżowej kurtce obrzeżonej futrem, spodniach ze stretchu i beżowym swetrze. Zdjęła ciemne okulary i spojrzała na małą, surowo marszcząc brwi. Charlie miał uczucie, że gdzieś już ją widział, ale nie pamiętał gdzie. Może była modelką, może ich ścieżki skrzyżowały się gdzieś w Europie. Miała ten typ urody, który rzuca się w oczy. Nachmurzona, wodziła wzrokiem od niego do dziewczynki. — Gdzie ty się podziewasz Wszędzie cię szukałam. Miałaś przyjść o dwunastej. Moniąue zrobiła skruszoną minę. Charliego najbardziej zaskoczyło to, że kobieta była zimna jak lód, a jej dziecko takie radosne. Cóż, miała prawo być wściekła, skoro martwiła się o córkę. Charlie nie mógł jej tak zupełnie winić. — Bardzo przepraszam — usprawiedliwił się wstając. — To moja wina. Zjeżdżaliśmy razem, potem wdaliśmy się w pogawędkę i tak nam zeszło... 96 DUCH prychnęła z furią — To jest ośmioletnie dziecko kobieta. Coś znajomego zadzwoniło Charliemu w mózgu, ale nadal nie potrafił tego zlokalizować. Kiedy zerknął na Moniąue, zobaczył, że jest bliska łez. — Moniąue — huknęła na nią bezlitośnie matka. — Kto zapłacił za twój lunch — Ja — bąknął Charlie, któremu zrobiło się żal małej. — Co się stało z pieniędzmi, które dałam ci rano — kobieta zdjęła czapkę, odsłaniając grzywę ciemnokasztanowych włosów. Córka w ogóle nie była do niej podobna. — Zgubiłam... — Dwie łzy pociekły w końcu z wezbranych oczu Moniąue. Dziewczynka ukryła twarz w dłoniach. — Przepraszam, mamusiu... — chlipnęła. — To naprawdę nic takiego — próbował załagodzić sprawę Charlie. Czuł się okropnie z powodu zamieszania, jakie wywołał. Owszem, to przez niego się spóźniła, lecz poza tym zapłacił tylko za jej lunch; nie starał się jej przecież uwieść. Był w pełni świadom, że Moniąue jest dzieckiem. Matka jednak podziękowała mu zimno, chwyciła dziewczynkę za ramię i wyprowadziła ją, nie pozwalając nawet skończyć lunchu. W tym momencie Charlie poczuł złość. Nie widział powodu, żeby robić taką scenę i upokarzać dziecko. Można było rozegrać to wszystko inaczej, delikatniej. Kończąc hamburgera nadal o tym myślał i nagle przypomniał sobie, skąd zna tę kobietę. Przecież to owa straszna baba z biblioteki w Shel-burne Falls Dziś zrobiła na nim jeszcze gorsze wrażenie niż poprzednio. Przypomniał sobie, co mówiła Moniąue — że w Paryżu mama przez cały czas płakała. Zadumał się jeszcze głębiej. Przed czym uciekła Co ukrywała Czy naprawdę była taką wiedźmą, na jaką wyglądała Może w istocie pod tą szorstką powłoką nie kryło się nic więcej Założył narty i wjechał wyciągiem na górę, gdzie znów natknął się na Moniąue. Mała wciąż była zawstydzona i tym razem trzymała się od niego na dystans. Nie cierpiała, kiedy matka zachowywała się w ten sposób. W ostatnim czasie zdarzało się to wiele razy. Powiedziała to Charliemu, patrząc na niego wielkimi oczyma. 7 Duch 97 DANIELLE STEEL — Przepraszam, że mama na pana nakrzyczała. Ostatnio często się złości, bo jest zmęczona. Nieraz siedzi do późna w noc i pisze. Nie było to dostateczne usprawiedliwienie; nawet dziecko o tym wiedziało. Charlie nie dziwił się, że Moniąue tęskni za ojcem. Miał nadzieję, że jest on serdeczniejszy niż ta kobieta o ostrym języku i posępnych oczach. — Pojeździ pan ze mną — zapytała nieśmiało. — Jesteś pewna, że mama nie będzie miała nic przeciwko temu Nie chciał, żeby wzięła go za zboczeńca, zwariowanego pedofila, który ugania się za jej córeczką. Co prawda byli wśród ludzi, na stoku, gdzie nie mógłby jej zrobić żadnej krzywdy. Charlie nie miał serca odpychać dziecka, które wydawało się takie samotne. — Mogę jeździć, z kim chcę. Nie wolno mi tylko nigdzie się oddalać, a już broń Boże wsiadać z kimś do samochodu — wyjaśniła rozsądnie. — Mama się rozgniewała, bo pozwoliłam panu zapłacić za mój lunch. Mówi, że same potrafimy się utrzymać. — Spojrzała na niego potulnie, przepraszając za tę ekstrawagancję. — Czy to dużo kosztowało Charlie parsknął śmiechem, ubawiony naiwnością pytania. — Oczywiście że nie. Mama po prostu martwiła się o ciebie i dlatego się rozgniewała. Rodzice czasem tak reagują — dodał rzeczowo, starając się rozproszyć jej smutek — tatusiowie też. Umierają ze strachu, że dziecku stało się coś złego, i kiedy w końcu je znajdą, coś w nich pęka i wpadają w szał. Jestem pewien, że do wieczora wszystko będzie dobrze. Moniąue nie była tego taka pewna. Znała swoją matkę lepiej niż Charlie. Odkąd sięgała pamięcią, mama zawsze sprawiała wrażenie smutnej i nerwowej. Miała co prawda bardzo mgliste wrażenie, że dawno, dawno temu, na samym początku, mama śmiała się do niej ciepłym, dźwięcznym śmiechem... Tak było w istocie. Wtedy jednak Francescę Yironnet ożywiała jeszcze nadzieja, wiara i miłość. Później jej złudzenia zostały strzaskane, pozostała tylko gorycz, gniew i smutna cisza. 98 DUCH — Jedziemy — spytał wesoło Charlie, chcąc rozchmurzyć małą. Cokolwiek spotkało w życiu panią Yironnet, nie miała prawa odgrywać się na własnym dziecku. — Mama chyba nie jest zbyt szczęśliwa — odezwała się Moniąue w połowie stoku, robiąc ciasną krystianię równocześnie z Charliem. — Może nie lubi swojej pracy Kiwnął głową podejrzewając, że to nie wszystko, lecz nie miał zamiaru tłumaczyć tego ośmioletniemu brzdącowi. — Pewnie tęskni za twoim tatą — rzekł. — Nie — odparła stanowczo Moniąue. — Mówi, że go nienawidzi. No, nieźle, pomyślał Charlie. Jakież to wychowawcze Ta kobieta coraz bardziej go irytowała. — Chyba nie mówi serio — dodała Moniąue głosem pełnym nadziei. — Może kiedyś wrócimy... Tylko że tatuś teraz jest z Marie-Lise. Sytuacja była więc dość skomplikowana. Przypominała nieco jego własne przejścia z Carole. Na szczęście oni nie mieli dzieci, które najbardziej by na tym ucierpiały. Moniąue i tak znosiła to wyjątkowo dzielnie. — Mieszkacie w Shelburne Falls — zapytał, żeby zmienić temat. — Skąd pan wie — zaciekawiła się. — Widziałem tam twoją mamę. Ja też mieszkam w Shelburne Falls. W święta sprowadziłem się z Nowego Jorku. — Byłam raz w Nowym Jorku, zaraz po przyjeździe z Paryża. Babcia zabrała mnie do sklepu z zabawkami F.A.O. Schwartza. — Fantastyczny sklep — przyznał z zapałem. Dotarłszy do końca trasy pojechali znów krzesełkiem na górę, tym razem wspólnie. Charlie uznał, że warto zaryzykować. Polubił tę małą, wyczuwał w niej niepohamowany entuzjazm, ciepło i energię. Pomimo problemów z rodzicami nie było w niej nic posępnego. Jej matka natomiast poddała się całkowicie; to, co kiedyś było w niej jasne i promienne, zgasło. Zupełnie jakby umarła, a jej miejsce zajęła inna kobieta — zgorzkniała, zmęczona, zmaltretowana. Charliemu było jej żal. Czuł, że 99 DANIKI.LE STEEL Moniąue podźwignie się po ciosie. Jej matce być może nigdy się to nie uda. Jadąc wolno na górę rozmawiali o Europie. Moniąue patrzyła na wszystko naiwnymi, pełnymi humoru oczyma dziecka. Wymieniła mu po kolei wszystkie rzeczy, które podobały jej się we Francji, a było ich mnóstwo. Planowała tam wrócić, kiedy będzie już duża, i zamieszkać z tatusiem. Ubiegłego lata spędziła z nim dwa miesiące, z czego miesiąc na południu Francji. Tatuś pracował jako sprawozdawca sportowy w telewizji i był bardzo sławny. — Jesteś do niego podobna — zainteresował się Charlie, podziwiając jej miękkie złote loczki i wielkie niebieskie oczy. — Mama mówi, że tak. Podejrzewał, iż to także działało jej matce na nerwy. Skoro sławny Pierre Yironnet afiszował się z dziewczyną imieniem Marie-Lise, zapewne to on porzucił żonę, a w każdym razie jej łzy nie świadczyły o nim najlepiej. Zdumiewające, myślał, jak ludzie lubią uprzykrzać sobie życie. Kłamią, zdradzają, tracą głowę, nadzieję, wzajemny szacunek... Jakże często przy tym mylą się w wyborze partnera, z którym zamierzają spędzić całe życie Wydawało mu się wręcz cudem, że zdarzały się jednak udane małżeństwa. On sam był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, dopóki się nie okazało, iż jego żona do szaleństwa zakochała się w innym mężczyźnie. Było to tak standardowe, że aż żenujące. Mimo woli zastanawiał się, które z rodziców Moniąue ponosi winę za rozwód. Może istnieje powód, dla którego jej matka obnosi się z posępną miną i twardo zaciska pełne usta w kształcie serca A może od początku była sekutnicą i to on nie mógł z nią dłużej wytrzymać Kto wie Charlie miał to w nosie. Obchodziło go wyłącznie dziecko. Tym razem Moniąue stawiła się na spotkanie z matką o czasie. Charlie wypytał ją, kiedy ma wrócić, i punktualnie o trzeciej odesłał ją, a sam jeszcze raz wjechał na górę, żeby ostatni szus wykonać sam. Odkrył, że wcale nie zjeżdża lepiej, szybciej ani ryzykowniej niż przedtem. Moniąue z łatwością dotrzymywała mu kroku; ojciec dobrze ją wyszkolił. Myśląc o niej Charlie na przemian to cieszył się, to żałował, że nie mieli z Carole dzieci. Wiele by to skomplikowało i przypuszczalnie 100 DUCH nie zdołałoby zapobiec rozstaniu, lecz przynajmniej mieliby się czym pochwalić po dziesięciu wspólnych latach. Podzielili między siebie parę antyków, kilka niezłych obrazów, pościel i porcelanę... Cholernie mało, jak na dorobek całego życia. Po tylu latach powinni mieć coś więcej. Nazajutrz nie spotkał na stoku ani Moniąue, ani jej matki. Pewnie wróciły do domu. Przez następne dwa dni jeździł sam. Zauważył parę ładnych kobiet, żadna z nich jednak nie wydawała się warta zachodu. Czuł, że nie miałby im nic do powiedzenia, nic do zaoferowania — ani flirtu, ani nawet zabawnej anegdotki. Jego studnia wyschła, a jedyną osobą, która zdołała go wyrwać z apatii, była ośmioletnia dziewczynka. Dawało smutne świadectwo o jego psychice oraz perspektywach na przyszłość. Zdumiał się, kiedy w sylwestra znów natknął się na Moniąue. — Gdzie się podziewałaś — zapytał radośnie, gdy spotkali się nakładając narty pod stacją wyciągu. Matki nigdzie nie było widać. Charlie nadal nie mógł zrozumieć kobiety, która robi tyle szumu, że ktoś postawił dziecku hot doga i frytki, a pozwala mu jeździć samemu. Z tego co sam zaobserwował, niewiele czasu poświęcała Moniąue. Dziewczynka rozpromieniła się na jego widok. — Wróciłyśmy do domu, bo mama musiała iść do pracy — wyjaśniła. — Ale za to tym razem zostajemy aż do jutra. — Ja też. — Zamierzał wrócić dopiero wieczorem pierwszego stycznia. — Będziesz dziś czekać na przybycie Nowego Roku — Mam nadzieję — pisnęła. — Tato pozwalał mi pić szampana. Mama mówi, że od tego się głupieje. — To możliwe — Charlie roześmiał się na myśl o litrach szampana, które wypił w przeciągu ubiegłego ćwierćwiecza. Jego efekt mógł być przedmiotem dyskusji. — Parę kropelek chyba nie zaszkodzi — rzekł. — Mama nie da mi nawet łyczka — Po chwili Moniąue dodała weselszym tonem: — Wczoraj byłyśmy w kinie. Bombowy film 101 DANIELLE STEEL Treści filmu nie zdążyła mu już opowiedzieć, bo trzeba było zsiadać z krzesełka. Tym razem punktualnie w południe wyprawił ją na dół, do matki. Po lunchu spotkali się znowu. Moniąue przyprowadziła kolegę ze szkoły. Chłopczyk nieźle dawał sobie radę na trudnym stoku, ale Moniąue szepnęła do Charliego z poważną miną, że Tommy to dupa nie narciarz. Charlie z uśmiechem patrzył, jak dzieci śmignęły naprzód. On sam zjechał trochę ostrożniej, bo pod koniec dnia czuł się zmęczony. Moniąue skończyła wcześniej, lecz ku swemu zdumieniu po kolacji spotkał je w hotelu. Siedziały w dużym salonie przylegającym do holu. Matka wyciągała długie nogi przed kominkiem, jej ściągnięte w koński ogon włosy połyskiwały czerwono w blasku ognia. Mówiła właśnie coś do Moniąue, a na twarzy miała autentyczny uśmiech Charlie, acz z niechęcią, musiał przyznać w duchu, że dodał on jej uroku. Była piękną kobietą, mimo że w jej wielkich, migdałowych oczach malował się chłód i smutek. Zawahał się, w końcu jednak zdecydował się podejść i przywitać. Spędził tyle czasu z Moniąue, że nieuprzejme byłoby udawanie, że nie zauważa jej matki. W jej uśmiechu było coś egzotycznego i tajemniczego, lecz w chwili gdy rozpoznała Charliego, uśmiech zniknął, twarz stężała jak maska. Charlie nigdy nie widział czegoś podobnego. Ta kobieta odgradzała się od reszty świata drutem kolczastym. — Witam ponownie — rzekł, usiłując sprawiać wrażenie bardziej swobodnego, niż był w rzeczywistości. Nie udało mu siei może zresztą za mało się starał. Czuł się jak głupiec, widząc jej niezadowoloną minę. — Wspaniały śnieg dzisiaj, nieprawdaż — dodał, żeby coś powiedzieć. Zerknęła na niego i znów obojętnie wpatrzyła się w ogień. W końcu jednak zmusiła się, by podnieść na niego wzrok. — Tak, to prawda — odparła takim tonem, jak gdyby rozmowa z nim sprawiała jej ból. — Moniąue mówiła mi, że znów jeździliście razem — dodała niemal zaczepnie. Charlie miał ochotę powiedzieć jej coś przykrego. Nie chciał, aby ta kobieta myślała, że w jego znajomości z Moniąue jest coś niezdrowego. Jeździli razem na nartach i tyle, a mała łaknęła męskiego towarzystwa, bo tęskniła za ojcem 102 DUCH Zmilczał ze względu na obecność dziewczynki. Gdy ta po chwili pobiegła się bawić, Francesca Yironnet odezwała się cicho: — Jest pan dla niej bardzo miły. Ma pan dzieci — Niestety, nie mam — odparł Charlie — i bardzo tego żałuję. Znów zwrócił uwagę na to, jak spięta jest ta kobieta. Zachowywała się niczym ranne zwierzę schowane w norze; widać było tylko błyszczące w mroku oczy. Miał ochotę wyciągnąć ją z tego ukrycia. Dawniej uwielbiał tego rodzaju wyzwania, ale jeszcze przed ślubem z Carole odpuścił sobie wszystkie inne kobiety. Przeważnie i tak szkoda było czasu i zachodu. Mimo to... w oczach Franceski Yironnet czytał bolesną epopeję. — Jest pani szczęściarą, że ma pani Moniąue — rzekł miękko. Tym razem spojrzała mu prosto w twarz i nareszcie zobaczył ulotny przebłysk ciepła pod czapą lodowca. Co prawda trzeba by o wiele więcej ognia, żeby można było mówić o jakiejś istotniejszej różnicy. — Tak, mam szczęście — przyznała słabo. — Mała jest znakomitą narciarką — uśmiechnął się. — Z trudem za nią nadążam. — Mnie też zostawia w tyle — Francesca omal się nie zaśmiała, lecz pohamowała się. Nie chciała spoufalać się z tym mężczyzną. — Dlatego pozwalam jej jeździć samej — wyjaśniła. — Jest dla mnie po prostu za dobra. — Mówiła mi, że jeździły panie na nartach we Francji — rzekł mimochodem i zobaczył, jak na te słowa twarz pani Yironnet zamyka się na nowo. Miał nieomal wrażenie, że patrzy na automatyczne drzwi sejfu. Rygle i zasuwy opadły, chyba tylko dynamit zdołałby je wysadzić. Najwyraźniej przypomniał jej o czymś, o czym nie chciała myśleć, zatrzasnęła więc przed nim wszystkie bramy. Gdy wróciła Moniąue, Francesca wstała i stwierdziła, że pora spać. Dziewczynka była załamana. Tak dobrze się bawiła. Chciała zaczekać, aż przyjdzie Nowy Rok. Charlie wiedział, że po części była to jego wina. Francesca nie czuła się przy nim bezpieczna, uległa więc impulsowi, by uciec zabierając ze sobą 103 DANIELLE STEEL córkę. A przecież nie chciał od niej niczego, ot, przypadkiem pojawił się na jej drodze. Jednakże nawet ten cień zagrożenia, wątły ślad obecności innego człowieka w jej życiu, śmiertelnie ją przestraszył. Charlie próbował wstawić się za swoją małą przyjaciółką: — To bardzo wcześnie jak na sylwestra, nie sądzi pani Może kupimy Moniąue piwo bezalkoholowe, a sami wypijemy po lampce wina Ale to przeraziło ją jeszcze bardziej. Potrząsnęła głową, podziękowała i w przeciągu dwóch minut już ich nie było. Charliemu zrobiło się jej żal. Nigdy nie spotkał równie znerwicowanej kobiety. Co takiego zrobił ten sportowiec, że tak ją zranił Albo coś naprawdę potwornego, albo też ona tak to odebrała, co w sumie wychodziło na jedno. A przecież czuł, że ta zbroja mogła kryć całkiem przyzwoitego człowieka. Poszedł do baru i przesiedział tam do wpół do jedenastej. Potem wrócił do swojego pokoju. Nie było sensu tkwić na dole patrząc, jak inni śmieją się, krzyczą i coraz bardziej się upijają. Gladys Palmer miała sporo racji. O północy, kiedy wyły syreny i dzwoniły dzwony, a pary całowały się obiecując sobie, że ten nowy rok będzie inny, lepszy, Charlie spał już jak kamień. Obudził się rześki wcześnie rano i zobaczył, że pada śnieg, a widoczność jest bardzo zła. Zerwał się silny wiatr i było zimno, postanowił więc wracać do domu. Mieszkał tak blisko, że mógł tu przyjeżdżać, kiedy tylko zechciał. Zamiast na siłę przedłużać pobyt, może dalej urządzać się w pałacyku. Trzy dni dobrej jazdy na razie mu wystarczą. Wymeldował się o dziesiątej trzydzieści, a o jedenastej był już z powrotem w domu. Wiatr usypał jeszcze wyższe zaspy, po czym nagle ustał i wszystko otuliła majestatyczna cisza. Charlie z zachwytem patrzył na świat z okien dawnego buduaru Sary. Czytał książkę, od czasu do czasu zerkając, żeby sprawdzić, czy śnieg nadal pada. Myślał też o małej dziewczynce, którą poznał w Char-lemont, i o jej życiu z matką — taką smutną i surową. Przypomniał sobie o książkach, które wypożyczył. Jedną z nich dał Gladys Palmer, lecz i tak jutro miał ją odebrać, 104 DUCH postanowił więc od razu wstąpić do biblioteki, choć było oczywiste, że nie przypadł do serca pani Yironnet. Z zamyślenia wyrwał go dziwny odgłos, który dobiegł ze strychu. Charlie mimo woli podskoczył, a potem roześmiał się. Czuł się jak głupiec. W domu o takiej historii rzeczywiście łatwo było wszystko przypisać siłom nadnaturalnym. Człowiekowi jakoś nie przyszło do głowy, że na strychu może gnieździć się wiewiórka czy nawet szczur. Postanowił nie zwracać uwagi na hałasy i sięgnął po kilka fachowych czasopism, które kupił w miasteczku. Po chwili jednak znów coś zaszurało na strychu, jak gdyby ciągnięto tam po podłodze jakiś przedmiot, a następnie dał się słyszeć chrobot, który potwierdził wcześniejsze przypuszczenia Char-liego. To musiał być gryzoń. Tym razem nie sądził, iżby to duch Sary miał ochotę na figle. Skoro nawet Gladys widziała ją tylko raz w życiu, Charlie pogodził się z tym, że już mu się nie ukaże. Dom był teraz pusty, jeśli nie liczyć zwierzaka har-cującego mu nad głową. Hałasy rozbrzmiewały przez całe popołudnie, o zmierzchu zaś Charlie wyjął ze schowka drabinę i postanowił wejść na strych i sprawdzić. Bał się, że szczur zniszczy instalację elektryczną. Dom był bardzo stary, byle spięcie mogło spowodować pożar. Obiecał zresztą Gladys, że będzie uważał. Gdy jednak otworzył klapę i wydostał się na poddasze, panowała tam idealna cisza. Wiedział, że nie cierpi na urojenia; miał tylko nadzieję, że gryzonie nie znalazły sobie dróg pomiędzy deskami ścian. Był pewien, iż hałasy słyszał bezpośrednio nad sobą. Wrócił po latarkę i zajrzał w każdy kąt. Zobaczył te same pudła, które widział wcześniej, zabawki, stare lustro oparte o ścianę, lecz potem w przeciwległym końcu pomieszczenia wypatrzył coś, czego dotąd nie zauważył. Była to stara, ręcznie rzeźbiona kołyska. Delikatnie przesunął po niej dłonią. Zastanawiał się, czy należała do Gladys czy do Sary. W obu przypadkach było to równie smutne — dzieci odeszły, co gorsza, już nie żyły. Odwrócił się walcząc z gorzko--słodkim wzruszeniem i poświecił latarką w kąt, by się upewnić, czy nie zbudowało tam sobie gniazda żadne zwierzę. Wiedział, że wiewiórki często to robiły. Mogły tu mieszkać od dłuższego 105 DANIELLE STEEL czasu. Pod oknem znajdowała się niewielka wnęka, a w niej upchnięty stary odrapany kuferek. Pokrywała go gruba warstwa kurzu, najwyraźniej więc tkwił tam od dawna. Łatwo było go przeoczyć, obita skórą pokrywa zdawała się stapiać ze ścianą. Kiedy Charlie spróbował ją podnieść, wzniecając chmurę pyłu, okazało się, iż kuferek zamknięty jest na klucz. Paradoksalnie dodało to Charliemu bodźca, by tym bardziej sforsować wieko. Na kufrze nie było nawet inicjałów, choć Charlie spodziewałby się raczej herbu — ostatecznie mieszkali tu ongiś utytułowani Europejczycy. Manipulując przy zamku, zdarł niechcący kawałek starej, kruchej skóry. Obicie łuszczyło się, lecz sam kuferek wyglądał solidnie. Choć nieduży, był przy tym nadspodziewanie ciężki, jakby pełen kamieni. Z pewnym wysiłkiem Charlie dociągnął go do otworu, podniósł i powoli zsunął się na dół po drabinie, ostrożnie balansując trzymanym na ramieniu ciężarem, żeby go nie upuścić. Kiedy postawił znalezisko na podłodze w górnym holu, aż zadudniło. Zamknął klapę, zniósł kuferek do kuchni i wyjął narzędzia, żeby podważyć zamek. Krępowała go nieco myśl, że być może Gladys Palmer schowała tam swoje małe skarby albo dokumenty, które chciała ustrzec przed niepowołanym okiem. Czuł, że powinien najpierw do niej zadzwonić, kufer jednak wydawał się o wiele starszy od niej. Skóra była sucha i łamliwa, mosiężne ćwieki zaśniedziałe; mógł przypuszczać, że kuferek jest tu równie długo jak sam dom. Walcząc z uczuciem, że dopuszcza się gwałtu, Charlie dotąd mocował się z zamkiem, aż ten nagle poddał się i odpadł. Dotknął palcami wieka i nagle zabrakło mu tchu. Nie wiedział, co właściwie spodziewa się znaleźć wewnątrz — pieniądze, klejnoty, mapy, pożółkłą czaszkę, jakieś inne upiorne trofeum czy ozdoby choinkowe z ubiegłego stulecia. Serce mu waliło, a gdy podniósł pokrywę, zdało mu się, że słyszy obok siebie szelest. Zaśmiał się w ciszy starej kuchni, zdając sobie sprawę, że to tylko gra jego wyobraźni. Już pierwszy rzut oka mocno go rozczarował, w kufrze bowiem zobaczył ponad tuzin starych, oprawnych w skórę tomików małego formatu — śpiewników albo książeczek do nabożeństwa. Wszystkie wyglądały identycznie, wy- 106 DUCH stawały z nich długie jedwabne zakładki. Skóra miała pewnie ongiś barwę czerwoną, ale z czasem przybrała spłowiały brunatny odcień. Charlie wyjął jedną z książek i otworzył ją, zastanawiając się, czy pochodzi z którejś z okolicznych parafii. Na okładce nie było żadnego tytułu, ale wyglądała wielce szacownie. Gdy jednak zajrzał do środka, poczuł zimny dreszcz. Na pierwszej stronie widniało nazwisko Sary Fergu-son i rok 1789 wykaligrafowane drobnym, eleganckim pismem. Atrament wysechł ponad dwieście lat temu. Jakże to było dawno.... Charlie przymknął oczy w nostalgicznej zadumie. Wyobraził sobie Sarę, jak siedzi przy biurku i pisze. Ostrożnie, z obawy, że tomik rozsypie mu się w palcach, obrócił stronę i nagle pojął, co trzyma w dłoni. To nie modlitewnik, lecz dziennik, pamiętnik Sary, jej list do przyszłych pokoleń. Opowiadała w nim o swoich losach, o miejscach, które odwiedziła, ludziach, których znała, myślach, które taiła w swym sercu... Po policzku Charliego potoczyła się łza i spadła na dłoń. Dygocząc z podniecenia, pochylił się nad pożółkłymi stronicami i zaczai czytać. ROZDZIAŁ 8 Sara Ferguson stalą przy oknie spoglądając na wrzosowisko. Spędziła tak niemal cale ostatnie dwa dni. Był sierpień, mgły wszakże od rana wisiały tuż nad ziemią, niebo pociemniało i łatwo było zgadnąć, iż niedługo nadciągnie burza. Wszystko wokół przybrało mroczny, złowieszczy wygląd. Sarę ogarnęły równie posępne myśli. Jej mąż, Edward hrabia Balfour, od czterech dni nie wracał do domu. Zabrał pięciu konnych i oznajmił, że jedzie na polowanie. Sara nie pytała, dokąd. Nigdy nie zadawała pytań. Wiedziała, że nie warto. Ludziom, którzy teraz go szukali, kazała sprawdzić okoliczne gospody i przepytać dziewczęta z pobliskich gospodarstw. Znała Edwarda dobrze od wielu lat. Znała jego okrucieństwo, fałsz, brutalne chuci, bezlitosny język i jeszcze bardziej bezlitosną pięść. Edward jej nie kochał; zawiodła go gorzko i wciąż zawodziła. Ledwie trzy miesiące temu pochowali szóste dziecko, które z nim poczęła, tym razem zmarłe przy urodzeniu. Jedynym, czego chciał od niej Edward, był syn i spadkobierca, a ona mu go nie dała. Wszystkie dzieci rodziły się przedwcześnie — albo martwe, albo też umierały parę godzin później. Jej matka zmarła w połogu wraz z drugim dzieckiem i od maleńkości Sara mieszkała tylko z ojcem. Był już stary, po śmierci matki nie ożenił się ponownie. Sara, taka śliczna, przylepna i kochająca, przesłoniła mu cały świat. Wychowywał ją i rozpieszczał. A gdy w końcu podupadł na zdrowiu, z kolei ona pielęgnowała go z oddaniem i dzięki temu żył 108 DUCH o wiele dłużej, niż byłoby mu dane. Nim jednak ukończyła szesnaście lat, stało się dlań oczywiste, że długo już nie pociągnie. Nie mógł zwlekać: musiał przed śmiercią znaleźć dla niej męża. W hrabstwie mieszkało wielu potencjalnych kandydatów — utytułowanych, bogatych i wpływowych. Ale Balfour zalecał się do niej najbardziej natarczywie, a jego ziemie przylegały do majątku Fergusonów. Łącznie tworzyłyby imponującą włość, jedną z największych w całej Anglii. Ojciec Sary w ciągu lat dodał do swego dziedzictwa olbrzymie połacie ziemi i Sara miała wiano, którego nie powstydziłaby się księżniczka z królewskiego rodu. W końcu Balfour ją zdobył. Był wytrwały, jego argumenty zaś — zbyt wymowne, by można je puścić mimo uszu. O jej rękę starał się też inny, młodszy mężczyzna, którego bardzo lubiła, ale Edward przekonał pana Fergusona, że żyjąc tak długo w towarzystwie starca, Sara nigdy nie będzie szczęśliwa z młodzieńcem w swoim wieku. Potrzebuje kogoś, kto zastąpi jej ojca. A Sara tak mało wiedziała o Edwardzie, za mało, żeby błagać ojca o litość. W wieku szesnastu lat została hrabiną Balfour. Wesele było skromne, majątek olbrzymi, a pokuta bez końca. Jej ojciec zmarł w pięć tygodni po ślubie. Począwszy od tego dnia Edward bił ją regularnie aż do chwili, gdy zaszła w ciążę. Potem już tylko policzkował i złorzeczył, mówił, że ją zabije, jeśli nie da mu dziedzica. Większość czasu spędzał poza domem. Polował, pił w oberżach, obściskiwał służące albo odwiedzał przyjaciół w całej Anglii. O, jakże smutnym był dzień, kiedy wracał Ale najżałobniejszy dzień nastał, gdy ich pierwsze dziecko zmarło w kilka godzin po urodzeniu. Jedyny drobny promyk w życiu Sary zgasł. Edward nie rozpaczał tak bardzo jak ona, była to bowiem dziewczynka. Następnych dwóch synów urodziło się martwych, a trzeci o wiele za wcześnie; potem powiła znowu dwie dziewczynki. Martwe ciałko ostatniej Sara przez wiele godzin przyciskała do piersi, tracąc rozum z żalu i bólu. Musieli siłą odebrać jej dziecko, żeby je pochować. Od tamtego czasu Edward prawie się do niej nie odzywał. 109 DANIELLE STEEL Wszyscy w hrabstwie, nie wyłączając Sary, wiedzieli, że miał niezliczonych bastardów, wśród nich siedmiu synów. Ostrzegł już żonę, że jeśli nie da mu następcy, raczej uzna któregoś z nich, niżby miał przekazać tytuł i majętność swojemu przyrodniemu bratu, Havershamowi, do którego żywił zaciekłą nienawiść. — Nie zostawię ci ani grosza — szydził z niej. — Zresztą prędzej cię zabiję, niźli pozwolę żyć na tej ziemi beze mnie, ty nędzna, bezużyteczna suko W ciągu ośmiu lat część jej duszy i tak umarła; oczy Sary przybrały martwy wyraz, który czasami sama dostrzegała w lustrze. Zwłaszcza po śmierci ostatniego dziecka nie dbała już, czy będzie żyć, czy umrze. Jej ojciec powstałby z grobu, gdyby wiedział, na jaki los ją skazał. Nie miała już ani nadziei, ani marzeń. Mąż — człowiek, który ślubował miłość — miał dla niej tylko szyderstwo, pięść i wzgardę, ona zaś musiała wciąż oddawać mu się, bezskutecznie próbując dać mu następcę. W wieku pięćdziesięciu czterech lat Edward wciąż był przystojnym mężczyzną. Arystokratyczna powierzchowność pomogła mu uwieść niejedną młodą wieśniaczkę, którą natychmiast przestawał się interesować. Nawet jeśli pojawiło się dziecko, nie zdarzyło się nigdy, by Edward dał na jego wychowanie chociaż pensa. Nie dbał o nikogo i o nic. Napędzała go tylko zastarzała zazdrość o młodszego brata oraz chciwość, która kazała mu ciągle zachłannie powiększać swoje ziemie. Dołączył do nich ziemie ojca Sary, zagarnął także wszystkie jej pieniądze i sprzedał większość klejnotów jej matki. Wycisnął z niej wszystko, nie doczekał się tylko prawego spadkobiercy. Zdawała sobie sprawę, że będzie się o niego starał dopóty, dopóki Sara nie umrze przy następnej próbie. Potem weźmie sobie nową żonę. Nie martwiła się tym, miała tylko nadzieję, że koniec nastąpi szybko. Może wystarczy kolejne bezlitosne pobicie albo martwe dziecko, wraz z którym będzie mogła przenieść się na tamten świat. Nie pragnęła już niczego prócz śmierci, która da jej wyzwolenie. Wiedziała, że śmierć przyjdzie najpierw po nią; zdawało się niepodobne, by Edwardowi w którejś niecnej przygodzie no DUCH mogło się przytrafić coś złego. I teraz pewnie leżał gdzieś pijany w objęciach sprzedajnej dziewki. Lada moment wróci, wjedzie na dziedziniec na tym półdzikim koniu i znów będzie się na niej wyżywać. Była wdzięczna losowi za jego przedłużającą się nieobecność, wiedziała wszakże, iż Edward jest zanadto podły, by nawet sam diabeł zechciał go wreszcie porwać. Odwróciła się od okna i spojrzała na zegar stojący na kominku. Właśnie minęła czwarta. Zastanawiała się, czy powinna słać po Havershama, prosić go, żeby jechał szukać brata. Jeśli jednak Edward wróciwszy zastanie go tutaj, tylko bardziej się wścieknie i znów odegra na niej. Postanowiła zaczekać jeszcze jeden dzień. Powoli przeszła w głąb pokoju i usiadła, podtrzymując fałdy lśniącej zielonej jedwabnej sukni z ciemniejszym aksamitnym stanikiem, który opinał jej szczupłą postać tak ciasno, że mogła uchodzić za młodą dziewczynę. Kremowa gaza bluzki stapiała się z delikatną skórą, nadając jej łudząco kruchy wygląd. Na swoje szczęście lub nieszczęście Sara była silniejsza, niż mogło się wydawać; w przeciwnym wypadku nie zniosłaby ciągłego bicia. Z jasną cerą kontrastowały lśniące czarne włosy. Czesała je w długi warkocz okręcony kilkakrotnie wokół głowy. Sara zawsze była elegancka, nie będąc przy tym strojną. Nosiła się z godnością, która zdawała się przeczyć rozpaczy malującej się w jej oczach. Zawsze miała dobre słowo dla sług, pomagała dzierżawcom pielęgnować chore dzieci, nosiła im jedzenie, zawsze gotowa do poświęceń. Pasjonowała się literaturą i sztuką i za młodu wraz z ojcem zwiedziła Włochy i Francję, ale od tego czasu nie wyjeżdżała już nigdzie. Edward zamknął ją w domu i traktował jak mebel. Od dawna nie dostrzegał nawet jej wyjątkowej urody, a swoje konie traktował o wiele lepiej niż ją. To Haversham zawsze ją zauważał, on się o nią troszczył, on jedyny widział smutek w jej oczach. Niepokoił się, ilekroć usłyszał, że Sara niedomaga, i od lat buntował się widząc, w jaki sposób traktuje ją jego brat. Niewiele jednak mógł zrobić, aby jej ulżyć. Haversham był od Sary o pięć lat starszy ni DANIELLE STEEL i nim jeszcze urodziła mężowi pierwsze dziecko, zdążył się w niej zakochać po uszy. Zanim wyznał jej miłość, minęły kolejne dwa lata, a gdy w końcu się odważył, Sara omal nie zemdlała ze strachu. Wiedziała, co by się stało, gdyby odwzajemniła to uczucie. Edward zabiłby ich oboje. Zmusiła Havershama, żeby przysiągł, iż nigdy już o tym nie wspomni. Sama także od lat była w nim zakochana, lecz nie dała mu tego poznać. Czyniąc to, wystawiłaby na ryzyko jego życie, które znaczyło dla niej o wiele więcej niż własne. Oboje wiedzieli, że nie ma żadnej nadziei na to, aby kiedykolwiek mogli być razem. Cztery lata później Haversham ożenił się w końcu z jedną ze swoich kuzynek, głupiutką, lecz poczciwą siedemnastoletnią panienką o imieniu Alice. Alice wychowała się w Kornwalii i pod wieloma względami była prowincjuszka, ale finansowo stanowiła dobrą partię. Obie rodziny były zadowolone, zaś w ciągu czterech lat Alice urodziła mężowi cztery śliczne córeczki. One jednak także nie mogły dziedziczyć ziemi ani hrabiowskiego tytułu i poza samym Havershamem ród nadal nie miał męskiego spadkobiercy. Zaczęło się zmierzchać. Sara zapaliła świece i w tej samej chwili posłyszała gwar na dziedzińcu. Zadrżała, zamykając oczy i modląc się, żeby Edward jeszcze nie wrócił. Wiedziała, że grzeszy, ale nie mogła opędzić się myśli, jak cudownej odmianie uległby jej los, gdyby Edward rzeczywiście postradał życie. Świadomość, iż ma spędzić z nim resztę swoich dni, była nie do zniesienia. Jakkolwiek krótkie, życie z Edwardem i tak było nie kończącą się męką. Odstawiła lichtarz i szybko podeszła do okna. Zobaczyła jego konia, bez jeźdźca. Prowadziło go kilku pachołków. Dalej jechał chłopski wóz, a na nim, na rozłożonym płaszczu, dostrzegła ciało. Wyglądało jak martwe. Serce zatrzepotało jej niczym ptak w klatce. Czekała. Jeśli Edward nie żyje, zachowają powagę i ktoś przyjdzie ją powiadomić. Lecz gdy tylko ludzie weszli na dziedziniec, zaczęli biegać i wołać o pomoc. Ktoś dosiadł konia, żeby jechać po doktora, a czterech służących położyło Edwarda na desce i wniosło do domu. Kiedy Sara zdała sobie sprawę, że Edward jeszcze żyje, serce 112 DUCH zaciążyło jej w piersi jak kamień. Najwyraźniej mieli nadzieję go uratować. — Boże, przebacz mi... — szepnęła. W tej samej chwili drzwi w przeciwległym końcu wielkiej komnaty rozwarły się z trzaskiem i słudzy wnieśli Edwarda do środka. — Jego lordowska mość spadł z konia i chyba uderzył się w głowę — bąknął któryś. Skinęła na nich, żeby poszli za nią do sypialni, i patrzyła w milczeniu, gdy kładli go na łożu. Wciąż miał na sobie to samo ubranie, które włożył wyjeżdżając. Koszula była podarta i zakurzona, a broda pełna rzepów. — Kiedy to się stało — spytała cicho. Usłyszawszy, że tegoż ranka, nie uwierzyła im. Szara twarz Edwarda oblepiona była skrzepłą krwią i zaschniętymi wymiocinami, najpewniej sprzed paru dni. Kiedy nadszedł doktor, mężczyźni wzięli go na stronę i szeptem wyjaśnili, co się stało. Hrabia Balfour zaczai swą włóczęgę wizytą u kobiety w pobliskim gospodarstwie, ludzi zaś posłał przodem, żeby oczekiwali go w oberży. Czekali cierpliwie prawie trzy dni. Nie było to niezwykłe, że zasiedział się gdzieś tak długo, toteż spokojnie raczyli się piwem i whisky, nie szczędząc sobie sprośnych żarcików pod adresem swego pana. W końcu gdy nadal się nie pojawiał, wrócili po niego. Okazało się wtedy, że opuścił wieśniaczkę jeszcze pierwszego dnia. Zawezwali szeryfa i zaczęli go szukać. Tymczasem Edward leżał nieprzytomny. Z początku myśleli, że skręcił sobie kark, ale jeszcze oddychał. Ocknął się na chwilę, gdy wieźli go do domu, potem znów stracił zmysły. Teraz, leżąc w łożu, wyglądał bardzo kiepsko. Dla doktora nie stanowiło to żadnej nowości, natomiast żona jego lordowskiej mości nie musiała dokładnie wiedzieć, gdzie był i co robił. Teraz trzeba mu puścić krew, a potem przystawić pijawki i czekać na wynik. Balfour był krzepkim, zdrowym mężczyzną i nawet zważywszy jego wiek istniała możliwość, że się z tego wyliże. Sara twardo stała przy łóżku, gdy choremu puszczano krew. Nie znosiła widoku pijawek i nim doktor wyszedł 8 Duch DANIELLE STEEL z sypialni, wyglądała jeszcze gorzej niż Edward. Usiadła przy biurku i napisała kartkę do Havershama, żeby powiadomić go, co się stało. Jeśli istniało ryzyko, że Edward nie przeżyje dzisiejszej nocy, jego brat powinien przyjechać. Zapieczętowała list i wysłała przez posłańca. Do dworu Havershama była godzina jazdy i spodziewała się, że ujrzy go jeszcze tegoż wieczoru. Wróciła do sypialni i usiadła na krześle, próbując pojąć własne uczucia. Przeważały w nich obojętność, strach i pogarda. Już nawet nie pamiętała czasów, gdy kochała Edwarda. Zauroczenie trwało krótko; prysło, kiedy przekonała się, że to, co brała za pewnik, było kłamstwem. Tej nocy część jej duszy — ta silna, jeszcze nie złamana — modliła się, by zmarł przed świtem. Wydawało jej się, że nie zdoła z nim przeżyć już ani jednego dnia. Nie mogła znieść myśli, że miałaby mu znów pozwolić się posiąść. Wolałaby umrzeć, niż urodzić mu jeszcze jedno dziecko, a przecież wiedziała, że jeśli Edward wyzdrowieje, to tylko kwestia czasu: znów po nią sięgnie i zniewoli ją. Margaret, pokojówka, zajrzała do niej tuż przed północą pytając, czy jej czego nie trzeba. Była to miła, młodziutka i prosta dziewczyna, namiętnie oddana Sarze, którą uważała za najwspanialszą ze znanych jej kobiet. Była dla niej gotowa na wszystko. Sara, zaskoczona, że dziewczyna jeszcze nie śpi, odesłała ją do łóżka. Haversham przyjechał dopiero około drugiej w nocy. Jego dwie córeczki zaraziły Alice odrą i wszystkie trzy czuły się bardzo źle; dręczyła je wysypka, swędzenie i kaszel, toteż niechętnie zostawiał je bez opieki. Kiedy jednak otrzymał wiadomość od Sary, wiedział, że musi jechać. — Jak on się czuje — zapytał, podchodząc i ujmując jej dłonie. Był równie przystojny jak Edward za młodu i Sara czuła, iż drgnęło jej serce. — Kilka godzin temu doktor puścił mu krew i przystawił pijawki. Nie poruszył się ani nie wydał głosu. Nie wiem, Havershamie.... Doktor podejrzewa jakiś wewnętrzny krwotok. Nie stwierdził żadnych złamań, ale... wygląda, jakby miał tego nie przeżyć. Pomyślałam, że zechcesz być przy nim. — Z oczu Sary nie dało się nic wyczytać. 114 DUCH — Przede wszystkim chciałem być przy tobie. Spojrzała na niego z wdzięcznością, prowadząc go do pokoju Edwarda. W stanie chorego nie zaszła żadna zmiana. Haversham długo stał zamyślony przy jego łożu. Edward wyglądał, jak gdyby już był martwy. Haversham zawsze zakładał, że brat w końcu doczeka się syna, chociaż i on sam, mimo czworga dzieci, jakoś nie dorobił się potomka płci męskiej. Sara urodziła jednak trzech synów, którzy nie przeżyli porodu; mogła mieć następnych. Nigdy nie spodziewał się, że w pewnym momencie ciężar odpowiedzialności za ród i tytuł może spaść na jego barki. — Kiedy to się stało — zapytał stroskany, gdy kamerdyner podał mu lampkę brandy w bawialni. — Mówią, że dziś rano — odparła cicho, po czym dodała spokojnie: — Kłamią. Haversham po raz kolejny uświadomił sobie, że ta drobna kobieta ma więcej siły i odwagi od większości mężczyzn — z pewnością zaś od niego. Założył nogę na nogę desperacko opanowując chęć, by porwać ją w ramiona. — Zresztą — podjęła — to nieistotne. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, widzimy w jakim stanie jest teraz. — Obojgu Edward wydawał się śmiertelnie ranny. — Czy doktor ma nadzieję Sara bez słowa wzruszyła ramionami. Odstawił kieliszek i pochwycił jej dłoń. — Saro, co zrobisz, jeżeli on umrze — Nie wiem — powiedziała. — Chyba po prostu znów zacznę żyć... oddychać... — Z westchnieniem wyprostowała się na krsześle, a potem uśmiechnęła. — Po prostu w spokoju dokonam gdzieś żywota. Gdyby zostawił jej choć parę pensów, mogłaby kupić sobie własny domek albo nawet gospodarstwo i żyć bez strachu. Niczego więcej nie pragnęła od życia. Edward zabił wszystkie jej marzenia. — Wyjechałabyś ze mną Podniosła wzrok, spłoszona. Nie mówili o tym od lat, zabroniła mu, kiedy ożenił się z Alice. 115 DANIELLE STEEL DUCH — Nie bądź śmieszny — szepnęła. — Masz żonę i cztery córki. Nie możesz ich tak po prostu zostawić i uciec ze mną. Tego właśnie pragnął, zawsze tego chciał. Żona nie znaczyła dla niego nic. Poślubił ją tylko dlatego, że wiedział, iż nigdy nie będzie mieć Sary. Ale teraz... gdyby Edward umarł... Haversham zżymał się na myśl, że znów miałby ją utracić. — Nawet o tym nie myśl — powiedziała stanowczo. Ponad wszystko ceniła sobie honor. Kochała Havershama, ale czasem zachowywał się jak uczniak. Nigdy nie ciążyło na nim brzemię hrabiostwa, nie był zmuszony dorosnąć do odpowiedzialności, która się z nim wiązała. Nie mając tytułu, nie miał też ani pensa poza posagiem swojej żony. — A jeśli przeżyje — szepnął, wpatrując się w migotliwe płomyki świec. — Wtedy ja umrę — odparła ze smutkiem. — Daj Boże, abym nie musiała długo czekać. — Nie pozwolę na to Saro, ten człowiek zabija cię dzień po dniu, rok po roku. Chryste, gdybyś wiedziała, jak ja go nienawidzę Miał do tego mniej powodów niż Sara, chociaż Edward robił co w jego mocy, by uprzykrzyć mu życie od chwili narodzin. Haversham był synem drugiej żony starego lorda Balfoura, młodszym od Edwarda o dwadzieścia pięć lat. — Wyjedź ze mną — szeptał. Brandy uderzała mu do głowy. Już od lat układał w duchu plan wspólnej ucieczki, ale nigdy dotąd nie zebrał się na odwagę, żeby jej to zaproponować. Wiedział, jak wrażliwa była na punkcie Alice. Owszem, Alice była miłą dziewczyną, Haversham ją lubił, ale nigdy nie kochał. — Popłyniemy do Ameryki — ciągnął ściskając jej dłonie. — Będziemy wolni, Saro Musisz to zrobić — namawiał ją gorączkowo. Gdyby Sara mogła sobie pozwolić na szczerość, powiedziałaby mu, że niczego więcej nie pragnie. Czuła jednak, że nie może tego zrobić przez wzgląd na niego, a także na jego żonę. Zresztą jeśli Edward przeżyje ten wypadek, z pewnością odszuka ich i zabije. — Nie wolno ci mówić takich głupstw — powiedziała stanowczo, chcąc go uspokoić. — Ryzykowałbyś życiem... IIĆ — Byłbym z tobą. Za to warto zginąć — rzekł gorąco Haversham. — Sądzisz, że nie mówię poważnie — Przysunął się bliżej. Sarze zabrakło tchu. Odsunęła się nieco; nie mogła dopuścić, żeby to zauważył. — Wiem, że tak, mój drogi — powiedziała z uśmiechem, trzymając go za ręce. Szkoda, że ich losy nie ułożyły się inaczej... Teraz jest za późno; nie zrobi nic, co mogłoby go narazić. Zbyt mocno go kocha. Haversham wyczytał tę miłość z jej oczu i nie mógł już się powstrzymać. Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. — Nie rób tego... — szepnęła, gdy oderwał wargi od jej ust. Powinna być na niego zła, przepędzić go choćby tylko po to, żeby go ocalić. Zbyt długo wszakże łaknęła czułości; nie mogła mu się oprzeć. W końcu jednak uwolniła się z jego objęć i smutno potrząsnęła głową. — Nie wolno nam tego robić, Havershamie. To bardzo niebezpieczne. Ktoś mógłby nas zobaczyć. Twój plan jest piękny, ale to utopia. — Nic nie jest niemożliwe, sama o tym wiesz. Wsiądziemy na statek w Falmouth i pożeglujemy razem do Nowego Świata. Nikt nie zdoła nas zatrzymać. Uśmiechnęła się myśląc, jak jest naiwny i jak mało zna swego brata. Ponadto żadne z nich nie miało pieniędzy. — Wydaje ci się, że to takie proste — powiedziała. — Będziemy żyć w hańbie i niesławie. Pomyśl, jak zareagują twoje córki, kiedy dorosną i dowiedzą się o wszystkim... a biedna Alice... — Alice to jeszcze dziecko, znajdzie sobie innego. Ona zresztą też mnie nie kocha. — Z czasem cię pokocha. Na pewno już się do ciebie przywiązała. Chciała, żeby umiał się cieszyć tym, co ma, docenił swoje spokojne, gładkie życie. Wciąż był bardziej chłopcem niż mężczyzną. Nie pojmował, z jak wielkim niebezpieczeństwem igra. Zły, że Sara się z nim nie zgadza, nachmurzył się, a potem poszedł na górę do Edwarda. Już prawie świtało. — Co z nim — spytała Sara sługę, który czuwał przy chorym. 117 DANIELLE STEEL — Bez zmian, wielmożna pani. Doktor przyjdzie rano, żeby znów puścić mu krew. Skinęła głową. Wyglądało na to, że Edward nie dożyje ranka. Kiedy wyszli z pokoju, na twarzy Havershama malowała się nadzieja. — Drań — syknął. — Kiedy pomyślę, jak cię traktował przez te wszystkie lata, krew mi się gotuje — Nie myśl o tym — odparła cicho, a potem zaproponowała, żeby poszedł położyć się w którejś z gościnnych komnat. Zamierzał zostać do czasu, kiedy Edward albo się ocknie, albo umrze. Przywiózł ze sobą własnych służących, którym zaraz po przyjeździe dano kwaterę na dole. Haversham z wdzięcznością przyjął propozycję, zdziwiony, że Sara nie zamierza iść spać. Wciąż trzymała się na nogach, niezmordowana jak zawsze. Kiedy odszedł, wróciła do sypialni męża i usiadła przy nim, żeby zluzować sługę. Po jakimś czasie zdrzemnęła się w fotelu, marząc o Havershamie. To, co jej powiedział, było szokujące. Wstrząsnęła nią sama idea podróży do Ameryki. Była kusząca, choć nie istniał nawet cień możliwości, by im się to udało. Przede wszystkim Sara nie mogła narażać tego gorącogłowego romantyka, jakim był Haversham. Sama chętnie uciekłaby od Edwarda, nawet gdyby miała to przypłacić życiem. Głowa opadła jej na pierś i nim zaczęły piać koguty, spała jak zabita. Śniło jej się, że jakieś wielkie zwierzę szarpie ją kłami za ramię, chcąc je wyrwać z barku. Obudziła się ze stłumionym jękiem i zaskoczona uświadomiła sobie, iż to Edward zaciska palce na jej ramieniu, przytomny i złośliwy jak zawsze. Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć z bólu. — Edwardzie — wyjąkała. — Jak się czujesz Leżałeś całkiem bez ducha. Przywieźli cię na chłopskim wozie i doktor musiał ci puścić krew. — Na pewno ci przykro, że jeszcze żyję — wycedził zimno, patrząc na nią z jawną nienawiścią. Bawiło go, że nawet chory wciąż jeszcze potrafi zadać ból. — Oczywiście wezwałaś tego durnia, mego brata — Oczy mu błysnęły i nagle puścił jej ramię tak samo nagle, jak je chwycił. 