Andrzej Zimniak Spotkanie z wiecznością - Phil... czy wciąż utrzymujemy się na środku Rzeki? - głos Heleny był cichy i lekko zachrypnięty. - Chyba widzisz - odparł opryskliwie, wpatrzony w falujące na zielonym ekranie linie. Prawą dłoń zacisnął tak mocno na dźwigni awaryjnego sterowania, że zbielała, nieruchoma pięść wydawała się jak wykuta z marmuru. - Autopilot? - nie wytrzymał Walt. - Wyłączyłem - Philip również nie silił się na budowanie okrągłych zdań - za dużo obwodów kontrolnych. Powierzchnia sufitowa sączyła do sterowni mdły, fioletowy blask o natężeniu ledwie wystarczającym do rozróżnienia poszczególnych przycisków i dźwigni. W dusznym powietrzu unosił się wciąż jeszcze nikły, lecz wyraźnie wyczuwalny zapach smarów i przegrzanej izolacji kabli elektrycznych. - Według szacunkowych obliczeń za sześćdziesiąt sekund odnoga C-12 do zastoiska wokół Czerwonego Karła X-KL-139... - mówiła Lorna powoli i sennie. Walt spojrzał badawczo na jej siną w tym upiornym świetle twarz. Znowu plynn - pomyślał. - Włącz komputer! - warknął Philip. Powolnym ruchem wyciągnęła ramię, dbając o to, by dłoń zwisała luźno, a wypielęgnowane palce zawijały się lekko ku górze. Wciąż ta cholerna kokieteria - Walt poczuł błyskawicznie narastającą wściekłość - ta idiotka nawet w trumnie będzie musiała wyglądać pociągająco! Kontrolny segment centralnego komputera rozjarzył się błyskami lamp sygnalizacyjnych - wydawało się, że wszystko jest w porządku. - Statek do skrętu w C-12 w kierunku X-KL-139 - Lorna nadal nie objawiała pośpiechu, a może to tylko nerwy Walta odmawiały posłuszeństwa? - Włącz autopilota - matowy głos o nosowej, telefonicznej modulacji wypełnił sterownię. Philip gwałtownie szarpnął dźwignię - kilka tarcz wskaźnikowych rozjarzyło się zielonym blaskiem. Ostatnia rezerwa - jęknął. - Możliwe wejście w C-12 za dwadzieścia osiem sekund. Sterowanie chwytakami energii. Prawdopodobieństwo awarii zero koma cztery. Czekam na potwierdzenie. - Wykonuj manewr! - Czekam na potwierdzenie... - Dowódca statku do centralnego komputera: wykonaj manewr wejścia w odnogę C-12! - Philip prawie krzyczał, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Walt nigdy nie widział go w takim stanie. - Przejmuję sterowanie statkiem - oznajmił jednostajny, bezosobowy głos. - Będę meldował na bieżąco. Pełna gotowość do wykonania manewru. Schodzę z głównego nurtu. Siedzieli sztywno w fotelach, dłonie nerwowo zaciskały się na oparciach. Dobrze wiedzieli, że to ich ostatnia szansa. - ...dwanaście sekund do zwrotu. Dalej Rzeka ciągnęła się dziesiątkami lat świetlnych, rosnąc i potężniejąc, nabrzmiewając dopływami z młodych lub ekspandujących słońc, gnała gdzieś w głąb Galaktyki ogromniejącym strumieniem energii. - ...dziesięć sekund. Statek na skraju głównego nurtu z dopuszczalną granicą tolerancji... Lecz nigdzie po drodze, aż do granicy ludzkiej penetracji, nie było tak korzystnego wyjścia. - ...sześć sekund... Opuścić rzekę można zawsze, lecz co w ich sytuacji da wyjście choćby nawet o pół roku świetlnego od jakiejś gwiazdy? - ... trzy sekundy... Wejście do tej odnogi otworzyła im chyba Opatrzność. Tak, Walt modlił się teraz jakimiś dziwnymi, wymyślonymi na własny użytek słowami. Odnoga i zastoisko energii, z którego wyciekają drobne strumyki, dając początek nowym rzekom... Cud, po prostu cud, że właśnie tutaj... - ...zero! Teraz. Lecz jeszcze istnieją, trwają w tym cyrkowym, fioletowym świetle, cztery zastygłe w bezruchu sylwetki, każde z nich ze swoim dzikim, zwierzęcym pragnieniem życia dalej, życia za wszelką cenę, jeszcze choćby przez rok, dwa, może dziesięć... A przecież jest więcej niż pewne, że już niedługo... Lecz żyją! Nie rozerwały ich na strzępy potężne wiry, których energia mogłaby zmiażdżyć całe planety, nie zgniotły kruchych osłon statku turbulencje, zawsze występujące przy każdym rozwidleniu czy dopływie. Przedostali się. - Jesteś wspaniały, komputerku. Dałabym ci wszystko, czego byś tylko zapragnął - Lorna pierwsza przełamała zastygłą wokół nich ciszę, pieszcząc długimi palcami wypukłości osłon lamp sygnalizacyjnych. Jej głos łamał się ze wzruszenia. Napięcie ostatnich chwil nagle znikło, zamieniło się w euforyczne podniecenie. - I ja też, i ja też!! - histerycznie piszczała Helena. Rzuciła się na monitory, rozpłaszczając białe dłonie na ekranach. - No masz, malutki, spróbuj... - Właściwie dlaczego komputery buduje się bez odpowiedniego osprzętu pomocniczego? To przecież nic trudnego, mała przystawka... Wszak maszyny zastępują ludzi, zwłaszcza niektórych... - z Lorny opadła już niedawna ospałość, patrzyła teraz wyzywająco w stronę Walta. - No, dość tego, nie szaleć, na miejsca! - krzyknął Philip, rozprostowując zgarbione plecy i przeciągając się, aż zachrupały stawy. - Helcia, skończ zaloty, bo stanę się zazdrosny i rozwalę tę maszynkę. - Co z energią? - Walt zaczął przychodzić do siebie. - Do licha! Lorna, natychmiast wyłącz komputer! otrząsnął się Philip, przerzucając dźwignię autopilota. Dwa sektory zgasły jak zdmuchnięte nagłym przeciągiem roje świeczek. - Dobra. Walt, przejmij ręczne sterowanie. Ty jesteś dobry w takich wąskich kanałach. - Przejmuję - uchwycił dźwignię i uruchomił mechanizm. Zielone oko ekranu rozbłysło plątaniny przelewających się linii, przypominających delikatnie falujące, smukłe wodorosty. - Włącz filtry, duszę się - prosiła Lorna. - Niema mowy - Philip otarł pot z czoła. - Dopiero za godzinę. Wytrzymasz. - Sadysta. - Może mam ująć energii deakceleratorom, żeby nasza ślicznotka mogła odetchnąć zapachem morskiej bryzy? - tłumaczył Philip swoim sposobem, nie żałując nieszkodliwych złośliwości. - Już dobrze, szefie. Wiem, że jesteś najmądrzejszy. - Zajmij się czymś, na przykład poczytaj nam o tym Czerwonym Karle - wskazał na ekran. - Poczytaj...? - Tak, wieziemy podręczną bibliotekę, przygotowaną właśnie na takie wypadki. - Mam lepszy pomysł. Prześpię się. - W porządku. Przynajmniej nie będziesz marudzić. - Czy ja_ też mogę? - Helena uniosła swoją płaską, bladą twarz, która Waltowi zawsze kojarzyła się z tarczą zegara. - Chyba nie będę potrzebna... - Walt...? Philip wolał podzielić odpowiedzialność. - Niech śpią, będziemy zmieniać się co godzinę. Jeszcze jakieś pół doby i osiągniemy zastoisko, a później skok na orbitę Karła już kosztem jego własnej energii. - Dobra. Śpijcie sześć godzin - uciął Philip - potem zmienicie nas. W rejon zastoiska wchodzimy w pełnej gotowości, nie wiadomo, co tam napotkamy - był wystarczająco ostrożny, a jednocześnie szybki w podejmowaniu decyzji, aby zostać zupełnie niezłym dowódcą. Kobiet nie trzeba było ponaglać - prawie jednocześnie opuściły oparcia foteli i założyły opaski hipnotyczne. Ciszę sterowni wypełniły ich miarowe oddechy. Walt pilotował spokojnie, naprowadzając statek ciągle na główny nurt, skąd uparcie spychały go drobne zawirowania. Umiejętnie omijał większe turbulencje i uskoki, mogące zagrozić ochronnemu pancerzowi pól siłowych. Plątanina wiotkich linii zamazywała się coraz częściej, powieki ciężko opadały na bolące oczy. - Mów coś - czuł, że usypia. Olbrzymie napięcie kilku ostatnich dni dawało znać o sobie. - Tak, tak - Philip niechętnie uniósł głowę; on też miał dosyć. - Pamiętasz coś o tym Karle? - Nic. Kto mógłby przypuszczać... - No pewnie. Tylko tak pytam. Ja też znam zaledwie jego symbol. - Możemy na chwilę włączyć... - Nie, to zbyteczne. I tak nie jestem pewien, czy zdołamy pokryć w pełni deakcelerację aż do momentu wejścia na orbitę. - Jak to, nie jesteś pewien? Przecież przyspieszenia rozerwą nas na strzępy. Phil, to są prędkości przyświetlne... - Nie jestem dzieckiem, nie musisz mi tego tłumaczyć - żachnął się i gwałtownym ruchem wyłączył i tę namiastkę oświetlenia, która mdłym blaskiem dotychczas napełniała kabinę. Teraz tylko jeden ekran na zielono barwił ich zmęczone twarze. - Lorna jest jakby trochę nie w formie - niezbyt zręcznie zagaił Philip. Walt drgnął lekko, co nie uszło uwadze tamtego. - Zdarza się każdemu - mruknął. - A kobietom co dwadzieścia osiem dni, nie licząc okresów melancholii. - Coś taki na nią cięty? - wpadł mu w słowo. - Ona wyraźnie cię lubi... - A ja, wstręciuch, nie porywam jej natychmiast do łóżka, prężąc męską pierś i nie sprawdzam się przynajmniej przez osiem godzin na dobę? O to ci chodziło? - Walt był zły, że dał się wciągnąć w tę rozmowę. - Mój drogi - Philip wydawał się zaskoczony jego nagłym wybuchem - uważaj na stery. - Nie obawiaj się. - Wiem, że to są sprawy osobiste... - Więc zmieńmy temat. - ... ale jako dowódca chciałbym ci o czymś przypomnieć - dodał już bardziej oficjalnie. - Wiesz, dlaczego loty załogowe wykonuje się mieszanymi żeńsko-męskimi czwórkami? - Wiem i wszystko rozumiem, ale zrozum i mnie, Phil zmienił ton, mówił teraz na pozór spokojnie, tak jakby tłumaczył jakiś prosty problem średnio rozgarniętemu uczniakowi. - To nie jest obowiązek, żaden regulamin ode mnie tego nie wymaga. - Jego twórcy sądzili, że wystarczy nie zabraniać. - No i widocznie omylili się, przynajmniej w tym jednym przypadku. - Ciekawe... - mówił Philip jakby do siebie. Dotychczas cieszyłeś się sławą niezłego kobieciarza, no i wasza matrymonialna korelacja komputerowa także wypadła nie najgorzej... - Takie rzeczy też się analizuje? - Walt spróbował udać zdziwienie. - Mój drogi - Philip zaczerpnął stęchłego powietrza i zakrztusił się - nie doceniasz tego aspektu sprawy. Na Ziemi możemy bawić się w fałszywą kokieterię, ale tutaj, w warunkach najwyższego obciążenia psychicznego i ustawicznego zagrożenia, liczba stresów musi być zredukowana do minimum. Psychofizjologiczne potrzeby organizmu powinno się zaspokajać w maksymalnie możliwym stopniu. - Czyżbym źle wypełniał obowiązki? - z głosu Walta znów przebijało zniecierpliwienie. - Nie o to chodzi. Ty i Lorna jesteście w ciągłym stresie, nie zaspokojeni, błądzicie myślami daleko, słowne utarczki są na porządku dziennym. Trudno w tym przypadku mówić o zgranej załodze, choć służbę pełnicie poprawnie. Może nadejść chwila próby, kiedy właśnie zabraknie nam tego jednego kwantu wytrzymałości psychofizycznej, którą niepotrzebnie trwonicie... - A czy nie pomyślałeś o tym, że gdyby wszystko poszło po twojej myśli, mogłoby być jeszcze gorzej? Że intuicyjnie bronimy się przed zupełną klęską? Że coś tu nie gra? - To ty się bronisz - mruknął i zaniósł się suchym kaszlem. - Może jednak włączymy filtry? - Mówiłeś, że za godzinę - odparł Walt ze złością. Może zmniejszysz moc deakceleratorów? - Nie rzucaj się, stary. Zrozum, że ja chcę tylko dobrze i jako człowiek, i jako dowódca. - Może byś sam spróbował z obiema, jeśli tak ci to leży na sercu? - To jest wyjście, ale w sumie spowodowałoby więcej złego niż dobrego - odparł poważnie. - Myślałeś o tym? - Walt odwrócił się nagle, na chwilę zapominając o sterach. Czuł żal i najzwyklejszą zazdrość. - No widzisz - zaśmiał się Philip - sam pomysł cię denerwuje. Nie, nie martw się, nie będzie tutaj układów trzy do jednego. - Jest to mi najzupełniej obojętne - burknął i ujął ster. Na ekranie coraz szerzej rozlewała się czerwona plama zbliżającej się gwiazdy. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Śpią jak zabici - Helena pełnym krytycyzmu spojrzeniem obrzuciła wypoczywających mężczyzn. Puściła drążek sterowy, który zaczął przechylać się na boki, jak gotujący się do ataku grzechotnik. - To zabawne - Lorna mówiła powoli, swoim zwykłym, sennym głosem - ale w trakcie głębokiego hipnotycznego transu bardzo łatwo byłoby poderżnąć im gardła. - Zwariowałaś?! Twoje żarty nie są najlżejszego kalibru. - Już dobrze, nie będę cię straszyć. Tylko, widzisz, to niezupełnie był żart. Czasem przychodzą mi na myśl takie głupstwa. - Naprawdę zaczynam się ciebie bać. Philip powiedziałby, że jesteś niezrównoważona psychicznie. - Do diabła z Philipem! Cytujesz go jak wyrocznię. - No tak - westchnęła - o Walcie nie powiedziałabyś w ten sposób. - Powiedziałabym dokładnie to samo - odparła chłodno. - Poza tym to nie twój interes. - Przepraszam - bąknęła Helena, czerwieniąc się lekko, lecz nie spuszczając ciekawego wzroku z twarzy koleżanki - nie chciałam cię dotknąć. - Czym miałabyś mnie dotknąć? - wydęła wargi Lorna. - Co właściwie dzieje się na zewnątrz? spojrzała w zielonkawe oko ekranu. - Nic ciekawego. Dryfujemy do brzegu zastoiska. Może zbudzimy naszych panów? - Tak... nie, na razie nie. Po co? - No, trzeba wyjść w przestrzeń z tego bajora. - Możemy zrobić to same. Nawet regulamin przewiduje takie sytuacje. - Lecz tylko wtedy, gdy ryzyko jest mniejsze od jednej setnej. - Poradzimy się - Lorna przerzuciła dźwignię komputera i podała parametry operacji. - Ryzyko manewru mniejsze od trzech razy dziesięć do minus trzeciej - meldował bezosobowy głos limitowane niezawodnością podzespołów statku. Wyjście można rozpocząć za pięćdziesiąt dwie minuty. Okres trwania manewru: cztery koma pięć. Wielkości czasowe podane w zaokrągleniu w górę do pół minuty. - Wyłącz go, szkoda energii. - Dobrze, już się robi. Może astronom rozejrzy się po okolicy? - Po co? - Helena wzruszyła ramionami. Nie znosiła, jak ktoś wtrącał się w jej profesjonalne sprawy. Zresztą jak wszyscy członkowie załogi. - Ach, chciałam po prostu zobaczyć tego Karła. To takie piękne: czerwone morze płomieni... - Co za romantyczny cybernetyk. Powinnaś była zostać poetką - roześmiała się Helena. - Masz swojego Karzełka - włączyła boczne ekrany. Na jednym z nich zapłonęła czerwona tarcza gwiazdy. - Za każdym razem urzeka mnie taki widok. Czy tam, w temperaturze sześciu tysięcy stopni, mogłaby istnieć jakaś forma życia? - Pięciu tysięcy dwustu - poprawiła Helena, odczytując