118 DUCH — Tak, Edwardzie... Obawialiśmy się, że jesteś konający — bąknęła, mierząc go czujnie wzrokiem niczym jadowitego węża, którym w istocie był. — Jakżeż rozczarowani musicie być oboje Nieutulona w żalu wdowa i nowy hrabia Balfour. Nie tak szybko, moja droga. Nieprędko spełnią się twoje marzenia — rzekł, zaciskając w palcach jej podbródek. Zdumiewające, że miał tyle siły po tak długiej malignie. Sara podejrzewała, że dodaje mu jej złość. — Nikt ci źle nie życzy, Edwardzie — powiedziała spuszczając oczy, a potem ruszyła wolno do drzwi, żeby przynieść mu kleik na śniadanie. — Chcesz mnie dobić tym świństwem — zrzędził, choć dowiódł już, że daleki jest od śmierci. — Zaraz każę ci podać coś lepszego — odparła spokojnie. — Lepiej się pospiesz — zerknął na nią chytrze. Zawarta w jego spojrzeniu nienawiść paraliżowała ją, gdy była młodsza. Teraz po prostu zmuszała się, by jej nie widzieć, wznieść się ponad nią. Tylko dzięki temu przeżyła do tej pory. — Wiem, co roi sobie mój brat — rzekł Edward z namysłem. — On jest słaby. Nie ocali cię przede mną, moja droga, jeśli taką masz nadzieję. A gdyby nawet spróbował mi cię odebrać, bądź pewna, że was znajdę i umrzecie oboje. Pamiętaj o tym, Saro. Mówię poważnie. — Jestem tego pewna, Edwardzie — odparła gładko. — Nie masz się czego obawiać z naszej strony. Bardzo martwiliśmy się o ciebie — dodała i szybko opuściła pokój, czując, jak kolana jej drżą. Zupełnie jakby wiedział, jakby słyszał, że Haversham namawia ją na wyjazd do Ameryki. Jakimż był głupcem sądząc, że zdoła umknąć przed Edwardem Edward z najwyższą rozkoszą by go zabił. Nie mogłaby uciec z Havershamem, choćby chciała. A gdyby tak uciekła sama ... Z głową pełną najdzikszych pomysłów zeszła do kuchni i kazała Margaret zanieść Edwardowi tacę z solidnym śniadaniem, w skład którego wchodziły ryby, jaja i drożdżowe bułeczki upieczone tegoż ranka. Tymczasem jeden ze służących go ogolił. Kiedy wróciła, Edward wyglądał nieco lepiej 119 DANIELLE STEEL i zdawał się z powrotem sobą. Z jego ust nie padło ani słowo podzięki. Już wydawał rozkazy i choć był bardzo blady, co świadczyło, że nie czuje się dobrze, doktor nie mógł uwierzyć w tak szybką poprawę. Chciał jeszcze raz puścić mu krew, lecz Edward oznajmił, iż każe go obić, jeśli spróbuje. Biedak trząsł się cały wychodząc z pokoju. — Nie powinien wstawać zbyt szybko — ostrzegł. — I nie wolno mu na razie jeść tak obfitych posiłków. — Widział resztki śniadania, z kuchni zaś dolatywał zapach pieczonej kaczki. — Znów straci przytomność, jeśli nie będzie postępował rozsądnie — rzekł doktor nerwowo. Był to ten sam medyk, który asystował przy porodach i był świadkiem śmierci jej kolejnych dzieci. Znał Sarę dobrze i podziwiał ją. Edwarda bał się śmiertelnie. Kiedy za pierwszym razem oznajmił mu, że Sara urodziła martwą córkę, Edward uderzył go i oskarżył o kłamstwo. — Zaopiekujemy się nim, doktorze — powiedziała Sara odprowadzając go na dziedziniec. Gdy odjechał, jeszcze przez dłuższą chwilę wystawiała twarz do słońca. Myślała, co teraz zrobi. Zeszłej nocy zaświtał jej nikły promyk nadziei, który teraz zgasł. Wróciwszy do Edwarda zastała u niego Havershama. Młody człowiek był tak samo jak wszyscy zdumiony poprawą stanu zdrowia swego brata, ale podchodził do tego mniej filozoficznie niż Sara. Nieco później natknęła się na niego w korytarzu. Niosła właśnie Edwardowi drugi talerz zupy — pierwszy wylał jej na ręce, parząc ją boleśnie. Haversham spojrzał na nią z udręką. — Wysłuchaj mnie, Saro. Nie masz teraz wyboru, nie możesz z nim zostać. Jest gorzej niż kiedykolwiek. Chyba całkiem oszalał Tego ranka Edward ostrzegł Havershama, aby trzymał się z dala od Sary, i obiecał, że go zabije, jeśli nie usłucha. Oznajmił, iż z żoną jeszcze nie skończył i zamierza wydusić z jej łona potomka, choćby miała nawet umrzeć. — On nie jest szalony, to po prostu zły człowiek — stwierdziła spokojnie. Wiedziała o tym od dawna, teraz jednak 120 DUCH Edward nie próbował już nawet tego ukrywać. Chciał, żeby wszyscy widzieli, jak ją poniża. — Znajdę jakiś statek — Haversham gorączkowo chwycił ją za rękę. Syknęła z bólu. — Nic podobnego. On cię zabije — ostrzegła. — Trzymaj się z dala ode mnie, Havershamie. Nigdzie z tobą nie pojadę. Jedź do żony i zapomnij o mnie. — Nigdy — rzekł z desperacją. — Rozkazuję ci — Spojrzała na niego groźnie i weszła do sypialni Edwarda. Wieczorem powiedziano jej, że Haversham wrócił do domu. Skoro Edward wyzdrowiał, nie miał powodu dłużej tu siedzieć. Mimo to Sara martwiła się o niego. Haversham był nierozważny i dostatecznie naiwny, by próbować wprowadzić w życie swój plan. Tymczasem oboje musieli pogodzić się ze smutną prawdą, że nie istnieje dla nich wspólna przyszłość. Tej nocy Sara spała niespokojnie, o świcie zaś, kiedy zapiał kogut, zbudziła się i od razu zaczęła intensywnie rozmyślać. Plan Havershama mógł się udać, jeśli pojedzie sama. Był to najbardziej szaleńczy pomysł, jaki kiedykolwiek zaświtał jej w głowie. Po namyśle uznała jednak, iż jest wykonalny, o ile wszystko starannie zaplanuje i zachowa w najgłębszej tajemnicy. Miała jeszcze parę klejnotów po matce, do których Edward nie zdążył się dobrać. Podejrzewała, że rozdawał je swoim kochankom, część zaś na pewno sprzedał. Mimo to pozostało jej dość, by się urządzić. Nigdy nie będzie już żyła w przepychu, ale też nie czuła takiej potrzeby; chciała tylko zyskać bezpieczeństwo i wolność. Nawet jeśli utonie w drodze do Nowego Świata, przynajmniej nie będzie konać w trwodze i poniżeniu, katowana przez znienawidzonego męża. Chętnie podejmie to ryzyko. Nagle w jej życiu pojawił się nowy ceł. Edward pluł jadem i bez przerwy się uskarżał. Spolicz-kował dwóch służących, kiedy próbowali podnieść go i ubrać. Nie czuł się dobrze, ale nigdy by się do tego nie przyznał. W południe, śmiertelnie blady i ponury, siedział w bawialni w swym zwykłym nieprzyjemnym humorze. Wypił trochę wina do lunchu; nieco go ożywiło, ale później zdrzemnął się w fotelu. Sara wymknęła się do swojej sypialni. Miała sporo do 121 DANIELLE STEEL przemyślenia, a także do zrobienia. Najpierw otworzyła zamkniętą na klucz szkatułkę, w której trzymała biżuterię po matce. Chciała upewnić się, że Edward nie zabrał jej i nie sprzedał. Przyglądając się starym bezcennym klejnotom westchnęła na wspomnienie swego ojca. Zawinęła je w chusteczkę i włożyła do kieszeni płaszcza, który potem starannie powiesiła w garderobie. Znów zamknęła szkatułkę na klucz. Tej nocy szeptem rozmówiła się z Margaret. Zapytała, czy to, co mówiła dziewczyna, było prawdą, czy w razie potrzeby może na nią liczyć. — O tak, psze pani — odparła pokojówka dygając. — Wyjechałabyś ze mną, gdybym cię poprosiła — Oczywiście. — Margaret uśmiechnęła się swobodnie, wyobrażając sobie sekretną podróż do Londynu na spotkanie z panem Havershamem. Łatwo było dostrzec, jak kocha jej panią. — A za granicę Margaret zastanawiała się, czy zagranica oznacza Francję. Wiedziała, że w kraju tym wciąż szaleją zamieszki, ale dla Sary gotowa była zaryzykować. — Wszędzie z panią pojadę — powiedziała zuchowato. Sara podziękowała jej, prosząc, by nikomu nie mówiła o tej rozmowie. Dziewczyna posłusznie przyrzekła na wszystkie świętości. To, co zaplanowała Sara na następną noc, było o wiele trudniejsze. W ciepłej sukni i wełnianej opończy o północy przemknęła ukradkiem do stajni, modląc się, by nikt jej nie zauważył. Jak najciszej osiodłała swoją klacz i wyprowadziła na dziedziniec. Wsiadła dopiero wtedy, gdy znalazły się daleko na drodze, i pogalopowała do Falmouth. Zajęło jej to ponad dwie godziny. Był środek nocy; miała jednak nadzieję, że znajdzie kogoś, kto o tej porze nie śpi, i dowie się tyle, ile tylko zdoła. Miała szczęście: w porcie zastała grupę marynarzy klarujących żagle na niewielkim statku, który miał podnieść kotwicę o czwartej, wraz z porannym odpływem. Od nich dowiedziała się o innym statku, który za parę dni miał wrócić z Francji, a we wrześniu odpływał do Nowego Świata. Marynarze półgębkiem dawali do zrozumienia, że 122 DUCH przemyca broń. Znali większość załogi i twierdzili, że to dobry statek i na jego pokładzie Sara będzie bezpieczna, choć nie znajdzie tam żadnych wygód. Zapewniła, że nie ma to dla niej znaczenia. Kryjąc zaciekawienie objaśnili jej, gdzie może wykupić kajutę, a gdy ich pożegnała, uznali zgodnie, iż była to niezmiernie tajemnicza dama. Nawet z twarzą schowaną w cieniu kaptura, Sara przykuwała wzrok, gdyż nie udało jej się zamaskować wrodzonej gracji, ani też akcentu właściwego wyższym sferom. Sara poszła prosto do agenta, którego nazwisko podali marynarze. Otworzył jej w nocnej koszuli i szlafmycy, zaskoczony, że o trzeciej w nocy raptem budzi go nieznajoma kobieta. Jego zdziwienie wzrosło, gdy Sara oświadczyła, iż nie ma pieniędzy, i wręczyła mu grubą bransoletę z rubinami. — Co ja mam z nią zrobić — zapytał zdumiony, ważąc klejnot w ręku. — Sprzedać — brzmiała lakoniczna odpowiedź. Bransoleta była prawdopodobnie warta więcej niż cały statek. Agent nagle przestraszył się, że może być kradziona. — Podróż do Ameryki jest bardzo niebezpieczna — rzekł ostrożnie. — Zdarza się, że ludzie umierają w czasie rejsu. — Ja umrę, jeśli tu zostanę — odparła. Agent przeraził się jeszcze bardziej. — Nie ma pani kłopotów z wymiarem sprawiedliwości — spytał. Co prawda skazańców i tak przeważnie transportowano do kolonii, ona zaś wybierała się tam z własnej woli, więc w sumie wychodziło na jedno. Kobieta potrząsnęła głową w odpowiedzi. Na przekór wszystkiemu miał poczucie, że może jej wierzyć. — Gdzie dostarczyć pani bilet — zagadnął. — Proszę go zatrzymać u siebie. Odbiorę w dniu wyjazdu. Kiedy wypływamy — Piątego września, w czasie pełni księżyca, o świcie. Jeśli się pani spóźni, odpłyniemy bez pani. — Przyjadę na pewno. — Nie zawijamy nigdzie w drodze do Bostonu. Ta wiadomość tylko ją ucieszyła. Nie bała się niewygód rejsu, nie bała się sztormów, niczego — prócz Edwarda. 123 DANIELLE STEEL Zostawiła mu bransoletę i zapisała na kawałku papieru nazwisko: Sara Ferguson , mając nadzieję, że nie skojarzy jej z lordem Balfourem. Statek miał zatem odpłynąć za trzy tygodnie. Nim Sara opuściła Falmouth, była czwarta rano. Z powrotem jechała na złamanie karku; koń raz potknął się i omal jej nie zrzucił z damskiego siodła, ale wraz z pierwszym pianiem koguta znalazła się na dziedzińcu. Kiedy spojrzała w górę, w okno sypialni Edwarda, uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu lat. Za trzy tygodnie będzie wolna. Katusze, jakie musiała znosić z rąk męża, nareszcie dobiegną końca. ROZDZIAŁ 9 Od tej chwili każda minuta spędzona w zamku ciągnęła się jak wiek. Tylko Margaret znała tajemnicę Sary; wiedziała, że mają popłynąć statkiem. Przysięgła solennie, że nie zdradzi tego nawet swoim rodzicom. Sara wszyła resztę swoich klejnotów w podszewkę płaszcza, który przez to nieco przybrał na wadze, nie na tyle jednak, by przy pobieżnych oględzinach mógł budzić podejrzenia. Cały wolny czas poświęcała robotom domowym, starając się unikać Edwarda. Ten wrócił do zdrowia po upadku w ciągu kilku dni i znów pojechał na polowanie. Wrócił w końcu sierpnia z grupą rozhukanych znajomków, z którymi ucztował i pił w wielkiej sali. Sara usunęła z domu wszystkie młodsze służące i odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie wyjechali. Nie widziała Havershama od tamtej wizyty. Pozostałe dziewczynki też zapadły na odrę, a Alice wciąż chorowała i podejrzewano u niej zapalenie płuc, więc nawet z pomocą nianiek miał pełne ręce roboty. Chętnie zobaczyłaby się z nim po raz ostatni, po namyśle jednak uznała, że tak jest lepiej. Mógłby się czegoś domyślić, wyczuć zmianę w jej zachowaniu. Znał ją o wiele lepiej niż Edward. Pilnowała się, by nie dać nic po sobie poznać. Trzymała się wciąż tej samej codziennej rutyny, czasem tylko zdarzało się, że nuciła pod nosem, schowana w najodleglejszej części zamku. Od miesiąca naprawiała gobeliny, starając się uchronić je przed kompletnym zniszczeniem. Któregoś dnia o zmierzchu, właśnie w chwili kiedy zwijała już szycie, znalazł ją tam 125 DANIELLE STEEL Edward. Była sama i nie słyszała, kiedy wszedł do wielkiej, wychłodzonej komnaty. Wzdrygnęła się na jego widok. — Gdzie byłaś przez całe popołudnie — huknął. — Nie mogłem cię nigdzie znaleźć. Nie miała pojęcia, po co miałby jej szukać. Nigdy nie zależało mu na towarzystwie żony. Przeraziła się, czy ktoś w porcie jej nie rozpoznał. Niemożliwe, upomniała się w duchu. Zresztą jakiż miałby powód, by przyjeżdżać tu za nią — Czy coś się stało — zapytała, siląc się na spokój. — Chciałem z tobą pomówić. — O czym — Spojrzała mu prosto w oczy. Był pijany. Pił bez ustanku przez całe lato; nie robiło jej to żadnej różnicy. Czasami co prawda bywał bardziej brutalny, pilnowała się jednak, by go nie sprowokować. Od śmierci ostatniego dziecka nie starał się też z nią sypiać — już prawie trzy miesiące. — Dlaczego się tu chowasz — sarknął. — Reperuję twoje gobeliny, pogryzły je myszy. Mam nadzieję, że uda mi się je naprawić — powiedziała. — To tu spotykasz się z moim bratem Spojrzała na niego zdumiona. — Nie spotykam się z twoim bratem — odparła ostro. — Oczywiście, że tak. On się w tobie kocha. Nie mów mi, że nie prosił cię o schadzkę. To podstępny lis, a na dodatek głupiec. — Haversham nigdy by tego nie zrobił. A tym bardziej ja. — To nader rozsądne z twojej strony. Chyba wiesz, co musiałbym wtedy zrobić, prawda Spuściła wzrok. Edward zbliżał się do niej z okrutnym błyskiem w oku, a nie chciała mu pokazać, że się boi. Stanął tuż przed nią, złapał ją za włosy i szarpnął, zadzierając jej twarz ku sobie. — Mam ci zademonstrować, moja droga Nie odpowiedziała. Wiedziała, że każde słowo tylko pogorszy sytuację. Mogła co najwyżej czekać, aż znuży go znęcanie się nad nią. Modliła się, żeby szybko skończył. — Dlaczego milczysz Próbujesz go chronić Myśleliście, że umrę, a wy będziecie żyli długo i szczęśliwie Powiedz, co robiliście, kiedy byłem chory — warknął, a potem zamachnął 126 DUCH się i z całej siły uderzył ją w twarz. Upadłaby na ścianę, gdyby wciąż nie trzymał jej mocno za włosy. Kanciasty pierścień rozciął jej wargę. — Edwardzie... proszę cię... nie robiliśmy nic złego... — wyjąkała, starając się nie skomleć. Krew kapała jej na sukienkę. Czerwone plamy na białym batyście wyglądały jaskrawo i szokująco, zupełnie jak jego czyny. — Kłamiesz, dziwko — wrzasnął i zdzielił ją jeszcze raz, tym razem pięścią. Trafił w kość policzkową; Sara miała wrażenie, że ją złamał. Zakręciło jej się w głowie. Edward uderzył ją ponownie, a potem ku wielkiemu zaskoczeniu porwał w objęcia i zaczął całować. Jej krew mieszała się z jego śliną. Sara czuła nieodpartą chęć, by go ugryźć. Wiedziała wszakże z doświadczenia, iż jeśli będzie się bronić, Edward zada jej jeszcze więcej bólu. Poczuła, jak leci w tył, na plecy; uderzyła głową o kamienną posadzkę. Edward zwalił się na nią, jedną ręką podniósł jej spódnicę, a drugą zdarł z niej pantalony. — Edwardzie, nie musisz tego robić w ten sposób — wyszeptała, dławiąc się własną krwią. Byli mężem i żoną; nie musiał jej upokarzać i bić, nie musiał gwałcić na kamiennej posadzce starego zamku. Lecz tego właśnie chciał, a Sara miała spełniać zachcianki jego lordowskiej mości. Przez osiem lat żyła z nim w piekle, ale wkrótce będzie wolna. — Edwardzie... nie.... proszę... — szeptała, gdy brutalnie wdarł się w jej wnętrze i przygniótł ją do podłogi. Nie krzyczała; bała się, że ktoś posłyszy i dopełni się miara upokorzenia. Nie broniła się, gdy wbił jej paznokcie w pośladki, ani wtedy, gdy tłukł jej głową o posadzkę. Miała wrażenie, że wewnątrz czaszki przesypuje jej się luźny piasek. W końcu Edward osiągnął swój cel, padł na nią i leżał tak przez dłuższą chwilę, wygniatając jej powietrze z płuc. Potem wstał i spojrzał na nią jak na nędzny ochłap u swych stóp. — Dasz mi syna, choćbyś miała przy tym zdechnąć — rzekł, obrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją na podłodze. Długo trwało, nim wreszcie zdołała się podnieść. Wciągnęła pantalony, wygładziła spódnicę i zaczęła płakać. 127 DANIELLE STEEL Nie chciała mu rodzić kolejnego dziecka, wolała umrzeć, choćby i na statku, w drodze do Bostonu. Przysięgła sobie, że jeśli zaszła w ciążę, a dziecko pozostanie przy życiu, Edward nigdy się o nim nie dowie. Nie pozwoli go sobie odebrać, podobnie jak nie pozwoli, by Edward kiedykolwiek jeszcze jej dotknął. To koniec. Potykając się wróciła do swego pokoju, zakrwawiona, z włosami w nieładzie, z pękniętą i opuchniętą wargą, sinym policzkiem i bijącym sercem. Jakże go nienawidziła Był dziką bestią, najpodlejszym wytworem piekieł. Wieczorem, napotkawszy ją w holu, Edward uśmiechnął się złośliwie i skłonił przed nią z udawanym współczuciem. — Przewróciłaś się, moja droga Cóż za przykry traf. Musisz bardziej uważać — rzekł mijając ją. Zachowała obojętną minę. Nie miała mu nic do powiedzenia. Ani jemu, ani żadnemu innemu mężczyźnie. W jej życiu nie było już dla nich miejsca. Miała nadzieję, że nie urodzi syna. Żadnych dzieci. Po tym zdarzeniu Edward zostawił ją w spokoju. Dostał to, czego chciał. Dotychczas zawsze wystarczał pojedynczy akt, by ją zapłodnić. Zakładał, że tak będzie i tym razem. Sara miała się o tym przekonać dopiero na morzu. Ostatnie dni upłynęły bez żadnych nowych nieszczęść, aż wreszcie nadeszła noc ucieczki. Na niebie świecił księżyc w pełni i jasno błyszczały gwiazdy. Wcześniej Sara myślała, że będzie ją rozsadzać ulga, podniecenie, strach, może nawet nostalgia, lecz skradając się z Margaret do stajni nie czuła nic. Miała ochotę zostawić list do Havershama, ale byłoby to szaleństwem. Napisze do niego z Nowego Świata. Bała się także, iż Edward dogoni ją, nim bezpiecznie dotrze do Falmouth. Jak się okazało, dzień wcześniej pojechał na polowanie i jeszcze nie wrócił, dzięki czemu ich wyjazd odbył się nieco mniej gorączkowo. Margaret, dla której była to niezwykła przygoda, tryskała energią i humorem. Jazda była łatwa, a co najważniejsze, nikt nie zaczepił ich po drodze. Sara obawiała się rabusiów, ale nie mówiła o tym Margaret, żeby jej nie przestraszyć. Zresztą klejnoty były dobrze schowane. 128 DUCH Znalazłszy się w miasteczku, zwolniły do stępa i w ciszy dotarły na nabrzeże. Concord był dużo mniejszy, niż Sara się spodziewała. Miał dwa maszty, prostopadle ściętą rufę i nie wyglądało, by mógł ryzykować coś więcej niż przeprawę przez kanał. Teraz jednak nie było już odwrotu. Sara nie wyjawiła Margaret, dokąd płyną, choć uprzedziła ją, że długo nie zobaczy rodziców. Dziewczyna twierdziła, iż to jej nie odstrasza. Doszła do wniosku, że udadzą się do Francji, a może nawet Włoch. Nie robiło jej to zbytniej różnicy; marzyła, by zobaczyć obce kraje. Podniecona, jednym uchem przysłuchiwała się rozmowie. Kapitan MacCormack wręczył Sarze sporą sumkę. Był uczciwym człowiekiem i zwrócił jej różnicę między ceną podróży a kwotą, którą otrzymał za bransoletę z rubinami. Sprzedał ją znanemu londyńskiemu złotnikowi, który zapłacił za nią majątek. Sara właśnie dziękowała mu wylewnie, kiedy podeszła do nich Margaret. — Jak długo potrwa podróż —zapytała wesoło dziewczyna. — Sześć tygodni, jeśli będziemy mieli szczęście, dwa miesiące, jeśli natrafimy na sztormy — odparł żeglarz. — Tak czy owak w Bostonie będziemy w październiku. Margaret spojrzała na nich ze zgrozą. — Boston W Ameryce Myślałam, że jedziemy do Paryża — zawołała i padła przed Sara na kolana. — Ja nie mogę jechać do Bostonu, proszę pani... Chybabym umarła... Błagam, niech mi pani pozwoli wrócić do domu Sara objęła ją ramieniem i westchnęła. Tego właśnie się obawiała. Samotna podróż stawiała ją w bardzo niezręcznej sytuacji, ale nie miała serca zmuszać śmiertelnie przerażonej pokojówki, by jej towarzyszyła. Margaret całowała ją po rękach, szlochając histerycznie. — Nie będę cię zmuszać, jeśli nie chcesz — powiedziała Sara cicho, usiłując nieco uspokoić dziewczynę, co nie było łatwym zadaniem. — Ale musisz mi przysiąc na życie twojej matki, że nie powiesz nikomu, dokąd pojechałam. Nikomu Ani rodzicom, ani jego lordowskiej mości, nawet panu Haver-shamowi... Tylko pod tym warunkiem mogę cię zostawić — dodała surowo. 9 Duch 129 DANIELLE STEEL Margaret skwapliwie pokiwała głową, roniąc łzy jak grochy. — Przysięgam na wszystko... na głowę mojej mamy i braciszków... ale proszę nie płynąć tym statkiem, błagam... utonie pani... — Wolę utonąć, niż żyć tak, jak żyję teraz — odparła beznamiętnie Sara. Wciąż miała siniec na policzku, a ledwie zagojona warga nadal ją bolała. Na dodatek po ostatnim gwałcie bała się, że jest w ciąży. Wolała jednak dziesięciokrotnie opłynąć świat dookoła w najmniejszej łupinie, niż dalej znosić okrucieństwo Edwarda. — Ja już tu nie wrócę, Margaret. Ponieważ dziewczyna jechała z powrotem do dworu, Sara kazała jej zabrać ze sobą konie. Uprzednio planowała zostawić je w Falmouth. — Pamiętaj, nie zdradź mnie. Najlepiej powiedz, że na drodze czekał na mnie powóz, którym udałam się do Londynu. To zapewni hrabiemu zajęcie na jakiś czas. Biedny Haversham. Sara była pewna, że Edward oskarży brata bez litości, ale ostatecznie niewinność będzie mu najlepszą tarczą. Z chwilą gdy ona znajdzie się w Nowym Świecie, Edward w żaden sposób nie zdoła jej sprowadzić z powrotem do Anglii. Nie była sprzętem ani niewolnicą, chociaż tak uważał. Co najwyżej będzie mógł ją wydziedziczyć i ogłosić, że nie odpowiada za jej długi. I dobrze. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Sprzeda posiadane klejnoty, a potem będzie sobie radzić, jak Bóg da. W ostateczności zostanie guwernantką albo damą do towarzystwa w jakimś przyzwoitym domu. Była wykształcona i nie bała się pracy. Obawiała się tylko śmierci z rąk Edwarda albo czegoś gorszego: życia z nim. Mimo że miał już pięćdziesiąt cztery lata, jeszcze długo mógł pozostać na tym świecie. O wiele za długo dla Sary. Pożegnała zapłakaną Margaret na nabrzeżu i z pewną miną weszła na pokład maleńkiego brygu. Zgromadziło się tam już pół tuzina innych pasażerów; kapitan chciał podnieść kotwicę o pierwszym brzasku. Załoga zaczęła stawiać żagle. Wkrótce załopotała w nich poranna bryza i statek z wolna oddalił się od brzegów Anglii. 130 DUCH Wpatrzona w niknącą postać swojej pani, Margaret jedną ręką ocierała łzy, drugą zamaszyście wywijała nad głową, krzycząc na całe gardło: — Powodzenia Po chwili jej głos zamarł w dali. Sara uśmiechała się błogo, po raz pierwszy od dawna czując krew radośnie krążącą w żyłach. Zamknęła oczy i podziękowała Bogu za to, że dał jej nowe życie. Charlie siedział przez chwilę bez ruchu, a potem zamknął zeszyt. Minęła czwarta nad ranem; czytał od wielu godzin. Boże, cóż to była za niezwykła kobieta W owych czasach zostawić męża i udać się w ryzykowną podróż na drugi koniec świata bez żadnego wsparcia Nie wyobrażał sobie nawet, ile odwagi musiało ją to kosztować. Dygotał ze zgrozy, czytając o jej cierpieniach, oburzony, że nie znalazł się nikt, kto by się za nią wstawił. Gdyby on był jej przyjacielem, znalazłby się wraz z nią na pokładzie brygu, który we wrześniu 1789 roku wypłynął z Falmouth. Delikatnie zamknął dziennik, patrząc na niego jak na cenny skarb, który mu powierzono. Poznał teraz Sarę o wiele lepiej, wiedział już, kim była i jaka była. Kusiło go, żeby w ogóle się nie kłaść, tylko czytać dalej, uznał jednak, że powinien się choć trochę zdrzemnąć, zanim wstanie świt. Leżąc w łóżku wciąż myślał o niej. Żałował, że tej nocy mu się nie ukazała, i dziękował losowi za niewiarygodnie szczęśliwy zbieg okoliczności, który sprawił, że znalazł kuferek. A może wcale nie był to zbieg okoliczności Może na strychu nigdy nie gnieździła się wiewiórka ani szczur Jeśli to Sara chciała, żeby znalazł jej pamiętniki i zaprowadziła go do kuferka Albo sama je tam przyniosła... Zaśmiał się cicho z własnej wybujałej fantazji. Duchy nie dźwigają ciężarów. Cóż, jakkolwiek do tego doszło, mógł mówić o szczęściu. Czuł się tak, jakby wygrał los na loterii. Niecierpliwie czekał ranka, aby znów wziąć się do czytania. 131 ROZDZIAŁ 10 Obudziwszy się późnym rankiem, Charlie przez moment miał wrażenie, że to wszystko tylko mu się śniło. Na dworze było zimno i wciąż padał śnieg. Przypomniał sobie, że ma przefaksować pismo do swojego prawnika w Londynie i zadzwonić do firmy. Najchętniej w ogóle nie ruszałby się z miejsca, zanim nie skończy czytać pamiętników Sary. Rytm jej słów był niemal hipnotyczny. Wstał, wziął prysznic, ubrał się i nalał sobie filiżankę kawy. Prędko odwalił to, co miał do zrobienia, po czym zasiadł w fotelu. Czuł się jak dziecko, któremu ktoś objawił wielką tajemnicę. Powinien właściwie zawiadomić Gladys, lecz odwlekał tę chwilę. Najpierw chciał sam się nacieszyć. W domu panowała cisza. Charlie wziął odłożony poprzedniej nocy tomik i znów zaczai czytać. Concord był niewielkim dwumasztowym brygiem, zbudowanym przed pięciu laty. Pod pokładem znajdowały się cztery pasażerskie kajuty mogące pomieścić w sumie dwanaście osób. Kiedy Falmouth zniknęło za widnokręgiem, Sara zeszła na dół, by obejrzeć kabinę, którą miała dzielić z Mar-garet. To, co zobaczyła, przeraziło ją. Kajuta miała około sześciu stóp długości i czterech szerokości i wyposażona była w dwie wąziutkie półki zasłane jeszcze węższymi siennikami, 132 DUCH które miały służyć za łóżka. Sara w myślach podziękowała Bogu, że jest szczupła. I tak nieco obawiała się, że koja się pod nią załamie. Nad półkami wisiały dwie liny, którymi można się było przywiązać w razie sztormu. Ponieważ na statku płynęły tylko dwie kobiety, ta druga zaś podróżowała z mężem i pięcioletnią córeczką, Sara dostała kajutę do własnej dyspozycji. Pozostali musieli się tłoczyć. Jordanowie, o których mowa, posiadali farmę w Ameryce, w regionie Ohio na Terytorium Północno-Zachodnim, jak jej powiedzieli. Ostatnie kilka miesięcy spędzili u rodziny w Anglii, a teraz wracali do domu. Nawet Sara musiała pogratulować im odwagi. Resztę pasażerów stanowili mężczyźni. Było wśród nich czterech kupców, aptekarz, który mógł się okazać użyteczny, pastor jadący z misją nawracania pogan w Nowym Świecie, oraz francuski dziennikarz. Ten ostatni z zapałem opowiadał o amerykańskim dyplomacie i wynalazcy Benjaminie Franklinie, którego miał okazję poznać kilka lat temu w Paryżu. Zanim jeszcze naprawdę zaczęło kołysać, większość pasażerów już chorowała. Sara wszakże — ku swemu zdumieniu — czuła się jak nowo narodzona. Stała na pokładzie wdychając słony wiatr i ciesząc się pierwszym posmakiem wolności. Słońce wznosiło się coraz wyżej, ona zaś miała wrażenie, że wzlatuje wraz z nim, tak była podniecona. Schodząc w końcu pod pokład, natknęła się na Martę Jordan, wychodzącą z kajuty z małą Hanną. — Dzień dobry panience — rzekła wyniośle pani Jordan, wbijając wzrok pod nogi. Oboje z mężem zgodnie uznali za oburzające, iż Sara nie ma ze sobą przyzwoitki. Sposób, w jaki ją potraktowano, uświadomił Sarze, że musi przedstawić jakieś wiarygodne usprawiedliwienie. To, iż Margaret została w Anglii, bardzo skomplikowało jej sytuację. Także w Bostonie kobieta podróżująca samotnie będzie uważana za osobę podejrzanej konduity. — Dzień dobry, Hanno — odpowiedziała łagodnie, uśmiechając się do dziewczynki. Mała była podobna do matki, niezbyt ładna, ale miała sporo uroku. Obie wyglądały raczej blado, najwyraźniej cierpiały na chorobę morską. — Dobrze się czujesz — zapytała. DANIELLE STEEL — Nie bardzo — odparła Hanna, a jej matka mimo woli podniosła wzrok i obie kobiety wymieniły oszczędne ukłony. — Z przyjemnością się nią zajmę, kiedy będzie pani chciała odpocząć — zaproponowała uprzejmie Sara. — Na pewno doskwiera państwu ciasnota, a w mojej kajucie jest wolne łóżko. Niestety, nie mam własnych dzieci, choć mój świętej pamięci mąż i ja zawsze mieliśmy nadzieję, że się ich doczekamy. Miała na sobie duży czarny jedwabny czepek zawiązany pod brodą oraz czarną wełnianą suknię, która dodawała mocy jej słowom. Co prawda nie robiła wrażenia pogrążonej w żałobie, w jej oczach bowiem tańczyły radosne ogniki, kiedy spoglądała na rozkołysane morze i Anglię znikającą za horyzontem. — Ach, więc jest pani wdową — powiedziała Amerykanka z wyraźną aprobatą. To sporo wyjaśniało. I tak powinna była wziąć ze sobą pokojówkę albo jakąś krewną, ale kobiecie bolejącej po stracie męża wiele można wybaczyć. — Tak. Od niedawna. — Sara skromnie spuściła oczy żałując, że tak nie jest naprawdę. — W podróży miała mi towarzyszyć siostrzenica — dodała. Wszyscy widzieli Mar-garet szlochającą na nabrzeżu, kiedy statek odpływał. — Niestety, ze strachu dostała spazmów i nie chciałam jej zmuszać do wyjazdu, chociaż przyrzekłam rodzicom, że zabiorę ją z sobą. Wydawało mi się to nieludzkie, choć dziewczyna postawiła mnie w okropnej sytuacji — westchnęła ze strapioną miną. Marta Jordan natychmiast zmieniła ton. — Och, moja droga, jakież to musiało być dla pani niemiłe W dodatku tuż po śmierci męża Biedactwo, pomyślała. I nawet nie ma dzieci Marta słusznie oceniała wiek Sary na około dwudziestu pięciu lat i była pod wrażeniem jej urody. — Jeśli w jakikolwiek sposób możemy pani pomóc — dodała — proszę nami dysponować. Może zechce nas pani odwiedzić w Ohio — Jest pani bardzo uprzejma — podziękowała grzecznie Sara — najpierw jednak muszę zadomowić się w Bostonie. DUCH Przez pierwsze kilka dni rejs przebiegał w zupełnym spokoju. W ładowni wieziono kilka żywych krów i owiec, które szlachtowano kolejno, kiedy zaczynało brakować mięsa, zaś kucharz okrętowy zadawał sobie sporo trudu, by posiłki były smaczne. Wieczorami jednakże załoga piła rum i zachowywała się dość hałaśliwie. Seth Jordan stanowczo obstawał przy tym, aby panie po kolacji nie wychodziły z kabin. Kupcy codziennie gawędzili na pokładzie, a choć ten i ów cierpiał na chorobę morską, wszyscy zdawali się być w dobrych humorach. Kapitan MacCormack regularnie zamieniał parę słów z każdym z pasażerów. Był Walijczykiem, miał żonę i dziesięcioro dzieci na wyspie Wight, lecz, jak przyznał ze smutkiem, rzadko je widywał. Ostatni raz gościł w domu przed dwoma laty. On również był oczarowany Sara. Nieraz trudno mu się było skupić, kiedy stała na pokładzie, wpatrując się w morze, albo siedziała gdzieś cichutko, pisząc w swoim dzienniku. Cechowała ją ta rzadka uroda, która sprawia, że mężczyźni zapalają się już na pierwszy rzut oka, a z każdą godziną płoną coraz goręcej. Kapitan widział, że Sara nie zdaje sobie sprawy z wrażenia, jakie wywiera na wszystkich. Dostrzegał w niej spokój, siłę i skromność, która tylko przydawała jej uroku. Przebywali na morzu prawie od tygodnia, nim złapał ich pierwszy sztorm. Zdarzyło się to nocą; Sara spała, gdy raptem do kajuty wszedł jakiś marynarz i kazał jej się przywiązać do koi. W pierwszej chwili była przerażona. Wyrwał ją z mocnego snu i śmierdział rumem, ale delikatnie pomógł jej zadzierzgnąć węzły, po czym wrócił na pokład. Nasłuchując w ciemności Sara czuła, jak każdy cal małego statku jęczy i napręża się pod ciosami fal. Była to dla wszystkich ciężka noc. Gwałtowne kołysanie przyprawiło większość pasażerów o równie gwałtowne torsje. Sara zamknęła oczy i modliła się za każdym razem, gdy kadłub okrętu z dygotem opadał w toń. Nikt nie wychodził z kajuty przez dwa dni, a nawet w tydzień później Marta Jordan wciąż nie pokazała się na pokładzie. Sara zagadnęła o nią jej męża. i35 DANIELLE STEEL — Słabuje — rzekł zmartwiony. — Jest bardzo delikatna, w zeszłym roku omal nie zabiła jej influenca. Od tego sztormu bez przerwy męczy ją choroba morska. Po południu Sara zapukała do ich kajuty. Pani Jordan leżała na koi, śmiertelnie blada. Tuż obok stał kubeł pełen wymiocin. Gdy tylko Sara przekroczyła próg, biedną kobietą znów zaczęły targać torsje. — Moja droga, proszę pozwolić, że pani pomogę — bąknęła z niepokojem Sara, podtrzymując jej głowę. Kiedy Marta znów mogła mówić, wyznała, iż nie tylko cierpi na morską chorobę, lecz na dodatek jest w ciąży. Sara dzień wcześniej przekonała się, że ona sama nie musi się już tego obawiać, i była to dla niej radosna nowina. Odczuła wielką ulgę wiedząc, że nic nie będzie łączyć jej z Edwardem. Jeśli chce mieć spadkobiercę, niech sobie znajdzie inną kobietę. Ale sytuacja tej ledwie żywej biedaczki była nie do pozazdroszczenia. — Należało zostać do urodzin dziecka w Anglii, u mojej rodziny — chlipnęła żałośnie Marta, opierając się o ramię Sary i zamykając oczy. — Ale Seth chciał już wracać do Ohio. — Marta zaczęła płakać. — Nawet jeśli cało dotrzemy do Bostonu, miną tygodnie, nim znajdziemy się w domu. Od Bostonu zaś dzieliły ich jeszcze dwa miesiące, dwa miesiące wściekłego kołysania statku. Sara nie potrafiła wyobrazić sobie nic gorszego na tym etapie ciąży. Była wdzięczna Bogu, że sama nie musi tego przechodzić. Już świadomość, że ma w łonie dziecko Edwarda, doprowadziłaby ją do rozpaczy. Spoglądając w rozterce na chorą zastanawiała się, jak mogłaby jej pomóc. Najpierw przyniosła ze swojej kajuty czystą ściereczkę i wodę lawendową, którą obmyła czoło pani Jordan, ale nawet słaba woń lawendy spotęgowała mdłości. Sara wyniosła cuchnące wiadro i przyniosła czyste, po czym oznajmiła, że idzie do kambuza poprosić o herbatę. — Dziękuję — szepnęła ochryple udręczona kobieta. —Nie wyobraża sobie pani, jak to jest... Z Hanną wymiotowałam przez całą ciążę. Sara znała to aż za dobrze i szczerze jej współczuła. Na szczęście po kubku herbaty i paru sucharach, które dał jej kuk, Marta poczuła się trochę lepiej i przestała wymiotować. Seth 136 DUCH Jordan dziękował Sarze wylewnie, nazywając ją aniołem miłosierdzia. Potem zabrała Hannę do swojej kajuty, gdzie bawiła się z nią przez jakiś czas. Było to urocze dziecko, bardzo przywiązane do matki. Wieczorem odprowadziła ją więc z powrotem, ale Marta znów czuła się gorzej i dziewczynka musiała wrócić na pokład z ojcem. Kiedy Sara wreszcie mogła do nich dołączyć, mężczyźni palili cygara, które jeden z nich sprowadzał z Indii Zachodnich. Ich dym był tak aromatyczny, że nawet Sara miała ochotę spróbować, wiedziała jednak, iż panowie z miejsca uznaliby ją za ladacznicę. Powiedziała delikatnie Sethowi, że jego żona zasnęła, a on podziękował jej i sprowadził dziecko pod pokład. Potem przyszło znów kilka ładnych dni, potem następny sztorm, po którym nie widzieli słońca przez całe dwa tygodnie. Wielu pasażerów w ogóle nie opuszczało kabin. Kapitan oceniał, że są w połowie drogi. O ile zatem nie wpadną znów w tarapaty, podróż do Bostonu zajmie im w sumie siedem tygodni. Mimo złej pogody Sara spacerowała czasem po pokładzie, przyglądając się, jak marynarze pną się w górę na reje, balansując śmiało na wysokości, która przyprawiała ją o zawrót głowy. Nieraz zastanawiała się, co pomyślał sobie Edward o jej zniknięciu. Ciekawa była, czy Margaret dotrzymała obietnicy. Cóż, teraz nie mógł już jej zatrzymać ani zmusić do powrotu. Zawsze jej nienawidził, jeśli więc znienawidził ją jeszcze bardziej, nie sprawiało to większej różnicy. — Ma pani krewnych w Bostonie — zagadnął ją pewnego ranka jeden z kupców, Abraham Levitt. Był to zamożny mężczyzna, który zbił fortunę na handlu. Sara dotychczas nie miała okazji zetknąć się z ludźmi tego pokroju, toteż rozmowa z nim szalenie ją zaciekawiła. Zafascynowana słuchała opowieści o jego podróżach handlowych przez Orient, a także Indie Zachodnie. Zadawala mnóstwo pytań, najbardziej jednak interesował ją Boston i osady leżące na północny zachód od tego miasta. Intrygowały ją tubylcze plemiona, chciała wiedzieć, czy fort w malowniczym miejscu zwanym Deerfield, o którym czytała jeszcze w Anglii, jest naprawdę tak solidny, jak mówią, dopytywała się też o wszelkie sprawy związane DANIELLE STEEL z tamtejszym rolnictwem. Levitt chętnie służył posiadaną wiedzą, zdumiony chłonnością i lotnością jej umysłu. — Jedzie pani z wizytą do przyjaciół — zapytał, dowiedziawszy się, iż Sara nie ma w Bostonie żadnych krewnych. — Chciałabym kupić tam kawałek ziemi — powiedziała w zadumie, patrząc na morze, jak gdyby z jego toni chciała wywróżyć swoją przyszłość. Levitt spojrzał na nią z konsternacją. — Nie mówi pani chyba poważnie Nie może pani tak po prostu osiedlić się w dziczy. Samotna kobieta nie da sobie rady z gospodarstwem, pomijając już to, że grozi jej mnóstwo innych kłopotów. Chociażby Indianie: porwaliby panią natychmiast, gdy tylko by panią ujrzeli. Levitt chętnie sam by to zrobił, lecz kapitan MacCormack w przeciwieństwie do wielu innych żeglarzy bardzo dbał o dobre obyczaje na swym statku. Pilnował Sary jak prawdziwy ojciec. Panowie w duchu mieli mu to za złe. Czasem zderzali się z Sara w przejściu tylko po to, żeby móc jej dotknąć. Chodzili jak błędni, ona jednak nic nie podejrzewała. — Wątpię, by Indianie chcieli mnie porwać — zaśmiała się i zmieniła temat. Rozmowy te dały jej pojęcie o różnicach w mentalności Brytyjczyków i mieszkańców dawnej kolonii. Ot, na przykład Levitt — człowiek niezwykle przedsiębiorczy, który w młodym wieku wiele już osiągnął — w Anglii traktowany byłby jak parweniusz z powodu swego stanu. Sara czuła, że w Ameryce, gdzie panują inne obyczaje, czeka go świetlana przyszłość. Powiedziała mu to, kiedy stali przy relingu, gawędząc przed kolacją. — Jest pani wyjątkową kobietą, pani Ferguson. Bardzo mi się pani podoba — rzekł bez ogródek. W tejże chwili pierwszy oficer obwieścił, że podano kolację, i Abraham Levitt sprowadził Sarę do mesy. Byli tam już wszyscy podróżni prócz Marty Jordan, która od dawna nie ruszała się z koi, nawet na posiłki. Była bardzo wycieńczona, z każdym dniem wyglądała gorzej. Aptekarz na próżno łamał sobie głowę, co z nią począć. Wyczerpał wszystkie swoje możliwości, tak samo jak Sara. 138 DUCH Posiłek jak zawsze przebiegł w ożywionej atmosferze, wśród morskich opowieści, legend i historii o duchach, w których celowała Sara. Opowiadała też małej Hannie piękne bajki. Po kolacji położyła dziewczynkę do łóżka, by jej ojciec mógł jeszcze spędzić chwilę na pokładzie w towarzystwie innych panów. Marta spała. Od tygodni męczyły ją ciągłe torsje; marniała w oczach, ale nikt nie potrafił jej pomóc. Mimo to Sara była pełna nadziei: przecież wiele kobiet podróżowało morzem i jakoś wychodziły z tego bez szwanku. Kapitan też tak twierdził. Nikt nigdy nie umarł od choroby morskiej. Ale sztorm, jaki napotkali tej nocy, kazał jej w to wątpić. Kapitan MacCormack powiedział później, że był to jeden z najgorszych sztormów w jego życiu. Miotał nimi przez trzy dni, uderzył zaś z nagła, targając żagle w strzępy. Dwóch marynarzy zmyło za burtę, kiedy próbowali je ratować. Pozostali przywiązywali się do masztów, pasażerowie zaś — do swoich koi. Olbrzymie bałwany co rusz zabierały coś z pokładu. Tym razem kiedy statek zsuwał się z grzbietu fali, miało się wrażenie, że wpada na skały. Uderzając o wodę dygotał gwałtownie, jakby zaraz miał rozlecieć się w drzazgi. Nawet Sara płakała ze strachu w swej kajucie, pewna, iż Opatrzność weźmie ją za słowo i rzeczywiście utonie, zamiast żyć z Edwardem. Bez żalu przygotowywała się na śmierć. Czwartego dnia wyszło słońce i morze odrobinę się uspokoiło. Sponiewierani pasażerowie lękliwie wychynęli z kabin. Wyglądali dosyć marnie i blado — wszyscy oprócz Abrahama Levitta, który stwierdził, że w drodze do Indii przeżył nie takie rzeczy i na dowód tego zaczął snuć barwną i straszną opowieść. Seth wyszedł na pokład z Hanną i od razu ruszył na poszukiwanie Sary. — Z Martą jest bardzo źle — rzekł zrozpaczony. — Leży w malignie. Od dwóch dni nie przełknęła nawet łyka wody i nie mogę jej do tego zmusić. — Niechże pan próbuje — zmartwiła się Sara. Pani Jordan groziła śmierć z odwodnienia. Aptekarz potrząsnął głową: 139 DANIELLE STEEL — Trzeba by puścić jej krew. Jaka szkoda, że nie mamy na pokładzie lekarza. — Musimy sobie poradzić bez niego — oświadczyła stanowczo Sara i zeszła na dół. Kiedy jednak ujrzała chorą, przeżyła wstrząs. Marta była trupio blada, oczy miała wpadnięte i szeptała coś niezrozumiale. — Marto... — odezwała się łagodnie Sara, ale chora nie dała znaku, że ją słyszy. — Chodź, moja droga. Musisz się napić wody... Przytknęła łyżkę do ust Marty, usiłując wlać do nich chociaż parę kropel, lecz strużki spłynęły po nieruchomych wargach na policzki i brodę. Było już późno, kiedy Seth Jordan wreszcie zszedł pod pokład z uśpioną Hanną w ramionach. Położył dziecko na wolnej pryczy, sam zaś usiadł przy żonie. Przez całą noc na zmianę próbowali zmusić ją do picia. Marta nie poznawała nikogo, nie wypowiedziała ani jednego sensownego zdania i mimo wysiłków Sary nie przełknęła ani kropli. Jeszcze przed świtem stało się jasne, że nadchodzi nieuniknione. Zrobili wszystko co w ich mocy, nie zdołali jednak cofnąć wyroków losu. Marta była w czwartym miesiącu ciąży i gdyby jej żałośnie wycieńczone ciało miało jeszcze dość sił, by się bronić, z pewnością straciłaby dziecko. Może zresztą już było martwe. Dokładnie w chwili kiedy wzeszło słońce, chora otworzyła oczy i uśmiechnęła się spokojnie do męża. — Dziękuję ci, Seth — powiedziała ciepło, po czym ostatni raz zaczerpnęła tchu i skonała w jego ramionach. Zanim obudziła się Hanna, Sara zdążyła już uczesać zmarłą i zawiązała jej pod brodą własny tiulowy szal. — Czy mamusi jest lepiej — zapytała dziewczynka z nadzieją. Marta wyglądała teraz, jakby spała. — Nie, kochanie — odparła Sara ze łzami w oczach. Zerknęła ponad główką małej na Setha, ale on rozszlochał się patrząc na nią błagalnie, żeby sama powiedziała to dziecku. — Mama jest teraz w niebie, wśród aniołów — podjęła. — Spójrz, jak się uśmiecha. 140 DUCH Marta Jordan odeszła, tak jak dzieci Sary. Nie zobaczy, jak jej córka wyrasta na kobietę. Nigdy nie wróci do Ohio. Opuściła ich. — Czy mama umarła — Hanna wlepiła szeroko otwarte oczy w Sarę, potem zaś przeniosła wzrok na swego ojca. Oboje skinęli głowami. Dziewczynka wybuchnęła spazmatycznym łkaniem. W końcu musieli zabrać ją na pokład. Seth poszedł powiadomić kapitana o tym, co się stało. MacCormack zaproponował, żeby na razie umieścili ciało Marty w jego kajucie, a w południe urządzą jej morski pogrzeb. Seth zżymał się na samą myśl o tym. Jego żona zawsze chciała spocząć na farmie w Ohio. — Nie mamy wyboru — stwierdził kapitan bez ogródek. — W Bostonie będziemy najwcześniej za dziesięć dni Nie możemy jej tu trzymać tak długo. Musi pan powierzyć ją morzu. Dalekomorskie rejsy zbierały obfite żniwo zarówno wśród pasażerów, jak i marynarzy. Najczęściej zdarzało się, że ktoś wypadał za burtę. Ginęli jednak także od chorób, przywaleni zerwanymi rejami w czasie sztormu, albo z rąk piratów. Śmierć była zjawiskiem powszednim, lecz mimo to za każdym razem wywoływała wstrząs. Dwaj marynarze przenieśli ciało Marty do kapitańskiej kajuty i tam zaszyli w płócienny całun, obciążony dodatkowo żelastwem. W południe ciało wyniesiono na pokład i ułożono na desce na śródokręciu. Kapitan odmówił modlitwę, potem zastąpił go pastor, który odczytał kilka psalmów i długo rozwodził się o cnotach zmarłej, chociaż tak naprawdę nikt z podróżnych jej nie znał. Następnie marynarze z wolna unieśli deskę z jednego końca, ciało zsunęło się do morza i błyskawicznie poszło na dno, statek zaś przemknął obok i popłynął dalej. Biedna mała Hanna rozkrzyczała się na cały głos. Płakała za matką jeszcze przez kilka godzin, a Seth także miał czerwone i zapuchnięte oczy, gdy nieco później zajrzał do Sary, żeby jej podziękować. Dla wszystkich był to trudny dzień i Sara leżała na koi z bólem głowy, ale wstała, żeby go przyjąć. Litowała się nad nim, a przez wzgląd na Hannę miała nadzieję, że szybko 141 DANIELLE STEEL dotrą do Bostonu. Czas już był najwyższy. Spędzili na statku pięć i pół tygodnia. — Proszę nas odwiedzić w Ohio, jeśli będzie pani miała ochotę — wyjąkał zmieszany. Po chwili dodał: — Będzie mi teraz ciężko samemu z dzieckiem. Istotnie, chyba łatwiej byłoby mu wrócić do Anglii, gdzie Marta miała liczną rodzinę. Sara była jednak pewna, że nie zechcą ryzykować następnej podróży przez Atlantyk. — Myślę, że na razie zostanę w Massachusetts — odparła z uśmiechem. — Mam zamiar kupić farmę. Najpierw wszakże musiała sprzedać jeszcze trochę biżuterii. Miała nadzieję, iż w Bostonie znajdzie kogoś, kto da za nią dobrą cenę. — W Ohio jest więcej ziemi i po niższych cenach — rzekł Seth Jordan. Sara wiedziała jednak, że życie jest tam cięższe, a Indianie o wiele bardziej wojowniczy. W milczeniu skinęła głową i zaproponowała, że zajmie się Hanną tej nocy. Seth odparł, że chcą być razem. W ciągu następnego tygodnia dziewczynka spędziła jednak z Sara wiele godzin i szczerze do niej przylgnęła. Tuląc ją Sara myślała nieraz, że serce jej pęknie. Mała wciąż rozpaczała za matką, a Seth wychudł i zżółkł ze zmartwienia. W końcu pewnego wieczoru zostawił śpiącą Hannę w kajucie i zapukał do drzwi Sary. Otworzyła mu, narzuciwszy pospiesznie na koszulę błękitny jedwabny szlafrok. — Nie wiem, jak pani będzie się na to zapatrywać — rzekł, rumieniąc się nieco. — Może wyda się to pani dziwne, ale wiele o tym myślałem od śmierci Marty. Nie wiem, co bez niej pocznę i... — Słowa uwięzły mu w gardle. Sara przeczuwała, do czego zmierza. Najchętniej od razu by go powstrzymała, ale nie wypadało jej się przyznawać, że wszystkiego się domyśla. — Oboje jesteśmy w tej samej sytuacji — podjął. — To znaczy... zarówno Marta, jak i pani mąż... Chcę powiedzieć, że wie pani, jak to jest... to znaczy niezupełnie, bo ja mam jeszcze Hannę... — Czując, że wikła się coraz bardziej, wypalił: — Sam nie dam sobie rady. Wiem, że to nie jest odpowiedni moment i zapewne powinienem wyrazić to jakoś ładniej, ale... 142 DUCH Saro, czy zechciałaby pani wyjść za mnie i pojechać z nami do Ohio Sarze na chwilę odebrało mowę. Marta nie żyła ledwie od dziesięciu dni, ona zaś przecież tylko udawała wdowę Jej współczucie dla Setha nie sięgało zaś aż tak daleko, by chciała za niego wyjść, nawet gdyby rzeczywiście była wolna. Potrzebował silnej, pracowitej dziewczyny, która naprawdę pragnęłaby się z nim związać. Z pewnością znajdzie taką w Ohio. Delikatnie potrząsnęła głową, patrząc na niego zmieszana. — Seth, ja nie mogę tego zrobić — odparła stanowczo. — Możesz. Hanna cię kocha, kto wie, czy nie bardziej niż mnie. Z czasem zaś przyzwyczaimy się do siebie. Nie będę oczekiwał zbyt wiele na początku... Tak, wiem, że to dość nieoczekiwane oświadczyny, ale wkrótce będziemy w Bostonie i po prostu musiałem zapytać. — Ręce mu drżały, ale Sara była niewzruszona. Nie chciała robić mu niepotrzebnych nadziei. — To niemożliwe — powiedziała. — Z wielu powodów. Bardzo mi pan pochlebia, ale naprawdę nie mogę. — Coś w jej spojrzeniu kazało mu uwierzyć, że decyzja Sary jest nieodwołalna. Seth Jordan był dobrym człowiekiem, a Hanna przemiłym dzieckiem, Sara jednak chciała wreszcie żyć własnym życiem. Dlatego tu przybyła i nic nie mogło jej od tego odwieść. Przy tym jej ślubny małżonek w Anglii cieszył się, niestety, aż nadto dobrym zdrowiem... — Przepraszam. Chyba trochę się pospieszyłem. Myślałem, że skoro jest pani wdową i w ogóle... — Seth zaczerwienił się po same uszy, wycofując się z kabiny. — Ależ nic się nie stało — pocieszyła go. — Rozumiem. Kiedy wreszcie zamknęły się za nim drzwi, Sara z westchnieniem usiadła na koi. Najwyższy czas wysiąść w Bostonie. Przebywali na tym statku już trochę za długo. ROZDZIAŁ ii Ostatecznie przeprawa przez Atlantyk zajęła im siedem tygodni i cztery dni. Rejs opóźniły okresy złej pogody, kiedy to dla ostrożności kapitan kazał refować większość żagli. Wszystkie niewygody jednak szybko uleciały w niepamięć, kiedy zobaczyli brzeg. Powitali go radosnymi okrzykami. Minęły prawie dwa miesiące, odkąd opuścili Anglię. Concord rzucił kotwicę przy bostońskim nabrzeżu dwudziestego ósmego października 1789 roku. Dzień ten w Massachusetts był mroźny i słoneczny. Pasażerowie wysiedli, stąpając niepewnie, gdy ich stopy dotknęły wreszcie stałego lądu. Rozprawiali z podnieceniem i śmiechem. W porcie panował gwar i ruch; tłoczyli się osadnicy, żołnierze i setki przekupniów oferujących najrozmaitsze rzeczy. Zamieszanie zwiększały jeszcze stada zwierząt pędzone ze statków i na statki. Kapitan MacCormack zadbał o to, by bagaże Sary zostały zniesione na brzeg, i polecił wynająć dla niej powóz, który miał ją zawieźć do hotelu. Ci, którzy jechali dalej, rozbiegli się, by wykupić miejsca w dyliżansach, wynająć konie albo też zapewnić sobie nocleg w jednym z pobliskich pensjonatów. Abraham Levitt pożegna się z Sara wylewnie, zaś aptekarz, pastor i kilku marynarzy specjalnie podeszło, by uścisnąć jej dłoń. Biedna Hanna objęła Sarę za nogę błagając, żeby jechała z nimi. Sara obiecała, że do niej napisze, choć zdawała sobie sprawę, że list będzie iść do Ohio bardzo długo i kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek tam dotrze. Ucałowała małą i przytuliła na długą chwilę, a potem 144 DUCH wstała i podała rękę Sethowi. Wciąż odnosił się do niej z niejakim zażenowaniem. Czuł, że będzie śnił o niej jeszcze przez długi czas. — Niech pan dba o siebie — powiedziała łagodnym głosem, który tak go oczarował. — Pani też, Saro. Niech pani nie robi nic pochopnie i proszę bardzo uważać przy kupnie farmy. Im dalej od miasta, tym ryzyko jest większe. — Będę się trzymać ludzi — powiedziała wiedząc z góry, że tego właśnie nie zrobi. Chciała zakosztować niezależności w Nowym Świecie. Cóż by jej z tego przyszło, gdyby kupiła dom w mieście albo siedziała w obrębie palisady jakiegoś fortu Tęskniła do otwartych przestrzeni, swobody i wolności. Kapitan MacCormack podał woźnicy adres wdowy Inger-soll przy rogu Court Street i Tremont Street. Sara nie znała w Bostonie nikogo, ale raźnie wsiadła -do powozu, machając ręką na pożegnanie, i powoli odjechała State Street biegnącą z portu do centrum miasta. Coś jej mówiło, że odtąd wszystko potoczy się dobrze. Kiedy Charlie przeczytał ostatnią linijkę tego zapisu, wzruszył się do głębi. Jakaż ona była dzielna Niczego się nie bała. Wycierpiała tyle bólu, a mimo to tak wiele ryzykowała. Ten przerażający rejs na Concordzie ... Charlie nie miał pewności, jak on sam by go zniósł. Ta kobieta była zdumiewająca, a jej pamiętniki ciekawsze niż jakakolwiek czytana przez niego powieść. A na dodatek ci ludzie żyli naprawdę i wszystko to rzeczywiście się wydarzyło. Wstał, przeciągnął się i odłożył dziennik. Nie musiał już żmudnie odcyfrowywać jej pisma, znał je jak własne. Przypomniał sobie, że powinien jeszcze wpaść do Gladys Palmer i oddać w bibliotece książki, które wypożyczył tydzień temu. Ciekawe, czy zastanie Francescę. Wypił z Gladys herbatę, umierając z ochoty, żeby jej powiedzieć, co znalazł na strychu. Chciał jednak najpierw sam 10 Duch 145 DANIELLE STEEL przeczytać do końca i przemyśleć zwierzenia Sary, nim podzieli się nimi z kimkolwiek — nawet z Gladys. Miał przez to uczucie, że w tej chwili Sara należy wyłącznie do niego. Zmieszał się nieco na myśl, że jest oczarowany kobietą, której od dawna nie ma pośród żywych. Ale gdy czytał o jej przygodach, opisanych jej własnymi słowami, stawała się dla niego bardziej rzeczywista niż jakakolwiek żyjąca kobieta. Gawędzili o tym, co słychać w miasteczku; Gladys zawsze miała mnóstwo do opowiedzenia. Pani Brown wczoraj po południu dostała ataku serca, pan Smith skończył dziewięćdziesiąt lat, a dawny przyjaciel Gladys napisał do niej z Paryża. Słysząc to, Charlie przypomniał sobie, że miał ją zapytać o Francescę Yironnet. Gladys widziała ją parę razy, lecz nie znała bliżej i nie miała pojęcia, jaki wiatr ją tu przywiał. Początkowo wszyscy w mieście rozwodzili się nad urodą Franceski, wkrótce jednak zyskała opinię osoby mrukliwej i zamkniętej w sobie. Właściwie nikt jej naprawdę nie znał. — To bardzo ładna kobieta — stwierdziła Gladys z wyważonym uznaniem. Charles też był tego zdania, ale chciał wiedzieć o niej coś więcej. Intrygowała go, zaś jej córka urzekła bez reszty. Wyszedł od Gladys tuż po wpół do piątej, lecz gdy dotarł do biblioteki, drzwi były już zamknięte. Stał z książkami w garści, zastanawiając się, co ma z nimi zrobić. W pierwszej chwili chciał je położyć na schodach, ale obawia się, że ktoś je skradnie albo się zniszczą, jeśli będzie padał śnieg. Wrzucił więc książki z powrotem do samochodu, obiecując sobie, że przyjedzie nazajutrz. Po drodze do domu wstąpił jeszcze do sklepu i właśnie pakował do koszyczka płatki kukurydziane, kiedy nagle zobaczył Francescę. Była sama, bez Moniąue. Miał wrażenie, że zawahała się chwilę, nim skinęła mu głową, a potem, nieśmiało i nieco trwożnie powiedziała dzień dobry . — Właśnie się z panią minąłem — rzekł beztrosko. — Chciałem zwrócić książki. Cóż, po prostu przyjadę jeszcze raz. Ponownie kiwnęła głową z poważną miną, a mimo to jej spojrzenie było jakby cieplejsze niż ostatnim razem w Char- 146 DUCH lemont. Charlie nie był pewien, w czym tkwi różnica, ale chyba po prostu nie bała się tak jak wtedy, gdy zaprosił ją na drinka w sylwestra. Zastanawiał się, czy istotnie zaszła w niej jakaś zmiana, a jeśli tak, to jaka. Tymczasem Francesca sporo o tym myślała i doszła do wniosku, że potraktowała go haniebnie. Nie chciała się z nim spoufalać, ale też nie miała powodu zachowywać się niegrzecznie. Charlie nie czynił jej żadnych niestosownych propozycji, dla dziecka był najzwyczajniej w świecie miły... Może po prostu miał dobre serce. Francesca w każdym razie dopuściła nieśmiało taką możliwość. — I jak się pan bawił w sylwestra — zapytała dokładając starań, by nie zabrzmiało to zbyt nerwowo. — Znakomicie — rzekł z uśmiechem, za którym przepadały rzesze kobiet. Francesca udała, że go nie zauważa. — Poszedłem spać, a nazajutrz wróciłem do domu. Byłem dość zajęty przez ostatnie dwa dni. Uznał, że nie musi opowiadać jej o pamiętnikach Sary. I tak pewnie by nie uwierzyła. — Znalazł pan jeszcze jakieś materiały o osobach, którymi się pan interesuje W jej pytaniu nie było żadnego podtekstu, ale Charles autentycznie drgnął, kiedy je usłyszał, wprawiając tym Francescę w zdumienie. — Ja... eee... w zasadzie... nie... — jąkał się, jak gdyby miał na sumieniu jakąś wstydliwą tajemnicę, po czym skorzystał z pierwszej okazji, żeby zmienić temat: — Moniąue mówiła mi, że pisze pani książkę. Bał się, że znów ją speszy, ale tym razem w jej oczach pojawił się cieplejszy ognik. — To tylko artykuł naukowy o kulturze miejscowych plemion indiańskich. Owszem, myślałam o tym, żeby wydać go później w formie książkowej, jeśli będę miała dość materiału. Na razie jest trochę zbyt suchy. W przeciwieństwie do pamiętników Sary, które wstrząsnęły nim do głębi. Mimo woli zaciekawił się, co powiedziałaby o nich Francesca, gdyby je przeczytała. 147 DANIELLE STEEL — Co słychać u Moniąue — spytał, bo zaczęło mu brakować tematów do rozmowy. Czuł, że Francesca bez przerwy mu się przygląda usiłując określić, czy Charlie jest przyjacielem czy wrogiem. To smutne, pomyślał, kiedy ktoś tak bardzo boi się wszystkiego, co go otacza. Sara była inna: nic jej nie przerażało i nic nie było w stanie jej powstrzymać, nawet Edward i jego okrucieństwo. Co prawda minęło wiele czasu, nim od niego uciekła. Długie osiem lat. Chwała Bogu, że w końcu się zdecydowała. Charlie nie mógł się już doczekać, kiedy dowie się, jak poznała Francois. — Wszystko w porządku—powiedziała tymczasem Francesca. — Znów chce jechać na narty. Wiedziony pierwszym odruchem Charlie chciał zaproponować, że ją zawiezie, ale zrezygnował. Niechybnie zostałby posądzony o niecne zamiary. Musiał postępować ostrożnie i nie wykazywać nadmiernego zainteresowania ani panią Yironnet, ani jej córeczką. Nie był nawet pewien, dlaczego tak bardzo się stara. Być może dlatego, że polubił Moniąue. — Moniąue to wspaniała narciarka i urocze dziecko — rzekł, kierując się w stronę kasy. Francesca uśmiechnęła się lekko i już otworzyła usta, lecz nagle rozmyśliła się. — Co miała pani zamiar powiedzieć — Charlie zdecydował się chwycić byka za rogi i zmusić ją do większej otwartości. — Ja... chciałam pana przeprosić, że byłam taka nieuprzejma, kiedy spotkaliśmy się w Charlemont... Nie chcę, żeby Moniąue pozwalała obcym ludziom fundować sobie różne rzeczy mogące potem rodzić zobowiązania, których nie pojmuje, bo jest za mała. — Wiem — rzekł cicho, patrząc jej prosto w oczy. — Rozumiem. Widział, że Francesca znów ma ochotę się wycofać, ale wytrzymała jego spojrzenie. Miał uczucie, jak gdyby wywabił z kryjówki śliczną młodą łanię nasłuchującą czujnie każdego szmeru. Uśmiechnął się. Tym razem odwróciła wzrok, ale Charlie zdążył jeszcze dostrzec w jej oczach przebłysk bólu. Cóż takiego strasznego ją spotkało Czy jej los był gorszy od losu Sary Czy gorszy niż to, co przeszedł on sam, kiedy Carole 148 DUCH opuściła go dla Simona Czymże szczególnym wyróżniało się jej serce Dlaczego miało być bardziej wrażliwe od innych — Dziecko to wielka odpowiedzialność — bąknął, kiedy czekali w kolejce. Chciał dać do zrozumienia, że szanuje jej zasady. Chętnie wyznałby też wiele innych rzeczy, ale wątpił, czy Francesca da mu szansę. Jej postawa stanowiła dla niego wyzwanie, choć sam przed sobą wstydził się do tego przyznać. Inne mieszkanki Shelburne Falls, które dotąd poznał, miały albo siedemdziesiąt lat jak Gladys, albo osiem jak Moniąue, albo dwieście z hakiem jak Sara. Francesca była jedyną żywą, młodą kobietą do wzięcia i Charlie doszedł do wniosku, że jeśli przynajmniej nie spróbuje od czasu do czasu z nią porozmawiać, oznacza to, że on sam nadaje się już tylko na złom. Był to zabawny i dość szczeniacki motyw, lecz nie pozbawiony sensu. Dwoje ludzi o złamanych sercach mogło stać się prawdziwymi przyjaciółmi. Ale być może żądał od niej zbyt wiele... Przecież wiedział o niej tylko tyle, ile napomknęła mu Moniąue. Bez dalszych słów pomógł jej wyłożyć zakupy na ladę. Miała w wózku hamburgery, steki, kurczę, mrożoną pizzę, lody, gumy do żucia, trzy rodzaje ciasteczek, mnóstwo owoców i wielki karton mleka. Podejrzewał, że gros tych rzeczy zamówiła Moniąue. On sam kupił tylko wodę sodową, piwo, gotowy mrożony zestaw obiadowy i płatki, które trzymał w ręku, kiedy się spotkali. Było to wyraźnie kawalerskie menu. Francesca uśmiechnęła się, zaglądając do jego koszyka. — Nie odżywia się pan specjalnie zdrowo, panie Water-ston. Był zdumiony, że zapamiętała jego nazwisko. A zatem zwróciła na niego uwagę. — Przeważnie jem poza domem — rzekł. Tak przynajmniej było w Londynie i Nowym Jorku. — Chętnie bym się dowiedziała, gdzie — zaśmiała się. W Deerfield było mnóstwo miłych knajpek, większość jednak zamykano na zimę, miejscowi zaś przeważnie siedzieli w domach. Wychodzili tylko przy szczególnie uroczystych okazjach, było bowiem za zimno na włóczęgę po mieście. Francesca patrzyła na niego z rozbawieniem. 149 DANIELLE STEEL — Chyba znów będę musiał zacząć gotować — westchnął. — Wrócę tu jutro, żeby zaopatrzyć się w prowiant. Zapłacił za swoje rzeczy i pomógł jej zanieść trzy ciężkie torby do samochodu; Francesca wyglądała na zmieszaną. Włożył zakupy na tylne siedzenie, zamknął drzwi i spojrzał na nią przyjaźnie. — Proszę pozdrowić ode mnie Moniąue — rzekł. Nie ofiarował się, że wpadnie lub zadzwoni, żeby jej nie spłoszyć. Kąciki ust Franceski drgnęły, jakby chciały się unieść o ułamek mikrona. Opanowała je, poważnie skinęła głową i wsiadła do samochodu. Wracając do swego auta, Charlie mimo woli zastanawiał się, co mogłoby rozgrzać ją na tyle, by odtajała. ROZDZIAŁ 12 Znów padał śnieg. Charlie wyjrzał przez okno, trzymając w dłoni oprawny w skórę tomik. Nie udawał nawet, że ma coś do roboty. Lektura pamiętników Sary pochłonęła go bez reszty. Za chwilę znów usiądzie wygodnie w fotelu i będzie czytał o tym, jak ułożyły się jej dalsze losy w Bostonie. Powstrzymała go jednakże myśl o Francesce. Mimo woli zastanawiał się, kim jest i co sprowadziło ją do Shelburne Falls. To prowincjonalne miasteczko wydawało się dziwnym miejscem dla kobiety, która najwyraźniej żyła kiedyś na wysokiej stopie. Ciekawe, czy uda mu się poznać ją na tyle dobrze, by o to zapytać. Cóż, Sara też kiedyś osiadła właśnie tutaj... Charlie pochylił się nad zblakłym, koronkowym pismem i w ciągu minuty zapomniał o całym świecie. Pensjonat pani Ingersoll, obszerny trzypiętrowy budynek, znajdował się na rogu Court Street i Tremont Street. Ledwie tydzień wcześniej gościł w nim sam Jerzy Waszyngton i bardzo chwalił sobie pobyt. Pani Ingersoll i jej gospodyni były zaskoczone widząc samotną kobietę z dwoma niewielkimi torbami. Sara wyjaśniła, że jest wdową, siostrzenica zaś, która miała towarzyszyć jej w podróży, rozchorowała się w ostatniej chwili i musiała 151 DANIELLE STEEL pozostać w Anglii. Opowieść wzbudziła zrozumiałe współczucie i więcej o tym nie rozmawiano. Gospodyni zaprowadziła Sarę do apartamentu, który składał się z saloniku ozdobionego ciężkimi czerwonymi draperia-mi i przylegającej do niego dużej słonecznej sypialni obitej bladoszarą satyną. Okna wychodziły na Scollay Square, w oddali zaś widać było port. Boston był ruchliwym miastem, Sara z przyjemnością chodziła na spacery i zaglądała do sklepów. Na ulicach wiele osób mówiło z irlandzkim akcentem — większość stanowili robotnicy, licznie przybywali też żołnierze i kupcy z Europy. Rzadko natomiast spotykało się ludzi jej pokroju i nawet w prostej odzieży Sara już z daleka rzucała się w oczy. Widać było, że jest dobrze urodzona. Wciąż nosiła te same suknie, które wzięła ze sobą na statek, i bardzo zniszczony czepek, toteż po kilku dniach, rozejrzawszy się po mieście, Sara poprosiła panią Ingersoll, żeby poleciła jej dobrą krawcową. Musiała sprawić sobie ciepłą odzież na zimę. Było tu o wiele chłodniej niż w Anglii, a nie posiadała nic oprócz płaszcza, w który zaszyła klejnoty. W małym zakładzie krawieckim przy Union Street przejrzała rysunki sukien, przywiezione w ubiegłym roku z Francji przez jedną z klientek. Ta bogata dama większość strojów sprowadzała z Europy, ale miała też pięć córek, dla których szwaczka kopiowała wykroje. Sara była zupełnie zadowolona z jej imitacji. Zamówiła pół tuzina sukien i wypytała o adres modystki, która mogła zrobić odpowiednie do nich nakrycia głowy. Bostońskie panie nosiły się dużo skromniej niż w Anglii, a o całe niebo gorzej od Francuzek. Paryżanki zawsze miały przepiękne suknie, lecz od chwili gdy w mieście tym wybuchły rozruchy, nikt już nie zawracał sobie głowy fatałaszkami. Rewolucja zepchnęła w cień modę. Sara także zbytnio na nią nie zważała. Potrzebowała poważnych, praktycznych sukien, akcentujących jej rzekome wdowieństwo. Prawie wszystkie zatem były czarne, stateczne i dość ponure. Nie byłaby jednak kobietą, gdyby oparła się pokusie sprawienia sobie choć jednej naprawdę ładnej szatki. Zamówiła suknię z niebieskiego aksamitu, niemal w tym samym odcieniu co jej oczy. Co 152 DUCH prawda Sara nie miała pojęcia, gdzie mogłaby się w niej pokazać, bo na razie nie znała tu nikogo. Taki stan rzeczy jednak nie będzie trwał wiecznie; zapewne kiedyś otrzyma zaproszenie na jakiś bal lub ansambl. Nie chciała wyglądać jak brzydka czarna wrona. Szwaczka zapewniła, że większość sukienek będzie do odbioru w ciągu dwóch tygodni, tylko zdobniejsza i bardziej pracochłonna aksamitna suknia miała być gotowa dopiero pod koniec miesiąca. Następnie Sara poszła do banku. Tam również powiedziała, że jest wdową, niedawno przybyła z Anglii i nie ma żadnych znajomych w Bostonie, po czym cichutko napomknęła, że chciałaby nabyć farmę poza miastem. — I jak ma pani zamiar ją utrzymać, pani Ferguson — Angus Blake, dyrektor banku, zmarszczył brwi. — Uprawa roli to ciężka praca, zwłaszcza dla samotnej kobiety. — Zdaję sobie z tego sprawę, proszę pana — przyznała potulnie Sara. — Będę musiała nająć kogoś do pomocy, ale jestem pewna, iż ludzie znajdą się sami, kiedy kupię ziemię. — Na pani miejscu nie robiłbym niczego pochopnie. — Bankier zmierzył ją wzrokiem znad okularów z wyraźną dezaprobatą. — Proszę najpierw zadomowić się w Bostonie, nim podejmie pani jakiekolwiek decyzje. W mieście także były do nabycia ładne posesje w dobrym sąsiedztwie. Tak młoda i ładna, a przy tym najwyraźniej starannie wychowana dama w krótkim czasie zyska tu wielu przyjaciół i — choć tego pan Blake nie powiedział głośno — ponownie wyjdzie za mąż. Kupowanie farmy nie miało sensu. Kobiety miewają zwariowane pomysły. Bankier osobiście dołożył starań, aby Sara poczuła się w Bostonie jak w domu. Od razu przedstawił ją kilku swoim klientom, a nazajutrz wraz z żoną zaprosili Sarę do siebie na herbatę. Pani Blake była zaintrygowana. — Jest w niej coś niezwykłego — powiedziała wieczorem do męża. Miała córki prawie w wieku Sary, lecz nigdy dotąd nie spotkała niewiasty tak inteligentnej, zaradnej i silnej. Na samą myśl o podróży na Concordzie Belindę Blake przeni- DANIELLE STEEL kał dreszcz zgrozy. Zgadzała się z mężem, iż pomysł zakupu farmy jest absurdalny. — Musi pani zostać w mieście, pośród* ludzi — argumentowała gorąco, ale Sara w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. Blake owie postarali się wciągnąć ją do swego bostońskiego kółka i w krótkim czasie Sara otrzymała mnóstwo zaproszeń na obiady i podwieczorki. Nad każdym długo się zastanawiała i ostrożnie zawierała znajomości. Bała się, że ktoś mógłby ją rozpoznać. Od ślubu z Edwardem nie bywała w Londynie i rzadko udzielała się towarzysko, ale dopuszczała możliwość, iż historia jej ucieczki zatoczyła już szerokie kręgi lub nawet została opisana w prasie. Będąc w Ameryce, nie miała jak się o tym przekonać. Korespondencja z Havershamem byłaby zbyt ryzykowna dla obojga. Toteż na razie Sara wolała nie zwracać na siebie uwagi. Angus Blake zaprowadził ją do dyskretnego jubilera, ten zaś wytrzeszczył oczy, kiedy rozłożyła przed nim swoją biżuterię. Drobniejszych klejnotów na razie nie chciała się wyzbywać, kilka sztuk wszakże było naprawdę cennych, zwłaszcza piękny naszyjnik z brylantami, który Edward jakimś cudem przeoczył, wart tyle co kilka gospodarstw albo bardzo elegancki dom w Bostonie. Za namową Belindy Blake, która miała nadzieję, że Sara pozostanie w mieście, oglądała już kilka ładnych rezydencji, wciąż jednak ciągnęło ją na wieś. Złotnik szybko nabył od niej naszyjnik. Mógł go sprzedać od ręki — jeśli nie w Bostonie, to w Nowym Jorku. Pieniądze zostały przekazane na konto bankowe Sary. W końcu listopada miała tam już sporą sumę i mimo swych starań była znaną osobistością. Wszyscy na wyścigi okazywali jej swe względy, zapraszali na różne spotkania towarzyskie — od herbatek do hucznych bali — a choć Sara nadal rzadko pojawiała się publicznie, jej uroda i arystokratyczny sposób bycia wywołały znaczny rozgłos. Często mówiło się o niej w przy giełdowej tawernie będącej miejscem spotkań majętnych bostońskich kawalerów. Prawie z dnia na dzień Sara Ferguson stała się obiektem powszechnej uwagi, co jeszcze bardziej wzmogło jej pragnienie, by umknąć za miasto i zaszyć się gdzieś, nim wieść o miejscu jej pobytu przekroczy Atlantyk i dotrze do uszu i54 DUCH Edwarda. Nawet z tak wielkiej odległości bała się jego długich rąk. Amerykańskie Święto Dziękczynienia obchodziła z Bla-ke ami, dwa dni później zaś została zaproszona na wieczorne przyjęcie u państwa Bowdoinów, co oznaczało, iż została zaakceptowana przez najwytworniejsze kręgi, bostońską elitę towarzyską. Z początku Sara nie miała ochoty iść, ale Belinda Blake, która traktowała ją jak własną córkę, zdenerwowała się nie na żarty. — Jak chcesz znaleźć męża, jeśli nigdzie nie chodzisz — wołała wznosząc ręce do niebios. Sara smętnie potrząsnęła głową. — Nie mam zamiaru ponownie wychodzić za mąż — powiedziała, a w jej oczach pojawił się wyraz, który uświadomił pani Blake, że postanowienie to jest poważne i Sara nie da się od niego odwieść. — Wiem, jak się teraz czujesz — powiedziała delikatnie, kładąc jej dłoń na ramieniu. — Jestem pewna, że pan Ferguson był dobrym, kochającym mężem... W tym momencie Sara poczuła gwałtowne mdłości. Edward nie wiedział, co to dobro i miłość, nawet tuż po ślubie. Był bogaty, to wszystko. Z czasem zaś stał się potworem. — ...ale pewnego dnia znajdziesz kogoś, kto mu dorówna — ciągnęła pani Blake. — Musisz wyjść za mąż, kochanie. Jesteś o wiele za młoda, by skazywać się na samotność. Może następnym razern ci się poszczęści i będziesz jeszcze miała gromadkę dzieci... Na te słowa w oczach Sary coś zgasło. — Nie mogę mieć dzieci — powiedziała sztywno. — Nie można tego z góry zakładać — zaprzeczyła łagodnie Belinda, biorąc ją za rękę. — Moja kuzynka przez wiele lat była bezpłodna, aż nagle zaszła w ciążę mając już czterdzieści jeden lat. Urodziła bliźnięta — Belinda uśmiechnęła się promiennie — i oba się uchowały Jest teraz najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ty jesteś o wiele od niej młodsza, Saro. Masz przed sobą jeszcze całe życie. Po to właśnie przyjechała do Ameryki: by zacząć nowe życie, lecz sama — bez męża i dzieci. Jeszcze nie doszła do i55 DANIELLE STEEL siebie po męce związku z Edwardem. Nie miała też zamiaru łudzić kogokolwiek swym rzekomym wdowieństwem. Nie flirtowała z mężczyznami i nie kokietowała ich. Na przyjęciach zwracała się głównie do obecnych pań, lecz panowie i tak bez przerwy ją zagadywali. Musiała przyznać, że w większości byli o wiele ciekawszymi rozmówcami. Kobiety paplały wyłącznie o cudzych sukniach albo własnych dzieciach, od mężczyzn natomiast mogła się wiele dowiedzieć o prowadzeniu interesów lub rolnictwie. Dzięki temu jeszcze urosła w ich oczach. Dystans, jaki starała się utrzymać, sprawiał, że tym bardziej ich pociągała, gdyż stanowiła wieczne wyzwanie. Kilku szczególnie wytrwałych kawalerów nachodziło ją w pensjonacie. Zostawiali kwiaty, wizytówki i ogromne kosze owoców. Pewien młody porucznik podarował jej nawet tomik poezji. Sara jednak nie przyjmowała nikogo, niezależnie od wielkości bukietów. Niezmordowany porucznik Parker kilkakrotnie czekał na nią w holu, mając nadzieję służyć jej ramieniem, nosić pakunki lub też towarzyszyć w trakcie spaceru. Miał dwadzieścia pięć lat i przed rokiem przyjechał do Bostonu z Wirginii. Był do szaleństwa zakochany w Sarze. Ją jednak przede wszystkim irytował; był niczym wielkie namolne psisko, które wciąż chce się bawić, przez co staje się nieznośną zawadą. Potykała się o niego na każdym kroku. Sara mogła jedynie mieć nadzieję, że Parker wkrótce się znudzi i obierze za przedmiot swych atencji jakąś inną młodą damę, która mogłaby je odwzajemnić. Powiedziała mu już, że nie ma na co liczyć, bo nieprędko zrzuci żałobę po mężu, ale on ewidentnie jej nie wierzył. Nie obchodził go też jej wiek. — Przecież nie może pani wiedzieć, co będzie dyktować pani serce za pół roku albo rok — powtarzał uparcie. Sara stanowczo potrząsała głową: — Owszem, wiem, co będę czuła za rok, dwa czy nawet dziesięć. Do śmierci Edwarda pozostanie kobietą zamężną. Zresztą choćby umarł już jutro, nie miała ochoty ponownie wychodzić za mąż. Nigdy więcej nie podda się brutalnej męskiej sile. Nie pojmowała, jak inne to znoszą. Dopuszczała myśl, że zdarzają się także dobrzy mężowie, ale nie miała ochoty ryzykować. 156 DUCH Z radością spędzi resztę życia samotnie. Pozostawało tylko przekonać o tym porucznika Parkera i innych mężczyzn poznanych w Bostonie. — Powinnaś być wdzięczna losowi, że masz tylu adoratorów, zamiast się uskarżać — łajała ją Belinda Blake. — Nie potrzeba mi adoratorów. Jestem przecież zamężna — palnęła Sara pewnego dnia bez namysłu i natychmiast ugryzła się w język. — To znaczy byłam — poprawiła się szybko. — Nie bawią mnie te wszystkie nonsensowne dusery. — Och, naturalnie, wobec rozkoszy małżeństwa zaloty są niczym, tak jak suchy chleb wobec uczty. Ale nie możesz mieć jednego bez drugiego, więc nie narzekaj — stwierdziła rzeczowo pani Blake. Sara nie znalazła w sobie dość sił do dalszej dyskusji i w końcu machnęła ręką. Protesty nie miały sensu. Na początku grudnia poznała Amelię Stockbridge, a nieco później jej męża, komendanta garnizonu w Deerfield, któremu podlegał również łańcuch fortów rozrzuconych wzdłuż rzeki j Connecticut. Pułkownik okazał się fascynującym rozmówcą. Wypytywała go o wszystko, a on z przyjemnością dzielił się z nią swą wiedzą. Sarę szczególnie interesowały tubylcze plemiona i była zaskoczona, kiedy dowiedziała się, że większość z nich bynajmniej nie jest wojownicza. — W pobliżu Deerfield żyją teraz tylko nieliczne grupy Onondagów i Wampanoagów, a ci od dawna nie sprawiają nam kłopotu. Od czasu do czasu zdarza się oczywiście jakiś incydent—za dużo wody ognistej albo zatarg o kawałek ziemi, ale przeważnie jest spokój. W tonie pułkownika dała się wyczuć sympatia do rdzennych mieszkańców tej ziemi. Sara była zdziwiona. Wszyscy ją ostrzegali, że na pograniczu leje się krew. — To oczywiście prawda — przyznał Stockbridge, zaskoczony, że Sarę interesują te sprawy. — Wiosną, gdy łososie ruszają na tarło, widujemy w okolicy Irokezów. Niektóre plemiona tej konfederacji są nam wrogie. — Mohawkowie nie dalej jak w zeszłym roku wymordowali całą rodzinę osadników tuż pod Deerfield: męża, żonę i siedmioro dzieci, ale o takich rzeczach nie mówiło się na przyjęciu. — Ponadto — podjął 157 DANIELLE STEEL « — zawsze można się natknąć na jakąś bandę renegatów, ale najazdy zdarzają się coraz rzadziej. Deerfield nie leży już na pograniczu. Naprawdę groźne plemiona żyją w głębi lądu. Rzecz jasna niepokoją nas walki rozpętane przez Szawanezów i Majamów; nie wiadomo, czy nie rozprzestrzenia się na wschód. Wątpię jednak, by zapędzili się aż do Massachusetts. Prezydent bardzo się tym martwi, tym bardziej że wojna z Indianami słono nas kosztuje. To oczywiście przykre, że utracili ziemię, ale nie mogą wciąż zabijać osadników, a wielu mają już na sumieniu. Sara słyszała o tych sprawach, lecz o wiele ciekawiej było dowiadywać się o nich z pierwszej ręki. Pochyliła się, zasłuchana, z blaskiem w oczach. Pułkownik przyjechał do Bostonu na święta Bożego Narodzenia. Stockbridge owie mieli dom w mieście i pani Amelia spędzała w nim większość czasu, bowiem zagubiony wśród lasów, odległy o cztery dni drogi garnizon nie był najwłaściwszym miejscem dla damy. Mąż odwiedzał ją kiedy tylko mógł, lecz nie zdarzało się to często. Kilka dni później państwo Stockbridge zaprosili Sarę na przyjęcie świąteczne, które wydawali dla swoich przyjaciół, a także kilku podwładnych pułkownika, spędzających urlop w mieście. Sara chętnie przyjęła zaproszenie. Wieczór przebiegał bardzo miło, Amelia Stockbridge grała na fortepianie, a wszyscy goście śpiewali. Jedynym zgrzytem było dla Sary to, że zaproszony został również porucznik Parker. Przez większość czasu łasił się do niej jak szczeniak, choć robiła co w jej mocy, żeby go unikać. Na szczęście już pod koniec przyjęcia Sarze udało się przez chwilę pogawędzić z pułkownikiem. Chciała mu zadać bardzo ważne pytanie. Zdumiał się, kiedy je usłyszał. — Przypuszczam, że to możliwe — rzekł marszcząc brwi. — Podróż będzie długa, zwłaszcza w śniegach o tej porze roku; bite cztery albo i pięć dni. Nie może pani jechać sama. Musiałaby pani nająć przewodnika, a najlepiej dwóch. — Uśmiechnął się smętnie. — Amelia uważa, że to mordercza wyprawa. Kilku młodszych żołnierzy ma rodziny w forcie, okolicę zamieszkują też koloniści, jest więc ona w miarę 158 DUCH ucywilizowana, ale nie może się pani spodziewać żadnych wygód. Prawdę mówiąc, wątpię, czy Deerfield się pani spodoba. Pułkownik najwyraźniej czuł się w obowiązku ją zniechęcić, ale Sara już płonęła z niecierpliwości na myśl o wyprawie. — Ma tam pani znajomych — Stockbridge nie potrafił wymyślić innego powodu, dla którego Sara miałaby ochotę rezygnować z miejskiego komfortu. Wyglądała jak kruchy, elegancki salonowy kwiat, w rzeczywistości jednak musiała być o wiele twardsza, skoro przybyła do Ameryki sama, na maleńkim, potwornie niewygodnym statku. Mimo woli pułkownik poczuł do niej szacunek. — Wolałbym sam wybrać pani przewodników — rzekł — jeśli oczywiście zdecyduje się pani jechać. Nie chciałbym, żeby wpadła pani w ręce jakichś gburów, którzy zgubią drogę albo upiją się i zaczną robić kłopoty. Proszę podać mi termin, znajdę ludzi. Musi pani mieć dwóch przewodników, woźnicę i solidny powóz, bez tego ani rusz. Wątpię, czy podróż sprawi pani przyjemność, ale przynajmniej będzie bezpieczna. — Dziękuję, panie pułkowniku — powiedziała z takim światłem w oczach, jakiego dotąd nigdy w nich nie widział. Było oczywiste, że jeśli się na coś uprze, nic jej nie powstrzyma. Próbował wyjaśnić to żonie, która złajała go jak łysą kobyłę. — Jak mogłeś pozwolić tej dziewczynie jechać do Deerfield Ona nie ma pojęcia, jakie to dzikie miejsce. Zgubi się albo rozchoruje po drodze — oburzyła się pani Amelia. Jej mąż powinien stanowczo ukrócić te plany, zamiast je ułatwiać ofiarowując się, że znajdzie przewodników. — Przyjechała tu z Europy zupełnie sama. Sądzę, że Sara Ferguson wcale nie jest taką porcelanową lalą, za jaką ją uważasz, moja droga. W gruncie rzeczy po dzisiejszej rozmowie z nią mam pewność, iż ta dziewczyna przeszła więcej, niż ktokolwiek z nas podejrzewa. Pułkownik był mądrym człowiekiem. Widział w oczach Sary, że przeszła długą wyboistą drogę. Miała w sobie determinację, którą widział u osadników udających się na J i59 DANIELLE STEEL zachód, aby wydrzeć dla siebie z tej ziemi kęs chleba. Musieli stawić czoło nieznanemu, walczyć z-Indianami... Ci, którym udawało się przeżyć, należeli do tego samego gatunku co Sara Ferguson. — Nic się jej nie stanie — rzekł. — Gdybym nie był tego absolutnie pewien, nie starałbym się jej pomóc. — Jesteś starym głupcem — burknęła na niego Amelia, lecz w chwilę później kładąc się do łóżka, pocałowała go czule. Był kochany, choć zupełnie nie znał się na kobietach. Pani Stockbridge westchnęła cicho. Pozostawało mieć nadzieję, że Sara pozna jakiegoś atrakcyjnego kawalera i porzuci ten szaleńczy projekt. Sara jednak przyszła z wizytą już nazajutrz. Myślała o planowanym wyjeździe przez całą noc, tak podniecona, że nie mogła zasnąć. Z największą ochotą przyjmie niezmiernie uprzejmą propozycję pana pułkownika, prosi tylko, żeby pomógł jej znaleźć przewodników do Deerfield. Sam Stockbridge wyjeżdżał już za tydzień, tuż po Nowym Roku, i tym razem planował pozostać w garnizonie aż do wiosny. Amelia i bez niego będzie miała urwanie głowy, bowiem ich najstarsza córka na dniach spodziewała się dziecka. — Chętnie bym pani towarzyszył — rzekł pułkownik z namysłem — ale ja i moi ludzie będziemy jechać konno, o wiele szybciej i zbyt forsownie dla pani. — Uśmiechnął się: — Jeśli pani sobie życzy, mogę pani zostawić porucznika Parkera w charakterze eskorty. — Wolałabym tego uniknąć — zastrzegła się pospiesznie Sara. — Poza tym z wyborem ludzi chętnie zdam się na pana. Czy mogłabym na to liczyć — zapytała ostrożnie. Stockbridge skinął głową, przebiegając w myśli listę znanych mu mężczyzn, którym mógł powierzyć jej bezpieczeństwo. — Oczywiście. Zapewne zechce pani jechać już w przyszłym miesiącu — Z największą przyjemnością — odparła. Pułkownik spojrzał na nią ciepło. Żadna z jego córek nigdy sama nie zaproponowała, że go odwiedzi. Przyjeżdżały do Deerfield raz na kilka lat, z furami bagaży, betów, pieluch, 160 DUCH wielkim szumem, i uważały to za niesłychanie wyczerpującą eskapadę. Ta dziewczyna natomiast zachowywała się tak, jakby w Deerfield czekała ją życiowa szansa. I tak było w istocie. Oto miały się spełnić jej marzenia. Pułkownik obiecał, że skontaktuje się z nią za kilka dni, i prosił, by na razie nie wtajemniczać jego żony. Oboje wiedzieli, że Amelia Stockbridge wpadnie w furię, gdy usłyszy, że decyzja zapadła. Sara podziękowała mu z wdzięcznością i wróciła do hotelu pieszo, choć dom pułkownika stał na drugim końcu miasta. Była tak uszczęśliwiona, że chciała zaczerpnąć nieco powietrza. Nogi same zdawały się ją nieść, a gdy mroźny wicher kąsał ją w twarz i wiał w oczy, Sara tylko otulała się szczelnie płaszczem i uśmiechała jeszcze radośniej. K II Duch DUCH ROZDZIAŁ 13 Sara wyruszyła w drogę czwartego stycznia 1790 roku w bardzo starym, lecz solidnym wynajętym powozie. Woźnica był za to młody, co nie znaczy, iż niedoświadczony. Ładnych kilka lat spędził już na koźle, a do tego wychował się zaledwie w odległości dnia drogi od Deerfield i znał na pamięć wszystkie szlaki w promieniu wielu mil. Nazywał się Johnny Drum; jego brat służył pod rozkazami Stockbridge a. Dwaj przewodnicy jechali konno obok wozu. Jednym z nich był stary traper, George Henderson, który od dawien dawna każdej zimy jeździł do Kanady po futra, w młodości zaś dwa lata spędził jako jeniec Huronów. W końcu ożenił się nawet z Indianką. Od lat już nie żyła; George także zbliżał się do kresu swoich dni, ale wciąż był jednym z najlepszych przewodników w Massachusetts. Jego towarzysz nazywał się Tom Śpiewający Wiatr i był synem sachema — czarownika i wodza — plemienia Wampanoagów. Tom pracował jako zwiadowca w forcie, ale przyjechał do Bostonu po narzędzia rolnicze dla swego plemienia. Pułkownik Stockbridge osobiście poprosił go, by oddał mu przysługę towarzysząc Sarze. Ów poważny młody człowiek o długich ciemnych włosach i ostro wyrzeź-bionych rysach nosił na sobie indiański strój i opończę ze skóry bizona, odzywał się zaś rzadko i wyłącznie do mężczyzn; z Sara nie rozmawiał w ogóle. Był to — o czym nie wiedziała — zwyczajowy przejaw szacunku. Sara nie mogła oderwać od niego oczu. Pierwszy ujrzany przez nią Indianin wyglądał w każdym calu tak szlachetnie, surowo i groźnie, jak to sobie •fc wyobrażała. Mimo to nie bała się, wiedząc od pułkownika, że Wampanoagowie są spokojnym ludem rolników. Kiedy powóz wolno ruszył ze Scollay Sąuare i wytoczył się z miasta drogą wiodącą na zachód, padał śnieg i było jeszcze ciemno, lecz w Bostonie już zaczynał się poranny ruch. Wieźli ze sobą futra, koce, żywność, narzędzia, wodę. Gotować mieli przewodnicy; stary traper cieszył się opinią znakomitego kucharza, ale Sara także chciała się okazać pomocną. Nigdy w życiu nie była tak podniecona — chyba nawet if wtedy, gdy statek wypływał z Falmouth. Miała niewytłuma-• czalną pewność, iż to właśnie jest najważniejsza podróż jej życia. Czuła, że prowadzi ją przeznaczenie. Dopiero po pięciu godzinach zatrzymali się, by dać koniom odetchnąć. Sara wysiadła i rozprostowała nogi, urzeczona pięknem tej krainy. Minęli już osadę Concord i wkrótce wyruszyli dalej. Nim dotarli do Szlaku Mohawków, przestało padać, ale wszystko pokryła gruba puszysta warstwa śniegu. Sara żałowała, że nie może jechać konno wraz z mężczyznami, lecz pułkownik nie wyraził na to zgody, obawiając się, iż teren mógłby okazać się zbyt trudny. Jak stwierdziła, z łatwością sprostałaby wymogom jazdy i niecierpliwość już gnała ją naprzód — byle szybciej do celu. Wieczorem zjedli królika pieczonego na rożnie, którego przyrządził dla nich Henderson. Wieźli go z Bostonu, oblepionego śniegiem. Po długiej jeździe wszystkim dopisywał apetyt. Śpiewający Wiatr jak zawsze milczący, lecz zadowolony, ugotował w kociołku suszoną dynię. Sara nigdy w życiu nie kosztowała czegoś równie delikatnego i słodkiego. Ten spartański posiłek wydał jej się ucztą, a gdy zjedli i zadbali o swe różne potrzeby, zwinęła się w wozie pod ciężkimi futrami i zasnęła jak dziecko. O brzasku obudziły ją głosy mężczyzn i prychanie koni. Nadal nie padało; świt rozpalał ognie na niebie. Gdy ruszyli, Johnny Drum i George Henderson zaczęli śpiewać. Kołysząc się w podskakującym na wybojach wozie, Sara cicho śpiewała razem z nimi. Znała te piosenki, tak jak ona pochodziły ze Starej Anglii. 162 163 DANIELLE STEEL Wieczorem znów rozpalili ognisko i siedli do wieczerzy. Śpiewający Wiatr sięgnął po kolejne suszone warzywa. Trzeba przyznać, że był mistrzem w ich gotowaniu i nawet europejskie podniebienie Sary nie mogło im nic zarzucić. Johnny zajął się końmi, George Henderson zaś ustrzelił w tym czasie trzy niewielkie ptaki, które następnie upiekli i zjedli. Był to także niezapomniany posiłek. Na szlaku wszystko wydawało się takie proste, namacalne i uczciwe. W trzecim dniu podróży Henderson opowiedział im o latach spędzonych u Huronów. Obecnie plemię to mieszkało w Kanadzie, lecz jeszcze nie tak dawno sprzymierzeni z Francuzami przeciwko Anglikom Huroni stanowili w tych stronach liczące się zagrożenie. Sam George został porwany niedaleko Deerfield. Dziś panował tu spokój, mężczyźni wspominali jednak o walkach toczących się na terytorium Ohio, a wywołanych przez wodza Szawanezów, Niebieskiego Kaftana*. Śpiewający Wiatr mówił o nim z szacunkiem, ale to, co opowiadał o wyczynach Niebieskiego Kaftana, zaniepokoiło Sarę nie na żarty. Zagadnęła młodego Indianina o parę spraw, później zaś zaczęła wypytywać o zwyczaje jego plemienia. Wydawało jej się, że dostrzega cień uśmiechu w oczach Śpiewającego Wiatru. Powiedział, że od pokoleń uprawiają ziemię. Jego ojciec był sachemem, wodzem, ale dziadek — powwawem, duchowym przywódcą jeszcze ważniejszym od sachema. Wampanoagowie uważali, że łączy ich szczególna więź z całym światem i że wszystko, co ich otacza, ma duszę i na swój sposób jest święte. Kiehtan, którym to imieniem Śpiewający Wiatr określał Boga, sprawuje władzę nad wszelkim stworzeniem i jemu należą się dzięki za życie, jadło i wszelkie dary. Indianin opowiedział jej o święcie Zielonej Kukurydzy, obchodzonym dla uczczenia pierwszych zbiorów, a Sara siedziała zasłuchana, z szeroko otwartymi oczyma. To Kiehtan nakazał, aby wszystkie istoty postępowały wobec * Wymienieni tu wodzowie indiańscy — Niebieski Kaftan, Mały Żółw i Czerwony Surdut — to postacie historyczne. Pisownia nazw plemion wg A. Sudaka (Leksykon 300 najsłynniejszych Indian; Poznań 1995) (przyp. tłum.). 164 DUCH siebie uczciwie. Jeśli dla przykładu Wampanoag źle traktu swoją żonę, może go ona opuścić. Sara zadrżała słysząc te słowa. Zerknęła na Indianin; który siedział na koniu, taki silny i dumny. Zastanawiała si dlaczego to powiedział. Czyżby wyczuł, że Sarę źle traktowi no Jego życiowa mądrość zadawała kłam młodemu wieków a zasady, które jej opisał, były bardziej niż cywilizowane; b; niemal doskonałe. Trudno sobie wyobrazić, że przybyli t Europejczycy nazywali tych ludzi dzikusami , a wielu czyn ło to jeszcze i dziś, zwłaszcza na zachodzie. Śpiewający Wia nie był dziki. Zaintrygowana Sara zdała sobie sprawę, i znajomość języka i zwyczajów białych ludzi będzie dla bardzo użyteczna, gdy pewnego dnia sam zostanie sachemei swojego plemienia. Jego ojciec wykazał wielką mądrość pos^ łajać go między białych jako swego rodzaju ambasador; Patrzyła na Indianina wiedząc, że nigdy w życiu nie zapomi tej chwili. Czwarty dzień podróży wydawał się najdłuższy. Minę Millers Falls i kontynuowali jazdę. Widzieli po drodze kilt fortów, ale zatrzymali się tylko raz, po żywność i świeżą wód Znajdowali się już bardzo blisko Deerfield i o zmierzch powstała kwestia: czy jechać dalej w ciemnościach, czy t< czekać do rana. Mężczyznom spieszyło się do ciepłych gai nizonowych kwater, ale mieli ze sobą kobietę, na którą żade nie śmiał wywierać presji. W końcu Sara zadecydowała, i powinni jechać dalej. — To ryzykowne — ostrzegł ją uczciwie Johnny Drun woźnica. — Możemy się natknąć na zbrojny oddział wojów ników albo zgubić koło. Droga jest wyboista i śliska, nocą ścir ją lód. — Johnny znany był z tego, że nigdy nie narażał swoic pasażerów. — To może się zdarzyć i w dzień — wytknęła San Ostatecznie zgodzili się ruszyć dalej i sprawdzić, czy uda im s: osiągnąć dobre tempo. Jeśli tak, powinni dotrzeć do fort przed północą. Kiedy konie nieco wytchnęły, Johnny popędził je do biegi Sara nawet nie jęknęła, trzęsąc się na wybojach. Kołysa prawie tak samo wściekle jak na Concordzie w czasi 165 DANIELLE STEEL DUCH sztormu, ale ani jej było w głowie się uskarżać. Tak samo jak oni chciała już dotrzeć do celu. Tuż po jedenastej zobaczyli w oddali światła garnizonu. Cała czwórka wydała radosny okrzyk. Johnny znów podciął konie i tym razem Sara była pewna, że na ostatnim odcinku stracą jednak koło. Wbrew jej przewidywaniom dotarli zdrowi i cali do głównej bramy, a Johnny już z dala okrzyknął się wartownikom. Śpiewający Wiatr wysforował się naprzód i żołnierze natychmiast go rozpoznali. Skrzydła bramy otworzyły się skrzypiąc, powóz zwolnił, wjechał do środka i zatrzymał się tuż za bramą. Sara wysiadła, z trudem prostując ścierpnięte nogi, i rozejrzała się dokoła. W mroku snuło się około tuzina mężczyzn; rozmawiali cicho, niektórzy palili, do palików przywiązane były konie okryte derkami. W obrębie palisady stało kilka długich, prostych baraków, w których kwaterowali żołnierze. Znajdowało się tu również kilka chat dla rodzin żołnierzy oraz magazyn, gdzie trzymano zapasy. Środek zajmował plac przypominający wioskowy rynek, bo też była to mała warowna osada. W razie potrzeby mogli się tu schronić również okoliczni farmerzy. Fort miał przecież za zadanie zapewnić im pomoc i obronę. Sara ze łzami w oczach dziękowała swoim przewodnikom, ściskając im dłonie. Dzięki nim podróż z Bostonu była bardzo przyjemna i pełna niezapomnianych wrażeń. Te cztery dni przeleciały jak z bicza strzelił. Kiedy to powiedziała, wszyscy się roześmieli, najgłośniej zaś Śpiewający Wiatr, który uważał, że ze względu na nią strasznie się wlekli. Johnny wyprzągł i napoił konie, po czym odprowadził je do stajni. Dwaj przewodnicy rozpłynęli się w mroku, udając się na nocleg, Sara zaś została w towarzystwie żołnierza, który wyszedł jej na spotkanie. Pułkownik Stockbridge przybył do fortu dwa dni wcześniej po wytężonej jeździe i od razu wydał instrukcje, gdzie ulokować Sarę. W garnizonie mieszkało kilka rodzin, ale pułkownik sądził, że kobieta najlepiej będzie się czuła w otoczeniu innych kobiet i dzieci. Żołnierz zapukał do drzwi jednej z chat. Otworzyła im zaspana młoda kobieta w płóciennej nocnej koszuli i flanelowym czepku, owinięta w koc. Żołnierz przedstawił Sarę. Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała, że ma na imię Rebeka, mieszka tu od dwóch lat, a jej mąż także służy w wojsku. Zaprosiła gościa do środka i pospiesznie zamknęła drzwi, zza których wiało mrozem. Sara postawiła na drewnianej podłodze swą jedyną torbę, zabrała bowiem z Bostonu bardzo niewiele rzeczy. Rozejrzała się po małej izdebce umeblowanej kilkoma prostymi sprzętami, wśród których stały dwie toporne drewniane kołyski. O ile zdołała stwierdzić w wątłym świetle świecy, gospodyni znów była w ciąży. Przez chwilę Sara pozazdrościła jej tego nieskomplikowanego życia z dala od cywilizacji, w otoczeniu przyjaciół i dzieci. O ileż to lepsze niż być bitą w zamku i żyć z mężczyzną, którego się nienawidzi. Na szczęście to miała już za sobą — cierpienie, utracone nadzieje na miłosierną odmianę losu. Osiągnęła spokój; więcej nawet — swego rodzaju komunię ze światem. Znajdowała się, jak by powiedział Śpiewający Wiatr, w rękach Kiehtana. A Kiehtan był sprawiedliwy dla wszystkich stworzeń, dla niej także, skoro zwrócił jej wolność. Teraz nie pragnęła niczego więcej. Rebeka wprowadziła ją do alkówki, niewiele większej niż kajuta na Concordzie . Pyszniła się ona zbitym z ledwie oheblowanych desek łóżkiem, tak małym, że z trudem mieściły się w nim dwie osoby. Mąż Rebeki wyjechał na kilka dni z myśliwymi i mocno już zaokrąglona gospodyni gotowa była oddać łóżko gościowi, sama zaś spać na kocu w drugiej izbie, przy dzieciach. — Ależ broń Boże — wykrzyknęła wzruszona jej gościnnością Sara. — Ja mogę spać na podłodze, jeśli trzeba. Nie mam nic przeciwko temu. Przez cztery dni spalam w wozie i nie przeszkadzało mi to. — O nie — Rebeka zaczerwieniła się mocno. W końcu ustaliły, że obie będą spać w jedynym łóżku. Sara szybko rozebrała się w ciemności, żeby dłużej nie trzymać gospodyni na nogach i pięć minut później dwie kobiety, które jeszcze przed chwilą się nie znały, leżały pod jedną kołdrą jak siostry, szepcząc cicho w ciemności. Istotnie, tutejsze warunki były całkiem odmienne od życia w Bostonie. 166 167 DAN1ELLE STEEL DUCH — Czemu pani przyjechała — zapytała Rebeka nie mogąc się powstrzymać. Podejrzewała, że ta obca dama wybrała się w odwiedziny do ukochanego. Rebeka zauważyła, że Sara jest bardzo piękna i jeszcze nie taka stara. Sama właśnie skończyła dwadzieścia lat. — Chciałam zobaczyć, jak tu jest — przyznała Sara szczerze. — Dwa miesiące temu przyjechałam z Anglii, żeby zacząć tu nowe życie. — Uznała, że najlepiej będzie trzymać się tej samej wersji: — Jestem wdową. — Jakie to smutne — westchnęła Rebeka ze szczerym wzruszeniem. Jej mąż, Andrew, miał dwadzieścia jeden lat; znali się i kochali od dziecka. Była pewna, że wszystkich małżonków muszą łączyć równie silne więzy. Nie mogła nawet wyobrazić sobie, iż to właśnie małżeństwo popchnęło Sarę do ucieczki z Anglii. — Bardzo pani współczuję — dodała. — Dziękuję. — Sara nagle zdecydowała się na odrobinę szczerości, żerowanie na współczuciu tej dziewczyny wydało jej się nieuczciwe. Powiedziała: — Nigdy go nie kochałam. — To straszne — zdumiała się Rebeka. Tego typu zwierzenie nie przeszłoby Sarze przez usta w salonie, teraz jednak znajdowała się w czarodziejskim miejscu, tak bliskim Boga... i Kiehtana. Uśmiechnęła się na wspomnienie legend, które opowiadał jej Śpiewający Wiatr. — Długo pani zostanie w garnizonie — zaciekawiła się Rebeka, po czym ziewnęła. Czuła, jak dziecko porusza się w jej łonie. Wiedziała też, że wkrótce obudzi ją pozostała dwójka. Odkąd Andrew wyjechał, nie zdołała się wyspać. Jej rodzina mieszkała w Północnej Karolinie i nie miała tu nikogo do pomocy. — Jeszcze nie wiem — Sara również ziewnęła, jakby było to zaraźliwe. — Najchętniej na zawsze. Rebeka uśmiechnęła się w odpowiedzi i natychmiast zapadła w sen, a w chwilę później Sara zasnęła również, szczęśliwa, że się tu znalazła. Gospodyni wstała na długo przed świtem; obudziła się słysząc, że najmłodsze dziecko zaczyna się wiercić. Ociężałość piersi świadczyła, iż nadeszła pora karmienia. Czasem odczuwała przy tym ból i bała się, że dziecko, które nosi w łonie, 168 może urodzić się zbyt wcześnie. Jej ośmiomiesięczny synek by wszakże taki malutki i delikatny, że zgrzeszyłaby odstawiając go już od piersi. Do porodu miała jeszcze dwa miesiące, ale tym razem była o wiele grubsza, istniała zatem szansa, że następny malec będzie duży i silny. Starsza, półtoraroczna dziewczynka też się zbudziła i Rebeka od razu miała pełne ręce roboty. Nie chcąc, żeby dzieci wyrwały gościa ze snu, zajęła je owsianką i skórkami z chleba. W garnizonie żyło się łatwiej niż na farmie. I tak nie miałaby zresztą czasu na pracę w polu, tu zaś nie musieli martwić się o żywność i byli bezpieczni. Andrew nie drżał ze strachu za każdym razem, kiedy ją zostawiał. Sara obudziła się o dziewiątej. Rebeka zdążyła już umyć dzieci, ubrać je i siebie, zrobić pranie i wstawić chleb do pieca. Miała pracowity poranek. Kiedy Sara zobaczyła gospodynię krzątającą się po małej wesołej izdebce, i ogień huczący w piecu, zawstydziła się swego lenistwa. Musiała być bardziej zmęczona niż sądziła, spała bowiem jak zabita, dopóki nie obudziło jej rżenie koni i turkot przejeżdżających pod oknami wozów. O tej porze Johnny Drum był już zapewne w drodze do Bostonu. Obaj przewodnicy także mieli zamiar wyjechać wczesnym rankiem. Śpiewający Wiatr spieszył się do swoich, dla których wiózł zakupione narzędzia, a George, traper, ruszał na północ, żeby handlować z osadnikami nad kanadyjską granicą. Było tam mniej bezpiecznie niż w Massachusetts, ale tym się nie przejmował. Znał większość okolicznych plemion, a tylko nieliczne były nieprzyjazne. — Pewnie jest pani głodna —zapytała uprzejmie Rebeka, jedną ręką trzymając niemowlę, a drugą próbując odebrać dziewczynce koszyk z nićmi. — Proszę się mną nie przejmować; sama się obsłużę. Widzę, że ma pani pełne ręce roboty. — To prawda — przyznała Rebeka z szerokim uśmiechem. Była niska, włosy nosiła splecione w dwa warkocze i w jasnym świetle słońca wyglądała bardziej na dwanaście niż dwadzieścia lat. — Andrew pomaga mi, kiedy tylko może, ale często wyjeżdża. Odwiedza osadników, wizytuje inne forty. 