dane. - No, wszystko w normie. Natężenie promieniowania na zwykłym poziomie, obecności meteorów ani obłoków gazowych nie stwierdzono. Obserwacje poczyniono zgodnie z regulaminem. Zadowolona? Lorna nie odpowiedziała, wpatrzona w pałający czerwonym blaskiem ekran. Zupełnie jakby dostrzegała jakieś potwory, przemykające pośród plazmowych chmur. - Aha, zapomniałam o mapie gwiazdowej. Ale do tego potrzebny mi jest twój komputer. Hej, zbudź się, marzycielko! Lorna drgnęła i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem. - Oj, naprawdę potrzebny ci... - mruknęła Helena, lecz w porę ugryzła się w język. - Włącz komputer, cybernetyku. - Dobrze, nie krzycz tak. - Helena do centralnego komputera. Symulowany i rzeczywisty obraz mapy nieba na monitor trzeci komenderowała. - Sprzężenia sektorowe, przesunięcie fazowe wibracyjne uruchamiane ręcznie. - Dlaczego nie puścisz analizatora? - Za dużo żre. - Przecież za godzinę otworzymy anteny. - To dopiero za godzinę. Wolę nie ryzykować. Helena dostroiła obraz, zoptymalizowała wzmocnienie. Gwiazdy rozpaliły się nienaturalnie mocnym blaskiem, wyglądały jak garście lśniących pereł rozrzuconych po czarnym aksamicie. Po włączeniu wibratora obydwa nałożone na siebie obrazy: rzeczywisty i symulowany, desynchronizowały się pionowo z dużą częstością, co dawało wizualny efekt migoczących przecinków w miejscu niedawnych świetlnych punktów. To wszystko podoba mi się coraz bardziej - sennie myślała Lorna. Przynajmniej od strony kolorystycznej: na tle czarnego” naznaczonego niebieskimi lampkami nieba jasny węzeł włosów Heleny, z boku zaróżowiony blaskiem Czerwonego Karła, świecącego z sąsiedniego ekranu... A może wziąć już plynn? Wtedy w przestrzeni zaczną krążyć niebieskie gazowe latarnie z płomykami jak sople lodu, a włosy dziewczyny rozwieje gorący wiatr od słońca, buchającego splotami czerwieni ze wszystkich monitorów. - ...już niedługo. A ta wariatka śpi! - Słucham? - Lorna z trudem otrząsnęła się z sennego zamroczenia. - Jeśli myślisz, że sama wyprowadzę statek z tego cholernego zastoiska, to naprawdę jesteś w błędzie. Natychmiast budzę Phila i Walta. - Nie - zaprotestowała słabo. - Poczekaj, już wszystko w porządku. Tak długo zmieniałaś sektory, że zdrzemnęłam się trochę. - Raptem pięć minut. A tak w ogóle to Phil powinien cię zbadać. Wyglądasz nieszczególnie - Helena patrzyła na nią ze złością. - Robił to już kilka razy. Nie o takie badanie mi chodzi - uśmiechnęła się Lorna. - Domyślam się - rozchmurzyła się wreszcie. - No, weź się w garść. Za dziesięć minut wychodzimy w przestrzeń. Ale zrobimy im niespodziankę! Wskazała na śpiących i po dziecinnemu klasnęła w dłonie. Plynn! Trzeba go zażyć. Senne otumanienie, powracające falami, to znak, że już. Potem wszystko przybierze inne barwy, no i ten blask, chlustający jak przez otwarte w słoneczny dzień okna! Walt stanie się męski, szeroki w barach, piękny... Musi być dla niego dobra, cała złość i żal pójdą w niepamięć, każde spojrzenie wywoła dziwny, niepokojący dreszcz... - Chociaż i tak zbudzą się, mają program - głos Heleny dobiegał z daleka, jakby przebijał się przez grubą ścianę. - Ale już po wyjściu. Raz się przeliczyli - odparła _z przewrotnym zadowoleniem. Wszyscy powoli głupiejemy w tej kosmicznej izolatce - pomyślała nie bez odrazy do siebie i do nich wszystkich. - To niemożliwe! - podniesiony głos Heleny wpadł w wiercący uszy dyszkant. - Co? - niezbyt przytomnie burknęła Lorna, lecz zaraz zobaczyła go: na tle migoczących jak bożenarodzeniowe świeczki niebieskich ogników lśnił wyraźny, silnie promieniujący punkt świetlny. - Przeoczenie przy sporządzaniu mapy? - Jak można nie zauważyć gwiazdy - ...Helena do centralnego komputera. Sprawdzić punkt o największej jasności w sektorze E-5 trzeciego ekranu. - Źródło światła pierwszej jasności gwiazdowej komunikował matowy głos - nie występujące na mapie symulacyjnej. Sugestie: pomiar odległości i badania teleskopowe. - Tyle wiem sama. No, moja miła, co o tym myślisz? odwróciła się do Lorny. - Nowa gwiazda, dotychczas nie skatalogowana? Planetoida? - Ten Karzeł nie ma planet ani planetoid. - Teleskop rozbity... ale można próbować zmierzyć odległość. - Na to też wpadłam. Pierwszy namiar już mam. Zobaczę, może da się uzyskać szacunkowy wynik. Chociaż wątpię, bo przy odległościach tego rzędu... Chwilę manipulowała przy aparaturze, po czym spojrzała na Lornę nie widzącym wzrokiem, jakby wypatrywała kogoś daleko za jej plecami. - I co? - nie była w stanie powstrzymać cisnącego się na usta ziewnięcia. Helena nie odpowiedziała i znów pochyliła się nad aparaturą. Ciche miauknięcia sygnalizacji kontaktowej włączanych obwodów układały się w jakąś dziwną, przypadkową melodię, w kosmiczną kołysankę... - To coś jest tutaj - jej głos był zduszony, słowa z trudem przechodziły przez gardło. - Na orbicie wokół Karła, niecałe sto milionów kilometrów od nas. Lorna czuła wagę wypowiadanych słów, chociaż doznania z zewnątrz musiały przebijać się do niej przez coraz szczelniej zamykającą się powłokę, przez duszny kokon z gęstej, splątanej przędzy. Wstała i chwiejnym krokiem przeszła do toalety. Z niklowanego pudełka wyłuskała sztywnymi palcami małą drażetkę i włożyła do ust. Nie mogła przełknąć, suchy język z trudem dotykał podniebienia. Wreszcie rozgryzła; rozlewającą się po ustach gorycz wypłukała pijąc łapczywie letnią wodę wprost z kranu. Stanęła za Heleną, oparła się o krawędź fotela. W ciemnej tafli ekranu, pośród srebrnych okruchów gwiazd, widziała siebie: wysoką i smukłą, z dumnie uniesioną głową i ciemną falą rozpuszczonych włosów. Zdawała sobie sprawę ze swojej urody: była piękna i na Ziemi, i tutaj. Więc dlaczego... ale to przecież nieważne. Zaraz zbudzi go, a potem wystarczy spojrzenie czy dotyk dłoni, aby odczuwać to samo, co w najbardziej szalonym uścisku. - Co znalazłaś? - spytała Heleny, patrząc z wyższością w jej płaską twarz. I ten kartoflowaty nos, nie, nie rozumiem, co Phil w niej widzi - myślała z dezaprobatą. Tylko włosy ma ładne, złoto i szkarłat, rozwiane teraz gorącym wiatrem. - Ten ob... biekt musi promieniować albo ma olbrzymią powierzchnię - Helena jąkała się z podniecenia, tym razem nie zwracając większej uwagi na euforyczny stan towarzyszki. - Ja... kaś nie skatalogowana stacja badawcza? Może boja sygnalizacyjna? Zbudź ich, Lorna, n... na miłość boską...! - Nie ma mowy - rzuciła zdecydowanie, siadając w fotelu i zapinając pasy. - Natychmiast wychodzimy z tego bajora, bo zdryfujemy znowu na sam środek. Lorna do centralnego komputera! Polecam przeprowadzenie operacji wyjścia z zastoiska energii w przestrzeń. - Przyjąłem. Wobec braku szczegółowych instrukcji przeprowadzam najprostszy wariant manewru. Przejmuję sterowanie statkiem. - Czyś ty naprawdę zwariowała? Przecież to jest... niedopuszczalne - Helena aż uniosła się w fotelu. - Zapnij pasy! - ...będę meldował na bieżąco. Rozpoczęcie manewru za cztery minuty. Procedura standardowa: hamowanie chwytakami energii do szybkości zero względem zastoiska i wyjście za pomocą napędu fotonowego. Uwaga: stan zapasu energii krytyczny. Wyjście na minimalnej prędkości, czas trwania: piętnaście minut... - Przecież należy ogłosić gotowość drugiego stopnia! Prz... ed nami nieznany obiekt. - Przyjmuję pełną odpowiedzialność. Nie możemy odwlekać ładowania baterii. - To ty mówisz o odpowiedzialności?! Popatrz na siebie... - nie wytrzymała Helena. - Nie dyskutuj - Lorna tylko nieznacznie podniosła głos. - Phil zrobiłby w tej sytuacji to samo. Żeby cokolwiek przedsięwziąć, musimy jak najprędzej mieć energię. Inaczej jesteśmy tylko unoszoną przez prąd łupiną. Zaś jeśli chodzi o myślenie, robię to teraz znacznie sprawniej od ciebie i świetnie o tym wiesz zakończyła, akcentując ostatnie słowa. Helena zacisnęła dłonie, lecz przemogła się i zapięła pas. W kabinie zawisła ciężka cisza. Czerwony blask, wypełniający sterownię, był jak łuna dalekiego pożaru. Lorna przez półprzymknięte powieki widziała pełgające po ścianach i suficie płomienie, liżące pulpity i ekrany, wysuwające gorące języki w ciemną przestrzeń, w stronę rozsypanych pośród czerni brylantów... Walt... gdzie on jest teraz, chciałaby dotknąć jego szerokiej, włochatej piersi, unoszonej miarowym oddechem... - ...Uwaga, za pół minuty uruchamiam silnik fotonowy. Wszystkie konieczne do przeprowadzenia manewru podzespoły pracują normalnie. Uwaga, za dziesięć sekund uruchamiam silnik... Zaraz znajdą się w przestrzeni i będą mogli rozłożyć _ potężne lustra pól, chłonących energię. Promienie Karzełka przydadzą się na coś, zamiast ginąć w dalekiej pustce - ułożyła wygodnie głowę i rozluźniła mięśnie. Niewielkie, lecz ostre szarpnięcie, niecałkowicie skompensowane przez deakceleratory, lekko podrzuciło jej bezwładne ciało, przeniknęło nerwy skurczem strachu, spłynęło gorącym prądem po brzuchu, aż zabolało dziwnie i piekąco, ale jeszcze nie była to rozkosz, bo zbyt wiele miała w sobie lęku. - ...Statek opuścił zastoisko energii i znajduje się w wolnej przestrzeni. Manewr przebiegł bezawaryjnie... - Lorna do centralnego komputera: rozepnij maksymalną liczbę pól energochłonnych do ładowania baterii. - Rozpinam dwa pola, mechanizmy trzech pozostałych wymagają naprawy. Przystępuję do ładowania baterii. - Możesz ich budzić - pozwoliła Helenie, która i tak już klęczała przy fotelu Philipa, ściągając z jego głowy hipnotyczną opaskę. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Wisiała przed nimi jak wielka dojrzała brzoskwinia, lekko spłaszczona żółta kula skąpana w jasnym cynobrze, z bladymi, przesiąkającymi od wewnątrz, rozmytymi plamami rumieńców. Jej dziwnie gładką, nie zrytą meteorytami i nie pokruszoną erozją powierzchnię otulała gruba warstwa ciężkich, mało aktywnych gazów. - Co o tym sądzicie? - spytał ostrożnie Philip zaraz po dokonaniu wstępnych obserwacji. - Nie skatalogowana planeta - Helena lubiła zabierać głos jako pierwsza. - To jasne - żachnął się. - Co więcej? Lorna zajęta była głównie Waltem, ale równocześnie bezwiednie śledziła wątek prowadzonej rozmowy i obserwowała wyświetlane na ekranie wyniki automatycznie prowadzonych badań i analiz. Jak zwykle w tym stadium pobudzenia, wszystkie zmysłowe kanały percepcyjne miała szeroko otwarte. Odezwała się głębokim, lekko drgającym głosem. - Według mnie istnieją tylko trzy możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze: planetę z jakichś bliżej nie określonych powodów pominięto przy sporządzaniu mapy Kosmosu... - Bzdura - wpadł jej w słowo Walt. - Przeoczenie globu takich rozmiarów jest niemożliwością. - Lorna nie mówiła o przeoczeniu - wtrącił Philip. Chodzi o pominięcie, co jest znacznie szerszym pojęciem. - To też nie wydaje się logiczne. Dalekich kosmicznych ekspedycji już od dawna nie dzieli się na cywilne i wojskowe. Dysponujemy zawsze pełnym zasobem informacji. - Istnieje też ewentualność - Lorna mówiła półgłosem, jakby do siebie - przechwycenia globu przez Karła już po sporządzeniu mapy. Planeta mogła być kosmicznym podróżnikiem lub przybłędą, zależnie od punktu widzenia. - Tak, to jest możliwe. Trzeba porównać składy chemiczne planety i gwiazdy - Philip, zafrasowany, pocierał dłonią policzek. - Dotychczas nie ustalono definitywnie, czy nasz Księżyc został kiedyś przechwycony przez Ziemię, a wy chcecie tutaj... - Walt był wciąż kontra. - Tutaj problem może być prostszy - uciął Philip. Jaka jest trzecia hipoteza? - zwrócił się do Lorny. - Trzecia mieści w sobie wszystkie pozostałe, na których przedstawienie nie stać nas w tej chwili wydęła wargi w bezgłośnym uśmiechu. - Bo chyba nie sądzisz, że właśnie dotarliśmy w tych dywagacjach do granic pomysłowości Natury? - Nie czas na zabawę w słowa - burknął Walt. - Co robimy? - Należy skompletować standardowy zespół danych o planecie i po powrocie nanieść go na mapę. To chyba nasz obowiązek - Helena nie miała wątpliwości. - Też tak myślę - przytaknął Philip. - Tym bardziej że automaty nie uporają się tak szybko z usterkami naszego statku. Paskudnie nam się wtedy dostało. Czy są pytania? - Ponieważ i tak nie mamy co robić, możemy rozszerzyć program badań - znów zaproponowała Helena. - Na przykład: zejście załogowe... - Jak będzie po co - Walt wzruszył ramionami. Automatyczne sondy zwykle wystarczają w zupełności. - Nie zapominajcie - Lorna odkaszlnęła, daremnie usiłując pozbyć się chrypki - że mamy do czynienia z nieco zagadkową planetą, która pojawiła się w tym miejscu nie wiadomo skąd. - No właśnie. Może w środku aż roi się od myślących, ale jadowitych jaszczurek albo wściekłych pasikoników? - zaśmiał się Walt, a Helena zawtórowała mu piskliwym głosem. - Na wszelki wypadek zastosujemy dodatkowe środki ostrożności - wkroczył Philip. - No dobrze. Zaczynamy od sondy. To potrwa parę minut. Lorna stanęła tuż za Waltem, delikatnie objęła oparcie jego fotela. Zdawało się jej, że dłoń ledwie muskająca silne, męskie ramię sama przenika pod cienką materię koszuli, prześlizguje się po gładkiej skórze, chłonie ciepło napiętych mięśni. Trwało to chwilę, sekundę, a może minutę, godzinę? Otrząsnął się niecierpliwie, jakby odganiał natrętną muchę, lecz to przelotne dotknięcie wystarczyło jej, aby sufit, ściany i aparaturę pokryły niecierpliwie pełgające jęzory płomieni, aby Czerwony Karzeł napuścił przez otwarte monitory czeredę niesfornych gnomów, pilnie strzegących zakazanego, upragnionego skarbu. Pod czaszką, w tyle głowy i na skroniach, poczuła znajomy ucisk, powodujący zamazanie postrzeganego obrazu. - Zrobić ci kawy? Mamy przecież przerwę w programie - obcy głos przechodził przez jej gardło, ze zdziwieniem słuchała melodyjnych, głębokich