169 DANIELLE STEEL Ma tu sporo roboty. — Podobnie jak ona. Jej brzuch wydał się teraz Sarze ogromny. — Kiedy urodzi się dziecko — zapytała z niepokojem. Miała wrażenie, że stanie się to lada chwila. — Dopiero za miesiąc lub dwa. Myślę, że raczej dwa... nie jestem pewna — Rebeka zarumieniła się. Jej kolejne dzieci deptały sobie po piętach, lecz dziewczyna wyglądała na zdrową i szczęśliwą, mimo że życie tutaj nie było łatwe. Proste i prymitywne, wyzute z wszelkich udogodnień, do których gdzie indziej ludzie już przywykli. Wydawało się, że Boston znajduje się w całkiem innym świecie. Rzeczywiście — tu był inny świat i przyglądając się mu, Sara doszła do wniosku, że jest on właśnie tym, czego pragnie. Pościeliła łóżko i zapytała, w czym może pomóc, lecz Rebeka wybierała się w odwiedziny do znajomej, która właśnie urodziła dziecko. Sara poszła zatem szukać pułkownika. Bez trudu znalazła jego biuro, ale Stockbridge a nie zastała, udała się więc na spacer w obrębie fortu. Obejrzała kowala, który podkuwał konie, licznych mężczyzn, którzy śmiali się i opowiadali sobie różne historie, a także kręcących się po garnizonie Indian. Wyglądali zupełnie inaczej niż Śpiewający Wiatr i domyślała się, że są to zapewne Onon-dagowie, o których słyszała wcześniej. Byli oni równie pokojowym ludem jak Wampanoagowie. W okolicy nie pozostało już żadne wojownicze plemię, a przynajmniej tak jej się zdawało, dopóki nie spostrzegła grupy mężczyzn wjeżdżających galopem przez bramę. Chyba nigdy nie widziała tak groźnych ludzi. Było ich kilkunastu, większość stanowili Indianie. Wyglądali, jakby przebyli długą, ciężką drogę. Prowadzili cztery juczne konie, a mężczyzna, który im przewodził, robił wrażenie człowieka, który nie cofnie się przed niczym. Wszyscy mieli w sobie jakąś dzikość, spoglądali wyzywająco i nawet z końmi obchodzili się jakby inaczej. Mieli długie czarne włosy, przystrojone paciorkami i piórami, a pierś jednego z nich zdobił wspaniały kościany naszyjnik. Nawet ich język brzmiał nadspodziewanie szorstko i nieco Sarę przeraził. Nikt inny jednak nie zwrócił na nich uwagi. Zatrzymali się nie opodal Sary, która poczuła, że nogi się pod nią uginają. 170 DUCH Skarciła się w duchu za tchórzostwo.Widok Indian jednak naprawdę zapierał dech, byli niczym potężna nawałnica, |k przetaczająca się tuż nad nią. Jeden z mężczyzn zawołał coś do pozostałych i wszyscy wy buchnęli śmiechem. Łączyło ich silne poczucie braterstwa, obejmujące także obecnych wśród nich białych. Zsiedli z koni, które wciąż nerwowo przebierały kopytami. Widziała, że żołnierze przypatrują im się bez słowa, f Najwyraźniej nie była to napaść, a jakaś delegacja. Stała nie l zauważona, zastanawiając się, kim są. Ich dowódca nieodpar-I cię przyciągał jej wzrok. By doprawdy charyzmatyczny, l z długimi lśniącymi ciemnymi włosami, które powiewały za nim, gdy szedł, ubrany w piękne spodnie i buty z jeleniej l skóry. Wyglądał w nich prawie jak Europejczyk, choć cecho-I wała go szlachetna postawa i ostro rzeźbione rysy właściwe pierwotnym mieszkańcom tej ziemi. Rozmawiał z pozostałymi l w indiańskim dialekcie. Ze sposobu, w jaki się do niego odnosili, wynikało, że darzą go wielkim szacunkiem. Ten H człowiek był urodzonym przywódcą. Wydawał się niemal księciem w swej wojowniczej godności, łatwo było uwierzyć, H że jest sachemem, wodzem albo może synem wodza. Z pewnością nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Niósł w ręku długą fuzję, a przez plecy przewieszony miał łuk. Nagle obrócił się i Sara nieoczekiwanie znalazła się z nim twarzą w twarz. Aż drgnęła, kiedy na nią spojrzał. Nie była gotowa na to, żeby stawić mu czoło, podziwiała go tylko z oddali, niczym piękny obraz albo sportowy turniej rozgrywany wedle nieznanych reguł. Patrząc, jak się porusza i mówi, miała wrażenie, że uczestniczy w koncercie. Nigdy w życiu nie widziała kogoś obdarzonego taką gracją, a zarazem pełnego milczącej, skupionej siły. Kiedy na nią spojrzał, skamieniała ze strachu, lecz mimo to miała uczucie, że nie zrobiłby jej krzywdy. Był księciem Nieznanego, reprezentantem świata, o jakim mogła jedynie śnić. Obrzucił ją wzrokiem, odwrócił się i wszedł do kantoru. Sara z przerażeniem uświadomiła sobie, że cała drży. Kolana jej się trzęsły, przysiadła więc na schodkach budynku, obok którego stała, patrząc, jak pozostali odwiązują sakwy i rozchodzą się po garnizonie. Ciekawe, myślała, z jakiego są plemienia 171 DANIELLE STEEL i dlaczego wpadli go fortu, jak gdyby ścigał ich cały legion diabłów. Po dziesięciu minutach przestała dygotać i wracając do biura pułkownika zagadnęła jednego z żołnierzy o widzianych przed chwilą Indian. Łatwo ich opisała. — To Irokezi — rzekł żołnierz obojętnie. W przeciwieństwie do Sary wiele razy miał z nimi do czynienia, toteż nie poruszyło go ich rzucające się w oczy entree. Sara natomiast była pewna, że nigdy nie zapomni tej sceny. — Właściwie Senekowie — dodał. — Ich szczep wchodzi w skład konfederacji sześciu plemion irokeskich: Ondonagów, Cayugów, Oneidów, Seneków, Mohawków i Tuskarorów, którzy przystąpili do związku ostatni, dopiero przed siedemdziesięciu laty, a pierwotnie pochodzą z Północnej Karoliny. O, niech pani spojrzy: ten niższy to Cayuga. — Ich przywódca wygląda imponująco — bąknęła, wciąż przytłoczona wrażeniem, jakie na niej wywarł. Czuła się tak, jak gdyby stawiła czoło wszystkim niebezpieczeństwom nowego świata, ucieleśnionym w tym jednym człowieku. Omal nie dała się zastraszyć, choć niepodobieństwem było, by ktokolwiek próbował zrobić jej krzywdę tu, w forcie. Pocieszało ją też to, że nikt inny nie zdawał się zaniepokojony. — Kto ich przyprowadził — zainteresował się żołnierz. Sara opisała przywódcę najlepiej, jak umiała. — Nie jestem pewien, o kogo chodzi — rzekł żołnierz. — Prawdopodobnie to jeden z synów wodza. Albo jakiś Mohawk, oni wyglądają groźniej niż Senekowie. Zwłaszcza w barwach wojennych. Sara nie zauważyła, by którykolwiek z przyjezdnych był pomalowany, co sprawiło jej niewymowną ulgę. W przeciwnym wypadku mimo najszczerszych chęci pewnie by zemdlała. Podziękowała żołnierzowi za wyjaśnienia i ruszyła na poszukiwanie pułkownika, który powrócił zadowolony z porannej inspekcji. W obwodzie panował spokój i porządek. Ucieszył się bardzo na widok Sary. Zdawało mu się, że lata minęły, odkąd widział ją w Bostonie. Ponadto odczuł ulgę widząc, że dotarła bezpiecznie do Deerfield. Zauważył rzecz 172 DUCH jasna, jak ślicznie wygląda. Nawet prosta wełniana suknia i brzydki czepek, który chronił ją od zimna, nie zdołały umniejszyć jej urody. Skóra Sary była jasna jak śnieg, oczy miały barwę letniego nieba, a nie tknięte różem usta młodszego mężczyznę niechybnie skusiłyby do pocałunku. Mimo to zachowywała się skromnie i pod każdym względem poprawnie, a jedyną oznaką jej podniecenia był roziskrzony wzrok. O, Sara miała w sobie subtelną zmysłowość, ale ukrywała ją tak dobrze, że jeśli ktoś nie starał się przeniknąć jej wzrokiem na wylot, dostrzegał tylko ciepły i przyjazny uśmiech. Jeszcze raz podziękowała mu za zaproszenie, co słysząc, zachichotał: — Amelia uważa swoje wizyty tutaj za dopust boży i obnosi cierpiętniczą minę od chwili, gdy się tu pojawi, do samego wyjazdu. W ostatnim czasie Amelia Stockbridge nie bywała w Deerfield zbyt często. Mając już czterdzieści dziewięć lat czuła się za stara na niewygody żołnierskiego życia. On też wolał odwiedzać ją w Bostonie. Ale z Sara była całkiem inna historia. Miała w sobie odkrywczą żyłkę. Stockbridge nazwał ją żartobliwie urodzoną osadniczką, traktując to jako komplement. Wieczorem zorganizował na jej cześć skromne przyjęcie. Wyraził nadzieję, że jest jej wygodnie u Rebeki. Nie mieli pokoi gościnnych i przybyłych musieli kwaterować u osiadłych w forcie rodzin. Amelia, będąc tu, dzieliła z nim ciasną wojskową kwaterę, co również jej nie zachwycało. Sara zdążyła już polubić Rebekę i radość pobytu w Deerfield mąciło tylko jedno — porucznik Parker, wciąż tak samo zauroczony jak w Bostonie. Na przyjęciu nie odstępował jej na krok, choć ze wszystkich sił starała się go zniechęcić. W końcu nawet ofuknęła go dość niegrzecznie, co jeszcze go uskrzydliło. Poczytywał to za kokieterię. Rozpacz Sary pogłębiło odkrycie, że w Deerfield panowała opinia, iż przyjechała tu ze względu na niego. — Nic podobnego — oznajmiła z powagą żonie majora. — Jak pani wie, jestem wdową — dodała pruderyjnie, czując się jak własna babka. Gdyby mogła siebie w tej chwili zobaczyć, niechybnie parsknęłaby śmiechem. Na rozmówczyni również nie zrobiło to takiego wrażenia, na jakie liczyła Sara. DANIELLE STEEL — Nie zamierza pani chyba do końca życia pozostać sama, droga pani Ferguson — powiedziała słodko, rzucając wymowne spojrzenie na młodego porucznika. — Owszem, taki właśnie mam zamiar — odparła ostro Sara, a przysłuchujący się ich rozmowie pułkownik zaśmiał się pod nosem. Kiedy goście zaczęli się rozchodzić, Parker ociągał się i kręcił wokół Sary, mając nadzieję odprowadzić ją do domu. Spostrzegłszy to Stockbridge zapytał przyciszonym głosem: — Czy mam ofiarować pani swą ochronę Rozumiał jej położenie i nie chciał, aby czuła się niezręcznie. Była jego gościem i najwyraźniej nie odwzajemniała tkliwych uczuć porucznika. Sara skinęła głową. — Będę panu niezmiernie wdzięczna — szepnęła. Pułkownik uśmiechnął się do niej i poinformował Parkera, że był bardzo uprzejmy czekając na panią Ferguson, lecz ma zamiar osobiście odprowadzić ją na kwaterę. Porucznik jest zatem wolny i ma się stawić na porannej odprawie. Sara słyszała już, że mają się spotkać z ważną delegacją z Zachodu i omówić zawarcie pokoju z plemieniem Majamów walczących pod wodzą Małego Żółwia. Parker nie miał wyjścia: ukłonił się i opuścił ich z bolesną miną. — Przykro mi, moja droga, że ten młokos ci się narzuca. Obawiam się, że rzuciła pani na niego urok. Ba, gdybym ja sam był o trzydzieści lat młodszy, pewnie też by mnie korciło, żeby zrobić z siebie głupca. Na szczęście przez wzgląd na Amelię muszę zachowywać się przyzwoicie — zachichotał pułkownik. Sara zarumieniła się. — Pan Parker nie chce zrozumieć, że postanowiłam nie wychodzić ponownie za mąż. Powiedziałam mu to otwarcie, a on myśli, że żartuję. — Ja też mam nadzieję, że nie mówi pani tego poważnie — rzekł pułkownik stanowczo, pomagając jej włożyć płaszcz. — Jeśli tak, robi pani wielki błąd. Jest pani o wiele za młoda, żeby uciekać od życia. Ma pani jeszcze wiele lat przed sobą; to za wcześnie, moja droga, żeby kończyć zabawę — uśmiechnął się, podając jej ramię. 174 DUCH Sara wolała się nie spierać, lecz i tak wiedziała swoje. Żeby zmienić temat, zapytała go o najazdy Majamów na osady uW Ohio i Kentucky. Stockbridge natychmiast dał się wciągnąć W dysputę i doprawdy żal mu było rozstawać się z Sara przed drzwiami Rebeki. Żałował, że jego dzieci nie interesowały się J-tym, co robił, tak jak Sara. Cóż, zajęte były własnymi •rodzinami i życiem towarzyskim w Bostonie. Sarę o wieki bardziej intrygował nowy świat, kiełkujący tu, na pograniczu, stąd przyjazd do Deerfield sprawił jej wielką radość. Podziękowała mu jeszcze raz za kolację. Indiański kucharz przyrządził wyśmienite jadło — delikatną sarninę z warzywami, które uprawiano na sąsiadujących z garnizonem farmach. Sara przyrzekła, że odwiedzi pułkownika nazajutrz po południu. Rano planowała przejażdżkę po okolicy, jeśli zdoła znaleźć kogoś, kto by jej towarzyszył — naturalnie poza porucznikiem Parkerem. Stockbridge obiecał jej, iż to załatwi i napomniał, żeby była ostrożna. Rebeka leżała już w łóżku, dzieci spały, ogień zgasł i w pokoju było chłodno, Sara zaś wciąż czuła się nazbyt podniecona, by zasnąć. Stała przez chwilę w ciemnej izbie, rozmyślając o wszystkim, co dziś widziała, po czym wyszła przed próg, chcąc zaczerpnąć jeszcze trochę świeżego powietrza. Przypomniała sobie Indian, którzy tak ją wystraszyli. Jakież to szczęście, że nie był to prawdziwy podjazd wojenny Ameryka fascynowała ją, nie czuła jednak potrzeby, żeby jechać na zachód i zostać pionierem. Takie życie byłoby dla niej zbyt surowe; wystarczy, jeśli będzie mogła się osiedlić w okolicach Deerfield. Dumając o tym, odeszła trochę dalej od domu. Wokół było cicho i wiedziała, że jest bezpieczna. Przy bramie stały straże, a większość ludzi w garnizonie już spała. Czuła się wspaniale. Śnieg skrzypiał jej pod stopami, gwiazdy lśniły jasno nad głową. Przyszły jej na myśl słowa Śpiewającego Wiatru o tym, że każdy człowiek, zwierzę i roślina jest częścią wszechświata, stanowi z nim jedność. Przystanęła, zapatrzona w niebo, kiedy jednak wróciła myślami na ziemię, wzdrygnęła się gwałtownie i wydała zdławiony okrzyk. Tuż przed nią stał obcy mężczyzna. Przyglądał się jej ze zmarszczonym czołem; całą jego DANIELLE STEEL postać znamionowała czujność, jakby w każdej chwili był gotów do ucieczki lub ataku. Był to przywódca Irokezów, który przyjechał dziś do fortu i już raz ją przestraszył, a teraz zrobił to ponownie. Patrzył na nią z gniewem w całkowitym milczeniu, a Sara czuła tylko, jak serce jej łomocze. Wcale nie była pewna, czy ujdzie z życiem z tego spotkania. Zapadła długa, przerażająca chwila ciszy. Oboje stali bez ruchu. Sara rozważała, czy nie zawrócić i nie pobiec do domu Rebeki tak szybko, jak tylko zdoła. Wystarczyło jednak spojrzeć na wojownika, by wiedzieć, że i tak ją doścignie. Nie chciała też narażać Rebeki i jej dzieci. Gdyby zaczęła krzyczeć, zdążyłby ją zabić, nim ktokolwiek usłyszy. Nie miała innego wyjścia, jak tylko stać twardo i udawać, że się nie boi. Nie było to łatwe zadanie. Kruczoczarne włosy powiewające na wietrze nadawały mu aurę grozy, a jastrzębia twarz, choć urodziwa, wyglądała jak wykuta z kamienia. — Co pani tu robi — zapytał cicho, zaskakując ją jeszcze bardziej. Bezbłędnie władał angielskim, choć wyczuwało się w nim obcy akcent. Mówił trochę jak Francuz; być może nauczył się języka od francuskich żołnierzy, którzy przybyli tu przed laty. Mogło to oznaczać, iż nie jest Irokezem, a Huro-nem. — Przyjechałam z wizytą do pułkownika Stockbridge a — odparła patrząc mu prosto w oczy. W mroku nie było chyba widać, jak bardzo się go boi. Miała nadzieję, że jej znajomość z dowódcą garnizonu zrobi na nim wrażenie. — Po co — spytał ze złością. Traktował ją jak intruza. — Żeby zacząć nowe życie — powiedziała odważnie, jak gdyby mógł ją zrozumieć. Wiedziała, iż nie zrozumie, ale wiedziała też, że nie pozwoli, by w najpiękniejszym miejscu na świecie, pod gwiaździstym niebem, zamordował ją jakiś samotny Indianin. Tak samo jak nie pozwoliła się zabić Edwardowi. — To nie miejsce dla pani — rzekł cicho. Była to najdziwniejsza wymiana zdań w życiu Sary. Stała sama w ciemności rozmawiając z wojownikiem, który miał do niej pretensje o to, że przyjechała do Deerfield. — Proszę wrócić tam, skąd pani przybyła. Tu i tak jest za dużo białych. — Od wielu lat obserwował szkody, jakich 176 DUCH narobili, ale tak niewiele osób podzielało jego zdanie. — Tu jest niebezpiecznie, czy pani tego nie rozumie Sara odprężyła się nieco. Dlaczego jej to mówił Dlaczego ją ostrzegał Jaki mógł mieć w tym interes Cóż, ta ziemia należała do niego, nie do niej, miał prawo mówić, co zechciał. — Rozumiem — szepnęła. — Ale ja nie mam swojego miejsca. Nie mam domu, nie mam nikogo. Chcę tu zostać. Pragnęła, aby wiedział, jak bardzo pokochała jego kraj. Nie przyjechała tu, by eksploatować tę ziemię, ani żeby mu ją odbierać. Przeciwnie: sama chciała się jej oddać. Indianin patrzył na nią długo w milczeniu. Po chwili zadał jeszcze jedno pytanie: — A kto się będzie panią opiekować Nie ma pani mężczyzny. Nie może pani mieszkać sama. Jak gdyby miało to dla niego jakiekolwiek znaczenie Sara nie wiedziała, że plotkował o niej cały garnizon, ten człowiek zaś słyszał plotki i nie pochwalał jej przybycia, czemu zresztą dał wyraz w słowach. — Myślę, że zdołam przeżyć bez opieki — odparła mięk- ( . ko. — Znajdę sposób. l Ale on znów potrząsnął głową, jak zawsze zdumiony głupotą i naiwnością wszystkich osadników. Wydawało im się, że mogą tu przyjeżdżać, zagarniać cudzą ziemię i nie płacić za nią ostatecznej ceny. Indianie ginęli za ten kraj. Ginęli zań również osadnicy, i to częściej niż skłonni byli przyznać. Samotna kobieta Obłąkańczy pomysł. Zastanawiał się, czy jest szalona czy tylko bezdennie głupia. Gdy jednak księżyc oświetlił jej bladą twarz ukrytą pod kapturem, wydała mu się zjawą, ucieleśnieniem rzadkiej urody. Ona również go zaskoczyła; spacerował rozmyślając o jutrzejszej naradzie z pułkownikiem. — Niech pani wraca — rzekł. — Niepotrzebnie się pani naraża. Uśmiechnęła się, a to, co zobaczył w jej oczach, zdumiało go. Malowała się w nich burza uczuć, miłość życia, prawdziwa K pasja... Znał w życiu tylko jedną kobietę podobną do niej. Była l 12 Duch 177 DANIELLE STEEL Irokezką—jej matka pochodziła z plemienia Oneida. Miała na imię Głos Wróbla. Tę kobietę nazwałby Białą Gołębicą... ale milczał. Patrzył tylko na nią. A potem bez słowa, wiedząc, że ona nie odważy się odejść, nim on tego nie zrobi, obrócił się na pięcie i zostawił ją w mroku. Kiedy zniknął, Sara westchnęła przeciągle z ulgą. Do domu Rebeki dotarła biegiem. ROZDZIAŁ 14 Sara nie mówiła nikomu o tym spotkaniu z obawy, że nie pozwolą jej na żadne wycieczki. Ucieszyła się bardzo, gdy okazało się, że pułkownik przydzielił jej do towarzystwa jednego z żołnierzy, bez którego garnizon mógł się obejść przez dzień lub dwa. Był to młodziutki, ogromnie nieśmiały chłopiec, sam zupełnie nowy w tej okolicy i nie do końca pewien, czego się od niego oczekuje. Oficer kazał mu tylko zachowywać się grzecznie i spełniać życzenia Sary. Zapytał więc, gdzie chce jechać. Sara odparła, że słyszała o miejscu zwanym Shelburne, gdzie rzekomo znajduje się piękny wodospad. Rzecz jasna o tej porze roku był on z pewnością zamarznięty. Szeregowy Will Hutchins nie znał Shelburne, skierowali się więc na północ, ścieżką wijącą się pośród falistych, gęsto zalesionych i pełnych zwierzyny wzgórz, przypominających krainę baśni. Sara była pijana szczęściem. Około południa Will napomknął nieśmiało, że powinni już wracać. Niebo zaczynało się niepokojąco chmurzyć. Dotąd wszakże nie dotarli do żadnych wodospadów i Sara uparła się, by podjechać kawałek dalej, a ponieważ konie nie były zmęczone i biegły całkiem żwawo, młody żołnierz wyraził zgodę. Wciąż jeszcze mieli mnóstwo czasu do zmroku. Kiedy zgłodnieli, zjedli suchy prowiant wieziony w sakwach przy siodle. Krótko po drugiej ujrzeli wreszcie malowniczą kaskadę lodu spadającą z wysoka, a u jej podnóża wielkie głazy głęboko wyżłobione przez erozję. Sara wykrzyknęła z podniecenia, pewna, że jest to wodospad Shelburne. Młody 179 DANIELLE STEEL żołnierz także się ucieszył, choć bynajmniej nie z powodu pięknych widoków. Jechali już od czterech godzin nieprzetartym traktem, a chciał wrócić do fortu przed zmierzchem. Dowódca obdarłby go ze skóry, gdyby coś złego stało się tej kobiecie. Wiedział, że po zmroku nie należy włóczyć się poza palisadą. Sąsiadujący z garnizonem Indianie nastawieni byli pokojowo, wciąż jednak tu i ówdzie zdarzały się potyczki. Poza tym w ciemności łatwo się zgubić, a Will niewiele lepiej od Sary znał teren. Stacjonował tu zaledwie od listopada, zaś z powodu obfitych opadów śniegu żołnierze przeważnie siedzieli w forcie. W przeciwieństwie do pułkownika, który zdążył już nieco poznać Sarę, bezpośredni przełożony Willa naiwnie sądził, iż dama chce tylko zażyć nieco ruchu jeżdżąc konno wokół palisady. Nie miał pojęcia, jak silna jest jej pasja odkrywcza i jak daleko owa pasja wyprowadzi ich w las. Tak jak odgadła Sara, znaleźli się w Shelburne, niedaleko maleńkiej osady odległej o dwanaście mil od Deerfield. Sara wymogła na młodym żołnierzu jeszcze krótki spacer wokół wodospadów. Żałowała, że nie ma czasu ich naszkicować. To miejsce zdało jej się najpiękniejszym zakątkiem na ziemi. W końcu z ociąganiem wsiadła na konia i ruszyli w drogę powrotną. Zdążyli ujechać może niecałą milę, kiedy Sara nagle osadziła wierzchowca i spojrzała przed siebie takim wzrokiem, jak gdyby znalazła dawno utraconą zgubę. — Co się stało — Will rozejrzał się niespokojnie, nastawiając uszu. Nie miał ochoty natknąć się na oddział indiańskich wojowników, mając ze sobą kobietę. Kiedy jednak spojrzał w ślad za jej wzrokiem, zobaczył tylko kilka starych drzew i dużą polanę, z której rozciągał się widok na dolinę. — O co chodzi — zapytał żałośnie. Było mu zimno i marzył o tym, by znaleźć się z powrotem w koszarach. Sara stała bez ruchu jak rażona gromem. Przed nią rozciągał się widok, o jakim zawsze marzyła. — Kto jest właścicielem tej ziemi — zapytała cicho. — Chyba rząd, tak sądzę. Musi pani spytać pułkownika. Ziemia ta zatem niegdyś należała do Indian, lecz została im odebrana. Sara wyobraziła sobie dom stojący na tej czarodziej- , skiej polanie. Nieco dalej biło źródło, wodospad zaś znajdował* DUCH się na tyle blisko, że miała wrażenie, iż słyszy jego szum. Na śniegu stała rodzina jeleni, patrząc prosto na nią, jakby chciała jej przekazać wiadomość od Władcy Wszechświata, Kiehtana, o którym mówił Śpiewający Wiatr. Sara miała absolutną pewność, że to przeznaczenie ją tu przywiodło. Tymczasem jednak zaczęło się ściemniać. — Musimy już jechać, pani Ferguson — ponaglał Will. — Robi się późno. Miał siedemnaście lat i bał się Indian. Ta kobieta również go przerażała. — Musimy tylko zjechać na dno doliny, a potem przeciąć ją kierując się na południowy zachód — powiedziała spokojnie. Miała doskonałe wyczucie kierunku. Wiedziała, że łatwo trafi tu od wodospadu, którego nie sposób przeoczyć. Najchętniej zostałaby tu jeszcze chwilę, lecz ulegając prośbom chłopca, ruszyła z miejsca. Miał rację, rzeczywiście robiło się ciemno. Mimo to Sara się nie bała. Przez następne dwie godziny jechali równo, w milczeniu, wyciągniętym kłusem, jak gdyby ścigali się ze zmierzchem. Konie były silne, a szlak przeważnie gładki; tylko dwa razy nie mieli stuprocentowej pewności, w którą stronę skręcić na rozwidleniu dróg. Sara na wyczucie doprowadziła ich prawie do Deerfield. Gdy jednak po raz drugi znaleźli się na tej samej polance, zawahała się. Kiedy wrócili na nią po raz trzeci, przystanęła. Widać w zmienionym oświetleniu orientacja w terenie ją zawiodła. — Nie możemy być daleko od fortu — powiedziała rozglądając się wokół. Próbowała przypomnieć sobie kształt przerw między drzewami, tak jak widziała je poprzednio l, — sztuczkę tę w dzieciństwie pokazał jej ojciec, kiedy uczył i ją, jak nie zgubić się w lesie. Jego wskazówki zawsze okazywały się niezmiernie pożyteczne, ale tym razem było za późno. — Zgubiliśmy się, prawda — spytał Will, bliski łez. — W zasadzie nie. Znajdziemy drogę. To tylko kwestia obserwacji. Podświadomie zapamiętała kilka kluczowych znaków na drodze, gdy jechali w tamtą stronę, ale teraz w zapadającej 180 181 DANIELLE STEEL ciemności wyglądały zupełnie inaczej. Z lasu dobiegały dziwne niesamowite dźwięki. Młody żołnierz słyszał w nich nawoływania Indian, choć w ciągu trzech miesięcy jakie tu spędził, żadne z okolicznych plemion nie wstąpiło na wojenną ścieżkę. — Jestem pewna, że za moment znów znajdziemy drogę — powiedziała Sara spokojnie, podając mu manierkę. Widziała, że jest blady i przerażony. Jej również nie zachwycała sytuacja, w jakiej się znaleźli, ale czuła się bardziej kompetentna. Cóż, była o wiele starsza. Tym razem ruszyli inną ścieżką, ale znów wrócili w to samo miejsce. Magiczna karuzela, z której nie mogli zsiąść, prowadziła ich zawsze na tę polanę. — No dobrze — powiedziała w końcu Sara. Wypróbowali już trzy różne ścieżki, pozostała jedynie czwarta. Biegła ona w zupełnie niewłaściwym kierunku, ale nie mieli wyjścia. — Pojedziemy tędy. Nawet jeśli się nie uda, w końcu natrafimy na któryś z fortów nad rzeką albo jakieś domostwo, gdzie będziemy mogli zanocować. Willowi wcale nie podobał się ten pomysł, ale nie chciał się z nią spierać. Podziwiał jej silne nerwy i trzeźwy umysł, ale to ona wpakowała ich w tarapaty. Najpierw uparła się, żeby znaleźć wodospad, a potem tkwiła na tej polanie, jakby szukała złota. Zaczynał dochodzić do wniosku, że powierzona jego opiece dama ma nie po kolei w głowie. Nic lepszego jednak nie mógł zaproponować. Wskazała drogę, którą mieli jechać, a Will z ociąganiem ruszył za nią, teraz ona dowodziła. Nie wrócili już na polanę, ale orientując się według gwiazd Sara widziała, że jadą w złym kierunku. Cóż, przynajmniej nie krążą już w kółko, a jeśli znajdą rzekę, w końcu dotrą do ludzi. Po pewnym czasie jednak zrozumiała, że tym razem naprawdę się zgubili. Od zmroku minęły już dwie godziny. Zastanawiała się, czy pułkownik wyśle kogoś na poszukiwania i była na siebie wściekła, że przysporzy mu tylu kłopotów. Nie mieli już wody. Oczywiście zawsze mogli jeść śnieg, ale nie zabrali ze sobą także dość żywności na dwudniową wyprawę, a do tego robiło się coraz chłodniej i zaczął ściskać mróz. Oboje dygotali. 182 DUCH Pozostawało im jechać dalej, chociaż konie zaczynały się już potykać. W pewnej chwili Sara posłyszała w oddali tętent kopyt. Z pewnością się nie myliła; zerknęła na jadącego obok niej chłopca. On także to słyszał, patrzył na nią ze śmiertelną trwogą, gotów rzucić się do ucieczki na łeb na szyję, obojętnie w jakim kierunku. — Stój spokojnie — rzuciła ostro, jedną ręką łapiąc wodze jego konia i ciągnąc go pospiesznie za sobą w gęsty cień pomiędzy zaroślami. Byle tylko tamci ominęli ich z daleka, bo inaczej konie ich zdradzą. Teraz pozostało tylko się modlić; była równie przerażona jak Will, ale nie chciała tego okazać. Doskonale zdawała sobie sprawę, że to przez nią wpakowali się w tę kabałę. Było jej wstyd, tym bardziej iż niewiele mogła zrobić, żeby ich uratować. Tętent kopyt szybko przybierał na sile i nagle na drodze zaroiło się od ludzi i koni. Indian było co najmniej kilkunastu. Na pewno znali szlak jak własną dłoń, lecz w chwili gdy ich mijali, jeden z mężczyzn krzyknął i reszta zatrzymała się na przestrzeni dwudziestu jardów, gwałtownie osadzając konie. Sara żałowała teraz, że wraz z Willem nie zsiedli z koni i nie uciekli pieszo, ale było już za późno. Wstrzymała oddech, choć i tak wiedziała, że ci ludzie ich znajdą. Za dobrze znali las. Przyłożyła palec do ust patrząc w ciemności na chłopca, a on kiwnął głową. Indianie powoli wracali w ich kierunku, rozglądając się na boki. Byli już prawie przy nich i Sara miała przemożną ochotę krzyczeć ze strachu, ale zbierając całą siłę woli zdołała się powstrzymać. Wpiła palce w ramię młodego szeregowca. Najchętniej zamknęłaby oczy, by nie widzieć, jak ktoś zada jej śmiertelny cios, ale nie mogła się do tego zmusić. Patrzyła szeroko rozwartymi oczyma, jak Indianie nadjeżdżają ku nim. Byli już tak blisko, że widziała rakiety śnieżne przytroczone do siodeł. Zatrzymali się na ścieżce tuż obok nich. Jeden z mężczyzn wolno wjechał w gąszcz. Sara czuła, jak jeżą jej się włosy na karku. Kiedy znalazł się może na wyciągnięcie ręki, ich spojrzenia zetknęły się w ciemnościach. Poznała go. Tym razem nie zdoła uciec. Był to wódz Irokezów, którego widziała w forcie. Nie znała jego imienia, ale teraz nie 183 DANIELLE STEEL miało to znaczenia. Nadal trzymała dłoń na ramieniu żołnierza, lecz patrzyła prosto w nieodgadnione oczy wojownika. Jego ludzie czekali w milczeniu na ścieżce, konie grzebały kopytami w ziemi. Wątpliwe, by ktokolwiek z tego oddziału zechciał stanąć w jej obronie. Tym bardziej w obronie Willa, który nosił żołnierski mundur, choć przecież był jeszcze dzieckiem. Słyszała, jak płacze. Gdy wojownik odezwał się do niej, zadrżała. — Mówiłem, że to nie miejsce dla pani — rzekł gniewnie. — Nie zna pani tych stron. To niebezpieczne. — Wiem — odparła, z trudem dobywając głos z wyschniętego gardła, ale nie spuściła wzroku i wyprostowała się w siodle. — Wiem, że to wasza ziemia, nie moja. Chciałam ją tylko obejrzeć — powiedziała starając się, by zabrzmiało to spokojnie. Wątpiła zresztą, by obeszły go jej wyjaśnienia. — Puśćcie chłopca wolno — powiedziała. — W niczym wam nie zagrozi. Jest bardzo młody... — A pani Jest pani gotowa złożyć cześć i życie w ofierze Wyszukane słownictwo zdradzało, że musiał mieszkać i uczyć się wśród białych ludzi. Wszystko inne jednak — twarz, włosy, strój, groźna aura, jaką wokół siebie roztaczał — świadczyły o jego dumnym dziedzictwie. — Dlaczegóż bym nie miał zabić jego, a pani pozostawić przy życiu — dodał z ironią. Sara zadygotała. — To moja wina, że jesteśmy tutaj — szepnęła. — On towarzyszył mi na moją prośbę. Indianin w milczeniu popatrzył jej w oczy, a potem powoli cofnął konia. Odetchnęła lżej, kiedy nie był już tak blisko. Nie rozkazał, by zsiedli z koni, ale bardzo wyraźnie widziała przytroczone do jego siodła strzelby. — Pułkownik bardzo się o panią martwi — rzekł nagle. — W okolicy widziano niedawno Mohawków. Pani bezmyślność mogła doprowadzić do wybuchu wojny — warknął gniewnie, opanowując tańczącego konia. — Potrzebny nam jest spokój, nie zatargi wywoływane przez głupców, których jest tu aż nadto wielu. 184 DUCH W milczeniu skinęła głową, poruszona tym, co powiedział. Indianin krzyknął coś do innych w dialekcie, jakiego używali między sobą. Zauważyła, że zerkają na nich z zaciekawieniem. — Odprowadzimy was do garnizonu — usłyszała. — To już niedaleko. — Wódz obrócił się i poprowadził grupę. Wzięto ich w środek, żeby znów się nie zgubili. — Wszystko będzie dobrze — powiedziała Sara cicho do młodego szeregowca. — Chyba nie zrobią nam krzywdy. Kiwnął głową, nie mogąc znaleźć słów. Był oszołomiony tym, co przed chwilą usłyszał, a zarazem głęboko zawstydzony i równie głęboko wdzięczny. Ta obca kobieta oddałaby za niego życie. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek inny chciał się tak poświęcić. Niecałą godzinę później wyjechali z lasu i w polu widzenia pojawiły się zabudowania. Indianie po krótkiej naradzie zdecydowali się odprowadzić ją aż do fortu. Stracili kilka godzin na poszukiwania i lepiej było im zanocować w garnizonie, a dopiero o brzasku ruszyć w dalszą drogę. Wkrótce okrzyknęły ich straże, otworzyła się brama i na twarzy Willa rozlał się błogi uśmiech. Sara czuła, jak fala znużenia odbiera jej siły. Była zanadto rozbita, żeby odpowiedzieć uśmiechem młodemu żołnierzowi. Rozległa się trąbka, pułkownik wypadł ze swojej kwatery z rogorączkowaną miną, która ustąpiła miejsca uldze, kiedy ją zobaczył. — Wysłaliśmy dwie grupy na poszukiwania — rzekł spoglądając to na nią, to na szeregowego Hutchinsa. — Myśleliśmy, że zdarzył się jakiś wypadek. Ich indiańska eskorta zaczęła zsiadać z koni. Sara bała się ruszyć, pewna, że nogi jej nie uniosą, lecz pułkownik delikatnie pomógł jej zsunąć się z siodła. Modliła się, żeby nikt nie zauważył, jaka jest słaba i przerażona. Przywódca Indian niespiesznie podszedł do nich. O wiele trudniej było jej stawić mu czoło tutaj niż tam, w lesie, kiedy targowała się o życie młodego żołnierza. — Gdzie ją znalazłeś — zapytał wprost pułkownik. Wyczuwało się między nimi wzajemne poważanie, ugruntowane długą znajomością. Sara nadal nie była pewna dobrej woli owego dziwnego, posługującego się wyszukaną angielsz- 185 DANIELLE STEEL czyzną wojownika, miała jednak wrażenie, że pułkownik go lubi. — Godzinę drogi stąd, w lesie. Oczywiście zgubili się — rzekł z niesmakiem, a potem spojrzał Sarze prosto w twarz i w jego spojrzeniu pojawiła się odrobina szacunku. — Jest pani bardzo odważną kobietą — przyznał, po czym dodał, zwracając się do pułkownika: — Myślała, że mamy zamiar ich zabić. Była gotowa oddać własne życie w zamian za życie chłopca. — Nie znał drugiej kobiety, która byłaby do tego zdolna, i wątpił, by istniało takich wiele. Mimo to uważał, że powinna wyjechać. — Saro, dlaczego Przecież to Hutchins miał pani bronić — Pułkownik był wstrząśnięty i pełen podziwu. Sara miała łzy w oczach. Sporo przeszła dzisiejszego dnia, a przecież koniec końców była tylko kobietą. — Hutchins to jeszcze dziecko — wyjąkała ochryple. — To moja wina, że się zgubiliśmy... Zasiedziałam się przy wodospadach, a potem źle odczytałam znaki na drodze... Wydawało mi się, że pamiętam, którędy jechaliśmy, ale musiałam się pomylić... — usprawiedliwiała się, zmieszana. Pułkownik jeszcze raz wylewnie podziękował Indianinowi, potem zaś, przypominając sobie o dobrych manierach, zwrócił się do Sary: — W zasadzie zdążyliście się już poznać, choć raczej w dziwnych okolicznościach, pozostaje mi więc jedynie dopełnić prezentacji — rzekł, jak gdyby znajdowali się w salonie, a nie na garnizonowym majdanie w przenikliwie zimną noc. — Pozwoli pani przedstawić sobie Franęois de Pellerin... a właściwie powinienem rzec: hrabiego de Pellerin. Rzekomy Indianin niechętnie zmarszczył brwi, Sara zaś wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, zupełnie zbita z tropu. — Ależ ja myślałam... Pan jest... Jak pan mógł — wykrzyknęła z oburzeniem. — Wiedział pan, że myślałam... Dlaczego nic mi pan nie powiedział Wprost nie mogła uwierzyć. Pozwolił jej myśleć, że ich zabiją. Postąpił podle i okrutnie; miała ochotę go uderzyć. 186 DUCH — To czysty przypadek, że trafiła pani na mnie — odparł. — Mogłem naprawdę być Mohawkiem. Sara nagle uświadomiła sobie, że jego dziwny akcent nie jest huroński, lecz francuski. Był Francuzem, choć nadal nie rozumiała, skąd się tutaj wziął. Wyglądał jak dziki wojownik. Spróbowała go sobie wyobrazić w atłasowych spodniach po kolana, białych pończochach i surducie z fontaziem... Owszem, w takim stroju z pewnością rwałby oczy wszystkich pań na dworze... Frangois de Pellerin nie zamierzał jej przepraszać. Musiała zrozumieć, na jakie niebezpieczeństwo naraża się w tej krainie, którą przyjechała zwiedzić. To nie była zabawa. Mogła w tej chwili maszerować w więzach do Kanady, a gdyby nie szła dostatecznie szybko, jej ciało wiosną znaleziono by na szlaku. — Mogłem być Mohawkiem — powtórzył — albo jeszcze gorzej. Szawanezi wkroczyli na wojenną ścieżkę i rząd jak dotąd nie jest w stanie ich okiełznać. Nie powinna pani tu przyjeżdżać. To nie Anglia. Tu nie chroni pani urodzenie i pozycja. — A co pan tu robi — spytała wyzywająco. Pułkownik z zaciekawieniem przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Will Hutchins natomiast dawno siedział w baraku i zdążył już golnąć sobie dwie duże whisky. — Przyjechałem wraz moim kuzynem trzynaście lat temu, w czasie wojny o niepodległość — rzekł Pellerin, choć nie uważał, aby winien jej był jakiekolwiek wyjaśnienie. Nie wspomniał też, że kuzynem owym był Lafayette i że król formalnie zakazał im wstępu na teren angielskiej kolonii, ale mimo to przyjechali. Lafayette po trzech latach wrócił do Francji. W przeciwieństwie do niego Fransois zrozumiał, że jego los związany jest już na zawsze z Ameryką. — Walczyłem i przelewałem krew dla tego kraju — rzekł. — Żyłem wśród Irokezów. Mam prawo nazywać się obywatelem wolnej Ameryki. — Hrabia prowadzi w naszym imieniu negocjacje z plemionami z zachodu — wtrącił Stockbridge. — Czerwony Surdut, wódz Irokezów Seneka uważa go niemal za syna — dodał z szacunkiem, choć nie wspomniał, że Francois był 187 DANIELLE STEEL DUCH ongiś zięciem wodza. Jego żona i syn zginęli z rąk Huronów. — Dziś wyruszał na północ, do wodza Mohawków w Montrealu. Obiecał, że po drodze postara się panią odnaleźć. Bardzo się martwiliśmy, kiedy nie wróciliście przed zmierzchem. — Przepraszam — bąknęła potulnie. Czuła się winna wobec pułkownika, ale temu arystokracie w przebraniu indiańskiego wojownika nie zamierzała wybaczyć. Co za tupet Dlaczego nie powiedział jej, kim jest — ani wczorajszego wieczoru, ani dzisiaj na szlaku. Przerażał ją i co gorsza, zdawał sobie z tego sprawę. — Powinna pani wrócić do Bostonu — rzekł Francuz, patrząc na nią koso. To samo powiedział Stockbridge owi już wcześniej, kiedy usłyszał, że pani Ferguson nie wróciła z przejażdżki. Nadal nie wyglądał na zachwyconego, ale wyraz jego oczu zdradzał, że Sara zrobiła na nim wrażenie. — Pojadę tam, gdzie będę miała ochotę, mój panie — rzuciła ostro. — I dziękuję, że zechciał mnie pan odprowadzić do domu. — Dygnęła wytwornie, jak gdyby znajdowali się w pałacu króla Jerzego. Następnie uścisnęła dłoń pułkownika, przeprosiła go jeszcze raz za wywołane zamieszanie i bez słowa wróciła do chaty, nie oglądając się za siebie. Nogi uginały się pod nią, kiedy szła przez plac maneżowy; cicho weszła do ciemnej izby, zamknęła drzwi za sobą i opadła na podłogę łkając z ulgi i udręki. Francois de Pellerin patrzył za nią w milczeniu. Pułkownik przyglądał mu się z zaciekawieniem. Trudno było przejrzeć myśli hrabiego. Duszę miał ten człowiek na wpół dziką i doprawdy zdawał się Indianinem. Przejął sposób myślenia tubylców, czasami zachowywał się jak jeden z nich. Kilka lat spędził pośród Seneków; pojawił się dopiero wtedy, kiedy jego indiańska oblubienica zginęła. Nigdy o niej nie mówił, ale wszyscy wokół znali ich dzieje. — To dość wyjątkowa kobieta — rzekł pułkownik z westchnieniem. Wciąż był oszołomiony listem, który tegoż ranka otrzymał od żony. — Powiada, że jest wdową.... Amelia pisze mi o niezwykłej historii, jaką usłyszała od pewnej pani poznanej w Bostonie. Dama ta niedawno przyjechała z Anglii. Krótko mówiąc, wygląda na to, że nasza Sara jest uciekinierką, a jej mąż żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Ma nim być hrabia Balfour, ponoć niezbyt sympatyczny jegomość. Cóż za zbieg okoliczności, ty jesteś hrabią, ona hrabiną... Zaczynam podejrzewać, że w końcu trafi tu cała europejska arystokracja Wielu śmiałych ludzi przeprawiało się przez Atlantyk Uciekinierzy, nonkonformiści, buntownicy i szaleńcy To jednak nie wyjaśniało do końca losów Sary. Francois uśmiechał się w zadumie, myśląc o swoim kuzynie i o sobie sprzed lat; o ludziach, u boku których walczył i przelewał krew... Ta dziewczyna gotowa była oddać życie za obcego człowieka. Nie mógł odmówić jej odwagi. — Nie — powiedział. — Nie cała, pułkowniku. Tylko najlepsi. __ J Pożegnał się i wrócił do swoich ludzi, którzy spali jak zawsze pod gołym niebem. Sara w tym czasie leżała już w łóżku i bezskutecznie starała się zasnąć. Nie mogła uwolnić się od myśli o przenikliwych, pełnych ognia ciemnych oczach... silnych ramionach dzierżących wodze tańczącego wierzchowca... blasku księżyca na luiie fuzji... Ciekawe, czy ich ścieżki jeszcze się skrzyżują Miała nadzieję, że tak się nie stanie. 188 ROZDZIAŁ 15 Charlie czytał pamiętniki Sary od rana prawie do północy, a gdy je odłożył, uśmiechnął się na wspomnienie jej spotkania z Francuzem. Jak niewiele wiedziała o tym, co miało nadejść Podobnie jak Franęois, Charlie był pod wrażeniem jej odwagi podczas zajścia w lesie pod Deerfield. Gdybyż on sam poznał taką kobietę... Na myśl o tym poczuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle. Uświadomił sobie, że od czasu świątecznego fiaska nie rozmawiał z Carole. Gorycz znów chwyciła go za gardło, postanowił więc zaczerpnąć świeżego powietrza. Noc była zimna i przejrzysta, a niebo usiane gwiazdami. Ale nie miał nikogo, z kim mógłby podziwiać ten cudowny widok; nikogo, z kim mógłby porozmawiać o Sarze. Nie pragnął nawet zobaczyć jej ducha. Tęsknił za zwykłym, ziemskim, namacalnym uczuciem. Gorycz zatruła mu ów piękny wieczór; wracając do domu czuł, jak uchodzi z niego całe podniecenie, którym natchnęła go lektura pamiętników. Zdawało mu się, że już do śmierci będzie rozpaczał po tym, co utracił. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby jeszcze kogoś pokochać, dzielić z kimś życie. Gdyby Carole nareszcie znudził się Simon, Charlie odebrałby mu ją w jednej chwili. Idąc wolno po schodach, powrócił myślami do Sary i Franęois. Jakież mieli szczęście Jakie to błogosławieństwo, że ich ścieżki się skrzyżowały A może po prostu każde z nich zasłużyło na ten uśmiech losu Leżał w łóżku żałując, że nie słyszy nawet szmeru; chciałby wierzyć, że wciąż są blisko niego. Może powinny wystarczyć mu jej słowa... 190 DUCH We śnie znów widział ich sylwetki ze śmiechem biegnąc po lesie. Przez całą noc prześladował go szum wodospadi Kiedy obudził się rano, stwierdził, że pada deszcz. Powiniei wstać i zrobić to, co zaplanował na dzisiejszy dzień, ale nie mis na nic ochoty. Zaparzył kawę i wrócił do łóżka z pamiętnikien Sary. Zaczynał odrobinę się o siebie martwić. Te dziennik stawały się jego obsesją. Nie potrafił powstrzymać się oc czytania; gnało go, by dowiedzieć się wszystkiego, do końca Otworzył na stronie, którą poprzedniego wieczoru zaznaczy) zakładką i z miejsca zatracił się w opowieści. Powrotna podróż Sary do Bostonu obyła się bez niecodziennych zdarzeń. Jakby za karę, że napędziła mu tyle strachu, pułkownik przydzielił jej eskortę porucznika Parkera. Młody oficer wszakże zachowywał się nienagannie, toteż Sara 1 wykrzesała z siebie więcej tolerancji niż kiedykolwiek dotąd. Zanim opuściła garnizon, odbyła długą rozmowę z pułkownikiem. Opowiedziała mu o odkrytej przez siebie polanie. Stockbridge bynajmniej nie pochwalał jej planów, w końcu jednak uzyskała od niego wszystko, co chciała. Wróciła do hotelu w znakomitym nastroju i dopiero po kilku dniach zorientowała się, że ktoś w Bostonie rozpowszechnia plotki na jej temat. Jedne były mgliste, inne wręcz absurdalne — na przykład te, które wiązały ją z królem Anglii Jerzym III — stało się jednak jasne, że w Bostonie pojawił się ktoś, kto zna historię Sary. Niektórzy twierdzili, że jej mąż zginął z rąk rozbójników, inni zaś — że był obłąkany i próbował ją zabić, więc od niego uciekła. Większość tych opowieści brzmiała niesłychanie romantycznie i w mieście aż od nich huczało, a notowania Sary na matrymonialnym rynku jeszcze wzrosły. Ona sama zdecydowała się niczego nie potwierdzać i niczemu nie zaprzeczać; nadal przedstawiała się jako wdowa Ferguson, resztę zaś pozostawiała w sferze domysłów. Wiedziała jedno: skoro wieść, czyją jest żoną, dotarła aż tutaj, 191 DANIELLE STEEL Edward także wkrótce dowie się, że Sara przebywa w Bostonie. Świadomość ta tylko utwierdziła ją w zamiarach. Pułkownik Stockbridge polecił jej kilku dobrych rzemieślników, którzy mieli zacząć pracę wczesną wiosną. Przed wyjazdem z Deerfield jeszcze raz pojechała z nimi na polanę i tym razem odnalazła ją bez trudu. Wycieczka była zatem o wiele krótsza i mniej ekscytująca. Sara wciąż jeszcze nie mogła wybaczyć hrabiemu de Pellerin jego oszustwa. Ludzie, których najęła w Shelburne, obiecali, że dom będzie gotowy przed latem. Mieli zbudować prostą, niewymyślną chatę z pni drzewnych z pokojem bawialnym, kuchnią i sypialną alkową. Sara potrzebowała także szopę i przybudówkę oraz barak dla robotników, to jednak mogło jeszcze zaczekać. Cieśle stwierdzili, że robota jest prosta i uwiną się z nią migiem. Wszystko miało być wykonane na miejscu, przy użyciu dostępnych narzędzi. Tylko okna zamówiła w Bostonie; wysłano je do Shelburne bydlęcym zaprzęgiem. Zimę spędziła na lekturze, prowadzeniu pamiętnika i wizytach u znajomych. Doszła do niej wieść, że Rebeka urodziła dziewczynkę, zrobiła więc na drutach sweterek i czapeczkę dla dziecka. Ledwie jednak zaczęły się roztopy, poczuła, że dłużej nie usiedzi w mieście. Gdy tylko drogi obeschły, ponownie udała się w długą podróż do Deerfield, stamtąd zaś jeździła do Shelburne tak często, jak to możliwe, by przyglądać się budowie domu. Pień po pniu, deska po desce w czarodziejski sposób składały się razem jak fragmenty łamigłówki. Cieśle dotrzymali słowa i pierwszego czerwca dom był gotowy. Sara niechętnie wróciła do Bostonu, żeby zebrać swój dobytek. Skompletowanie kilku potrzebnych jeszcze rzeczy zajęło jej dwa tygodnie i w połowie czerwca wyruszyła z powrotem powozem, za którym podążał wyładowany wysoko furgon. Znów bez żadnych przeszkód dojechała cało najpierw do Deerfield, a potem do Shelburne. Sarę urzekło piękno tej okolicy w lecie. Na polanie rosła soczysta zielona trawa, drzewa strzelały pod niebo, ocieniając dom, który został zbudowany specjalnie dla niej, według jej wskazówek. Kupiła parę koni, kilka owiec, dwie krowy i stadko kurcząt. Wynajęła też dwóch chłopców do pomocy. Na razie nie siali nic oprócz 192 DUCH kukurydzy i warzyw. Sara chciała najpierw przyjrzeć się tej ziemi, nauczyć się wszystkiego, co powinna o niej wiedzieć — tak jak Indianie, którzy żyli w doskonałej harmonii z cyklem zmieniających się pór roku. W rutynie zwykłych codziennych zajęć Sara znalazła spokój. Uprawiała ogród, gotowała dla siebie i swych pomocników, których traktowała jak własne dzieci. Patrick i John mieli po piętnaście lat i pochodzili z Bostonu, z biednych irlandzkich rodzin. Cierpieli już w życiu głód, Sara dbała więc o to, żeby mieli pełne brzuchy, czystą odzież i miejsce do spania. Byli jej za to wdzięczni, a ona także ceniła sobie ich pomoc. W lipcu odwiedził ją pułkownik Stockbridge. Sara podjęła go całkiem wystawnym obiadem, co zrobiło na nim nieliche wrażenie. Zachwycał się prostotą i pięknem domu i nielicznych ozdobnych sprzętów, które przywiozła z Bostonu. Nadal nie potrafił zrozumieć, dlaczego porzuciła wygodne życie w Anglii, lecz Sara nie starała mu się tego wytłumaczyć. Edward wciąż jawił się jej w koszmarnych snach. Była wdzięczna Bogu za każdy dzień, każdą godzinę, każdą chwilę K swej wolności. Prawie codziennie spacerowała do wodospadów i w miarę, jak lato zbliżało się ku końcowi, kochała je coraz bardziej. Całymi godzinami siedziała na skałach, rysowała, pisała pamiętnik, rozmyślała mocząc nogi w lodowatej wodzie. Uwielbiała skakać po kamieniach i zaglądać do olbrzymich erozyjnych kotłów ziejących w litej skale. Indianie opowiadali o nich fantastyczne legendy, często więc wyobrażała sobie niebiańskie istoty toczące te wielkie głazy jak piłki. Właśnie tu, nad wodospadem, bolesne rany Sary nareszcie zaczęły się goić. Wyglądała teraz zdrowiej niż kiedykolwiek przedtem. Dręczące ją demony w końcu pierzchły, a życie w Anglii zdawało się snem. Pewnego popołudnia w końcu lipca wracała do domu (podśpiewując półgłosem, kiedy usłyszała w pobliżu szelest. Obejrzała się spłoszona. Między drzewami stał jeździec na koniu, z odkrytą piersią, w zdobionych frędzlami spodniach ze skóry jelenia. Patrzył na nią. Rozpoznała Francuza. 13 Duch DANIELLE STEEL Fran ois de Pellerin wracał właśnie z fortu, gdzie rozmawiał o niej z pułkownikiem. Stockbridge nie taił swego podziwu dla Sary, choć jego żona wciąż biadała nad tym, że nie zdołała jej zatrzymać w Bostonie. — Wyobraź sobie, że ona po prostu chce mieszkać tam, w głuszy, i nie pytaj mnie dlaczego — rzekł do niego Stockbridge zapalając fajkę. — W gruncie rzeczy to obraza boska, żeby taka dziewczyna marnowała się samotnie na odludziu. Francois całkowicie się z nim zgadzał, choć z innych powodów. Uważał, że życie, które wybrała Sara, było dla niej niebezpieczne, chociaż dała mu już dowód swej odwagi. Słyszał od Seneków, że biała kobieta zamieszkała samotnie na polanie w pobliżu Shelburne. W tej części świata niewiele sekretów mogło się uchować; plotkowali zarówno osadnicy, jak Indianie. Nieraz o niej myślał i dziś, jadąc na północ na spotkanie ze swymi ludźmi, pod wpływem nagłego impulsu zdecydował się wstąpić i zobaczyć, jak się jej wiedzie. Wystraszywszy nieomal na śmierć jej młodocianych pomocników, w końcu zdołał ich przekonać, że nie przyjechał po skalpy, i uzyskał od nich informację, gdzie może znaleźć Sarę. — Po co pan przyjechał — spytała bez ogródek, wciąż zła na niego, że napędził jej takiego stracha zeszłej zimy. W głębi duszy była pewna, że już nigdy go nie spotka. Znów udało mu się ją zaskoczyć. Patrzył na nią przez długą chwilę, a potem lekko skłonił głowę i rzekł: — Powinienem panią przeprosić. Zerknęła na niego zdumiona idąc w stronę domu. Miała na sobie prostą niebieską perkalową suknię i biały fartuch, podobnie jak służące na dworze ojca w Anglii, w czasach jej dzieciństwa. Franęois jednak postrzegał ją całkiem inaczej. Zdawała im|b się duchem, zjawą z innego świata, kobietą, jakiej nigdy spotkał, lecz o jakiej zawsze marzył. — Wiem, że bardzo panią przestraszyłem zeszłej — Ruszył obok, prowadząc za sobą konia. — Uznałem, przywiodła tu panią brawura. To nie jest miejsce dla... 194 DUCH większości kobiet. Życie jest ciężkie, zimy długie, a niebezpieczeństw czyha bardzo wiele. Znów zwróciła uwagę na jego akcent. Słychać w nim było |: głównie francuszczyznę i zapewne trochę naleciałości indiańs-ii kich, skoro tak długo i często posługiwał się ich językiem. Ma miły głos, pomyślała. — Ameryka pełna jest grobów ludzi, którzy nie powinni tutaj przyjeżdżać — podjął. — Ale być może... — leniwy uśmiech, który rozświetlił jego twarz, przypominał słońce wschodzące zza gór — być może panią, droga przyjaciółko, sprowadziło tu przeznaczenie. Tamta noc w lesie zmieniła jego zdanie o Sarze. Należało już dawno jej to powiedzieć. Cieszył się, że wreszcie ma okazję to zrobić i że Sara chce go wysłuchać. — Jest taka indiańska legenda o kobiecie, która ofiarowała swoje życie za syna — rzekł. — Zginęła za jego honor i odtąd żyje pośród gwiazd jako znak dla wszystkich wojowników, by mogli znaleźć drogę w ciemnościach. — Spojrzał na niebo, jakby w biały dzień mógł znaleźć na nim gwiazdy, a potem znów się uśmiechnął. — Indianie wierzą, że wszystkie nasze dusze wędrują na nieboskłon i żyją tam, gdy my pomrzemy. Znajduję w tym pocieszenie, zwłaszcza kiedy wspominani ludzi, którzy mnie opuścili. Nie chciała pytać, kim dla niego byli. Myślała o swoich dzieciach. — Podoba mi się ta legenda — powiedziała zerkając na niego nieśmiało. Być może nie był taki zły, jak sądziła, nadal jednak nie ufała mu zbytnio. — Pułkownik mówi, że sporo mamy ze sobą wspólnego — ciągnął idąc powoli obok niej. — Oboje pochodzimy z Europy. Zapewne wiele musiało się wydarzyć, że porzuciła pani Stary Świat i przyjechała tutaj sama. Jest pani jeszcze bardzo młoda... Wciąż usiłował zgłębić motywy jej decyzji. Musiało być coś więcej niż tylko niesympatyczny mąż, aby zagnać ją aż na takie odludzie. Zastanawiał się, czy to proste, pustelnicze życie daje jej szczęście. Chyba tak, pomyślał, przyglądając się jej uważnie. A przynajmniej spokój. 195 DANIELLE STEEL Sara zerknęła na niego z wahaniem. Wydawało jej się, że mają ze sobą bardzo niewiele wspólnego. On był mężczyzną, wojownikiem, żył pośród Indian... Jakimż mógł być interesującym rozmówcą Fascynowała ją egzotyka tego kraju l i łaknęła wszelkiej wiedzy, którą ten człowiek mógłby się z nią j podzielić. Towarzyszył jej aż do drzwi chaty. Nie chciało mu się jeszcze odjeżdżać. Sara nagle uśmiechnęła się, myśląc, jak dziki i groźny kiedyś jej się wydał. Niby wyglądał tak samo, ale... już się go nie bała. — Czy zechce pan zostać na kolacji — spytała. — Nie mogę zaproponować nic nadzwyczajnego, tylko duszone mięso z pieca. Chłopcy i ja nie jadamy wymyślnie. Franęois spojrzał na nią i z wolna skinął głową. — Przyszedłem z pustymi rękoma — rzekł. — Powinienem przynieść pani jakiś prezent. Moi bracia bardzo tego , przestrzegają. ,1 Zamierzał tylko zajrzeć do niej po drodze, przekazać l pozdrowienia od pułkownika i ruszać dalej. Ale jej miękki głos, $ delikatne obejście, inteligencja przejawiająca się w rozmowie, sprawiły, że miał ochotę zostać nieco dłużej. Kiedy kilka minut później wszedł do chaty, miał na sobie koszulę z miękkiej skóry jeleniej. Zdążył tymczasem spętać i napoić konia, a także umyć twarz i ręce. Włosy nosił związane rzemieniem z tyłu głowy, a w nich zatknięte pióro i pęk jasnozielonych paciorków. Jego pierś zdobił naszyjnik z niedźwiedzich pazurów. Chłopcy zjedli wcześniej, usiedli więc we dwoje przy stole nakrytym koronkową serwetą. Porcelana, którą kupiła od pewnej kobiety w Deerfield, pochodziła z Gloucester i została przed laty przywieziona z Anglii. Świece zatknięte w cynowych lichtarzach oblewały ciepłym migotliwym światłem ich twarze i rzucały miękkie cienie na ścianę. Franc.ois objaśniał Sarze zawiłe relacje irokeskich i algon-kińskich szczepów, których dawniej żyło tu o wiele więcej, nim biali żołnierze wyparli je na północny zachód. Wielu Indian przeniosło się do Kanady, wielu zmarło w czasie długiego marszu. Łatwo było zrozumieć, dlaczego plemiona z zachodu tak zaciekle walczyły o swoje terytoria. Franęois im współczuł, 196 r DUCH chociaż wyrządzili osadnikom wiele krzywd. Mówił, że chciałby dożyć trwałego pokoju, jak dotąd jednak niewiele zrobiono w tym kierunku. — Wojna nie rozwiązuje problemu — rzekł posępnie. — Każda ze stron ponosi straty... a w końcu i tak zawsze przegrywają Indianie. Sara patrzyła już na niego zupełnie innymi oczami. Był człowiekiem o szerokich horyzontach, licznych zainteresowaniach, wielu namiętnościach. Dużo z siebie dawał temu nowemu światu, dzięki czemu zyskał poważanie zarówno wśród Indian, jak i osadników. — Saro, dlaczego naprawdę tu przyjechałaś — zapytał w końcu*. Pozwoliła mu zwracać się do siebie po imieniu, gdy tylko usiedli do kolacji. — Gdybym została w Anglii, może już bym nie żyła — odparła. — Byłam więźniem we własnym domu... a właściwie w domu mego męża. Wydano mnie za niego, kiedy miałam szesnaście lat, żeby połączyć dwie olbrzymie włości. Jak widzisz, walka o terytoria rządzi też losami kobiet — uśmiechnęła się ze smutkiem. — Przez osiem lat mąż traktował mnie haniebnie. Pewnego dnia miał wypadek, wydawało się, że nie przeżyje. Wtedy po raz pierwszy wyobraziłam sobie, jak by to było... Znowu wolna, nie bita, krzywdzona i upokarzana... A potem mąż wyzdrowiał i wszystko wróciło do poprzedniego stanu. W tajemnicy przed nim pojechałam do Falmouth i wykupiłam miejsce na małym brygu, który wkrótce odpływał do Bostonu. Musiałam czekać jeszcze trzy tygodnie. Każdy dzień zdawał się rokiem... — Twarz Sary złagodniała w zadumie, lecz po chwili znów pojawił się w niej gorzki rys. — Tuż przed wyjazdem mąż znowu mnie pobił i... — urwała, po czym podjęła z wysiłkiem: — i wtedy zrozumiałam, że wolę śmierć na morzu niż z jego rąk. Bo doprawdy myślę, że w końcu by mnie zabił. Nawet gdyby nie zakatował jej na śmierć lub nie doprowadził do samobójstwa, prawie na pewno umarłaby w połogu przy następnej ciąży. Nie powiedziała tego jednak Francuzowi, lecz spytała, dlaczego on sam nie wrócił do starego kraju. Zainteresowały ją jego losy. Ponadto była mu 197 DANIELLE STEEL wdzięczna za rozrywkę, jaką jej zapewnił. Przywiozła z Bostonu wiele książek, lecz rozmowa z kimś równie inteligentnym sprawiła jej prawdziwą rozkosz. Patrick i John byli bardzo mili, ale umysłowo stali na poziomie dzieci. Z Francois sprawa wyglądała całkiem inaczej. Był mądry, obyty i wykształcony. — Zostałem, ponieważ kocham ten kraj i jestem tu użyteczny — rzekł po prostu. — Nie osiągnąłbym nic więcej wracając do Francji. Teraz zaś, gdy szaleje tam rewolucja... zginąłbym, nim zdołałbym dotrzeć do Paryża. Związałem życie z Ameryką, od dawna i już na zawsze. Widać było, że nie lubi rnówić o sobie. Sara skinęła głową. Ona także nie potrafiła już wyobrazić sobie powrotu do Anglii. Tamto było częścią innego życia. — I cóż teraz poczniesz, przyjaciółko — zapytał. — Nie chcesz chyba na zawsze zaszyć się w tej głuszy To niezbyt odpowiednie życie dla młodej dziewczyny. Był o czternaście lat od niej starszy; mimo to Sara zaśmiała się, gdy usłyszała jego słowa. — Mam dwadzieścia pięć lat — powiedziała. — Trudno nazwać mnie jeszcze młodą. Owszem, mogę tu żyć sama aż do śmierci, właśnie taki mam zamiar. W przyszłym roku zamierzam rozbudować dom. Jest też parę rzeczy, których muszę dopilnować przed zimą. I tak z roku na rok będę się spokojnie starzeć w zdrowiu i szczęściu — zakończyła stanowczo. Fran9ois zmarszczył brwi. — A jeśli Shelburne ogarnie wojna Co wtedy Znów będziesz ofiarowywać życie za tych chłopców, tak jak to zrobiłaś w zeszłym roku Wciąż był pod wrażeniem tamtego dnia. Nie mógł zapomnieć wyrazu jej oczu, gdy prosiła o ocalenie młodego żołnierza. — Nie stanowimy dla nikogo zagrożenia. Sam mówiłeś, że tutejsi Indianie są pokojowo nastawieni. Nie życzę im źle, o czym z pewnością wiedzą. — Onondagowie i Wampanoagowie zapewne tak, ale jeśli nadciągną Szawanezi z zachodu, Huroni z północy albo Mohawkowie, co wtedy, moja pani — Będę się modlić — odparła pogodnie. — W ostateczności przeniosę się na łono Stwórcy. 198 DUCH Nie miała zamiaru z góry się tym martwić. Czuła się tu bezpieczna, inni osadnicy również twierdzili, że w Shelburne żyje się jak u pana Boga za piecem. Obiecali wszakże ją powiadomić, gdyby w pobliżu zauważono Indian w barwach wojennych. — Potrafisz strzelać — spytał. Uśmiechnęła się widząc jego strapioną minę. Nie wydawał się już jej wrogiem, lecz przyjacielem. — Polowałam z ojcem jako młoda dziewczyna, ale to było bardzo dawno temu. Kiwnął głową. Będzie ją musiał podszkolić. Wiele też jeszcze powinna nauczyć się o Indianach. Miał zamiar rozpuścić wieść wśród pobliskich plemion, że mieszkająca tu kobieta, nieuzbrojona i samotna, znajduje się pod jego opieką. Wieść rozniesie się szybko; ludzie będą zaciekawieni, niektórzy przyjadą tu, żeby przyjrzeć się jej z oddali, pohandlować lub po prostu złożyć wizytę. Ale wiedząc, że jest związana z nim, Białym Niedźwiedziem, jak nazwali go Irokezi, nie zrobią jej krzywdy. Francois siadywał z nimi w łaźni, tańczył przy ognisku i brał udział w ich obrzędach i potyczkach. Czerwony Surdut, wódz Seneków, przed wielu laty uznał go za syna. A gdy córka wodza i jego maleńki wnuk zginęli z rąk Huronów, to Francois odprawiał po nich żałobę. Noc była ciepła. Sara posprzątała ze stołu i znów wyszli na zewnątrz. Franęois dziwnie się czuł przy niej; minęło wiele czasu od chwili, gdy rozmawiał z jakąś białą kobietą. Po śmierci irokeskiej żony wszystkie inne przestały się dla niego liczyć. Teraz, gdy patrzył na stojącą obok Sarę, chciał jej strzec, nauczyć wielu rzeczy, wozić długim kanu po rzece, jeździć z nią konno na długie wyprawy... Bał się o nią, lecz nie wiedział, jak jej to wytłumaczyć. W tym skomplikowanym, potencjalnie groźnym świecie była niczym dziecko. Tej nocy spał na zewnątrz, pod gwiazdami, lecz nim zasnął, myślał długo o Sarze. Zaszła daleko od punktu wyjścia, tak samo jak on przed laty. Tylko że dla niej było to o wiele cięższe, wymagało więcej odwagi. Nazajutrz rano obudził go zapach smażonego bekonu. Sara upiekła świeży chleb kukurydziany, był też dzbanek gorącej 199 DANIELLE STEEL kawy. Już od dawna nie zdarzyło mu się jeść takiego śniadania, przygotowanego przez kobietę. — Rozleniwię się przy tobie — uśmiechnął się i po śniadaniu zabrał ją do lasu ze strzelbą. Ku swemu zaskoczeniu przekonał się, że Sara ma niezłe oko. Oboje śmiali się z radością, kiedy strąciła kilka ptaków — jednego po drugim. Francois poradził, aby uzbroiła także chłopców. — Nie sądzę, by to było konieczne — odparła stanowczo i zaproponowała pożegnalny spacer do wodospadu. Szli obok siebie pogrążeni we własnych myślach, a gdy dotarli na miejsce, nadal stali w milczeniu, patrząc na malowniczą kaskadę. Sara zawsze miała uczucie, że w tym miejscu jej dusza odradza się na nowo. Szmer spadających wód wzruszał ją do głębi. Francois zachowywał teraz wobec niej większy dystans i nie wiedziała, czemu to przypisać. Był równie nieodgadniony jak jego indiańscy bracia. — Jeśli kiedykolwiek będę ci potrzebny, Saro, poślij wiadomość do fortu. Tam będą wiedzieli, gdzie mnie znaleźć. — Takiej oferty nie złożył jeszcze nikomu. Sara podziękowała mu, lecz potrząsnęła głową. — Nic nam nie grozi — powiedziała z głębokim przekonaniem. — A jeśli się mylisz — Twoi przyjaciele ci doniosą — uśmiechnęła się. — Zdaje mi się, że w tej okolicy nic się nie ukryje. Zaśmiał się; było w tym więcej prawdy, niż przypuszczała. Zważywszy jak słabo zaludniony był ten kraj, to, iż wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich, graniczyło nieomal z cudem. Plotki rozchodziły się tylko nieco wolniej niż w Bostonie. — Będę tędy wraca w przyszłym miesiącu — rzekł nie czekając na jej zaproszenie. — Wpadnę zobaczyć, jak się masz i czy nie potrzebujesz pomocy. — Dokąd się wybierasz — Jego życie intrygowało ją. Wyobrażała sobie, jak mieszka w długich domach Irokezów albo przemierza z nimi ogromne dystanse rzecznych szlaków w chybotliwym czółnie. 200 DUCH — Na północ — odparł krótko. Potem, wciąż myśląc o tym, co mówiła zeszłego wieczoru, dodał: — Nie będziesz tu długo sama, Saro. — Nie boję się samotności, Francois — odparła jasno i dobitnie. Pogodziła się z tym już dawno; samotność była o wiele lepsza niż okowy wiążące ją z człowiekiem pokroju Edwarda. Indianie dawali kobiecie prawo do opuszczenia mężczyzny, który źle ją traktował. Jej rzekomo cywilizowany świat takiego prawa odmawiał. — Nie mam się tu czego bać — dodała z uśmiechem, skacząc na czubkach palców z kamienia na kamień. Przyglądał się jej; teraz wyglądała jak dziecko. Choć uważała się za dojrzałą matronę, dla niego była ledwie dziewczątkiem i tak właśnie wyglądała. W oczach Sary wciąż pozostało coś młodego i ufnego. — Czego się zatem boisz — spytał, wpatrując się w nią jak urzeczony. Sara usiadła na gładkiej, nagrzanej przez słońce skale. — Kiedyś bałam się ciebie — zaśmiała się. — Prawdę mówiąc, śmiertelnie mnie przeraziłeś. To było podłe — fuk-nęła. Wreszcie mogła mu nawymyślać.—Naprawdę sądziłam, że masz zamiar mnie zabić. — Byłem na ciebie taki wściekły, że najchętniej bym ci przylał — wyznał zawstydzony. — Myślałem o tym, co by ci zrobili wojownicy Mohawków. Chciałem wystraszyć cię dostatecznie mocno, żebyś wróciła do Bostonu, gdzie nic ci nie groziło. Teraz już wiem, że upór zamyka ci uszy na rozsądne argumenty przyzwoitych ludzi. — Rozsądek i przyzwoitość — prychnęła. — Doprawdy, przyzwoici ludzie nie posuwają się do maskarady, żeby zastraszyć biedną słabą kobietę Nie było to rozsądne, jeśli chcesz znać moje zdanie Usiadł obok niej, zdjął mokasyny i również zanurzył bose stopy w wodzie. Ich ramiona znalazły się bardzo blisko siebie, choć się nie stykały. Jakże łatwo byłoby mu objąć ją, przytulić, ale nawet wiedząc o niej tak mało, wyczuwał wysoki mur, jaki wokół siebie wzniosła. Nie ośmieliłby się go przekroczyć. — Pewnego dnia zemszczę się — oznajmiła chłodno. 201 DANIELLE STEEL DUCH — Chciałbym to widzieć — zaśmiał się, opierając się plecami o skałę i pławiąc w ciepłym słońcu. — Śmiej się, śmiej — wycedziła. — Już ja coś wymyślę. Mówiła żartem. Francois stracił żonę i dziecko, nic gorszego nie mogło mu się przytrafić. Nie miało znaczenia, że małżeństwo to nie zostałoby uznane w jego rodzinnej Francji ani nawet tu, przez osadników. Dla niego irokeskie zaślubiny połączyły ich do końca życia. — Nie masz dzieci w Anglii, prawda — zagadnął mimochodem, sądząc, że ten temat jest w miarę bezpieczny. Mylił się. W oczach Sary odmalował się ogromny ból. Fran ois pożałował, że nie ugryzł się w język, nim zadał to pytanie. — Przepraszam cię, Saro. Nie chciałem... myślałem... — To nic — powiedziała cicho. — Widzisz, wszystkie moje dzieci albo przyszły na świat martwe, albo zmarły tuż po urodzeniu. Być może dlatego mój mąż tak mnie znienawidził. Nie dałam mu następcy. Płodził bastardów chyba w całej Anglii, ale nie miał syna z prawego łoża. Wśród sześciorga zmarłych dzieci — dodała patrząc w toń wodospadu — byli także chłopcy. — Tak mi przykro — szepnął, ledwie wyobrażając sobie jej cierpienie. — Mnie też było przykro — uśmiechnęła się ze smutkiem. — Bardziej niż przykro. A Edward wściekał się. Przestawał mnie katować dopiero wtedy, gdy znowu zachodziłam w ciążę, a i tak zawsze znalazł sposób, żeby mi przypomnieć, iż jestem prochem pod jego stopami. Czasem myślałam, że jest obłąkany, a czasem — że to ja postradałam rozum... Siedziałam w kościele i modliłam się o śmierć, jego lub moją... Dopiero wtedy Francois opowiedział jej o Głosie Wróbla i ich dziecku. Omal nie skonał z żalu, gdy zginęli podczas najazdu Huronów na ich wioskę. Myślał, że dla nikogo nie znajdzie już miejsca w swoim sercu, ale teraz nie był tego taki pewien. Sara różniła się od wszystkich znanych mu osób. Oboje mieli swe prywatne smutki, każde dźwigało na sercu ciężkie brzemię. W oczach Sary czytał, że jej rany jeszcze całkiem się nie zagoiły, choć wiodła tu takie sielskie, swobodne życie. Siedzieli przez chwilę w słońcu, z wolna trawiąc zwierzenia, które przed chwilą padły, i ból, który dzięki nim stał się znośniejszy. Sara nie mogła wyjść ze zdumienia, że mężczyzna, który jeszcze pół roku wcześniej tak ją przerażał, stał się jej pierwszym prawdziwym przyjacielem w Nowym Świecie. Żałowała, że już wyjeżdża, a gdy po południu wrócili do domu, zapytała, czy miałby ochotę zjeść z nią jeszcze kolację. Odpowiedział, że musi ruszać, czeka go daleka droga. Ponadto miał się spotkać ze swoimi ludźmi. Prawdziwy powód był jednak taki, że nie ufał sobie, gdyby został z nią zbyt długo. Czuł, że nie jest jeszcze gotowa, by znaleźć w swym życiu miejsce dla mężczyzny. Jeśli chciał być blisko niej, to tylko jako przyjaciel. Sara dała mu na drogę chleb i mięso, a on zostawił jej swoją fuzję i przypomniał o zakupie amunicji. Pomachał ręką i odjechał, powiewając długimi włosami na wietrze. Od przybranych braci różniło go tylko to, że nie nosił leginnów, a normalnie uszyte spodnie z jeleniej skóry. W mokasynach poruszał się bezszelestnie jak oni. Sara patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął w lesie, a gdy wróciła do domu, spostrzegła, że na stole w kuchni leży jakiś jaskrawy przedmiot. Rozpoznała naszyjnik z niedźwiedzich pazurów, oplatany sznurkiem zielonych paciorków, które Francois miał we włosach zeszłego wieczoru. Charlie zdezorientowany odłożył dziennik. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że dzwoni telefon. Zaczynało się zmierzchać, a on musiał błyskawicznie przebyć dystans dwustu lat. Podejrzewał, że dzwoni Gladys. Jego numer telefonu miała tylko ona, Whittaker i Jones w Nowym Jorku, i oczywiście Carole, której przesłał go faksem. Carole wszakże nie miała żadnego powodu, żeby do niego dzwonić. Gdy jednak podniósł słuchawkę, drgnął. 202 203 DANIELLE STEEL To była Carole; Carole, której nie słyszał od dwóch tygodni. Mimo woli zastanawiał się, czy wreszcie odzyskała rozum. Może Simon postąpił wobec niej nieładnie, a może w końcu zatęskniła za Charliem. Jakikolwiek był powód, już sam dźwięk jej głosu sprawił Charliemu niekłamaną rozkosz. — Cześć — powiedział przeciągając się w łóżku. Wciąż miał przed oczyma zielone paciorki na zbitym z desek stole. — Co u ciebie słychać — rzekł ciepło. ,,. — Masz dziwny głos. Czy wszystko w porządku — Mart- *< wiła się o niego bardziej, niż podejrzewał. l — Jak najbardziej — wyjaśnił. — Właśnie leżę i czytam. }• Miał ochotę opowiedzieć Carole o swoim domu i dokonanym w nim znalezisku. Najpierw jednak wypadało się dowiedzieć, dlaczego dzwoni. — Czy ty już w ogóle nic nie robisz Carole była podenerwowana; wciąż nie mogła zrozumieć, co właściwie wydarzyło się w Nowym Jorku. Obawiała się, czy Charlie przypadkiem nie cierpi na załamanie nerwowe. To nie było do niego podobne, żeby porzucić pracę albo wylegiwać się w łóżku o czwartej po południu. Brzmiało to idiotycznie i budziło jej najgorsze podejrzenia. — Czytałem książkę — mruknął urażony. — Korzystam z czasu, jaki mam dla siebie. Nie robiłem tego od lat. Ostatecznie po tym, jak go wystawiła do wiatru, powinna rozumieć, że jemu także coś się od życia należy. W zapracowanym prawniczym światku jednak normalni, zdrowi ludzie nie robili takich rzeczy. Nie rezygnowało się z popłatnej pracy i nie spędzało sześciu miesięcy na czytaniu w łóżku. — Nie jestem pewna, czy rozumiem, co się z tobą dzieje, Charlie — powiedziała ze smutkiem. Charlie roześmiał się. Był w doskonałym humorze — zwłaszcza że zadzwoniła. — Ja też nie — odparł. — A zatem, czemu zawdzięczam twój telefon W Londynie była dziewiąta wieczorem. Pewnie Carole właśnie wróciła z pracy, myślał. W rzeczywistości wciąż siedziała przy swoim biurku. O dziesiątej miała się spotkać 204 DUCH z Simonem u Annabel i wiedziała, że będzie ją wypytywał o rozmowę z Charliem. — Halo — ponaglił ją. — Jesteś tam Cierpiała na myśl, że zepsuje jego dobry nastrój. Musiała jednak sama mu to oznajmić, zanim dowie się od kogoś ze znajomych. W Londynie wieści rozchodziły się błyskawicznie. — Jestem. Charlie, nie wiem, jak ci to powiedzieć, więc chyba powiem wprost. Simon i ja mamy zamiar się pobrać... w lipcu, gdy tylko zapadnie orzeczenie o rozwodzie. Na drugim końcu kabla zaległa głucha cisza. Carole zamknęła oczy i przygryzła wargę. Przez ciągnącą się w nieskończoność chwilę Charlie milczał. Czuł się tak, jak gdyby ktoś zdzielił go wielkim kamieniem w żołądek. Zaczynał się już chyba przyzwyczajać do tego uczucia. — Co chcesz usłyszeć — rzekł walcząc z mdłościami. — Mam cię błagać, żebyś tego nie robiła Po to dzwonisz Równie dobrze mogłaś zawiadomić mnie listownie. — Nie chciałam, żebyś się o tym dowiedział od obcych... — Carole rozpłakała się. Ta rozmowa okazała się o wiele trudniejsza, niż można się było spodziewać. Żałowała teraz, że zadzwoniła. Charlie również płakał, choć tego nie słyszała. — A co za różnica, od kogo to usłyszę I po jaką cholerę chcesz za niego wyjść Na litość boską, ten facet mógłby być twoim ojcem, a zresztą i tak cię rzuci, tak samo jak tamte trzy — wypalił czując, że walczy o życie. Nie mógł jej na to pozwolić. Miał wrażenie, że leci z dziesiątego piętra na bruk. — Dwie opuściły jego — sprostowała Carole. — On tylko tę trzecią. — Znakomita rekomendacja — prychnął gorzko Charlie. — I jak się pani z tym czuje, pani St. Jones numer cztery Czarujące, nieprawdaż Tego właśnie chcesz Nie wystarczy ci, że z nim sypiasz — rzekł złośliwie. — A co, może mam wrócić do ciebie — odbiła piłkę. Charlie bynajmniej nie ułatwił jej rozmowy, nie musiała być dla niego miła. — Czego ode mnie oczekujesz Że zaczniemy od nowa w tym samym punkcie, w którym się rozstaliśmy Nawet nie zorientowałbyś się, że wróciłam. I tak nigdy nie 205 DANIELLE STEEL było nas w domu, dzieliliśmy tylko wspólne garnki i faks. Chryste, to w ogóle nie było małżeństwo Wiesz, jak bardzo doskwierała mi samotność — wykrzyknęła z goryczą. Charlie poczuł się podle. Nigdy tego nie zauważył. — Dlaczego mi nie powiedziałaś Dlaczego nie odezwałaś się choć słowem, zamiast pieprzyć się z tym draniem Skąd miałem wiedzieć, co się dzieje, skoro nigdy o tym nie mówiłaś Carole szlochała teraz w głos; po policzkach Charliego też płynęły łzy. — Sama nie wiem dlaczego — powiedziała szczerze. — Chyba po jakimś czasie przestałam w ogóle cokolwiek odczuwać. Funkcjonowałam jak robot, zmechanizowany prawnik... Bardzo rzadko oboje mieliśmy dość czasu, by udawać małżeństwo. A potem wszystko się skończyło. — A teraz — Charlie chciał wiedzieć, choćby miało go to zabić. — Z nim jesteś szczęśliwsza — Tak — przyznała. — Z nim jest inaczej. Codziennie jemy razem kolację. Jeśli Simon wyjeżdża, dzwoni do mnie trzy albo cztery razy dziennie i pyta, co porabiam. Nie wiem, jak to jest, ale ma dla mnie więcej czasu. Sprawia, że i j a mam dla niego czas. Nadskakuje mi. Często zabiera mnie ze sobą w delegacje. — To nie fair — wtrącił Charlie. — Pracujecie w tej samej firmie. Zresztą ja całymi tygodniami siedziałem w Hongkongu lub Tajpej. Pojechałabyś ze mną — Nie chodzi tylko o podróże, Charlie... Sam wiesz. Wszystko było nie tak. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać... nigdy nie mieliśmy czasu, żeby się kochać... Ja siedziałam do wieczora w biurze, a ty wiecznie odsypiałeś różnicę czasu. — Rozumiem, że staruszek kocha się z tobą noc w noc, tak — syknął. — Wszczepił sobie implant Nie rób ze mnie idioty, Carole. — Charlie, na litość boską, przestań... — Nie, to ty przestań — Charlie usiadł w łóżku, gotów walczyć na noże. — Miałaś z nim romans. Nigdy mi nie powiedziałaś, jak bardzo jesteś nieszczęśliwa. Po prostu nagle wzięłaś sobie innego, nie troszcząc się nawet, żeby mi powiedzieć, że jestem zwolniony. Nie dałaś mi szans tego naprawić, 206 l DUCH a teraz wciskasz mi tu jakiś romantyczny kit i powiadasz, że wychodzisz za mąż, bo stary Simon jest taki czarujący. I jak długo, twoim zdaniem, potrwa to małżeństwo Nie oszukuj się, Carole. Dzieli was różnica całego pokolenia. Daję wam rok, najwyżej dwa. — Dzięki za wotum zaufania i serdeczne życzenia — fuk-nęła gniewnie. — Wiedziałam, że nie przyjmiesz tego jak mężczyzna. Simon chciał, żebym do ciebie zadzwoniła, bo niby tak wypada. Uprzedziłam go, by nie liczył na twoją klasę, i miałam rację. — Wiedziała, że to, co mówi, jest podłe, ale wkurzył ją jego wiecznie urażony ton. Czy już do końca życia to ona miała być wszystkiemu winna I tak do niego nie wróci. Resztę życia zamierza spędzić z Simonem. — Dlaczego jemu nie kazałaś zadzwonić — syknął z furią Charlie. — Tak byłoby o wiele prościej. Pogadalibyśmy jak dwaj faceci po wypłacie i wszystko byłoby cacy. — Znów płakał. Pociągnął nosem i dodał posępnie: — Nie wierzę, że chcecie się pobrać już w lipcu. Podpisy na dokumentach rozwodowych nie zdążą nawet wyschnąć. — Przykro mi, Charlie — powiedziała miękko. — Nic na to nie poradzę. Tak chcę i koniec. Znów zamilkł. Bardzo ją kochał, a ona nie dała mu nawet cienia szansy. Odrzuciła wszystko, co wspólnie osiągnęli. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. — Szkoda, dziecinko — rzekł, a niespodziewana łagodność tych słów ukłuła ją w samo serce o wiele boleśniej niż wszystkie poprzednie złośliwości. — Myślę — podjął — że nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci powodzenia. — Dziękuję. — Carole siedziała przy biurku płacząc cicho. Chciała mu powiedzieć, że wciąż go kocha, ale to nie byłoby fair. W pewnym sensie zawsze będzie go kochać. Wszystko okazało się takie skomplikowane... Dobrze przynajmniej, że tę rozmowę miała już z głowy. Postąpiła właściwie. — Muszę kończyć — powiedziała. Było po wpół do dziesiątej, za pół godziny umówiła się z Simonem w klubie. — Dbaj o siebie — rzekł Charlie ochryple i chwilę później odłożył słuchawkę. Oparł się o wezgłowie łóżka i zamknął oczy. Przez szaleńczą, jakże krótką chwilę myślał, że Carole 207 DANIELLE STEEL dzwoni, aby mu powiedzieć, iż skończyła z Simonem. Jak mógł być tak głupi Zadzwoniła, by zadać mu kolejny cios. Wstał, otarł oczy i wyjrzał przez okno. Słońce już zaszło. Nawet dzienniki Sary nie wydawały się teraz ważne. Miał ochotę wyjść z domu i krzyczeć. Wstał, ubrał się, uczesał, włożył ciepły sweter i kurtkę, po czym zamknął drzwi na klucz i wsiadł do samochodu. Nie wiedział jeszcze, dokąd pojedzie, czuł tylko, że musi wyjść z domu, przynajmniej na chwilę. Może Carole miała rację, może coś z nim było nie tak. Ruszył bez celu w kierunku miasta. We wstecznym lusterku widział, że wygląda okropnie — nie ogolony, z podkrążonymi, zaczerwienionymi oczami. Nadal nie opuszczało go wrażenie, jakby Carole zdzieliła go cegłą. Kiedyś w końcu musiał się z tym uporać. Nie mógł płakać za nią do końca życia, prawda A jeśli teraz czuł się tak paskudnie, co będzie w lipcu, kiedy tamci się pobiorą Zadając sobie tysiące pytań minął Towarzystwo Historyczne i nagle, sam nie wiedząc dlaczego, zatrzymał się. Francesca nie wydawała się właściwą osobą do rozmowy na ten temat. Za mało miała w sobie ciepła i radości. Ale musiał z kimś porozmawiać, a nie sądził, by w tym przypadku mogła mu pomóc Gladys. Najchętniej poszedłby do baru i upił się. Łaknął gwaru, widoku ludzi, musiał zagłuszyć ból, który sprawiła mu Carole. Siedział w samochodzie, zastanawiając się, czy powinien wejść, kiedy ją zobaczył. Zamknęła za sobą drzwi i była w połowie schodków, gdy nagle, jak gdyby wyczuła, że ją obserwuje, odwróciła się i spostrzegła go. Zawahała się na moment, potem ruszyła dalej. Niewiele myśląc Charlie wyskoczył z wozu i pobiegł za nią. Francois miał dość odwagi, żeby odwiedzić Sarę, żeby dać jej naszyjnik z niedźwiedzich pazurów i zielone paciorki. Dzięki temu Sara przestała się go bać. Francesca panicznie bała się wszystkiego — życia, ludzi. — Proszę zaczekać—krzyknął, znalazłszy się dwa kroki za nią. Obróciła się z zaniepokojoną miną. Czego od niej chciał Dlaczego za nią biegł Nie miała mu nic do zaoferowania, wiedziała o tym aż za dobrze. Nikomu, a zwłaszcza jemu. 208 DUCH wysapał zawstydzony. Wyglądał — Przepraszam wprost okropnie. — Książki może pan oddać jutro — rzuciła, jak gdyby uznała, że biegł za nią przez dwie przecznice z powodu książek, które zapomniał zwrócić. — Chromolić książki — wypalił bez żenady. — Muszę z panią porozmawiać... muszę porozmawiać z kimkolwiek... — W rozpaczy machał rękami, jakby tonął, i nagle zauważyła, że jest bliski łez. — Czy coś się stało — Mimo woli zrobiło jej się go żal. Widać było, że cierpi. Usiadł na schodkach mijanego domu, a Francesca nachyliła się nad nim jak nad dzieckiem. — O co chodzi — zapytała łagodnie, po czym siadła obok niego. — Proszę mi opowiedzieć. Charlie wbił wzrok przed siebie, żałując, że nie ma odwagi wziąć jej za rękę. — Nie powinienem zaprzątać pani tym głowy... Po prostu czułem, że muszę z kimś pogadać. Przed chwilą dzwoniła do mnie moja była żona. Wiem, jestem chyba stuknięty. Jej romans z tym facetem trwa od ponad roku... Siedemnaście miesięcy, ściślej mówiąc. To jej szef, ma sześćdziesiąt jeden lat i trzy razy był żonaty... Opuściła mnie dla niego. Jesienią złożyła pozew o rozwód, to długa historia, a ja zostałem przeniesiony do Nowego Jorku. Nie mogłem tam wytrzymać, więc wziąłem urlop i wylądowałem tutaj. Teraz ona dzwoni do mnie... Myślałem, że zmieniła zdanie i chce do mnie wrócić. — Charlie zaśmiał się głucho. Francesca spojrzała na niego uważnie. Domyśliła się reszty. — Zamiast tego powiedziała panu, że wychodzi za mąż Charlie podniósł na nią osłupiały wzrok. — Do pani też dzwoniła — Nie musiała. Sama jakiś czas temu odebrałam podobny telefon. — Od męża Skinęła głową. — Jego romans był nieco bardziej egzotyczny. Nagłaśniała go francuska telewizja publiczna w czasie ostatniej 14 Duch 209 DANIELLE STEEL zimowej olimpiady — prychnęla gorzko i nagle, jakby pękła w niej jakaś tama, zaczęła mówić: — Pierre jest sprawozdawcą sportowym. Zadurzył się w młodziutkiej narciarce, mistrzyni Francji. Nie dbał o to, że jest żonaty, że ma dziecko. Nic się nie liczyło. Cały kraj nagle oszalał na punkcie Pierre a i Marie- -Lise. Rzeczywiście, to najładniejszy kawałek dupci, jaki pan w życiu widział. Miała osiemnaście lat, on trzydzieści trzy. Pozowali razem do zdjęć, byli nawet na okładce w Paris- -Matchu . Udzielali wywiadów, a Pierre cały czas powtarzał, że to nieistotne. Najważniejsza była reklama dla ekipy narciarskiej. Wszystko dla Boga i Ojczyzny, mowa-trawa. Kiedy smarkula zaszła w ciążę, zaniepokoiłam się już nie na żarty. W telewizji znów zawrzało. Ludzie zaczęli przysyłać ubranka dla dziecka — tyle tylko że przysyłali je na mój adres. A Pierre wziąż powtarzał, że kocha mnie i Moniąue... Przecież jest dobrym ojcem Więc zostałam... — I cały czas płakałaś — uzupełnił. — Kto panu powiedział — zdumiała się. Charlie uśmiechnął się do niej łagodnie. — Moniąue. Nie chciała mi zdradzić, dlaczego — dodał spiesznie, obawiając się, że przysporzy dziewczynce kłopotów. Francesca zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem i wzruszyła ramionami. — Zostałam, a ona robiła się coraz grubsza. Kolejne wywiady, reportaże, audycje w telewizji: sławny sprawozdawca i nastolatka ze złotym medalem olimpijskim. Idealna para. Coraz większe nagłówki. Mówili o nich nawet w wiadomościach. Nagle bomba: Marie-Lise będzie miała bliźnięta Do domu znów walą się paczki ze śpioszkami i pieluchami. Moniąue myślała, że spodziewam się dziecka; spróbuj wytłumaczyć to wszystko pięciolatce. Pierre uznał, że jestem pruderyjną histeryczką. To ponoć typowe dla Amerykanek, gdy tymczasem cała heca była taka francuska, tylko ja uparcie nie chciałam tego zrozumieć. Problem polegał między innymi na tym, że przeżywałam deja vu; mój ojciec był Włochem i kiedy miałam sześć lat, w niemal identyczny sposób potraktował moją matkę. No, może wtedy nie nadawano audycji w telewizji. Ja miałam mniej szczęścia. 210 DUCH W jej ustach brzmiało to nawet zabawnie, lecz bez trudu domyślił się, że przeżyła koszmar. Kiedy mąż zdradza cię przed kamerami telewizji, upokorzenie jest tak wielkie, że wyciska piętno za nawsze. To, co zrobiła Carole, wydało mu się nagle niczym. — Tak czy owak — podjęła — dzieci przyszły na świat. Chłopczyk i dziewczynka, prześliczne, jakżeby inaczej. Jean--Pierre i Marie-Louise, dwie urocze repliki kochanków. Znosiłam to jeszcze przez dwa tygodnie, a potem spakowałam rzeczy, wsadziłam Moniąue do samochodu i powiedziałam, żeby dał mi znać, jeśli rodzina znów się powiększy; ja wracani do Nowego Jorku, do matki. Chciałam mieć trochę czasu, żeby wszystko przemyśleć, ale biedna mama nie ułatwiła mi tego. Czuła się tak, jakby jeszcze raz od nowa przeżywała własny rozwód. Bez przerwy pomstowała na Pierre a, doprowadzając mnie do szału. Po jakimś czasie miałam dość. Złożyłam pozew o rozwód, a francuska prasa uznała, że jestem drętwa i nietole-rancyjna. Zapewne mieli rację. Orzeczenie o rozwodzie zapadło rok temu, tuż przed świętami. W Wigilię odebrałam telefon. Chcieli się ze mną podzielić radosną nowiną. Właśnie pobrali się na stoku w Courchevel, z dziećmi na plecach. Wyobraź sobie, oni naprawdę myśleli, że będę się cieszyć wraz z nimi Słyszałam od Moniąue, że ta mała zdzira znów jest w ciąży; chce urodzić jeszcze jedno dziecko, zanim zacznie trenować do następnej olimpiady. Urocze, nieprawdaż Zastanawiam się tylko, po co Pierre żenił się ze mną Mógł śmiało pominąć cały ten epizod i zaczekać aż Marie-Lise dorośnie do seksu. I tak nigdy nie robiłam mu dobrej prasy. Francuscy dziennikarze uważali, że byłam zbyt anglosaska i cholernie nudna. Wciąż kipiał w niej gniew i gorycz, a słuchając tego, co mówiła, Charlie wcale się nie dziwił. Głęboko zraniła ją zdrada i upokorzenie, a to, że jej ojciec ongiś postąpił tak samo, tylko pogorszyło sprawę. Zastanawiał się, czy upiorne fatum będzie działać także w trzecim pokoleniu; czy i Moniąue jest skazana na małżeńską porażkę Jego matka i ojciec przeżyli w zgodzie i miłości wiele lat, tak samo rodzice Carole, a mimo to ich dzieci poniosły fiasko. Dlaczego jednym się udaje, a drugim nie Od czego to zależy 211 DANIELLE STEEL — Jak długo byłaś zamężna — spytał. — Sześć lat — mruknęła, opierając się lekko o jego ramię. Nawet tego nie zauważyła, przepełniona dziwną ulgą. Jak dobrze było wreszcie zrzucić wszystko z serca. Słuchał jej drugi człowiek, nie czuła się już tak osamotniona. — A ty — spytała z zainteresowaniem. Nagle okazało się, że mają ze sobą wiele wspólnego. Oboje zostali wystawieni do wiatru przez ekspertów. — Dziewięć, prawie dziesięć. Okazało się, że jestem niezwykle spostrzegawczy. Wyobraź sobie, byłem bardzo szczęśliwy. Przyjąłem za pewnik, że ona też. Pojąłem swój błąd dopiero w chwili, gdy moja żona praktycznie żyła już z kimś innym. Nie wiem, jak mogło mi to umknąć. Carole twierdzi, że byliśmy zbyt zapracowani, za wiele podróżowaliśmy, nie zwracaliśmy na siebie dostatecznej uwagi. Czasami myślę, że powinniśmy byli postarać się o dzieci. — A dlaczego ich nie mieliście — Nie wiem. Carole chyba ma rację. — Łatwiej było mu to przyznać przed Francescą.—Może naprawdę zabrakło nam czasu Jakoś nigdy nie odczuliśmy takiej potrzeby, a teraz żałuję, zwłaszcza gdy spotykam takie dziecko jak twoje. Ja nie mam się czym pochwalić po dziewięciu latach małżeństwa. Francescą uśmiechnęła się. Charliemu spodobało się to, co zobaczył w jej oczach. Był zadowolony, że zaczepił ją na ulicy. Lepiej, że rozmawiał z nią niż z kimś innym. Ona przynajmniej była w stanie go zrozumieć. — Pierre twierdził, że nasze małżeństwo się rozleciało, bo byłam za bardzo pochłonięta Moniąue—powiedziała z leciutką ironią. — Po jej urodzeniu rzuciłam pracę. Przed ślubem byłam modelką w Paryżu, potem skończyłam historię sztuki na Sorbonie. Ale zakochałam się w macierzyństwie. Chciałam spędzać z Moniąue cały czas, sama się nią opiekować; myślałam, że Pierre również tego chce. Nie wiem, Charlie... może pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć, może niektóre związki z góry skazane są na niepowodzenie. — Też tak ostatnio myślę — Charlie pokiwał głową na znak zgody. — Uważałem, że nasze małżeństwo jest świetne, a teraz okazuje się, że byłem idiotą. Ty z kolei poślubiłaś 212 DUCH francuskie wydanie księcia z bajki. Wychodzi na to, że oboje mieliśmy klapki na oczach. Teraz Carole bierze ślub z jakimś starym piernikiem, który ma się za Don Juana, a twój małżonek dostaje bzika na punkcie nastoletniej sportsmenki... i bądź tu mądry. Skąd człowiek ma wiedzieć, kiedy jest dobrze Może nie da się zyskać pewności Może trzeba po prostu ryzykować i dopracowywać wszystko w biegu Powiem ci jedno: następnym razem, jeśli w ogóle będzie jakiś następny raz, będę bez przerwy obserwował swoją żonę i zadawał pytania: Jak się masz Jak ja się mam Jak oboje się mamy Czy jesteś szczęśliwa Czy tak jest dobrze Czy już mnie zdradzasz Francescą wybuchnęła śmiechem, ale Charlie wcale nie żartował. Otrzymał od Carole bolesną nauczkę. Francescą spoważniała i pokręciła głową. — Jesteś odważniejszy ode mnie. Dla mnie nie będzie następnego razu, Charlie. Wiem na pewno. — Powiedziała mu to celowo, ponieważ chciała, by ich znajomość pozostała na tej stopie. Nie miała ochoty na romans. — Nie można z góry zakładać takich rzeczy — zaprotestował łagodnie Charlie. — Owszem, można — ucięła. — Ja już postanowiłam. Nie chcę, żeby znowu ktoś wdeptał mnie w błoto. — Może następnym razem obejdzie się bez telewizji — zażartował. — Albo przynajmniej zawrzesz jakiś rozsądny kontrakt i wyciągniesz parę groszy ze sprzedaży praw do transmisji twoich kłopotów sercowych I jakiś drobny procent od nakładu brukowców Francescą uśmiechnęła się półgębkiem. Została ciężko zraniona i wciąż miała blizny po tym epizodzie. — Nie wiesz, jak to jest—powiedziała z pasją. Ale Charlie patrząc jej w oczy, dostrzegł w nich ból i ślady częstych łez. Dlatego była taka zamknięta w sobie, dlatego z początku traktowała go jak wroga. Jakże musiała się czuć samotna... Bez namysłu objął ją ramieniem i lekko przytulił. Nie opierała się, zrozumiała, że był to tylko przyjacielski gest. — Powiem ci coś, mała — rzekł miękko. — Jeśli kiedykolwiek zechcesz zaryzykować, będę twoim impresariem. 213 DANIELLE STEEL Francesca roześmiała się i potrząsnęła głową. — Nie licz na tę posadę, Charlie. — Ton jej głosu dobitnie świadczył o mocnym postanowieniu. — Może zawrzemy pewien układ Będziemy się nawzajem pilnować, a jeśli znowu ukręcimy sobie pętle na szyje, to razem. Taki pakt samobójców, matrymonialnych kamikaze. — Żartował, lecz Francesca nie miała mu tego za złe. Po raz pierwszy śmiała się z własnej sytuacji i ku swemu zdumieniu stwierdziła, że znacznie poprawiło jej to nastrój. Szkoda tylko, że ona nie zdołała mu pomóc. Kiedy jednak powiedziała to na głos, Charlie żywo zaprzeczył: — Ta rozmowa naprawdę dobrze mi zrobiła, Francesco... i cieszę się, że trafiłem na ciebie. Wstali. Francesca przepraszająco zerknęła na zegarek bąkając, że musi jeszcze odebrać Moniąue. Była zakłopotana, że zostawia go samego. Nagle zobaczył w niej osobę, której dotąd nie znał — o wiele życzliwszą i bardziej otwartą. — Wszystko w porządku — skłamał. Potrzebował jeszcze czasu na żałobę. Ale po chwili wpadł mu do głowy pewien pomysł. Spojrzał na Francescę. — Co byś powiedziała, gdybyśmy jutro wybrali się gdzieś w trójkę na kolację — Wystraszyłby ją, zapraszając gdziekolwiek bez córki. — Przy okazji oddam książki, obiecuję — dodał zachęcająco. — No Pizza, spaghetti albo coś w tym guście. Wszystkim nam dobrze zrobi mały wypad. Francesca zawahała się, chcąc odmówić. Gdy jednak spojrzała na Charliego, pojęła, że jej nie skrzywdzi. Wyznała, jak sprawy stoją. Wiedział, że może mu zaoferować tylko przyjaźń. Skoro to akceptował, ona także mogła przełamać się na tyle, żeby zjeść z nim kolację. — Dobrze — powiedziała z determinacją. Charlie uśmiechnął się. — Może powinniśmy odnieść się do tego z należytą pompą. Kolacja w Deerfield. Wiesz, frak, długa suknia i tym podobne — pajacował odprowadzając ją do samochodu. — Przyjadę po was o szóstej — rzekł, czując się znowu istotą niemal ludzką. Patrzył na nią łagodnie, gdy wsiadała do auta. 214 DUCH — Francesco — zawołał jeszcze. — Dziękuję Kiedy otworzył znów drzwi do swego domu, myślał o bólu, jakiego przyporzył Sarze Edward, i radości, jaką musiała znaleźć u boku Francois. Zastanawiał się, czy istnieje recepta na złączenie dwóch losów, wyleczenie nieznośnych ran i tego, co boli najbardziej — braku zaufania do innych ludzkich istot. Jak znów stać się normalnym człowiekiem, na nowo nauczyć się wybaczać i zacząć życie jeszcze raz... Nie znal odpowiedzi na te pytania. Tej nocy leżąc w łóżku myślał o Carole, nie o Sarze ani nawet Francescę. Postanowił przerwać lekturę pamiętników na kilka dni. Musiał najpierw wrócić do prawdziwego świata i uporać się z własnym życiem. ROZDZIAŁ 16 Nazajutrz o szóstej Charlie zabrał Francescę i Moniąue do restauracji Di Maio w Deerfield. Starsi byli nieco onieśmieleni, za to dziewczynka paplała z ożywieniem przez całą drogę. Mówiła o koleżankach ze szkoły, wymarzonym psie, chomiku, którego zamiast psa obiecała jej mama; o tym, że nazajutrz chce iść na łyżwy, i o tym, że zadania domowe są zbyt łatwe. — We Francji zadawali nam o wiele więcej — palnęła. Charlie zerknął na Francescę. Patrzyła w okno. — Trzeba cię będzie zapisać na lekcje chińskiego, żeby zająć ci czas — rzekł przekornie, a Moniąue skrzywiła się jak po occie. Władała biegle angielskim i francuskim, co wystarczało, by czasem myliły jej się kraje, w których należało ich używać. Po chwili spojrzała na niego z ożywieniem. — Mama mówi po włosku. Mój dziadek mieszkał w Wenecji. I sądząc z tego, co mówiła Francesca, był z niego dokładnie taki sam drań jak z jej męża. Jedna gafa po drugiej; zapowiadał się udany wieczór, niech to licho Ale Francesca milczała. — Każdy ma tam łódkę — ciągnęła Moniąue. Charlie taktownie zmienił temat i zapytał, jakiego psa chciałaby dostać. — Małego i ładnego — odparła bez namysłu; najwyraźniej zdążyła już gruntownie się nad tym zastanowić. — Na przykład chihuahua. — Chihuahua — zaśmiał się Charlie. — Myliłby ci się z chomikiem. 216 DUCH — Nieprawda — prychnęła oburzona. Opowiedział jej o dużym i przyjaznym irlandzkim seterze pani Palmer i zaproponował, że zabierze ją z wizytą do Gladys, żeby mogła go obejrzeć. Pomysł bardzo spodoba się Moniąue, a Francesca prawie się uśmiechnęła. Była taka poważna, a czasem smutna, że Charliemu wręcz pękało serce. Dobrze, że przynajmniej Moniąue miała w sobie tyle radości. Być może matka nie zawsze zachowywała się wobec niej w porządku, z pewnością jednak dołożyła wszelkich starań, by koszmar rozwodu nie odbił się na dziecku. W restauracji było gwarno, tłoczno i wesoło. Moniąue bez wahania poprosiła o spaghetti z klopsikami, dorosłym wybór dań zajął trochę więcej czasu. W końcu zdecydowali się na capellini z pomidorami i bazylią. Charlie wybrał wino i usłyszał, że Francesca składa zamówienie po włosku. Kelner rozpromienił się i natychmiast zaczął okazywać jej najwyższe względy. — Jak milo tego słuchać — uśmiechnął się Charlie. — Mieszkałaś we Włoszech — Do dziewiątego roku życia. Z ojcem, dopóki żył, zawsze rozmawiałam po włosku. Chciałabym, żeby i Moniąue poznała ten język. Kto wie, może kiedyś zechce zamieszkać w Europie. — W głębi duszy Francesca wcale tego nie pragnęła. Spojrzała na Charliego pytająco: — A ty Co zamierzasz Wracasz do Londynu — Nie wiem. Od pewnego czasu decyduje za mnie przypadek. Zatrzymałem się tu tylko po drodze na narty, poznałem Gladys Palmer, zobaczyłem pałacyk i zakochałem się w nim. Wynająłem go na rok. Nawet jeśli wrócę do Europy, będę tu przyjeżdżał na wakacje. Na razie dobrze mi tak, jak jest, chociaż czuję trochę wyrzutów sumienia, że nie pracuję. Po raz pierwszy w życiu poświęciłem się wyłącznie lenistwu. W końcu jednak będę musiał wrócić do projektowania. Mówiłem ci, że jestem architektem Mam nadzieję, że dostanę pracę w Londynie. — Dlaczego akurat tam — Francesca była zdumiona. Czy chciał odzyskać żonę, a może istniał inny powód W jej oczach odmalował się miliard pytań. 