dźwięków, pokrytych delikatną patyną zmysłowej chrypki, które posłuszne komu? czemu? układały się w głoski, sylaby i słowa. - Dziękuję. Nie mam ochoty - aż skuliła się, obronnym gestem wciągnęła głowę w ramiona, przygarbiła plecy. Lecz przed dudniącym głosem nie było schronienia, rozbrzmiewał bowiem we wnętrzu jej głowy, targał brutalnie pajęczą konstrukcję ucha wewnętrznego, wbijał się kaskadą grzmiących dźwięków w sam środek mózgu. - A może jednak, i tak tam idę, sama mam ochotę prosiła nie dając za wygraną, zniżając głos do szeptu nabrzmiałego pokorą i niepokojem. - Sam sobie zrobię, nie potrzebuję kelnerki - Walt podniósł się gwałtownie, boleśnie przyciskając jej dłoń do oparcia. Syknęła bardziej po to, by zwrócić jego uwagę. - Przepraszam - mruknął, będąc już w połowie drogi do kuchni. Poszła za nim sztywno jak automat, odprowadzana uważnym spojrzeniem Philipa i Heleny. - Wariatka - szepnęła odrobinę za głośno. - Raczej biedna kobieta - Philip próbował mówić spokojnie, lecz głos drgał mu wyraźnie, połykał i zniekształcał głoski. Starał się opanować, ale za każdym razem sceny, rozgrywające się między Waltem i Lorną, łączące w sobie elementy widowiska walki kogutów i pokazu erotycznego na żywo, także u niego budziły jakieś atawistyczne popędy i żądze, trudne do jednoznacznego zdefiniowania. Lorna, słaniając się lekko, z rękami bezwładnie jak u szmacianej lalki puszczonymi wzdłuż tułowia, pieściła wzrokiem swojego Walta, uświęcała każdy jego trywialny ruch. Mitologizowała postać przeciętnego mężczyzny, ciskała się w oparach narkotycznej wizji jak ryba w płytkiej, mętnej wodzie, rozpaczliwie poszukująca wyjścia na pełne morze. Przepełniała ją zwielokrotniona miłość i gorycz smutku, stanowiącego nieodłączne dopełnienie każdego prawdziwego uczucia. - Dlaczego, Walt? Przecież moglibyśmy... - zbliżyła się, widziała jego twarz w deformującym powiększeniu, każdą zmarszczkę w kącikach oczu i każdy niewygolony włosek. - Bo nie - odparł ze śmieszną złością. - Widocznie te rzeczy już mnie nie bawią. Patrzyła jak urzeczona w szparki jego oczu, przenikała przez ciemną chłodną taflę okolonej tęczą źrenicy, jak wygłodniały motyl piła nektar z tego tylko na moment rozchylonego kielicha nie czując, jak bardzo się poniża. - A wszystkie twoje Ewy, Marie, Elżbiety i Anny? - To było. Rozumiesz?! - zbliżył twarz, na powiekach położył się ciepły powiew oddechu. Mówił coś jeszcze, czy krzyczał, ale nie słuchała, nie chciała rozumieć, ważna była już tylko jego bliskość, ciepło, zapach, smak skóry... Opadła całym ciężarem, a raczej runęła naprzód, jak nurek rzuca się w morską otchłań. I tylko gdzieś po powierzchni świadomości błąkała się z trudem torująca sobie drogę myśl, że jeszcze nigdy tak nie było, że dzieje się coś dziwnego... Może jej roztrzęsione wtedy palce nie oddzieliły odpowiedniej dawki? Ale co tam, może i może... to nieważne, teraz nadchodzą chwile istotne, przełomowe. Wzbiera w niej wulkan, który spali nerwy, mięśnie i wnętrzności, lecz jeszcze przedtem w szalonej sekundzie kulminacji skręci je w ekstatycznej konwulsji. - To już przechodzi wszelkie granice - Walt był naprawdę wystraszony, podnosząc z podłogi bezwładne ciało dziewczyny. Krew z jej rozbitej wargi mieszała się ze spływającymi po policzkach łzami. - Phil, zrób coś wreszcie! Jesteś w końcu lekarzem i dowódcą tej cholernej ekspedycji! - krzyczał bezradnie. - Załoga na miejsca! - z głosu Philipa przebijało podniecenie. - Na monitorze centralnym obraz z sondy. Na powierzchni planety widoczne niezidentyfikowane obiekty. Uwaga! Zarządzam pogotowie pierwszego stopnia. Walt jednym skokiem znalazł się w sterowni; w napięciu nie od razu odszukał wzrokiem właściwy ekran. Żółtobrunatna płaszczyzna naznaczona była wysypką ciemnych punktów, zasadniczo grupujących się w narożach i środku hipotetycznego kwadratu. Pewna liczba punktów, usytuowanych w jednakowych odstępach, wyznaczała okrąg, w którym wpisany był ów kwadrat. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Już za osiem godzin - myślał Walt, spoglądając na zegarek i przewracając się z boku na bok na wąskiej koi. Obok, za cienką ścianką, która powinna być dźwiękoszczelna, czuł i słyszał, a może tylko czuł, bezsenną obecność Lorny. Dlaczego ona nie śpi? Czego od niego chce? Kobiety. Jakie nudne byłoby bez nich życie. Blondynki, brunetki, smukłe i wiotkie, zwarte i o toczonych kształtach, małe i filigranowe, duże i o rasowym wyglądzie, wszystkie, niezależnie od poczucia obowiązku, pragnienia stabilizacji życiowej czy instynktu macierzyńskiego, miały w mniejszym lub większym stopniu wrodzoną kokieterię, w oczach każdej pojawiał się co pewien czas psotny chochlik, no i w końcu żadna nie potrafiła wyprzeć się marzenia o jakimś bliżej nie określonym szaleństwie, najchętniej w tygodniu poza obowiązującym kalendarzem, kiedy to można zatracić się choćby raz w życiu. On, Walt, miał szczęście dość często bliżej określać te wyimaginowane szaleństwa. Nie obdarzony żadnym szczególnym przymiotem czy też wyróżniającym atrybutem męskości, jednak przyciągał kobiety; po prostu sięgał i zwykle dostawał, czego chciał. - Do diabła - zaklął i wyjął opaskę hipnotyczną, lecz zaraz odłożył ją z powrotem. Trzeba przemyśleć wszystko przed jutrzejszą operacją, ułożyć sobie w głowie po kolei. Siłą skierował uwagę w inną stronę. Pustynna planeta, najprawdopodobniej przechwycona nie dawno przez Karła. Gęsta atmosfera, złożona z gazów szlachetnych i azotu, musiała powstać z zakrzepłych stałych złóż dopiero pod działaniem ciepła gwiazdy. Trudno wyobrazić sobie piekło, jakie rozszalało się wtedy na jej powierzchni! To tak jakby miliony ton zestalonych gazów wrzucić do ciepłego oceanu. W nagłym kataklizmie powierzchnia planety musiałaby ulec daleko idącym przeobrażeniom, powinna ukazywać teraz świeże rany rozdartych skał. Jest zaś gładka jak zakrzepłe bazaltowe morze, pokryte pianą lekkiego piasku. Dlaczego właśnie on ma tam iść? Sam się zgłosił i bronił swojej kandydatury, tak wyszło. W końcu był najodpowiedniejszą osobą do spełnienia samotnej misji. Nie chciał wziąć Lorny, jej obecność i spojrzenia zbitego psa nie pozwalałyby na koncentrację. - Dlaczego właśnie ty? - Philip kłuł go badawczym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem. - Ty jesteś dowódcą; musisz zostać - wytrzymał świdrujący wzrok. - Mógłbyś zostać nim po mnie, gdyby... - Nie. Ktoś, kto mianował ciebie, wiedział, dlaczego to robi. Kwestia optimum. Poza tym... ty i Helena... nie należy rozdzielać zgranego, dobrze funkcjonującego tandemu. - A Lorna? - wyliczał dalej Philip, już chyba tylko z obowiązku. - Lorna? - wzruszył znacząco ramionami i obaj nie musieli mówić niczego więcej. Na pewnych etapach pobudzenia Lorna była sprawniejsza niż w zwykłym stanie, ale nigdy nie reagowała normalnie. - Właściwie powinniście zejść we dwójkę, tak zaleca regulamin - mówił Philip bez przekonania. - Nie - odparł zdecydowanie i znowu nie musiał tłumaczyć, dlaczego. A teraz poci się na wąskiej koi i czeka chwili, w której brzemienna żywym ładunkiem sonda pomknie wprost w żółte oblicze tego cholernego globu. Gdyby tak można było nawiązać łączność z Ziemią, zapytać, poradzić się... Ech, nic nie poradziliby, niczego genialnego nie wymyślą, nawet gdyby odpowiedź przez jakąś pod - czy nadprzestrzeń mogła nadejść w ciągu kilku dni... Jeśli zginie... Nie, to przecież nieprawdopodobne: tylko inni giną czy to śmiercią naturalną, czy w wypadkach, czy też zostają zamordowani lub sami wyznaczają sobie kres, ale on nie... Czy to możliwe, żeby i jego ciało mogło być darte, miażdżone w sposób nieodwracalny; czy czułby wtedy poprzez niknący już ból nagłą senność, otumaniający bezwład, zwiastujący koniec? Czy byłoby tak samo, jak w pierwszym etapie narkozy, kiedy duszący ciężar wypiera osuwający się w mrok ostatni obraz? Czy może czułby się jak po tęgim pijaństwie? A może otworzy się jakiś tunel, przejście do innych bytów, tyle razy opisywane przez ludzi odratowanych ze stanu śmierci klinicznej? Śmieszna nadzieja, niepoprawny optymizm człowieka, trzymającego się nici życia do ostatka, do końca mrówczo zakrzątanego wokół własnych drobnych spraw... Ale w końcu dlaczego ma zginąć? To przecież tylko jeszcze jeden zwiad w asyście wszelkich możliwych technicznych ubezpieczeń, czego się tu obawiać. Może tych zabudowań na powierzchni planety? Owszem, są zagadkowe, analogiczne do ludzkich. Po prostu - ludzkie. Jakaś opuszczona, dawno wyludniona baza. Dlaczego? No, przecież nie musieli tam żyć do końca świata, na Ziemi też spotyka się ruiny porzuconych osiedli. Właściwie mogliby zostawić w spokoju tę idiotyczną planetę, zignorować obecność zagadkowych formacji na jej powierzchni, wytłumaczyć się serią ciężkich awarii i prawie całkowitym wypaleniem energii przez działo anihilacyjne podczas zderzenia z rojem meteorów, w ogóle dać sobie spokój, przecież z zaplanowanych zadań wywiązali się z nawiązką, jeszcze na dodatek odkryli nowy glob... Boi się. Jest tchórzem, zwykłym tchórzem. Nie. To nie całkiem tak. Żyć, żyć za wszelką cenę. Ważne, jedyne zadanie życia nie zostało wykonane. To nic, że nie wie jeszcze, na czym to zadanie ma polegać, później przyjdzie czas namysłu. Na razie trzeba wywinąć się czyhającej zewsząd śmierci. Najgorszą z możliwych jest śmierć bezsensowna, taka, jaką zadają sobie ludzie z premedytacją, przemyślnie stosując do tego całą potęgę techniki. Dlatego uciekł z Ziemi, spędzał całe lata na możliwie odległych kosmicznych szlakach, skąd słońce widoczne było jako ledwie tląca się gwiazdka podrzędnej wielkości. Tutaj także istniało ryzyko, kto wie, czy nie większe nawet, ale miał chociaż pewność, że wszystkie środki techniczne służą ochranianiu i podtrzymywaniu życia, a nie jego unicestwianiu, i że w imię ludzkiej solidarności każdy gotów jest nieść pomoc, a nie walczyć, żeby zabić. Znów miękki szelest ze ścianą, może stukanie w dźwiękochłonną płytę. Lorna. Myśli rozbiegły się, pomknęły nowym torem. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ciepła radość wypełniła mu pierś, ciekawość i niepewność rozładowały się w szerokim uśmiechu. Więc to jest jego towarzyszka na najbliższe lata, istotna część świata, który miał być mu domem i tworzywem zarazem. Wysoka, wiotka, zgrabna, z cienką talią i kształtnymi biodrami - jedna z tych, jakie lubił. Zamknął jej dłoń w swoich i już wtedy, na samym początku, zauważył w żółtych, kocich oczach coś niepokojącego, czego nie potrafił określić. Okazała się inteligentna i dowcipna, rozmowa sprawiała mu prawdziwą przyjemność, lecz ostudził go jej pierwszy odruch - wstała i przyniosła mu koktajl, a potem sprzątnęła kubki. I przy tym to wyczekujące, spokojne spojrzenie, usiłujące odgadnąć, przewidzieć, wyprzedzić jego myśl. Tak uległe, że zrobiło mu się mdło. Ona należała już do niego, zanim tu przyszedł, stanowiła jego absolutną własność w beznadziejny, budzący sprzeciw sposób... Próbował przemóc się, zrezygnować z pierwszego etapu flirtu, zalotów, zdobywania. Nie potrafił. Znał ten typ kobiet, których nie trzeba zdobywać, bo same są zaborcze swoją uległością. Uciekał od nich, gdzie pieprz rośnie. Jeśli sam czynił krok, łudził się, że wie, jak się cofnąć. A może najważniejsze było to, że po prostu musiał czuć się zdobywcą? Po nieudanych wymuszonych zbliżeniach zaczął traktować ją z góry, obcesowo, niegrzecznie. Pewna zdobycz wymknęła się jej z rąk. Uderzenie było zbyt silne, zawód zbyt nagły i bolesny, żeby miał czas na zastanowienie, wypracowanie taktyki. Odłożyła wszystko na później, a tymczasem uciekła w złudny świat wizji, plynn stał się jej przyjacielem i kochankiem. Było jej źle, a jednocześnie tak dobrze, jak nigdy dotychczas. - Idiotka - warknął, zły na nią i na siebie. Idiotyczny skomputeryzowany sztab ziemskich psychologów. Trudno, tak się ułożyło. Dobrze, że ocaleli z meteorowego pogromu. No, a teraz ta znajda, planeta z zagadkową bazą. Gdzie podziali się ludzie? Uciekli? Umarli? Może zdziesiątkowała ich zaraza, a może padli ofiarą inwazji z zewnątrz? Ziściło się odwieczne marzenie ludzkości, jej najlepsi przedstawiciele weszli w kontakt z innymi? Nagle przeniknęło go niejasne podejrzenie, zakiełkowała myśl, która po chwili przybrała kształt nieprawdopodobnej, ale realnej koncepcji. Włączył interkom i długo wywoływał Philipa. - Helena? Co się stało? - spytał nieprzytomnie, nagle wyrwany ze snu. - To ja, Walt. Nie denerwuj się, wszystko w porządku. - Czego chcesz? - Phiłip w takich chwilach nie grzeszył zbytkiem uprzejmości. - Czy my - oblizał suche wargi - rzeczywiście dysponujemy pełnym zasobem informacji? - O co ci chodzi? - nie kojarzył. - Phil, ja tam jutro idę. To nie jest zabawa. - Ach, to. Myślisz o mapie? - Tak. I o pełnej legendzie do niej. - Dysponujemy kompletnym zestawem danych. - Stary, przypomnij sobie. Dowódca powinien wiedzieć więcej od nawigatora. Jest przecież zupełnie możliwe istnienie jakiegoś drugiego czy trzeciego obiegu informacji, przeznaczonych nie dla takich pionków jak my. W końcu nie wszyscy muszą mieć do nas pełne zaufanie, prawda? - Nie, Walt - Philip odezwał się po chwili milczenia nie wiem niczego o drugim obiegu informacji. I nie sądzę, aby w ogóle istniał. Moglibyśmy przecież przypadkowo natknąć się na te obiekty... - Właśnie - podchwycił. - Istniałoby realne zagrożenie. - Nie myśl o tym - w jego głosie znać było wahanie. - Wypocznij przed akcją. Masz coś jeszcze? - Zaraz - oddychał ciężko. - Tak, mam. Chcę zorganizować seans psychotroniczny. - Z Lorną?! - Dlaczego nie. Ona zawsze jest świetnym medium, niezależnie od... stanu pobudzenia. - Ty naprawdę w