217 DANIELLE STEEL — Bo właściwie jestem londyńczykiem — rzekł Charlie stanowczo, po czym zadumał się na chwilę patrząc, jak Moniąue pałaszuje klopsiki. — W każdym razie byłem. Sprzedałem swój dom tuż przed przyjazdem do Stanów. Poza tym kocham to miasto — dodał z uporem. Kochał także Carole, lecz z niej również musiał zrezygnować. Może zawsze będzie ją kochał, nawet wtedy, gdy wyjdzie za Simona. Co za przygnębiająca myśl. — Ja też kiedyś kochałam Paryż — przyznała Francesca cicho. — Po tym wszystkim nie mogłam tam zostać. Próbowałam, ale byłam bliska obłędu, bez przerwy oczekiwałam, że spotkam go na ulicy, natknę się na niego tuż za rogiem... Płakałam za każdym razem, kiedy widziałam go w telewizji, ale nie mogłam się zmusić, żeby wyłączyć odbiornik. To było chore, zaczęłam sama sobą gardzić. Więc wyjechałam. Wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek tam wrócę. — Westchnęła i pochyliła się nad talerzem. — Zostaniesz w Shelburne — Może. Jeszcze się nie zdecydowałam. Moja mama uważa, że powinnam przywieźć Moniąue do Nowego Jorku, żeby zapewnić jej porządne wykształcenie. Ale tutejsza szkoła jest całkiem niezła, Moniąue uwielbia jeździć na nartach, a ja lubię nasz mały domek i ten prowincjonalny spokój. Na razie chcę skończyć pracę, potem się zdecyduję. Shelburne to dobre miejsce do pisania. I czytania, dodał w duchu Charlie, myśląc o pamiętnikach Sary. — To prawda — przyznał. — Ja za to mam zamiar znów zacząć malować. Jego styl nieco przypominał Wyetha, a okryte śniegiem okolice Shelburne Falls stanowiły idealny plener dla pejzażysty. — Widzę, że jest pan wszechstronnie utalentowany, panie Waterston — Francesca przymrużyła oko, a Charlie parsknął śmiechem. Moniąue skończyła spaghetti i włączyła się do rozmowy. Opowiadała o Paryżu, o spacerach w Lasku Buloń-skim codziennie po szkole, o wycieczkach z rodzicami na narty, ponieważ narciarstwo było pasją jej ojca. Francesca 218 DUCH słuchając jej posmutniała, co zmartwiło Charliego. Nie chciał, żeby znów zamknęła się przed nim. Wpadł mu do głowy pewien pomysł i zdecydował się zapytać: — A gdybyśmy tak w sobotę pojechali na narty Możemy wyskoczyć na jeden dzień do Charlemont. — Wiedział od Gladys, że wielu miejscowych często tak robiło. Moniąue natychmiast zapałała entuzjazmem. — Tak, mamusiu, prooooszę... Francesca uśmiechnęła się. — Pan pewnie jest zajęty, a ja też powinnam wziąć się do pracy. Nie sądzę... — E, tam — prychnął Charlie. — Na pewno możesz poświęcić jeden dzień. Chyba należy nam się coś od życia, prawda — On sam wczoraj całkiem się załamał po telefonie Carole, Francesca zaś dotąd nie otrząsnęła się z goryczy. Beztroska wyprawa na narty mogła obojgu dobrze zrobić, dać im trochę radości, której potrzebowali. Charlie zresztą nie miał nic innego do roboty, oprócz czytania dzienników Sary. Patrzył na nią tak błagalnie, że w końcu ustąpiła, choć wciąż nie była pewna, czy dobrze robi. Mógłby w zamian oczekiwać czegoś, czego nie mogła mu dać. — No, dobrze — powiedziała — ale tylko na jeden dzień. Moniąue wydała gromki okrzyk, po czym rozszczebiotała się, rozprawiając o trasach w Charlemont, które porównywała z Courchevel i Val d fsere. Francesca śmiała się z niej do rozpuku, Charlie też. Charlemont niezbyt wytrzymywało te porównania, ale jeździło się tam bardzo przyjemnie, toteż wszyscy z niecierpliwością oczekiwali soboty. Po kolacji Charlie odwiózł je do domu. Był to mały, schludny drewniany budynek pomalowany na biało, z zielonymi okiennicami i płotem ze sztachet. Kiedy obie panie wysiadły z samochodu, Francesca podziękowała za kolację. — Bardzo mi było miło — powiedziała ostrożnie, a Moniąue natychmiast wtrąciła: — Mnie też. Dzięki, Charlie. — Cała przyjemność po mojej stronie. Do zobaczenia w sobotę. O której mam po was przyjechać 219 DANIELLE STEEL Nie uczynił żadnego gestu wskazującego, że ma ochotę wejść do środka. Wiedział instynktownie, że przestraszyłby Francescę. Wciąż wyglądała jak młoda łania, gotowa czmychnąć w las, zwłaszcza że teraz znajdowali się na jej terytorium. Nie zamierzała dopuścić go ani trochę bliżej, chociaż tak przyjemnie im się gawędziło. — Może o ósmej — zaproponowała. — Wtedy przed dziewiątą będziemy już na stoku. — Brzmi rozsądnie. Zatem do zobaczenia — rzekł patrząc, jak wchodzą do domu i zamykają za sobą drzwi. Po chwili w domu zapaliły się światła tworząc ciepły, przytulny nastrój, a on stał samotnie na ulicy. Teraz wszędzie był zbędny — kiedy patrzył na Francescę i Moniąue, kiedy słuchał o Carole i Simonie, kiedy czytał o Sarze i Francois... Sam nie należał już do nikogo i nagle odczuł to jako ciężar. Zjechał powoli z drogi, decydując się wstąpić do Gladys Palmer. Bardzo się ucieszyła jego niespodziewaną wizytą. Zaparzyła mu herbaty z rumianku i podsunęła talerz świeżo upieczonych imbirowych ciasteczek. — Co słychać w pałacyku — zagadnęła swobodnie. Charlie uśmiechnął się w odpowiedzi. Wciąż utrzymywał przed nią w tajemnicy swoje znalezisko. Chciał skończyć dzienniki Sary, nim powie o nich Gladys. — Wszystko w najlepszym porządku — rzekł lekko, po czym opowiedział o kolacji z Francescą i jej córką. — To brzmi obiecująco — zauważyła pani Palmer z uśmiechem. — Zobaczymy — mruknął kończąc druga filiżankę herbaty, po czym wstał, żeby się pożegnać. Czuł się teraz o wiele mniej samotny. Wizyty u Gladys zawsze miały na niego zbawiennie ożywczy wpływ. Traktował ją prawie jak matkę. Kiedy wszedł do domu, wydawało mu się, że posłyszał jakiś dźwięk na piętrze, zanim przekręcił- kontakt. Zastygł w bezruchu, nasłuchując. Czyżby to były kroki ... Kroki Sary ... Przez dłuższy czas zachowywał absolutną ciszę. Nic. W końcu zapalił światło. W połowie schodów uznał, że musi odłożyć na jakiś czas jej pamiętniki. Zaangażował się w ich życie bez reszty. 220 DUCH Fran9ois i Sara stali się dla niego nazbyt realni; to było niezdrowe. Sięgnął więc po powieść i zmusił się do czytania. Wydała mu się strasznie nudna w porównaniu z dziejami Sary Ferguson, toteż o dziesiątej spał już jak kamień. Poruszył się, słysząc szelest w pokoju, otworzył oczy i rozejrzał się, ale nadal był na wpół uśpiony i nie zauważył jej. Nie dotknął dzienników przez cały tydzień i w sobotę rano wyjechał z domu po Moniąue i Francescę. Zatrzymał się po drodze u Gladys, żeby dać jej książkę, którą dla niej trzymał. Starsza pani poczęstowała go herbatą i pochwaliła pomysł wyjazdu na narty. Cieszyła się, że Charlie znalazł sobie przyjaciółkę, i miała ochotę ją poznać, o ile nadal będą się widywać. Moniąue czekała już przed domem. Miała na sobie jask-rawoczerwony kombinezon, a Francescą dla odmiany czarny narciarski strój ze stretchu, w którym wyglądała niezmiernie stylowo. Łatwo było uwierzyć w jej karierę modelki, wciąż miała oszałamiającą figurę. Włożyły narty do samochodu i piętnaście minut później znaleźli się w Charlemont. Francescą groziła, że odda Moniąue do szkółki narciarskiej, gdyż nie chciała, żeby dziewczynka pętała się po całej górze i zaczepiała nieznajomych. Charlie to rozumiał, ale Moniąue była gorzko rozczarowana. — Nie cierpię szkółki — poskarżyła się. — To żadna frajda. Nie chcę. — Wydęła usteczka; Charliemu zrobiło się jej żal i zaproponował, że będzie z nią jeździł. Ostatecznie tak właśnie się poznali i obojgu wspólna jazda sprawiała przyjemność. Francescą jednak miała skrupuły. — Nie wolałbyś jeździć sam — zapytała szczerze. Charlie mimo woli zauważył, jak głęboko zielone są jej oczy. — Ona jeździ dużo lepiej ode mnie — zaśmiał się. — Z trudem za nią nadążam. — To nieprawda — sprostowała uczciwie Moniąue. — Jest pan całkiem niezły. Ma pan dobrą sylwetkę, nawet na muldach — przyznała łaskawie. Odzywały się w niej narciarskie geny odziedziczone po ojcu. Charlie uznał, że to zabawne. 221 DANIELLE STEEL — Dziękuję panience za komplement — ukłonił się nisko. — Zatem jeździmy razem — Odwrócił się do Franceski: — A może pani także zechce się przyłączyć Czy też jest pani dla nas za dobra — Uświadomił sobie, że nigdy nie widział jej na nartach. — Mama daje sobie radę na każdym stoku — oświadczyła Moniąue i cała trójka zadecydowała, że tego ranka będą jeździć razem. Francesca okazała się o wiele lepszą narciarką, niż sama twierdziła. Charlie był ciekaw, czy nauczył ją tego mąż, czy też jeździła już na nartach, zanim go poznała. Technicznie była prawie tak dobra jak córka, tylko jakby brakowało jej odwagi, do czego zresztą się przyznawała. Sunęła z taką elegancją i gracją, że przykuwała uwagę innych ludzi na stoku. Charlie złożył jej gratulacje, kiedy zatrzymali się pod wyciągiem. — Świetnie jeździsz — rzekł z podziwem. — Lubię narty — przyznała. — Mój ojciec był doskonałym narciarzem. Zimowe ferie spędzaliśmy zawsze w Cortinie d Ampezzo. Jeździłabym lepiej, ale jestem trochę zbyt tchórzliwa. Moniąue z zapałem pokiwała głową. Ona sama lubiła zjeżdżać o wiele szybciej. Francesca miała się zatem czym pochwalić, ale ukrywała większość swych talentów. Zdaniem Charliego było to straszne marnotrawstwo. W miarę upływu dnia odkrył, że jej towarzystwo sprawia mu prawdziwą przyjemność. Szorstkość obejścia, która kiedyś tak go irytowała, tym razem była niezauważalna. Francesca wydawała się szczęśliwa i odprężona. Ona także dobrze się czuła w jego towarzystwie. Zanim po raz ostatni zjechali z góry, byli już starymi kumplami i wraz z jadącą przed nimi Moniąue wyglądali jak rodzina. Francesca przez cały czas miała córkę na oku, sama jednak zjeżdżała nieco wolniej, za nimi. Kiedy na koniec dnia zdjęli narty, wstąpili do baru pod wyciągiem na pączki i gorące kakao. Moniąue wyglądała już na zmęczoną, ale Francesca promieniała radosnym podnieceniem. Jej blada cera zabarwiła się rumieńcem, a oczy błyszczały. 222 DUCH — Świetnie się bawiłam — powiedziała. — Zawsze narzekałam, że nie jeździ się tu tak dobrze jak w Europie, ale to chyba kwestia towarzystwa. Bardzo ci dziękuję. — Pociągnęła łyk gorącego kakao i spojrzała na niego ciepło. — Powinniśmy wypróbować inne trasy w pobliżu. Albo i jechać do Yermontu. W Sugarbush jest bardzo przyjemny ośrodek — rzekł spokojnie. — Bardzo chętnie — odparła bez namysłu. Tym razem nie zamknęła się w sobie, zachowywała się całkiem swobodnie. Dotyk jej szczupłej zgrabnej nogi pod stolikiem przyprawiał go o lekkie podniecenie. Nie odczuwał nic takiego od chwili, kiedy opuściła go Carole. W Londynie znajomi parokrotnie próbowali umówić go na randki, ale wzdragał się na samą myśl o tym i nigdy nie dał się nakłonić. Wiedział, że nie jest gotów. Ta nieśmiała, skrzywdzona kobieta o przenikliwym umyśle zaczynała go jednak rozgrzewać. W gruncie rzeczy nie miał jeszcze ochoty wracać do domu, zaproponował więc, by po drodze wstąpili na kolację. Moniąue przyjęła zaproszenie w imieniu matki. Zatrzymali się w gospodzie w Charlemont i jedząc pyszną zapiekankę z indyka z puree ziemniaczanym, rozmawiali z ożywieniem na przeróżne tematy, przy czym okazało się, że Francesca, podobnie jak Charlie, ma bzika na punkcie średniowiecznych zamków. Wreszcie Moniąue zaczęły się kleić oczy i gdy wracali do samochodu, ziewała tak, że omal się nie przewróciła. Charlie złapał ją w porę. Był to wyczerpujący, lecz bardzo miły dzień dla nich wszystkich. Tym razem, kiedy podjechali pod dom, Francesca zaprosiła go na kawę. Czuła, że ma mu za co dziękować. — Czekaj, położę tylko Moniąue spać — szepnęła ponad główką małej, po czym zniknęła na kilka minut w przytulnej dziecięcej sypialni, podczas gdy Charlie rozglądał się po saloniku. Całą jedną ścianę zajmowała szafa biblioteczna pełna książek przywiezionych przez Francescę z Europy. Było tam wiele wspaniałych dzieł, które gromadziła przez lata, w większości na temat historii i sztuki. Zauważył kilka pierwszych wydań, będących już białymi krukami na rynku bibliofilskim. 223 DANIELLE STEEL — Widać, że jestem molem książkowym, prawda — zapytała po powrocie. Ten pokój pełen starych, często używanych rzeczy, które miały znaczenie tylko dla niej, pozwalał ją lepiej poznać, zadawał kłam wrażeniu lodowatego chłodu, jakie Francesca roztaczała przy pierwszym spotkaniu. Podobnie w jej oczach, gdy spojrzała na niego, było więcej ciepła. Charlie zajął się rozpalaniem ognia w kominku. Nie był pewien, jak się ma zachować. Między nimi tężało coś nadzwyczaj dziwnego i wiedział, że jeśli zdradzi się, że to spostrzegł, Francesca prawdopodobnie nigdy już się z nim nie spotka. Ona chyba także to zauważyła, bo czmychnęła do kuchni, żeby zrobić kawę. Charlie stanął w drzwiach. Teraz musiał bardzo uważać, co mówi. Uznał, że Sara Ferguson to bezpieczny temat. — Czytałem o Sarze Ferguson — powiedział. — Była niezwykłą, szalenie odważną kobietą. Przypłynęła tu z Fal-mouth na osiemdziesięciotonowym brygu, który mieścił zaledwie dwunastu pasażerów. Rejs trwał ponad siedem tygodni. Niewiarygodne, na samą myśl człowiek zaczyna odczuwać chorobę morską. Zdołała jednak dotrzeć tu cało i rozpocząć nowe życie... — urwał, nie chcąc jeszcze mówić jej o pamiętnikach. Francesca spojrzała na niego z zainteresowaniem. — Gdzie to wyczytałeś Nigdzie nie znalazłam tak szczegółowych danych, choć bardzo dokładnie przeszukałam całą naszą bibliotekę historyczną. Znalazłeś coś nowego w Deer-field — Eee... tak, w rzeczy samej. Pani Palmer dała mi też kilka wycinków prasowych. Podobno Sara zostawiła w Anglii męża okrutnika, który źle ją traktował. Francesca w zadumie pokiwała głową. Ona także zostawiła w Paryżu mężczyznę, który źle ją potraktował. Może nie był nawet okrutny, tylko głupi. A może do szczęścia potrzebował tego, czego ona nie umiała mu dać. Spojrzała na Charliego. Wyczytała z wyrazu jego oczu, o czym myśli. — Wciąż tęsknisz za żoną — spytała delikatnie. — Czasami nawet bardzo — odparł szczerze. — Choć może bardziej tęsknię za własnym wyobrażeniem naszego związku niż za nim samym, takim, jakim był w istocie. 224 DUCH Francesca rozumiała to doskonale. Po przejściach z Pier-re em myślała tylko o tym, jak cudownie było na początku i jak strasznie na końcu; nigdy o szarym środku, zwyczajnej rzeczywistości, która wypełniała większość jej, małżeństwa, lecz o której najłatwiej się zapominało. — Chyba wszyscy to robimy — przyznała. — Pamiętamy fantazje stworzone przez nas, a nie realia, w których żyliśmy, i to niezależnie od tego, czy owe fantazje są piękne czy brzydkie. Sama nie jestem pewna, czy jeszcze pamiętam, jakim człowiekiem był naprawdę Pierre. Wiem tylko, że kimkolwiek był, w końcu go znienawidziłam. — Przypuszczam, że ja też kiedyś będę tak myślał o Ca-role. Już teraz niektóre wspomnienia stają się mgliste. — Wszystko wydawało mu się albo lepsze, albo gorsze niż w rzeczywistości; czasem sam to dostrzegał. Znów pomyślał o Sarze i rzekł w zadumie: — Wiesz, co w historii Sary Ferguson jest najbardziej godne uwagi To, że zakochała się w owym Francuzie. Z tego, co wiem, spędziła z nim nie najdłuższą, lecz za to najważniejszą część życia. Po tym wszystkim, co przeszła, nie bała się zaczynać od nowa. Podziwiam ją — westchnął. — Ja nie wiem, jak to się robi. — Ja bym się bała — powiedziała Francesca stanowczo, potwierdzając to, co już o niej wiedział. — Znam siebie na tyle, by mieć pewność, że nie byłabym do tego zdolna. — Jesteś za młoda, żeby podejmować ostateczne decyzje — zauważył. — Mam trzydzieści jeden lat — powiedziała twardo. — W tym wieku człowiek jest już dorosły. Po prostu sprzykrzyła mi się ta zabawa. Czuł, że Francesca mówi mu w tej chwili: Nie podchodź Ostrzeżenie było bardzo wyraźne. — Chyba musisz to jeszcze przemyśleć — rzekł. Najchętniej dałby jej do przeczytania pamiętniki Sary, ale na to także było jeszcze za wcześnie. Wciąż traktował je jak swój prywatny skarb; musi najpierw poznać ją bliżej, nim odważy się zawierzyć je Francesce. — Uwierz mi, w ciągu ostatnich dwóch lat nie myślałam o niczym innym — ucięła chłodno. Potem zaś zadała mu 5 Duch 225 DANIELLE STEEL dziwne pytanie: — Jesteś pewien, że nigdy nie widziałeś jej ducha Mam na myśli Sarę Ferguson, rzecz jasna. W tej części kraju krąży tyle opowieści o zjawach, że wprost wierzyć się nie chce, byś się na nią nie natknął. Powiedz, widziałeś ją W pierwszej chwili sam nie wiedział, jak zareagować. — Nie — zaprzeczył wbrew sobie, nie chciał jednak, żeby wzięła go za wariata. — Ja... eee... parę razy słyszałem jakieś hałasy. Nie sądzę, by miały nadprzyrodzone źródło. To pewnie wytwór miejscowej legendy. Przyjrzała mu się uważnie z zabawnym, niewyraźnym uśmieszkiem, na widok którego znów poczuł ochotę, żeby ją pocałować. — Jakoś ci nie wierzę. Wydajesz się zdumiewająco dobrze poinformowany o jej sprawach. Tak dobrze, jakbyś rozmawiał z nią osobiście. Dlaczego ciągle mi się wydaje, że nie powiedziałeś mi wszystkiego — zapytała uwodzicielskim szeptem, a Charlie roześmiał się nerwowo. — To, czego ci nie mówię, nie ma nic wspólnego z Sara — odparł tym samym tonem i oboje wybuchnęli śmiechem. — Ale zapewniam cię, jeśli coś zobaczę, natychmiast dam ci znać. Ustanowimy duchową gorącą linię — rzekł kpiarsko. Francesca zachichotała. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak ładnie jak dziś. Kiedy się rozluźniła, była piękna, ciepła i pociągająca, ale drzwi zawsze zatrzaskiwały się, nim zdążył do niej dotrzeć. Doprowadzało go to do szału. — Mówię poważnie — zaznaczyła. — Wiesz, ja w to wierzę. Myślę, że otaczają nas ciała astralne, których nie widzimy. Ale moglibyśmy je dojrzeć, gdybyśmy się mocno skupili — powiedziała z przejęciem. Charlie był zafascynowany jej zapałem. — Spróbuję — rzekł żartem. — Znasz jakieś skuteczne techniki koncentracji Medytacja i tym podobne... Jak myślisz, czy powinienem sobie sprawić taki spirytystyczny stolik — Jesteś niemożliwy — powiedziała. — Mam nadzieję, że Sara napadnie cię podczas snu i zacznie dusić. — Kusząca perspektywa. Przestań, bo jeśli zanadto mnie wystraszysz, będę musiał dziś spać na krześle w salonie. 226 DUCH Jakoś nie chciała wierzyć, że jest aż tak bojaźliwy. Szkoda, bo chętnie zostałby nieco dłużej. Przez cały czas czuł, jak ich do siebie ciągnie, choć oboje starali się to zatuszować. W końcu zebrał się do wyjścia. Pożegnał się niezręcznie i raptem zdecydował się chwycić byka za rogi. Zaproponował, by nazajutrz, w niedzielę odwiedziły go wraz z Monique. Ale Francesca szybko odrzuciła zaproszenie. Ich znajomość przybierała zanadto poufałą formę. — Nie mogę. Muszę popracować — powiedziała spuszczając wzrok, żeby nie patrzeć mu w oczy. — Nie brzmi to jak nadzwyczajna rozrywka — zauważył rozczarowany. — Bo nie chodzi o rozrywkę—przyznała. W rzeczywistości wcale nie było to aż takie pilne, ale Charlie znów stawał się dla niej zagrożeniem. O wiele za dobrze czuła się w jego towarzystwie. — Naprawdę muszę — powtórzyła. — Moglibyśmy urządzić polowanie na duchy — zaśmiał się. Francesca mu zawtórowała. — Trudno się oprzeć takiemu zaproszeniu, ale lepiej będę się trzymać swoich książek. Niewiele ostatnio zrobiłam; może innym razem. Dziękuję za zaproszenie Stała w progu i patrzyła za nim, a on myślał o niej przez całą drogę do domu. Napięcie, jakie wytworzyło się między nimi, było tak silne, że lada moment posypałyby się iskry. Żałował, że po prostu nie porwał jej w ramiona, doskonale jednak zdawał sobie sprawę, czym to groziło. Nigdy więcej już by jej nie zobaczył. Francesca zajęła nagle w jego rojeniach pierwszy plan, spychając na bok Sarę. Szkoda, że go odtrąciła, nie przyjmując zaproszenia na niedzielę. Tak dobrze się razem czuli. Lubił też jej córeczkę i on także przypadł Moniąue do gustu. Usiadł, mrucząc pod nosem. W końcu nie mógł się już powstrzymać—podniósł słuchawkę i wykręcił jej numer. Była północ, czuł jednak, że Francesca jeszcze nie śpi. Dopiero co od niej wyjechał. — Halo — odezwała się z niepokojem. Nikt nigdy nie dzwonił do niej o tej porze. W gruncie rzeczy, poza Moniąue, w ogóle nikt do niej nie dzwonił. 227 DANIELLE STEEL — Właśnie widziałem ducha — wyjęczał Charlie ze zgrozą. — Jest przerażający. Ma dziesięć stóp wzrostu, rogi i czerwone ślepia. Zdaje się, że był owinięty w moje prześcieradło. Chcesz przyjść go obejrzeć Francesca parsknęła śmiechem. — Jesteś okropny. Mówiłam serio; ludzie naprawdę widują duchy. Często o tym słyszę w Towarzystwie Historycznym. Niektóre z nich można zidentyfikować. Robiłam nawet badania na ten temat. — Usiłowała zachować powagę. — Dobrze, w takim razie przyjdź i zidentyfikuj tego. Zabarykadowałem się w łazience. — Jesteś beznadziejny — orzekła z uśmiechem. — Zgadza się. W tym cały problem. Mam zamiar napisać do kącika porad sercowych i podpisać list: Facet, który stracił nadzieję . Droga Ann Landers, poznałem pewną kobietę i chcę zostać jej przyjacielem, ale boję się, że jeśli jej o tym powiem, ona mnie znienawidzi... Na drugim końcu przewodu zaległa cisza. Charlie miał nadzieję, że nie schrzanił wszystkiego raz na zawsze. W końcu Francesca odezwała się cicho: — Nie znienawidzi cię. Ona też się boi i nic na to nie może poradzić. Jest przerażona tym, co już ją spotkało... — Głos Franceski zamarł. Charlie żałował, że nie może jej przytulić. — Nie jestem pewien, czy mogę się z tym pogodzić — rzekł miękko. — Wiem, ja też jestem cały obity i przedstawiam sobą opłakany widok. Sam nie wiem, co robię. Nie mówiłem takich rzeczy od dziesięciu... nie, jedenastu lat i... Z początku też myślałem tak jak ty, ale... Dziwne: w jednej chwili rozpaczam za Carole, a w następnej rozmawiam z tobą i... i czuję coś, czego bardzo dawno już nie czułem. To zupełnie zbija mnie z tropu. Może zostaniemy tylko przyjaciółmi. Może to wszystko, do czego kiedykolwiek mógłbym rościć sobie prawo. Po prostu... po prostu chciałem, żebyś wiedziała... — Zarumienił się jak smarkacz. — Chciałem, żebyś wiedziała, j że bardzo cię lubię — dodał z wysiłkiem. Czuł do niej o wiele1 \ więcej, ale nie mógł się zmusić, żeby wypowiedzieć to na głos. Ę — Ja też cię lubię — powiedziała szczerze — i nie chcę cię1 zranić. l 228 DUCH — Bez obaw. To już zrobiła para fachowców. Ty jesteś amatorką j na pewno nie zranisz mnie głębiej niż oni. Uśmiechnęła się lekko. — Charlie, ja naprawdę doceniam to, że jesteś dla nas taki miły. Jesteś dobrym człowiekiem. A Pierre nim nie był. W głębi duszy przez cały czas o tym wiedziała. Haniebnie wykorzystał jej dobroć, życzliwość i całą miłość, jaką dla niego miała. Nikomu innemu już na to nie pozwoli. — Czy nie możemy być po prostu przyjaciółmi — zapy-: tała ze smutkiem. Nie chciała zrywać z nim raz na zawsze. — Naturalnie, że tak — odparł łagodnie. Po chwili coś przyszło mu do głowy. — Wiem, że w niedzielę jesteś zajęta. Pozwól wobec tego, żeby twój przyjaciel zaprosił ciebie i Moniąue na szybką pizzę w poniedziałek po pracy. Nie możesz jeszcze raz powiedzieć nie . Nie pozwolę na to. Z pewnością nie było w tym nic zdrożnego. Najważniejsze, że zaakceptował jej warunki. — Dobrze — ustąpiła. Trudno było się z nim targować. — Przyjadę po was znów o szóstej, zgoda — Zgoda — uśmiechnęła się. Jakoś udało im się przeżyć pierwsze starcie. — Do zobaczenia. — Zadzwonię, jeśli pojawi się jeszcze jakiś duch. — Już miał odłożyć słuchawkę, kiedy dodał pospiesznie: — Frances-co — Tak — Głos brzmiał, jakby zabrakło jej tchu. Charlie nie posiadał się z radości. — Dziękuję — powiedział miękko. Wiedziała, co ma na myśli. Z uśmiechem odłożyła słuchawkę. Byli tylko przyjaciółmi, powiedziała sobie, niczym więcej. On to rozumiał... a może nie Charlie z uśmiechem rozsiadł się w fotelu. Dobrze, że do niej zadzwonił. Warto było. Francesca nie była łatwa, ale z pewnością ten trud się opłacał. Był tak zadowolony ze swoich osiągnięć, że w nagrodę wziął znów pamiętnik Sary. Nie czytał go od wielu dni i naprawdę brakowało mu tego. Teraz, gdy otworzył mały tomik i ujrzał jej znajome pismo, poczuł się tak, jakby znów było święto. 229 DUCH ROZDZIAŁ 17 Zgodnie z danym słowem, Francois de Pellerin wracał w sierpniu przez Shelburne i po drodze odwiedził Sarę. Gdy nadjechał, pracowała w ogrodzie warzywnym i nie zauważyła go. Podszedł bezszelestnie jak zawsze i nagle stanął tuż obok niej. Obróciła się patrząc na niego ze strachem, który ustąpił miejsca zadowoleniu. — Będę musiała przywiązać ci do szyi dzwonek, jeśli nie przestaniesz tego robić — wypaliła, po czym zarumieniła się lekko i otarła twarz fartuchem. Była opalona, a kruczoczarne włosy splecione w długi, puszczony na plecy warkocz upodobniły ją do Indianki. Stąpała równie majestatycznie jak niegdyś Głos Wróbla. — Co słychać w świecie, panie hrabio — zagadnęła go, zatrzymując się przy studni, żeby naczerpać trochę wody. — Gdzież to pan bywał od naszego ostatniego spotkania — W Kanadzie — odrzekł po prostu. — Ja i moi bracia handlowaliśmy z Huronami. Nie dodał, że odwiedził także stolicę, gdzie znów spotkał się z Waszyngtonem, aby przedyskutować wciąż nie uregulowane problemy z Majamami w Ohio. O wiele bardziej interesowała go Sara i jej dokonania. Zauważył, że rozkwitła w Shelburne. — Widziałaś się ostatnio z pułkownikiem Stockbri-dge em — zapytał konwersacyjnym tonem, kiedy podała mu kubek zimnej wody. — Miałam za dużo pracy, żeby jeździć do fortu—odparła. — Sadziliśmy pomidory i dynie. 230 Sara otrzymała w tym czasie list od pani Stockbridge, która błagała ją, żeby wróciła do cywilizacji. Napisali do niej również Blake owie, przekazując jej wszystkie bostońskie nowiny. Nic jednak nie zdołałoby jej teraz wyrwać z Shelburne. — Jakie masz plany — zapytała, kiedy weszli do bawialni, gdzie było nieco chłodniej niż na zewnątrz, bowiem tę część domu ocieniała kępa wiązów. Ludzie, którzy zbudowali dla niej ten dom, doskonale posługiwali się nie tylko toporem i piłą, ale także głową. — Muszę spotkać się z pułkownikiem. Przyczyną strapień pułkownika były ochotnicze oddziały z Kentucky, które w zeszłym roku napadły i spaliły kilka wiosek Szawanezów. Nowy fort Washington został zbudowany z pogwałceniem warunków rozejmu z Indianami. Niedługo trzeba było czekać na odwet. Niebieski Kaftan już przeszedł rzekę Ohio i wkroczył na terytorium Kentucky, dochodziły stamtąd wieści o licznych atakach na osady białych. Stockbridge — podobnie jak Francois — bał się wojny, która obejmie cały kraj. Francois ostrzegł przed nią Waszyngtona, kiedy się z nim widział. Sara słuchała z zainteresowaniem jego wyjaśnień. — Czy możecie coś zrobić, żeby temu zapobiec — zapytała spokojnie. — Niewiele. Niebieski Kaftan wciąż uważa, że nie otrzymał należytego zadośćuczynienia. To twardy przeciwnik. Próbowałem się z nim dogadać, ale Irokezów kocha nie bardziej niż białych. Możemy tylko mieć nadzieję, że w końcu uzna, iż ma dosyć skalpów i wziął pomstę za ludzi, których stracił. Zdecydowane działania przeciw niemu mogą rozpętać wojnę, w której weźmie udział wiele plemion, a tego nikt nie chce — rzekł chłodno. Współczuł obu stronom, tym bardziej że ofiarą starć częściej padały kobiety i dzieci niż uzbrojeni mężczyźni. Jego serce skłaniało się jednak bardziej ku czerwo-noskórym, którzy o wiele więcej wycierpieli, a w jego opinii byli uczciwsi. — Niebieski Kaftan widzi w tobie raczej białego niż Irokeza — zauważyła Sara z uśmiechem. 231 DANIELLE STEEL — Nie jestem pewien, czy to sprawia mu jakąkolwiek różnicę. Nie jestem Szawanezem, to wystarczy, by go wrogo nastawić. To dzielny wojownik — dodał Francois z szacunkiem — ale nazbyt porywczy, co może nie wyjść Szawanezom na zdrowie. — Jego obawy nie były bezpodstawne. Niebieski Kaftan nie zawahał się wciągnąć swego plemienia w nową wojnę. Rozmawiali długo, a gdy znów wyszli na dwór, było chłodniej i Sara zapytała, czy zechciałby przejść się z nią do wodospadów, wypełniając codzienny rytuał. Dotarłszy do miejsca, skąd w całej krasie widać było spadającą kaskadę, usiadła na swojej ulubionej skale, przyglądając się kryształowym strugom. Franęois patrzył na nią w zadumie. Chciał wyznać, że wiele o niej myślał, niepokoił się i bardzo chciał się znów z nią zobaczyć — ale stał, patrzył i milczał. Spędzili tak godzinę, każde pogrążone we własnych myślach, a jednak złączeni poczuciem wspólnoty. Dopiero potem Sara wstała, obróciła się i spojrzała na niego. Cieszyła się, że wrócił. Ogorzał po letniej wędrówce i trudno było uwierzyć, że nie urodził się jako Irokez. Kiedy szli z powrotem na farmę, czuła, jak jej rękaw muska jego nagie ramię. — Czy tym razem zatrzymasz się w garnizonie na dłużej — zapytała cicho, gdy dotarli do domu. — Tak — odrzekł spoglądając na nią. — Mam się tu spotkać z moimi ludźmi. Zaprosiła go na kolację. Zgodził się; noc mógł spędzić w lesie albo w stodole, a do fortu wyruszyć nazajutrz przed świtem. Nie umawiał się na konkretną porę. Po drodze ustrzelił parę królików, z których Sara zrobiła wyśmienity gulasz przyprawiony warzywami z ogrodu. Chłopcy nieomal wylizali miski, nim udali się do swych wieczornych obowiązków. Sara i Francois zostali sami w kuchni. Znów długo rozmawiali, a potem wyszli przed dom. Świecił księżyc. Po chwili ujrzeli spadającą gwiazdę. — Indianie mówią, że to dobry znak — rzekł Francois. — Szczęśliwy omen. Będzie ci się tu darzyć. 232 DUCH — Już mam za co być wdzięczna losowi — powiedziała, rozglądając się dokoła. Nie pragnęła niczego więcej. Miała wszystko, co sobie wymarzyła. — To dopiero początek — rzekł mierząc ją przenikliwym wzrokiem. — Musisz iść naprzód, robić wiele rzeczy, nieść mądrość wielu ludziom. Mówił całkiem jak Irokez. Uśmiechnęła się, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. — Nie posiadam żadnej mądrości, którą mogłabym się dzielić z bliźnimi, Francois. Prowadzę ciche, zwyczajne życie. Przyjechała tu, by wyleczyć swe rany, a nie by nauczać innych. Ale Francois zdawał się tego nie rozumieć. — Przebyłaś ocean, by tu dotrzeć. Jesteś dzielną kobietą, Saro. Nie możesz się chować przed światem — rzekł stanowczo. Czego od niej oczekiwał Nie mogła negocjować z Indianami ani jechać w odwiedziny do prezydenta. Nie miała nic ważkiego do powiedzenia. Ku jej zaskoczeniu, Francois nagle oznajmił, że chciałby ją kiedyś przedstawić swoim irokeskim przyjaciołom. — Czerwony Surdut to wielki człowiek. Myślę, że powinnaś go poznać. Sara była nieco przestraszona, lecz i zaintrygowana. Wiedziała zresztą, że w towarzystwie Francois nie musi się niczego obawiać. — Bardzo chętnie — przyznała po namyśle. — Ich leki mają wielką mądrość — mruknął — podobnie jak ty. Zabrzmiało to mistycznie i zupełnie niezrozumiale. Sara poczuła dziwną, niewypowiedzianą więź łączącą ich nićmi księżycowego blasku — tak wielką, że ogarnął ją niepokój. Miała uczucie, jakby Franęois bez słowa, nawet jej nie dotykając, przyciągał ją powoli do siebie. Powinna mu się oprzeć, lecz nie potrafiła. Nie wiedziała nawet, skąd bierze się ten niewytłumaczalny pociąg. Nadziemskie siły zaciskały wokół nich swoją pętlę. Francois delikatnie ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Gest, rodem z zupełnie innego świata, byłby raczej na miejscu 233 DANIELLE STEEL w Paryżu, w tamtym życiu. Ten człowiek stanowił dziwaczną mieszankę Irokeza i Francuza, wojownika i mędrca, salonowca, mistyka i istoty na wskroś ludzkiej. Patrzyła za nim, dopóki bezgłośnie nie zniknął w stodole, a potem odwróciła się i weszła do domu. Rankiem już go nie zastała. Na stole w kuchni znalazła wąską indiańską bransoletkę zrobioną z barwnie malowanych muszelek. Włożyła ją na rękę, walcząc z dziwnym uczuciem, jakie ogarnęło ją na myśl, że był w domu, kiedy ona spała. Tego dnia, powróciwszy do pracy na polu kukurydzy, odkryła, że za nim tęskni. Nie miała pojęcia, kiedy zjawi się znowu, ani powodu, by pragnąć jego odwiedzin. Ostatecznie ledwie się znali. Ale sama jego obecność była krzepiąca — czy rozmawiali, czy spacerowali bez słowa i zdawać się mogło, że czytają sobie w myślach. Francois miał w sobie jakąś mistyczną moc, dziwną mądrość. Nie mogła pozbyć się go z myśli przez cały dzień; nawet spacer do wodospadu nie pomógł. Pluskała nogami w lodowatej wodzie, kiedy jakiś cień przesłonił słońce. Podniosła głowę i wzdrygnęła się, widząc go tuż obok siebie. — Chyba zawsze będziesz mnie zaskakiwać — uśmiechnęła się, osłaniając dłonią oczy przed słońcem. Nie potrafiła ukryć swej radości. — Myślałam, że jesteś w forcie. — Widziałem się już z pułkownikiem — odparł. Sara wyczuła, że nie powiedział wszystkiego. Milczał przez długą chwilę, jakby zmagał się z czymś bardzo potężnym i groźnym. — Czy stało się coś złego — spytała delikatnie. — Być może — rzekł wahając się, czy mówić dalej. Nie był wcale pewien jej reakcji. Ale wiedział, że musi wyrzucić z siebie to, co dręczyło go przez cały ranek. — Nie mogę przestać myśleć o tobie, Saro — rzekł. Kiwnęła głową w milczeniu. — Obawiam się — dodał — że to wyznanie jest dla mnie bardzo niebezpieczne. — Dlaczego — zdziwiła się. Był tak poruszony, że poczuła niepokój. Ją zresztą również gnębiła rozterka. 234 DUCH — Być może nie pozwolisz mi już tu przychodzić. Wiem, jak wiele bólu wycierpiałaś w przeszłości... ile smutku... i wiem, jak bardzo boisz się, że ktoś znów cię skrzywdzi. Ale obiecuję ci — rzekł patrząc na nią udręczonym wzrokiem — że nie sprawię ci bólu. Namyślała się przez chwilę. — Ja też wiele o tobie myślałam — wyznała. — Nawet w tej chwili, kiedy mnie zaskoczyłeś — dodała rumieniąc się, a potem spojrzała na niego niewinnie jak dziecko i uśmiechnęła się. — Poza tobą nie mam z kim rozmawiać. — Czy to jedyny powód, dla którego o mnie myślisz — spytał zaglądając jej głęboko w oczy i ostrożnie usiadł obok niej. Skórzana nogawka jego spodni otarła się o jej spódnicę. Czuła tuż obok siebie ciepło jego ciała. Znów ogarnęło ją to dziwne napięcie. — Lubię z tobą rozmawiać — szepnęła. — Wiele rzeczy mi się w tobie podoba — dodała nieśmiało, a on ujął jej dłoń i znów długo siedzieli w milczeniu. W końcu poszli do domu; Francois zaczerpnął wodę ze studni i nalał jej do kubka, a potem zapytał, czy miałaby ochotę przejechać się z nim konno przez dolinę. Zgodziła się z uśmiechem. — Czasem lubię sobie pojeździć, kiedy chcę rozjaśnić umysł — rzekł wyprowadzając swoją srokatą klacz z obory. • Miała na sobie tylko uzdę. Francois rzadko używał siodła; wolał jeździć na oklep. Wsadził Sarę na konia, a sam siadł przed nią. Objęła go w pasie. Jej szeroka płócienna spódnica furkotała, gdy galopem zjechali na soczyście zielone dno l doliny. Francois miał rację: w pędzie i jej przejaśniło się w głowie. Wrócili przed kolacją, którą zjedli wspólnie z Patrickiem : i Johnem, po czym Francois zaczął zbierać się do odjazdu. Nie zapytała go, czy chce zostać. Oboje wiedzieli, że nie może. W czasie tej wizyty coś się między nimi zmieniło. — Kiedy znów przyjedziesz — zapytała ze smutkiem. — Za miesiąc, jeśli zdołam. — Spojrzał na nią surowo i natychmiast przypomniała jej się noc, kiedy tak ją wystraszył. Teraz Sarę trapiło co innego: nie chciała być przyciągana do niego w taki sposób, zwłaszcza że on najwy- 235 DANIELLE STEEL raźniej o tym wiedział. Ale żadne nie było w stanie tego powstrzymać. — Dbaj o siebie — rzekł — i nie rób głupstw. — Co z tą wielką mądrością, którą rzekomo posiadam — wytknęła mu przekornie. Francois zaśmiał się. — Stosujesz ją do wszystkich z wyjątkiem siebie samej. Uważaj na siebie, Saro — powtórzył łagodniej i znów pocałował ją w rękę tak jak poprzedniego wieczoru, a potem wsiadł na konia, pomachał ręką i stępa wjechał w las. Patrzyła za nim, lecz po chwili zniknął jej z oczu. Minął miesiąc, nim wrócił na początku września. Miał sprawę w forcie i siedział tam przez tydzień, który spędził na naradach ze Stockbridge em i innymi wyższymi oficerami, którzy zjechali się do Deerfield. Rozmawiano jak zwykle o Szawanezach i Majamach, będących źródłem ustawicznych trosk białych osadników. Tym razem Frangois nie nocował w Shelburne. Nie afiszując się tym, często odwiedzał Sarę, a gdy grzecznie zapytał pułkownika, co słychać u pani Ferguson, ten przypomniał sobie, że już dawno jej nie widział, i natychmiast zaprosił Sarę na obiad. Spotkawszy się w forcie, Sara i Francois udali zaskoczenie i starali się zbyt często na siebie nie patrzeć. Stockbridge dostrzegł jednak błysk w oczach Francuza i zaczai nawet zastanawiać się, czy coś w tym jest. Miał jednak bardziej palące sprawy na głowie i do końca wieczoru już o tym zapomniał. Nazajutrz, kiedy Frangois znów pojawił się na farmie, śmiali się z tego z Sara. Spędzili bardzo miłe popołudnie napawając się resztkami letniego słońca, jak zwykle też poszli na spacer do wodospadu. Wieczorem udali się na przejażdżkę, tym razem na dwóch koniach. Sara była znakomitą i śmiałą amazonką, choć w przeciwieństwie do Francuza wolała jeździć w siodle. Opisała mu obrazowo różne opłakane skutki jazdy na oklep w szerokiej bufiastej spódnicy, i oboje pękali przy tym ze śmiechu. Frangois zanocował w stodole i następnych kilka dni spędzili razem. Przyjaźń wiązała ich coraz silniejszym węzłem, 236 ( DUCH a Francois nigdy nie ośmielił się przekroczyć linii, którą Sara wyraźnie naznaczyła między nimi. Pewnego dnia, gdy wracali od wodospadu, zapytał, czy Sara nie boi się, że Edward przyjedzie po nią do Ameryki. Martwił się tym w duchu od dłuższego czasu. Ona jednak nie wydawała się zaniepokojona. — Raczej sobie tego nie wyobrażam — odparła. — Prawdę mówiąc wątpię, czy aż tak mu na mnie zależy. Musiałby w tym celu ścierpieć diabelnie niewygodną podróż — dodała, mając w pamięci dwa miesiące spędzone na pokładzie Concorda . — Być może chcąc odzyskać swoją własność... bardzo cenną własność — wtrącił Frangois z uśmiechem — byłby do tego zdolny. — Nie sądzę. Chyba wie, że jeśli zajechałam tak daleko, nigdy w życiu nie wrócę z nim do Anglii. Musiałby mnie związać, zakneblować, a najlepiej pobić do nieprzytomności, żeby mnie stąd wywieźć, a i tak byłabym zbyt kłopotliwym więźniem. Jestem pewna, że doskonale mu się wiedzie beze mnie. Francois nie potrafił sobie wyobrazić, że jakikolwiek mężczyzna mógłby pogodzić się z jej utratą. Widać hrabia Balfour był nie tylko brutalem, lecz i dziwakiem. Tym lepiej; nie zagrozi jej wolności. Wyjeżdżał w rozterce. Coraz trudniej było mu się z nią rozstawać. — Zobaczę cię jeszcze — zapytała nieśmiało, napełniając wodą jego stary bukłak z jeleniej skóry. Zdobił go piękny ornament z paciorków wykonany rękami Głosu Wróbla. — Nie, nigdy — odparł nieoczekiwanie stanowczo. Sara zerknęła na niego spłoszona. Czyżby przenosił się dalej na zachód — Dlaczego — Bo coraz trudniej jest mi się z tobą rozstać. A po wizytach u ciebie wszyscy inni wydają mi się nieznośnie nudni. Zaśmiała się w odpowiedzi. Ona również cierpiała z tego samego powodu. — Miło mi to słyszeć — oznajmiła. 237 DANIELLE STEEL Francois nagle obrócił się i spojrzał na nią poważnie. Zadrżała. — Doprawdy Nie martwisz się tym — spytał bez ogródek. Wiedział, że bała się ponownie wiązać, wiedział też, że nie może wyjść za mąż. Jego zdaniem nie znaczyło to jednak, aby miała do końca swych dni pozostać sama. Narzuciła sobie pustelniczy tryb życia, niepotrzebnie i głupio, ale z własnej woli. Przynajmniej tak mu się wydawało. — Nie chcę cię przerażać — rzekł cicho. — Nigdy więcej. Kiwnęła głową w milczeniu. Nie miała dla niego odpowiedzi. A on odjechał zatroskany. Powiedział, że wkrótce wróci, ale nie wie dokładnie kiedy. Znów jechał na północ, a czasami te podróże trwały dłużej, niżby sobie życzył. Sara również była zaniepokojona. Czuła, że stają się coraz bardziej sobie bliscy; wytworzyła się między nimi subtelna zażyłość — mogli sobie powiedzieć wszystko, te same rzeczy interesowały ich i bawiły. Przerażało ją to, zważywszy implikacje. Nie raz postanawiała, że nie będzie już więcej go zapraszać. W końcu jednak nie wracał tak długo, że zaczęła się poważnie martwić. Liście zmieniły barwę i cała dolina wy-, glądała, jakby ogarnął ją pożar. Zobaczyła go ponownie dopiero po sześciu tygodniach, w październiku. Znów zastał ją przy wodospadzie, lecz tym razem nie zdołał jej zaskoczyć. Wjechał konno na polanę w kaftanie z łosiowej skóry zdobionej futrem rysia, skórzanej, opończy i spodniach z frędzlami. Włosy miał rozpuszczone, na nich przepaskę z orlimi piórami i wyglądał jak pogański bożek. Osadził konia i z uśmiechem zeskoczył sprężyście na ziemię, żeby ją powitać. — Gdzie byłeś tak długo — wykrzyknęła z zatroskaną miną, co widząc, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Obawiał się, że ostatnio znów ją wystraszył; mogła z tego wyciągnąć jakieś błędne wnioski. Nie mylił się zbytnio: Sara dręczyła się przez cały ubiegły miesiąc. Miała zamiar powiedzieć mu, że nie chce go już więcej widzieć, ale w chwili gdy go zobaczyła, wszystkie zbożne intencje natychmiast wywietrzały jej z głowy. 238 DUCH — Miałem mnóstwo trudnych spraw do załatwienia — rzekł poważnie i jednym tchem obwieścił jej złą nowinę: — Nie mogę zostać. Mam się spotkać z moimi ludźmi w forcie i jeszcze dziś w nocy ruszamy do Ohio. — Znów Niebieski Kaftan — Sara spojrzała na niego z niepokojem. — Tydzień temu Szawanezi ostatecznie wkroczyli na ścieżkę wojenną. Stockbridge prosił mnie, żebym pojechał tam z plutonem jego ludzi i oddziałem moich. Nie wiem, co możemy zrobić, chyba tylko wesprzeć żołnierzy — rzekł cicho, wpatrując się w nią zachłannie. Nie śmiał jej dotknąć. — To niebezpieczne — powiedziała z nieszczęśliwą miną. Pragnęła, by został, żałowała, że w ogóle postała jej w głowie myśl, aby już więcej się z nim nie spotykać. Umierała ze strachu o jego życie. — Zjesz ze mną kolację — spytała rozglądając się nerwowo, jakby jego ludzie już czekali tu, w lesie. Francois skinął głową. — Chętnie, ale nie mam wiele czasu. Muszę jeszcze spotkać się z pułkownikiem. — To potrwa tylko chwilkę. Wrócili do domu galopem na jednym koniu i pół godziny później podała mu suty posiłek. Z poprzedniego dnia zostały kurczęta na zimno, które chłodziły się nad rzeką, usmażyła też pstrągi, złowione rano przez chłopców. Była świeża, soczysta dynia z ogrodu i mnóstwo kukurydzianego chleba. Tym razem Sara poprosiła swoich pomocników, by zjedli na zewnątrz. Chciała zostać sam na sam z Francois. — Wiele czasu minie, zanim będę znów jadł takie delikatesy — rzekł z uśmiechem. Patrząc na niego, nikt nie miałby wątpliwości, że Sara gości przy swym stole Indianina. Nie dbała o to, co powiedzą ludzie. Niech gadają. — Musisz teraz zachować ostrożność — ostrzegł ją. — Mogą się tu zapędzić oddziały wojowników z Ohio. Wszystko było możliwe. Walki w Ohio mogły pchnąć na ścieżkę wojenną inne szczepy. Francois nie chciał, by Sarę spotkało coś złego pod jego nieobecność. 239 DANIELLE STEEL — Nic nam nie będzie — odparła. — Dokupiłam dwie fuzje; jesteśmy teraz uzbrojeni po zęby. — Jeśli posłyszysz od tutejszych osadników o jakichkolwiek niepokojach, chcę, żebyś udała się do fortu i tam została — mówił do niej tak, jakby była jego żoną i jakby oczekiwał, że zastosuje się do poleceń. Wysłuchała go spokojnie. Wymieniali myśli, niepokoje, obawy; starała się wryć go sobie w pamięć, tak by nic nie uleciało, kiedy go nie będzie. Czas mijał zbyt szybko. Było ciemno, gdy Franęois wyprowadził konia ze stajni. Spojrzał na nią i bez słowa objął ją. Sara również milczała. Napawała się jego bliskością zastanawiając się, dlaczego była taka głupia i z początku chciała od niego uciec. Cóż to miało za znaczenie, że jej przeszłość naznaczona była bólem Co za różnica, że wciąż jest żoną Edwarda I tak nigdy go już nie zobaczy. Dla niej Edward dawno umarł, za to w jej sercu rodziła się miłość do tego śmiałego i pięknego mężczyzny, dzikiego jak Indianin, który teraz miał walczyć u boku amerykańskiej armii. A jeśli zginie Ileż czasu zmarnowali Ze łzami oderwała się od niego, żeby spojrzeć mu w twarz. Milczeli, lecz ich oczy mówiły wszystko. — Bądź ostrożny — szepnęła. Skinął głową i wskoczył na konia równie łatwo jak indiański wojownik. Chciała wyznać mu miłość, ale nadal milczała, choć była świadoma, że jeśli spotka go coś złego, nigdy sobie tego nie wybaczy. Tym razem Franęois nie odwrócił się za siebie odjeżdżając. Nie chciał, żeby Sara widziała jego łzy. ROZDZIAŁ 18 Czas dłużył się bez końca. W Święto Dziękczynienia wciąż nie miała o nim wieści. Sara często teraz odwiedzała garnizon, mając nadzieję, że czegoś się dowie. Podróż tam i z powrotem zajmowała prawie cały dzień, lecz od czasu do czasu nagradzana była strzępkami informacji o bitwach między Indianami a wojskiem. Szawanezi i Majamowie spowodowali wiele zniszczeń napadając na domy i farmy, zabijając całe rodziny i biorąc jeńców. Ostatnio zaczęli nawet atakować barki na rzece. Przyłączyli się do nich także Czikasawowie. Rządową armią dowodził generał Josiah Harmer, lecz jak dotąd ponosił same porażki. Jego wojska dwukrotnie zostały pokonane; zginęło niemal dwustu żołnierzy, najprawdopodobniej jednak nie było między nimi Francois. Kiedy w Dniu Dziękczynienia Sara zasiadła przy stole pułkownika Stock-bridge a z kilkoma rodzinami z Deerfield, targał nią strach. Co gorsza, z nikim nie mogła się podzielić swym strapieniem. Była roztargniona i z trudem zmuszała się do tego, żeby zamienić parę słów z każdym z biesiadników, wypytać o zdrowie krewnych i dzieci. Nazajutrz wróciła na farmę w towarzystwie przewodnika z plemienia Wampanoagów, równie małomównego jak ona. Porucznik Parker na szczęście został przeniesiony gdzie indziej. Przez całą drogę była zatopiona w myślach. W Shelburne podziękowała przewodnikowi i dała mu sakwę pełną żywności. Gdy odjechał, owinęła się szczelnie płaszczem i stanęła na 16 Duch 241 DANIELLE STEEL DUCH progu. Wydało jej się, że słyszy jakiś szelest w gęstwinie. Pospiesznie skoczyła do kuchni, w której trzymała fuzję, nim jednak nim zdołała za nią chwycić, na polanę wjechał galopem mężczyzna w pełnym wojennym przyodziewku i powiewającym na wietrze pióropuszu. Osłupiała rozpoznając Francois. Orle pióra były zaszczytnymi oznakami, jakie w ciągu lat otrzymał od Irokezów. Na ustach miał zwycięski uśmiech. Z gromkim okrzykiem zeskoczył z konia, podbiegł do niej i porwał ją w ramiona. Tym razem ani jej się śniło opierać. — Och, mój Boże... jak ja za tobą tęskniłam — wyszeptała bez tchu, kiedy wreszcie przestał ją całować. Nie potrafiła już sobie przypomnieć choć jednego powodu, dla którego uprzednio chciała go przytrzymać na dystans.