to wierzysz? - Nie chodzi o wiarę. Stwierdzono bezspornie, że w pewnym procencie przypadków... - Dobra, dobra. Znam to na pamięć. Teraz daj pospać. - Nie. Zrobimy to zaraz. Pozostały dwie godziny. Pamiętaj, że to ja, nie ty, schodzę na tę cholerną planetę. - Do licha! - zaklął ze złością. - W porządku. Już wstaję. A ty wyciągnij z łóżka Lornę i daj znać do sterowni, niech Helena szykuje aparaturę. Prowadził ją pod rękę - chwiała się i potykała, włosy spływały w nieładzie ciemnymi strumieniami, ramionami wstrząsały co chwila konwulsyjne dreszcze. Czuł litość połączoną z zażenowaniem i jeszcze głęboko ukryte, niejasne poczucie winy, a w końcu wstyd, że ona, ten strzęp człowieka, obarcza go odpowiedzialnością. A może także trochę przewrotnego zadowolenia, że to właśnie on jest powodem całego splotu namiętności. Jak najwygodniej ułożyli biernie poddające się ciało, podłączyli wzmacniacze. Ledwie dostrzegalnie poruszała sinymi wargami, szeptała w kółko: „Zaraz przejdzie, jest mi tylko zimno”. Napięte, fioletowo pożyłkowane powieki zakrywały wypukłe gałki oczne. - Nie myśl o tym, staraj się przez chwilę nie myśleć wcale. Odpręż się, jesteśmy tu z tobą, ja i Walt, jest nam wszystkim lekko, przyjemnie... Ciałem dziewczyny nagle rzuciło, zagryzła świeżo zakrzepłe pęknięcie wargi. Pokazał się ciemny koralik krwi. - Prze... praszam. Naprawdę staram się współdziałać. - Wiem. Spróbujemy oddalić się od potoku myśli powtarzając klucz. Uwaga: każdy powtarza swój klucz... Myśli odpływają wzburzoną, najeżoną falą, pozostaje spokojna, przezroczysta toń... Na dnie widać piasek, możesz odróżnić każde ziarenko... Obserwujesz warstwy toczonego leniwym prądem piasku, chociaż nie musisz nachylać się nad nimi. Ciało nie jest potrzebne, ciało spoczywa gdzieś daleko, pozostają oczy... - Widzę... chmury... - Nie ma chmur, to przypadkowe strzępy myśli. Patrz przez nie, one odpłyną, już odpływają. Leżała teraz zupełnie spokojnie, ciało porażone całkowitym bezwładem, nogi rozrzucone byle jak, regularność rysów twarzy zniekształcona grymasem rozluźnionych mięśni szczęk i policzków. Ujął biały, zimny przegub dłoni, chcąc skontrolować puls, lecz Philip odsunął go zniecierpliwionym gestem. - Chmury zniknęły, widzisz żółtą powierzchnię planety... tam chcemy zejść... - Nie!! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy drgnęli, a Helena wydała cichy jęk. - Nie... bo te oczy, one są tak blisko... to niesamowite... - Dlaczego nie? Widzisz niebezpieczeństwo? - głos Philipa drżał lekko. - Nie wiem... te oczy... nie wiem. - Widzisz domy? - Tak. Dużo. Magazyny. Oni wszystko zostawili. - Kto? - No, ludzie... nie wiem. - Dlaczego? - Nie... wiem... - Czy jest tam ktoś żywy? - Chyba tak... to te oczy... ja już nie mogę - zaczęła rzucać głową w zwierzęcym odruchu obrony. - Jeszcze jedno pytanie: czy widzisz ludzi? - Nie widzę... tak, wielu ludzi... wszyscy patrzą w jedno miejsce... stają się przezroczyści, przez nich widzę pustynię... oooch! - spokojne dotychczas ciało zesztywniało i wygięło się w łuk. - Co jest w tym miej... - Zbudź ją natychmiast! - Walt zacisnął szczęki, dłonie zwinęły się w pięści. - Spokojnie, właśnie to robię. Lorna, oddalasz się, otaczają cię chmury, powraca fala myśli, wchodzisz w materialny świat, potrzebujesz znów ciała, odzyskujesz władzę nad mięśniami. To było piękne, dziękujemy ci, moja droga - sunął końcami palców po jej czole i skroniach - lekko masował osłonięte powiekami gałki oczne. Napięcie ciała zelżało, wciągnęła głęboko powietrze i westchnęła. - Masz swoją wyrocznię - Philip uśmiechnął się słabo, lecz jego wzrok pozostał poważny i zatroskany. - A teraz szykuj się do lotu. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Seria gwałtownych szarpnięć, głuche dudnienie. Czaszka wbija się w miękki, lecz nieustępliwy pneumatyczny kokon szczelnie oblepiający ciało. Krew ciężką strugą napływa do głowy, rozsadza skronie. To już chyba koniec. Dlaczego, u diabła, w sondach nie zainstalowano deakceleratorów? Łoskot, szum, dźwięki zawierające w sobie zarówno wibrujący, wysoki świst wiatru w linach, jak i daleki grzmot wodospadu. Naczynia krwionośne pękają, serce zatrzymuje się na nieznośnie długą sekundę, potem na drugą, uczucie dławienia w gardle. Ile można jeszcze wytrzymać? Dlaczego, właściwie dlaczego? Krzyczy, ale ze ściśniętego gardła wydobywa się tylko zduszony charkot. Wie, że nie wytrzyma ani sekundy dłużej. Wytrzymał. Nie wiadomo, czy ludzka psychika, czy też ciało potrafi znieść więcej, lecz człowiek jest w stanie wytrzymać naprawdę wiele. Osunął się na podłogę, zwolniony z uścisku pneumatycznej powłoki. Podparł się łokciem, usiadł. - Żyjesz? Jak się czujesz?! - nabrzmiały napięciem krzyk Philipa przestraszył go, że aż drgnął. - Powiedz coś, do licha! - Dobrze... zaraz. Daj złapać oddech - nie poznawał własnego głosu. - Co to za idiotyczny program lądowania? - No, dzięki Bogu. Żaden program, sterowałem ręcznie. - Ręcznie?! Po co? - No, widzisz... Stoimy wobec czegoś nieznanego, wobec zadania o nie dającym się określić stopniu zagrożenia. Chciałem sprowadzić cię w dół możliwie najprędzej, stąd przeciążenia. Przepraszam, jeśli... - Wciąż nie rozumiem. Przy ręcznym sterowaniu ryzyko wzrasta o dwa rzędy wielkości. - Nie denerwuj się. Chciałem uniknąć ogniw pośrednich. Myślałem, że może tak będzie lepiej. - Nie przesadzasz? - usiłował nadać pytaniu ironiczne brzmienie, lecz jednocześnie poczuł liźnięcie lęku. W kabinie robiło się zimno. - Nie wiem, ale wolę zachować ostrożność. - I dlatego dzielisz się ze mną swoimi pomysłami post factum? Nie, zdecydowałem się tuż przed startem. Ale... i tak powiedziałbym ci, nawet gdybym podjął decyzję wcześniej - w głosie Philipa nie było ani cienia - Dobrze - mruknął. - Ubieram się, jest zimno. Wszedł w umocowany do ściany skafander, uruchomił samoczynną hermetyzację. Poczekał, aż zapalą się zielone sygnalizatory wszystkich obwodów kontrolnych, dopiero wtedy wypróbował łączność. Sterując ręcznie rozpoczął śluzowanie. Wyrównał różnicę ciśnień i otworzył właz. Lęk wsączył się do wnętrza wraz z mętnym, żółtym światłem planety. Jej gładką powierzchnię otulała bladocynobrowa mgła pełna atmosferycznych lśnień i odblasków, zagęszczających się miejscami w rozmyte ciemniejsze plamy o pomarańczowym odcieniu. Lęk narastał, dławił zimną obręczą. Uchwycił krawędź włazu, zacisnął palce aż do bólu. Niewiele pomogło. Odpiął kaburę i wyszarpnął pistolet, wypalił prawie bez celowania. Pocisk eksplodował w miejscu zetknięcia z gruntem, wzniecając fontannę żółtego pyłu. - Co się stało? Dlaczego użyłeś broni? - dopytywał się Philip. Powinienem mu powiedzieć, że ze strachu, wtedy miałby temat do żartów przez pół roku - myślał i czuł, jak rośnie w nim gniew. - Siedzi sobie taki bezpiecznie w sterowni, ogląda zewnętrzną powłokę innego świata na ekranie i sądzi, że rozumie i ma prawo mówić, co zechce. - Wyłącz się. Nie przeszkadzaj. - Ależ, Walt... Chciałem ci pomóc, a ty... - tamten był bardziej zaskoczony niż urażony. - Wywołam cię, jeśli będę potrzebował pomocy. Całą resztę przedstawię w raporcie. Jasne? - Dobrze, jak chcesz. Lęk nie był już taki silny, gdy ściskał kolbę pistoletu, lecz mimo wszystko leżał na piersiach paskudnym ciężarem. Weź się w garść, chłopie - szeptał strzałami witasz planetę, na której być może istnieje jakieś życie? Boisz się, zgoda, ale czego? Przecież nie po raz pierwszy dokonujesz bezpośredniego zwiadu... Zszedł po kilku stopniach i z determinacją postawił stopę na obcym gruncie. But zagłębił się po kostkę w sypkim piasku. Przed sobą miał lekko pofałdowaną równinę, po przeciwnej stronie - skupisko półkulistych, baniastych obiektów. Stawiając stopy powoli i ostrożnie, tak jakby to mogło zmniejszyć ryzyko, i nie wypuszczając broni z ręki, ruszył w kierunku szarych kopuł. A wystarczyłaby jedna niebieska, błyszcząca drażetka, jeden mały czarodziej w błękitnej kapsułce, żeby cały lęk odpłynął daleko poza granice świadomości, groźnie przyczajone kopuły zamieniły się w przytulne izby, niepokojące brunatnożółte lśnienia znalazły się we właściwym im wymiarze interesujących zjawisk atmosferycznych. Przepisy, przepisy! On, właśnie w trakcie wykonywania tej misji na granicy ludzkiego poznania, na pewno bardziej potrzebuje środka tonizującego niż na przykład Lorna, bezsensownie tarzająca się w świecie własnej wyobraźni. Zatrzymał się w pół kroku, potem cofnął. Po obu stronach, jak wartownicze fortece, wznosiły się szare banie, a między nimi biegła nie wytyczona granica, fragment okręgu, obejmującego kolonię obiektów. Znów targnięcie lęku, silniejsze niż wszystkie poprzednie. Nogi same zaczęły nieść z powrotem, zdawało mu się, czuł to wyraźnie, że tuż za plecami dyszy jakaś rozwarta paszcza. Potknął się, padł w kopny piach. Wizjer utonął w pyle, grunt zamknął się nad nim jak czarna powierzchnia wody. Tu nareszcie jest bezpieczny. Wstyd, palący wstyd. Wzgardliwe spojrzenie Philipa wierciło mu plecy, Helena śmiała się bezgłośnie, zakrywając dłonią usta. Zwiadowca, wysłannik załogi, pełnomocnik ludzi, z głową schowaną w piasku! Raptownie poderwał się do pozycji siedzącej, grożąc odbezpieczonym pistoletem. Wokół nie było nikogo, lecz przytłaczający lęk dalej wibrował w atmosferze tej dziwnej planety, pośród dalekich lśnień żółtych i czerwonych odblasków. Krok za krokiem ponownie zbliżał się do granicy formacji kopuł. Chciał nabrać w dłoń piasku, ale drobne ziarenka przeciekły między palcami rękawicy. Wydobył z kieszeni cokolwiek - była to latarka - i rzucił przed siebie. Żółto zalśniły polerowane powierzchnie i - nie stało się nic. Walt ruszył naprzód tak szybko, żeby nie było czasu na zastanowienie. Lęk zimnymi kleszczami ściskał piersi, dławił w gardle. Na pustynię i banie kopuł spłynęły srebrne iskry, rozpływające się w rozmazane, nieostre flary. - Wolniej, stary - powiedział głośno - nie masz już osiemnastu lat. Zatrzymał się i wtedy dostrzegł go. Nie, to był on sam leżał tuż obok rozkraczonych amortyzatorów sondy, z jedną ręką wyciągniętą w stronę schodków, a drugą podkurczoną w tak nienaturalny sposób, jak to jest możliwe tylko w przypadku zesztywniałych zwłok. Świat zamknął się jak zgniecione pudełko, zwalił się z przerażającym krzykiem rozdzieranej materii, słońce spłynęło strumieniami bryzgającego ognia. Tępy młot rozbił od środka czaszkę, rozsadził żyły na skroniach. Biegł, a raczej rzucał się ślepo, strzelał, usiłował krzyczeć i wreszcie osiągnął taki stan, w którym choćby najsilniejsze doznanie zostaje tylko częściowo przefiltrowane do starganych, otępiałych neuronów. Dopiero wtedy przez eksplozje lęku zdołała przecisnąć się nieśmiało, lecz uporczywie powracająca myśl, że coś tu nie jest tak, że ten strach zwielokrotniony ponad zwykły poziom, jest nienaturalny. W tym momencie kleszcze puściły, i to tak raptownie, że ulgę odczuł w sposób całkowicie fizyczny, jakby zdjęto z niego ciężar. Wstał i rozejrzał się - tak, wciąż znajdował się wewnątrz ugrupowania kopulastych obiektów, i co dziwniejsze, sonda z leżącą przed włazem sylwetką człowieka nie była halucynacją. - Tu Walt do statku. Hallo, Philip, jesteś tam jeszcze? - starannie wymawiał każde słowo, aby ukryć drżenie głosu. - Ty... żyjesz? - w pytaniu było tyle bezgranicznego zdumienia, że Walt nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Nie, to już moje drugie wcielenie, może teraz będę; sympatyczniejszy. - Co... co się tam dzieje?! - Chciałem zameldować, że od momentu lądowania, a może jeszcze wcześniej, prawdopodobnie znajdowałem się pod wpływem jakiegoś oddziaływania, warunkującego mój stan psychiczny. Nie wykluczam możliwości, że zjawisko to zachodzi nadal, chociaż czuję się normalnie. - Przyjąłem - Philip wszedł gładko w rolę. - Idę w kierunku obcej sondy. Ciągła transmisja wizji, komentarz w razie potrzeby. - W porządku. Człowiek, leżący przy wejściu do sondy, nie żył już od dawna; siwe kosmyki włosów oblepiały wyschniętą, zapadłą mumię twarzy. Pojazd był bliźniaczo podobny do kapsuły Walta, lecz znacznie bardziej zniszczony. Nadał Philipowi jego numer i nazwę macierzystego statku. Pracował teraz z systematycznością i precyzją doświadczonego astronauty, starając się ukryć ekscytację wykonywanym zadaniem. Lęk opuścił go prawie zupełnie, obawiał się tylko ponownego działania nieznanych sił warunkujących. Nagle tknęło go podejrzenie. - Philip? - Jestem na nasłuchu. - Chciałem spytać, czy ty może... wiesz coś o źródle tego warunkowania psychicznego? - Ja? Przecież to ty jesteś w dole, nie ja. - Owszem, dlatego pytam. Może znów chciałeś na swój sposób zwiększyć prawdopodobieństwo powodzenia akcji? - Nie rozumiem, mów jaśniej. - Nie miałeś nic wspólnego z tym warunkowaniem? wypalił wprost. Przez chwilę w słuchawkach dzwoniła cisza. - Tobie chyba na stałe coś się przestawiło, Walt. Przecież nie znamy takich sposobów sterowania. Więc gdybym nawet chciał... - Dobrze, już dobrze. Tak tylko mi się powiedziało. Obu nas uczono, że cel jest najważniejszy. Wykonawcy mogą zużywać się jak części zamienne. - Walt - głos Philipa zdradzał napięcie - skoncentruj uwagę. Od tego zależy twoje i nasze bezpieczeństwo. - Tak jest, szefie. Wchodzę do pierwszej z brzegu kopuły. Wygląda jak standardowy barak księżycowy, chociaż coś tu jest pokręcone... Czuł teraz energię i chęć działania, rozpierała go wesołość. Starał się powściągać emocje, obawiając się ponownego ich wzmocnienia przez nieznany czynnik. Przez co? A może - przez kogo? To zaczyna być naprawdę interesujące - pomyślał, podchodząc do doskonale symetrycznej czaszy. Obrys drzwi ginął pod piaszczystą zaspą. Nie chciało mu się iść po narzędzia - kopał szerokimi rzutami ramion, z nadspodziewaną łatwością odgarniając góry pylistego piachu. Wreszcie natrafił na twarde podłoże: droga prowadząca do wejścia. W porządku, tylko co jest za tymi drzwiami? Obmacał je dokładnie, wielokrotnie dotykał miejsc, w których powinny znajdować się płytki kontaktowe. Magnetyczna przekładnia także nie dała wiele - albo mechanizm stanowił kupę złomu, albo też nie było go wcale. Na koniec zaczął szarpać je przyssawką - i to dopiero dało rezultat. Pociągnął, potem pchnął i wtedy ze skrzypiącym blaszanym jękiem ustąpiły, otwierając przejście. Nie mógł opanować odruchu rozczarowania. Zwyczajne, typowe wnętrze: śluza, dalej magazyn, pomieszczenia mieszkalne. - A co, czego żeś się spodziewał? mamrotał, zły. - Neonowych płynów pulsujących w świetlistych baniach, mięsistowodów obrzmiałych ciekłym helem czy neurotronicznego gąszczu sztucznego supermózgu? A może podskakujących na przywitanie nibyludków gwiazdoskoczków? Otwierał kolejne kopuły, wszędzie znajdując to samo: warsztaty, składy, pomieszczenia rekreacyjne, inkubatory hodowlane, mniej lub bardziej przytulnie urządzone kabiny mieszkalne. Brakowało w nich tylko... ludzi. - Skończ tę zabawę - Philip także miał dosyć - resztę pozostawimy automatom. Obwąchają każdy kąt i sporządzą ewidencję dokładniej od ciebie. - Może to dziwne, ale tym razem zgadzam się. Wracam do sondy. Tylko... Zaraz. Tam coś leży... - przez chwilę szukał słowa - nietypowego. - Przekaż obraz. - To chyba... książka. I do tego pełna ręcznie stawianych znaków. - Daj nam pełen obraz. To jest... pismo! - Rzeczywiście. To samo chciałem powiedzieć. Spróbuję przeczytać: n-o-t-a-t-n-i-k. Notatnik! - Weź go ze sobą, w życiu nie widziałem oryginału ręcznego pisma. Zastosuj wzmocnione odkażanie, licho wie, co wygubiło tych ludzi. - Zaraz... - Walt nastawił czytnik końcówki komputera i otworzył pierwszą stronicę. - Zobaczymy najpierw, czy warto ciągnąć to ze sobą na górę. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. 8 czerwca. Ja może od razu zacznę od tego, po co to wszystko. Rozumie się, ta pisanina. Bo to też podobno trzeba powiedzieć. Ano, mój kumpel z Yorku, Tom Kiddy, przeczytał kiedyś ogłoszenie i napisał pamiętnik. Rozumie się, na ten konkurs dla astrobotników. Potem wydali to w takiej książce z błyszczącymi okładkami, a pisanie Toma, kurczę, było na samym początku! No i zgarnął, rozumie się, parę kawałków, mówił że trzy, ale jak znam starego Toma, to musiało być ze sześć. Kto zna Toma, może zaświadczyć. No i ten Tom, mój kumpel, mówi kiedyś do mnie: popróbuj. Tylko pamiętaj, wal tak jak mówisz, bez ozdobników i gazetowych nujansów. Dopiero za to dają nagrody! No to smaruję, choć w Poradniku Listowym to często gęsto całkiem inaczej napisane stoi. A ja to nie żebym leciał od razu na forsę. Premię dostałem, rozumie się, i jakoś da się żyć. Zawsze przyda się więcej, ale i to obleci. Bo ja, tak na dygresji, to zawsze mówię, że radykalnie rozwiązanie problemu leży w podniesieniu wynagrodzeń, może być dwukrotnie. Wtedy to i Przewodniczący będzie zadowolony, bo mu nie będą szemrać, a my, ciężko pracujący astrobotnicy galaktyczni, to szkoda gadać! Ale żebym tak leciał na forsę, to nie. Książkę można pokazywać, że to ja sam napisałem. I okazja do małego spotkania i paru piwek, jak znalazł. Więc ja nazywam się Kenelm Miller, a na co dzień Ken, lat 37, żonaty, dziecko w drodze, kwalifikowany astrobotnik galaktyczny, specjalista pneumohydraulik, a jak ładnie poproszą, to i inne rzeczy zrobię. Od dwóch lat na planecie X-KL-139-P-1, zatrudniony w placówce eksploatacyjno-badawczej Meghan. Chyba już do... - Walt! Słyszysz mnie?! Przerwij transmisję! nienaturalnie wysoki głos Philipa wibrował pod banią hełmu. - Dobrze, nie jestem głuchy. O co chodzi? - Słyszałeś? On napisał, że jest, to znaczy był tutaj zatrudniony od dwóch lat! Tutaj, na planecie Czerwonego Karła X-KL-139. Bazę opuszczono kilkanaście lat temu... - Raczej kilkadziesiąt. Później już nie każdy umiał pisać. - Może. Czyli upada koncepcja Lorny, że planeta została przechwycona. Że jest przybłędą. - Koncepcja Lorny... no tak, ponieważ upadła, to lepiej, że była czyjaś. - Co? Nie rozumiem. To była najbardziej prawdopodobna hipoteza. Hallo, słyszysz mnie? - Owszem. Doskonale. - Co ty na to? - Chciałbym znów uruchomić czytnik. To bardzo zajmujące zapiski. - A może weźmiesz to na górę? Wszyscy z bliska obejrzymy eksponat. - Szczerze odradzam. Nie wiadomo, co wygubiło tych ludzi. Kto wie, czy nie jakaś nieznana zaraza. - Ale... można odkazić... - Philip wahał się; ciekawość walczyła z obawą. - Odkażanie zniszczy stary papier, i tak to wszystko ledwie trzyma się kupy. Przecież macie tam na górze i dźwięk, i obraz tekstu oczyszczonego z większych błędów ortograficznych. Chcesz jeszcze powąchać? - No dobrze, to jedź dalej. Cofnij się trochę, chcę jeszcze raz... - W porządku, wiem. ... pneumohydraulik, a jak ładnie poproszą, to i inne rzeczy zrobię. Od dwóch lat na planecie X-KL-139-P-1, zatrudniony w placówce eksploatacyjno-badawczej Meghan. Chyba już dosyć tych danych osobistych, no nie? Tom mówił, że... aha, że jego dzieło „symbolizowało ciężki znój astrobotników galaktycznych”. Jasne, że jest ciężko, jak się zabetonowana glajchsrura zapcha w pneumorozdzielni dziesięć metrów pod podłogą, ale żeby to było takie ciekawe, to nie powiem. O tym też napiszę, a jakże, czemu nie? To proste. Ale u nas, kurczę, od przedwczoraj dzieje się to i owo, nie powiem, na kryminał w odcinkach by się zdało. Więc sobie pomyślałem, że można by spróbować z tej beczki. No, to jutro dalej, bo mnie wołają. 9 czerwca No więc było tak: A1 wezwał nas na zebranie. Przez wideofon, mówił, że pilne. Al to nasz komendant, żeby wszystko było jasne. To było przedwczoraj. Późno, ale poszliśmy, takie zaproszenie to jak polecenie służbowe, żonę też wziąłem. Jak wszyscy, to wszyscy. Al to młodzik, trzydziestki jeszcze nie ma, a już wielki szef. Jak mu się kran urwie, to też nie umie zrobić, tylko zaraz mnie woła. A ważny chodzi; że tylko profesory mu się kłaniają. Siedzimy, pogadujemy, a tu wchodzi Al, cały czerwony, jakby już sobie kropnął jednego albo i kilka. I zaraz wstawia swoją gadkę. Nie powiem, żebym się tak od razu połapał, o co mu szło. Bo i nie wyłożył sprawy, tylko kręcił, przygotowywał, walił mądrymi słówkami, jak: faza eksperymentu, reorientacja procesów, asymilacja, translokalizacja. Wszystko cacy zapisałem. Coś było i z religii, bo dobiegło mnie o życiu wiecznym. Szturchnąłem Mossa, ale ten siedział i słuchał, aż pot mu wyszedł na czoło. Potem profesory zadawały pytania i coś mówili o błysku. No tak, błysk był na dzień przed tym zebraniem. Zróbiło się tak widno, że zakłuło w oczy, a potem nic nie widziałem, tylko takie czerwone kółka. Myślałem wtedy, że to jakieś spięcie czy co. Po kiego licha teraz o tym mówią? Nagle widzę, że pokazują na Mossa i wołają go na środek. Ten nie ma wielkiej ochoty, pyta, czy mu nic nie będzie. Zakrzyczeli faceta, kurczę, i wypchnęli na rzęsiście, tak, rzęsiście oświetlone podium. I tam właśnie odrąbali mu rękę. Jezus, Maria, co się potem działo. Ręka odpadła jak obcięte pęto kiełbasy, krew lała się jak farba. Krzyk, wrzask, baby mdleją. A Moss, twarda sztuka, nawet nie upadł, tylko stoi i jakby zdziwiony ogląda ten swój sikający krwią kikut. Przepchałem się bliżej i patrzę, co się święci. Widzę, krew przestała płynąć, coś jak biała błonka zakryła ranę; rusza się trochę, wysuwa. Do diabła, czegoś takiego nie widziałem jak żyję! Najsampierw dłoń mała, całkiem maleńka, nadmuchuje się jak balon, wreszcie dorasta i niby jest jak nowa. Jak nowa! Moss rusza palcami ostrożnie, no jasne, ja też bym się bał, że odleci. Skoczyłem, trzepnąłem go w plecy! Stary, jak tyś to zrobił?! A on nic tylko leci do swojej baby, ściskają się. Wiadomo, też bym tak poleciał. Ludziska wychodzą, radzą. Ciągnę Stefa za rękaw, pytam, o co tu chodzi? Bo niby nic z tych sztuczek nie kapuję. A on szarpie się, patrzy tak jak urżnięty, i do mnie z pyskiem. Że nie jeden, ale co najmniej trzy operacje mi potrzebne, żebym zrozumiał. Głupi. Jak człowiek miał operację w mózgu, to zaraz nim można pomiatać. Myślałby kto, że on to taki uniwersal. Koło wyjścia dogonił mnie i przeprosił. Powiedział, że jeszcze wpadnie i wytłumaczy. Kurczę, nie taki zły ten Stef, każdemu zdarzy się gębę rozewrzeć, no nie? W ogóle to cudeńka, kurczę. Może lepiej, że Hendryk se leży i tego wszystkiego razem do kupy nie ogląda, boby mu się jeszcze pogorszyło. Trza by wpaść do niego. Chłopisko ma raka przełyku, mówią, że od papierosów. 11 czerwca Od starej niczego się nie dowiedziałem, cięgiem krzyczy, że jest w ciąży i nie wolno jej działać na nerwy. Niby to ma rację, więc dałem spokój. W ogóle to najchętniej zacząłbym normalnie robić, ale nie dają, wszyscy czegoś latają jak wariaci, wrzeszczą, dyspozytorzy też się gdzieś porozłazili. Więc siedzę i przekładam pasjanse, bo niby co mam robić? Na to zajrzał Stef i mówi, żebym szedł, coś mi pokaże. No to poszliśmy. Zaprowadził mnie na miejsce aż za składem, do samego balonu. Ten balon to przykrywa całą bazę, a napompowany jest dobrym powietrzem, takim do oddychania. No więc tam przy samej ścianie patrzę, że jest dziura, taki kwadratowy basenik, no nie, cztery kroki na cztery, a w środku coś czarnego jak smoła. O rany, nigdy żem czegoś takiego nie widział. Stef podszedł ostrożnie, wziął garść piachu i sypnął na to, a ten piach odbił się jak od szyby i tak śmiesznie podskakiwał, aż zsypał się na boki. Stef wziął kamień i rzucił, a kamień też odbił się i spadł z drugiej strony. Do licha, jak żyję nie widziałem takich cudeńków. Wtedy wyrwałem do przodu i chciałem sam na to wskoczyć, bo cosik mi się widziało, że to będzie gładkie i śliskie. A czy to co złego, że człowiek się trochę poślizga? Ale Stef tak mnie szarpnął, że prawie ściągnął mi kapotę, i zwymyślał od idiotów. Wrzeszczał, gdzie to ja się pakuję i czy wiem, co mi grozi. Więc siedziałem już cicho i czekałem, aż się wygada, bo to jak dosyć długo poczekać, to każden jeden się w końcu wygada. Potem Stef zaczął cudować. Ostrożnie przyklęknął z brzegu tego kwadratu i wsadził do niego palce, a potem rękę aż za łokieć. Ręka, kurczę, znikła, jakby wpakował ją w czarną wodę. Zrobiło mi się zimno ze strachu, aż kłapnąłem zębami - ja chciałem tam wskoczyć, w taką studnię! Ale Stef wyciągnął rękę, na oko nic jej nie brakowało. Pytam Stefcia, dlaczego kamienie tam nie wpadają, a ręka wchodzi? A on, że to jest taka studzienka translokacyjna. Kurczę, naprawdę, nie wiedziałem, do czego pije. Na to on zaczął nawijać o tych swoich kosmoludkach. Mówił normalnie, jak człowiek, ale i tak głowy bym nie dał, że wszystko ładniutko tak samo napiszę. Bo diabelnie to wszystko zawiłe, kurczę. Z grubsza było tak. Przylecieli jacyś inni, niby te kosmoludki czy jak im tam. Właśnie wtedy, co to był ten błysk. Nikt ich na oczy nie widział, ale nasz komendant, Al, mówił za nich, licho wie, jak w niego wleźli. Pewnie niekiepsko mu posmarowali. Powiedzieli, że mogą nam dać nieśmiertelność, to znaczy, że każdy z nas niby nie wyciągnie kopyt tak długo, dopóki świeci nasza czerwona gwiazdka, albo i jeszcze dłużej. A to wszystko pod warunkiem, że damy z sobą robić takie tam, no, jakieś... procesy. Ciutek to dla mnie za mądre, psiakość. Ci, co nie zechcą, muszą odejść właśnie przez te dziurę, przy której siedzieliśmy, czyli studzienkę translokacyjną, czy jak jej tam. Inaczej się nie da, bo w ogóle to grozi nam wielkie niebezpieczeństwo, i to wszystko dla naszego dobra. Tere fere. Rząd jak robi podwyżkę to też zawsze dla naszego dobra, już my się na tym znamy, kurczę. No i dalej Stef nawijał, że nasi jajogłowi powiedzieli, że to pewnikiem jakiś eksperyment, no nie, ale że nie wierzą w tamtą translokację. Że oni sami by tam te sztuki nieprzydatne do swoich eksperymentów, takie białe myszki, skasowali, czyli w łęb i do kanału. Jeden z naszych, co wlazł, tak na próbę, do tej studni aż do pasa, to zwyczajnie zniknął i tyle go widzieli. Nó więc co nasi mieli robić - zgodzili się. A te kosmity straszyły, że wszyscy muszą się zgodzić, Stef mówi - zaakceptować, albo też odejść, bo inaczej zginiemy przy tych, jak im tam... procesach. Jakeśmy już wracali, to pytam Stefa, co z Mossem i jego ręką, co to za sztuczki. A on mi na to, że tamci chcieli pokazać, co potrafią. I że robili jeszcze różne rzeczy, ale o nich kiedy indziej opowie. No, no - pomyślałem sobie - nieźle będzie, stary, pożyć dłużej od naszej gwiazdki. Takiego czegoś nigdy w życiu bym się nie spodziewał, jasny gwint. 13 czerwca Wszystko znowu idzie normalnie, nie wiem, po co była cała ta kołomyja. Pracujemy: uszczelniamy, przepychamy, remontujemy. Nawet czyściliśmy sedymentator w chłodnicy reaktora, mało brakowało, a drań zakitowałby się na amen. Paskudna robota, trochę rentgenów się podłapało, no i do tego jeszcze ta awantura. A to wszystko było tak: przyszedłem do domu, zmęczony i głodny, a tam gorąc nie do wytrzymania. O co chodzi? A stara tylko tak dziwnie wzrusza ramionami i dalej wyciera podłogę w samej tylko koszulce. Może trąciłam regulator, mówi. Zobacz. Rzeczywiście, nastawiony na całego, grzeje jak licho. Wyłączyłem, psia, i do niej, żem głodny. Taka była zdziwiona, że aż i mnie zatkało. Powiada, że zapomniała, ale zrobi, jak tylko skończy. Wtedy mną trochę trząchnęło, bo normalnie jestem spokojnym człowiekiem, ale jak ktoś przesadzi... No, ale przemogłem się, gębę stuliłem i grzecznie siadam. Ja tam z prostych ludzi jestem, nieuczony, więc nie wiem, czy o tym przystoi pisać. Ale piszą po gazetach nie takie rzeczy, sam czytałem, a co to się w kinach wyprawia! Jeden Przewodniczący mógłby zakazać tych świństw, bo przecież od nas jest, z galaktycznych astrobociarzy ma swój wywód. Bo po mojemu takie sprawy należy załatwiać pod kołdrą, i do tego przy całkiem zgaszonym świetle. Ale trochę napiszę, bo przecież artyści będą mi dawać stopień za ten pamiętnik, a oni to są nie od tego. Jak na filmach „to - to” robią, to co za hece muszą odstawiać po pracy! Żona z powodu gorąca była w takiej krótkiej koszuli, co to ją się normalnie wpuszcza w spodnie. I więcej nic nie miała, tylko tą przepaskę na włosach. A bestia zgrabna, ma długie nogi i resztę całkiem do rzeczy, choć to już siódmy miesiąc będzie i mały nieźle ją kopie po brzuchu. Nie wiem po jakie licho, ale myła podłogę taką małą szmatką, no i nachylała się na okrągło, raz bokiem, raz przodem, ale przeważnie to tyłem, kurczę. No i tak wyszło, że chciałem ją złapać, ale zdzieliła mnie ścierą i uciekła. Do licha, zupełnie jakbym dostał po pysku. Tego jak świat światem jeszcze nie było. To ziółko! Nic nie mogłem zrobić, pokrzyczałem tylko trochę, a potem poszedłem do Mossa zalać robaka. Ale ten też był jakiś nie do życia, mało co gadał. Wyciągnął flachę i szkło, ale sam nie pił, tylko gapił się w pustą ścianę jak jakiś przygłup. Nawet zagrychy nie dał, ale i jeść mi się z tego wszystkiego odechciało. Wypiłem odrobinę i wróciłem, bo trzeba było wszystko opisać. Normalnie, trzynasty to taka pieska data. 17 czerwca Nie pisałem parę dni, bo i specjalnie nie było o czym, pracujemy normalnie, chociaż ciężko to idzie, ochoty brak. W domu z żoną prawie nie rozmawiamy, nie żebyśmy zaraz się gniewali, ale tak jakoś głupio wychodzi. Zjadamy byle co i idziemy na dwór popatrzeć na te wielkie, pomarańczowe słońce. Wynieśliśmy nawet przed dom krzesła i na nich spędzamy po kilka godzin dziennie. Czasem wstaję i idę na spacer. Po drodze spotykam wielu znajomych, nawet Mossa, który zwykle cały wolny czas tkwi przed telewizorem. Pozdrawiamy się i idziemy dalej, nie ma właściwie o czym gadać. Wczoraj byłem u Henryka. Wygląda tak samo jak dwa tygodnie temu, co nie znaczy, że dobrze. Lekarz powiedział, że na razie dalszych zmian nie ma, ale w każdej chwili grozi nawrót. Sylwia czuje się chyba dobrze, kłopot polega na tym, że się źle odżywia. Mnie to tylko ubędzie parę kilo tłuszczu, lecz u niej powinno raczej przybywać. Siódmy miesiąc to nie przelewki! Ponieważ jesteśmy dużo na zewnątrz, opaliliśmy się trochę - Sylwia na nieładny, szarozielony kolor. Może dlatego, że jest w ciąży? Dzisiaj lepiej idzie pisanie, jakoś łatwiej znajduję właściwe słowa, chociaż czuję mniej zapału niż poprzednio. Wiadomo, raz jest tak, raz inaczej. 21 czerwca Dzisiaj nie poszedłem do pracy. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Po prostu nie mogłem się przemóc. Nie wiem, czy to lenistwo, czy apatia, czy jeszcze coś innego. Sylwia całymi dniami wygrzewa się w słońcu. Dziś rano zaniosłem jej śniadanie. Nawet nie wypiła herbaty. Na pewno nie wyjdzie jej to... ale czy to takie ważne? Przecież czuje się dobrze. Zmusiłem się do jedzenia i zwymiotowałem. Chyba jestem chory. Nie wiem, może jutro wybiorę się do lekarza. Na alejkach bazy tłok, w ciągu dnia trudno znaleźć sobie miejsce. Ale i tak nie ma po co chodzić, można przecież powygrzewać się na krześle. Chwilami to wszystko wydaje mi się dziwne... ale lepiej wstrzymam się od komentarzy, pozostanę przy relacji. Bo chociaż mój mózg po zabiegu, któremu poddałem się trzy lata temu, pracuje znacznie lepiej, niż obiecywali lekarze, to i tak zanadto mu nie ufam. Byłem u Henryka - sytuacja bez zmian. Pat organizmu z chorobą trwa. Może wyliże się? Byłem trochę zdziwiony, że nikt z personelu nie interesuje się nim, ale widocznie w tym stanie nie wymaga opieki. 25 czerwca Sylwia nie wróciła na noc do domu, pozostała na krześle. Właściwie to wszystko jedno, temperatura pod całą kopułą utrzymywana jest na optymalnym poziomie. Nie spałem, nie śpię już od kilku dni. Leżę, odpoczywam, zapadam w stan odrętwienia, ale nie można tego nazwać snem. Za to myśli mam jasne i czyste jak nigdy. Rano Sylwia oddychała bardzo powoli. Jej puls bił z szybkością trzydziestu uderzeń na minutę. Ja miałem czterdzieści. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w czerwoną tarczę wschodzącej gwiazdy. Skórę miała szarą jak pergamin. 26 czerwca Rozmawiałem z profesorem Horovizzem. Mówił z trudem, jakby szczęki zlepione miał gęstniejącą żywicą. Jego cera była szaroniebieska, oczy - żółte. Starałem się patrzeć w bok. Powiedział wiele ciekawych rzeczy. Słuchałem z zainteresowaniem, chociaż sporo wiedziałem już przedtem. Byłem tylko zbyt leniwy, żeby pomyśleć i uporządkować wiadomości i dane. To jasne, tak jasne, że nie ma o czym pisać. Lecz wiem, że powinienem. Zrobię to później. 28 czerwca Moss leży od kilku dni na południowym krańcu bazy. Oddycha cztery razy na minutę. Wzrok ma nieruchomy, skórę białoszarą. Jest ciepły, bo nie wyczuwam różnicy temperatur przy dotyku. Czuję się dobrze, kiedy go dotykam. Myślę jasno i rozumiem. Wiem. Lecz tego... nie da się opisać. Stawianie śmiesznych znaków na papierze zupełnie nie ma sensu. Cóż można przekazać w ten sposób? 29 czerwca Poruszam się z trudem i coraz wyraźniej uzmysławiam sobie bezsens tej czynności. Piszę ze wzrastającym wysiłkiem. Chciałbym przekazać chociaż trochę... ale nie wiem, od czego zacząć. Wszystko jest ważne. No i jak to podać... Nie. Najpierw pójdę - tam - do - Mossa - gdzie są - inni - są - wszyscy - splątani - pajęczyną krystalicznymi - zrębami - złączeni - bo - nie zdążyli - wziąć - się - za - ręce - dotknąć Sylwia tam jest. Czuje się dobrze. I Henryk. Bez zmian. Niełatwo będzie dojść, nogi są ciężkie i sztywne. Ale muszę - położę - dłoń - na - ramieniu - Mossa ten - prąd - jasność - jedność - myśl - ja rozumiem - wiem - potem - to - opiszę - jak wrócę - kiedyś - jak wrócę - - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - To chyba byłoby... wszystko - powiedział Walt matowym głosem, niezgrabnie przewracając czyste kartki. Pod banią hełmu szumiała cisza. - Hallo, Philip, Lorna! - krzyknął. - Słyszycie mnie?! - Tak... słyszę cię - odpowiedział daleki głos. Słuchamy i oglądamy przez cały czas. - Nno - sapnął z ulgą. - A już myślałem, że zasnęliście - niezręcznie próbował zażartować. Utrwaliłeś pełny przekaz? - Tak - Philip mówił niewyraźnie, dziwnie przeciągając głoski. - Posłuchaj, Walt. Zrób sobie dziesięć minut przerwy, odpocznij. Potem przejmie cię Helena. Zgoda? - Czemu nie - mruknął zdziwiony. Chcą się naradzić? Powziąć jakąś decyzję`? Mogliby zaczekać z tym do jego powrotu. Oczywiście gdyby byli dobrze wychowani. Usiadł i skupił uwagę na posiłku, który nie trwał dłużej niż dwie minuty. Usiłował nie myśleć, nie zastanawiać się. Przede wszystkim nie sprowokować lęku. Zwyczajnie nie dać się. Podszedł do drzwi - śluza przepuściła go z cichym cmoknięciem. Czerwona gwiazda zawisła nisko nad horyzontem; wyglądała jak ciasno zwinięty kłąb karminowej przędzy. Przedtem niewidoczne nierówności rzucały teraz długie, zielonkawe cienie, a wierzchołki wzniesień wieczorny blask obrysował ciemną czerwienią. Ciężkie buty zagłębiały się w piasku z ledwie słyszalnym śpiewem przemieszczających się drobin i wtedy jakaś siła zdawała się przytrzymywać je, wciągać w grząski piach jak w bagno. Walt z trudem wydobywał stopy, brnąc na przełaj w kierunku sondy. Nie dać się, przede wszystkim nie dać się. Pomyśleć o czymkolwiek. Lorna. Jej smukłe, giętkie ciało. Tak jest lepiej, znacznie lepiej. To już tutaj. Otwarty, poczerniały właz. Nienaturalnie podkurczone nogi, grzbiet wygięty w łuk, odrzucona, do połowy zakopana bania hełmu, ramię wyciągnięte w bezsilnej próbie uchwycenia schodków. Cholera! Pistolet, twarda, pasująca do dłoni kolba. Nie. To nie tak. Walt odetchnął głęboko i wsunął broń do kabury. Dobrze, że nikt go nie słucha, że Philip, Helena i Lorna odbywają naradę. Dobrze, że nie ma ze sobą piguł. To jego własny problem i nikt mu nie pomoże. Co dadzą dobre rady czy środki psychotropowe? Ukażą czyjś punkt widzenia albo zduszą wewnętrzny krzyk, tak jak przycisza się głośnik. Z lękiem musi poradzić sobie sam. - Człowieku - powiedział głośno w kierunku wyschniętej mumii - bałeś się za bardzo. Nie mogę ci pomóc. ty za to pomożesz mnie. Twoja ofiara nie pójdzie na marne. Dziękuję ci, kimkolwiek byłeś. Szedł powoli odmierzając kroki, a ciemniejąca pustynia otwierała się przed nim jak gościniec. Ciężko opadł na schodki swojej sondy i dopiero wtedy poczuł, jakie ogromne napięcie nerwowe podtrzymywało go podczas marszu. Roześmiał się hałaśliwie. - Co ci tak wesoło? - fuknęła Helena, wyraźnie zdenerwowana. Nie przerwał, aż zmęczył się swoim gwałtownym wybuchem wesołości. Dopiero wtedy odpowiedział: - Cóż to skłoniło cię do zainteresowania się moim życiem wewnętrznym? - Uspokój się - burknęła. - Możesz wracać. Włącz autopilota... - Mogę? Zezwalasz mi? - poderwał się, usiadł. Nagle niejasne podejrzenia przybrały konkretny kształt. Niepewność Philipa, zaimprowizowana narada wszystko ułożyło się w logiczny ciąg. - To znaczy... chciałam spytać... czy możesz już wracać - tłumaczyła się niezręcznie. - Jak będziesz gotowy, włącz autopilota. Statek przechwyci cię automatycznie. - W porządku. Niedługo będę gotowy. Tak mało brakowało - pomyślał - i zostałbym tutaj. Miałbym pod ręką skład żywności, zapas wody... A może tamten, przy drugiej sondzie, też w ten sposób... Wstał i zszedł ze stopni. Posuwał się naprzód długimi krokami, piasek miauczał pod podeszwami butów zupełnie jak na nadmorskich wydmach. Gdy ognista tarcza dotknęła linii widnokręgu, dotarł do łagodnych wzniesień na południowym krańcu bazy. Dotknął szarej, złoto żyłkowanej skały. Rozgrzebał piasek i przyłożył do niej barwnikowy termometr. Była ciepła. - Wracaj, Walt. Statek jest gotowy do odlotu ponaglała Helena. - Dobrze, zaraz. Wyciągnął dłuto, ale zaraz schował je z powrotem. Uniósł ramię w nieporadnym geście i oddalił się szybkim krokiem, jakby obawiał się, że ktoś może go ścigać. Szarobrązowy zmrok opadał na planetę jak rdzawa mgła. Do sondy dotarł w niemal zupełnych ciemnościach. Zapalił wewnętrzną lampę i bezwiednie rozejrzał się w dziecinnym odruchu poszukiwania diabła pod łóżkiem. Lecz sonda oświetlona ledwie mżącym, żółtym blaskiem była pusta, tylko pod podeszwami zgrzytał naniesiony piasek. Przed nadmuchaniem pneumatycznego kokonu położył dłoń na małym, zawieszonym na ścianie pulpicie sterowniczym. Odczuł ulgę - nareszcie znajdzie się na pokładzie statku, z dala od obcych i niezrozumiałych sił, działających na tej planecie. Nawet o Lornie myślał ciepło - była mu bardziej potrzebna, niż sądził. Jego męska próżność wymagała ciągłego zaspokajania. Coś było nie w porządku. Drzwi? Zamknięte, uszczelnione. Pneumatyka? Gotowa do działania. Autopilot! Walt próbował jeszcze kilkakrotnie uruchomić urządzenie, lecz jego usiłowania pozostały bezskuteczne. - Hallo, tu Walt. Słyszycie mnie? - Tak, słucham - odpowiedziała Helena z kilkusekundowym opóźnieniem. - Stwierdziłem awarię autopilota. Przejmijcie sterowanie sondą. - Zrozumiałam. Przejmuję sterowanie. Podaj sygnał gotowości. Czekał spokojnie, aż obrzmiewające sprężonym gazem powłoki unieruchomią go całkowicie, i dopiero wtedy potwierdził gotowość. - Uwaga, start - Helena nie bawiła się w odliczanie. Poczuł, jak krew odpływa mu z głowy, lecz była to jedynie reakcja psychosomatyczna. Sonda pozostała nieruchoma jak skamieniała bryła. - Zaraz... chwileczkę. Nie, nic z tego... Phil, ja nie mogę go wystartować! - piskliwy głos krążył pod czaszą skafandra. Nagły skurcz przebiegł przez piersi, serce zadudniło głuchym pulsem w skroniach. Był uwięziony. - Odsuńcie się, sama sprawdzę - kochał teraz nosowy głos Lorny, pragnął, aby tu była, ona jedna dałaby z siebie wszystko... Chciał krzyczeć, wołać, lecz żaden dźwięk nie wydostał się z ściśniętego gardła. - Według komputera awarii uległ system sterowania sondy. Walt, spróbuj ręcznie. Szarpnął dźwignię, lecz wiedział, że tak będzie: zielone oko lampy kontrolnej pozostało martwe. ...skóra wydaje się opalona, przybiera najpierw szarozielone zabarwienie... - Nie martw się, Walt. Jesteśmy z tobą. Spróbujemy coś wymyślić. Pomożemy ci! ...ustaje łaknienie, pożądanie, zanikają ludzkie odruchy... - Przede wszystkim sprawdź bezpieczniki i główne połączenia. Spróbuj zlokalizować awarię. ...słabnie aktywność psychomotoryczna, pojawia się quasi-hipnotyczny wpływ Czerwonego Karła... - Walt, ty znasz się na tym najlepiej z nas. Możemy przysłać ci narzędzia i automaty. Walt! ...pojawia się wspólnota pamięciowa i percepcyjno-sensoryczna, otwierają się inne horyzonty pojęciowe, dawny system zbierania danych za pomocą zmysłów i logicznego-intuicyjnego ich przetwarzania zanika, zanika też człowieczeństwo na rzecz kreacji innej formy bytu... - Walt, czy mnie słyszysz? Pomożemy ci! ...cena nieśmiertelności... - Gówno mi pomożecie! - ogarnęła go nagła wściekłość. - Cieszycie się, że oszczędzono wam wyboru! Tak, nie musicie brać na pokład podejrzanego, zarażonego, trędowatego! - Przestań, na litość Boską! Opanuj się! Przerwał łączność radiową, spuścił powietrze z pneumatycznych osłon, rozhermetyzował skafander i odrzucił w kąt ciemną banię. Zdjął pulpit. Wszystko było w porządku - wszystko z wyjątkiem ogniw jądrowych. Obydwa, główne i zapasowe, wykazywały praktycznie zerową moc - razem mogły zasilać jedynie neonówkę oświetleniową. A miały starczyć na trzysta lat ciągłej pracy. Wiedział, że niemożliwe stało się faktem. Przy tak nagłym wyzwoleniu mocy cała sonda powinna była zamienić się w kałużę stopionego metalu. Jeszcze raz stanął twarzą w twarz z nieznanymi, przerastającymi go siłami. Z wewnętrznej kieszeni wyjął plastykowy, lustrzany krążek wielkości monety i spojrzał na swoją obcą, stężałą twarz. Nerwowe tiki powiek, rozbiegane spojrzenie, ciemny rumieniec, obrzeżony sinym zarostem. To przecież nie on. Szeroka, prostacka twarz nigdy nie należała do niego, Bezkształtna linia ust z wywiniętą górną wargą... nie. Na pewno nie. Mówił wyraźnie, przeciągając głoski i cedząc słowa. - Cała akcja nie ma sensu. Ja naprawdę potrafię to zrobić. Dlatego, że ja już wiem. I wciąż mam prawo wyboru. Moss, słyszysz mnie?! Lusterko upadło i potoczyło się po podłodze. Rzucił się na nie jak kot na umykającą mysz, niezgrabnie przyduszał urękawicznionymi dłońmi, aż wreszcie chwycił i podniósł do oczu. W srebrnym krążku widniała szeroka, prostacka, oblana niezdrowym rumieńcem twarz. Jego własna twarz. Nie zrobi tego. Przynajmniej nie na trzeźwo. Uszczelnił skafander i wyszedł. Zapalił lampy na piersiach i brnął naprzód, potykając się w kopnym piachu. Gdy stanął na progu domu Kenelma Millera, poczuł w głowie łaskotliwe ukłucie, jakby ktoś udrożnił dotychczas nieprzepuszczalny, zaczopowany kanalik. Tak zawsze rodziły się idee - i te głupie, i najmądrzejsze. Nikt nigdy nie odkrył, skąd bierze się ów impuls, lecz w momentach zagrożenia życia każda iluminacja oznaczała nadzieję, a tej ludzie zawsze, od zarania dziejów, chwytali się z właściwą im wiarą. Walt niespiesznie otworzył bar i wybrał największą butelkę. Otworzył ją i przyłożył szyjkę do ust. Gorąca fala parzyła podniebienie i przełyk, rozlewała się po piersiach i wywoływała lekki ucisk w głowie. Wiedział, że nie może o tym rozmyślać, nie znał siły i możliwości przeciwnika. Skoncentrował się na czym innym. Wydobył broń i strzelił w otwarty barek. Na pokój bryznęła wódka i okruchy szkła, pocisk wyrwał dziurę w lustrzanej ściance i rykoszetem odbił się od metalowej grodzi. Walt powoli skierował broń na siebie. Jeszcze ciepłą lufę włożył do ust i lekko, do pierwszego oporu, nacisnął spust. Nie stało się nic - żadna siła nie wyrwała mu broni z ręki. Zerwał się od stołu i, nie celując, wypalił znowu w kierunku barku. Pocisk urwał szyjkę innej butelki i wybił drugą dziurę w lustrzanym pudle. Uzupełnił brakujące ładunki i schował pistolet. Uszczelnił skafander i z butelką wódki pod pachą wyszedł w ciepłą, brązową ciemność. Po kilku minutach marszu dotarł do sondy. U stóp schodków leżała skurczona, na wpół zagrzebana w piasku postać, lecz Walt nie zauważył jej. Chwiejnym krokiem wstąpił na stopnie, zatoczył się i przytrzymał krawędzi włazu. Wtedy jednym rzutem ramion znalazł się w środku, zatrzasnął klapę. Śluza nie działała, sprężone powietrze wyło, wydobywając się przez otwarte zawory, lecz pneumatyczny kokon znikł, nie było go pośród wyposażenia. Szarpnął dźwignię, pulpit zapłonął barwnymi ślepiami. Wcisnął klawisz i popchnął drążek sterowniczy. Raptownie narastające przyspieszenie cisnęło go o podłogę, wprasowało w blachę, aż zatrzeszczały kości i stawy, a krew stała się gęsta jak stopiony ołów. Lecz gdyby tylko mógł, krzyczałby z radości. Po upływie kilkudziesięciu sekund poczuł, że jest u kresu wytrzymałości. Serce z głuchym jękiem pompowało półstałą krew, przed oczyma eksplodowały białe fajerwerki. Usiłował podźwignąć się; lecz dłonie rozjechały się na gładkiej powierzchni podłogi, ochlapanej wódką ze stłuczonej butelki. Wiedział już, że nie zdoła pokonać zwielokrotnionego ciężaru swojego ciała i dosięgnąć pulpitu, że za chwilę zemdleje, a po dalszych pięciu czy dziesięciu minutach (czy to ważne?) serce zaprzestanie pracy ponad siły. Lecz miał szczęście - nie zaprogramowany inaczej minikomputer sondy umieszczał ją zawsze na kołowej orbicie planetarnej. Na sekundę przed utratą przytomności Walt uniósł się płynnym ruchem ponad podłogę w asyście okruchów szkła i zastygłych, jak na zwolnionym filmie, rozbryzgów wódki. To silnik przerwał pracę, a aparat wynurzał się właśnie sponad objętej nocą półkuli cynobrowej planety, wychodząc naprzeciw czerwonym potokom dziennego światła. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Odrzucił czaszę hełmu i odetchnął pełną piersią, wierzchem dłoni ścierając krew z popękanych warg. Niezdarnie zaczął uwalniać się z ochronnych powłok skafandra. W sterowni panowało milczenie. Helena piłowała paznokcie, Philip wbił wzrok w szeregi cyfr na monitorze, Lorna, niedbale wsparta biodrem o konsolę komputera, bawiła się pistoletem, chwytając go raz za lufę, raz za kolbę. W ciszy czaiło się napięcie. ...zamek magnetyczny, zaciskowe połączenie próżniowe, kable do powłoki ogrzewczej, żeby nic nie pomylić... po co ten cyrk... - Zostaw tę pukawkę, do ciebie mówię, Joanno d’Arc, jeszcze kogoś postrzelisz - Philip wyraźnie silił się na spokój. ...dobrze... jeszcze spodnie... wolałbym nie rozumieć, co się tu dzieje, lepiej myśleć o czym innym... mdło się robi od zapachu tych środków odkażających... - Nie jest nabita, możesz ją sobie wziąć - rzuciła broń; a Philip uchylił się jak od żmii. Pistolet z trzaskiem spadł na podłogę. ...za wszelką cenę nie myśleć, nie wiedzieć... inaczej jednych trzeba by kochać, innych nienawidzić... po co, przecież wszyscy są po prostu życzliwie pomocni... dlatego uciekłem z Ziemi, żeby być pośród takich jak oni... dlaczego więc... - Tak myślałem. Pomimo to nie unikniesz... - Może wreszcie ktoś mi pomoże? - wtrącił Walt ostro. - Nie wiem, czy zauważyliście, że właśnie wróciłem. Lorna spojrzała na niego chłodno, po czym odwróciła się i usiadła. Podszedł Philip, pomógł ściągnąć ciężkie buty, obficie spryskane mieszanką odkażającą, po czym przeprowadził pobieżne badanie lekarskie. - Właściwie nic ci nie jest. Szok i parę lekkich stłuczeń. - Aa... puls? - W normie. Skóra też nie zielenieje - zmusił się do śmiechu, który bardziej niż kiedykolwiek przypominał rżenie konia. - Zbadaj go za tydzień. I nas również - Helena ciągle oglądała swoje paznokcie. - Lecz się na nerwy - fuknęła Lorna. - Dobrze wiem, co mam robić i kiedy - wkroczył Philip. - Walt, umyj się, przebierz i przyjdź tu z posiłkiem. Musimy omówić sytuację. - Co za piękny, demokratyczny gest - zauważyła Lorna. Philip zignorował ją. Rozumiem ich, to przecież jasne, że żywili obawę, ale żeby tak zaraz... nie, nie wierzę. Lorna jest dziwaczką, zdolną do różnych ekscesów, broń w jej ręku nie jest jeszcze żadnym dowodem. A jednak... Nie, do diabła, najlepiej nie myśleć, żyć z nimi jak dawniej, jak gdyby nigdy nic. W przeciwnym razie rozpęta się piekło. A on, co on sam by zrobił na miejscu Philipa? Spieniona woda mknęła po zaczerwienionej skórze dziesiątkami strumyków, rozkosznie masowała ciało. Przyjrzał się uważnie swoim rękom, owłosionym i muskularnym. Czy skóra ma całkowicie normalny odcień? - Chciałem zasięgnąć waszej opinii co do dalszego postępowania - zagaił Philip oficjalnie, gdy znaleźli się znów razem. - Możemy alternatywnie... - Jestem za odlotem. Natychmiast - wpadła mu w słowo Helena. - Co za nagła zmiana zapatrywań - kpiła Lorna. Przecież byłaś zwolenniczką rozszerzenia standardowych badań planetarnych! - Sytuacja uległa zmianie. Czy wy wszyscy nie rozumiecie, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo? Róbmy coś, póki jeszcze nie jest za późno - spojrzała na Walta, nie potrafiąc ukryć odrazy i strachu. - Moi drodzy - Walt czuł, że atmosfera zagęszcza się - możecie mnie izolować. Po tygodniu, dwóch, sprawa na pewno się wyjaśni. - Na tym statku nie ma żadnej możliwości przeprowadzenia kwarantanny - Philip był zdecydowany. - Co do tej sprawy, nie mamy wyboru, musimy czekać. Wracajmy więc do zasadniczego tematu. - Uważam, że nasze odkrycie jest bardzo interesujące, jeśli już nie epokowe. Po raz pierwszy człowiek natknął się w kosmosie na inną formę życia. Nie ma znaczenia, że to życie wzięto swój początek z nas, ludzi... - Ten moloch wciągnie nas jak bagno, pożre, przetrawi, zamieni w nieludzkie, obrzydliwie zeskorupiałe ciała! - krzyczała Helena. Była na granicy histerii. - Uciekajmy! - Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. Sądzę, że za tym eksperymentem stoi cywilizacja, nie mająca z ludźmi już nic wspólnego. Oni z pewnością w jakiś sposób kontrolują swoje doświadczenie, przynajmniej okresowo badają jego przebieg. To ślad, po którym możemy dojść do spotkania z naprawdę innymi. - Ja myślę, że eksperyment jest już dawno zakończony. Oni nie zmieniają się już, oni... trwają. Są nieśmiertelni. Swoją drogą, cywilizacja eksperymentująca z nieśmiertelnością musiała dojść już do kresu radosnej eksploracji kosmosu - roił Philip. - Hola, szefie, gdzie twój pragmatyczny realizm? - nie wytrzymał Walt. - Znajdujemy się w niecodziennej sytuacji - odciął się ze złością. - Chciałem zauważyć, że niczego nie wiemy o dalszym przebiegu owego eksperymentu, nie możemy więc twierdzić, że proces jest zakończony. Po drugie: w przeciwieństwie do Heleny, jestem optymistą. Kolejne etapy przemian następowały synchronicznie u wszystkich mieszkańców bazy, o dalszych fazach rozwoju niczego nie wiemy, lecz możemy domyślać się, że zaszedł on daleko. Wobec tego nikt nas nie pożre, choćby dlatego, że już nie nadrobimy zaległości czasowych. Nie przypuszczam zaś, aby „moloch” mógł trywialnie odżywiać się ludzkim mięsem. Ma inne źródło energii. - Poczucie humoru nie jest twoją najmocniejszą stroną - syknęła Helena. - Po trzecie: przypuszczenie Lorny napawa mnie... przerażeniem. Tak, to odpowiednie słowo: przerażenie. Konfrontacja z inną, wyżej rozwiniętą cywilizacją... - Zastanów się, co mówisz - Lorna gwałtownie odwróciła fotel, gniewnie odrzuciła włosy do tyłu. Ludzkość czekała na takie spotkanie od swego zarania, od zawsze! Żeby stwierdzić, że nie jesteśmy sami, żeby wymienić doświadczenia... - To była twoja najgłupsza wypowiedź, jaką słyszałem w czasie tej podróży, stek bredni i banałów w ustach skądinąd inteligentnej kobiety - Walt był autentycznie wściekły. - Czy dotychczas nie zauważyłaś, że im większa różnica między ziemskimi gatunkami, tym większa między nimi panuje wrogość? Powtarzam: między ziemskimi! A co będzie, jeśli opuścimy nasze gniazdo, jeśli napotkamy coś diametralnie innego? Po prostu okaże się, kto kogo unicestwi lub będzie eksploatował. Przykład już mieliśmy: tutejsza baza stała się kolonią eksperymentalnych świnek morskich! Porozumienie? Proszę, spróbuj pozytywnie wymienić doświadczenia z żywą skałą spod piasków tej planety! Może poradzi nam, jak usprawnić zapłon w silniku samochodowym lub lepiej przyrządzać koktajl Bloody Mary? - Daruj to sobie i nie krzycz. Filozoficzny ciężar... - Nie. To zbyt wysoka cena za odpowiedź, czy jesteśmy sami. Zresztą świadomość powszechności życia we Wszechświecie ani na jotę nie zmieni naszej egzystencji. Reasumując: jestem za natychmiastowym odlotem. - A ja nie! Sprzeciwiam się kategorycznie! Mamy jedyną szansę, zrozumcie. - Jeśli inni zechcą kiedyś tu wrócić... nie będziemy mieli wpływu na to postanowienie. Ale teraz, w tym składzie, nie jesteśmy władni decydować, nie mamy mandatu. Odpowiedzialność... - Boisz się jej? - Powiem po prostu: tak. Nie jestem w stanie udźwignąć ciężaru tej odpowiedzialności. - Pytanie, czy nas stąd wypuszczą - w głosie Heleny dźwięczała nadzieja. - Czy nie urządzą nas tak jak ciebie tam na dole. - Możemy tylko próbować, nie sposób przewidzieć zdarzeń zupełnie dla nas niezrozumiałych - Walt rozłożył ręce. - Może energię z ogniw sondy wykorzystano do warunkowania i wzmacniania moich emocji? - Oni to samo robią teraz z naszym statkiem. Lećmy już! - w głosie Heleny znów pobrzmiewały nutki histerii. - Chwileczkę, decyzja jeszcze nie zapadła. Oświadczam, że jestem zdecydowanie za kontynuowaniem badań unikalnego w skali kosmicznej zjawiska, jakim jest inne rozumne życie - Lorna założyła nogę na nogę, długimi palcami oplotła kolano. - Ty, Philipie - ciągnęła dalej słodkim głosem pozostaniesz na zawsze dowódcą ekspedycji, która pierwsza nawiązała kontakt z innym istnieniem. - Weź także pod uwagę ryzyko - wtrącił swoje Walt. - Już teraz masz w ręku kartę atutową: odkryliśmy nieznaną formę życia. Ten sukces można łatwo zaprzepaścić. Możesz okazać się najmniej odpowiedzialnym dowódcą wypraw galaktycznych, zyskać sławę człowieka, który wyzwolił serię trudnych teraz do przewidzenia nieszczęść - z rosnącym zadowoleniem obserwował zmieniającą się twarz Philipa. Był pewny swego: szef nade wszystko nie lubił ryzyka. - Wracamy - przemógł się Philip.,- Przygotujcie statek do natychmiastowego startu. - Co za głupota, asekuranctwo! Żeby tylko było ciepło pod tyłkiem! - oczy Lorny płonęły. - Przywołuję cię do porządku. To jest decyzja trzech czwartych załogi, w tym dowódcy - Philip zdążył przybrać odpowiednią pozę. Jej usta poruszały się w niemym monologu. Wreszcie potrząsnęła głową, kryjąc twarz za ciemną kaskadą włosów. - Dobrze. Nie widzę zresztą innego wyjścia niż podporządkowanie się. - Całe szczęście, że to rozumiesz - Walt przyciął jej jak zwykle, mając świadomość, że coś między nimi jest nie tak. Nie tak jak przedtem. Jednocześnie doskonale pojmował, a nawet uznawał jej stanowisko, nie mógł jednakże zapomnieć dzikiego strachu tam, na pustyni. Strachu skręcającego wnętrzności, trwogi eksplodującej w mózgu. Uwierzył więc w swoje, zresztą równie dobre, racje. - Ty za to nic nie rozumiesz, mały, śmieszny człowieczku. Jesteś ludzkim zwierzęciem, biegnącym tam, gdzie ciepło, syto i dużo chętnych samic. - Ach tak. Sama doskonale wiesz, że nie w każdym z tych punktów masz rację.. Wzruszyła ramionami z obojętnością, która poruszyła go do głębi. Gdzie jest Lorna? Ta wpatrzona, narzucająca się, lecz też dbająca, otaczająca uwielbieniem? Co się stało? Zadowolenie, że już nie musi się za nią wstydzić, zagłuszył żal za czymś odepchniętym i utraconym. Za czyimś ślepym oddaniem, które wyzwala najgorsze instynkty, lecz jest również jak pieszczące dotknięcie wiosennego słońca. - Nie rozdrabniajmy się, są ważniejsze sprawy powiedziała chłodno. - Chciałabym zaproponować, abyśmy pierwsze dwa tygodnie podróży odbyli w anabiozie. Wszyscy. - Dlaczego? - żachnął się Philip. - To niepotrzebnie zwiększy ryzyko żeglugi po sieci strumyków, wypływających z zastoiska energii. - Tak, ale... jednocześnie utrudni ingerencję w nasze mózgi, może uniemożliwi żerowanie na naszych emocjach. - O czym ty mówisz? O co chodzi? Nie rozumiem pytali chaotycznie wszyscy razem. - Nie jestem pewna, ale... to wydaje mi się takie naturalne. Ceną uzyskania nieśmiertelności był zanik wszelkiej ekspansji, przybranie postaci maksymalnie stabilnej i niezmiennej w danych warunkach... - Prezentujesz mały wykład wprowadzający? - wtrącił Walt. - Nie przerywaj - warknął Philip. - Prywatne porachunki odłóż na spotkanie we dwoje. - Nie wiem, w jakie organy sensoryczne wyposażona jest nowa forma życia, ale, sądząc po kierunku wstępnej transformacji, opisanej w dzienniku Millera, obce są jej emocje w sensie ludzkich doznań. No bo, na dobrą sprawę, czego by miała się bać skała, wrośnięta w stabilną skorupę planetarną? Kogo miałaby kochać lub nienawidzić, i za co? Kogo pożądać, jeśli prokreacja jest zbędna? Można przypuszczać, że nowa forma bytu wytworzyła zupełnie inne, nam niedostępne rodzaje wrażeń, ale prawdopodobnie brakowało jej typowo ludzkich emocji, wszak to życie zrodziło się z ludzi. - Myślisz, że... ten mój lęk... - bąknął Walt, zdziwiony, że przedtem sam na to nie wpadł. - Owszem, odpowiednio wzmocniony w celu zwiększenia efektu. - On... znikł w chwili, kiedy uświadomiłem sobie jego nienaturalność. - Właśnie. Bo był już niepełnowartościowy, skażony podejrzeniem. Zresztą nie tylko twój lęk. Moje seanse... te śmieszne ekshibicjonistyczne przedstawienia, dawane wam ostatnio. To nie był plynn, a przynajmniej nie tylko. Wpływ narkotyku stanowił znikomą część... - Jezus, Maria! Na takie dyskusje będzie czas w przestrzeni śródgwiezdnej! - Helena bladła i czerwieniała na przemian. - Uważaj, Hel. On w tej chwili żeruje na tobie - Walt nie mógł sobie odmówić przyjemności. - Fataliści mogliby podejrzewać nie bez pewnych przesłanek, że to On nas tutaj ściągnął, jakoś przywabił kosmicznych rozbitków, i że nie jesteśmy pierwszymi... - A może On także spowodował katastrofę i był przyczyną awarii statku? - próbował zażartować Philip, lecz nikt nawet się nie uśmiechnął. - W każdym razie mówił już poważnie, ze ściągniętą twarzą - spróbujemy stąd odlecieć. Jeśli przyjmiemy twoją hipotezę, Lorno, wszystkie nasze emocje będą od dziś skażone, a więc mniej... konsumpcyjne. Może więc się uda... - Nie wiadomo, czy On jest w stanie wywierać fizyczną presję, do wszystkiego przykładamy bardzo ludzką miarkę. Nie sądzę, aby mógł nam przeszkodzić. - Może zaczniemy przygotowania do odlotu? zaproponowała Helena nieswoim, lecz już prawie spokojnym głosem. - Dobrze - Philip podniósł się i szybkimi ruchami dłoni masował skórę twarzy. - Pójdę sprawdzić komory anabiotyczne. - Lorna do centralnego komputera: wykonaj ogólny przegląd podzespołów statku przed lotem galaktycznym. Usterki sygnalizuj na fonii. - Walt do centralnego komputera: podaj stan zapasów energetycznych statku. Oblicz najkrótszą trasę żeglugi w kierunku Ziemi. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Czy to jest normalne? - Walt wpatrywał się w sinoszarą twarz Lorny, na której jaśniejszymi plamami odznaczały się tylko gałki oczne, tak wypukłe, jakby za chwilę miały wyskoczyć z oczodołów. - Potrzebuje dwunastu godzin snu, niczego więcej zawyrokował Philip. - Wczoraj wyglądałeś tak samo. - Też miałem taką... śliczną cerę? - Jeszcze ładniejszą, bo z małą domieszką ultramaryny. Walt wzruszył ramionami. Cóż go w końcu obchodzą medyczne aspekty wychodzenia z anabiozy? Albo karnacja skóry tej nieźle stukniętej dziewczyny’? Jej bezładnie rozrzucone ręce i nogi, linia bioder pod ściśle przylegającą do ciała pajęczyną elistonu, drobne piersi, które można by nakryć dłonią? - Hola, stary, czyżby zaczynała ci doskwierać samotność? - mruknął do siebie, wracając do sterowni. Pamiętał jej poniżające umizgi w narkotycznym transie, obmierzłą uległość w fazach względnej trzeźwości, oczekiwanie na jakikolwiek gest, niekoniecznie przyjazny, lecz świadczący choćby o cieniu zainteresowania... To wszystko prawda, ale coś zaszło między nimi niedawno, tuż przed anabiozą, jakiś zgrzyt, zmiana... co to było? Nieważne, pewnie zwykła sprzeczka. - Nie wiesz, po co Phil wyciągnął nas z łóżek? Do Ziemi jeszcze szmat drogi, żeglujemy w stabilnej rzece w dobrym kierunku... - Może miał sny erotyczne? - Helena przerzuciła jedną nogę przez oparcie fotela. - To dziwne, ale po anabiozie czuję się jakby... młodsza i nie miałabym nic przeciwko temu... - Dowcipu też ci przybywa - westchnął i odwrócił się do konsoli. Na chybił trafił musnął czubkami palców kilka przełączników kontrolnych. - Biedny Walt - Helena podeszła od tyłu i pieszczotliwym ruchem dłoni zburzyła mu włosy. Pomogę ci, jeśli zechcesz... Phil na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Wiesz, o te parę procent wzrośnie sprawność załogi. - Gadasz głupstwa, moja droga - odsunął ją szorstko, jednocześnie nie mogąc powstrzymać się od głodnych spojrzeń. - Ona... się wścieknie. - Ona będzie żywym trupem przez najbliższe dwanaście godzin. - Niee... jeszcze nie teraz - położył dłoń na jej kościstych, usianych piegami palcach. - Zrozum, nie jestem psychicznie przygotowany. To wszystko z nią kosztowało mnie sporo nerwów - mówił z wysiłkiem, dusząc w sobie coś, co urągało mu od imbecyli. - Tylko pamiętaj - gwałtownie cofnęła ramię - że ja nie będę się napraszać. - Wszystko w porządku - do sterowni wpadł Philip śpi jak niebożątko. Puls, ciśnienie i oddech w normie. Dałem jej zastrzyk wzmacniający. - Cieszy mnie to - bąknęła Helena, zajmując swoje miejsce. ...co za altruistyczny odruch! Nigdy bym jej nie podejrzewał... tak naprawdę to szuka odmiany, rozrywki... może Philip nie jest zbyt dobry w te klocki? - A ty wciąż tropisz, stary. Nie żal ci jej? - Nie rozumiem - przez twarz Walta przebiegł ciemny rumieniec, nie był w stanie wytrzymać wzroku Philipa. - Noo, widzę, że komuś sumienie nie daje spokoju. A już myślałem, że jesteś z kamienia - szedł za ciosem. - O co ci chodzi?! - wybuchnął Walt, który zdążył trochę ochłonąć po pierwszym zaskoczeniu. - O to - wskazał na czerwoną kontrolkę na konsoli komputera. - Przed pójściem spać Lorna zostawiła bałagan. Nagle Helena wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym śmiechem. Philip obejrzał się, zdezorientowany. - Teraz ja nie rozumiem. Wyglądacie dokładnie tak, jakby anabioza poplątała wam przynajmniej połowę neuronów. - To wyłącznie twoja wina, lekarzu pokładowy - Walt uśmiechnął się z ulgą. - Żałowałeś nam swoich wzmacniających szpryc. A swoją drogą... zobaczmy, co przeskrobała nasza informatyczka - nachylił się nad klawiaturą. - I co, pierwszy i ostatni pilocie? - Helena wpadła w jego ton. - Ee, drobiazg. Jedna pusta sekwencja w zbiorze pełnych modułów pamięciowych danych chronologicznych. Zaraz to przesuniemy... no, już w porządku. - Spaskudziłeś robotę, Walt - Helena wydęła wargi. - Ona zostawiła to specjalnie. Żeby wpisać sobie coś miłego. - Co? - spytał, zanim zrozumiał. Żachnął się i rzucił jej złe spojrzenie. - Nie denerwuj się, pilocie. Zrobiłeś się nadwrażliwy; jeśli tak dalej pójdzie, zawieziesz nas na Syriusza zamiast na Ziemię. Trzeba zastanowić się nad małą kuracją, zanim nie będzie za późno - mrugnęła do Philipa, który nagle zajął się pedantycznym wycieraniem jakiejś dawno zaschłej plamy na rękawie. - Bądź uprzejma zmienić temat, stajesz się nudna nie wytrzymał Walt. Czuł się prawie jak sztuka przetargowa na aukcji bydła. - Chciałam ci pomóc w trosce o nas wszystkich syknęła - ale jeśli chcesz, to pracuj dalej sam. Powodzenia. - Przestańcie, do licha - przerwał jej Philip. Powinniśmy się cieszyć, że nie zniszczył nas ten cholerny rój meteorów i że trafiliśmy od razu na... - Właśnie. Może oświecisz nas, kapitanie, po co ta pobudka w dwa tygodnie po starcie? Przecież czeka nas jeszcze parę miesięcy żeglugi - Helena dalej wyładowywała energię. Rzeczywiście anabioza musi jej służyć - przyznał w myśli Walt nie bez uznania. - Ja? - dowódca wyglądał na zaskoczonego. - Noo, przecież musimy odbyć naradę... - Na jaki temat? Lot przebiega bez komplikacji Walt wzruszył ramionami. - Trzeba ustalić kolejność dyżurów, tak będzie bezpieczniej - Philip wreszcie znalazł powód. Poza tym jest to okres, po którym należy przeprowadzić kontrolę lekarską. - Tylko w przypadku szczególnego zagrożenia. Chyba nie podejrzewasz, że złapaliśmy jakąś kosmiczną francę orbitując wokół Czerwonego Karła? Żeby była tam chociaż jedna zawszona planeta, na której można by rozprostować kości i pofiglować z tubylcami. Ale tak... - Coście tak na mnie wsiedli? - obruszył się Philip. Zaraz po przebudzeniu Lorny ustalimy kolejność dyżurów i trójka spośród nas idzie spać. Proponuję piętnastodniowe przemienne żeńskie i męskie dyżury z dwudniowymi okresami nakładania, żeby... no, było do kogo otworzyć usta. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Witam szanownych podróżników galaktycznych Lorna wyszła z łazienki, napełniając sterownię zapachem kosmetyków. Uśmiechnięta, zaróżowiona od gorącego tuszu, z błyszczącym spojrzeniem, przeszła całkowitą metamorfozę od momentu, w którym Walt widział ją dziesięć godzin temu. Przecisnęła się koło niego bokiem - poczuł zapach świeżo umytego, kobiecego ciała - i stanęła przy Philipie. Przeszła tuż obok, miała przecież okazję, a nie dotknęła go, nie musnęła nawet. - Może małą kawę dla szefa? - w jej głosie brzmiała dobrze udawana figlarność podlotka. - Co to, zmieniasz obiekt zainteresowań? - Helena pogroziła jej jak dziecku. - Taka już jestem - wydęła wargi. - Co ty na to, Phil? - Ha, propozycja jest nęcąca. Kilka skoków w bok znakomicie odświeża związek - zarechotał. - Może mnie najpierw spytacie? W końcu ja też nie mam klapek na oczach - Helena udała zaniepokojenie. - A kto ci broni? Ostrze twojego dowcipu nie jest już takie jak dawniej, o nie - Lorna pokręciła głową...ona ma cudowne nogi... jak mogłem dotychczas tego nie dostrzec... porusza się tak, jakby tańczyła tuż nad ziemią... Wróciła z dwiema dymiącymi filiżankami. - Heleno, zrób kawę dla Walta, jeśli zechce, bo moja wystygnie, co za aromat... - Chciałaś coś popić? - zapytał Walt ze złośliwością, jaką raczyli się niemal od początku. - Zapewne cię rozczaruję - uśmiechnęła się zdawkowo, tak jak do pierwszego lepszego uczestnika przypadkowego towarzyskiego spotkania - ale nie będę więcej dawać przedstawień. Może ty nam coś pokażesz, tak dla odmiany? Jeśli plynn ułatwi ci walkę z tremą, zrzekam się mojego zapasu. Zresztą - położyła przed Philipem niklowane pudełko - i tak się zrzekam. ...ma piękny głos... głęboki i dźwięczny... jak śpiew mosiężnych dzwonków... Philip odchrząknął i sięgnął po pudełko. - Przechowam to dla ciebie. Myślę, że... no, sama wiesz, jak bardzo się cieszę - wstał i ucałował ją, a ona na chwilę przywarła do niego całym ciałem. - Powiem wam coś ciekawego - opowiadała dalej z emfazą, rozpierała ją energia, tak jak przed chwilą Helenę. - Miałam bardzo dziwny sen. Wokół Karła krążyła jedna jedyna, czerwona planeta... - To typowe. Zawsze marzymy o czymś swojskim, dobrze znanym. Planeta, morza, szumiące lasy... - z Waltem coś się działo, wyprostował przygarbione plecy, wzrok mu błyszczał. - Słuchajcie. Byłam na tej planecie... spałam tam, leżąc na czerwonym, kopnym piasku. Przeżyłam sen we śnie. Śniłam o miłości, wciąż ten sam sen, w kółko to samo, bo tylko tę miłość miałam w sobie... to było straszne, jak zdarta płyta, jedyna, jaką posiadałam. Czasem chciałam przestać śnić, wtedy otaczała mnie tylko czerwona pustka, pustka nie do zniesienia. I znów śniłam ten sam sen, tylko ten mogłam... Wtedy zrozumiałam, że to... jest moje życie... Ucieczka we własne wnętrze, w złudzenia, w to, co ja chciałam, co sobie wymarzyłam, obijanie się w zamkniętym obszarze mojej pamięci... Otrząsnęła włosy, które zakryły jej twarz; łza torowała sobie drogę pośród delikatnego puchu na skórze przedramienia. - To była namiastka, rodzaj trwania - teraz mówiła mocnym, zdecydowanym głosem. - Upojenie introspekcją, samooszukiwanie. A ja chcę żyć, żyć naprawdę. Nawet za cenę zagarniania, ekspansji, czasem niszczenia i... śmierci chcę tworzyć, zdobywać i... kochać. Ale przepraszam - rozejrzała się spłoszona. Chyba jednak dałam wam jeszcze jedno przedstawienie. - To był bardzo piękny spektakl - Walt podniósł się, w jego głosie tym razem nie było ani cienia drwiny. Masz rację, Lorno, ludzkość to agresywne plemię, skazane być może na zagładę, ale również skazane na pełne, burzliwe i - przede wszystkim - twórcze życie. - Cóż za patetyczne tony - Helena pokręciła głową ja bym tak nie potrafiła. Phil, zakładam się, że w ciągu najbliższej zmiany sprawność twojej załogi wzrośnie o kilka procent. Walt podszedł do Lorny, wpatrzonej poprzez zielone okno monitora w odległą Ziemię, zagubioną gdzieś w gwiezdnym pyle, i usiłował ująć ją delikatnie za ramię. Uśmiechnął się, gdy odepchnęła go ze złością, wykluczającą obojętność. Znał się na tym.