—Tak się martwiłam... Tylu ludzi zginęło... — Zbyt wielu — rzekł tuląc ją do siebie, a potem spojrzał na nią ze smutkiem. — To jeszcze nie koniec. Dziś wojownicy się radują, ale wojsko wróci w większej sile. Mały Żółw i Niebieski Kaftan nie będą zwyciężać bez końca. Postąpili nieroztropnie. Wiedział, że będzie więcej ofiar, wymordowanych rodzin, uprowadzonych jeńców; więcej zniszczeń, gniewu i nienawiści, a w końcu Indianie stracą wszystko. Cierpiał myśląc o tym, ale teraz, trzymając ją w ramionach, zapomniał o całym świecie. — Nawet nie wyobrażasz sobie, jak mi cię brakowało — powiedział i znów ją pocałował, a potem chwycił na ręce i wniósł do środka. W kuchni było zimno. Sara dwa dni przebywała poza domem, piec wystygł, bo Patrick i John spędzali święto u jednej z sąsiednich farmerskich rodzin. Ludzie ci mieli siedem córek, toteż chłopców nie trzeba było namawiać. Franęois postawił ją na ziemi i zakrzątnął się wokół ognia, a Sara zdjęła płaszcz. Miała na sobie niebieską aksamitną suknię, kupioną ongiś w Bostonie. Kiedy na nią spojrzał, zobaczył, że aksamit ma ten sam odcień co jej oczy. Nigdy w życiu nie widział piękniejszej kobiety — ani w Paryżu, ani w Bostonie, ani w Deerfield, ani wśród Irokezów. Bardzo kochał Głos Wróbla, Sara jednak była od niej ładniejsza. Teraz 242 istniała dla niego tylko ona, ta drobniutka dziewczyna, która zawsze, ilekroć ją widział, była taka dzielna. Kobieta, w której zakochał się do szaleństwa, jak młodzik, choć przeżył niemal czterdzieści zim. Kochał ją, jak gdyby jego życie dopiero się zaczynało. Poczuł, że Sara mięknie w jego ramionach, coraz namiętniej się do niego tuli. Już dawno oddała mu serce i duszę, modliła się co dzień o szczęśliwy powrót Francois i wyrzucała sobie, że nie wyznała mu swoich uczuć, nim odjechał. Mówiła mu to teraz, wciąż od nowa, kiedy niósł ją do sypialni. Francois ostrożnie zdjął z niej aksamitną suknię, odsunął kołdrę i delikatnie złożył Sarę w pościeli. Wyciągnęła do niego ręce. Odwrócił się, szybko zrzucił na podłogę skórzany przyodziewek i wśliznął się do łóżka obok niej. — Kocham cię, Saro — szepnął. Nie wyglądał już dla niej jak Indianin, lecz po prostu jak mężczyzna — mężczyzna, którego kochała. Nie było w nim nic dzikiego. Sara nigdy nie zaznała pieszczot kochanka i nikt nie był dla niej tak czuły jak on. Powoli sięgnął po nią, poznawał jej ciało czubkami palców, a ona drżała w jego ramionach jęcząc cicho za każdym czarodziejskim muśnięciem. Potem łagodnie posiadł ją i tulił, niezdolny wstrzymywać się długo, bo tak bardzo jej pragnął — niemal od dnia, w którym ją zobaczył. Wiedział, że zostali dla siebie stworzeni. I gdy leżeli tak, wtopieni w siebie, jego ciało i dusza eksplodowały deszczem spadających gwiazd. Potem Sara ucichła w jego ramionach, czując bicie jego serca przy swoim. — Nie wiedziałam, że to może być takie piękne — szepnęła. — Nie może—odparł, również szeptem. — To dar dla nas od bogów Wszechświata. Nikomu nigdy dotąd nie było tak jak nam — uśmiechnął się, tuląc ją jeszcze mocniej. Tej nocy spali w swych objęciach, a kiedy obudzili się rano, wiedzieli, że są teraz jednym i nic ich nie rozłączy. Następne tygodnie upłynęły jak w baśni. Francois był wolny od wszelkich zobowiązań i mógł zostać z nią tak długo, jak tylko zechciał. Nauczył Sarę chodzić w rakietach śnieżnych 243 Pif DANIELLE STEEL i opowiadał jej indiańskie legendy, których nigdy jeszcze nie słyszała. Codziennie odbywali spacer do wodospadu, a przede wszystkim spędzali całe godziny w łóżku, sycąc się sobą i odkrywając się nawzajem. Żadne z nich dotąd nie zaznało takiego życia. Francois zapowiedział, że kiedy stopnieją śniegi, zabierze ją do Seneków. Z ich punktu widzenia była teraz jego kobietą. Dwa tygodnie później wybrali się znów nad wodospad, lecz tym razem Francois miał bardzo poważną minę. Milczał; Sara próbowała odgadnąć, o czym myśli. Być może o swojej żonie i synu... Najwyraźniej był głęboko zafrasowany. Wodospad zamarzł, ale kryształowe iglice lodu wyglądały niezmiernie malowniczo. Cały świat wokół pokrył się śniegiem. Fran ois ujął ją za rękę i odezwał się cicho: — W naszych oczach jesteśmy sobie poślubieni, maleńka... i w oczach Boga także. Nie jesteś i nigdy nie byłaś żoną tego człowieka w Anglii. Żaden Bóg na żadnym niebie nie chciałby, abyś przez całe życie tak strasznie cierpiała. Jesteś wolna; zasłużyłaś na swoją wolność. Nie odbiorę ci jej — ciągnął — ale jeśli mnie zechcesz, zabiorę ci serce, a dam ; w zamian moje. Będę twoim mężem począwszy od dziś aż do śmierci. Składam w twoje ręce całe moje życie i honor — rzekł chyląc się przed nią w ukłonie, a potem wyjął z kieszeni cienki złoty pierścionek. Kupił go kilka miesięcy wcześniej, latem, w Kanadzie. Już dawno chciał go dać Sarze, lecz nie miał odwagi. Teraz nadeszła właściwa chwila. — Gdybym mógł, Saro — podjął — obdarzyłbym cię tytułem i majątkiem. Nie mam nikogo innego na świecie. Teraz jednak mogę ci dać tylko to, co mam i czym jestem w tym kraju. To wszystko jednak należy do ciebie — rzekł, wsuwając jej pierścionek na palec. Była to wąska obrączka wysadzana maleńkimi brylancikami. Sara patrząc na nią miała nadzieję, że kobieta, która nosiła ją przedtem, była szczęśliwa. — Kocham cię bardziej, niż jestem w stanie to wysłowić — szepnęła ze łzami w błyszczących oczach, żałując, że sama nie ma obrączki, którą mogłaby go zaślubić. Obdarzyła go jednak sobą, swoim życiem, całkowitym zaufaniem, którego ten człowiek okazał się godny. Wymienili przysięgi u wodo- 244 DUCH spadu, a potem wolno wrócili do domu i Fran9ois znów obsypał ją pieszczotami. Rano, obudziwszy się w jego ramionach, Sara spojrzała z radością na piękny pierścionek na palcu. — Uszczęśliwiasz mnie, miły — zachichotała tuląc się do niego, a on znów nie mógł jej się oprzeć. Później, kiedy siedzieli w łóżku, pili herbatę i jedli chleb kukurydziany, zapytał ją, czy dba o to, co ludzie pomyślą, jeśli ktokolwiek odkryje ich sekret. — Właściwie nie — przyznała po namyśle. — Przypuszczam, że gdyby zależało mi na opinii, nie uciekłabym z Anglii. Mimo to Franęois uważał, że powinni zachować ostrożność. Nie było potrzeby afiszować się ich związkiem, wywołując zgorszenie całej społeczności. To, czy łatwo im przyjdzie zachować tajemnicę, stanowiło już zupełnie inny problem. Pierwszą okazję, by to sprawdzić, mieli w Boże Narodzenie, podczas świątecznej kolacji w forcie, gdzie przybyli oddzielnie i znów udawali zaskoczenie na swój widok. Oboje mieli jednak zbyt niewinne miny i stanowczo zbyt często na siebie zerkali. Sokoli wzrok Amelii Stockbridge natychmiast by ich przejrzał, ale na szczęście pani pułkownikowa spędzała święta w Bostonie. Tym razem się upiekło, ale Sara wiedziała, że ludzi nie da się zwodzić bez końca. Ktoś ich zobaczy, zacznie gadać i jej reputacja nieuchronnie legnie w gruzach. Co, jak powiedziała do Francois, w sumie rniało niewielkie znaczenie, o ile tylko mogli być razem. Jak się okazało, nikt ich nie niepokoił. Dopiero pewnego dnia po Nowym Roku, kiedy Sara stała przy studni usiłując skruszyć drągiem pokrywający ją lód i naczerpać trochę wody, na polanę wjechał blady z zimna mężczyzna w miejskim stroju. Miał ze sobą przewodnika, sędziwego Onondagę. W przenikliwym spojrzeniu obcego Sara nie wiedzieć czemu wyczuła zagrożenie. Nieznacznie rozejrzała się wokół przypominając sobie, że Francois udał się do jednego z mniejszych fortów po amunicję i zabrał ze sobą chłopców. Mężczyzna zbliżył się i spojrzał na nią z wysokości siodła. — Pani jest hrabiną Balfour — spytał. 245 DANIELI.E STEEL DUCH Było to dość osobliwe pytanie, bo choć plotki na jej temat krążyły od dawna, nikt jeszcze nie ośmielił się zagadnąć Sary wprost. W pierwszej chwili miała ochotę zaprzeczyć, ale uznała, że szkoda fatygi. — Tak, to ja. A pan kim jest — Nazywam się Walker Johnston i jestem prawnikiem z Bostonu — rzekł zsiadając z konia. Widać było, że jest obolały i zmęczony, ale Sara nie miała zamiaru zapraszać go do środka, dopóki nie dowie się, czego chce. Towarzyszący mu stary Indianin przyglądał im się obojętnie. — Czy moglibyśmy wejść do domu — spytał adwokat, rozcierając zziębnięte dłonie. — W jakiej sprawie pan przybywa — Sara schowała ręce za siebie, czuła bowiem, że zaczynają się trząść. — Mam dla pani list od męża. Przez moment wydawało jej się, że mówi o Francois. Przeraziła się, że coś mu się stało. Dopiero po chwili pojęła, kogo ma na myśli. Glos jej zadrżał, gdy zadała następne pytanie: — Czy mój mąż jest w Bostonie — Oczywiście że nie. Jest w Anglii. Zostałem wynajęty przez pewną firmę z Nowego Jorku, której z kolei już dość dawno temu zlecono odnalezienie pani tu, w Ameryce. Zajęło to sporo czasu — rzekł takim tonem, jakby oczekiwał, że Sara go za to przeprosi. — Czego chce ode mnie hrabia Balfour — Przez głowę Sary przeleciała obawa, że prawnik i stary Indianin przerzucą ją przez koński grzbiet i porwą do Bostonu. Znając jednak Edwarda już prędzej przypuszczałaby, że wynajął tego człowieka, aby ją zabił. Być może tylko udawał adwokata. Instynktownie się go bała. Dołożyła starań, by nie dać się owładnąć panice. — Mam pani odczytać list jego lordowskiej mości. Czy nie moglibyśmy jednak schronić się pod dachem — dodał z naciskiem, dygocząc z zimna. — Proszę — ustąpiła. W kuchni, kiedy zdjął już sztywny od mrozu płaszcz, nalała mu gorącej herbaty, Indianina zaś poczęstowała chlebem kukurydzianym. Stary wolał zo- 246 stać na zewnątrz. Okutany ciepłymi futrami, nie bał się mrozu. Ogrzawszy się nieco, adwokat z Bostonu napuszył się jak brzydki czarny ptak i zmierzył ją potępiającym wzrokiem, wyjmując z zanadrza list Edwarda. Najwyraźniej przygotowy-P 1 wał się, żeby odczytać go na głos, ale Sara wyciągnęła rękę gestem, który każdemu zdradziłby jej rangę i tytuł. — Pozwoli pan, że sama przeczytam — rzuciła chłodno, modląc się w duchu, żeby nie zdradziło jej drżenie dłoni. Od razu rozpoznała pismo Edwarda, jad zawarty w jego B słowach także jej nie zaskoczył. Był wściekły, zasypywał ją stekiem inwektyw, z których większość określała ją jako nierządną dziwkę. Nadmieniał, że nikogo w hrabstwie nie zmartwiło jej zniknięcie. Była przecież nic nie warta, nie umiała nawet dać mu następcy. Przy końcu pierwszej strony oznajmiał, że wyzuwa ją z majątku. Na drugiej przypominał, że nigdy nie otrzyma od niego ani grosza, nie będzie się też mogła upomnieć o to, co kiedyś należało do niej i nie odziedziczy nic po jego śmierci, albowiem zmienia testament. Groził nawet, że zaskarży ją do sądu za kradzież biżuterii, a jeszcze lepiej za zdradę, bo okradła para królestwa. Ponieważ jednak Brytyjczycy nie sprawowali już władzy w Massachu-setts, nic nie był jej w stanie zrobić, co najwyżej obrzucić ją wyzwiskami. W Anglii wszakże sytuacja przedstawiała się inaczej, toteż ostrzegał, by jej stopa nigdy więcej nie postała w starym kraju. Ze swym zwykłym okrucieństwem nie zaniedbał napomknąć, że nie może wyjść za mąż, chyba że chciałaby zostać oskarżona o bigamię, a jeśli zdoła urodzić dziecko, będzie ono bękartem. Nie była to przyjemna perspektywa, ale Sara już wcześniej wszystko przemyślała i pogodziła się z tym. Wiedziała, że nie może wyjść za mąż, dopóki żyje Edward, Franęois też o tym wiedział. Mogli z tym żyć, pogróżki Edwarda padały więc w próżnię. Na trzeciej stronie jednak Edward ją zaskoczył. Wpierw wyrażał zdziwienie, że Sara nie wzięła ze sobą Havershama. Nazywał brata pozbawionym kośćca wymoczkiem, a potem dość niezrozumiale pisał o jakiejś wdowie i dzieciach. Nie 247 DANIELLE STEEL DUCH miało to dla Sary sensu, dopóki nie przeczytała, że Haversham zginął pół roku temu z powodu wypadku na polowaniu jak określił to Edward. Pamiętając wszakże, jak go nienawidził, Sara pojęła w lot, co się stało. Powodowany złością, chciwością czy po prostu nudą, hrabia Balfour zabił przyrodniego brata. Serce zamarło jej ze zgrozy. W zakończeniu Edward zapewnił ją, że jeden z jego nieślubnych synów odziedziczy nie tylko cały majątek, ale również tytuł. Następnie życzył jej, by smażyła się w piekle przez całą wieczność. Podpisał: lord Edward, hrabia Balfour — jak gdyby go nie znała. Znała go aż za dobrze, wiedziała, do jakich zbrodni jest zdolny. Najlepszym dowodem było to, co zrobił swemu bratu. — Pański zleceniodawca jest mordercą — powiedziała cicho, oddając list prawnikowi. — Nie miałem przyjemności go poznać — warknął zły, że musiał się tłuc taki kawał drogi do Shelburne. Gdy tylko schował list, wyjął inny dokument. — Musi pani to podpisać — rzekł wręczając go Sarze. Rzuciła okiem na ciasno zapisany papier i zobaczyła, że jest to akt zrzeczenia się wszystkich teraźniejszych i przyszłych roszczeń w stosunku do Edwarda. Odtąd nie miała prawa do jego ziemi, pieniędzy, wszelkich możliwych spadków, obojętnie z jakiego źródła. Mowa też była o tym, że nie będzie jej wolno używać hrabiowskiego tytułu. Sara omal nie parsknęła śmiechem. Dużo też miałaby z niego pożytku w Deerfield — Nie widzę przeszkód — powiedziała i szybko podeszła do biurka stojącego w drugim pokoju. Wzięła pióro, umaczała je w kałamarzu i podpisała dokument, następnie zaś, posypawszy papier odrobiną piasku, wróciła do kuchni i wręczyła go panu Johnstonowi. — Myślę, że to zakończy sprawę. — Stanęła w wyczekującej pozie, dając mu do zrozumienia, że powinien już wyjść. Nagle kątem oka dostrzegła jakiś ruch, błysk koloru za oknem wydał jej się złowieszczy, więc szybko złapała fuzję. Prawnik aż podskoczył z przestrachu. — Ależ nie ma potrzeby... Rozumie pani chyba, że to nie moja wina... musiała pani czymś bardzo go rozzłościć... 248 Sara uciszyła go gestem i nastawiła uszu. W tej samej chwili do kuchni wpadł Francois i ona też wzdrygnęła się przerażona. Miał na sobie zimowy indiański przyodziewek z rysich skór wyprawianych razem z głowami, z których szczerzyły się ostre kły. Jego głowę okrywała rosochata futrzana czapa, tors zaś — napierśnik z paciorków i kości, którym obdarowano go w Ohio. Nie nosił tego wszystkiego, gdy wyjeżdżał, i Sara nagle zdała sobie sprawę, że wystroił się tak, by przestraszyć obcego. Stary Indianin na pewno uprzedził go o obecności Johnstona, odgrywał więc rolę dzikiego wojownika. Gwałtownym skinieniem nakazał Sarze cofnąć się pod ścianę, jak gdyby jej nie znał. Prawnik z Bostonu, drżąc jak liść, podniósł ręce do góry. — Niechże pani strzela — syknął. Sara stała jak sparaliżowana. Bała się, że wybuchnie śmiechem i zepsuje cały efekt. — Kiedy nie mam odwagi... — szepnęła. — Precz — warknął chrapliwie Fran9ois wskazując drzwi. — Ty biały wyjść Prawnik złapał palto i wypadł na zewnątrz, gdzie czekał nań przewodnik z końmi. Onondaga uśmiechał się pod nosem. Oczywiście wiedział, kim jest Francois, i jak większość jego współplemieńców miał poczucie humoru. Wcześniej ostrzegł Francuza, że jego zdaniem ten człowiek nie ma dobrych zamiarów. W drodze poganiał starego, nie dając mu nawet czasu, żeby zjeść lub odpocząć. — Jechać — Francois wskazał konie, a adwokat wgramo-lił się na siodło. Francois sięgnął po łuk i strzały. — Na miłość boską, człecze, nie masz broni — wrzasnął przerażony adwokat. Stary Indianin bezradnie wzruszył ramionami i mruknął: — Ja nie strzelać do czerwony brat. Prawnik gwałtownie szturchnął konia piętami i pogalopował wprost przed siebie, jakby goniło go sto diabłów. Stary Onondaga pękając ze śmiechu ruszył za nim, a na końcu kawalkady jechał Fransois, który udawał, że ich goni. Minęło ponad pięć minut, nim wrócił, błyskając zębami w uśmiechu. Sara złajała go, gdy zsiadał z konia: 249 DANIELLE STEEL — To było bardzo niemądre z twojej strony. A gdyby miał broń Mógł cię zastrzelić — Ja pierwszy bym go zabił — rzekł chłodno Francois. — Przewodnik mówił mi, że przyjechał w złych zamiarach, ale nie wiedział dokładnie, o co chodzi. Mam nadzieję, że nie dopiął swego... Wybacz, że nie wróciłem wcześniej. — Może to i lepiej — parsknęła, wciąż ubawiona przedstawieniem, którego była świadkiem. — Ten biedny dureń odjechał stąd przekonany, że w Shelburne wybuchła wojna. — I dobrze. Może odtąd będzie siedział w Bostonie. Czego chciał — Odrzeć mnie z zaszczytów — zaśmiała się. — Odtąd jestem plebejską, a ściślej mówiąc, zwykłą szlachcianką po ojcu. Z pewnością jesteś gorzko zawiedziony. Fran9ois tylko zmarszczył brwi i rzekł: — Pewnego dnia będziesz nosić mój tytuł. Kto to był — Prawnik wynajęty przez Edwarda. Przywiózł list, w którym mój czcigodny małżonek informuje mnie, że nie będę po nim dziedziczyć, co i tak było z góry wiadome. Aha, i jeszcze jedno. Zabił brata. — Opowiedziała mu o Haver-shamie. — Łajdak — prychnął Franęois z oburzeniem. — Nie podoba mi się, że wie, gdzie przebywasz. — Nie przyjedzie tu — zapewniła. — Chciał tylko mnie pognębić i pozbawić czegoś, na czym, jak sądził, mi zależy. Nigdy nie dbałam o majątek i tytuł. A poza tym — dodała Sara w zadumie — pewnie myślał, że złamie mi serce wieścią o Havershamie. Oczywiście smutno mi, zwłaszcza kiedy pomyślę o jego biednej żonie i córeczkach. Ale ta wiadomość wcale mnie nie zaskoczyła. Zawsze obawiałam się, że Edward to zrobi. Haversham nie powinien był mu ufać. — Masz szczęście, że nie zabił i ciebie. — Franęois uśmiechnął się czule i dodał: — Właściwie to j a mam szczęście. ;| Ujął ją za ramiona i przytulił. Najchętniej wymazałby J Edwarda z jej pamięci. Żałował, że nie było go na miejscu, gdy t. przyjechał ten człowiek z Bostonu. Sara jednak przyjęła to l 250 DUCH dość lekko; zmartwiła ją jedynie śmierć szwagra. Tym razem Edward przebrał miarę. Reszta miesiąca minęła spokojnie bez żadnych incydentów, a w lutym, choć wciąż leżał śnieg, Frangois zabrał Sarę w odwiedziny do swych irokeskich braci. Było to dla niej niezapomniane przeżycie. Wzięli ze sobą sporo rzeczy na wymianę, a także kilka podarków dla Czerwonego Surduta. Sara bez trudu pojęła, dlaczego Francois tak poważał tych ludzi. Mieli w sobie dumę i godność, która zrobiła na Sarze ogromne wrażenie. Lubili się śmiać i znali niezliczone opowieści. Oczarowała ją ich kultura, legendy i mądrość. Wiele radości sprawiło jej także spotkanie z indiańskimi kobietami, li} które z kolei przyglądały się Sarze zafascynowane, jak gdyby i była postacią z innego świata. Pewnego wieczoru jedna ze znachorek plemienia ujęła ją za l rękę i zaczęła coś cicho do niej mówić. Francois palił fajkę z mężczyznami, ale zaraz podszedł, żeby tłumaczyć. Kobieta ta była siostrą szamana i sama miała wielką duchową moc. Francois słuchał jej przez chwilę i na jego twarzy odmalował się niepokój. — Co ona powiedziała — wystraszyła się Sara. — Mówi, że bardzo się martwisz, bardzo boisz... — rzekł cicho. — Czy to prawda Mogła bać się Edwarda, ale Edward przecież nie mógł jej tu dosięgnąć. Oboje wiedzieli, że Sara nigdy nie wróci do Anglii. — Powiada — ciągnął — że przybyłaś z daleka i pozostawiłaś za sobą wiele trosk. Sara zadrżała, chociaż w długim domu było ciepło, ona zaś miała na sobie suknię z jeleniej skóry i leginny podarowane przez Seneków. — Naprawdę się martwisz, kochana — spytał łagodnie. Sara uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Jednak zna-chorka widziała więcej, niż oboje przypuszczali. Mówiła dalej, przyciszonym głosem, choć nikt ich nie podsłuchiwał. — Powiada — tłumaczył Francois — że wkrótce przekroczysz rzekę; rzekę, której zawsze się bałaś... w przeszłym życiu tonęłaś w niej wiele razy. Tym razem nie umrzesz, 251 DANIELLE STEEL przejdziesz ją bezpiecznie. Mówi, że kiedy się nad tym zastanowisz, zrozumiesz. Znachorka umilkła; kochankowie wyszli na dwór, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Franęois spojrzał zatroskany na Sarę. Kobieta, z którą rozmawiali, była wiedzącą , prorokinią plemienia. Jej przepowiednie rzadko były mylne. — Czego się boisz — zapytał przyciągając Sarę do siebie. W futrzanym okryciu wyglądała jak śliczna Indianka; razem tworzyli uderzająco piękną parę. — Niczego się nie boję — bąknęła. Przyjrzał się jej. Wiedział, że coś przed nim ukrywa i to go niepokoiło. — Taisz coś przede mną — rzekł tuląc ją mocniej. Nie odpowiedziała. — O co chodzi, Saro Źle się tu czujesz — Mieli wrócić do domu za kilka dni, dotąd jednak wcale się nie uskarżała. — Nic podobnego, wiesz przecież... Nie została stworzona do takiego życia, myślał. Być może tęskniła za swoim dawnym światem, za Anglią, za Bostonem... Wydawało mu się jednak, że trapi ją coś poważniejszego, i to już od dawna. — Czy to przeze mnie — spytał. — Nie puszczę cię, dopóki mi nie powiesz. Nie pozwolę, żebyś miała przede mną sekrety. — I tak w końcu bym ci powiedziała... — szepnęła. Franęois zamarł przerażony, że usłyszy coś, co ich od siebie oddzieli. Czyżby zamierzała wyjechać Ale dokąd — Stało się coś... — podjęła — o czym nie wiesz. A zatem siostra szamana miała rację. — Ja... nie wiem, jak ci to powiedzieć... — wykrztusiła ze łzami Sara. Fran9ois patrzył na nią bezradnie. — Nie mogę... — urwała i po chwili dodała zdławionym szeptem: — Nie mogę dać ci dzieci, Francois. Nie masz synów... a powinieneś ich mieć... ale ja nie mogę dać ci tego, na co zasługujesz... — rozszlochała się w jego ramionach. — To nieważne, kochana. Wiesz, że nie dbam o to. Proszę cię, miła, nie płacz... Och, jakże cię kocham, najdroższa... Nie 252 DUCH płacz, proszę... — powtarzał wzruszony. — To naprawdę nie ma znaczenia... — Wszystkie moje dzieci umarły — załkała tuląc się do niego, po czym nagle wprawiła go w osłupienie, mówiąc: — Wiem, że to też umrze... Odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramion, żeby spojrzeć na nią z niedowierzaniem. — Jesteś w ciąży — spytał bez tchu. Skinęła głową. — O Boże... Moja biedna Saro... Tym razem będzie dobrze; pamiętasz, co mówiła znachorka Że przejdziesz rzekę bezpiecznie... Nie bój się — szepnął. — Ja przeżyję — powiedziała gorzko. — A dziecko Nie wierzę, że tym razem będzie inaczej. — Będę się tobą opiekował... Damy ci zioła... Będziesz coraz okrągłej sza i szczęśliwsza, aż w końcu urodzisz ślicznego małego brzdąca — rzekł z uśmiechem. Sara wtuliła się w niego, dygocząc gwałtownie. —Wszystko będzie teraz inne, Saro. To twoje nowe życie. Nasze... i naszego dziecka. — Po chwili zapytał: — Kiedy ma się urodzić — W końcu lata — powiedziała cicho — chyba we wrześniu. Musiała zajść w ciążę już za pierwszym razem, bo pewne oznaki zauważyła jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Od tej chwili minęły prawie trzy miesiące, ale nie miała dotąd odwagi mu powiedzieć. Przez długi czas samotnie dźwigała brzemię smutku. Szamanka to dostrzegła. Powolnym krokiem wrócili do długiego domu, gdzie inni z wolna zasypiali już pod skórami. Franęois położył się obok Sary, a gdy zapadła w sen, patrzył na nią z sercem przepełnionym miłością i błagał bogów, żeby się nad nią zlitowali. Nad nią i nad ich dzieckiem. DUCH ROZDZIAŁ 19 Charlie odłożył pamiętnik. Minęła piąta, musiał się ubrać, żeby zdążyć na szóstą po Francescę i Moniąue. Wzruszyła go myśl o tym dziecku miłości, które Sara nosiła pod sercem. Chętnie czytałby dałej, poznawał tajemnice ich życia, których rąbek codziennie się przed nim uchylał. Kiedy stawił się na spotkanie, wciąż jeszcze był zadumany. Moniąue tryskała radością jak zwykle, Francescę też dopisywał dobry nastrój. Powiedziała, że w niedzielę odwaliła spory kawał roboty i jest z tego bardzo rada. Nad pizzą śmiali się i gawędzili, a kiedy odwiózł je z powrotem, Francesca zaprosiła go na lody i kawę. Moniąue była zachwycona. Chyba brakowało jej kogoś, kto zastąpiłby ojca. Będąc z nią Charlie sporo myślał na temat dzieci. Kiedy mała po pewnym czasie poszła spać, usiedli z Francesca w kuchni pijąc kolejną kawę i chrupiąc ciasteczka. — Moniąue jest zachwycająca — rzekł entuzjastycznie Charlie. Francesca uśmiechnęła się ciepło. Uwielbiała swoją córeczkę. — Myślałaś o tym, żeby mieć więcej dzieci — zapytał. — Tak, na początku. A potem wszystko się rozleciało. Pierre zaspokoił swój instynkt ojcowski, kiedy ta jego dupcia powiła bliźnięta. A teraz i tak jest za późno — dokończyła posępnie. — Nie pleć, masz dopiero trzydzieści jeden lat — zbeształ ją. — W tym wieku na nic nie jest jeszcze za późno. Sara 254 Ferguson miała dwadzieścia cztery lata, kiedy tu przybyła, zatem w owych czasach uważano ją już za matronę, a jednak udało jej się ułożyć sobie życie z mężczyzną, którego pokochała, a także zajść w ciążę. — Imponujące — wtrąciła sarkastycznie. — Widzę, że Sara Ferguson staje się twoją obsesją. Słuchając jej Charlie podjął decyzję. Pamiętniki Sary były jeszcze bardziej potrzebne Francescę niż jemu. Miał nadzieję, że nie popełnia błędu. — Muszę ci dać coś do przeczytania — rzekł z namysłem. Francesca roześmiała się. — Wiem, wiem. Ja też przez to przeszłam. W pierwszym roku czytałam opasłe dzieła psychologów, a także wszystkie dostępne poradniki: jak otrząsnąć się po rozwodzie, jak uwolnić się od przeszłości, jak nie znienawidzić byłego męża i tak dalej. Ale nie ma w nich recepty, jak nauczyć się znowu ufać ludziom, jak znaleźć kogoś, kto nie zrobi ci tego samego. Nie ma podręczników nabierania odwagi. — Chyba mam taki — rzekł tajemniczo, a potem spytał, czy nie odwiedziłyby go w środę po południu. Był to dzień powszedni, miał zatem zamiar przyjąć je obiadem, nie kolacją. Francesca początkowo się wahała, ale miała ochotę zwiedzić słynny pałacyk. Przez dwa dni Charlie sprzątał, odkurzał, zmywał, kupował wiktuały i wino oraz piekł ciasteczka według przepisu Gladys Palmer. Nie miał nawet czasu na czytanie. Kiedy w środę wieczorem przywiózł je do pałacyku, Francesca była urzeczona — nie wystrojem wnętrz, który nadal praktycznie nie istniał, lecz samym budynkiem, a także staraniami Charliego. Ją również głęboko poruszyła panująca tu atmosfera; kojąca obecność Sary. — Czyj to dom — zapytała Moniąue, jak gdyby ona też coś wyczuła, i rozejrzała się wokół z zainteresowaniem. Charlie wyjaśnił, że dom należy do pewnej bardzo miłej starszej pani, jego przyjaciółki z Shelburne Falls, ale dawniej mieszkała w nim inna pani imieniem Sara, która przed bardzo, bardzo wielu laty przybyła tu z Anglii. 255 DANIELLE STEEL DUCH — Czy ona jest teraz duchem — zapytała Moniąue bynajmniej nie speszona, a Charlie roześmiał się i szybko zaprzeczył, nie chcąc straszyć dziecka. Kupił dla niej parę książeczek do kolorowania i kredki, ofiarował się też, że włączy telewizor, jeśli marna nie ma nic przeciwko temu. Nie miała. Najpierw jednak obszedł z Francescą dom i pokazał jej wszystko, co dotychczas odkrył — z wyjątkiem dzienników. Stanęła przy oknie, patrząc na dolinę. W jego ramach wyglądała jak postać z obrazu. — Pięknie tu, prawda — spytał zadowolony. — Teraz rozumiem, dlaczego tak się zakochałeś w tym domu — powiedziała z podziwem. Była mu wdzięczna za wszystkie te drobne rzeczy — książeczki dla Moniąue, ciastka, jej ulubione wino. Na obiad miało być spaghetti wybrane przez Moniąue. Mimo woli Francescą musiała przyznać, że z Charliego jest fantastyczny kompan. Zjedli obiad w kuchni, a potem Charlie opowiedział im o Sarze. Po chwili Moniąue przeniosła się przed telewizor, Francescą natomiast nadal słuchała go chciwie. — Chętnie przejrzałabym książki, które o niej znalazłeś — powiedziała. — Częściowo pokrywają się one z wycinkiem historii Indian, którym się obecnie zajmuję. Francois de Pellerin odegrał niezmiernie ważną rolę w wynegocjowaniu niektórych traktatów pokojowych na tym terenie w końcu osiemnastego wieku. Chciałabym zapoznać się z twoimi źródłami. Uśmiechnął się. Sam też nie mógł się doczekać chwili, gdy je pokaże. Udał się do pracowni, gdzie trzymał dzienniki. Kuferek stał schowany w kącie. Charlie wyjął pierwszy tomik i z czułością trzymał go przez chwilę w ręku. Te zeszyty stały się dla niego niezmiernie cenne w ciągu tygodni, jakie upłynęły od przyjazdu. Wypełniły jego dni i noce, dały mu odwagę, by żyć dalej, spotykać się z Francescą, a nawet pogodzić się z myślą o utracie Carole. Czuł, że Francescą je doceni. Nie były darem od niego, lecz od Sary. Powoli zszedł na dół trzymając tomik w ręku. Francescą stała w pustej bawialni, która tak bardzo przypominała francuskie salony. Patrząc na parkietową podłogę, wdzięczne 256 stropy i wysokie okna, łatwo było uwierzyć, że mieszkała tu hrabina. Uśmiechnęła się do Charliego, upojona magiczną atmosferą tego domu. Miłość tamtych dwojga musiała być tak silna, że przetrwała dwieście lat i wciąż wypełniała każdy zakątek pałacu. — Mam dla ciebie przezent — rzekł Charlie, stając w blasku księżyca pod oknem. — Właściwie to nie prezent, tylko pożyczka, ale za to wyjątkowa. Nikt inny jeszcze o tym nie wie. Francescą spojrzała na niego zakłopotana, nie bardzo pojmując, o czym mówi. Gdyby się ośmielił, wziąłby ją w ramiona i pocałował. Jeszcze nie teraz. Najpierw musiała przeczytać pamiętniki. — Co to — uśmiechnęła się wyczekująco. Czuła się tu nadspodziewanie miło i swobodnie — tak bardzo, że sama była tym zaskoczona. Wręczył jej pierwszą część pamiętników Sary. Zdał sobie już sprawę, że musiały być i wcześniejsze, ale tylko ten zabrała ze sobą na pokład Concorda . Francescą wzięła tomik do ręki i obejrzała go uważnie. W jej oczach odmalowała się prawdziwa miłość do starych książek. Na grzbiecie nie było tytułu, delikatnie obróciła więc pierwszą stronę i zobaczyła na niej nazwisko Sary. — Co to jest, Charlie — zmarszczyła brwi. Przewróciła kilka dalszych stron i nagle uświadomiła sobie, co trzyma w dłoni. — Mój Boże, to jej pamiętnik, czy tak — wyszeptała. — Tak — potwierdził z powagą, po czym wyjaśnił, jak go znalazł. — Niewiarygodne — Francescą była równie podniecona jak on. — Doczytałeś do końca — Jeszcze nie — przyznał. — Jestem w trakcie. Tych zeszytów jest dużo więcej, obejmują całe jej życie od czasu, zanim przybyła do Ameryki, aż do śmierci, jak sądzę. Są fascynujące. Omal się w niej nie zakochałem — uśmiechnął się — ale chyba jest trochę dla mnie za stara, a poza tym ma bzika na punkcie Francois. Wątpię, czy miałbym u niej szansę. 17 Duch 257 DANIELLE STEEL Wrócili do kuchni. Moniąue nadal zajmowała się swoimi książeczkami i kreskówką w telewizji, usiedli więc rozmawiając o Sarze. — Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie jej odwaga — mówił Charlie — siła, by zacząć wszystko jeszcze raz. Myślę, że w pewnym momencie czuła się tak samo jak ty i ja; była tak zmaltretowana, że nie chciała już próbować. Jej pierwszy mąż bił ją, gwałcił, zmuszał, żeby rodziła jedno dziecko po drugim, choć wszystkie umierały, a było ich sześcioro. Mimo to zaczęła życie od nowa i dała Francuzowi szansę. Wiem, że brzmi to wariacko — mówię o kobiecie, której nigdy nie spotkałem, ale to ona natchnęła mnie odwagą... i dlatego właśnie chciałem się tym z tobą podzielić. Francesca była tak wzruszona, że nie wiedziała, co powiedzieć. Trzymała pamiętnik w ręce i patrzyła na Charliego oczyma, w których palił się zielony płomień. — Widziałeś ją, prawda — zapytała przyciszonym głosem, choć zdawało jej się, że zna już odpowiedź. Charlie wytrzymał jej spojrzenie przez długą chwilę, a potem z wolna skinął głową. — O Boże, czułam to — pisnęła. — Kiedy — Zaraz gdy tylko się tu wprowadziłem, w Wigilię. Prawie nic wtedy o niej nie wiedziałem. Wróciłem po kolacji od pani Palmer, a ona stała w mojej sypialni. Myślałem, że ktoś robi mi kawał. Prawdę mówiąc, byłem wściekły. Dopiero kiedy przeszukałem cały dom i obejrzałem śnieg na dworze, domyśliłem się. Miałem nadzieję, że zobaczę ją znowu, ale tak się nie stało. To było niewiarygodne. Wyglądała tak... tak realnie... — Mówiąc to Charlie czuł się jak wariat, ale Francesca wprost spijała słowa z jego ust. Nie mogła się już doczekać, kiedy zacznie czytać. Charlie miał nadzieję, że dziennik Sary pomoże jej tak, jak pomógł jemu. Tyle jej zawdzięczał... Rozmawiali o niej jeszcze przez chwilę, a o dziesiątej Charlie odwiózł obie swoje przyjaciółki z powrotem do domu. Był to bardzo udany wieczór. Moniąue powiedziała, że świetnie się bawiła, a oczy Franceski lśniły niczym gwiazdy. jjif 258 DUCH — Zadzwoń do mnie, kiedy skończysz czytać — rzekł i dodał przekornie: — Teraz musisz być grzeczna, bo inaczej nie dam ci dalszego ciągu. — Mam niejasne podejrzenia, że to uzależnia — zaśmiała się. — Odkąd je znalazłem, nie robię praktycznie nic, tylko czytam. Chyba jestem już ekspertem. — Może powinieneś napisać biografię Sary — stwierdziła poważnie Francesca, lecz Charlie potrząsnął głową: — Ty to zrób. Ja znam się tylko na domach. Mieszkał w domu, który był wspaniałym pomnikiem ku pamięci Sary, zbudowanym dla niej przez kochanka. — Ktoś naprawdę powinien to opisać albo opublikować jej dzienniki — powiedziała stanowczo Francesca. — Zobaczymy, najpierw przeczytaj. Kiedy skończymy, muszę je dać Gladys. Formalnie należą do niej. Chętnie by zatrzymał pamiętniki, ale to nie było konieczne. Wystarczy, że mógł się z nimi zapoznać. Dały mu więcej radości niż tysiąc innych książek, a teraz dzielił tę radość z Francesca. — Zadzwonię do ciebie — obiecała z zapałem, dziękując mu za uroczy wieczór, ale na razie nadal nie była skłonna uchylić drzwi twierdzy, w której się ukrywała. Wracając do siebie Charlie nie mógł opędzić się myśli, jak bardzo chciałby wziąć ją w ramiona... przeżyć z nią to, co Frangois dane było przeżyć z Sara. ROZDZIAŁ 20 Zanim opuścili wioskę Irokezów, Francois zamienił parę słów ze znachorką; poradził się też innych kobiet, jak mógłby pomóc Sarze. Dały mu zioła — niektóre o wielkiej mocy — i zaofiarowały się, że będą przy niej, gdy nadejdzie czas rozwiązania. Sarę wzruszyła ich życzliwość. Wracali do Shel-burne wolniej niż w tamtą stronę, bo Francois nie chciał jej forsować. Wolał zawczasu zabezpieczyć się przed nieszczęściem. Nocami spali pod gwiazdami, w namiocie skleconym ze skór. Do domu wrócili w marcu, w kwietniu zaś Sara poczuła ruchy dziecka. Było to cudowne, znajome uczucie, lecz mąciła je trwoga. Okoliczni farmerzy zaczęli podejrzewać, że Sara i Francois żyją ze sobą. Kobiety z Shelburne wpadając z wizytą przeważnie zastawały Francois. W deerfieldzkim garnizonie zahuczało od plotek i wkrótce Sara otrzymała list od pani Stock-bridge, w którym ta błagała ją, by zaprzeczyła szerzącym się pogłoskom, jakoby żyła z dzikusem. Sara, rozbawiona, pospieszyła ją upewnić, iż tak nie jest. Jednakże nawet pułkownik znał już prawdę, w czerwcu zaś stało się oczywiste, że Sara oczekuje dziecka. Część sąsiadów przyjęła to bardzo życzliwie, kilka kobiet ofiarowało się z pomocą, wiele osób wszakże zgorszył tak haniebny postępek. Nie byli przecież małżeństwem. Ale ani Francois, ani Sara nie dbali o to, co ludzie mówią. Liczyła się tylko ich miłość i mające się narodzić | dziecko. Sara była zdrowa jak rydz i czuła się zaskakująco | 260 DUCH dobrze. Nie stanowiło to jednak gwarancji, że później nie pojawią się problemy. Przez całe lato codziennie chodziła do wodospadu. Iroke-skie kobiety kazały jej dużo spacerować; dzięki temu dziecko będzie miało mocne nogi. W sierpniu z trudem już pokonywała całą trasę i musiała iść bardzo powoli. Francois ogarniało wzruszenie, gdy patrzył, jak uczepiona jego ramienia Sara mozolnie drepcze naprzód, przystając co parę kroków, by odpocząć. Po drodze opowiadał jej nowiny zasłyszane w forcie. Sara bardzo zmartwiła się słysząc, że w Ohio wciąż panuje zamęt. — Pewnego dnia znów cię tam wyślą — powiedziała markotnie. Uwiązana na farmie, pragnęła, by Francois stale był przy niej. Francois zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiał wyjechać. Wolałby pozostawić Sarę bliżej ludzi, w mniej dzikiej okolicy. Już od dawna marzył, by zbudować dla niej niewielki chateau, Sara jednak uparcie twierdziła, że wystarczy jej skromna chata. Mieszkała już w pałacu i wspomnienie tych czasów do dziś przejmowało ją zgrozą. — I tak ci go zbuduję — powtarzał ze śmiechem. Pewnego dnia posadził ją przed sobą na srokatej klaczy i zawiózł daleko od farmy. W końcu zatrzymał się w pięknym miejscu na zboczu, skąd rozciągał się widok na dolinę. Patrzył na nią z takim uśmiechem, jak gdyby właśnie odnalazł utracony dom. Domyśliła się, co mu chodzi po głowie. — Pięknie tu — przyznała. — Będzie jeszcze piękniej — rzekł cicho. Tym razem nie sprzeczała się z nim, znużona, dziecko miało urodzić się na dniach. Czuła to; w końcu miała już doświadczenie. Co noc modliła się przerażona, wtulając twarz w poduszkę, by Franęois nie słyszał jej łkań. Czasem wychodziła na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i popatrzeć na gwiazdy. Rozmyślała o swoich zmarłych dzieciach. Była pewna, że to, które nosiła pod sercem, dołączy do ich grona. Na razie jednak żyło i kopało o wiele silniej niż tamte. Cóż, nikt już jej nie bił, a Francois bardzo się o nią troszczył: podawał zioła, nacierał olejkami, czuwał nad każdym jej 261 DANIELLE STEEL krokiem. Mimo to wątpiła, czy zioła i magiczne wywary uratują dziecko. Tamtych nic nie było w stanie ocalić. Próbowała o tym nie myśleć, ale czas nieubłaganie zbliżał się do końca. Minął sierpień, rozpoczął się wrzesień. Upłynęły dokładnie dwa lata od chwili, gdy wyruszyła z Falmouth na Concordzie . Nie do wiary Oboje z trudem przyjmowali do wiadomości, że jednak dane im było zaznać tyle szczęścia. Sara usiłowała ukuć sobie z niego zbroję przeciwko przyszłym smutkom, chociaż nie mówiła o tym mężczyźnie, którego nazywała swoim mężem. Gdy skończyli zbierać kukurydzę na zimę, poprosiła go, żeby poszedł z nią na spacer. Była zmęczona, ale chciała zobaczyć wodospad. — Nie sądzisz, że to za duży wysiłek — zmarszczył brwi. Jeśli jej obliczenia były trafne, dziecko mogło się urodzić dosłownie w każdej chwili. — Lepiej zostańmy w domu albo przejdźmy się wieczorem po farmie — zaproponował rozsądnie, lecz Sara uparła się, toteż w końcu uległ. Bał się, że w przeciwnym wypadku pójdzie sama. Szła bardzo powoli, podtrzymując rękoma monstrualny brzuch. Francois nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Miał ochotę zapytać, czy zawsze tak tyła w ciąży, lecz nie chciał przypominać dawnych koszmarów. W drodze powrotnej narwał kwiatów i wręczył jej wielki bukiet, który niosła dumnie aż do domu. Wieczorem krzątała się w kuchni przy garnkach, kiedy nagle posłyszał cichy jęk. Sara zdążyła jeszcze zdjąć sagan z ognia, po czym bezwładnie zatoczyła się na krzesło. Podbiegł do niej widząc, że zaczyna się poród. Zdumiała go siła, jaką w krótkim czasie osiągnęły skurcze. Cóż, rodziła już siódmy raz, choć dotychczas zawsze kończyło się to tragedią. Głos Wróbla, przypominał sobie Franęois, rodziła powoli i o wiele łatwiej. Krzyknęła tylko raz; jej matka odebrała dziecko i wyniosła je na zewnątrz, aby Biały Niedźwiedź mógł się nim radować. — Wszystko w porządku, kochana... wszystko w porządku — powiedział uspokajająco. Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Kolacja będzie musiała zaczekać. DUCH — Czy mam kogoś wezwać — spytał. Kilka kobiet ofiarowało się z pomocą, ale Sara powtarzała, że dadzą sobie radę sami. W Anglii zawsze asystował jej doktor, i on jednak nie zdołał uratować żadnego z jej dzieci. Garnizonowy lekarz z Deerfield był wiecznie pijany, toteż Francois nie nalegał. — Chcę być tylko z tobą — powiedziała z twarzą ściągniętą z bólu, czepiając się jego rąk. Dziecko było duże; oboje podejrzewali, że poród nie pójdzie łatwo. Sara wiła się w milczeniu, a on trzymał ją za rękę i zmieniał chłodne okłady na czole. Około północy zaczęła przeć, lecz po dwóch godzinach wciąż nie było żadnego efektu. Francois patrzył na nią bezradnie, prawie tak samo wyczerpany jak ona. — W porządku, maleńka... przyj... śmiało... — powtarzał, bliski łez. Sara z trudem łapała powietrze, dławiąc się bolesnym krzykiem. Francois obejmował ją i modlił się, zbierając w myślach całą swą skąpą wiedzę na temat rodzenia dzieci. Nagle przypomniał sobie, co słyszał kiedyś od swojej indiańskiej żony. Delikatnie spróbował podciągnąć Sarę do pozycji siedzącej. Nie zrozumiała, czego od niej oczekuje. — Spróbuj wstać — powiedział. Indianki twierdziły, że w kucki rodzi się łatwiej. Brzmiało to dość sensownie. Zrobiłby wszystko, żeby jej ulżyć, nie dbał już nawet o dziecko — przede wszystkim nie chciał stracić Sary. Opuścił ją na podłogę, na podścielony koc, i podparł kolanem jej nogi. Tak chyba rzeczywiście będzie łatwiej. Podtrzymywał ją, żeby nie upadła, a ona na przemian krzyczała i mówiła: Idzie... już idzie... czuję... Usiłował zerknąć pomiędzy jej uda, ale nie miał jak. Trzymał ją mocno i powtarzał, żeby parła, aż nagle wydała przeciągły, pełen bólu wrzask — tak jak ongiś Głos Wróbla — a w chwilę później posłyszał cienkie kwilenie dziecka i spojrzał w bledziutką twarzyczkę swego syna. Sara wydała okrzyk triumfu. W tym samym momencie jednak noworodek zamknął wielkie niebieskie oczy i przestał oddychać. Sara rozszlochała się histerycznie i porwała na ręce dziecko wciąż złączone z nią pępowiną. Widać było, że chłopczyk umiera. 262 263 DANIELLE STEEL Fran9ois uniósł Sarę i położył na łóżku, po czym delikatnie wyjął dziecko z jej objęć. Nie miał pojęcia, co robić. Złapał malca za nóżki i zaczął poklepywać po plecach, powtarzając w duchu: Boże, nie każ jej znowu tego przeżywać... po tylu męczarniach... Zlituj się nad nią i nad tym maleństwem... Sara łkała rozpaczliwie błagając go, żeby zrobił coś, czego zrobić nie potrafił. Dziecko konało, tak samo jak tamte. W końcu Francois ze łzami uderzył je mocno w plecki, a ono nagle wykrztusiło kłąb śluzu, zachłysnęło się i wciągnęło powietrze w płuca. — O mój Boże... — wyszeptała Sara. Noworodek rozkrzyczał się na całe gardło, a rodzice patrzyli nań w oszołomieniu. Był śliczny, kropka w kropkę podobny do matki. Franęois przyłożył go do piersi Sary, a ona uśmiechnęła się z wdzięcznością i ulgą. — Uratowałeś go... — szepnęła. — Wróciłeś go do życia... — Chyba pomogły mi opiekuńcze duchy — rzekł wstrząśnięty. Nigdy w życiu tak się nie bał. Wolałby samotnie stawić czoło setce wojowników, niż stracić tego malca. Nie mógł oderwać od niego wzroku. To, że udało się go ocalić, zdawało mu się cudem. Ostrym myśliwskim nożem przeciął pępowinę i związał ją, po czym wyszedł na dwór, by zakopać łożysko. Indianie twierdzili, że ma ono magiczne właściwości. Potem wrócił, żeby obmyć Sarę i dziecko, a gdy wzeszło słońce, podziękował bogom, że dali im syna. Wróciwszy, stanął w progu, patrząc na nich z miłością. Sara wyciągnęła do niego ręce. — Tak bardzo cię kocham... — szepnęła wyczerpana. — Dziękuję ci... — Po tylu smutkach los nareszcie się do niej uśmiechnął. — Przecież szamanka mówiła, że tym razem przejdziesz rzekę bezpiecznie — przypomniał jej, choć dotąd oboje w to wątpili. Nieszczęście było blisko, minęło ich o cal. — Myślałem, że sam w niej utonę — zażartował. Mieli za sobą długą ciężką noc, niełatwą zwłaszcza dla Sary. Ale Sara się nie skarżyła. Była szczęśliwa. Po paru dniach Francois pojechał konno do Deerfield. Po powrocie wszedł prosto do sypialni, uśmiechając się szeroko. i DUCH — Gdzie byłeś — spytała z wyrzutem. — Musiałem odebrać pewne dokumenty — rzekł z triumfalnym błyskiem w oku. — Jakie — zainteresowała się, poprawiając dziecko przy piersi. Była to dla niej zupełna nowość, toteż nadal karmienie wychodziło jej niezbyt zgrabnie. Franęois podłożył Sarze poduszkę pod ramię, żeby było jej wygodniej. — Co za dokumenty — powtórzyła. Wręczył jej zwój pergaminu przewiązany rzemieniem. Rozwinęła go ostrożnie. — A zatem kupiłeś tę ziemię — uśmiechnęła się. — To prezent dla ciebie, Saro. Zbudujemy na niej dom. — Tu też jestem szczęśliwa — powiedziała ciepło. — Zasługujesz na coś więcej. Oboje wiedzieli, że nie potrzebowała niczego ponad to, co miała w tej chwili. Nigdy w życiu nie była szczęśliwsza. Ta skromna drewniana chata stała się dla niej rajem na ziemi. 264 ROZDZIAŁ 21 Dziecko rosło dosłownie w oczach. Po dwóch tygodniach Sara zajęła się z powrotem gospodarstwem. Gotowała, pracowała w ogrodzie. Nie chodziła jeszcze do wodospadu, ale była coraz silniejsza i choć nużyło ją ciągłe karmienie piersią, czuła się znakomicie. — To było łatwe—powiedziała zuchowato pewnego dnia. Francois zdumiony rzucił w nią garścią jagód. — Łatwe Rodziłaś przez dwanaście godzin Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak się męczył. Ręczę ci, że przeprawienie przez góry wyładowanego wozu kosztuje o wiele mniej wysiłku Wspomnienie przeżytych mąk zaczynało już blednąc w umyśle Sary — i tym lepiej. Kobieta nie powinna pamiętać narodzin swego dziecka, bo inaczej bałaby się dać życie następnemu, mawiały Indianki. Ale Francois i tak był szczęśliwy. Nie zamierzał pchać jej ku katastrofie. Miałby sobie za złe, gdyby troski znów przyćmiły jej radość. W końcu września okazało się wszakże, iż kłopotów nie da się uniknąć. Odwiedził ich pułkownik Stockbridge z wieścią, że za tydzień wyrusza do Ohio korpus ekspedycyjny mający dokonać próby ujarzmienia zbuntowanych plemion. Byli to jak zwykle Szawanezi, Czikasawowie i Majamowie, dowodzeni przez Błękitnego Kaftana i Małego Żółwia. Walki trwały od dwóch lat. Wszyscy bali się wybuchu ogólnoindiańskiego powstania. Czas był już najwyższy zaprowadzić spokój. Francois nie mógł się z tym nie zgodzić, choć wiedział, jak 266 DUCH bardzo Sara zmartwi się jego wyjazdem. Dziecko miało dopiero trzy tygodnie. Ale już sam fakt, że Stockbridge pofatygował się do niego osobiście, świadczył o tym, jak bardzo Francois jest potrzebny w Ohio. Po jego wyjeździe Franęois znalazł Sarę w ogrodzie. Zrywała fasolę z malcem ciasno przytroczonym do pleców. Chłopczyk spał; budził się zwykle tylko w porze posiłków. — Wyjeżdżasz, prawda — zapytała, spoglądając na niego udręczonym wzrokiem. Domyśliła się tego w chwili, gdy ujrzała Stockbridge a. Minął rok od ostatniej próby poskromienia Błękitnego Kaftana, która kosztowała życie stu osiemdziesięciu trzech żołnierzy i okazała się kompletnym fiaskiem. — Nienawidzę tego człowieka — dodała nadąsana. Francois nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wyglądała tak młodo i niewinnie; cierpiał na myśl, że będzie ją musiał zostawić samą z dzieckiem. Chłopczyk otrzymał imiona Ale-xandre Andre — po ojcu i dziadku Francois — i miał być osiemnastym hrabią Pellerin. Senekowie nazwali go Biegnącym Źrebakiem. — Kiedy wyjeżdżasz — zapytała Sara markotnie. — Za pięć dni. Muszę mieć czas na przygotowanie. — Potrzebował broni i amunicji, ciepłej odzieży i żywności. Wielu jego przyjaciół — zarówno czerwonoskórych, jak białych — także miało wziąć udział w ekspedycji. Dla Sary jednak brzmiało to jak wydany na nią wyrok śmierci. Zostało jej pięć dni z Francois. Była blada jak ściana. W noc poprzedzającą jego wyjazd znów się kochali, choć nie minął jeszcze nawet miesiąc od porodu, a indiański zwyczaj nakazywał odczekać co najmniej czterdzieści dni. Sara tuliła się do niego rozpaczliwie, równie jak on złakniona tych chwil czułości. Gdy odjeżdżał, płakała. Miała złe przeczucia. Imię Niebieskiego Kaftana nieodmiennie nasuwało jej myśl o nieszczęściu. Trzy tygodnie później Szawanezowie i Majamowie napadli na obóz generała St.Claira, pozostawiając za sobą sześćset trzydzieści trupów i prawie trzystu rannych. Był to najtragiczniejszy pogrom w tej kampanii amerykańskiej armii. St.Clair okrył się hańbą; okrzyknięto go złym strategiem i nieudolnym 267 DANIELLE STEEL dowódcą. Przez ponad miesiąc Sara nie miała wieści, czy Fran ois żyje. Odchodziła od zmysłów. Dopiero po Dniu Dziękczynienia dotarł do garnizonu zdziesiątkowany oddział. Żołnierze zapewnili ją, że Francois nie spadł włos z głowy i że będzie w domu jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Któregoś ranka wychodziła właśnie z wędzarni, gdy posłyszała na drodze tętent kopyt. Nim zdążyła się obrócić, Francois zeskoczył z konia i porwał ją w ramiona. Był chudy i wyczerpany, ale żywy. Przywiózł smutne wieści. Walki całkowicie wymknęły się spod kontroli. Jakby po to, żeby jeszcze skomplikować sytuację, Brytyjczycy zbudowali nowy fort nad rzeką Maumee poniżej Detroit, gwałcąc w ten sposób postanowienia Traktatu Paryskiego. Francois czuł się wszakże tak szczęśliwy widząc swą oblubienicę, że nie myślał o tym, jaki będzie odwet Niebieskiego Kaftana. Nareszcie był znów w domu, przy niej. W święta Sara zdradziła mu radosną nowinę, której już się domyślał. Ich kolejne dziecko miało urodzić się w lipcu. Na długo wcześniej Francois planował rozpocząć budowę nowego domu. Czas spędzony przy obozowych ogniskach wykorzystał na robienie szkiców i zaraz po powrocie do Shelburne najął robotników. Mieli wziąć się do pracy tuż po roztopach tak, by z bożą pomocą zakończyć przed zimą. Mały Alexandre miał już prawie cztery miesiące, a Sara nigdy jeszcze nie była równie szczęśliwa. Francois uwielbiał bawić się z dzieckiem; sam nieraz taszczył je w nosiłkach, zwłaszcza gdy jeździł konno. Często bywał w Shelburne, gdzie zamawiał różne rzeczy do nowego domu. Pisał też do wytwórców mebli w Connecticut, Delaware i Bostonie. Bardzo poważnie traktował swój projekt i Sara również zainteresowała się budową. Właśnie zaczęli kopać fundamenty, kiedy na farmie nieoczekiwanie pojawił się jakiś obcy człowiek szukający Sary. Zastali go przed domem, wracając z placu budowy. Nie wyglądał sympatycznie. Sarze przypominał mgliście prawnika z Bostonu, który kiedyś ją odwiedził — i niewiele się pomyliła, był to bowiem wspólnik Walkera Johnstona. Johnston wciąż wspominał atak Indian, który miał miejsce podczas jego DUCH bytności w Shelburne. Opowiadał, że ledwie uniósł swój skalp, chociaż nigdy nie wyjaśnił, dlaczego uciekł sam, pozostawiając Sarę na pastwę napastników. Nie dociekał też, jak udało jej się wyjść z tego cało. Obecny gość nazywał się Sebastian Mosley i, wbrew podejrzeniom Sary, nie uciekł z Bostonu przed epidemią ospy, lecz miał do niej sprawę, choć tym razem nie przywiózł żadnych dokumentów do podpisu. Przyjechał ją powiadomić, że jej małżonek zszedł z tego padołu. Sara odruchowo zerknęła na Francois. Nie czuła się żoną żadnego innego mężczyzny; Edward dla niej nie istniał. Pan Mosley wyjaśnił, że hrabia Balfour zginął w nieszczęśliwym wypadku na polowaniu i chociaż zamierzał uznać jednego ze swych, hm... (tu adwokat chrząknął z zażenowaniem) nieślubnych synów, i nawet sporządzono odpowiedni dokument, jego lordowska mość zaniedbał go podpisać. Nagła śmierć stworzyła niezmiernie skomplikowaną sytuację prawną, bowiem Sara zrzekła się wszelkich praw do spadku, a nikt inny nie mógł po dziedziczyć. Edward Balfour nie miał prawowitych potomków. Prawnik nie dodał, że bastardów było czternaś-cioro, chciał natomiast wiedzieć, czy Sara zamierza podważyć zrzeczenie, które podpisała półtora roku wcześniej. Ona jednak bez namysłu potrząsnęła głową. Nie posiadała wiele, ale więcej nie potrzebowała. — Uważam, że wszystko powinno przypaść jego bratowej i bratanicom — powiedziała. — Nie miał bliższej rodziny. — Sama nie chciała mieć z nim nic wspólnego; nie pragnęła ani pensa, nawet jakiejkolwiek pamiątki po Edwardzie. To też powiedziała prawnikowi. — Rozumiem — rzekł rozczarowany. Miał nadzieję, że Sara zdecyduje się walczyć o spadek, przy czym on sam mógłby sporo zarobić. Wedle doniesień jego korespondenta z Anglii, hrabia Balfour pozostawił olbrzymi majątek. Ale Sara się go wyrzekła, toteż zawiedziony prawnik odjechał jak niepyszny z powrotem do Bostonu. Patrząc za nim, Sara myślała o Edwardzie. Nie czuła ani żalu, ani ulgi. Dawno wymazała z pamięci ten ohydny związek, teraz jednak skończył się kategorycznie. W świetle prawa była wolna. 268 269 DANIELLE STEEL To, co ona w duchu uznała za koniec, dla Francois oznaczało początek. Gdy tylko zostali sami, zwrócił się do niej z pytaniem: — Czy uczynisz mi ten zaszczyt oddając mi swoją rękę, Saro Ferguson Sara nie wahała się ani chwili. Ze śmiechem wdzięcznie skinęła głową. Pobrali się pierwszego kwietnia w małym drewnianym kościółku w Shelburne, w którym nie tak dawno ochrzczono Alexandre a. Malec także brał udział w cichej ceremonii. Świadkami byli tylko pomocnicy Sary, Patrick i John. Panna młoda nie zawracała sobie głowy suknią ślubną, za trzy miesiące bowiem miało się narodzić kolejne dziecko. Podczas następnej wizyty w Deerfield Francois skłonił się dwornie przed Stockbridge em i ku zaskoczeniu tegoż wskazał Sarę: — Czy pozwoli pan, pułkowniku, że przedstawię panu hrabinę Pellerin Domniemywam, że nie miał pan jeszcze okazji jej poznać — rzekł z uśmiechem. — Czy to oznacza to, co myślę, że oznacza — zająknął się uradowany Stockbridge. Zawsze ich lubił i współczuł w tej jakże niezręcznej sytuacji. Jego żona była bardzo zgorszona; przestała nawet pisać do Sary, kiedy dowiedziała się o narodzinach dziecka. Wielu reagowało podobnie. Teraz nagle wszyscy zaczęli zabiegać o ich względy. Państwo Pellerin zatrzymali się na pewien czas w forcie, Sara bowiem chciała odwiedzić Rebekę, która miała już czworo dzieci i właśnie spodziewała się piątego. Również miało się urodzić latem. Tym razem jednak Francois naglił ją do powrotu. Zależało mu na tym, żeby doglądnąć robót przy nowym domu. Gdy wrócili, pracował gorączkowo wraz z wynajętymi robotnikami i Indianami, których wyszkolił nie gorzej niż paryskich fachowców. Wszyscy mówili, że dom będzie piękny, a Sara promieniała z dumy. Dała się porwać zapałowi Fran ois, projektowała już ogród. Bryłę budynku planowano ukończyć w sierpniu, a w październiku, przed pierwszymi śniegami, mieli wprowadzić się doń na stałe. Detale wnętrza można było wykańczać przez całą zimę. Sara nie mogła już się doczekać 270 DUCH i mimo ciąży pomagała przy drobniejszych pracach. Tym razem nie czuła się już tak przerażona. Piła zioła, dużo wypoczywała i chodziła na długie spacery. Wszystko szło jak z płatka, a mały Alexandre stanowił żywy dowód na to, iż cuda się zdarzają. Pierwszego lipca nadal nie było śladu nowego przybysza i Sara zaczęła się niepokoić. Ponadto marzyła o chwili, kiedy będzie mogła poruszać się swobodnie. Miała uczucie, jakby przez całe życie chodziła w ciąży. — Nie bądź taka niecierpliwa — śmiał się Francois. — Wielkie dzieła wymagają czasu. Mimo to denerwował się bardziej niż ona. Pierwszy poród wcale nie był łatwy, mieli szczęście, że udało się uratować dziecko. Bał się, że znów czeka go to samo. Rozważał nawet myśl, by posłać po doktora, ale Sara oświadczyła stanowczo, iż nie jest wcale potrzebny. Na początku lipca była jeszcze bardzo ożywiona, co utwierdziło ich w przekonaniu, że mają sporo czasu. Poprzednim razem Sara wyraźnie traciła siły przed rozwiązaniem. Teraz, choć znudzona dźwiganiem wielkiego brzucha, tryskała energią i rzadko bywała zmęczona. Franęois musiał jej w końcu zabronić ciągłych jazd na plac budowy, gdzie chciała dopatrzeć każdego drobiazgu. — Nie powinnaś już jeździć konno — zbeształ ją pewnego popołudnia. — To niebezpieczne. Chcesz urodzić na drodze Sara wyśmiała go. Ostatni poród trwał dwanaście godzin, a poprzednie jeszcze dłużej. — Damy nie rodzą na drodze — oznajmiła wyniośle tonem godnym hrabiny. — Zobaczymy — pogroził jej palcem. On jednak również nie mógł się oprzeć fascynacji powstającym klejnotem. Sąsiedzi zgodnie okrzyknęli pałacyk diabelnie frymuśnym , byli jednak radzi, że doda on splendoru całej okolicy. Po kolacji Franęois rozłożył plany na stole w bawialni, a Sara zajęła się myciem naczyń. Kiedy skończyła, wciąż jeszcze było jasno, spróbowała więc namówić męża na spacer. — Nie byliśmy przy wodospadzie od tygodnia — wytknęła mu wesoło, całując go w nos. 271 DANIELLE STEEL — Jestem zmęczony — rzekł szczerze i dodał: — Przecież spodziewam się dziecka. — To ja je będę rodzić — sprostowała. — I ja chcę iść na spacer. Słyszałeś, co mówiły Indianki: to wzmocni nogi dziecka. — A osłabi moje — jęknął. — Nie jestem młodzieniaszkiem. Miał czterdzieści jeden lat, choć na tyle nie wyglądał, Sara zaś dwadzieścia siedem. W końcu jednak uległ i wyszedł za nią na dwór. Szli ledwie pięć minut, kiedy Sara zwolniła, a potem zatrzymała się. Francois myślał, że kamień wpadł jej do buta, stał więc spokojnie, gdy nagle złapała go za ramię. Dopiero wtedy uświadomił sobie, iż zaczęła rodzić. Był wdzięczny niebiosom, że nie odeszli zbyt daleko od domu i zdążą wrócić, ale właśnie kiedy miał to powiedzieć, żona nagle osunęła się na ziemię. Z trudem łapała oddech. — Saro, co się dzieje — Franęois pospiesznie ukląkł obok niej, przerażony. Chciał zawołać chłopców, żeby prędko jechali po doktora, lecz nie mógł jej tu zostawić. Czuł się jak w pułapce. — Nie mogę się ruszyć... — wyszeptała ze zgrozą, targana przeszywającym bólem. Nagle doznała znajomego uczucia. — Francois... — stęknęła. — To dziecko... już idzie... — Nie, jeszcze nie, kochanie. — Gdybyż to było takie łatwe, przemknęło mu przez myśl. Sara zdławiła jęk i omal nie zemdlała. — Pamiętasz, jak długo to trwało ostatnim razem — rzekł próbując ją podnieść. — Nie ruszaj mnie — krzyknęła zwijając się z bólu. — Nie możesz tu leżeć — perswadował bezradnie. — Niemożliwe, żeby dziecko przyszło na świat tak szybko. Kiedy to się zaczęło — spytał tknięty nagłym podejrzeniem. — Nie wiem — rozpłakała się. — Przez cały dzień bolało mnie w krzyżach i trochę brzuch, ale myślałam, że od dźwigania Alexandre a. — W wieku dziesięciu miesięcy malec był już spory, a wciąż uwielbiał, żeby go nosić. — O mój Boże — Francois poczuł, jak ogarnia go panika. — To prawdopodobnie trwa już cały dzień. Jak mogłaś nie zauważyć DUCH Wyglądała jak dziecko i było mu jej żal, ale chciał przede wszystkim donieść ją do domu, choćby miał sprawić żonie jeszcze większy ból. Nie zostawi jej tu, żeby rodziła w trawie. Jeszcze raz spróbował wziąć ją na ręce, ale wyrwała mu się z krzykiem. Nagły skurcz zniekształcił twarz Sary i zaczęła przeć. Rodziła dziecko, czy tego chciał, czy nie. Uświadomił sobie, jak bardzo potrzebuje w tej chwili jego pomocy. Parła ze skupieniem, stękając przez zaciśnięte zęby, w chwilę później jednak zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Franęois dobrze pamiętał ten krzyk. Ułożył ją wygodniej na trawie, podwinął jej spódnicę i zdjął pantalony. Krzyknęła jeszcze raz i nagle zobaczył między jej udami maleńką twarzyczkę. Po chwili trzymał już w dłoniach nowo narodzoną dziewczynkę, która wrzeszczała na niego z oburzeniem. — Saro — rzekł, patrząc na żonę leżącą w trawie z błogim uśmiechem na twarzy — ty mnie kiedyś wykończysz. Nigdy więcej mi tego nie rób. Jestem za stary na takie emocje. — Pochylił się i pocałował ją. — Poszło o wiele łatwiej niż zeszłym razem — stwierdziła rzeczowo. Usiadł obok niej i ze śmiechem przyłożył dziecko do jej piersi. Znów odciął pępowinę myśliwskim nożem i podwiązał ją zręcznie. — Jak mogłaś tego nie przewidzieć — spytał ogłuszony. Zdumiewało go, że obie są takie spokojne. On sam czuł, jak drżą mu kolana. — Chyba byłam za bardzo zajęta. Miałam tak wiele pracy w nowym domu — uśmiechnęła się, rozchyliła bluzkę i podała dziecku pierś. — Nigdy więcej ci nie zaufam. Jeśli kiedykolwiek jeszcze zajdziesz w ciążę, przykuję cię do łóżka na ostatni miesiąc, żebym znów nie musiał odbierać porodu na drodze. — Okrył ją swoją kurtką i pozwolił odpocząć. Na niebie pokazały się gwiazdy i zaczęło robić się chłodno. — No — rzekł po chwili — czy teraz mogę już zanieść panią do domu, hrabino, czy też zamierza pani nocować tutaj — Owszem, może mnie pan odnieść do domu, panie hrabio — zgodziła się wielkopariskim tonem. Francois opatulił 272 273 DANIELLE STEEL DUCH ją starannie i wziął na ręce, ona zaś trzymała maleństwo. Nie było jej zbyt wygodnie i chciała sama iść, ale Francois się nie zgodził. — Słyszałem, jak Indianki opowiadały o takich przypadkach — rzekł półgłosem, kiedy byli już blisko domu — ale nigdy nie chciało mi się wierzyć, że to prawda. Alexandre zasnął, tracąc tym samym okazję, żeby zobaczyć nowo narodzoną siostrę. Chłopcy, którzy go pilnowali, wyjrzeli na dwór słysząc głosy. — Co się stało — wystraszyli się widząc, że Fran9ois niesie Sarę. Myśleli, że upadła albo zwichnęła nogę. Dopiero po chwili spostrzegli wtulonego w jej piersi noworodka. Dziecko spało, wyczerpane pospiesznym przyjściem na świat. — Znaleźliśmy w lesie małą dziewczynkę — wyjaśnił z rozbawieniem Francois. — Zdumiewające: jest kropka w kropkę podobna do Sary. Patrzyli na niego osłupiali. — Urodziła ją w drodze do wodospadu — spytał Patrick z niedowierzaniem. — Oczywiście. Nawet się nie zatrzymywała, taka jest w tym dobra. — Francois puścił oko do żony. — Niech no tylko opowiem o tym mojej mamie — rzekł John. — Jej to zawsze zajmuje mnóstwo czasu, więc zanim dziecko się urodzi, tato jest już pijany w sztok. Zasypia, a wtedy mama się na niego wścieka, że nawet nie obejrzał nowego potomka. — Szczęściarz — westchnął Franęois, wnosząc żonę i córkę do sypialni. — Jak ją nazwiemy — spytała Sara, szczęśliwa, że leży już we własnym łóżku. Kręciło jej się w głowie i była bardziej wyczerpana, niż chciała przyznać. Urodziła tak szybko, że straciła przy tym sporo krwi. — Zawsze chciałem mieć córkę o imieniu Eugenie — wyznał Francois — ale po angielsku nie brzmi to tak ładnie. — A może Francoise — Niezbyt oryginalnie — zaśmiał się szczęśliwy ojciec, ale w głębi ducha wzruszył się. 274 Ostatecznie dziewczynka została ochrzczona w małym kościółku w Shelburne jako Franfoise Eugenie Sara de Pellerin. Do tego czasu dom był już prawie gotowy. Sara miała pełne ręce roboty przy dzieciach, wprowadzili się jednak zgodnie z planem w październiku. Opis tego dnia tchnął radosnym podnieceniem. Sara odmalowywała na kartach pamiętnika każdy szczegół. Charlie uśmiechnął się. Dom prawie nie zmienił się od tamtych czasów. Odłożył dziennik i popadł w tęskną zadumę. Jakież spotkało ich szczęście, jakże cudowne wiedli życie Szkoda, że on sam nie miał tyle szczęścia — lub rozumu — co oni. Właśnie zaczynał się nad sobą roztkliwiać, gdy zadzwonił telefon. Nie chciało mu się wstawać, lecz pomyślał, że to pewnie Francesca chce zdać mu relację z lektury pierwszego tomu pamiętników, podniósł więc słuchawkę. — Cześć, Francesco — rzucił. — No i jak Osłupiał, kiedy usłyszał głos Carole: — Kto to jest Francesca — Znajoma. Witaj, Carole. Co się stało — Był zupełnie zdezorientowany. Czego mogła od niego chcieć Dzwoniła już, żeby poinformować go o planowanym ślubie. Rozwód miał się uprawomocnić w maju, nie czekali więc z tym dłużej, niż było konieczne. — Dlaczego dzwonisz — zapytał, wciąż zakłopotany, że nazwał ją Francesca. Czuł się idiotycznie, tym bardziej że mimo woli zastanawiał się, czy Carole jest zazdrosna. To było po prostu głupie. — Muszę ci o czymś powiedzieć — odezwała się niepewnie, a Charlie poczuł, jak ogarnia go przytłaczające uczucie deja vu. — Czy nie prowadziliśmy już kiedyś tej rozmowy Chyba nawet całkiem niedawno — rzekł, z trudem maskując irytację. — Zawiadomiłaś mnie, że wychodzisz za mąż. Nie pamiętasz 275 DANIELLE STEEL DUCH — Owszem. Ale tym razem chodzi o coś innego. Myślę, że powinieneś wiedzieć... Nie był wcale pewien, czy chce to usłyszeć. Dlaczego uparła się, żeby informować go o każdym szczególe jej pożycia z Simonem — Sprawa jest dość poważna — bąknęła. — Jesteś chora — przeraził się. Był pewien, że Simon nie zaopiekuje się nią tak, jak on by to zrobił. — Poniekąd... jeśli oczywiście ciągłe mdłości można nazwać chorobą. Jestem w ciąży. Charlie zaniemówił. — Uznałam, że powinieneś o tym wiedzieć — podjęła. — Zresztą to i tak będzie widać w czasie ślubu. Nie wiedział, czy ma jej dziękować czy zrugać za to, że nie daje mu spokoju. Chyba wszystko po trosze. Był wstrząśnięty; wyznanie Carole zabolało go. — Dlaczego akurat z Simonem — spytał. — Dlaczego nie ze mną Nie chciałaś, czy po prostu jestem bezpłodny Carole zaśmiała się lekko. — Na pewno nie jesteś bezpłodny — zapewniła go. Jeszcze przed ich ślubem musiała poddać się aborcji. — Nie wiem, Charlie. Mam czterdziestkę na karku i chyba boję się, że okazja może się nie powtórzyć. Nie wiem, co ci powiedzieć, chyba tylko to, że chcę tego dziecka. Może gdyby przytrafiło się to nam, też bym go pragnęła. Ale nie przytrafiło się i tyle. Nie powiedziała mu wszystkiego. W ciągu ostatnich paru lat nie była już z Charliem szczęśliwa. Pozostał tylko reliktem czasów jej młodości, Simon zaś — kimś nowym, krańcowym jego przeciwieństwem. To Simon był mężczyzną, któremu chciała rodzić dzieci. — Gdyby nam się to przytrafiło — rzekł powoli, próbując oswoić się z tym, co przed chwilą usłyszał — być może nadal bylibyśmy małżeństwem. — Może — odparła szczerze — a może nie. Może to wszystko zdarzyło się nie bez przyczyny. Sama nie wiem. — Jesteś szczęśliwa — zapytał, myśląc nagle o Sarze i jej dzieciach z Francois. Może gdzieś w świecie i na niego czekała jakaś Sara. Ładna bajka; szkoda, że w głębi duszy w nią nie wierzył. — Tak, jestem szczęśliwa — przyznała. — Żałuję tylko, że mam takie straszne mdłości. Koszmar Ale myśl, że będę miała dziecko, jest nawet jakby ekscytująca. Sposób, w jaki to powiedziała, wzruszył go. Czuł, że to dla niej ważne. Przez chwilę wydawała mu się całkiem inną osobą. — Dbaj o siebie — rzekł poważnie. — A co na to Simon Narzeka, że jest za stary na zmienianie pieluszek, czy też przeciwnie, cieszy się z okazji, by się trochę odmłodzić Nie zdołał oprzeć się pokusie, żeby wsadzić jej szpilę. Był zazdrosny; ten gość zabrał mu żonę i jeszcze na dodatek zrobił jej dziecko. Trudno to przełknąć. — Szaleje z radości, jak sam twierdzi — odparła Carole z uśmiechem, po czym skrzywiła się czując następną falę mdłości. — Muszę już kończyć. Chciałam tylko, żebyś wiedział, zanim doniesie ci o tym poczta pantoflowa. W pewnym sensie Londyn był małym miastem, podobnie jak Nowy Jork. On jednak został wygnany z obu. — Poczta pantoflowa nie dochodzi do Shelburne Falls — mruknął. — Pewnie w ogóle bym się nie dowiedział przed powrotem do Londynu. — Kiedy wracasz — Jeszcze nie wiem — rzekł mgliście. Zrzuciła na niego tę nowinę jak bombę i potrzebował czasu, żeby ją przetrawić. — Dbaj o siebie, Carole — powtórzył. — Zadzwonię któregoś dnia. — W głębi duszy wcale nie był tego taki pewien. Nie mieli już o czym ze sobą rozmawiać ani o co się kłócić. Ona wychodziła za mąż, spodziewała się dziecka, on musiał pchać dalej swoje taczki. Po raz pierwszy odczuł, że ma własne życie, a kiedy odłożył słuchawkę, zdał sobie sprawę, że zawdzięcza to Sarze. W pewien subtelny sposób lektura pamiętników naprawdę go zmieniła. Wciąż o tym myślał, gdy telefon zadzwonił ponownie. — Co tam, Carole — odezwał się znużonym głosem. — Zapomniałaś powiedzieć, że to będą bliźnięta — To ja, Francesca — rozległ się speszony głos w słuchawce. — Przeszkadzam 276 277 DUCH ROZDZIAŁ 22 Francesca miała na sobie gładką czarną sukienkę ozdobioną sznurem pereł. Proste lśniące włosy spadały jej na ramiona. Wyglądała pięknie. Moniąue obrzuciła Charliego ponurym spojrzeniem, niezadowolona, że ją pominięto. Matka nieco wcześniej wyjaśniła jej, iż dorośli czasami chcą być sami. — To głupie — burknęła dziewczynka. — Mam nadzieję, że więcej mi tego nie zrobisz. Poza tym ta opiekunka jest okropnie brzydka W końcu jednak jakoś to przebolała; kiedy wychodzili, grała z opiekunką w Monopol , jednym okiem zerkając na telewizor. Charlie zabrał Francescę do restauracji Andiamo w Ber-nardston, a po kolacji poszli tańczyć. Po raz pierwszy, odkąd ją znał, Francesca nie zachowywała się tak, jakby za chwilę miała uciec. Zachodził w głowę, co się z nią stało. — Nie wiem. Może dorastam — odparła, gdy skomentował to głośno. — Czasami trochę mnie już męczą bitewne szramy. Obnoszenie ich zamiast biżuterii jest nużące. Charlie był pełen podziwu. Zastanawiał się, czy to zasługa pamiętników, czy po prostu mijający czas zagoił rany. A potem Francesca zaskoczyła go jeszcze bardziej oznajmiając, że w przyszłym tygodniu wybiera się do Paryża. Dzwonił jej adwokat; musi podpisać końcowe dokumenty dotyczące podziału majątku. — Nie mogą ci ich przesłać — zdziwił się Charlie. — Masz się tłuc taki kawał drogi tylko po to, żeby podpisać papiery — Pierre chce, żebym zrobiła to osobiście. Boi się, iż potem mogłabym je zakwestionować albo wręcz posądzić go o fałszerstwo. Rzecz jasna nigdy bym się do tego nie posunęła. Tak czy owak, załatwiając to osobiście unikniemy nieporozumień. — Mam nadzieję, że to on płaci za podróż — rzekł Charlie bez ogródek. Francesca uśmiechnęła się. — Podróż zostanie rozliczona w ogólnych kosztach. To mnie nie martwi. Bardziej denerwuje mnie perspektywa spotkania z nim, a zwłaszcza z tą małą. Kiedyś robiło mi się niedobrze na ich widok, teraz nie wiem... Tobędzietest. Może się okazać, że już mi przeszło. W ciągu tego krótkiego czasu Charlie zauważył zachodzące w niej zmiany. — Boisz się — zapytał otwarcie, biorąc ją za rękę. Trudno było wracać do miejsc związanych z bolesną przeszłością. Sam tęsknił za Londynem, ale równocześnie myśl o podróży przerażała go. — Trochę — przyznała. — Cóż, to nie potrwa długo. Wylatuję z Bostonu w poniedziałek, wracam w piątek. Przy okazji chcę odwiedzić znajomych i zrobić trochę zakupów. — Zabierasz ze sobą Moniąue — Charlie czuł, że ta wyprawa będzie dla niej trudną próbą. — Jest rok szkolny, a poza tym lepiej, jeśli nie pojedzie. Oboje próbowalibyśmy wywierać na nią presję. Zostanie u rodziców koleżanki ze szkoły. Charlie skinął głową. — Zadzwonię do niej. — Na pewno się ucieszy — przyznała Francesca. Potem poszli tańczyć i nie rozmawiali już na ten temat. Charlie czuł się jak w raju trzymając ją w ramionach, nakazał sobie jednak chłód i dystans. Czuł, że Francesca nie jest gotowa na następny krok. I nie był zupełnie pewien, czy on sam jest gotów. W ostatnich dniach wiele nowych myśli kiełkowało mu w głowie; wiele zmian, wiele nowych idei. Nie miał już żalu do Carole. Życzył jej wszystkiego najlepszego. 280 281 DANIELLE STEEL Szkoda tylko, że on sam nie otrzymał od losu tyle co ona. O wiele mniej niż Sara i Francois. W drodze do domu rozmawiali o starociach; Charlie żałował, że nie znalazł planów, według których Franęois budował dom. Dla architekta byłaby to prawdziwa gratka Dzienniki okazały się wszakże jeszcze lepszym kąskiem. Kiedy wrócili, Moniąue już spała. Francesca zapłaciła opiekunce i zostali sami w ciszy pustego domu. — Będzie mi cię brakować, gdy wyjedziesz — rzekł szczerze. — Miło się z tobą rozmawia. Od dawna nie miał prawdziwego przyjaciela, a ostatnio tę rolę pełniła właśnie Francesca. Nie wiedział, czy stanie się dla niego kimś więcej, ale cenił nawet to, co miał teraz. — Mnie ciebie też — powiedziała miękko. — Zadzwonię z Paryża. Miała się zatrzymać w małym hoteliku na lewym brzegu Sekwany. Wspomnienie Paryża wprawiło Charliego w marzycielski nastrój. Żałował, że nie może jechać razem z nią. Byłoby tak romantycznie, mógłby ją wspierać na duchu podczas spotkania z byłym mężem, tak jak Francois broniłby Sary przed Edwardem. Powiedział jej to. — Nadawałbyś się na błędnego rycerza — zachichotała. — W odrobinę zardzewiałej zbroi — odparł walcząc z pokusą, by porwać ją w ramiona. Zamiast tego ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek, przypominając sobie gest Franęois. — Uważaj na siebie — rzekł. Wiedział, że musi iść, zanim zrobi coś głupiego. Gdy odjechał, Francesca patrzyła za nim z okna. Wieczorem znów przeczytał fragment pamiętników. Sara pisała głównie o domu; o tym, co zostało w nim zrobione podczas zimy. Zasnął marząc o Francesce. Nazajutrz miał ochotę jeszcze do niej wstąpić, ale powstrzymał się. Zamiast tego zaprosił Gladys Palmer na lunch. Omal nie powiedział jej o pamiętnikach, rozmowa zeszła jednak na Francesce i nim się opamiętał, zrobiło się późno. Po powrocie do domu złamał swoje silne postanowienie i zadzwonił, żeby zaprosić Francesce wraz z Moniąue na 282 DUCH kolację. Nikt nie podniósł słuchawki; przez całe popołudnie nie zastał ich w domu. Jak się okazało, poszły na łyżwy, a gdy je wreszcie złapał, były już po kolacji. Mimo to Francesca wzruszyła się, że o nich pomyślał.Wyjeżdżała rano, po odwiezieniu córki do szkoły. Ofiarował się, że podrzuci ją na lotnisko, ale kupiła już bilet na autobus. — Zadzwonię — powtórzyła. Charlie miał taką nadzieję. Czuł się równie opuszczony jak Moniąue. — Powodzenia — rzekł, nim się rozłączył. Francesca kazała mu pozdrowić od niej Sarę. Żałował, że nie jest w stanie tego uczynić. Wieczorem jak zwykle nasłuchiwał, lecz bezskutecznie. Tydzień wlókł się bez końca. Charlie był zupełnie roz-kojarzony. Próbował malować, przeczytał jeszcze fragment dzienników Sary, przejrzał wszystkie fachowe czasopisma, jakie udało mu się znaleźć. Dwa razy telefonował do Moniąue. Francesca milczała. Zadzwoniła dopiero w czwartek. — I jak poszło — spytał. — Świetnie. Pierre jest beznadziejny, ale zarobiłam na tym masę pieniędzy — roześmiała się wesoło do słuchawki. — A mała narciareczka robi się coraz tłustsza. Mój eksmąż nie cierpi grubych kobiet. — Dobrze mu tak. Mam nadzieję, że do następnych igrzysk jego ideał będzie ważyć trzysta funtów. Francesca zachichotała. W jej głosie pojawiła się jakaś nowa nutka, której Charlie nie potrafił określić. Dla niego był ranek, dla niej popołudnie. Za kilka godzin miała wsiadać do samolotu. Nie spieszyła się, żeby do niego zadzwonić. — Przyjechać po ciebie na lotnisko — spytał. Francesca zawahała się. — Byłoby mi bardzo miło, ale... to kawał drogi. — Dam sobie radę — zapewnił. — Wyciągnę z wozowni dyliżans i zatrudnię dwóch indiańskich przewodników. Do niedzieli zajadę. — Dobrze, dziękuję — wtrąciła pospiesznie. — Muszę się pakować. Do zobaczenia jutro. — Samolot miał lądować o dwunastej w południe bostońskiego czasu. 283 DANIEI.LE STEEL DUCH — Będę czekał. Jadąc nazajutrz rano do Bostonu czuł się podniecony jak młodzik. A jeśli nadal zechce z nim utrzymywać wyłącznie przyjacielskie stosunki Jeśli blizny pozostaną jej do końca życia Co by było, gdyby Sara nie znalazła w sobie dość odwagi, by raz na zawsze wymazać z pamięci małżeństwo z Edwardem Przemknęło mu przez myśl, że powinien założyć z tej okazji skórzenie i pióropusz jak Francois. Zaśmiał się pod nosem. Francesca przeszła do kontroli celnej, zanim zdążył jej pomachać. O pierwszej zjawiła się wreszcie w głównym holu. Wyglądała lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Miała na sobie jasnoczerwony płaszczyk kupiony u Diora, obcięła też włosy. Bił od niej paryski szyk. — Cieszę się, że już jesteś — powiedział biorąc od niej walizki i prowadząc ją na parking. Po chwili ruszyli w kierunku Deerfield. Śmiesznie było pomyśleć, ile czasu zajęła ta sama podróż Sarze przed dwustu laty. Cztery dni — w porównaniu z nieco ponad godziną. Później jeszcze dziesięć minut do Shelburne Falls. Po drodze gawędzili bezładnie o tym i owym. Francesca skończyła pierwszy tom pamiętników; zapytała, czy dotarł już do końca, ale Charlie spojrzał na nią baranim wzrokiem i potrząsnął głową. — Niewiele przeczytałem w tym tygodniu — przyznał. — Za bardzo się denerwowałem. — Czym — zdziwiła się. — Ciągle myślałem o tobie — Charlie postanowił być szczery. — Nie chciałem, żeby ten facet sprawił ci jakąś przykrość. — Wątpię, czy jeszcze byłby w stanie to zrobić — powiedziała wyglądając przez okno. — Śmieszne; nie widziałam go przez tyle czasu, ale wciąż przypisywałam mu zgoła magiczną moc rujnowania mi życia. Rzeczywiście; prawie mu się udało. Mimo to od naszego ostatniego spotkania coś się zmieniło. O, Pierre jest wciąż tym samym niezbyt przystojnym egocentrykiem, w którym kiedyś byłam zakochana. A mnie nadal to boli, ale chyba najgorsze mam już poza sobą. Wiesz, że sama się dziwię 284 — Jesteś teraz wolna — rzekł delikatnie. — Chyba to samo stało się ze mną po ostatnim telefonie Carole. W końcu jak długo można szaleć za kobietą, która ma wyjść za innego i na dodatek jest z nim w ciąży Widzisz, ze mną nigdy nie chciała mieć dzieci. Przegrana sprawa. Problem polegał na tym, by z przegranej sprawy wyjść jako zwycięzca. Sarze udało się zdobyć główną nagrodę; był nią Francois — nagroda za to, że odważyła się rzucić Edwarda. Francesca skinęła głową na znak zgody, po czym oboje zamilkli. Charlie zatrzymał się przed jej domem i pomógł wnieść walizki. Zerknął na nią pytająco. — Kiedy się spotkamy Spojrzała mu prosto w oczy z półuśmiechem, lecz nie odpowiedziała. — Może jutro Zjedlibyśmy znów kolację we trójkę... — Nie chciał jej poganiać. — Moniąue idzie jutro na urodziny do koleżanki. Zostanie u niej na noc — bąknęła niewyraźnie Francesca. — Może wobec tego podejmę cię kolacją u siebie — spytał. Skinęła głową, nieco spłoszona. On też się bał. Na odchodne pocałował ją w policzek. Była teraz zupełnie inną kobietą niż ta, którą niedawno poznał. Ostrożna, poważna, wciąż trochę wystraszona, ale już nie zgorzkniała, zła i rozbita. W Charliem też zaszła podobna zmiana. — Przyjadę po ciebie o siódmej — oznajmił, po czym odwrócił się i odszedł. W domu sięgnął po ostatni dziennik, żeby się czymś zająć. Jutrzejszy wieczór wydał mu się nagle nieznośnie odległy. Franęois przestał pracować dla rządu Stanów Zjednoczonych i małżonkowie szczęśliwie osiedli w nowym domu. Latem 1793 roku, w rok po narodzinach Francoise, znów powiększyła im się rodzina. Kolejna dziewczynka przyszła na świat prawie tak samo szybko jak jej starsza siostra. Nazwali ją Marie-Ange, bo Sara orzekła, że wygląda jak anioł. 285 DANIELLE STEEL W tym samym roku zmarł pułkownik Stockbridge; wiele osób szczerze go opłakiwało. Nowy komendant garnizonu był przyjacielem generała Wayne a, który objął dowództwo nad armią po dymisji okrytego hańbą St.Claira. Wayne już od roku prowadził nieustający pościg za Małym Żółwiem. Majamowie i Szawanezi wciąż napadali na coraz liczniej przybywających białych osadników i nic nie wskazywało na to, by sytuacja miała się poprawić. Mając męża, trójkę dzieci i farmę, Sara była teraz dość zapracowana i rzadziej pisała w pamiętniku. Jesienią 1793 roku zanotowała jednak ze zmartwieniem, że propozycja rozmów pokojowych — tym razem wysunięta przez jednego z irokeskich wodzów o imieniu Wielkie Drzewo — ponownie została odrzucona. Z punktu widzenia rządu niepodległych stanów sprawa była prosta: sprzymierzeni uprzednio z Anglikami Szawanezi powinni zniknąć z terytorium Ohio wraz z armią brytyjską, pozostawiając swoją ziemię osadnikom. Szawanezi jednak nie mieli zamiaru opuszczać swego terytorium i żądali pięćdziesięciu tysięcy dolarów odszkodowania, a ponadto rocznej tenuty w wysokości dziesięciu tysięcy, co w ogóle nie wchodziło w rachubę. Były to niesłychane żądania, toteż generał Wayne w ogóle nie brał ich pod uwagę. Przez całą zimę ćwiczył swe oddziały zgromadzone w fortach Washington, Recovery i Greenville w Ohio. Niebieski Kaftan i Mały Żółw, dwaj najgroźniejsi wodzowie, musieli zostać pokonani. Jak dotąd jednak nikomu się to nie udało. W maju 1794 roku buchnęła wieść, że generał Wayne rozpoczyna nową kampanię, lecz pogłoski te szybko ucichły ku niezmiernej uldze Sary. Miała nadzieję na spokojne lato, zamierzali bowiem wraz z dziećmi odwiedzić Seneków, korzystając z tego, że Sara nie jest w ciąży — po raz pierwszy od ślubu z Francois, a właściwie od ślubu z Edwardem. Życie biegło im spokojnie i sielsko; Sara nieraz natrząsała s z Fran9ois, że z wojownika stał się hreczkosiejem. Mawiała ddfi niego: mój staruszku , choć w wieku czterdziestu trzech la|| nadal był bardzo przystojny. Na szczęście nie ryzykował j bez przerwy życia na usługach armii. Był jej największąM jedyną miłością; nade wszystko chciała doczekać z nim starości|| 286 DUCH w otoczeniu licznego potomstwa. Martwiła się, że czasami jeszcze go nosi, co skądinąd było normalne, zważywszy, jak czynne prowadził dotąd życie. Coraz więcej jednak czasu, uczuć i planów poświęcał rodzinie. Na początku lipca wszakże Sara z trudem zmuszała do posłuszeństwa drżące dłonie, by pisać w pamiętniku. Trzydziestego czerwca Szawanezi dokonali napadu na konwój transportowy w Ohio, eskortowany przez stu czterdziestu żołnierzy. Siły Niebieskiego Kaftana wspomógł młody, ambitny wódz wojenny o imieniu Tecumseh, czyli Puma Gotowa do Skoku. Kilka dni później Ottawowie zaatakowali fort Recovery. Niebawem też goniec z Deerfield przywiózł Francois list generała Wayne a. W ciągu najbliższego miesiąca prawie cztery tysiące żołnierzy regularnej armii oraz ochotniczej milicji z Kentucky miało udać się do Ohio i podjąć próbę stłumienia indiańskiego powstania. Była to ogromna armia, jakiej dotąd nigdy nie udało się zgromadzić. Generał Wayne chciał, żeby hrabia Pellerin jechał z nimi. Jego olbrzymia wiedza o Indianach, zdolność pertraktacji ze wszystkimi prócz najbardziej nieprzejednanych, była dla nich bezcenna. Sara wpadła w panikę. Robiła wszystko co w jej mocy, aby wybić mu to z głowy. Błagała, żeby nie jechał przez wzgląd na dzieci; tłumaczyła, że jest za stary; na przemian pomstowała i szlochała. — Jak może mi się coś stać w takim tłumie Nawet mnie nie zauważą — pocieszał ją łagodnie, świadom swych zobowiązań. — Pleciesz bzdury i wiesz o tym doskonale — odparowała z furią. — Mogą tam paść tysiące ofiar i zapewne padną. Nikt jeszcze nie pokonał Niebieskiego Kaftana, a teraz na dodatek przyłączył się do niego Tecumseh. — Dzięki swemu mężowi Sara zyskała sporą wiedzę o tych sprawach. Wiedziała, że Tecumseh cieszy się opinią naj walecznie j szego z wodzów. Nie chciała, by Francois się z nim zetknął. Pod koniec lipca musiała jednak ulec. Francois obiecał solennie, że już nigdy więcej jej nie zostawi. Tym razem wszakże nie mógł odmówić prośbie generała Wayne a. Zresztą naprawdę go potrzebowali. 287 DANIELLE STEEL — Nie opuszczę teraz przyjaciół, kochanie. Nade wszystko był człowiekiem honoru. I choć Sara walczyła nadal, wiedziała, że go nie powstrzyma. Miała złe przeczucia; płakała żałośnie przez całą noc poprzedzającą jego wyjazd. Tulił ją, pocieszał, całował i pieścił, a tuż przed świtem znów połączyli się w miłosnym zespoleniu. Potem Francois delikatnie ucałował ją w nos. — Najchętniej schowałabyś mnie pod fartuchem jak dziecko — rzekł z uśmiechem. Było w tym sporo prawdy. Czuła jednak, że jeśli spotka go coś złego, ona tego nie przeżyje. O świcie, wsiadając na swą srokatą klacz otrzymaną w darze od Seneków — dawno temu, jakby w innym życiu — wyglądał tak samo jak ów wojownik, który tak ją przeraził cztery lata temu, gdy spotkała go w lesie. Był dumnym orłem w przestworzach; wiedziała, że nie zdoła przemocą ściągnąć go na ziemię. — Dbaj o swoje bezpieczeństwo — szepnęła całując go na pożegnanie. — I wracaj prędko. Będę za tobą tęsknić. — Bądź dzielna, moja mała wojowniczko. Wrócę na czas, żeby przyjąć następne dziecko — zaśmiał się i zjechał galopem w dolinę. Długo patrzyła za nim; nie wiedziała, czy wciąż słyszy tętent kopyt, czy tak głośno bije jej serce. Potem wróciła do domu, do dzieci. Nocą przez wiele godzin przewracała się bezsennie, wyrzucając sobie, że nie zdołała go zatrzymać. Błagała męża na wszystko, lecz i tak pojechał. Czuł, że musi. W sierpniu usłyszała w Deerfield, że wojska Wayne a dotarły cało do Recovery i zbudowały tam nowe umocnienia — fort Defiance i fort Adams. Szpiedzy generała donieśli, że Mały Żółw gotów jest negocjować warunki rozejmu, ale ani Tecumseh, ani Niebieski Kaftan nie chcą o tym słyszeć. Palili się do walki. To, iż przynajmniej jeden z wodzów zmiękł, zdawało się dobrym znakiem; ludzie w garnizonie byli pewni, że dysponując tak ogromną siłą Wayne błyskawicznie zmiażdży Szawanezów, choćby nawet wspierały ich inne plemiona. Mimo to przez cały miesiąc Sara nie zaznała spokoju. Czarne myśli brzęczały w jej głowie jak rój natrętnych pszczół, żądląc 288 DUCH ją bezustannie jadowitym ostrzem strachu. Pod koniec sierpnia nadal nie miała żadnych wieści. A potem nagle pewnego dnia cały garnizon wybuchnął radosną wrzawą. Dnia dwudziestego sierpnia generał Wayne przeprowadził błyskotliwe natarcie pod Zaporą z Pni. Zginęło wielu Indian; Niebieski Kaftan musiał się wycofać z pola walki. Straty wśród białych były niewielkie. Dzięki przemyślanej strategii Indianie ponieśli druzgocącą klęskę, Wayne zaś triumfalnie powracał do domu, żegnany jak bohater przez rolników z Ohio. Wszędzie panował świąteczny nastrój, lecz mimo to Sara czuła się tak, jakby ciężki kamień przygniatał jej serce. Wiedziała, że nie zazna ukojenia, dopóki Francois nie wróci do niej zdrowy i cały. Czekała na niego wypytując o nowiny nielicznych żołnierzy odesłanych do Deerfield. Wielu zostało na pograniczu, by nadal toczyć walkę. Niebieski Kaftan przegrał bitwę, nie uzna jednak ostatecznej porażki.* Tecumseh również odgrażał się, że wojna jeszcze trwa. Czyżby Francois zdecydował się brać w niej udział aż do końca Nie wydawało jej się to prawdopodobne. Walki mogły trwać jeszcze wiele miesięcy, jeśli nie lat, a on przecież obiecał... W połowie września nie mogła już usiedzieć w miejscu. Poprosiła pułkownika Hinkleya, komendanta garnizonu w Deerfield, aby zasięgnął wieści o Francois pośród weteranów bitwy pod Zaporą z Pni. Minęły już dwa miesiące, a on wciąż nie dawał znaku życia. Pułkownik obiecał, że postara się rozproszyć obawy Sary. Wróciwszy do Shelburne, usiadła przy dzieciach, które bawiły się na dworze. Nagle wydało jej się, że ze skraju lasu przygląda im się jakiś mężczyzna. Miał na sobie indiański * 3 sierpnia 1795 — a więc rok po opisanych wydarzeniach — Niebieski Kaftan i Mały Żółw podpisali w Greenville układ pokojowy, na mocy iktórego Indianie stracili dolinę Ohio. Około roku 1805 Tecumseh zaczął tworzyć wielką konfederację plemion, mającą powstrzymać napór białych. Początkowym sukcesom położyła kres klęska nad Tippecanoe w 1811 r. W rok później sprzymierzone plemiona jeszcze raz stanęły do walki u boku Anglików, lecz wraz z nimi zostały wyparte z niepodległych stanów (przyp. tłum.). 19 Duch 289 DANIELLE STEEL DUCH strój, ale nie zachowywał się jak Indianin. Zanim zdążyła do niego podejść albo wysłać chłopców, żeby zapytali, kim jest, mężczyzna zniknął. Wieczorem Sara stała długo przez domem, obserwując zachód słońca. Czuła się niepewnie. Dwa dni później zobaczyła go znowu. Patrzył na nią, a potem zniknął jeszcze szybciej niż ostatnim razem. W tydzień po jej wizycie w garnizonie komendant osobiście przyjechał ją odwiedzić. Właśnie otrzymał wieści od zwiadowcy, który wrócił z Ohio. Sara domyśliła się, jakie to były wieści, nim je wypowiedział. Francois poległ pod Zaporą z Pni. Zginęło zaledwie trzydziestu kilku ludzi, lecz on znalazł się wśród nich. Czuła to. Przeczuwała, że Niebieski Kaftan w końcu go zabije. Nagle zrozumiała, kim był mężczyzna widziany w lesie. Francois przyszedł się z nią pożegnać. Siedziała bez ruchu, słuchając nowiny, która obróciła w ruinę jej świat. Hinkley złożył jej wyrazy współczucia i szybko się pożegnał. Sara wyszła przed dom, żeby popatrzeć na dolinę, którą Francois tak bardzo ukochał. Czuła w głębi serca, że jego duch nigdy jej nie opuści. O świcie następnego dnia pojechała konno do wodospadu. Tyle wspomnień... tyle rzeczy, które jeszcze chciała mu powiedzieć... Wiedziała już, że nie będzie miała więcej dzieci. Marie-Ange była ostatnia. Francois był wielkim wojownikiem, wielkim człowiekiem; jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała... Hrabia de Pellerin — Biały Niedźwiedź Irokezów. Będzie im musiała przekazać tę bolesną wiadomość. Patrząc na spadającą z wysoka kaskadę, Sara uśmiechnęła się przez łzy do swoich wspomnień. Wielkie krople spłynęły Charliemu po policzkach. Jak to się mogło stać Spędzili razem zaledwie cztery lata. Dlaczego tak mało Jak można tyle cierpieć i tak niewiele otrzymać w zamian Tylko cztery lata z ukochanym mężczyzną... Ale Sara patrzyła na to inaczej. Była wdzięczna losowi za każdy 290 dzień, każdą chwilę, każde z trojga dzieci, jakie Franęois jej dał. W następnych latach zapisy były bardziej lakoniczne i rzadsze. Mimo to Charlie wiedział, że wiodła spokojne życie. Dożyła osiemdziesiątki w domu, który zbudował dla niej mąż. Nigdy nie pokochała innego mężczyzny i nigdy go nie zapomniała. Żył dalej w ich dzieciach, tak jak ona. Nigdy też nie ujrzała już zjawy na polanie. Francois pożegnał się z nią i odszedł. Ostatni zapis dokonany został ręką jednej z córek Sary. Pisała, że matka miała dobre życie i doczekała sędziwego wieku. Ojciec, którego żadne z nich nie pamiętało, był stale obecny w jej wspomnieniach. Na zawsze zachowała w sercu wielką miłość do niego, zaś jego prawość i odwagę stawiała im za wzór. Były one także przykładem dla wszystkich, którzy go znali. Podpisano: Francoise de Pellerin Carver, 1845. Pod spodem widniał dopisek: Niech Bóg przyjmie ich do swojej chwały. Charakter pisma Francoise przypominał nieco rękę Sary. Na tym kończył się dziennik; nie wiadomo, jak potoczyły się losy jej dzieci. — Żegna] — wyszeptał Charlie ocierając łzy. Przez chwilę próbował sobie wyobrazić, czym on sam byłby bez Sary — bez tej wyjątkowej, wspaniałej kobiety... Kiedy wszedł do sypialni, posłyszał szelest sunącej po podłodze jedwabnej spódnicy. Poderwał głowę; zobaczył znikającą w mroku sylwetkę w niebieskiej sukni. Nie był pewien, czy naprawdę ją widział, czy to tylko wytwór jego imaginacji. Może tak jak mężczyzna na polanie, przyszła się z nim pożegnać Czy wiedziała, że znalazł jej pamiętniki Jeśli tak, miał nadzieję, że wie także, jak bardzo jest jej wdzięczny; Chciał podzielić się z kimś smutną wieścią, zadzwonić do Franceski. Ale to nie byłoby uczciwe. Rzuciłby cień na całą resztę jej lektury. Ponadto była trzecia w nocy. Położył się więf na łóżku, wciąż mając przed oczyma jej obraz. Bolał naci śmiercią Franęois i Sary, jakby dziś utracił dwie ukochane osoby. W domu panowała cisza i po chwili Charlie zasnął jaH kamień. DUCH ROZDZIAŁ 23 Nazajutrz obudziły go promienie słońca wlewające się przez okno. Czuł dziwny ucisk w piersi, jak gdyby stało się nieszczęście. Miewał takie uczucie przy przebudzeniu wiele miesięcy po rozstaniu z Carole. Tym razem jednak nie chodziło o nią, a o coś, czego nie mógł sobie przypomnieć... Ależ tak, Sara. Franęois zginął. Ona też umarła, prawie pięćdziesiąt lat później. Taki szmat czasu musiała żyć bez niego. Najgorsze, że teraz nie miał już co czytać. Sara go opuściła, przedtem wszakże nauczyła go jeszcze jednego: że życie jest takie krótkie i bardzo cenne. Co by było, gdyby nie otworzyła drzwi swego serca przed Francois Mieli dla siebie tylko cztery krótkie lata, ale były to najlepsze lata jej życia. Dzięki nim wszystko, co zdarzyło się wcześniej, stało się nieistotne. Dumał o tym pod prysznicem, aż nagle przyszła mu na myśl Francesca. Zmieniła się w czasie pobytu w Paryżu. Dostrzegł to w jej oczach, gdy przyjechał po nią na lotnisko. Podejrzewał, że zmiana ta sięgała głębiej, niż przypuszczał. Nie mógł się już doczekać wieczoru. Czuł, że godziny będą mu się dłużyć bez końca. Ubierając się, posłyszał stuk kołatki u frontowych drzwi. Pewnie to Gladys Palmer. Poza nią i Francesca nie miał znajomych w Shelburne, a z Francesca umówił się dopiero na siódmą. Nie pojmował, dlaczego właściwie nie zaproponował, by spotkali się wcześniej. Biegnąc w dół po schodach wyjrzał 292 przez okno i zobaczył Francescę. Stała pod drzwiami ze spłoszoną miną. — Przepraszam — powiedziała marszcząc nerwowo brwi. Z uśmiechem poprosił ją do środka. — Pomyślałam, że... Przed chwilą odwiozłam Moniąue do koleżanki, to niedaleko stąd i... — Miała łzy w oczach i była zdenerwowana do ostateczności. Myślała właśnie o tym, że nie powinna tu przyjeżdżać, ale stało się. Wykrztusiła: — Chciałam cię prosić o dalszy ciąg dzienników. Stanęłam na tym, jak Sara dotarła do Bostonu i wybiera się do Deerfield. — To zaledwie początek — rzekł w zadumie. — Dla niej wszystko się dopiero zaczyna. Skończyłem wczoraj w nocy ostatni zeszyt i poczułem się tak, jakby umarł mi ktoś bliski. — Charlie ze smutkiem zapatrzył się w dal, po chwili jednak dodał weselszym tonem: — Cieszę się, że wpadłaś. Nie mogłem dociec, któż to puka do moich drzwi. W powieściach w ten sposób zjawia się albo gospodyni po czynsz, albo policja — zażartował i powtórzył: — Tak się cieszę, że to właśnie ty. Spojrzał na nią i nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Kto wie, może to przyniesie mu szczęście Może z czasem nabierze szczególnego znaczenia Spytał: — Czy chciałabyś wybrać się ze mną na przejażdżkę — Jasne — oświadczyła z wyraźną ulgą. Ta wizyta kosztowała ją wiele odwagi. — Dokąd — Zobaczysz — odparł tajemniczo. Złapał płaszcz i wyszedł z nią do samochodu. W ciągu paru chwil pokonali krótki dystans, który Sara tak często przebywała pieszo, nawet gdy była w ciąży. Francesca poznała to miejsce. Była tu kiedyś z Moniąue, zrobiły sobie nawet piknik, tak im się podobało. Ale na razie tylko Charlie wiedział, że to ten sam wodospad, o którym Sara pisała w swoich pamiętnikach. — Piękny, prawda — zagadnął, stojąc obok niej. Wodospad pokryty był lodem, przez co wyglądał jeszcze bardziej majestatycznie. — To miejsce miało dla nich szczególne znaczenie, bo... Urwał i powoli przyciągnął Francescę do siebie i pocałował. Od chwili gdy się poznali, powiedzieli sobie już wystarczająco wiele o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; 293 DANIELLE STEEL o ludziach, którzy ich zdradzili, i bliznach, które będą nosić do śmierci. Może pora już przejść od słów do czynów — za przykładem Sary i Francois. Kiedy wreszcie przestał ją całować, uśmiechnęła się i delikatnie położyła mu palec na ustach. — Cieszę się, że to zrobiłeś — szepnęła. — Ja też — odparł bez tchu. — Wątpię zresztą, czy zdołałbym się dłużej powstrzymywać. — To dobrze, że się nie powstrzymałeś. Byłam taka głupia... — Francesca przykucnęła na skale, w której wciąż widniało znane mu zagłębienie. Prawdopodobnie stali w tym samym miejscu, w którym Franęois całował Sarę. — Kiedy przeczytałam jej dziennik, zdałam sobie sprawę, że wszystko, co mi się przytrafiło, było takie... nieważne. — To nie było nieważne — sprostował — ale masz to już za sobą. Pokonałaś swoją przeszłość. Tak jak Sara. Francesca skinęła głową, podniosła się i ruszyła dalej. Charlie podał jej rękę, a po chwili objął ją ramieniem. — Tak się cieszę, że przyszłaś — powtórzył. — Ja też — uśmiechnęła się. Wyglądała teraz o wiele młodziej niż wtedy, gdy ją poznał. Miała zaledwie trzydzieści jeden lat, a on — dopiero czterdzieści dwa, i całe życie przed sobą. Wspaniałe uczucie, zważywszy, iż jeszcze niedawno oboje byli święcie przekonani, że nic ich już nie czeka. Teraz znów mieli o czym marzyć. Gdy wsiedli do samochodu, Charlie spytał, czy wciąż może podjąć ją kolacją. Zaśmiała się z powagi, jaka zabrzmiała w jego słowach. — Bałem się, że do wieczora będziesz już mną zmęczona — wyjaśnił. — Istotnie, mogłoby tak się zdarzyć. Ale... nie sądzę, by mi to groziło — powiedziała, kiedy całował ją w samochodzie, a potem znów, gdy wysiedli — i nagle cała samotność, ból i gniew Franceski zaczęły topnieć w jego uścisku. Ich ślady zmyła fala radosnej ulgi. Długo stali w ogrodzie. Charlie opowiadał jej, że chce porozmawiać z Gladys o kupnie pałacyku, myśli też o otwarciu w Shelburne firmy specjalizującej się w renowacji starych 294 DUCH domów. Francesca rumieniła się uroczo, kiedy każde zdanie pieczętował pocałunkiem. Byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli kobiety, która przyglądała im się z okna na piętrze. Patrzyła na nich z uśmiechem, a po chwili z wolna zniknęła za firanką. Potem Charlie otworzył drzwi i trzymając Francescę za rękę, w milczeniu poprowadził ją na górę, do sypialni Sary. Pokój był pusty, lecz oni nie przyszli tu szukać duchów. Przyszli, by odnaleźć się nawzajem. Dla nich wszystko dopiero się zaczynało. Wydawnictwo Książnica sp. z o.o. Katowice 1998 Wydanie drugie Skład i łamanie: Z.U. Studio P , Katowice Druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza