Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Marta Tomaszewska Nocą po dniu miłości Copyright by Marta Tomaszewska Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 M. J. G. poświęcam 5 Moja dobra, droga Ciotko, powiedz swemu synowi, że nie wie, iż jesteś najlepszą z matek i ciotek. Kiedy zatriumfuję już nad wszystkim, będziesz miała miejsce na moim Olimpie, tak jak ja mam miejsce w Twoim domu. Nie czekaj na mnie dziś wieczór, bo noc będzie czarna i biała. Gerard de Nerval 6 O mało cię nie zabiłem. Pragnąłem cię zabić, zatłuc, zadeptać jak żmiję czy innego gada. Nigdy nikomu nie dałem tyle szczęścia co tobie. Nigdy z nikim nie byłem tak szczęśliwy jak z tobą. 21 VI 1974 Cztery zdania. Gładko napisane. Nie wiem, moje czy twoje. Patrzę na nie. Pióro w moim ręku. Jest bardzo ciężkie, albo ręka bardzo słaba. Nie wiem, czego chcesz, do czego mnie jeszcze zmuszasz. Nie chciałem wstać dziś rano. Myślałem, że już nie wstanę, po co. A w nocy nawet spałem. Śnił mi się sen: jestem w dużym nieznanym mieście. Gdzieś z a g r a n i c ą . Idę bez celu wieczorną ulicą, od niechcenia oglądając wystawy. Nic nie czuję, po prostu idę. Dochodząc do rogu słyszę śpiew: czyste, wysokie głosy. Tworzą wysepkę ciszy w zgiełku miasta. Idę ku niej zaciekawiony. Ulica za rogiem jest szeroka, zielona. Na ulicy stoją dzieci i to one śpiewają. Widzę chłopca. Jest ich kilkoro, ale wyraźnie widzę tylko chłopca, szczupłego, w krótkich spodenkach, chyba szarego koloru, nie pamiętam, chyba szarego. Stoją, jakby czekali na mnie. Może czekali na mnie, bo podchodzę do nich bez chwili wahania, jakbyśmy byli tutaj umówieni. Biorą mnie za ręce i chłopiec w szarych spodenkach (tak, na pewno szare) mówi: – Pokażemy ci miasto. Idziemy, oni śpiewają. Słyszę ten śpiew, dopóki nie zaczynam widzieć. Bo kiedy skręcamy w boczną ulicę, już tylko widzę. Idę szybko i nawet nie wiem, czy oni są jeszcze ze mną, rozglądam się zachwycony, zdumiony faktem, że nigdy tutaj nie zaszedłem, że nie podejrzewałem istnienia tej ulicy ogrodów, z których zieleni moje oczy zachwycone i zdumione wyłuskiwały piękne domy o fantazyjnych, koronkowych kształtach, wyłuskiwały – na chwilę, bo każdy ledwo muśnięty spojrzeniem zapadał w zieleń i – jak za naciśnięciem klawisza – wyskakiwał następny. Gazowe latarenki płynęły w mroku, osiadając czasem w gałęziach drzew, miałem ochotę biec, krzyczeć ze szczęścia, może biegłem. Jeżeli biegłem – to oni musieli biec ze mną, bo nagle zatrzymali mnie przed otwartą bramą rozległego mrocznego parku, w którego głębi ciemna bryła zamku. Ten park i ten zamek poznaję, a nawet jestem pewny, że to zamek w Prangins. – Tu będziesz mieszkał – mówił chłopiec w sza... Nie, nie wiem, kto mówi, w ciemności nie rozróżniam ani twarzy, ani sylwetki nawet. – Tu będziesz mieszkał – mówi ktoś i z mroku wiodącej do zamku alei wychodzą dwa duże, wyższe ode mnie, lśniącoczerwone serca. Ustawiają się przy mnie, jedno z lewej, drugie z prawej strony, ustawiają się w taki sposób, że czubkami stykają się nad moją głową, tworząc jak gdyby namiot. Jestem zdziwiony i trochę przestraszony. Przeraża mnie zwłaszcza ta błyszcząca czerwień. Serca są wypukłe, jaskrawoczerwone, bardzo błyszczące. – Nie bój się, to twoja służba – mówi ktoś, teraz już zupełnie nikogo nie widzę, żadnego człowieka, stoję w ciemności, zamknięty między dwoma sercami, przytłoczony, zmalały. Nie przypominam sobie, aby ktoś powiedział: – Idziemy. – Ale idziemy, wchodzimy do zamku, jestem prowadzony po oświetlonych schodach, potem otwierają się przede mną drzwi. Ogromna mroczna komnata, pośrodku duże niskie łoże. Nie przypominam sobie, żebym kładł się do tego łoża, choć naturalnie musiałem to uczynić, mówi o tym następna sekwencja: leżę w łożu, a przy nim stoi (klęczy?) już tylko jedno serce i prosi: – Ugryź mnie. Wzdragam się, a ono przekonuje mnie, że jest jadalne. Więc zaczynam jeść. A potem – pusta plama. Zapewne działo się wówczas coś ważnego, nie pamiętam. Następna sekwencja: w dalszym ciągu leżę w łożu, nie wiem jednak, czy to jeszcze ten sam wieczór, czy też może 7 ranek. Serce jest już prawie zjedzone. Wewnątrz wcale nie jest czerwone, szare chyba, kruche, sypkie, tak, została z niego dosłownie szara kupka okruchów (popiołów?) i te okruchy (popioły?) mówią błagalnie: – Zostaw mnie! Zostaw mnie chociaż trochę. Przecież tamto drugie serce jest za drzwiami, czeka na mnie. Koniec snu. A może zresztą był dalszy ciąg, nie pamiętam. Śni mi się bardzo dużo. Moje noce pękają w szwach od snów, dlatego zawsze chętnie kładłem się spać. Mam co wieczór trudności z zasypianiem, ale kładę się spać z najwyższą ciekawością; już dawno, gdyby nie przeznaczono mi innej śmierci, powinienem zginąć pod stosem nie otwartych listów; powiedziano, że sen, którego nie pojmujemy, jest jak list, którego nieotwieramy. Próbowałem otwierać te listy, przychodzi ich jednak zbyt wiele, zrezygnowałem, czasem zapisuję, ale rzadko, czasem, rzadko, odczytuję zapisane, stale na nowo zdumiony bogactwem fabuły i kolorów; mam na ogół sny fabularne, często o celowej, logicznej konstrukcji, można by je czytać jak powieść lub oglądać w kinie, jakby były dziełem sztuki; to są dzieła sztuki, zdarza mi się analizować je, rozmyślać nad ich treścią, najczęściej jednak staram się nie dopuszczać, aby opanowały moje myśli, moją jawę: nie mógłbym żyć, przywołując, odtwarzając tamto życie o tyle barwniejsze, o tyle pełniejsze od mego normalnego, świadomego życia. Od pewnego czasu prześladuje mnie wyczytane gdzieś zdanie, że wariaci mają normalne sny. Na jawie żyją wśród koszmarów i wizji, a w nocy śnią im się rzeczy całkiem zwyczajne: chodzą do pracy, rodzą dzieci, sprzątają mieszkania, robią zakupy, odkładają pieniądze na książeczkę itd., itp. Wariaci mają normalne sny? W drzewach pod moim oknem znowu odezwały się synogarlice. Pohukują i pohukują. Są realne, na pewno nie śpię, to nie jest sen w śnie, a często śnię o tym, że się obudziłem, stąd wątpliwość. Ale nie, dużo, dużo światła w oknie, siedzę przy stole, w moim ręku pióro i na papierze już tyle zdań. Czuję, jak owijają się wokół mnie; jeszcze dość luźne te sznury, jeszcze mógłbym je strząsnąć z siebie i wstać, nie wiem, czy mógłbym, prostokąt światła, bardzo jasnego, wali się na mnie, gniecie. Zamykam oczy, aby na pewno wiedzieć, że ciebie nie ma w oknie; ta gniotąca, miażdżąca presja; znam, doświadczyłem, przeżyłem, ale czego ty teraz. No dobrze, zaraz przestanę o snach. Nie wiem, dlaczego przytoczyłem ten o dwóch sercach, wcale mi się nie śnił dzisiejszej nocy, już dawno, a w dodatku obawiam się, Marto, że przytaczając go działam przeciw sobie; dostarczam ci jeszcze jednego dowodu. Nie leżało to w moich zamiarach, żadnego dowodu nie dostarczyłem ci z własnej woli, no a te czerwone serca, cóż, bardzo się narzuciły mojej wyobraźni, ledwo ten ktoś, kto kazał mi wstać właśnie dziś rano, kiedy myślałem, że już nie wstanę, włożył mi pióro do ręki. Wiesz, prawdę mówiąc, one były bardzo nachalne. Nachalnie podsuwała się moim oczom ta krzykliwa, ordynarna czerwień. A... Dopiero w tej chwili właśnie uświadomiłem sobie, co tak bardzo przeszkadzało mi w tym śnie i przez wiele dni po obudzeniu, wiedziałem, że coś mi przeszkadza, dwa lśniącoczerwone, pękate jak jarmarczne lukrowane pierniki, serca napierały na mnie, odsuwałem się z obrzydzeniem, nie wiedząc, skąd to obrzydzenie, myślałem o dwóch krwawych kawałach mięsa, monstrualnych podrobach, chyba najczęściej takie właśnie przychodziło skojarzenie, dziwne tylko, że skoro już pomyślałem, a myślałem o jarmarcznych piernikowych serduszkach, nadmiernie rozdętych, słowo „jarmarczne” nie podsunęło mi właściwej interpretacji mojego wstrętu: krzykliwa, ordynarna czerwień. Jak dobrze, że zacząłem pisać. Krzykliwa, ordynarna czerwień lakieru do paznokci. Ależ wiem, wiem, Marto, ty paznokci nie lakierujesz. 8 22 VI W drzewach pod moim oknem nigdy do tej pory nie było synogarlic, a mieszkam w tym domu od dwunastu lat. Właściwie byłoby trzynaście, gdyby nie rok i coś spędzone z tobą w Szwajcarii. Nie wiem, czy liczyć ten trzynasty, mieszkanie stało puste. Może w trzynastym roku parka synogarlic zaczęła przesiadywać w gałęziach drzew pod moim oknem? Nigdy już tego nie będę wiedział. Mógłbym zapytać sąsiadów. Nie wiem jednak, czy ktoś oprócz mnie zwraca uwagę na to posępne pohukiwanie, zadziwiająco monotonne, pozbawione ekspresji na tle wyrazistych, żywych ptasich głosów. Huhu-hu. Huhu-hu. Huhu-hu. Słyszysz, Marto? Ja słyszę. Słyszę od wielu, wielu dni. Odpierałem pustką, a teraz z wolna wzbieram śmiechem, obrazami, słowami; knebel z rany mojego serca wyszarpnięty, nie ma odwrotu. Przyszedł listonosz, przyniósł polecony, znowu nic od ciebie, nie piszesz. Krople milczenia, które drążą kamień. Knebel. Nie ty go wyszarpnęłaś, to ja sam, choć nie wiedziałem, że chcę pisać, a zresztą może to ty chcesz. Chcesz, abym ci opowiedział. O czym? Może o tym, jak czterema pociągami jechałem, aby ciebie zabić? Cztery pociągi, cztery początkowe zdania. Wrzucasz kamyk i rozbiegam się kołami, nie słyszałem plusku, może dlatego że synogarlice, a może dlatego że śmiech. Dobrze, że śmiech, musujący, wisielczy (czy przyszło ci kiedy do głowy, że śmiech powieszonego jest musujący? Ostatnie bąbelki powietrza!) rozbełtuje mnie, spiętrza, przeciera drogę, wyrąbuje światło, a ty chcesz, no tak, chcesz, abym jak gdyby nigdy nic, jak wtedy kiedy wszystko między nami dopiero się zaczynało, jak gdyby to dziecko w tobie jeszcze żyło, usiadł koło ciebie, wziął cię za rękę i opowiedział bajkę. Tego chcesz? Chyba tego. Nie jestem pewny, może jutro będę wiedział. Teraz jestem pewny tylko jednego, że już się nie zatrzymam, że będę pisał. Jeszcze nie wiem po co. Może po to, by zapomnieć to, co najbliżej w czasie, a więc najbardziej mylące? Nasze ostateczne rozstanie na przykład. To rozstanie, któremu – bardziej przecież martwa niż żywa, bardziej martwa niż ja; to ja uciekałem, to ty zostawałaś, a zawsze gorzej tym, co zostają – stworzyłaś takie ładne, takie teatralne ramy. Wybacz, że to brzmi jak kpina. To, widzisz, pobrzmiewa, podźwiękuje ten wisielczy śmiech. Wiem, że chciałaś z heroizmem godnym tej właśnie sprawy zerwać z szablonem rozstań, jakie następują po piekle agonii, po wzajemnym szarpaniu sobie wątroby; będzie ci to policzone, że na tę chwilę przestałaś pełzać. No więc rozstaliśmy się ładnie. Patrząc na siebie z dwóch brzegów przepaści. Wyciągając do siebie ręce ponad naszymi trupami. Góry gasnące w mroku osiadały na jeziorze jak chmury. Obraz. Scena. To, co miało zostać w pamięci. Muszę strząsnąć te dekoracje. Gdzieś tam pod nimi jestem. Wolę umierać nagi. Patrząc w oczy miłości, którą zdradziliśmy. Ona tam jest pod dekoracjami. Nagle, na sekundę przed końcem, którego nie mogę uniknąć, zapragnąłem odwalić, ocalić, a ledwo zapragnąłem, poczułem, z jaką siłą wyrywasz mi z rąk to pragnienie, jak je formujesz, przekształcasz, ugniatasz, podsuwając swoją wizję, swoją interpretację. Raz jeszcze będę szedł pod prąd, spychany, zbijany z nóg, będę się walił w grzęzawisko na dnie, będę się podnosił i będę szedł uzbrojony, nie, nie w nagą szpadę, na to już za późno, chociaż, kto wie, tamtych dwoje z legendy oddzielili nią swoje ciała już po, ale oni jeszcze byli razem; do wspólnego końca grali tę śmiertelną wyzwolicielską grę, w którą myśmy nigdy nie zagrali, choć los tyle atutów włożył nam do rąk, więc nie w nagą szpadę, ale w śmiech powieszonego, w jego wisielczy humor, w pragnienie bieli rozgarniające ciemność. Gdzieś w tej ciemności, w tej Nocy jest Miłość, ona tam jest za... Za górami, za lasami, za siedmioma rzekami... Nie. Ja nie tak!... 9 23 VI Jedyna moja, najmilsza, ja... Marto, budzę cię w sobie. Nie zasypiaj, nie odchodź. Chroń mnie. Przede mną samym. Przed sobą. Chcę, żeby mnie bolało dobrym bólem. Nigdy już nie zobaczę cię inaczej niż w wyobraźni. Nie sądzę, abyś wróciła do kraju. Nie, ty nie wrócisz. Nie chcę sobie przypominać, że jesteś potworem. Więc przywołuję cię. W całym twoim uroku. Nie odchodź. Nie zasypiaj we mnie. Janek Tytuł książki. Słowo „potwór” w tytule. 24 VI Żakiet porzucony na progu werandy, jakby wypadł z osłabłej ręki. Kilka wyrwanych rzodkiewek porzuconych na brzegu zlewu, nieumytych. Grządki, nad którymi tyle się napracowaliśmy, wszystko, co zasadziliśmy, zasialiśmy, a co już rosło. – Najgorsze, że ja... już nie lubię „Mezonetku” – powiedziałaś głosem bardziej wymownym niż te porzucone, nieumyte rzodkiewki. Ciągle ostatnie obrazy. Przywołuję te, które wzbudzają tęsknotę, dobry ból, a odsuwam koszmar, który zamienił przytulny „Mezonetek” – domeczek pod olbrzymią magnolią – w przybytek iście Kafkowskiej grozy. Typowe. „La Maisonnette” – tak nazywał się dom, w którym mieszkaliśmy, kiedy przyjechałem po raz drugi. A na początku wynajmowaliśmy pokój w pensjonacie, który nosi nazwę „Le Point du Jour”. Po polsku „Świt”. Od świtu do wieczora daleko. Cały długi dzień. Piosenka Aznavoura: „L’amour, c’est comme un jour, ça s’en va, mon amour.” Miłość jest jak dzień, odchodzi. Odchodzi ku Nocy, do której jest przypisana. Zejdę w Noc, może jeszcze nie za późno, może przyjmiesz mnie ponownie w służbę, Pani mojego serca, może jednak umrę jako twój rycerz; byłem nim, zboczyłem z drogi, na której długo triumfowałem, straciłem koronę. Z dziennika Jana Wrońskiego (10 III 1973): Zamglony księżyc w wysokim czarnym niebie. Miłość. Chwila. Całe życie, być może, czekałem na tę chwilę. I ona, być może, zmieni całe moje życie. Niewypowiedziana radość dawania. Słodycz dawania. Coś bez żadnego podtekstu, czystego. I nawet nie stawiam sobie pytania, co będzie, gdy bliskie nieuniknione rozstanie przetnie wszystko. Ale je kiedyś postawię. Niecałe dwa miesiące. Co z tego wszystkiego przetrwa w 10 niej, rzuconej w zamęt nowego życia? Wiem, że wyjedzie. Ale nie wierzę. Jakże bezsilne są słowa. Tylko milczenie może wyrazić to, co przeżywam. O moja bezimienna! Dlaczego musimy się minąć? We mnie zostaniesz. Rozpaczliwe, wstrząsające piękno miłości, wydzieranej przez los. Brak goryczy i buntu. Tylko miłość. Jasny, wysoki płomień. Tak umrzeć. Wzniesiony. 26 VI Część pierwsza: Podróż do Hiszpanii („Le Point du Jour”, pierwsza połowa naszego d n i a ). Część druga: Synogarlice („La Maisonnette”, szpital, druga połowa d n i a ). Tytuł? A te trzy miesiące, które spędziłem w Warszawie między „Świtem” a „Mezonetkiem?” Środek d n i a ? Zrób plan. Podziel na części, na rozdziały. Wtłocz życie i śmierć w konwencje, bo ułatwiają życie i śmierć tym, którym braknie odwagi. Jesteś, Marto, szaleńczo odważna. Szaleńcza odwaga – szaleńczy strach. Strach przed Chaosem, w którym dostrzega się tylko chaos, tylko „harce pijanego włóczęgi na koniu”. Stań dalej. Popatrz jeszcze raz. 27 VI Jestem wypełniony muzyką. Nie umiem określić inaczej tego wszystkiego, co we mnie rozbrzmiewa. Ton, choć składa się z obrazów, słów. Uchwycić ten ton. 28 VI „Będę leżała na zimnej leżance w gabinecie psychoanalityka, a ty będziesz sobie siedział w swoim fotelu.” Gdziekolwiek jesteś – jesteś pełna wdzięku. Un charme fou. 29 VI „Jak już wspomniano, nie można wczuć się w cudze przeżycia, jeżeli do danej osoby nie ma się pozytywnego nastawienia uczuciowego, wszelkie bowiem negatywne postawy uczuciowe oddalają człowieka od przedmiotu jego uczuć, a tym samym utrudniają zrozumienie. Rozumienie jest wówczas powierzchowne, liczą się tylko zewnętrzne fakty, które odgrywają rolę dowodu, że dana osoba jest zła, lub sygnalizują o jej złych zamiarach.” (A. Kępiński, Psychopatologia nerwic) 30 VI Widzę cię. Leżysz na psychoanalitycznej leżance, jest ci zimno. Z uporem, z rozpaczą, bo jednak czujesz, że nie tędy, że postawiłaś na złą kartę, zabijesz w sobie dziecko. 11 l VII Szosa. Szosa i cmentarz. Jedenaście lat mego dzieciństwa, między piątym a szesnastym rokiem życia, spędziłem patrząc na szosę. Przechodząc kilka razy dziennie koło cmentarza. Szosa i cmentarz. Dwie fascynacje mojego dzieciństwa. 2 VII Samotny biały żagiel gasnący w mroku powlekającym z wolna Jezioro Genewskie tego ostatniego wieczoru. Góry podobne chmurom osiadającym na wodzie. Lekki biały szal na granatowym płaszczu. Czarne w mroku burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel. Pociąg. Jan Wroński w pociągu. 3 VII Chyba coś zacząłem. 6 VII Klęska. Nie mogę tego pisać. Daj mi spokój. Zostaw mnie. 12 Za górami, za lasami, za siedmioma rzekami stała chatka, dziwna mała, z drzew sosnowych jasne ściany, dach z paproci i dziewanny, okien dwoje posiadała... o, przepraszam! Przyplątał mi się początek wierszowanej bajeczki, którą napisałem mając lat pięć czy sześć, kiedy to po lekturze Śmierci pułkownika zaczęły prześladować mnie chatki i bohaterskie dziewice w żołnierskiej odzieży. Jeszcze raz: za górami, za lasami, za siedmioma jeziorami, w kraju, którego nie wybrałem, stał pod wspaniałą olbrzymią magnolią, powiedzmy, domeczek. Miał spadzisty dach z falistej dachówki, duży komin, w którego cieniu lubił przesiadywać kot (wydaje mi się, że ten kot lubi przesiadywać gdzie indziej, na razie jednak usadowił się na dachu domeczku, w cieniu komina, niech więc zostanie), oraz latarenkę. Nie kulistą lampę z tych standardowych, które udają słońca nad drzwiami innych domów, ale prawdziwą staroświecką latarenkę z kutego żelaza. Za górami, za lasami, za siedmioma jeziorami stał domeczek, przy domeczku kwitła magnolia jak ogromny bladoróżowy obłok i kwitły żółte róże. Róże i magnolie nie kwitną jednocześnie, róże później, magnolie wcześniej, lecz żeby ci nie było żal, dziecino ma kochana, w bajce rozkwitają o tej samej porze róże, magnolie, a nawet turecki bez, i jeszcze tulipany, krokusy i narcyzy, żółtodziobe kosy wydziobują ziarenka trawy zasianej przez Złego Ogrodnika, czasem, kręcąc skrzydłami oszałamiającego czarno-białego młynka, przylatuje pod samo okno sroka, a wszędzie, w gałęziach magnolii i w innych drzewach, na drutach telegraficznych, na dachu i na kominie królują synogarlice. Dziesiątki, ba, chyba setki synogarlic obsiadły baśniowy domeczek, od rana do wieczora słychać ich monotonne, posępne pohukiwanie: huhu-hu, huhu-hu. Domeczek jednak jest niewątpliwie baśniowy. W tym baśniowym domeczku żyła-była... hm... Dobra wróżka czy zła czarownica? Tej tajemnicy zdradzić nie mogę, choćby dlatego że sam jej jeszcze nie znam. Zacząłem jednak opowiadać ci bajkę, Marto, może przestaniesz mi przeszkadzać. Zacząłem wprawdzie, wbrew zasadom, opowiadać od końca, przebiegłem góry-lasy, przepłynąłem siedem jezior, ale to, widzisz, dopiero początek d n i a , le point du jour, świt, i muszę jeszcze długo, długo wędrować, zanim zapadnie w i e c z ó r i zobaczę domeczek oraz pociąg. Opowiadałem ci bajki, wymyślałem je na poczekaniu, o wszystkim, o czym tylko chciałaś (pierwsza była chyba o twojej pięknej bransoletce ze złotych blaszek), lubiłaś moje bajki, może tymi bajkami właśnie ciebie zdobyłem; teraz też ledwo rozpocząłem: „za górami, za lasami, za siedmioma rzekami” (to ty podpowiedziałaś: jeziorami), zobaczyłem twoje zasłuchane oczy; przed chwilą jeszcze miałaś twarz zmęczoną, zadyszaną, jakbyś biegła ostatkiem sił, wiedząc, że padniesz i nie podniesiesz się więcej, a oto zabrzmiały magiczne słowa, przystajesz, obracasz ku mnie głowę czujnym gestem ściganej sarny i już nie pobiegniesz dalej, zniewolona, masz w pięknej, chorobliwie delikatnej twarzy oczy głodnego dziecka, które powoli, z obawą, z niedowierzaniem i wybuchającą jak race nadzieją zbliża się do suto zastawionego stołu. Opowiem ci jeszcze jedną bajkę, ostatnią, będzie to bajka o nas, Marto, o tobie i o mnie, bajka o Marcie i Janie, czysta bajka, Marto, czysta bajka... A zresztą – może nie opowiem? Nie zdziwi cię to: twierdzisz, że nie dotrzymuję obietnic, a właściwie nie wiem, czy chcę zobaczyć domeczek, nie wiem, czy chcę zobaczyć pociąg „Hispana- express”, Hamburg–Bazylea–Barcelona przez Lozannę–Genewę, pociąg, w którym Jan Wroński, zmęczony długą podróżą z Brukseli, chory z nienawiści i rozpaczy i tak zwyczajnie 13 przeziębiony (powiedziałabyś Marto: psychogenne, ale zapewniam cię, on przemarzł straszliwie w wietrze wiejącym od Morza Północnego, miałaś jego płaszcz, szalik i ciepłe mokasyny w swoim samochodzie, a Bóg raczy wiedzieć, gdzie byłaś wtedy ty i twój samochód, w każdym razie nie tam, gdzie wiał ten lodowaty północny wiatr) – jedzie, aby ciebie zabić, pociąg przejeżdża nad jeziorem Neuchâtel... Ot, wywołałem wilka z lasu; „czarne w mroku burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel”. Słyszę to zdanie, rozbrzmiewa w moich myślach wplecione w posępne, monotonne pohukiwanie synogarlic, czuję, jak podnosi się we mnie niczym fala przypływu uczucie zagadkowej, upajającej grozy, dzikie szczęście. Które unosi. Które wynosi. Które rozprzestrzenia. Którego nie rozumiem. Bo przecież wcale nie po to, aby je przeżyć, wywołałem wilka z lasu; wiedziałem, że czarne w burzliwy wieczór wody tego jeziora, dając początek rzece skojarzeń, zniebieszczeją, wieczór zamienią w dzień, w samo południe, tak, chyba nie wcześniej i nie później niż w południe wysiedliśmy z samochodu i po raz pierwszy spojrzeliśmy z wysokiego brzegu na niebieskie wody jeziora, patrzyliśmy objęci, przytuleni do siebie, znaliśmy się od wieków: od dwóch miesięcy plus miesiąc rozłąki; pojechałaś w świat z jedną dużą walizą, w której upchałaś całe dotychczasowe życie, z neseserkiem pękającym od słowników oraz z podarowanym przeze mnie misiem, wezwałaś mnie, znaliśmy się dwa miesiące, zostawiłem wszystko, sforsowałem granice, przyjechałem i jeździliśmy na wycieczki w pogodne niedziele (a niedziele zawsze były pogodne, jeżeli w przeddzień postanowiliśmy wyjechać); w pogodne niedzielne południe staliśmy na wysokim brzegu jeziora Neuchâtel objęci, staliśmy na brzegu nieba, bo zniewolone upartym, nieustępliwym, zachłannym dążeniem ziemi, aby wspiąć się, wedrzeć w błękity ostrymi szczytami gór, pozwoliło uszczknąć sobie połyskliwe pasmo i wiatr je rozsnuwał, migotliwe, po wiosennej zieleni i wokół nas, aż byliśmy jak dwa bliźniacze motyle w przejrzystym odlatującym kokonie; wystarczyłby jeden ruch, aby przerwać, aby rozwinąć skrzydła. – Nigdy z nikim nie czułam takiej bliskości – powiedziałaś. A ja zostawiłem pociąg „Hispanaexpress”, Hamburg–Barcelona, przez Lozannę–Genewę, w którym Jan Wroński ponad czarną głową śpiącego kamiennym snem współpasażera spogląda w okno, usiłując widzieć zieleń za oknem i tylko zieleń za oknem, przywołałem czarne w mroku burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel, tego samego jeziora, po to może, żeby zobaczyć nas oboje za błękitną migotliwą przędzą, żeby usłyszeć te słowa, żeby rzeka poniosła mnie dalej; wypływając z burzowej czerni niebieszczała, a teraz znowu ciemnieje, to już nie wody jeziora, to wody nocy, przywołuję tę noc i nasz szept. – Jesteś dla mnie kimś najdroższym na świecie, Marto. – Jesteś dla mnie kimś najbliższym na świecie, Janku. Nawet przed moimi dziećmi. Najpierw ty, potem długo nic i dopiero potem dzieci. Słowa miłości szeptane w nocy! Jest tych szeptów tyle, że noce krzyczą. Często słyszę ten krzyk i często, nie wiem czemu, słyszę w nim krzyk nieszczęsnego Greniera, dziewiętnastoletniego chłopaka, który po wypadku samochodowym nie wrócił do siebie; nie mówił, nikogo i niczego nie rozpoznawał, tylko dniami i nocami krzyczał, trwało to miesiące, a rzadko milkł ten krzyk, mimo to w zamkniętym pawilonie szpitalnym, „Les Hirondelles”, oraz przylegającym doń otwartym, „Les Mouettes”, żyli i leczyli się inni chorzy, pracowali leczący ich ludzie, zatykałem sobie uszy słysząc to chrapliwe, nieludzkie krakanie, nie można było uciec od niego, osiadało w drzewach parku, dziwne, że nie wariowały ptaki. – Jak ty to wytrzymujesz, Marto? – pytałem. – Już nie mówię w dzień, ale w nocy, podczas nocnych dyżurów? Charakterystyczny, bardzo młodzieńczy ruch ramion, w oczach śmiech, jakby wszystko, cokolwiek ci się przydarza, było tylko świetnym żartem. – Nie wiem. Wytrzymuję. Czasem daję mu rezerwę, abym mogła choć trochę się przespać, ale on i tak się budzi. 14 To było wtedy jeszcze, kiedy wynajmowaliśmy pokój w pensjonacie „Le Point du Jour”, dom znajdował się blisko szpitala, nie na tyle jednak, aby przez tę odległość przedarło się dostatecznie głośne bipanie radaru, telefon umieszczono w korytarzu i jego dzwonek wśród ciszy nocy wyrywał ze snu wszystkich lokatorów, więc spędzałaś nocne dyżury w „Les Mouettes”. Potem, kiedy wynajęłaś cały domek i już nie musiałaś spać w szpitalu, nieszczęsny Grenier uspokoił się definitywnie: umarł. Umarł cicho, nikt nie wiedział na co, jak nikt nie wiedział, dlaczego krzyczał. Grenier – to po polsku znaczy: strych. Pamiętasz, Marto, jak kazałaś mi szukać strychu? Ledwo przywiozłaś mnie z lotniska, ledwo wszedłem do pokoju, ledwo cię uściskałem, powiedziałaś zaczepnie: – Znajdź strych. No znajdź tutaj, w tym domu strych! Mnie nikt nie powiedział i znalazłam. Gdybym cię wtedy nie posłuchał. Gdybym mógł przewidzieć, co zapoczątkuję przyjmując to śmieszne z pozoru wyzwanie. Może na świecie byłoby mniej gwałtu i zbrodni. Może byłabyś dzisiaj ze mną, kupiłbym ci wymarzony dom nad jeziorem, na Mazurach albo gdzieś bliżej Warszawy, no a tak, cóż, nie tylko nie mogę kupić, nie mogę nawet napisać: kupiłbym ci itd., abyś w moich myślach nie mówiła „kastrująco”: – Już ja cię widzę, jak palisz w kotłowni! A ja wiem jeszcze, że gdybym nawet od rana do nocy palił w kotłowni, nie widziałabyś tego, bezustannie układając w pamięci długą listę rzeczy, których nie robię, bo tobie potrzebne są takie dowody. No więc – zebrałaś ich mnóstwo. Starczy na solidną, wysoką barykadę, poza którą doprawdy trudno bodaj prysnąć kroplę święconej wody. Poza którą czujesz się bezpieczna w swoim piekle. Piekło, monsieur Sartre – to i n n y w nas. Któż może o tym wiedzieć lepiej od ciebie, Marto? Ten mężczyzna w pociągu? Spójrz na jego twarz: niedawno zaczął czterdziesty rok życia, wygląda teraz, jadąc, na sześćdziesiąt, a jeszcze kilkanaście miesięcy temu... W Lozannie, pamiętasz? Tuż przed podróżą do Hiszpanii próbowaliśmy zamienić moją wizę francuską pobytową „court séjour”, cztery dni, jedno wejście, na tranzytową z dwoma wejściami – wypadła za nami przerażona urzędniczka, trzymając w jednej ręce mój paszport, a w drugiej formularz ze zdjęciem, zrobionym dopiero co w ulicznym automacie, zdjęciem, na którym miałem dwadzieścia lat. – Monsieur, je m’excuse, ale to zdjęcie, które pan dał, to... – zaczęła wpatrzona w paszport i w formularz, podniosła oczy, spojrzała na mnie i – roześmieliśmy się oboje, widząc w jej oczach zabawne osłupienie. – Odmłodniał w Szwajcarii, dobre tutaj powietrze – powiedziałaś uścisnąwszy porozumiewawczo moją rękę. – To nie do wiary – mruknęła urzędniczka, śmiałem się, odruchowym kokieteryjnym gestem poprawiła swe szarolila włosy, co ci się wcale, ale to wcale nie podobało, na szczęście jednak humoru ci nie popsuło. Humor popsuł ci dopiero wypadek. Fascynują mnie te dwie fotografie. Usiłuję nie patrzeć na nie, odkładam na bok, chowam i za chwilę wyjmuję z powrotem. Dwa małe zdjęcia zrobione w ulicznym automacie, jedno mniej więcej miesiąc po moim przyjeździe do ciebie, o ś w i c i e , drugie mniej więcej na dwa 15 tygodnie, zanim pociąg, przeszło rok później, pod koniec d n i a . To drugie... Myślę, że gdybym wówczas, przed Hiszpanią, do kwestionariuszy wizowych dołączył to właśnie zdjęcie, liliowowłosa pani z konsulatu francuskiego tak samo wybiegłaby za mną wołając: – Monsieur, je m’excuse, ale to zdjęcie, które pan dał, to... To chyba nie pan, pan ma trzydzieści dziewięć lat, a ten mężczyzna na fotografii jest stary, może dał pan przez omyłkę, monsieur, zdjęcie swojego ojca? Mój stary ojciec, chere madame, nie ma tak starej twarzy, a zresztą ta twarz, madame, właściwie nie jest stara, jest to twarz naznaczona; proszę popatrzeć w te oczy, tylko ostrzegam, niech pani nie patrzy zbyt długo, nie chciałbym, aby zaraziła się pani śmiercią, madame. O d ł ó ż t o z d j ę c i e . Tak jest, już odkładam, tak jest, pamiętam, że właśnie wchodzimy do windy, już weszliśmy, opieram się o ścianę, patrzysz na mnie, patrzyłaś na mnie ciężkim, ciemnym spojrzeniem, winda jechała krótko, konsulat mieści się na pierwszym piętrze, więc winda jechała krótko, patrzyłaś ciężkim, ciemnym spojrzeniem, które brało mnie w posiadanie, które mnie jadło, które mnie z wyrafinowaną powolnością (czy ta winda naprawdę jechała sekundę?) konsumowało. Ciekaw jestem, czy takie prowokacyjne, przewrotne światełko zapala się w oczach modliszki osiągającej kulminacyjny punkt uczty, może tak, może nie, nigdy nie widziałem modliszki, widziałem – pożerany – to światełko pełgające na dnie twoich oczu, stałem mokry, stałem osłabły, stałem, winda stanęła i dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że patrząc, jednocześnie uśmiechałaś się, uśmiechałaś się tym leciutkim, pewnym siebie uśmieszkiem, który unosi kąciki twoich warg; tak uśmiecha się Mona Liza i Mona Liza tak patrzy, jak ty wtedy na mnie tam w windzie patrzyłaś; dopiero niedawno zauważyłem podobieństwo: wykrój powiek, spojrzenie, uśmiech; to jedna z twoich twarzy, Marto, nic dziwnego, że stałem osłabły, winda stanęła, jakże długo jechała, od zarania czasów, od momentu gdy Słowo unosiło się nad wodami szukając żeru i spadło w głąb, wchłonięte przez niemy pysk, niemy pysk przemówił: – jestem rybakiem – i tak zaczęło się to śmieszne nieporozumienie, w wyniku którego pewnego kwietniowego przedpołudnia roku 1973 stałem w windzie, mokry, osłabły, pożerany, a zarazem pękający z dumy; nie wiem, jaką miałem minę, pewno głupią, roześmiałaś się, musnęłaś wargami mój policzek. – Dobre powietrze tutaj w Szwajcarii, co? – powiedziałaś. – Znakomite – przytaknąłem, miałem dwadzieścia lat, śmiejąc się wybiegliśmy na zalaną słońcem ulicę. Avenue de Cour. Lozanna. Nad wodą wielką i czystą rzędami stały opoki. Była za kwadrans dwunasta, kiedy wyszliśmy z konsulatu. Wypadek zdarzył się zatem w samo południe. Chyba nie najlepsza pora na wypadki, wiosna, tyle słońca. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zapytać, jaka była pogoda w dniu, kiedy zdarzył się twój wypadek, w owym dniu trzynastym lutego, kiedy jechałaś szczęśliwa swoim ukochanym Renault 10 z ukochanym mężczyzną u boku, kiedy jechałaś, szczęśliwa, szosą z pierwszeństwem przejazdu. Jakoś mi to nigdy nie przyszło do głowy. Może mówiłaś? Nie pamiętam. Pamiętam, że z francuskiego konsulatu w Lozannie wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę, że byliśmy szczęśliwi i że chciałem, abyś zjadła pizzę. Poszliśmy w dół ulicy, w zielony wiatr dmuchający od jeziora, zobaczyłem napis „Pizza” na szybie małego bistro. – O, popatrz, tu można zjeść pizzę – powiedziałem. – Na pewno nie będzie taka jak we Włoszech, ale przynajmniej spróbujesz. Siadamy? – Dobrze. Tylko nie w środku. Zapytaj, czy podają na tarasie. Zapytałem, podawali. 16 Usiedliśmy przy jednym z rozstawionych na ulicy stoików, pasiasty dach chronił od słońca, a słońce mocno grzało, właściwie nie byłem głodny, a może to słońce za mocno grzało, może jezdnią pędziło zbyt wiele samochodów: nie lubię jeść w hałasie. Bardzo chciałem, abyś spróbowała pizzę, trzy lata temu, we Włoszech, zakochałem się w tym włoskim daniu i chciałem, abyś spróbowała, szybko jednak wypadło mi z myśli to, że usiedliśmy aby jeść (na pizzę czeka się długo); dobrze było siedzieć z tobą na wesołej wiosennej ulicy, za mgłą snu. Odpoczywałem, jeszcze czułem w sobie szaleńczy rytm tych czterech tygodni, kiedy po twoim wyjeździe z Warszawy tłukłem pięściami o czas, waliłem głową o granice, ścierałem sobie do krwi ręce, usiłując – by było szybciej – zjechać po linie, lekceważąc podstawiane mi drabiny i kładki, odpoczywałem i ty odpoczywałaś, rozpięłaś płaszcz, jasnowrzosowy sweterek nasycił szarość twoich oczu fioletem majowego zmierzchu, uśmiechałaś się bezwiednie, szczęśliwym uśmiechem, który połyskiwał pięknym, delikatnym lśnieniem w cieniu znużenia, padającym od lekko opuszczonych powiek, osiadających we wgłębieniach koło nosa, nadającym twojej twarzy dziwne, chorobliwe piękno czegoś gasnącego, czegoś bezpowrotnie odchodzącego, patrzyłem na ciebie, oddałbym wszystko – myślałem... (Proszę, zamilknij, nie pytaj w moich myślach: – co? – czy ci nie wystarczy, że w drzewach pod moim oknem pohukują, pohukują te przeklęte synogarlice, przypomnij sobie, że odłożyłem fotografię, wsiadłem z tobą do windy, nie pytaj, muszę ci opowiedzieć naszą historię, któż oprócz mnie może ci opowiedzieć tę bajkę mam mało czasu, Marto!) ...Oddałbym wszystko – myślałem – abyś żyła (tak, chciałem cię zabić, tak, chciałem cię zatłuc, zadeptać jak żmiję czy innego gada, pamiętam, chciałem i, co więcej, nie mam z tego powodu poczucia winy; czasem zdarza mi się żałować, że tego nie zrobiłem...) ...Bardzo się bałem o ciebie, od samego początku bałem się o ciebie, kochałem cię, Marto, patrząc na ciebie w owym bistro na Avenue de Cour, gdy czekaliśmy na pizzę, na kilka dni przed podróżą do Hiszpanii, którą wymarzyłaś sobie na nasz miodowy miesiąc, co mi oznajmiłaś, i śmiałaś się z mego niedowierzania. – Aha, weź koniecznie wizę hiszpańską – mówiłaś przez telefon, gdy po długim czekaniu uzyskałem połączenie ze Szwajcarią; jeszcze w ogóle nie byłem pewny, czy wyjadę z Warszawy, i tylko jedna rzecz na świecie wówczas się dla mnie liczyła: mieć paszport i wizę szwajcarską, szwajcarską, Marto. – Hiszpańską? – zapytałem nie rozumiejąc, jakbyś mówiła po chińsku, mówiłaś po chińsku. – Tak, hiszpańską – śmiałaś się – mam w maju dwa tygodnie urlopu, pojedziemy do Hiszpanii, czemu tak zamilkłeś? Janku! Pojedziemy do Hiszpanii, to bardzo proste! – śmiałaś się. Przymknąłem oczy, ścisnąłem w ręku słuchawkę tak mocno, jak gdybym chciał ją zgnieść, nie chciałem jej zgnieść; ja się tylko, tonący, uchwyciłem słomki; po raz pierwszy w dławiącym lęku rozpoznałem, przeczułem zarysowującą się między nami prawdziwą granicę. Ale śmiałaś się, uwielbiałem twój śmiech i – po mroźnej chwili – myślałem już tylko o tym, ze znowu się śmiejesz, że wreszcie znowu się śmiejesz. Pisałaś rozpaczliwe listy. Wyjechałaś, chciałaś, ale było ci niewyobrażalnie ciężko, pisałaś do mnie co dzień, co dzień dostawałem rozpaczliwe listy. Telefonowałem do ciebie tak często, jak tylko mogłem, niemal za każdym razem odłożywszy słuchawkę musiałem zmieniać koszulę; była mokra, nasiąknięta moim potem, który wydzielałem wszystkimi porami – sam zrozpaczony i półprzytomny – usiłując wykrzesać iskrę radości z twojego zgaszonego głosu. Zrobiła cholerne głupstwo, pojadę i przywiozę ją z powrotem – myślałem czytając twoje listy, zmieniając mokre koszule. 17 – Panie Janku – śmiała się twoja Dobra Znajoma – czy pan naprawdę jest taki naiwny? Pani docent Oborska nigdy do Polski nie wróci! Wyjechała na stałe. Mówiła panu co innego? Ha, ha, ha, doprawdy... Ona potrafi każdego... Sprowadzi dzieci i zostanie. Nie wróci tutaj nigdy. Ja to wiem na pewno. Ja też się śmiałem; wierzyłem tobie. Znałem cię o wiele krócej niż ona, ale wierzyłem tobie, nigdy bym nie pojechał do ciebie, nawet na tydzień, gdybym nie wierzył, że będzie, jak mówiłaś, że pojechałaś na dwa–trzy lata, tyle ile będzie trzeba, żeby zdobyć międzynarodowe uprawnienia z psychoanalizy, i wrócisz, by jako pierwsza w Polsce z tego typu uprawnieniami szkolić polskich lekarzy. Nie wziąłem wizy hiszpańskiej. Wziąłem tylko francuską, na krótki pobyt z jednym wejściem; mieszkałaś wszak tuż przy granicy Francji i to wydawało mi się realne: wyskoczyć tam na weekend, to wydawało mi się realne. Mało cię jeszcze wtedy znałem, jeszcze nie wiedziałem, że kiedy mówisz: – jutro zrobimy wspinaczkę na Mount Everest – trzeba po prostu odpowiedzieć: – świetnie – i przygotować plecak. Siedzieliśmy w bistro na Avenue de Cour, czekaliśmy na pizzę, w paszporcie, który zostawiłem w konsulacie francuskim, miałem już wizę hiszpańską na miesięczny pobyt, jeszcze nie minął miesiąc od mego przyjazdu, a już miałem w paszporcie tę wizę, był koniec kwietnia, a ty zaplanowałaś urlop na maj, wymarzyłaś sobie, abyśmy spędzili ten twój urlop w Hiszpanii, więc naturalnie miałem hiszpańską wizę, załatwiłaś to. – Nie ma takiej rzeczy na świecie, której pani docent Oborska nie potrafi załatwić – znowu głos twojej Dobrej Znajomej, triumfalny, dobitny. Widzisz – nie tylko ty się wtrącasz, ten głos nazbyt często wtrącał się w nasze sprawy, popsuł nam pierwszą wspólnie spędzoną noc; usiłowaliśmy go nie słyszeć, ale rozbrzmiewał, prawda, więc nie dziw się, że i teraz wplata się w pohukiwanie synogarlic, rzuca cień na zalaną słońcem Avenue de Cour. Wtedy, tamtego dnia dostrzegłem tylko cień padający od twoich powiek, całowałem twoje powieki, czułaś to, choć nie patrzyłaś na mnie, trzymałaś mnie za rękę, bardzo lubiłaś trzymać mnie za rękę, trzymałaś mnie za rękę, bezwiedny uśmiech błądził po twojej twarzy, a twoje oczy błądziły po zalanej słońcem ulicy, nie widząc jej z a m g ł ą s n u . Pisk opon rozdarł tę mgłę, przywracając ostrość widzenia. Obydwoje jednocześnie odwróciliśmy głowy: w jaskrawym, kontrastowym blasku słońca wyskoczyły wysoko ponad jezdnię dwie czarne figurki, rzekłbyś, pociągnięte za sznurek marionetki i – równie nagle jak wyskoczyły – opadły. Gdyby nie krzyk. Gdyby nie ludzie. Ludzie przystający, ludzie biegnący. Gdyby nie zbiegowisko na jezdni, można by pomyśleć, że padliśmy ofiarą złudzenia. W przeciwieństwie do mnie wiedziałaś od razu, że to nie było złudzenie, wiedziałaś to od razu wiedzą kierowcy i lekarza, a zwłaszcza wiedzą człowieka, który p r z e ż y ł wypadek; twoja twarz zapadła się, wyostrzyła, zastygła, czułem, że chcesz wstać i nie możesz: męka tego przygwożdżenia! Już się podnosiłaś, przemogłaś się, gdy z wyciem sygnału nadleciała karetka. Od momentu kiedy dwie czarne w jaskrawym kontrastowym blasku słońca figurki wyskoczyły ponad jezdnię, nie minęły dwie minuty, a już nadjechała karetka. No i w rezultacie tę pierwszą w swoim życiu pizzę zjadłaś dopiero kilka tygodni później, w Monaco. – To czasem straszne, być lekarzem. Zawsze mam ten odruch, żeby biec, opowiadałam ci, jak mnie kiedyś w takiej sytuacji o mało nie wrobiono w morderstwo? Zaprzeczyłem głową, nie podjęłaś tematu, pielęgniarze wynieśli nosze, patrzyłaś na nich. – Widziałeś, jak tutaj szybko przyjeżdża karetka? – Może szpital blisko. Pielęgniarze położyli na noszach mężczyznę. Potem pomogli wsiąść do karetki kobiecie. Policjant zabierał do swojego wozu dwoje płaczących dzieci. 18 Zadrżałaś, skuliłaś się, jakby nagle zrobiło ci się zimno; było ci zimno, drżałaś. – Wiesz, zrobiło mi się trochę byle jako – powiedziałaś, wargi drgały, jakbyś za chwilę miała się rozpłakać, ale oczy... w oczach był śmiech. – Wiesz, zrobiło mi się trochę byle jako – powiedziałaś drżącymi wargami, a oczami śmiałaś się sama z siebie; jeszcze nie nauczyłem się rozpoznawać histerycznego zabarwienia takiego śmiechu, widziałem, że usiłujesz się śmiać, że usiłujesz bagatelizować swoją, jakże zrozumiałą słabość, podziwiałem cię. – Chyba nie mogłabym teraz nic przełknąć. Zależy ci na tym, abyśmy tu zostali? – Ależ skąd. Ja też bym w tej chwili niczego nie zjadł. – Czy właściwie wiesz, jak to się stało? Ja się włączyłam w momencie, kiedy te dwie figurki wyskoczyły w górę. – Ja też spostrzegłem tylko to. – Zapytaj. Chciałabym wiedzieć. Podszedłem do grupki gapiów rozprawiających przed sklepem samoobsługowym „Migros”. – O ile dobrze zrozumiałem, ci ludzie, para małżeńska, szli jezdnią trzymając się pod rękę, i furgonetka, szczęściem hamująca na skrzyżowaniu, dosłownie ich roztrąciła, wyrzucając w górę, ponad dach. – A dzieci? – O dzieci nie pytałem. Może czekały na nich przed „Migros”. – Naprawdę nie zależy ci na tym, żeby tu zostać? – Naprawdę. – Wiesz – wargi miękkie, wrażliwe znowu drgnęły – ja jeszcze czasem c z u j ę tamten wypadek. – O Boże! To przecież było rok temu! Kto inny jeszcze by nie wsiadł do samochodu lub nie wsiadłby w ogóle, do końca życia, a ty jeździsz, i to jak! Nawet w tutejszym piekielnym ruchu! – Zobaczysz, że za chwilę nie będę umiała wyjechać z Lozanny. Byłam tu tylko raz i ktoś mnie pilotował. Tu jest takie okropne koło autostrad, zobaczysz, zaplączę się. Tak mówiłaś, abym zaprzeczył, humor ci się trochę poprawił, mówiłaś głosem dziecka, któremu łzy wysychają na rozpromienionej buzi; ponad wszystko na świecie lubisz, aby cię chwalić i podziwiać, jesteś złakniona pochwały jak kania deszczu (już to powinno naprowadzić mnie na ślad), podziwiałem cię z całego serca, choć jeszcze wtedy nie wiedziałem nic o samochodach i nie mogłem w pełni ocenić, z jakim mistrzostwem prowadzisz. Czy jest, Marto, coś, czego nie robisz po mistrzowsku? Pamiętam uczucie zgrozy, jakie mnie ogarnęło, kiedy stojąc na brzegu basenu w Nyon patrzyłem, jak płyniesz. Basen był zatłoczony, każdy płynął jakimś stylem, żabką, motylkiem, kraulem, najczęściej żabką, i ty też płynęłaś żabką, płynęłaś – ty jedna w tym zatłoczonym, pełnym ludzi basenie – jakbyś miała przed oczami podręcznik otwarty na rozdziale Zasady pływania żabką, płynęłaś według wszelkich prawideł tej sztuki, ze sprawnością znakomicie pracującego, precyzyjnego mechanizmu. Wszystko potrafisz. Wielu rzeczy nie potrafisz. Nie potrafisz kochać. I nie jesteś poetką. W tej chwili nie wiem, czy potrafię kochać, myślałem, że potrafię, byłem tego pewny, teraz niczego nie jestem pewny. Ale niestety na swoje nieszczęście jestem poetą. Lubiłaś moje wiersze. Zrobiłaś wszystko, abym przestał pisać. – Kłamiesz! Chciałam, żebyś pisał! – Chciałaś, żebym pisał po francusku. I w dodatku chciałaś, abym był pisarzem niedzielnym, abym pisał w niedzielę, a przez pozostałe dni tygodnia zbierał śmiecie ze szwajcarskich ulic. – Chciałam, abyś załatwił sobie przekłady. Czy zrobiłeś cokolwiek w tym kierunku? Czy bodaj ruszyłeś palcem? 19 – Nic nie zrobiłem. Nie mam smykałki do interesów. Wolałem pracować jako pomocnik pielęgniarza w szpitalu psychiatrycznym niż zabiegać o cokolwiek. – Pisarz! Gdybyś mnie naprawdę kochał, gdybyś naprawdę chciał... Nie kłóćmy się. Możliwe, że za jakiś czas przyznam ci rację. Jeszcze daleko do wieczora. Jeszcze nie czas na bajkę o domeczku pod magnolią jak różowy obłok, w którym mieszkała... hm... dobra wróżka? zła czarownica? No właśnie, jeszcze tego nie wiem. Wiem natomiast, że tamtego kwietniowego dnia wyjechałaś z Lozanny zgodnie z tym, co ci powiedziałem – śpiewająco. – Na pewno wyjedziesz śpiewająco. Wsiedliśmy do samochodu, wyjechałaś śpiewająco, nie zabłądziłaś na tym okropnym kole – plątaninie autostrad, w której przez pewien czas istotnie się gubiłaś, bo wmówiłaś sobie, że się tam musisz pomylić, po raz pierwszy wyjeżdżałaś sama z Lozanny, nie znałaś zupełnie tego miasta, nie mieliśmy planu, bezbłędnie wyjechałaś na Route du Lac, trochę się dziwiłem, że wybrałaś Route du Lac, a nie autostradę (prowadziłaś milcząc, znowu bardzo blada), szybko jednak zrozumiałem dlaczego: chciałaś wyjechać z miasta i zatrzymać się gdzieś w polu, wśród zieleni. Zjechałaś na pobocze, siedziałaś ze zwieszoną głową, z oczami utkwionymi w kierownicy, jakbyś się jej trzymała spojrzeniem. – Marto? – Nic – rozbawiony uśmiech mimo oczu. – Boję się że zaraz zwymiotuję. – Wysiądź. Potrzebujesz powietrza. Ja zresztą też. Nie wiem, czy to zadziałała empatia, czy słońce, które zbyt mocno grzało poprzez pasiasty dach bistro na Avenue de Cour, chyba raczej to pierwsze – odczuwałem twoje stany jak jednojajowy bliźniak – w każdym razie istotnie i mnie co nieco mdliło, wysiedliśmy. Na polu zieleniła się kukurydza, dalej rosły jakieś żółte kwiaty, nie wiem, może łubin, chyba nie łubin, nie mogłem tego stwierdzić, bo wiatr wiał od jeziora, a kiedy dopadał pola, niósł zapachy w stronę Jury; tu, w pobliżu nas, pachniała koniczyna, no i naturalnie spaliny, samochody przelatywały z tym charakterystycznym poświstem, którego nie znoszę, ale była wiosna, staliśmy pośrodku rozległej przestrzeni, oko mogło biec swobodnie, miało dużo miejsca, zanim zatrzymała je rozrzucona na pagórkach Lozanna, zanim – przeskoczywszy jezioro – zderzało się z górami, doprawdy było tak pięknie, że przestawało mdlić, zwłaszcza że jednak wiał wiatr, mnie w każdym razie przestawało. Ująłem cię pod rękę, ciebie nie przestawało mdlić, to ty miałaś wypadek, nie ja; nie patrzyłaś ani na góry, ani na Lozannę, ani na pole, skoncentrowałaś spojrzenie w jakimś jednym punkcie, miałaś spojrzenie zaciśnięte na tym punkcie, komicznie zaparte, widać było, że walczysz bardzo blada. – Nienawidzę wymiotować i nie będę wymiotować – powiedziałaś nie odrywając oczu od punktu, który pomagał ci utrzymywać równowagę, wysunęłaś rękę spod mego ramienia, odeszłaś parę kroków, chciałem iść za tobą. – Zostaw – rzuciłaś szorstko. Odeszłaś parę kroków, przystanęłaś, stałaś nieruchoma, patrzyłem na jezioro, patrzyłem na góry, nad wodą wielką i czystą nie, nie przebiegały czarne obłoki, woda nie była czysta, co prawda mogłem myśleć, że jest czysta, nie mogłem, wiedziałem, że jest straszliwie zanieczyszczona; przeszkadzała mi ta wiedza, wolałem patrzeć na góry, stały murem w błękicie, jakby uszeregowane, jakby gotowe do odparcia, ich odkryte białe szczyty były jak głowy srogich, doświadczonych w bojach starców, nieugiętych w swej woli przetrwania, niewzruszonych wobec igraszek kotłującej się niżej zieleni, czarne pancerze połyskiwały w słońcu, mur; miałem ochotę wyciągnąć ręce i weprzeć je w ten mur, przeć, napierać z pochyloną głową, parłem, napierałem z pochyloną głową, oczy zalewał mi pot i żyły na skroniach pękały, nie widziałem nic, napierałem w łoskocie krwi, aż ręce opadły i już mogłem podnieść głowę, podniosłem głowę, mur; „skałom trzeba grzmieć i grozić”, a mnie?... 20 – No, już mi przeszło – powiedziałaś wesoło, podchodząc. – A ty? – W porządku. – Masz smutne oczy. Nie martw się. Już mi przeszło, słyszysz? Możemy jechać. Wstąpimy do Morges na obiad, chcesz? – Chętnie. Byłaś już w Morges? – Nie. Mamy tam ambulatorium, ale jeszcze nie byłam. Jest tam willa Paderewskiego. I hotel, w którym szach perski zatrzymywał się ze swoim haremem. Wynajmował cały hotel, żeby zmieścić tam harem! – Popatrz, popatrz... Oczy ci się świecą. Chciałabyś mieć harem, taki męski, co? – Może. (Pamiętasz swój sen o wizycie w męskim domu publicznym?) Pojechaliśmy, uśmiechałaś się prowadząc, prowadziłaś jedną ręką, drugą nakrywałaś moją dłoń, oczy ci się świeciły, jechaliśmy Route du Lac, jezioro wybłyskiwało spoza drzew niby niebieskie ślepka bawiącego się w „a kuku, tu jestem” dziecka, wiedziałem, że teraz, w tej chwili myślisz o mnie, ale przypomniałem sobie, właśnie wtedy przypomniałem sobie, co powiedziałaś, a może raczej ton, jakim to powiedziałaś, kiedy jechaliśmy tą drogą w przeciwną stronę, może dlatego, że wtedy też świeciły ci się oczy. – Tutaj, nad tym jeziorem mają swoje wille najbogatsi ludzie świata – powiedziałaś. Powiedziałaś cicho, jakbyś znajdowała się nie w samochodzie, ale w kościele. Owszem, nad tym jeziorem ma willę Sophia Loren, miał Winston Churchill, wymieniłaś nazwiska; nie nazwiska jednak robiły na tobie wrażenie, tylko właśnie to, że tutaj mają wille najbogatsi ludzie świata. A ty, Marto, lubisz złoto, brylanty i pieniądze. Zważ, że nie napisałem: „nade wszystko na świecie”. Jeszcze nie napisałem, ale do wieczora daleko. Pewnego wieczoru, być może podczas pierwszej twojej wizyty u mnie, chyba podczas pierwszej, siedząc w moim starym fotelu, który szybko stał się twoim fotelem, utkwiwszy spokojne, czyste spojrzenie swych szeroko otwartych szarofiołkowych oczu prosto w moich oczach, oznajmiłaś, nie bez nuty wyzwania: – Lubię złoto, lubię brylanty. I – czemu mam tego nie przyznać? – lubię pieniądze. Zawsze miałam pieniądze i zawsze będę miała pieniądze. Ja nigdy nie miałem i nawet długo mi to nie przeszkadzało, ale mniejsza; pierścionek z trzynastoma brylancikami, który mówiąc obracałaś na palcu, pasował do twojej ręki, a ręce masz piękne, białe, delikatne, trochę nazbyt białe i nazbyt delikatne, a przy tym dziwnie zaborcze, chciałabyś mieć jeden wielki brylant; czasem myślę, że jesteś stale a la recherche d’un diamant le plus pur et le plus gros au monde; och, nie trzymałabyś go w sejfie, zrobiłabyś z niego swoją ulubioną zabawkę, wkładałabyś go w łapki swego pluszowego misia, grałabyś nim w jo-jo albo w ciupy, zostawiałabyś go beztrosko w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, zawsze jednak świadoma jego ceny w dolarach albo że jest bez ceny. Jeszcze nie mieszkasz na samym brzegu Jeziora Genewskiego, ale w pobliżu; działki idą tam w miliony, willa też kosztuje miliony, a co dopiero mówić o zamku. Tuż przy plaży Promenthoux stoi w ogromnym zapuszczonym parku duży dziwaczny dom z wieżyczkami, chyba drewniany, nie sprawdzaliśmy, bo to „Propriete privee, entree interdite” („Własność prywatna, wejście zabronione”), nazywaliśmy go zamkiem. Na bramie długo wisiała tablica: „Do sprzedania”, przystawaliśmy tam często; dziwaczny, opuszczony dom przyciągał cię jak magnes. – Chcę mieć ten zamek. Kupimy albo może wynajmiemy, dobrze, Janku? – Yhm – przytakiwałem, a mój uśmiech jeszcze cię nie drażnił, jeszcze wierzyłaś, że będę razem z tobą przenosił góry. 21 W Morges poszliśmy na obiad do snack baru. Wybrałem befsztyk z frytkami i ty zamówiłaś to samo. Befsztyki były mocno niedosmażone; dwa krwawe kawały mięsa, znowu zrobiło ci się niedobrze, mnie też zrobiło się niedobrze, podziobałem mój befsztyk, prawie cały zostawiłem, ale ty jadłaś, zmuszałaś się do jedzenia i zjadłaś wszystko do ostatniej krwawej odrobinki. Jesteś, Marto, krucha i delikatna. Nie lubisz chodzić, męczy cię najmniejszy wysiłek. Kiedy powycierasz kurze albo usmażysz sobie sama jajecznicę, pod oczami robią ci się białe koła i musisz się położyć. Najchętniej całymi dniami leżałabyś na tapczanie lub na leżaku w ogrodzie, czytając, marząc. Każdego ranka zmagasz się z tym samym problemem: – wstawać? – pytasz – po co? Przepraszam, Marto, zdaje się, że zaczynam być złośliwy. Nie wiem dlaczego, nie zamierzałem być złośliwy; to nie ja, to i n n y we mnie. Widocznie, wspominając, niebacznie nadepnąłem na odcisk któregoś z moich kompleksów i już nie odpowiadam za siebie, mogę sobie pozwolić na wszystko, na to, żeby ranić, żeby kopać, żeby obrażać. Stop, no widzisz, czas kończyć tę pisaninę na dziś, bo to znowu złośliwość. Ta złośliwość (jest to niewątpliwie złośliwość) może stąd, że pisząc o twoim stosunku do pieniędzy, złota i brylantów, z wrodzonego lenistwa przetłumaczyłem, niezbyt udatnie zresztą, fragment książki, którą pisałem po francusku w drugiej połowie d n i a ; niewiele w tej książce o tobie, pisałem o sobie, głównie o swoim dzieciństwie. Jest tam na przykład takie zdanie: „pluję na swoje dzieciństwo, które mnie objaśnia”; pomyśleć, że gdyby nie takie nastawienie, to może bym się dokopał do fazy pregenitalnej lub jeszcze wcześniej, co może pozwoliłoby mi ustalić, dlaczego w tym, a nie innym momencie zacząłem o tobie pisać złośliwie, no i rozgrzeszyłoby mnie z dalszych złośliwości, gdyby mi podeszły pod pióro, więc powtarzam, mało o tobie pisałem, lecz raczej nie powinienem zaglądać do tej książki, a korci mnie kilka fragmentów; nie znasz mego francuskiego pseudonimu i nie wiem, czy wpadnie ci w oczy ta powieść, choć może narobi trochę szumu, podniosłem bowiem rękę na Świętą Psychoanalizę; obciążam ją winą za to, że zszedłszy do mas stała się jednym z twórców współczesnego świata, który nie respektuje żadnych praw i nie respektuje sam siebie. Nie, nie powinienem zaglądać do tej książki ani do mego dziennika: robię się znowu zły. W czasie kiedy pisałem tę książkę i ten dziennik, toczyłem wściekłą, rozpaczliwą walkę o to, aby nie ulec presji zła. – Zło? Co to takiego? – pytasz, Marto. No właśnie. Co to takiego? W Morges tamtego dnia nie znaleźliśmy willi Paderewskiego, chyba jej nawet nie szukaliśmy, przejechaliśmy natomiast obok hotelu, który szach perski wynajmował niegdyś dla siebie i swego haremu; nie można tamtędy nie przejechać, hotel stoi przy Route du Lac, więc przejechaliśmy obok tego hotelu, nie zrobił na mnie wrażenia (potem, w drugiej połowie d n i a, kiedy tak często jeździłem z tobą do Morges – przyjmowałaś ambulatoryjnych pacjentów, a ja spacerowałem po nadjeziornym bulwarze – zupełnie na ten hotel nie zwracałem uwagi), choć zanotowałem go w pamięci, taras zwłaszcza, duży taras z widokiem na jezioro i góry, patrzyłem na jezioro, patrzyłem na góry, wciąż niesyty widoku, jechałaś wolno, to już nie Lozanna, więc inne skojarzenia, jechałaś wolno, byłem wraz z tobą na wielkiej scenie, specjalnie dla nas ustawiono te wspaniałe dekoracje, czułem tchnienie czegoś antycznego, jak z attyckiej tragedii; jeszcze wtedy, na początku d n i a , mogłem tak myśleć. Oto popatrz, pod gołym niebem, cóż, że nie greckie, ale szwajcarskie – gołe niebo tworzy dach nad sceną i nad 22 głowami widzów – pod gołym niebem na orchestrę wychodzi chór, to nic, że dostojni, surowi starcy nazbyt wtopieni w tło gór, że gładka, odbijająca niebo płyta lekko faluje, że się przedłuża w ukwiecony bulwar i szosę, a my – główni bohaterowie (czy bez masek na twarzy?) – nie stoimy przed chórem, tylko po tej szosie jedziemy białym Austinem Morrisem 1100, jedziemy równolegle do chóru, a nasze pierwsze kwestie, zawiązujące akcję, już padły? Odwróciłem wzrok od gór, spojrzałem na ciebie, przez opuszczoną do połowy szybę samochodu wiatr usiłował porwać okręcony wokół twej szyi z niedbałym wdziękiem lekki biały szal przetkany srebrem, przejrzysty jak skrzydła ważki rozmigotane w słońcu. – Ja się kiedyś w ten sposób uduszę – powiedziałaś nie odrywając oczu od szosy. Oczywiście wiedziałaś, że spojrzałem na ciebie, że spojrzałem na ten szal; to było dla mnie stałe źródło zdziwienia: ile widziałaś prowadząc, widziałaś więcej niż ja, rozglądający się przecież wokół pasażer. – Zauważyłeś tę smugę dymu w skałach po prawej stronie? – mówiłaś niewinnie, nie odrywając oczu od szosy. Nie zauważyłem, spoglądałem do tyłu, w prawo, siwa nitka smużyła się w załamaniu dalekich skał, zszywała gałęzie drzew ledwo dostrzegalnym nierównym ściegiem. – W jaki sposób, u licha, mogłaś to zobaczyć?! – Dobry kierowca powinien mieć dziesięcioro oczu – odpowiadałaś szczęśliwa, że raz jeszcze (raz jeszcze) mnie zadziwiłaś, że raz jeszcze byłaś lepsza. Wiedziałaś więc, że spojrzałem na ciebie, na tę ważkę, która przysiadła na twojej szyi i trzepocząc skrzydłami w wiosennym wietrze wyrywała się niecierpliwie nad wodę, jestem jednak pewny, że nie przyszło ci na myśl, jakie pytanie, patrząc, sobie zadawałem, bo, choć przez chwilę byłem tą ważką, co na twojej szyi, głęboko poruszony faktem, że mi dobrze, gdzie jestem, a i nad wodę ciągnie, to przede wszystkim patrząc, zadawałem sobie pytanie, czy jeszcze czujesz się jak idąca na śmierć Antygona, czy może już znowu jesteś tylko Antygoną, która nie śmiała przekroczyć zakazu godziny policyjnej, w wyniku czego mała zrozpaczona dziewczynka, pewnego ranka szukając ukochanego kotka, znalazła krwawy łachman rozpłaszczony na jezdni, nie przyszło ci na myśl, bo może wcale sobie wtedy tego pytania nie zadawałem, może – samotny aktor na opustoszałej scenie – zadaję je sobie dopiero teraz, wiedząc, że żaden chór mi nie odpowie; góry milczą, chór odchodząc śpiewa pieśń końcową, wiem, że odchodzi z wolna i śpiewa pieśń końcową, nie rozróżniam słów, giną w wielkim szumie wiatru, dzisiaj (dwudziestego pierwszego sierpnia 1974 roku) jest wielki wiatr, wielki wiatr przeszkadza mi pisać, rozrywa na strzępki obraz, spoglądam w okno: mam na wysokości swego wzroku zielone wierzchołki drzew, zielone wierzchołki drzew pędzą, pędzą i wracają, i wracają, wygaszają pęd jak sztormowa fala, pokorniejąca, niemal łasząca się przy brzegu, liście poruszają się szybkimi, drobnymi ruchami, jakby ktoś palcami przebierał po niewidzialnych klawiszach, przeszkadza mi ten wiatr, co prawda postrącał z gałęzi synogarlice, umilkły i mógłbym mieć wreszcie chwilę spokoju, może nawet mógłbym spać; zrozumiałem, Marto, co czułaś powtarzając, pisząc: „Chcę spać. Moje jedyne pragnienie to spać, spać bez snów i bez przebudzeń”, kiedy wołałaś: „SOS, ratunku przed dniem”. W gruncie rzeczy o wiele bardziej boisz się nocy niż dnia, to noc jest twoim wrogiem, walczysz z nią zażarcie, do upadłego, zmieniasz ją w dzień, zabijasz tabletkami, odwlekając do ostatecznych możliwych granic moment, kiedy groźne ciemne morze zamyka się nieubłaganie ponad wyspą twojej świadomości, dyktując ci myśli i sny; walczyłaś samotnie przez całe lata od czasu, gdy zginął twój kot i gdy przestały ci go zastępować długie do samej ziemi warkocze, i teraz znowu walczysz samotnie, odkąd przestałem ci zastępować kota i warkocze; widzę, jak walczysz, już nic nie mogę zrobić, mogę tylko zacisnąć zęby i odpierając śmiechem synogarlice, które obsiadły drzewa pod moim oknem i pohukują, pohukują niezmordowanie (cóż za nudne jąkały, swoją drogą), pisać, i mogę pisząc – rzucić rękawicę dyktatorom mody, którzy uczynili cię ofiarą i uczynili cię katem, stanąć po stronie Sofoklesa; on przetrwał po tylu próbach psychoanali 23 tycznego skrobania; niemal każdy coś tam słyszał o kompleksie Edypa, w teatrze jednak drży przed nieruchomą potęgą Przeznaczenia, lituje się nad nieszczęsnym władcą, wierząc mu, gdy mówi: „Apollo, tak jest, mój drogi, on jest przyczyną mojej męki srogiej”, dlatego nie współczuję ci, Sofoklesie. I tak miałeś szczęście; ciebie nie spotkało to co Goethego, któremu pewien amerykański znawca dusz na tysiącu sześciuset stronach swej książki udowadnia, że nie był w ogóle człowiekiem, ale wynaturzonym stworem; jeżeli taki Goethe... – myśli sobie Jaś, przerzuciwszy to dzieło (lub, co bardziej prawdopodobne, jedynie zasłyszawszy o nim), i nękany dojmującym poczuciem niższości, dokuczliwą zawiścią, zdziera z siebie ubranie, biegnie na ulicę, aby wszem i wobec pokazać, że on też jest brudny, albo chwyta młotek, rozbija posągi na Via Appia, krzycząc co siły w płucach: ta cała kultura to jedno wielkie gówno. Mówisz, że przegram w tym pojedynku? Już przegrałem: straciłem ciebie, a ty raz jeszcze straciłaś kota i warkocze. „Jeżeli prorok staje się zbyt wielki – pisał mając na myśli Freuda Aksel Sandemose – los wyposaża go w uczniów i niech Bóg zlituje się nad ich wychowankami.” Bóg się nad tobą nie zlitował, Marto. Tak bardzo boli mnie głowa. Mimo że umilkły synogarlice, strącone z drzew przez wiatr, może boli mnie głowa, bo wiatr, uśmiechasz się, lubię, jak się uśmiechasz, sprowokowałem ten uśmiech wymowny, znaczący, uśmiechaj się i nie mów o moich słabych mechanizmach obronnych, nie podpowiadaj: spytaj sam siebie, po co boli cię głowa, czy przypadkiem nie po to, aby odłożyć pióro i przestać pomstować na psychoanalizę? Odłożyłem pióro, choć gdybym nawet tego nie zrobił, już i tak, zapewniam cię, miałem zamiar przestać pomstować na psychoanalizę; wiatr za oknem wiał coraz silniej, zrywał z twojej szyi lekki biały szal, chciałem go pochwycić, może ładnie by wyglądał lecąc nad jeziorem, może zdołałby przelecieć i może ktoś na drugim brzegu znalazłby ten latawiec wysłany przez dwoje dzieci i odczytał SOS wpisane w srebrny wzór, ale ja chciałem pochwycić szal, trzepotał przed mymi oczami, zamknąłem oczy, na powiekach osiadły płatki śniegu, chciałem napisać: „poznaliśmy się zimą”, ale śnieg szybko topniał, piekący ból głowy nie ustawał, wiedziałem, że nie napiszę nic więcej tego dnia, usiadłem w fotelu usiłując zatrzasnąć w bolącej głowie te drzwi, na które od tygodnia napiera niekończąca się kolejka obrazów, siedziałem bliski szaleństwa, ogarnięty dziką pasją tworzenia, nie znajdującą ujścia, oszalały od tego naporu, od oszalałej magmy płynącej z oszalałego wulkanu, zaciskałem na poręczach fotela bezsilne ręce, ręce, które chcą lepić, ugniatać, właśnie tak, nie pisać, lecz lepić, ugniatać, kształtować, mieć przed sobą nie stół i pióro, lecz koło garncarskie i glinę, nie mogłem już pisać i nie mogłem zatrzymać napierającego ciągu skojarzeń: biały szal – śnieg – zima – wieczór – ty w moim fotelu. – Idź na Antygonę, będziesz wiedział, jak się czułam wyjeżdżając – ty na tapczanie w „Le Point du Jour”. Boli mnie głowa, zaraz, muszę zapytać siebie po co, a, już wiem, ja nawet nie mogę uciekać w chorobę; słowa wiersza, który ci posłałem w przerwie między moim pierwszym a drugim przyjazdem do ciebie, w środku d n i a : „jestem tylko garncarzem o rękach obrośniętych gliną” – pracownia garncarska, w której – chłopiec kilkuletni – spędzałem całe dnie, obserwując ręce modelujące dzbany, misy, dzieże – inne wiersze, zapowiadające wszystko, co wydarzyło się potem – mój przyjaciel Tadeusz, rozpacz w jego głosie, gdy ogłuszony nieszczęściem patrzył ogłupiałym wzrokiem w pustą kartkę papieru, patrzył w stos pustych kartek; ja już to wszystko napisałem, ja już to wszystko przedtem napisałem, zanim się stało; samochód na Route du Lac, a w nim my oboje wracający z Lozanny – przed nami podróż do Hiszpanii – ten samochód – wypadek – kot na szosie, obrazy, glina, 24 glina, lepić, koło garncarskie w ciemnej chłodnej pracowni obraca się szybko, coraz szybciej, widzę smukły, piękny dzban, grecka amfora może, grecka amfora, attycka tragedia, nie, jeszcze nie czas... Nie pisałem przez wiele dni, wiatr ucichł, dawno ucichł, upał obezwładnił gałęzie drzew, stoi w moim oknie i odgradza mnie od synogarlic (są to zresztą w tej chwili drewniane ptaszki wyrzeźbione przez ludowego rzeźbiarza), mam za sobą ciężką noc, nawet zasnąłem, śniłaś mi się, w tej chwili nie pamiętam tego snu, a może nie chce mi się go przywoływać, nie chce mi się zastanawiać nad tym, czy obudził mnie sen o tobie, czy inny sen, w każdym razie obudziłem się – jak zasnąłem – z bolącą głową i od razu napór: musiałem myśleć, obrazy pełzły wytrwale przez obszary bólu, musiałem osądzać z ową okrutną trzeźwością, która tak jasno ukazuje coś, co wydaje się całą prawdą, a w tym widzeniu pozbawionym miłości jest tylko jej częścią najbrzydszą, najbardziej nas samych deformującą, leżałem w ciemności i twoimi oczami zimno, odpychająco patrzyłem w zimne, odpychające oczy zohydzonego prawdziwego świata, rozpoznawałem w swoich oczach twoje spojrzenie utrwalone na fotografii, fotografii sprzed wypadku, nie znałem ciebie wtedy, aczkolwiek już zapewne o tobie słyszałem, jak ty, być może, słyszałaś o mnie – byliśmy przecież sobie zapowiedzeni – nie znałem twego ukochanego samochodu Renault 10, na fotografii siedzisz w samochodzie lekko wychylona przez otwarte drzwi i patrzysz na kogoś wielkimi jasnymi oczami, w których odbija się jak w lustrze cała ohyda świata; dopiero teraz odgadłem odrazę, leżałem w ciemności i czułem tę samą odrazę, bezlitosny wstręt, zrodzony z pozbawionego miłości osądu. To straszliwie stare oczy, Marto, mieliśmy straszliwie stare oczy, zegar z kukułką u sąsiadów na dole wydzwaniał godziny, noc gasła, leżałem i zimnymi, odpychającymi oczami patrzyłem w zimne, odpychające oczy zohydzonego prawdziwego świata, długo gasła, tliła się i dymiła. Zasnąłem w momencie, gdy pierwszy podmuch światła zaczął rozpraszać popioły; spałem bardzo krótko, może zresztą wcale nie zasnąłem, nie wiem, wiem, że zapadłem, a potem wypłynąłem rozbity, obolały i pomyślałem, zanim jeszcze usłyszałem synogarlice: jak przeżyć dzień po takiej nocy? Wstałem, umyłem się, zaparzyłem herbatę, wypiłem herbatę i – siadłem do stołu, aby pisać, cóż innego mogłem zrobić po takiej nocy, po wielu dniach niepisania, prawda? Mówi się, że umysłowo chory, prawdziwy wariat to ten, kto nie wie, że jest wariatem, i uważa siebie za zdrowego. Ja, który chodziłem z kluczami, mogę powiedzieć tylko tyle, że to wariat szczęśliwszy: on ma przynajmniej normalne sny. Jeżeli to prawda, że ma normalne sny. Nigdy pani nie zapytałem, madame Perret, co się pani nocą śni. Jeżeli sen to w snu otchłani Nie zbratani i nieznani Szukamy jawy (A może ona szuka nas pragnąca snu?) Do jej bram Stukamy Przeklinamy Tłuczemy o jej blask jak ćmy I jak ćmy spadamy I znowu snem wracamy Szukamy 25 (A może ona szuka nas pragnąca snu?) Czy napisałem to teraz, czy napisałem to kiedyś, nie wiem, może Jan Wroński, którego znałem półtora roku temu, coś o tym wie? A może ty wiesz, Marto? Czasem myślę, że mógłbym opowiedzieć ci wszystko jednym ciągiem, nie odrywając pióra od papieru, i że tak właśnie powinienem to pisać. Mógłbym, gdyby mnie tak bardzo nie bolała głowa. Po co boli mnie głowa, Marto? Marta... Tylko najbliżsi nazywają cię tym imieniem. Dla innych jesteś Krystyną. Masz dwa imiona, Krystyna-Marta, tego pierwszego nie znosisz, choć jeżeli w ogóle do ciebie pasuje jakieś imię – jak długo byłaś dla mnie bezimienna, właściwie nigdy nie potrafiłem cię nazwać imieniem, po co się zmusiłem, może całe zło stąd właśnie? – to raczej pierwsze pasuje, nie drugie, ale nie znosisz tego imienia, jest jednym ze słów-haseł, które ci przypominają; życie z tobą, Marto, jest życiem człowieka, który po zakończeniu wojny wrócił do miasta dopiero co opuszczonego przez wroga, wszędzie miny, niewypały, mury walą się za lada dotknięciem, zabawki pułapki, słodycze-pułapki, trzeba się poruszać z refleksem akrobaty, z nieustającą czujnością, w stałym pogotowiu, by nie nadepnąć, nie poruszyć, nie zawadzić o słowo uruchamiające mechanizm wybuchu. Nie lubię słów, uważam, że karmią się nami, że mówią za nas, przeinaczając sens tego, co myślimy, bawią się nami jak złośliwe koboldy, dzielą; mało jest ludzi, którzy by tak samo rozumieli to samo słowo, no i jeszcze owo zabarwienie emocjonalne, inne u każdego, nie do przekazania, nie lubiłem więc słów, ale przy tobie znienawidziłem słowa; i z tej nienawiści muszę się teraz otrząsać, Marto, Krystyno-Marto. – Miałam nazywać się Marta-Krystyna, ale moi rodzice przy chrzcie nie dopatrzyli, w takim momencie nie dopatrzyli!, wpisano mi do metryki odwrotnie i – niczego – prawda? – nie zmieni fakt, że mówili do mnie: Marto. Ja... bardzo mocno to przeżyłam, kiedy się dowiedziałam, kiedy mi opowiedziano, jak było. Tak po prostu nie dopatrzyli, rozumie pan. Nawet nie spojrzeli, co mi się wpisuje do metryki! Więc wpisano mi Krystyna-Marta i tak już zostało, na wieki – mówiłaś niby żartem, niby serio, lekko; jeszcze wszystko między nami było zbyt musujące, abym mógł odczuć ciężar szczególnej ciszy, która zapadła w twoim głosie, kiedy mówiłaś: „ja... mocno to przeżyłam”, kiedy na końcu, jakby mimochodem, jakby w poślizgu dodałaś: – Nigdy tego nie wybaczyłam moim rodzicom, a zwłaszcza mojej matce. Myśmy bardzo mało rozmawiali ze sobą, Marto, w czasie naszych warszawskich spotkań, w czasie trwającej wiele dni długiej nocy przed twoim wyjazdem, myśmy wtedy rozmawiali godzinami bez słów. Czyż mogłem więc przypuszczać, że będę musiał zapłacić i za to, że ci przy chrzcie przez niedopatrzenie zamieniono kolejność imion? Przychodziłaś zziębnięta, zmęczona walką z nocą powoli zamykającą się nad tobą, przybiegałaś, kiedy brakowało ci sił, by rozgarniać jej ciemne wody precyzyjnymi, przemyślanymi ruchami znakomitego pływaka, chroniłaś się w cieple mego domu, w moim cieple, szukałaś schronienia przed lękiem, a raczej przed tą groźną, mroczną siłą, która cię zmusza, abyś robiła to właśnie, czego boisz się najbardziej, nie wiedziałem o tobie nic i wiedziałem wszystko, może więcej, niż wiem teraz, gdy mamy za sobą cały d z i e ń wspólnego życia, było nam dobrze, byliśmy, jak to się z trafnością języka potocznego mówi – nieprawdopodobnie szczęśliwi, aż pewnego razu, może wiatr wtedy mocniej uderzył w okno, spojrzałaś na mnie tak, jakbyś zbudziła się nagle, od razu trzeźwa, od razu przytomna, i powiedziałaś tonem, którego wspomnienie jeszcze dziś wzbudza we mnie ten sam ból i ten sam bunt. – Ktoś za to zapłaci. Dziwne, ale nie chciałabym, aby to był pan. No tak. 26 Madame Perret, madame Perret! Czy pani mnie pamięta, madame Perret? Pani mnie rozpoznawała, madame Perret. Pani uśmiechała się na mój widok, madame Perret, miłym, dobrym uśmiechem, takim samym, jaki rozjaśniał pani twarz na widok starej veilleuse, pielęgniarki nocnej, która była obiektem kpin zespołu leczącego pawilonu „Les Merles” i innych pawilonów szpitala, twierdziła bowiem, ze chorym bardziej niż lekarstw potrzeba pociechy duchowej, i mówiła im – podobnie jak pani, madame Perret, przybitym do krzyża urojonych win – o Bogu miłosierdzia i wybaczenia; lekarze, pielęgniarze, socjoterapeuci, ergoterapeuci, asystenci socjalni kpili i wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, ale chorzy, nawet ci najgłębiej pogrążeni, powracali na powierzchnię, bodaj na chwilę, ale powracali, kiedy ta drobna, nieznająca lęku kobieta wchodziła do sali; pewnego wieczoru czworo pielęgniarzy nie mogło dać sobie z panią rady, madame Perret, a ona przyszła, wzięła panią za rękę i przestała pani wyrywać się ku śmierci, madame Perret, to ja siedziałem przy pani i słuchałem, kiedy musiała pani mówić, madame Perret, słuchałem z największą uwagą, może było pani lżej, choć musiała pani mówić niezależnie od tego, czy ktoś słuchał, czy nie, musiała pani mówić, godzinami, bez sekundy wytchnienia, nikt nie słuchał, czasem tylko inny chory ocierał ślinę osiadającą w kącikach pani ust lub przynosił szklankę wody; to było bardzo ciekawe, co pani mówiła, madame Perret, autentyczna rzeka skojarzeń, utrwalona na piśmie, wytrzymałaby porównanie z Ulissesem Joyce’a, myślę, że bardziej czytelna niż Finnegan’s Wake, proszę mi wybaczy ten literacki wtręt, to tylko skaza zawodowa, słuchałem pani jak człowiek, a nie jak literat, proszę mi wierzyć, madame Perret, żałowałem, że nie jestem lekarzem, żaden lekarz nie słuchał tego, co pani mówiła w okresach manii, madame Perret, a przecież był to jedyny klucz do pani choroby, wszystko jak na dłoni. Czy pani mnie pamięta, madame Perret? To pani stała za oszklonymi drzwiami zamkniętego pawilonu „Les Merles” tego wieczoru, kiedy przyszedłem na dyżur, który miał się okazać ostatnim moim dyżurem, o czym (chyba?) nie wiedziałem, szedłem i myślałem z ulgą, że to ostatnie moje pikietowanie przed naszym, Marto, wyjazdem na kongres do Brukseli, byłem bardzo zmęczony, miałem chandrę do samego nieba, nawet nie wiem, czemu nie poszedłem jak zwykle przez park, gdzie może czułbym się trochę mniej samotny; widocznie chciałem się czuć samotny i zagubiony, skoro wybrałem inną drogę, może potrzeba mi było przestrzeni, a może zatęskniłem do szosy, wlokłem się szosą pobrzękując, machinalnie raczej niż dla dodania sobie otuchy, kluczami, jak to nieraz robiłem, idąc przez to pustkowie w ciemnościach zimowych wieczorów, teraz też było ciemno, ale pobrzękiwałem kluczami bezwiednie, trzymałem je w ręku i majtały, szosa leżała cicha i pusta, zestrojona z ciszą pola i dalekich na horyzoncie gór, byłem cichy i pusty, szedłem poboczem, czasem, rzadko, unosiłem ciężkie powieki i patrzyłem ku górom, nie widziałem jeziora, ale wiedziałem, że jest, ciche i puste, toczy swe zatrute wody ku zamkowi Chillon, za górami, za lasami, za... przed górami, za polami, za szpitalnym budynkiem „Les Merles”, za Route du Lac i za pensjonatem „Le Point du Jour”, w którym już nie mieszkamy, już daleko za nami ś w i t , to był w i e c z ó r , to był w i e c z ó r , kres d n i a , i bardzo blisko, w baśniowym domeczku pod magnolią jak różowy obłok... Właśnie wtedy kwitła magnolia, doczekałem, i może jeszcze zobaczę żółte róże. – Zobaczysz, że rozwiną się, zanim wyjedziemy – powiedziałaś; tej wiosny po upalnym kwietniu kwiaty spieszyły się na świat, który je zgasi, i róże miały już pąki, tłuste, pękające, patrzyliśmy podczas codziennego rytualnego obchodu twoich włości na te pąki i powiedziałaś, że rozwiną się, zanim jeszcze wyjedziemy na kongres balintonowski do Brukseli, wyjeżdżamy pojutrze, może się rozwiną, szedłem szosą cichą i pustą cichy i pusty, czasem unosząc oczy ku górom, na zakręcie paliła się ukryta w gałęziach drzew latarenka, myślałem, że to słabe światło tylko pogłębia ciemność, czyni ją bardziej obcą, szosa za zakrętem pełznie pod górę, pełzłem pod górę osowiały, obojętny, nawet nie spojrzałem w stronę drzew, ciemną falą biegnących ku budynkowi szpitalnemu, a często idąc 27 miałem wrażenie, że w tych drzewach ktoś stoi przyczajony wśród przyczajonej ciemności, klucze pobrzękiwały, posępny, jakby wykrojony z ciemności dom wychylał zza drzew ciężką głowę, łypiąc ku mnie żółtym okiem; tylko jedno okno było oświetlone na piętrze, okno pokoju pielęgniarzy, chorzy spali, a ci, co nie spali, siedzieli w sali przed telewizorem i czekali na mnie, abym im pomógł zabić czas, abym ich zabawiał; nikt nie czekał na mnie, siedzieli i czekali na Godota, albo może na swoje normalne sny, a przecież pani, madame Perret, stała za oszklonymi drzwiami ganku, jakby istotnie czekając na mnie, i to doprawdy nie ma znaczenia, że pani też na mnie nie czekała; stała pani lekko pochylona do przodu i patrzyła pani w mrok za drzwiami, zobaczyłem panią z daleka, klucze zaciążyły mi w ręku, ścisnąłem je mocniej, żeby nie pobrzękiwały, dopiero teraz je usłyszałem i ścisnąłem je mocniej, aby nie pobrzękiwały, wychodziłem z mroku, szedłem ku oświetlonym szklanym drzwiom, za którymi pani stała, madame Perret, zobaczyła pani najpierw mój biały fartuch, a gdy znalazłem się bliżej, poznała mnie pani, madame Perret. – A, to pan dzisiaj! – powiedziała, ledwo otworzyłem (i szybko zamknąłem) drzwi, patrzyła na mnie z dobrym, miłym uśmiechem, od którego jaśniała nie tylko jej twarz, lecz nawet włosy, zawsze nie mniej szare i znużone niż twarz, i miała w swych niezwykłych ciemnych oczach odblask dopiero co przeżytego pięknego doznania. – Tak, to ja. Ça va, madame Perret? Pani oczy znowu pobiegły w mrok i wróciły ku mnie nieśmiałym, wahającym się spojrzeniem. – Cette lumiere, tam, w tej zieleni. Co to jest? – To latarenka, madame Perret. Stoi tuż pod dużym drzewem i wygląda, jakby ją zawieszono w gałęziach. – Jakby ją zawieszono w gałęziach – powtórzyła i patrzyła na mnie nieśmiałym, a zarazem intensywnym spojrzeniem niemego, który usiłuje przekazać oczami, wyrazem twarzy coś, czego nie potrafi powiedzieć, coś, czego nie sposób powiedzieć, a czym człowiek tak bardzo chce się dzielić. – C’est joli – powiedziała pani w końcu. – Oui, madame Perret, c’est joli. To jest ładne – przytaknąłem; staliśmy za oszklonymi drzwiami, do których klucze ciągle trzymałem w ręku, i patrzyliśmy na latarenkę wybłyskującą z omroczonych gałęzi jak żółta róża, ta jedyna na świecie róża Małego Księcia; to nie wtedy tak pomyślałem, madame Perret, wtedy po prostu stałem obok pani i patrzyliśmy razem na latarenkę, która jeszcze przed paroma minutami, gdy powłócząc nogami, tamtędy przechodziłem, była dla mnie tylko żółtym światłem, zbyt słabym, aby rozjaśnić obcą, przyczajoną ciemność; patrzyliśmy, a potem pani zapytała. – To kiedy pan jedzie w podróż? Zapytała pani, pamiętała pani, że wyjeżdżam, że jadę w podróż avec ma cousine, pytała pani, przez jakie kraje będę przejeżdżał i kiedy wrócę. Przejechałem przez wszystkie kraje, przez które miałem przejechać, madame Perret, ale nigdy nie wróciłem, madame Perret. Czy pani mnie pamięta, madame Perret? Może jeszcze pani mnie pamięta, minęły zaledwie trzy miesiące od czasu jak... Jak co? Ta podróż, Marto, ta nasza wspólna podróż, która miała trwać miesiąc, trwała cztery dni, a pociąg – międzynarodowy ekspres Bruksela–Bazylea, w którym Jan Wroński, chory z nienawiści, rozpaczy i tak zwyczajnie przeziębiony, usiłuje – patrząc ponad leżącą na opartych o przyokienny stolik ramionach czarną głową nieprawdopodobnie chudego, wynędzniałego włoskiego chłopaka – widzieć zieleń za oknem i tylko zieleń za oknem – jeszcze jedzie; chcę go zatrzymać, przypominam sobie panią, madame Perret, pani dobrą, miłą twarz; to pani, madame Perret, przyszła mi z pomocą dziś rano, kiedy po nocy, w czasie której patrzyłem zimno, odpychająco w zimne, odpychające oczy zohydzonego prawdziwego świata, zastanawia 28 jąc się w popłochu, jak przeżyć dzień, jak przeżyć dzień po takiej nocy, to pani przyszła mi z pomocą, bo dlaczego właśnie teraz przypomniałem sobie panią, madame Perret? Za dużo ciemności. I tak idę przez mroczny tunel jak ślepiec, po omacku, wyciągam przed siebie ręce i napotykam mrok, nie wiem, gdzie zapadnia. Po co tyle ciemności. Jeszcze nie w i e c z ó r , jeszcze nie czas na drugą fotografię, Jan Wroński ma dwadzieścia lat i jedzie z tobą samochodem, wracam znowu na Route du Lac, rozjaśniam barwy, niebo jest takie błękitne i błękitne jest jezioro, spójrz, widać białoczerwone wieże radia Suisse Romande obok prywatnego lotniska, dojeżdżamy do domu. Chciałbym więcej bieli dorzucić do błękitu, twój biały szal, ach tak, twój lekki biały szal, przejrzysty, rozmigotany w słońcu jak skrzydła ważki, chciałbym czegoś chłodniejszego, czegoś, co mogłoby skuteczniej odgrodzić mnie od ściany upału, w której uwięzły synogarlice, twój szal powiewa, rozmieniam go na płatki śniegu, niech zawirują wokół mnie, niech powieje biały wiatr, płatki wirują, tańczą, gęstnieją, opadają, widzę twoje dłonie, piękne białe dłonie, nazbyt delikatne, nazbyt białe, a zarazem w zagadkowy sposób zaborcze, spoczywają na poręczach mego fotela, spokojne, ale ty nie jesteś spokojna – już cię prowadzą. – Mam do ciebie prośbę, Janku. – Tak? – Ale obiecaj, że zrobisz to, o co cię proszę. – Obiecuję. – Jak wyjadę, idź na Antygonę do Teatru Małego. Zobacz Antygonę idącą na śmierć. Będziesz wiedział, jak się czułam wyjeżdżając. Dlaczego wtedy, nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że wyjeżdżając zgodnie z tym, co twierdziłaś, na dwa, trzy lata, nie czułabyś się jak człowiek konsekwencją własnych słów prowadzony na śmierć? I przecież był ten spacer po zimowych Łazienkach; prowadziłem cię białymi alejami, szłaś mocno uczepiona mojego ramienia, nie lubisz chodzić, może jednak nie tylko dlatego tak mocno opierałaś się o mnie, w gałęziach szumiał mroźny biały wiatr, było ci zimno w lekkim futrze z czarnych karakułów, podniosłaś ku drzewom zsiniałą z zimna twarz, spłoszony biały ptak zatrzepotał w twoich oczach. – A może ja się teraz żegnam z Polską? Takie rzuciłaś pytanie, śledząc wzrokiem białego ptaka, odlatywał prosto w słońce i topniał, patrzyłaś na śnieg, na drzewa, a potem już tylko na mnie. A może... Wiedziałaś i nie wiedziałaś. Chciałaś i nie chciałaś. Później, znacznie później, już w „Le Point du Jour”, leżąc na przykrytym spłowiałą zieloną narzutą tapczanie, wypowiedziałaś patrząc w przestrzeń wielkimi pustymi oczami: – Do ostatniej chwili modliłam się, aby ktoś mnie zatrzymał. Ty mogłeś mnie zatrzymać, Janku. Kiedy mówiłaś takie lub podobne rzeczy, natychmiast, cokolwiek wówczas robiłem, stawałem przed ścianą mroku i patrzyłem tak długo, aż szarość rozstępowała się i ukazywała zawsze ten sam obraz: miejsce na szosie. Jest takie miejsce na Route du Lac, gdzie można by popełnić, że posłużę się ładnym określeniem Petroniusza, samobójstwo z taktem. Route du Lac na odcinku między Prangins a Gland pełznie po pagórkach i dolinach, pagórki ograniczają widoczność, łatwo o wypadek; idąc do szpitala musieliśmy kilka razy dziennie w takim właśnie miejscu o złej widoczności przecinać szosę. Nie chciałem się zabić. Chciałem żyć, właśnie wtedy o ś w i c i e , kiedy wynajmowaliśmy pokój w „Le Point du Jour”, chciałem żyć jak chyba jeszcze nigdy do tej pory; dlaczego miałem umierać, skoro niedawno się narodziłem, obudzony przez ciebie do życia? Nie chciałem się zabijać, przysięgam. Czy ja ci opowiadałem o szosie mojego dzieciństwa? 29 Za dużo szos. To nieuchronnie prowadzi do wypadku. To nieuchronnie prowadzi do tragedii. Ale tego właśnie chcę. Chcę na wszystko, co się nam przydarzyło, spojrzeć jak na tragedię. Kto wie, może to i była porządna, uczciwa tragedia, godna wystawienia w świętym okręgu Dionizosa, u stóp południowego stoku Akropolu? Czy nawet ty, która ze swego słownika wykreśliłaś słowo „przeznaczenie”, zastępując je słowem „kompleks”, nie czułaś się Antygoną? Ten twój wypadek... Jesteś znakomitym kierowcą, urodziłaś się za kierownicą, prowadzisz zachowując reguły gry. To było takie niesprawiedliwe, takie nieoczekiwane, ten wypadek... Jechałaś spokojnie, szczęśliwa, odprężona, wracałaś z międzynarodowej konferencji, na której wygłaszałaś referat, cieszyłaś się, że masz to za sobą: nie lubisz wygłaszać referatów, zwłaszcza w obcym języku, obok ciebie siedział mężczyzna, pierwszy, z którym ci było dobrze w łóżku, co jest z pewnością nie bez znaczenia po latach prób i porażek, jechałaś międzynarodową trasą z pierwszeństwem przejazdu i oto z bocznej, podporządkowanej szosy wyłania się autokar PKS, wielki niebieski autokar, jedzie – Bóg wie dlaczego – prosto na ciebie; szosa była podporządkowana, kierowca autobusu nie był pijany, a ty, ostrożna i nieufna, świadoma, że inni jeżdżą gorzej, widząc wyłaniający się z bocznej drogi autobus nacisnęłaś klakson, choć jechałaś szosą z pierwszeństwem przejazdu. Podejrzewam, że los (wybacz, wiem, że nie uznajesz tego słowa) kpi sobie z prawa pierwszeństwa i zawsze ma w zanadrzu swoje sztuczki, by zagrać na nosie tym – zwłaszcza tym – którzy go wyklęli, którzy go traktują jako relikt z zamierzchłej epoki, przypisany na wieczność do czasu dokonanego. Ten wypadek zmienił twoje i moje życie. To właśnie wtedy, kiedy przerażona, ale przytomna napierałaś na kierownicę, by uratować życie siedzącemu obok, to właśnie wtedy, Marto, przecięły się nasze drogi, choć jeszcze się nie znaliśmy, to właśnie wtedy i ja miałem wypadek. Tamtemu mężczyźnie uratowałaś życie. Tyle tylko, że potłukł się trochę i wybił sobie dwa zęby. Ciebie odratowano. Miałaś wstrząs mózgu, podwójne widzenie w prawym oku, skomplikowane złamanie ręki i obojczyka, nie licząc innych obrażeń. Odzyskałaś prawidłowe widzenie, po tygodniach ćwiczeń, skazana przez specjalistów na nieodwracalny niedowład – dzięki swojej żelaznej woli odzyskałaś władzę w ręce, wypadek nie pozostawił na tobie żadnych widocznych śladów, jeśli nie liczyć maleńkiej, prawie niedostrzegalnej blizny na łuku brwiowym. Straciłaś co prawda swój ukochany samochód R 10, ale i on został przynajmniej częściowo odratowany: sprzedałaś go potem komuś, komu był potrzebny do czegoś taki wrak. A ja? Czy ja z tego wypadku wyszedłem żywy? No i teraz chór mógłby odśpiewać wejściową pieśń. Nic z tego. Już wiem, Marto, po co bolała mnie głowa. Twoja wola porządkowania pchała mnie pod prąd, ryła we mnie jak kret, drążyła, a głowa bolała mnie po to, abym nie rozpoznał, abym nie przyznał, że to twoja wola, nie moja. Wyrywałem się z żelaznego chwytu, by usłyszeć ton; on też, na szczęście, przez cały czas trwał we mnie, przez cały czas słyszałem tę niosącą wyzwolenie muzykę; ulegając tobie zdradzałem ją. Chciałaś opętać mnie Antygoną; czytałem i czytałem w kilku różnych przekładach, pisałem, starałem się pisać swoje, ciągle jednak atakowany przez twoją wizję, a zakończenie, które zobaczyłem, zanim jeszcze dobrze widziałem cokolwiek, po prostu nie dawało mi żyć, nawiedzało mnie, przynaglało, naginało ku, i wal 30 cząc znowu zadawałem sobie gnębiące mnie po powrocie do kraju pytanie: czy można kogoś zahipnotyzować bez jego wiedzy? W twojej broszurze poświęconej hipnozie nie znalazłem odpowiedzi, były tam słowa: „bez zgody”, nie było słów: „bez wiedzy”, przestałem szukać, odsunąłem pytanie i oto teraz, gdy znowu je sobie postawiłem, wtrącił się los, to znaczy, znowu wtrąciła się twoja Dobra Znajoma; pokłóciłem się z nią i odesłała mi pożyczone ode mnie książki. Z którejś, gdy wziąłem ją do ręki, wypadły odbitki szczotkowe kilku twoich prac przeznaczonych dla czasopism medycznych, jedna traktowała o hipnozie. Otworzyłem w miejscu założonym kartką, zobaczyłem zakreślony jakby umyślnie rozdział Powikłania w hipnoterapii i tam znalazłem, czarno na białym, punkt 2: „przeprowadzenie hipnozy bez wiedzy lub zgody chorego”; bez wiedzy, a więc można; przed takim właśnie błędem techniki przestrzegałaś początkujących adeptów tej niemającej dla ciebie tajemnic sztuki. Przyznaję, byłem wstrząśnięty. To, co wyczytałem, potwierdzało moje skryte obawy, a bałem się, że już nigdy nie będę w pełni sobą, że przeszczepiłaś mi swoje ciemności, że mnie trwale ukierunkowałaś. Miałem powody, aby tak myśleć. W pierwszej połowie d n i a , kiedy jeszcze twoja miłość do mnie była silniejsza od twego lęku przed Miłością, kiedy przyznawałaś, że byłem dla ciebie objawieniem, czułem tylko, że obca, wroga siła pcha mnie ku nie chcianej śmierci; to było straszne, ale jeszcze nie najgorsze; ostatecznie był to całkiem odpowiedni, wymarzony moment, aby umrzeć. Gorsze było to, co w drugiej połowie: obca, zła siła, dyktująca mi myśli, słowa, odczucia, jątrząca mnie, judząca, walczyłem, odcinałem się, ale ty czuwałaś; tak, byłem dla ciebie objawieniem, robiłaś więc wszystko, co mogłaś, aby mnie pomniejszyć, zniszczyć. Waliły się barykady, które od lat pieczołowicie wznosiłaś wokół swego piekła, a nie mogłaś tego znieść. – Miałam do wyboru: odkryć prawdziwe motywy twego postępowania albo uznać, że jesteś lepszy ode mnie, a tego uznać nie mogłam – rzekłaś bardzo spokojnie pewnego dnia, pod w i e c z ó r . No więc rozszyfrowałaś mnie, analizowałaś, żywego rozłożyłaś na stole sekcyjnym i kroiłaś bez znieczulenia; miałaś na swoje usługi bogaty zestaw psychoanalitycznych narzędzi, nie było odwołania od zapisanych w świętych księgach, ale swoiście interpretowanych przez ciebie wyroków: z niezwykłą maestrią trzymałaś się litery odrzucając ducha, próbowałem dyskutować, boć i ja znałem święte księgi, a poza tym z powołania również zajmowałem się analizą człowieka, nie przyznawałaś mi prawa do dyskusji; w twoich oczach byłem profanem, a ty uwierzytelniona tytułami, a ty specjalistka, padałem i krwawiłem pod trwającym dzień i noc obstrzałem bezlitosnej, jadowitej krytyki, bezustannie odczytywałaś mnie na opak, przeinaczałaś, ach tak, znalazłem termin: „kastrowałaś”. Pod w i e c z ó r nie było już we mnie ani jednego jasnego miejsca, wykroiłaś, przeszczepiłaś zalegające w tobie ciemności i wreszcie mogłaś odetchnąć spokojnie, mogłaś znowu spokojnie twierdzić: znam ludzi. Marto, wiem, że to nie ty, to i n n a w tobie, to o n a boi się Miłości jak diabeł święconej wody, to ten potwór pożerający ciebie i mnie, naszą miłość, a ja o potworze nie chcę, ja mam przeciw niemu broń; gdybym jej nie miał, już dawno bym zwariował i jak nieszczęsny Grenier dniami i nocami krzyczał; nieszczęsny Grenier umarł nie wróciwszy do siebie, ale ja, choć ciągle czuję w sobie obcą, złą siłę, bezustannie wypaczającą moje myśli, intencje, ze złośliwą radością odczytującą mnie na opak, pragnącą dokończyć dzieła – wracam. Piszę, więc wracam, szukam miłości, która była nie tylko o ś w i c i e , która jest, niech mnie niesie skłębiony nurt, możesz sobie być Antygoną (A... no tak, godziłem się na Antygonę, by nie myśleć o potworze!), chcesz – bądź Antygoną, zgoda,. tym bardziej że uchroniłem cię od okrutnej śmierci. Wiesz co, zanim odpłynę, coś ci jednak podaruję. To zakończenie, które od wielu dni płonie w mojej głowie. Zapiszę je dla ciebie; w końcu był ten przejechany na szosie kot – ciemny ślad, więc posłuchaj: „będziesz miała ten dom nad Lemanem, ten dziwaczny dom, który nazywaliśmy zamkiem, chciałaś go mieć i będziesz miała, będziesz chodziła po dużych, pustych pokojach krokiem prowadzonej na śmierć Antygony, będziesz miała w oczach jej gorzki 31 śmiech – śmieszna Antygona wzięta za słowo – idziesz po pustych pokojach, chwiejąc się pod burzą oklasków twoich widzów-katów, oklaskują cię, płaczą nad twoim losem i nieubłaganie, bezlitośnie wymuszają na tobie konsekwencję twoich czynów i twoich słów, twoich słów zwłaszcza. O tak, będziesz miała ten dom nad jeziorem, nad którym mają wille najbogatsi ludzie świata, a ja chciałbym ocalić od zapomnienia... co, czekaj, chciałbym, o, już widzę, chciałbym ocalić od zapomnienia plamę światła, ciebie w plamie światła, gdzie to było, w Hiszpanii, tak; nie pamiętam, jak się nazywało miasteczko, nazwa zapisana w atlasie, po co pamiętać, chyba Torrorella, leżało u stóp Szarej Góry (Monte Gris), na płaskim szczycie posiekane mury niegdyś potężnego zamczyska, oglądałem się i oglądałem na tę górę, gdy nasz biały samochód białą szosą, może nie biała, może en mal estade, jechał do Ampurias, wracaliśmy do Ampurias, a ja oglądałem się i oglądałem na to szare zbocze; nie pamiętam, co mnie tak ciągnęło wstecz, ku tej górze, może, że szara, może, że ruiny, pamiętam, że oglądałem się, aż wykręcałem sobie do bólu szyję, i pamiętam tę plamę światła, kolorową, bo do wnętrza mrocznej katedry światło wlewało się poprzez barwny witraż, fiolet, dużo jasnego fioletu, mroczne, wysoko sklepione wnętrze, plama światła i ty pośrodku tej plamy, cała przesycona łagodnym jasnofioletowym światłem. Tragedia zdarzyła się o świcie, trupa nie pogrzebano. «Prowadźcie mnie, prowadźcie.»” Zapisałem. A ty się jeszcze czegoś domagasz! Teraz robisz to inaczej; ślicznie, kapryśnie, po swojemu. Już nie atakujesz mnie Antygoną, trzymasz na uwięzi potwora i ślicznie, kapryśnie, tak bardzo po swojemu właśnie, prosisz: – Napisz, jak wszystko się zaczęło. Chcę wiedzieć! – Słowem, domagasz się początku. A ja – nie wiem, gdzie jest początek, sam go szukam, chcę go znaleźć, niewątpliwie chcę, ale... jak gdyby przestał mnie obchodzić. Mnie, widzisz, straszliwie wprost ciągnie do Hiszpanii. Utrzymywałaś potem, ba, napisałaś to nawet w swoim Akcie Oskarżenia, że ja wcale z tobą nie chciałem jechać do Hiszpanii; podobno stale mówiłem o Prowansji, o Lazurowym Wybrzeżu i – może ci to da trochę do myślenia, nie zauważyłaś, nastawiona na inną interpretację, że ja po prostu opowiadałem o miejscach, które widziałem i które chętnie z tobą zobaczyłbym raz jeszcze, jak ty opowiadałaś o swojej podróży przez Jugosławię: – Z tobą chętnie zrobiłabym taką podróż jeszcze raz – tak powiedziałaś, prawda? Więc ja teraz tylko stwierdzam, że mnie ciągnie do Hiszpanii, właściwie niechętnie opuszczam samochód, który w tej chwili, jeśli dobrze widzę, skręca z Route du Lac na boczną drogę, zbiegającą do „Le Point du Jour”, ja bym chętnie pojechał od razu, ale już widzę dom, jego spadzisty dach, zielone okiennice, nasze okno jest z drugiej strony, wychodzi na jezioro, tak, już widzę dom, podjeżdżamy: – popatrz, znowu zaparkowała na moim miejscu! – mówisz widząc granatową Lancię mademoiselle Panzini, nie znosisz tej siostry oddziałowej, twierdzisz, że źle traktuje pacjentów, a zwłaszcza nie możesz jej darować, że źle potraktowała Carlosa; bardzo się przejmujesz tym odratowanym samobójcą, który w dalszym ciągu nie chce żyć, bardzo się przejmowałaś, ale do samego tragicznego końca, któremu mimo wysiłków nie mogłaś zapobiec, nie rozumiałaś, dlaczego on nie chciał żyć: ten wrażliwy, dumny Hiszpan o nieskażonej duszy dziecka szukał Boga, więc jakże ty, przeżarta Freudem, zabijająca dziecko w sobie, mogłaś mu wskazać drogę? – Zaparkuj na jej miejscu. – Tam jest słońce. – No ale może trochę się pozłości, bo to jednak jej miejsce... Bawiłem się tą śmieszną wojną, ale ty ją brałaś bardzo serio, lubiłem cię rozzłoszczoną, byleby to nie była złość przeciw mnie; no właśnie, chętnie bym popatrzył teraz na twoją 32 twarz: rozważasz z namysłem moje słowa, a ile skupienia w oczach skierowanych na zalany słońcem prostokąt zakreślony białą liną, wiem, co zrobisz za chwilę, za chwilę z kawalerską fantazją wjedziesz na wzgórek koło szopy i zaparkujesz tyłem, tylko ty jedna w ten sposób parkowałaś i bardzo byłaś z tego dumna, zresztą później inni zaczęli cię naśladować, z czego też byłaś bardzo dumna. Dzisiaj wiem, kto ciebie uczył tego, co wiesz o samochodzie, to nie tylko kurs i twoje własne późniejsze ćwiczenia, jak mówiłaś, ale co to ma do rzeczy, i tak podjąłem się zadania beznadziejnego, niewykonalnego, dlatego z czystym sumieniem już w ogóle nie myślę pisząc straszne wyznanie i czynię je tobie, która nie potrafisz nie myśleć, która wszystko poddajesz logicznemu osądowi, według logiki Arystotelesowskiej naturalnie. Jakiż byłem bezsilny z moim zamiłowaniem do paradoksu, z moim z hinduskiej wiedzy zaczerpniętym przekonaniem, że „jest i nie jest”, że myśl jest widzeniem, a teraz, cóż, mogę ci tylko pokazać Jana Wrońskiego i madame Perret stojących za oszklonymi drzwiami pawilonu „Leis Merles”, patrzących na zawieszoną w mroku latarenkę, podobną jak dwie krople wody do tej, co u dachu baśniowego domeczku, i nie wydaje mi się, abym w inny sposób mógł ci powiedzieć to, co ci obrazem powiedziałem. A ty domagasz się początku! – Napisz, jak to się zaczęło. – Nie wiem, jak się zaczęło. Nie wiem, kiedy się zaczęło. Już ci podałem jedną wersję porządkującą: próbowałem opisać twój wypadek. O, coś widzę: nawet jakby niezły dalszy ciąg: wynajęty pokój, gdzieś w Warszawie, wieczór sylwestrowy, jesteś sama, zupełnie sama, seule a pleurer w tym wynajętym pokoju, gdzieś w Warszawie, na dobrowolnym wygnaniu, będącym prologiem bliskiego już, coraz bardziej nieuniknionego, ostatecznego dobrowolnego wygnania, siedzisz na tapczanie lub może na podłodze, wokół ciebie rozrzucone papiery, stos, wyciągasz z tego stosu kartkę po kartce, czytasz i niszczysz, drzesz na drobne kawałeczki, ale nie od tego, co jest na tych kartkach, pragniesz się uwolnić, chcesz się uwolnić od tego, czym one obrosły, w co się zamieniły; tak niszcząc, drąc na drobne kawałeczki, niszczysz siebie, siebie chcesz zniszczyć, nazbyt już świadoma, że nie uwolnisz się od losu, uciekając, a przecież raz jeszcze chcesz uciec. Uciekałaś stale, raz jeszcze chcesz zaczynać od zera, raz jeszcze chcesz strząsnąć z siebie to cmentarne robactwo, pełznie po wszystkim, czego dotkniesz, widzę, jak wstrząsa tobą dreszcz obrzydzenia, ale nie to jest najgorsze, bo jest jeszcze tęsknota, pragnienie, które wyrywasz z siebie, wykrawasz chirurgicznym lancetem ze swego żywego ciała, a potrafisz to ciało poskromić z maestrią zawodowego pogromcy. Jest wieczór sylwestrowy, powiedzieć, że masz chandrę, to jakby nie powiedzieć niczego, ale miałaś i chandrę, chandrę do samego nieba, chandrę gigant, i nie mogłaś jej zabić w sposób, w jaki najczęściej zabijasz swoje chandry; kilka miesięcy temu niebieski autobus zdruzgotał twój ukochany samochód. – Kiedy mam chandrę, taką już zupełnie nie do zniesienia, biorę samochód i jadę bardzo szybko, na granicy panowania nad kierownicą, rozumie pan? – Rozumiałem. Teoretycznie. Nigdy nie prowadziłem samochodu. Nie miałaś więc samochodu, chandra rosła i rosło pragnienie, aby wykręcić pewien numer telefonu, numer, który postanowiłaś na zawsze wykreślić ze swego notesu i swojej pamięci, był już bowiem tylko numerem kolejnej klęski, nie wykręciłaś tego numeru, żeby jednak tego nie zrobić, musiałaś w końcu, zmęczona walką, wykręcić jakikolwiek numer, wzięłaś notes, być może palce długo biegały po literkach, a może od razu zatrzymały się na W, wykręciłaś numer telefonu Jana Wrońskiego, podniosłem słuchawkę. – Dobry wieczór, mówi Oborska. Obiecałam panu, że do pana zadzwonię, nie mogłam wcześniej, wyjeżdżałam za granicę i zresztą byłam bardzo zajęta, życzę panu wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku. Przypominam sobie twój głos, był to głos figlarny, prowokujący, lekko zabarwiony histerią, jak gdyby mała dziewczynka, dzielna i odważna, walczyła z napływającymi wbrew jej woli łzami, gotowa na wszystko, aby nie przyznać, że przeżywa katastrofę i potrzebuje pomocy. 33 Kim właściwie wtedy był Jan Wroński? Powinienem wiedzieć, półtora roku temu jeszcze coś o nim wiedziałem. W tej chwili pamiętam przede wszystkim to, że nie znosił szpitali, wchodząc do szpitala natychmiast stawał się chory, unikał szpitali, rzadko i niechętnie odwiedzał nawet najbliższych, do tego stopnia nie znosił szpitali, te psychiatryczne zaś budziły w nim lęk, żeby nie rzec: zgrozę; wchodząc do psychiatrycznego czuł się zagrożony, był zagrożony, w ogóle wielu rzeczy się bał. Właśnie, w ogóle wielu rzeczy się bał, to pamiętam. Ten spokojny, żyjący z dala od świata i ludzi człowiek był podminowany lękiem. 34 Kilka dni temu zmordowany niemożnością pisania, zmordowany szukaniem (a może unikaniem) odpowiedzi na pytanie, po co boli mnie głowa, postanowiłem pójść do Tadeusza. Lubię jego mieszkanie, myślałem z nostalgią o jego mieszkaniu, jak ty myślałaś z nostalgią o moim, postanowiłem więc zadzwonić do Tadeusza, właściwie nie myślałem o nim, tylko o jego mieszkaniu, pokłóciliśmy się przed moim drugim wyjazdem do ciebie, pokłóciliśmy się w środku dnia, w środku d n i a straciłem przyjaciela, chciał mnie zatrzymać, chciał mnie powstrzymać, chciał mnie ratować, mówiłem mu o tobie, wiele wiedział o mnie i niemal bezbłędnie ocenił sytuację. Streścił w kilku zimnych, precyzyjnych zdaniach to, co mnie czeka, co mi zagraża, nie przewidział szpitala, wiele jednak przewidział, musiałem go usunąć, był moim wrogiem, naprawdę był moim wrogiem: miał rację. Miał tę zimną, nagą rację ludzi patrzących z zewnątrz, miał swoją rację; nie słyszał nigdy twojego śmiechu, a gdyby go słyszał, nie byłby to przecież ten sam śmiech, nie położyłaś nigdy głowy na jego kolanach, to ja siedziałem na ławce nad jeziorem, a ty leżałaś z głową opartą na moich kolanach, to ja gładziłem twoje włosy, patrzyłem na twoją twarz, bladą i mizerną w wiosennym słońcu, na twoje czoło ciężkie od niedających ci spokoju myśli, być może mogłabyś leżeć na ławce z głową opartą na jego kolanach, być może nawet byłaby to ta sama ławka, a on gładziłby twoje włosy i patrzył na twoją twarz, bladą i mizerną w wiosennym słońcu, widziałby jednak inną twarz i nie przeżyłby tego momentu tak, jak ja go przeżyłem: głaskałem twoje włosy, jezioro głaskało brzeg i tak bardzo cierpiałem – szczęśliwy, było to na początku d n i a , było to o ś w i c i e , tak, świt, dopiero świt, cierpiałem szczęśliwy, wiedziałem zbyt wiele o sobie, zbyt wiele wiedziałem już o tobie, o nas i – mimo tej wiedzy, tego cierpienia pełnego słodyczy myślałem, że mógłbym jednym gestem heroicznym i absurdalnym odrzucić całe swoje ukształtowane życie, cisnąć je o ziemię i rozbić, po to właśnie, by przeżyć taki moment; głaskałem twoje włosy na ławce pod ogołoconymi z liści platanami, byłem o krok od odkrycia jedynego prawa wszechświata, bezskutecznie poszukiwanego przez Einsteina, człowieka nazbyt pokornego, byłem doprawdy o krok i – rzecz dziwna – wiedziałem nie wiedząc, że to nie moje uczucia do ciebie, którą oswoiłem na moment ulotny, że to właśnie ten moment, sam ten moment, chwila zawieszenia broni, zatrzymania oddechu, unicestwienia czasu wymyślonego przez Boga dającego nam życie – od razu przecież całe i gotowe – na raty, że dla przeżycia tego momentu pojechałem za tobą, więc gdyby nawet Tadeusz siedział z tobą na tej samej ławce i trzymał twoją głowę na swoich kolanach, nie byłby to z pewnością ten sam moment. Tak mało można opowiedzieć, najważniejsze jest zawsze nie do przekazania; reakcja ludzi, którzy nawet przez krótki czas przeżywali jakieś straszne napięcie: mówić, opowiadać godzinami. Można wygadać z siebie szaleństwo, można ocalić rozum, tylko tyle. Miałem przyjaciela Tadeusza, pokłóciłem się z nim, nie napisałem do niego ani razu przez pół roku, ale kilka dni temu postanowiłem do niego zadzwonić, chciałem odpocząć w jego mieszkaniu, zadzwoniłem, powiedział: – przyjdź – poszedłem, źle zrobiłem, że poszedłem, nie chciałem mówić, chciałem po prostu być z nim w jego mieszkaniu, które lubiłem, nic nie mówić, odpoczywać. Ale to już nie był mój przyjaciel: pamiętał, że nie uznałem jego racji. Więc i jego mieszkanie nie było już mieszkaniem, które lubiłem, i w ogóle nie byłoby o czym pisać, gdyby nie to, że Tadeusz coś powiedział. To znaczy najpierw ja coś powiedziałem. – Wiesz co – powiedziałem – dawniej, przed tą całą historią, myślałem o sobie, że jestem człowiekiem bez przyszłości. To znaczy, nie patrzyłem w przyszłość, nie obchodziła mnie 35 ona, nie wierzyłem, że może się coś zmienić, że może się stać coś nieoczekiwanego, w ogóle coś, szara ściana, horyzont zamknięty szarą ścianą. Teraz zaś uważam, że wszystko jest możliwe, i co więcej, prawie niczego się już nie boję. Pamiętasz, jak bałem się latać samolotem? Miałem lęk przestrzeni i bałem się katastrofy. Teraz, kiedy wracałem z Genewy, wpadliśmy w burzę, w samolocie zrobiło się ciemno, wyszła stewardessa, ludzie zapięli pasy, a ja nic nie czułem. Żadnego wrażenia. Siedziałem spokojnie i chyba się nawet uśmiechałem. Chyba nawet uśmiechałem się mówiąc, chyba się uśmiechałem, mam wrażenie, że się uśmiechałem takim samym uśmiechem, mówiąc nie patrzyłem na Tadeusza, nie wiem, gdzie patrzyłem, umilkłem uśmiechnięty, spojrzałem w okno, dalekie światła w oknie, światła łodzi rybackich przesuwające się nocą w szparach żaluzji, szum morza nocą w Ampurias, Wisła, tam jest Wisła, myślałem. – Rozumiem, stary – powiedział Tadeusz, spojrzałem na niego, nie patrzył na mnie, gdzieś patrzył, wczepiwszy palce w ogromną czuprynę. – Rozumiem, stary. Coś takiego przydarzało się w czasie okupacji ludziom, którzy przekroczyli pewien próg i – przeżyli. Rozumiem. Ale że ty przeżyłeś... Słowa padły i zawisły w powietrzu, patrzyłem na zdania rozwieszone ponad stołem, odczytywałem je, odczytywałem z drugiego brzegu, pewny, że są absolutnie prawdziwe, ale tak jakbym nie pojmował sensu, jakbym go nie chciał pojąć – zażenowany, było coś świętokradczego w tym porównaniu, jak można porównywać, no bo właściwie ja... no cóż, ja... Tadeusz targał włosy, patrzył gdzieś z udręką, to jest Tadeusz, mówiłem sobie, jednocześnie odczytując wciąż na nowo zdania ponad stołem. Tak powiedział? Tadeusz? Miałem pięć lat, kiedy wybuchła wojna, ale on, znacznie starszy ode mnie, był cały z tamtych czasów, z tamtej walki, z tamtej grozy, on by takich słów nie rzucił ot tak sobie, lekko, naprawdę myśli, co powiedział, dlaczego jest taki poruszony, dlaczego targa włosy niespokojną ręką, dlaczego udręka w jego twarzy, patrzyłem z obiektywną, beznamiętną ciekawością, jakby mnie to, co się w nim działo, wcale nie dotyczyło, spojrzał na mnie, w jego oczach były łzy, wstał ciężki, zwalisty, opoka. – Napijesz się wódki? – Nie mogę. – To ja sam, za twoje zdrowie. Przyniósł butelkę, wypił kilka kieliszków jeden po drugim, szybko, twarz mu poczerwieniała, poczerwieniała gruba szyja, napełnił kolejny kieliszek, podniósł do ust, nie wypił. – Ja ci mówiłem, że za twoje zdrowie? No! Nieustające! – wypił, nalał. – Gdybym miał tę kobietę w tej chwili pod ręką – powiedział głosem już lekko bełkotliwym – zabiłbym ją. Zmarnować takiego człowieka! Twoje nieustające. Będzie miała ze mną do czynienia, jeżeli ty... Rany boskie, wypij chociaż jednego! Nie? No to twoje! Dobra wódka, zdrowa, tak. Siedziałem – widz w teatrze, patrzyłem z ciekawością, beznamiętną, obiektywną, o co właściwie mu chodzi, myślałem, ale tamte zdania nie wisiały już ponad stołem, były we mnie. Niczego mu tym razem nie opowiedziałem, wspomniałem tylko, z trudem to z siebie wydobywając – nie chciało mi się mówić, sam byłem zdziwiony, Jan Wroński po przeżyciu strasznych napięć musiał mówić, a mnie się już nie chciało mówić – nie mówiłem, wspomniałem tylko o szpitalu, więc co wiedział, coś wiedział, właściwie nic nie rozumiał, nie usłyszy nigdy twojego śmiechu, nie zobaczy lekkiego białego szala, nie wie, że to jest ważne i tak bardzo nieważne zarazem: twój śmiech, twój biały szal, nie przeżył tamtego momentu na ławce; zmarnować takiego człowieka? Jakiego człowieka? Co to za człowiek, którego drugi człowiek może zmarnować? „Człowiek, który wie, że niezniszczalny jest On, samobytny, wiecznotrwały, urodzeniu ni zmianie nijakiej nie podległy, jakże może on zabić, o Parto, i kto może być w nim zabity?” Jakim człowiekiem był Jan Wroński, którego opłakujesz teraz już pijackimi łzami, czy wiedziałeś, że umiał na pamięć wszystkie prawie wersety Bhagawadgity, że 36 jego wieża nie kością słoniową, lecz tymi wersetami była obita, czy z zewnątrz tylko, pijacki bełkot, Tadziu, twoje nieustające, ale zanim przyniosłeś butelkę, widziałem w twoich oczach wcale nie pijackie łzy i tamte zdania nie były pijackim bełkotem; naprawdę pomyślał, patrząc na mnie, że przekroczyłem próg, jak ludzie podczas okupacji poddani niewyobrażalnym torturom, zdziwił się, że przeżyłem, a ja nie śmiałem zrozumieć sensu jego słów. Ci dwaj naprzeciw siebie jak tamci dwaj w pociągu. Dziś, u schyłku nocy, w porze, kiedy zaczynają śpiewać pierwsze ptaki, obudziło mnie pohukiwanie synogarlic, stłumione, dalekie przedarło się przez warstwy snu i usłyszałem, powiedziałem: – cześć – szczerze uradowany, od kilku dni synogarlice milczały i było mi ich brak, więc ucieszyłem się, powiedziałem: – cześć – a potem przypomniałaś mi się ty, bo ty też od kilku dni we mnie milczałaś, przypomniałaś mi się dziś nad ranem, zobaczyłem pola narcyzów w Les Avents i zobaczyłem ciebie w granatowym płaszczu, wokół szyi naturalnie lekki biały szal, zresztą może wtedy tylko narcyzy były białe, bielały na zielonych zboczach niby topniejący śnieg; nie wiem, dlaczego dziś nad ranem przypomniały mi się narcyzy w Les Avents, czy nie dlatego, że do Les Avents wstąpiliśmy wracając z Chamonix, a ja o Chamonix sporo myślałem? Zastanawiałem się, czy nie wtedy właśnie przekroczyłem ów próg, czy nie wtedy właśnie, gdy pojechaliśmy najwyższą na świecie kolejką linową i przeszedłem przez ten mostek łączący dwa szczyty ponad kilometrową przepaścią? Ale jeszcze przedtem była wieża w Nîmes. A może wtedy kiedy madame Neusberger, której wychudzone nagie ciało, sztywne jak ciało trupa, trzymałem (z trudem, bo stale się wyślizgiwało) siedząc na brzegu wanny w pawilonie szpitalnym „Les Merles”, nasiusiała mi na pielęgniarski fartuch? Może tego dnia, kiedy obudziłaś się płacząc i powiedziałaś: – ja to jestem tak zwany nieuleczalny przypadek. – A może wtedy kiedy zacząłem pisać po francusku? Nie wiem. Co można wiedzieć. No bo dlaczego dziś rano przypomniały mi się pola narcyzów w Les Avents i właśnie dziś rano odezwały się milczące od kilku dni synogarlice? Coś tak sprzecznego. I teraz siedzę rozdarty, nie wiem, czy mam posłuchać wezwania bieli, czy pogrążyć się w ciemność synogarlic, tyle dróg, wszystkie prowadzą do Jana Wrońskiego, a ja od niego uciekam, uciekam od sylwestrowego wieczoru. Napisałem: „uciekam od sylwestrowego wieczoru”, i wstałem, aby odnaleźć zeszyt mojego dziennika, chciałem znaleźć ten zeszyt i pośmiać się z Jana Wrońskiego, z chwili, w której los tak teatralnie przekreślił wnioski i konkluzje zawarte w podsumowaniu odchodzącego roku i – skąd my to znamy, Marto? – nie mogę znaleźć tego zeszytu, są wszystkie, a tego nie ma. Pamiętasz, jak kiedyś szukałaś potrzebnego ci ważnego dokumentu i znalazłaś go w książce telefonicznej? Jestem bałaganiarz, ale ty masz wszystko uporządkowane – pozamykane w odpowiednieteczki- z-odpowiednimi-napisami. Widzę te teczuszki zielone, różowe, niebieskie, leżące w idealnym porządku na regale, i widzę ciebie, jak szukasz zaglądając do najbardziej nieprawdopodobnych miejsc, takich jak właśnie książka telefoniczna. Masz wszystko uporządkowane, sklasyfikowane, posegregowane i stale czegoś szukasz, gubisz dokumenty, listy, te właśnie, które w danej chwili są ci najbardziej potrzebne, każdego dnia to samo, szukasz. Jest. Znalazłem. Ja to chyba przepiszę. „Nie mam ochoty rozwodzić się na temat minionego roku – notuje Jan Wroński 31 12 1972 wieczorem. – Do zapisania tylko dwa znaczące fakty: l. śmierć mojej miłości do Reny. 2. Wydatna poprawa mojej sytuacji materialnej. Fakt pierwszy pociągnął za sobą długotrwały kryzys, czego wyrazem są m. in. skąpe notatki w tym zeszycie, który z przyjemnością odłożę 37 na półkę. Co się narodziło? – zapytuje Jan Wroński oczytany w astrologicznych horoskopach. – Bóg raczy wiedzieć. Jedno jest pewne: ostatnie dni starego roku były ostatnimi dniami kryzysu. Otrząsnąłem się, zacząłem pisać, patrzę w przyszłość odważnie i w miarę pogodnie. Jestem zupełnie sam i chcę być sam. Jestem sam i silny. Teraz już tylko praca. Nie tęsknię do nikogo, na długo mam do...” W tym momencie właśnie zadzwonił telefon. A w zeszycie jest jeszcze jedna notatka: „Przegadałem dwie godziny przez telefon z dr Oborską. Zupełnie nieoczekiwanie zadzwoniła, po raz pierwszy zresztą. Może przyjdzie jutro, może będę w domu. Wiem, że to zapowiedź nowego niebezpieczeństwa; to kobieta o wielkim uroku, szatańsko inteligentna. Podobała jej się moja sztuka, była na niej kilka razy. Mais, on verra. Najważniejsze – to pisać” Jeszcze był chłopak w dość figlarnym nastroju. W jakim on właściwie był wtedy nastroju? Miał chyba wszelkie powody, aby być z siebie dumny, i chyba był obrzydliwie dumny, choć jednocześnie swoim zwyczajem pokpiwał sobie ze wszystkich powodów do dumy. Stałem w oknie, sylwestrowa noc powoli nadchodziła, zwabiona kolorowymi balonikami, które śpiewały w musującym wietrze, była wówczas małą dziewczynką, oczarowaną i nieśmiałą, nadchodziła oczarowana i wahająca, stałem sam w moim oknie i patrzyłem na nią ze współczuciem niepozbawionym odcienia pogardy: wpadnie jak każdego roku w tę samą pułapkę, pułapkę sztucznej radości, radości na zamówienie, wysilonej radości ludzi, którzy zmuszają się do śmiechu, za wszelką cenę chcą się śmiać, żeby oszukać los: śmiej się o północy, bądź szczęśliwy o północy, kochaj o północy, a będziesz śmiał się przez cały rok, będziesz szczęśliwy przez cały rok, będziesz kochał przez cały rok, bim-bom, bim-bom, bim-bom, dzisiaj rozkazuje zegar, raz, dwa, trzy, dwanaście, śmiej się! Ja położę się spać, całkiem po prostu, jak zwykle. Zamierzałem położyć się spać, całkiem po prostu, jak każdego roku, byłem dumny i z tego, że pozrywałem z różnymi ludźmi, że wyrzekłem się kogoś, kto chciał mi zastąpić Renę, miałem dość, nie chciałem już więcej próbować, zaakceptowałem swój los wilka samotnika, miałem dość niepełnych przyjaźni, okaleczałych miłości, wystarczą mi własne kompleksy, myślałem, mam dosyć, myślałem, tej dzikiej walki kompleksów, fobii, urazów itp., a zwłaszcza mam dosyć tego, że stale jestem tym, który-wszystko-rozumie; kochać z przewodnikiem psychoanalitycznym w ręku, co za idiotyzm, dobry Boże! (Jan Wroński interesował się psychoanalizą, Marto, chyba jeszcze wcześniej niż ty, a jestem pewny, że więcej książek z tej dziedziny przeczytał i – może więcej przemyślał, i – czy to nie pyszny kawał, że ty, która właśnie postanowiłaś zmienić specjalizację, zostawiłaś – będąc u szczytu błyskotliwej kariery – internę, by poświęcić się psychiatrii i psychoanalizie, wkroczyłaś w jego życie właśnie w momencie, gdy w każdym razie postanowił przestać kochać z przewodnikiem psychoanalitycznym w ręku. Jego bunt przeciw pewnym psychoanalitycznym teoriom rozpoczął się, zanim ciebie poznał, Marto, zanim życie z tobą dostarczyło mu nowych, druzgocących dowodów, potwierdziło jego najgorsze obawy.) Być może dobry Bóg zdenerwował się, że wzywam jego imienia nadaremno; czasem go to drażni, a czasem cieszy, wierzą czy nie wierzą, myśli sobie, ale pozostałem przynajmniej w słownictwie, no ale bez przesady, czasem go to drażni i może właśnie wtedy, kiedy ja robiłem swoje podsumowanie i On sobie coś podsumował, stwierdził, że przekroczyłem konto (uwaga: znowu tłumaczę z francuskiego). Stałem w oknie i patrzyłem na nadchodzącą noc, a On patrzył na mnie, byłem sam, dumny z mojej samotności heroicznej i absurdalnej, na samym szczycie, może zbyt spiczastym, samotności, drut dobrego Boga do robienia na drutach, który z pewnością od czasu do czasu też musi zażywać relaksu, a jest mistrzem i w tej sztuce; złapał mnie – zgubione w momencie 38 nieuwagi oczko – z zaiste boską maestrią. Jeszcze chyba zdążyłem, odwróciwszy się od okna, spojrzeć ciężkim, zmęczonym spojrzeniem na tomiki moich wierszy, jeszcze pomyślałem przelotnie, że wreszcie wystawiono mi sztukę i zarobiłem pieniądze, co mnie, mówiąc nawiasem, bardziej przerażało, niż cieszyło, jeszcze mi na to pozwolił, pozwolił nawet na tych kilka zdań podsumowania, a później poruszył drutem, bez wysiłku złapał zgubione oczko, to znaczy zadzwonił, to znaczy, ty, Marto, zadzwoniłaś. Był to dzwonek cichy, delikatny, szept raczej: mój telefon szepce raczej, niż dzwoni, tak właśnie lubię, chwyciłem ten szept roztargnionym uchem, roztargniony i trochę zły (kto śmie mi teraz przeszkadzać?) podniosłem słuchawkę, rzuciłem w słuchawkę „tak?” roztargnione. ] – Dobry wieczór, mówi Oborska. Muszę powiedzieć, że wolałbym wówczas nie szept, jako zapowiedź, ale gwizd. Taki gwizd, z jakim bomby spadają na ziemię. Szept w ciszy sylwestrowej nocy, kiedy wszyscy, ze mną włącznie, są rozbrojeni i bezbronni – to stanowczo nieprzyzwoite. Szept w ciszy. W ciszy podsumowanych rachunków, kropek nad „i”, czasu, który mija, który nas wyprzedza na autostradzie do Nikąd (koniec tłumaczenia z francuskiego, po co to tłumaczenie). Hibris? Zbrodnia i kara. Pycha Antygeny. Podejrzliwość Kreona. Owszem, byłem dumny z siebie, przyznaję, ale ty mi jednak nie podpowiadaj. Znowu podsuwasz swoje, a to może właśnie za co innego? Może za śmiech. Spotkałem twoją Dobrą Znajomą w listopadzie, tak, chyba w listopadzie. – Panie Janku – powiedziała uroczyście – pan zmierza ku wielkiemu cierpieniu. Docent Oborska interesuje się panem. Odpowiedziałem pewnym siebie, pobłażliwym uśmiechem. Dziś wreszcie przyszedł list. Nie, nie od ciebie. Od twojego starszego syna, Aleksandra. W liście były zdjęcia. Te z naszej ostatniej, dramatycznie przerwanej podróży. I trzy moje zdjęcia w białym pielęgniarskim fartuchu. Z kluczami w ręku. Aleksander przysłał trochę zdjęć jeszcze wcześniej. Na żadnym zdjęciu nie ma ciebie. Czy ty w ogóle istniejesz, Marto? Chyba istniejesz, bo skąd Aleksander na zdjęciach? Twój starszy, osiemnastoletni syn Aleksander przyjechał do nas w drugiej połowie dnia, nawet trochę zahaczył o pierwszą, jeszcze mnie zastał w „Le Point du Jour”, jeszcze mnie zastał – na wyjezdnym, odwoził mnie z tobą do Włoch i był świadkiem tego, jak przy rozstaniu płakałem. Nie rozumiałaś, dlaczego, płakałem. Ja sam tego nie rozumiałem. Wyjeżdżałem przecież tylko na dwa, trzy miesiące i miałem wrócić. Ach, Marto, to był taki znakomity moment, żeby zakończyć całą historię! To byłoby takie ładne rozstanie, takie powieściowe, chyba nawet ładniejsze od tego, które zmobilizowawszy swoją wolę z żelaza wyreżyserowałaś wówczas, kiedy pojęłaś, że moja decyzja ucieczki jest nieodwołalna, że już mnie nie zatrzymasz; nie wiem, po co musieliśmy, jak inni, przedłużyć wszystko w życie. Czasem myślę, że myśmy się właśnie wtedy na via Mecenate w Mediolanie naprawdę rozstali, tak właśnie myślę, że myśmy się wtedy naprawdę rozstali, w połowie dnia, tragiczni i piękni oboje na tle twarzowych barw świtu. Opisać czułość. Byliśmy sobie zapowiedziani. Wiedziałem, słyszałem o tym od lat, że jesteś wybitnym naukowcem i świetnym lekarzem, cudotwórcą niemal. Wiedziałaś, że jestem pisarzem, lubiłaś moje wiersze, a na moją pierwszą wystawioną sztukę poszłaś kilka razy. 39 Zostałem tobie przedstawiony jako Don Juan, uwodziciel, który na każdy dzień tygodnia ma inną dziewczynę i w dodatku przechwala się swymi sukcesami. Zostałaś mi przedstawiona jako femme fatale, niszcząca mężczyzn, zadająca im z upodobaniem wyrafinowane tortury. Jakże byliśmy martwi i spustoszeni oboje! A przecież na początku oboje zagraliśmy przewidziane dla nas role. Dlatego w dniu Nowego Roku nie było mnie w domu, kiedy zadzwoniłaś. Dlatego nasz pierwszy wspólny wieczór był tak bardzo nieudany. Ja – bardzo szybko odsunąłem w niepamięć to, co mi o tobie mówiono, a nawet tę twoją pierwszą wizytę u mnie. Ty, Marto – pamiętałaś. Wszystko, co złe. Nie umiem pamiętać tego, co złe. Nie umiesz pamiętać tego, co dobre. Ale moja wiedza o tym należy do drugiej połowy d n i a , do pohukiwania synogarlic, to już bajka o domeczku pod magnolią i kocie przy kominie. Który to był kot (chyba nie kotek samochodowy z plaży Promenthoux?) i dlaczego widzę go teraz na dachu przy kominie? Cień. Ten kot na dachu rzuca cień, smuga cienia sunie po falistej dachówce i zwisa, może spogląda na inny cień, cień szpitala, a może na żółte róże, które usiłują zatrzymać tamten cień? Cieniochron z żółtych róż, dobrze ci w żółtym, lubisz ten kolor, ale kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, miałaś na sobie coś niebieskiego, poszedłem do mojej sąsiadki, nie pamiętam po co, stale tam po coś wpadałem, więc wpadłem tego dnia, aha, październikowego, późny październik, pełno żółtych liści na drzewach przed moim domem, już rozumiem: morze było żółte, żółta fala przypływu, musiał być przypływ, skoro poszedłem; nie wiedziałem, że ciebie zastanę, aczkolwiek wiedziałem, że masz roczny urlop po wypadku i od września przebywasz w Warszawie, sama, gdzieś w wynajętym pokoju. Zostawiłaś we Wrocławiu dom, dzieci, pierwszy etap ucieczki, nie wiedziałem, że uciekasz, nic nie wiedziałem poza tym, że jesteś w Warszawie i że wreszcie nadarza się okazja, by ciebie spotkać, nie pamiętam, czy wtedy jeszcze chciałem ciebie spotkać, bo najpierw chciałem, a potem nie chciałem, chyba jeszcze chciałem wtedy, tak, żółte morze października, chciałem, nie spodziewałem się, zapukałem, po co poszedłem, powiedzmy, że: – Dzień dobry, pani Mario. Może poratuje mnie pani odrobiną kawy, zapomniałem kupić, a... – Ależ proszę, niech pan wejdzie, panie Janku! Jest właśnie u mnie pani docent Oborska... Mieliśmy widza. Byliśmy na scenie. Może dlatego zaczęliśmy grać, weszliśmy w te nasze zapowiedziane role? Wszedłem do pokoju swobodnie, nie miałem tremy, uśmiechałem się swobodnie, uśmiechałem się uśmiechem, który, jak sądziłem, już od dawna zgasł pod warstwą kurzu w rekwizytorni, już od dawna nie uśmiechałem się w ten sposób, patrząc na kobiety, ten uśmiech i mnie dzieliła przepaść: pięć lat z Reną, zapomniałem o Renie, uśmiechałem się nawet swobodnie, stałaś przy oknie, zdziwiłem się, że jesteś tak po dziewczęcemu smukła i drobna, taka młoda, a niewiele młodsza ode mnie – myślałem, troje dzieci, myślałem, wcale tak nie myślałem, powiedziałem, że od dawna chciałem cię poznać, powiedziałaś, że bardzo ci się podoba moja sztuka, jeszcze coś powiedziałem, śmiałaś się, błękitny płomień w twoich oczach, myślałem: ma nieprzytomny wdzięk, un charme fou, twoje oczy są szare, były jednak intensywnie niebieskie, kiedy patrzyłaś na mnie prowokacyjnie, z wyzwaniem, odbijałem w locie błękitne pociski, skoncentrowany ogień artylerii, nie jestem taki znowu bohater, raczej tchórz, ale trzymałem się, mimo to zauważyłem twoje ręce, twoje piękne białe ręce, zauważyłem czysty owal twojej twarzy i bardzo krótko ostrzyżone włosy o wydłużonej linii; rzadko która kobieta może pozwolić sobie na taką fryzurę, musi mieć głowę godną dłuta starożytnego rzeźbiarza, głowa Nefretete, pomyślałem, Nefretete, choć jeszcze nie wiedziałem, jak za tobą chodzą koty. 40 Twoja głowa na poduszce, rano, kiedy jesteś cała ze snu. Opisać twoją głowę na poduszce, kiedy leżysz, jeszcze z zamkniętymi oczami, jeszcze cała ze snu. Nie umiem. Może później. Może o ś w i c i e . Albo zaczekaj, chciałem do Chamonix, znowu ucieknę, chciałbym; muszę przywołać tyle słońca, a to tak trudno teraz, w ciemności synogarlic braknie mi oddechu, przywołać tamto słońce, tamtą jasność, po tamtą jasność każdego dnia schodzę na dno ciemności, tyle stopni, schodzę, więc może dobrze byłoby znaleźć się wyżej, bliżej słońca, wjechać wysoko na l’Aiguille du Midi, jak myślisz, Marto? Wiem, że nie chce ci się wstać, ale widzisz, mam jeszcze w paszporcie ważną wizę francuską, z tą wizą francuską, court séjour, cztery dni, jedno wejście, przejechałem w drodze do Hiszpanii i z powrotem kawał Francji, pies z kulawą nogą nie zajrzał do paszportu i wiza ciągle była ważna, więc postanowiliśmy (czy to nie pierwszej niedzieli po powrocie z Hiszpanii?) pojechać do Chamonix, blisko, pięćdziesiąt kilometrów i coś, warto, skoro już jest ta wiza, zapewne znowu pies z kulawą nogą nie zajrzy do paszportu, ale strzeżonego Pan Bóg... postanowiliśmy pojechać. Obudziłem się jak zwykle pierwszy, spałaś, spojrzałem na zegarek, uchyliłem zasłonę, słońce, nieodmiennie było słońce, kiedy postanowiliśmy gdzieś pojechać, mówiłem, że to twoje czary, mówiłaś, że moje, i stawało na tym, że nasze, wszystko jedno, słońce było, uchyliłem zasłonę na chwilę tylko, wpuściłem ptaki i zieleń, złotą rybkę i jaszczurkę, oj nie, jaszczurek nie lubisz, złotą rybkę i pawie oczko, ach, i niezapominajki, uznałem, że mogę cię obudzić, dumny z tego, że nie zapomniałem o niezapominajkach, obróciłem się ku tobie, z trudem się obróciłem, miałem mało miejsca; zawsze spychałaś mnie z tapczanu, bo stale mnie szukałaś, nie mogąc znieść centymetra oddalenia, czasem we śnie odsuwałem się, a ty przez sen przysuwałaś się do mnie, obejmowałaś mnie ramionami, może dlatego nie spadałem, trzymałaś mnie; rano zawsze leżałem na samym brzeżku, ostatecznie mogłem spaść, tapczan był niski; nawet nie wiesz, jak bardzo mnie wzruszało to, że mnie tak przez sen szukasz, lubię spać sam, jesteś pierwszą kobietą, z którą przez tyle miesięcy spałem na jednym tapczanie i mieszkałem w jednym pokoju, mówiłaś, że jestem pierwszym mężczyzną, z którym przez tyle miesięcy śpisz na jednym tapczanie, mieszkasz w jednym pokoju, uwierzyłem, wierzyłem; Marto, zabierz synogarlice, zabierz synogarlice, Marto, bo nigdy nie wstaniesz, a właśnie przysuwam się do ciebie, przysuwam twarz do twego policzka, chcę, żebyś się obudziła, żebyś mnie pocałowała, to nie domeczek, to „Le Point du Jour”, świt – dzień dobry – mówisz, całujesz mnie, masz zamknięte oczy, jeszcze śpisz, obracasz się na wznak, leżysz z zamkniętymi oczami, z głową lekko uniesioną ku górze, jakbyś wystawiała twarz na podmuch szczęścia, cóż innego może uczynić ludzką twarz tak piękną, niewinną i czystą, piękny, czysty profil, profil szlachetny, subtelne czoło w obramowaniu ciemnych włosów, miękki, łagodny zarys podbródka, łagodne, uśmiechnięte usta, sama miękkość i sama łagodność, piękna ludzka twarz, najpiękniejsza ludzka twarz, jaką widziałem, najszlachetniejsza, twoja głowa na poduszce, głowa klasycznego posągu, w który Bóg tchnął życie i ducha świętego, amen. Nie umiem cię opisać, Marto, wybacz. Ale umiałem patrzyć, patrzyłem, wiedziałaś, że patrzę, nie wiedziałaś, że patrząc wstrzymuję oddech, nie wiedziałaś, jaką masz twarz, nie wiedziałaś, że możesz mieć taką twarz; czasem myślę, że gdybyś chociaż jeden raz tę swoją twarz na poduszce zobaczyła, przestałabyś uważać się za człowieka nieodwracalnie przypisanego do mroku, nie chciałabyś więcej schodzić w te swoje podziemia, w te mroczne korytarze, w które szukając siebie zagłębiasz się z takim uporem i z taką rozpaczą, femme fatale, Bon Dieu de bonsoir! Przepraszam, powinno być bonjour, nie bonsoir, jest ranek. – Wstajemy? – pytasz. – Mieliśmy jechać do Chamonix. – Jest słońce? 41 – Jest. – Jezioro? – Jest. Jest jezioro, są ptaki, zieleń, złota rybka, pawie oko i niezapominajki. – Dlaczego pawie oko? – Bo jeszcze u nas nie było. – Aha. A ty jesteś? – Sprawdź. Wyciągnęłaś rękę, jeszcze na oślep, jeszcze z zamkniętymi oczami, a potem obróciłaś się ku mnie i wsparta na łokciu – teraz ty patrzyłaś na mnie. Opisać czułość! Opisać twoją czułość, Marto. W tej chwili nie zdążę tego zrobić, już masz inne spojrzenie, już mnie zagarniasz, lubiłaś miłość rano, ale chciałem też jechać do Chamonix, przeczuwałem szczyty, nie przeczuwałem mostka. – Janku, wiza! Jutro traci ważność. Wstajemy. Nie słyszysz? Wstań. Wstałem. Energicznie rozsunąłem zasłony, spojrzałem na podarowany mi świat. Niemal za każdym razem, kiedy rozsuwałem te miękkie zielone zasłony, słyszałem przytłumiony dzwonek telefonu, telefon dzwonił w moim mieszkaniu w Warszawie, siedziałem na podłodze bardziej umarły niż żywy, pustymi oczami wpatrzony w białe pierze sypiące się z samolotu, pierze sypało się, sypało z pustego nieba, telefon zadzwonił, powlokłem się, podniosłem słuchawkę: – C’est de Geneve, ne coupez pas – i twój głos, nieoczekiwany: – przyjeżdżaj! Pokój taki sobie, tapczan wąski, ale... A widok za oknem, Janku, jaki widok za oknem! Codziennie rozsuwałem zasłony na podarowany mi świat: na pola zielone, płynące do wybłyskującego spoza drzew jeziora, na jezioro, które rankiem przeważnie dymiło, srebrnosiwy dym unosił się ku wpisanym w niebo górom, odczytywałem, ciągle na nowo odczytywałem ich przesłanie, ciągle niepewny sensu, co dzień od nowa zmagałem się z tym zagadkowym pismem, a na lewo szosa, moja biała szosa, odnaleziona szosa mojego dzieciństwa, biel i ponad wszystkim cisza. Cisza. – Co za niebo! Dziś widać nawet Mont Blanc, wiesz? – Nie wiem, jak to ci się udało. – Jak co mi się udało? – Jak ci się udało wstać. Podziwiam, że tak potrafisz. Tak od razu... – To tylko mój prywatny krasnoludek. Zasłoniłem twarz rękami, przechodząc obok tapczanu, śmiałaś się, ale nie zamierzałaś wstać, jeszcze nie odprawiłaś ceremoniału, chwyciłem ręcznik, pobiegłem do łazienki, rad, że łazienka jest w korytarzu: nie byłem bardzo pewny swojego prywatnego krasnoludka. Wziąłem prysznic, wyjrzałem przez okno na drugą stronę świata. – Jurę też widać. Ani pół obłoczka na całym szwajcarskim niebie – rzuciłem wesoło, wracając. Patrzyłaś na mnie z tapczanu, przystanąłem zdziwiony, bo patrzyłaś na mnie poważnymi, skupionymi oczami, twoje wargi drgnęły. – Jesteś bardzo przystojny, wiesz? – powiedziałaś cicho. Przetarłem włosy ręcznikiem, szybko podszedłem do umywalki, chciałem ukryć twarz, serce mi łomotało, ton twego głosu; o Boże – myślałem, wyciskając pastę na szczotkę do zębów, starałem się nie patrzeć w lustro, wiedziałem, wiedziałem, jak wyglądam, wskrzesiłaś mnie, przywróciłaś mi młodość, byłem młody, miałem już za sobą umieranie w La Escali, ale jeszcze wierzyłem, że wrócisz, że ze mną wrócisz do Polski. – A może byś jednak wstała? – Wstawać? Po co? 42 – Po to, żeby zobaczyć, jak to się robi. – Kiedy ja nie wiem, jak się wstaje. – Zwyczajnie. Najpierw usiądź. Potem opuść na podłogę jedną nogę, drugą nogę. Albo jeśli ci to odpowiada, obie jednocześnie. – Tak? Cisza. – Spróbowałam. Nie potrafię. Janku! Jesteś okropny. Nie pomóc człowiekowi! Pomogłem człowiekowi. Mimo to pojechaliśmy do Chamonix. Byłem pewny, że to rytuał zakochanych, że to jest nasz poranny rytuał. W kilka dni po moim powrocie z Warszawy, w drugiej połowie d n i a , wybieraliśmy się rano do Genewy – ty na cotygodniowe zajęcia, Aleksander na kurs francuskiego, ja – po prostu chciałem się przejść nadbrzeżnym bulwarem, pochodzić pieszo po mieście, stale jeździliśmy, a ja chciałem pochodzić pieszo, jak lubię, tego mi bardzo brakowało, Marto, spacerów z tobą, ale ty z tych, co nawet na róg po papierosy samochodem, jesteś spod znaku Ryb, masz słabe nogi, ja jestem Baran, to zupełnie inna para kaloszy, woda i ogień, wiem, że się wygłupiam, a ty wiesz dlaczego, powygłupiać się nie wolno (czy słyszysz, czy słyszysz cichy śmiech rozpaczy), więc wybieraliśmy się tamtej środy rano do Genewy, trzeba było wcześnie wstać, Aleksander miał nas obudzić o wpół do siódmej, najpierw wszedł do mnie, potem otworzył drzwi twojego pokoju. – Musiu! Wpół do siódmej, proszę wstawać! – Wstawać? Po co? – No, Musiu, bo się spóźnimy! – Kiedy ja nie wiem, jak się wstaje... – Musiu! – wołał twój syn zachwycony. – Kiedy ja naprawdę nie wiem. Olek! Jesteś okropny! Każą wstawać i nawet nie pomogą człowiekowi. Leżałem w ciemności, słuchałem, pomógł ci wstać, robił to co prawda energiczniej niż ja i to, co robił, nie stawiało pod znakiem zapytania wyjazdu do Genewy, ale twój głos, ale twój śmiech, ten sam ton, ten sam śmiech, poczułem się zbędny. Synogarlice, synogarlice. Pohu-kują dziś i pohu-kują, jakby nic lepszego nie miały do roboty. Ale my mamy coś lepszego do roboty: jedziemy do Chamonix, musimy pojechać do Chamonix, skoro zdobyliśmy się na to, żeby wstać, jasne, że musimy; jasne było niebo, wstało dziś prawą nogą, dobrze zaczęło dzień, nawet samochód od razu zapalił, chciał jechać w świat tchnący jasnością, rwał się do lotu, ziemia umknęła spod kół, drobne polne kwiatki, białe, żółte, niebieskie, zatrzepotały przyjaźnie, zapach świeżo skoszonej trawy zazielenił powietrze, oddychaliśmy zielonym powietrzem, Jura rdzawiła horyzont ponad czerwono-białymi wieżami radia Suisse Romande, obok prywatnego lotniska, zaraz zostawimy po prawej stronie Jurę i wieże, samochód miękko wylądował na Route du Lac, dosyć fruwania wśród pól, trzeba trzymać się ziemi na poważnej szosie, wyjechaliśmy wcześnie, jeszcze nie było weekendowego ruchu, sforę spuszczą ze smyczy nie wcześniej niż o dziesiątej, może ujdziemy nagonce; bałem się trochę przejazdu przez Genewę, miałaś taki dobry humor, prowadziłaś zwycięsko, szczęśliwa, łagodny blask przebudzenia jeszcze obmywał twoją twarz, łagodne światło szczęścia, spoglądałem na ciebie, uśmiechałaś się, pytałaś: – Co, Janku? – Nie odpowiadałem, lubiłem patrzeć, jak prowadzisz, ale oto już Genewa, poprawiłem się w fotelu przygotowany na odparcie. – Nie martw się, dziś nie będzie dużego ruchu – musnęłaś palcami moją rękę, wiedziałaś doskonale, dlaczego po 43 prawiłem się w fotelu; właściwie powinienem być spokojny, nieźle się już orientowałem w tym wszystkim, o czym na początku nie miałem bladego pojęcia, a co od razu musiałem umieć; chciałaś, w upartym dążeniu do jednoczenia, które potem było tylko zwykłym sadyzmem, abym ja, mól książkowy, zapamiętały piechur, od pierwszego dnia grał rolę pilota, znaki drogowe, wytyczanie drogi na mapie, przepisy ruchu itd., itd., nie miałem o tym bladego pojęcia (jestem ponadto roztargniony i krótkowidz), potem miałem blade, a każda moja pomyłka budziła furię, nigdy nie spotkałem takiej złośnicy jak ty, Marto, czasem uspokajałaś się szybko i przepraszałaś, częściej przez cały dzień, jeżeli nie przez trzy dni, nie mogłaś zapomnieć, że przejechałaś o dwie ulice za daleko, bo nie zauważyłem znaku, albo że w ostatniej chwili hamowałaś przed przejściem, bowiem mojej uwadze uszły wysoko nad jezdnią zawieszone światła sygnalizacyjne, a te z pozoru nieważne fakty były niby małe kamyki, które nieznacznie potrącone wywołują lawinę: chmurna, blada, zacięta rozpamiętywałaś wszystkie moje prawdziwe i urojone w twojej wyobraźni przewiny, wszystkie moje potknięcia, wady, zaczynał się cykl, na ogół nie miałem na to wpływu, kto ma wpływ na pogodę? Pogoda była piękna, kiedy jechaliśmy do Chamonix, ogromnie bym żałował, gdyby się zepsuła, na szczęście w Genewie istotnie o tym niedzielnym poranku był ruch, no, powiedzmy, jak w Warszawie zwykłego dnia, to już można wytrzymać, przynajmniej uszy nie puchły od ujadania oszalałej sfory. Na punkcie granicznym w Annemasse lekko przyhamowałaś, francuski celnik spojrzał na samochód, machnął ręką, jazda; powtarzało się to nieodmiennie i nieodmiennie cię bawiło, cieszyłaś się jak dziecko, które nagle znalazło się w szczęsnej krainie, gdzie nie obowiązują żadne zakazy, a poza tym pękałaś z dumy: czasem zatrzymywano jakiś samochód, nigdy twój. – Mamy samochód z dobrą rejestracją! – mówiłaś pękając z dumy. Owszem, masz samochód z dobrą rejestracją, z solidną jak konto w szwajcarskim banku rejestracją, a teraz już nawet masz solidny jak konto w szwajcarskim banku szwajcarski paszport. Uciszyć synogarlice. Wzbiera wiatr, może postrąca je z gałęzi, sam bym je postrącał, gdyby nie to, że rozpostarte skrzydła budzą we mnie lęk. Co możesz zrobić? Bo ja wiem, śmiej się, śmiałaś się, kiedy przejechaliśmy granicę. Właśnie: wyobrażam sobie, że śmiałaś się, kiedy przejechaliśmy granicę, i natychmiast przypominam sobie (czyżbym nie chciał dojechać do Chamonix), jak często, jak dużo śmieliśmy się na początku, śmieliśmy się u mnie w Warszawie, prześmieliśmy pierwsze dni po moim przyjeździe do ciebie, dni i noce, często do późna w noc, ciszę „Le Point du Jour” przeszywał beztroski, triumfalny lot naszego śmiechu. (Czy słyszysz, czy słyszysz, Marto, cichy śmiech rozpaczy?) Na francuskie drogi też jeszcze nie wypuszczono sfory, nigdzie jeszcze te wściekłe psiska nie skłębiły się w dymiący kłąb, jechałaś swobodnie, nawet trochę piraciłaś, lubisz – kiedy jest okazja – popiracić trochę na jezdni, popisywałaś się przede mną i podziwiałem, aż zza kolejnego zakrętu wyskoczyły ku nam góry. Szeroka, prosto jak strzelił droga, prosta droga prosto w góry, cała wspaniałość gór przed nami, białe szczyty wparte w niebo, nieustępliwa ściana, umilkliśmy. Biją, biją białe dzwony. – Chamonix na lewo – powiedziałem. Rozkołysane białe dzwony, biel wibruje, pienisty szampan przelewa się przez szczyty, płynie w powietrzu, powietrze jest już na rauszu, a słońce porządnie wstawione, nie znosisz alkoholu, Marto, ale opuszczasz niżej szybę, Oddychasz głęboko i widzę, że kręci ci się w głowie, mnie też kręci się w głowie, ja piję oczami, można się upić: tyle przestrzeni jest w tym świecie o przestrzeni przeciętej potężną barierą, to nie do wiary, pijane słońce dmucha w 44 balonik powietrza wypełniający przestrzeń pomiędzy szczytami, a dech ma potężny, balonik puchnie, pęcznieje, jedziemy uczepieni ogromnego przejrzystego balonu, lekko na sercu, wesoło. – Tu jest pełno kolejek linowych – powiedziałaś odwracając ku mnie jasną twarz. – Musimy wjechać na jakiś szczyt. – Jasne – odparłem (bo twarz miałaś jasną). Czyż nie miałem już za sobą wieży w Nîmes? Wiedziałaś, że w Chamonix jest pełno kolejek linowych. Nie wiedziałaś, gdzie mieszczą się poszczególne stacje, i nie wiedziałaś, że wśród tych kolejek jest jedna, najwyższa na świecie, ale ona tu była, ta najwyższa na świecie kolejka linowa, ale pierwsza stacja, przy której się zatrzymałaś, była właśnie stacją tej kolejki. – Téléphérique l’Aiguille du Midi. 3842 metry – przeczytałem głośno. – No naturalnie, kto jak kto, ale ty zawsze coś takiego znajdziesz. – Wcale nie szukałam! – śmiałaś się uszczęśliwiona, raz jeszcze podziałały twoje fluidy; zawsze bezbłędnie trafiasz tam, gdzie najciekawiej i najmniej bezpiecznie („wystarczy, żeby Musia pojechała za granicę, a zaraz tam rewolucja albo rozruchy” – żartował twój starszy syn, i popatrz, ledwo pojechaliśmy do Hiszpanii, wybuchły rozruchy w Barcelonie, za co czułaś się osobiście odpowiedzialna). – Wjedziemy tam? – spytałem w miarę obojętnie. – Jasne – odparłaś. – Tylko najpierw musimy zaparkować. Na parkingu, wbrew moim cichym nadziejom, roiło się od wolnych miejsc, było wcześnie, jeszcze nie nadciągnęła sfora, stanęliśmy, wysiadłem trochę pijany, co za powietrze tutaj, a jakie będzie tam, nie patrzyłem ku niebu, tkwiła w nim przecież Igła Południa, a ja tak w ogóle igieł nie lubię, na wszelki wypadek wolałem spojrzeć, gdzie jest mniej kłujące, zanim spojrzę tam, patrzyłem na Chamonix, stanęłaś koło mnie, wzięłaś mnie pod rękę, Chamonix, owszem, podobało się nam, brązowe góralskie domy rozrzucone na łagodnych stokach. – Nie taka potwora jak Grenoble, można popatrzeć. – Można – przytaknęłaś ulegle, po czym łagodnie, ale stanowczo pociągnęłaś mnie w drugą stronę, w stronę białego haftu wysoko, wysoko na niebie, trzeba było dobrze zadzierać głowę, zadarłem głowę. – Która to może być ta Igła? Wskazałaś palcem na najwyższy, na najbardziej spiczasty spośród spiczastych szczytów, Mont Blanc wydawał się niższy od tej Igły kłującej cierpliwe niebo. – Myślisz, że ja tam wjadę? – spytałem patrząc na ciebie przekłutymi oczami. – Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Chodź. Idziemy po bilety. Poszliśmy po bilety. Zdążyliśmy na kolejkę, która właśnie miała odjechać. Spojrzałem sceptycznie na gromadę obwieszonych kamerami filmowymi Japończyków: wolałbym Szwedów albo Amerykanów, wolałbym jak najwyższych, ale może i ci dostatecznie ograniczą widoczność, rzucą się do okien z kamerami, odgrodzą mnie od przepaści. Wsiadłem do czerwonego wagoniku absolutnie pewny, że nic z tego, co się dzieje, nie dzieje się naprawdę, wsiadłem hm... jak zahipnotyzowany; jesteś specjalistką od hipnoterapii, Marto, hipnoza indywidualna, hipnoza grupowa, co kto chce, do wyboru, do koloru, Japończycy nie wyglądali na zahipnotyzowanych, śmieli się po japońsku i bardzo głośno po japońsku mówili, sprawdzali kamery, wepchnąłem się w największą gęstwę, zadowolony z kretowiska, ale ty ciągnęłaś do okna; nie wiem, czy twój typ urody mieści się w estetycznych kanonach Japończyków, w każdym razie rozstępowali się, robili ci miejsce, ciągnęłaś mnie za sobą ku przepaści. – Nie będę patrzył – uprzedziłem lojalnie, czerwony wagonik frunął, zamknąłem oczy, wieża w Nîmes, ileś tam metrów ciemnych, krętych schodków! W samolocie nigdy nie sia 45 dałem przy oknie, samolot był jedynym miejscem, w którym wiedziałem na pewno, gdzie w danym momencie znajduje się moja dusza: siedziała na moim ramieniu marząc o przeprawie przez Styks. W czerwonym wagoniku płynącym ponad Vallée Blanche miałem ciebie, Marto, może dlatego jednak od czasu do czasu otwierałem oczy i patrzyłem, aż do postoju aklimatyzacyjnego od czasu do czasu otwierałem oczy i patrzyłem, tak, czasem widziałem na oczy, raz nawet spojrzałem na ciebie i zauważyłem, że jesteś bardzo blada, szybko zapomniałem o tym, zajęty walką z przepaścią, z jej ruchliwymi białymi mackami, a my coraz wyżej, coraz wyżej, wreszcie postój, przystanek w wibrującej bieli, wysiedliśmy, uchwyciłaś się mego ramienia, teraz mając ziemię pod nogami – wibrowała, ale ziemia, wróciłem do siebie, to znaczy do ciebie, białe cienie pod twoimi oczami, znowu przepaść. – Źle się czujesz? – Trochę mi byle jako. – Może nie pojedziemy wyżej? Zaczekamy tutaj na kolejkę. – Nie opowiadaj głupstw. Chodź, usiądziemy gdzieś, może na tym kamieniu. – Włóż płaszcz, cholernie zimno. Nie od razu usiedliśmy na kamieniu. Przystanęliśmy wychodząc ze stacji, na progu stacji przystanęliśmy zjednoczeni tym samym olśnieniem. Zawsze tak samo: mogliśmy się kłócić, nienawidzić, nawzajem spychać w przepaść, wszystko, co kto chce, wszystko najgorsze, a wystarczyło, aby kolejny zakręt, kolejny odcinek drogi błysnął nam przed oczami pięknem krajobrazu i wszystko, co najgorsze, cofało się w czerń, do której przynależy, i zostawała tylko bliskość, zostawało to właśnie, co wówczas, kiedy staliśmy na brzegu jeziora Neuchâtel, kazało ci powiedzieć: – nigdy z nikim nie czułam takiej bliskości – czarne w burzliwym mroku wody jeziora Neuchâtel, nie, nie wtedy, nie czarne, niebieskie, a teraz nawet biel, dużo bieli, Biała Dolina, staliśmy w progu stacji, dwa kroki od l’Aiguille du Midi, i patrzyliśmy na Białą Dolinę (trzy kroki od Mont Blanc); dużo postrzępionej bieli, opornej wobec słońca, mogło być szlifierzem diamentów, nie dobierze się do czerni; „słońca promieniu, coś wzeszedł nad gród siedmiu tebańskich bram”. Marto! Znowu?! – Szkoda, że zamykałeś oczy. Było cudownie. – Wierzę. Śnieg chrzęścił pod nogami, cichy chrzęst śniegu pod nogami, słyszałem ten chrzęst, szedłem do szkoły zaśnieżoną ulicą, nie, na ulicy śnieg był ubity, jeździłem na łyżwach, chodziłem po śniegu mojego dzieciństwa, wtedy był jeszcze prawdziwy śnieg, prawdziwy śnieg chrzęścił pod nogami, kiedy szedłem prowadząc cię pośród kamieni i głazów do tego przez ciebie wybranego, unikałem patrzenia w stronę straszliwie bliskiej ściany l’Aiguille du Midi, straszliwie bliska, olbrzymia, stroma, a i ty w tamtą stronę nie patrzyłaś, trzymałem cię mocno, białe koła pod twoimi oczami, chorowałaś na serce – wiedziałem, niewydolność krążenia – wiedziałem, cienie na twojej twarzy w kontrastowym, ostrym blasku słońca, czerń. – Marto, zostaniemy tutaj. Nie podobasz mi się. – Patrz na góry. Że też nie mam nart! W przyszłym roku będziemy jeździć na nartach. – Myślisz, że się nauczę? – Oczywiście. Już tak dawno nie jeździłam przez ten wypadek. Teraz chyba nie miałabym kondycji. Ale w przyszłym roku będziemy jeździć. – Yhm. Wznieśmy ten kielich szampana. Za nasze jutro. Za jazdę na nartach. Wznieśmy ten kielich szampana. Spójrz, jak się pieni w dolinie. Złotawy, musujący szampan wypełnia Białą Dolinę, rozmigotane kolorowe bąbelki osiadają na śniegu u naszych stóp, siedzimy objęci, obejmuję cię mocno, może jeszcze powstrzymam tę ogromną stromą ścianę, napiera na moje plecy, czuję ten napór, napisałem kiedyś wiersz, obejmuję cię mocno i słyszę w sobie ten wiersz: 46 Znowu ta tęsknota do nikogo Żadne do niej imię nie pasuje Nawet twoje Ludzie których tworzę pod czyjąś postacią Cierpią na schizofrenię A przecież nie chcę ciągle być lekarzem Ani też Atlasem, który bez wytchnienia Podpiera własne niebo Pewnego wieczoru u mnie czytając ten wiersz poprawiłaś: „który bez wytchnienia podpiera cudze niebo”, ja podpierałem własne; przynieśliśmy nasze niebo w te wysokie góry, jeszcze podpieramy razem nasze niebo, ściana napiera, czuję mrowienie w karku, może to bąbelki, czemu nie, można i tak, koniec postoju, czerwony płomień na śniegu. Teraz naprawdę się bałem. To wydawało się nieprawdopodobne, wjechać na tę Igłę. Tylko na sekundę otworzyłem oczy: wielka przestrzeń stromego śniegu odsłaniająca tu i ówdzie odmiecione wiatrem długie smugi lśniącego lodu, tyle zobaczyłem, wagonik pełzł po stromiźnie zupełnie pionowo, a ja spadałem na łeb, na szyję, leciałem w studnię bez dna, byłem kamieniem rzuconym w kosmiczną próżnię, będę tak spadał do końca czasów, nigdy nie skończy się lęk. Skończył się. Szczęśliwie góry nie lecą do gwiazd, choć może im się wydaje, że lecą, szczęśliwie są przykute do ziemi, a igły szczęśliwie mają czubki. Kolejka stanęła zawieszona w próżni u progu wyżłobionej w skale dziury, wysiedliśmy, nic nie widziałem, zbyt długo przebywałem w ciemności, szumiąca ciemność, słyszałem, że coś mówisz, czytałaś napisy na tablicach informacyjnych, słyszałem: „Tunnel”, „l’Ascenseur”, „Terrasse du Sommet Nord”, nic nie słyszałem, zmobilizowałem wszystkie siły, aby odnaleźć światło dnia, przejrzeć na oczy, zagłębiliśmy się w wilgotny, ciemny tunel, szedłem, nie wiedziałem, że idę. Automatyzm wyuczonych ruchów! Tak szedłem kiedyś, dawno temu, w korytarzu mego domu straciłem przytomność i szedłem w ciemności nie wiedząc, że idę, szedłem chwiejnie, zboczyłem z drogi, spadłem ze schodów, na szczęście w tym miejscu było tylko kilka stopni, spadłem ze schodów, to mnie ocuciło, teraz w tunelu byłem przytomniejszy, spokojnie, bracie, spokojnie, weź się w garść, najgorsze masz za sobą, przecież już jesteś na tym cholernym szczycie! Akurat. Moja nieufność do igieł okazała się w pełni usprawiedliwiona: Igła Południa miała trzy czubki, a jeden z nich, ten właśnie, przy którym wylądowaliśmy, sterczał całkiem oddzielnie, tak to urządziła natura, ale ludzie naturalnie musieli się wtrącić i połączyli go z pozostałymi dwoma. Mostkiem. Wąskim mostkiem ponad kilometrową przepaścią. – Nie, Marto, to już nie. Nie przejdę. – Przejdziesz. – Ja jednak naprawdę mam lęk wysokości. – Nie masz lęku wysokości, wmówiłeś w siebie, przejdziesz. – Wykluczone. – Przejdziesz. Postaraj się uspokoić. Zaczekam. Staliśmy na brzegu przepaści, ludzie wchodzili, ludzie wychodzili, przechodzili, nie wiem, ile czasu stałem, krople potu spływające po mojej twarzy odmierzały dni, sekundy, godziny, stałaś koło mnie, trzymałaś mnie pod rękę, czułem twoje ciepło, nie spuszczałaś z mojej twarzy łagodnych, nieustępliwych oczu, czekałaś. – Nie przejdę, Marto. – Przejdziesz, Janku. Ciepło, miękko, łagodnie, nieustępliwie. Przeszedłem. 47 Ale jeszcze przedtem była wieża w Nîmes. Ale jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ty byś sama beze mnie nie przeszła przez ten mostek. Na szczycie czułem się świetnie. A ty umierałaś. Za mostkiem był następny tunel. I potem schody prowadzące w górę. Spojrzałaś na mnie i oparłaś się o parapet okna. – Pójdę, zobaczę, co tam jest – zaofiarowałem się ochoczo i wbiegłem po schodach, tak, wbiegłem ochoczo po schodach. – Marto! Taras! Jakie widoki! Musisz to zobaczyć! Z wysiłkiem oderwałaś się od parapetu, zbiegłem po ciebie i prawie wniosłem cię na górę. Jeszcze nie docierało do mnie, mnie nosiło, mnie unosiło, mnie ponosiło, umarłem, a moja dusza wyfrunęła z ciała, dusza z ciała wyleciała, na zielonym mostku stała, nie, przez mostek przeszła razem z ciałem, a teraz – stała na drewnianym tarasie, fruwała, latała szczęśliwa pomiędzy szczytami, lekka, przejrzysta jak skrzydła ważki rozmigotane w słońcu, twój biały szal, Marto, czy miałaś tego dnia swój lekki biały szal, nie pamiętam, płynął pomiędzy szczytami nad jezioro, a jezioro, ach, widać jezioro, daleko, daleko, za siedmioma górami, ile tych szczytów, nie policzę, unosiłem się lekki w morzu powietrza, wokół białe grzywacze, Mont Blanc – łagodna fala, sama piana zachęcająca do kąpieli, rozległe, łagodne, lekko wygięte zbocze jak gigantyczna wanna, ustawiona trochę pochyło co prawda, ale chciałoby się skoczyć w pianę, tak bliską. Ja tam, ja tam wtedy ciebie po przejściu mostku, ja tam wtedy ciebie, Marto, nie potrzebowałem. Na chwilę jak gdyby przestałaś istnieć. Ja tam wtedy byłem wspaniale, egoistycznie sam. Oddzielony. A ty – nawet nie miałaś siły patrzeć. Usiadłaś i siedziałaś oparta o ścianę, przybiegałem do ciebie, przysiadałem, a nie byłem w stanie usiedzieć, zrywałem się i biegłem, przewieszony przez poręcz patrzyłem, chłonąłem, śmiałem się, przyglądałem się górom i przyglądałem się ludziom, ale wracałem do ciebie, wracałem. – Jeżeli zemdleję, nie wzywaj karetki – powiedziałaś i oprzytomniałem. Zobaczyłem twoją twarz sinobladą, wyostrzone rysy, dotarło. Zajęty sobą, zajęty swoim lękiem nie pomyślałem, jakim szaleństwem jest to, że ty, Marto, chcesz wjechać na taką wysokość; leżałaś w szpitalu, coś z sercem: nic, mały zawalik – tak mi to przedstawiłaś, dostałaś małego zawaliku, po tym jak cię rozrobili w pewnej instytucji, miałaś niewydolność krążenia, nogi puchły ci w kostkach, pytałem: – czy ja tam wjadę – zamiast zapytać: – czy ty tam wjedziesz? – Całe szczęście, że nie zapytałem, pewno bym powiedział: – nie powinnaś wjechać – i nadepnąłbym niebacznie na jedno ze słów-pułapek uruchamiających mechanizm wybuchu. Nie zapytałem, miałem już za sobą wieżę w Nîmes, gdzie mnie po raz pierwszy o mało nie zatłukłaś słowami. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Nie pamiętam, czy umieściłaś ten punkt w długim Akcie Oskarżenia, który tworzyłaś w środku d n i a , w ciągu tych trzech miesięcy, gdy ja w Warszawie walczyłem z wiatrakami, babrałem się w błocie usiłując wyjaśnić twoje zagmatwane sprawy (a poza tym – robiłem prawo jazdy), nie pamiętam, chyba nie, to byłby zarzut realny, a w tym długim dokumencie, spisanym na stu kilkudziesięciu stronicach, były wyłącznie twoje urojone krzywdy, zarzuty urojone, przeniesienia, projekcje, monolog urojeniowy, o wiele mniej ciekawy od pani monologów, madame Perret, i pani, madame Perret, oskarżała wyłącznie siebie. Nie zemdlałaś. W drodze powrotnej zatrzymałem się na mostku i podziwiałem panoramę (La Passerelle – Panorama sur le Cervin, Mont Rose, Grandes Jorasses et Dent du Geant). W czerwonym wagoniku ani razu nie zamknąłem oczu i żałowałem, że zamykałem je jadąc do góry. Czułaś się bardzo słabo, ale humor ci się poprawił, kiedy już na dole znaleźliśmy zgubione przez kogoś wspaniałe okulary, włożyłaś je. – Wyglądasz jak Mata Hari. Albo wielki detektyw – powiedziałem, czym sprawiłem ci ogromną przyjemność; zaczytujesz się kryminałami i lubisz wyobrażać sobie, że jesteś Sze 48 fem Gangu lub słynnym na cały świat detektywem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem nic o tych twoich marzeniach, dowiedziałem się znacznie później, w drugiej połowie d n i a , pewnego wieczoru wróciłaś z Morges, Aleksander i ja czekaliśmy z kolacją, Usłyszałem cichy pisk opon w alejce przed domem, poszedłem jak zwykle otworzyć drzwi, miałaś błyszczące oczy i zuchowatą twarz zadziornego chłopczyka, który właśnie stoczył pojedynek z bandą Krwawego Billa; tak właśnie wyglądasz, kiedy udaje ci się posunąć o krok w terapii trudnego przypadku, więc zapytałem: – Przekonałaś monsieur Galleta, że powinien zmienić opiekuna? Czy może skłoniłaś madame Binet, aby mniej mówiła? – Nie, jeszcze nie. Ale miałam przygodę! Coś niesamowitego, mówię ci. Ja zaczynam bać się sama siebie. Zaraz wam opowiem, tylko pójdę do łazienki. – Ale niech Musia pamięta, że umierajmy z ciekawości – zawołał Aleksander. – Właśnie. Postaraj się wyjść przed północą – dołożyłem, trudno było wyciągnąć cię z łazienki, wyciąganie ciebie z łazienki też obrosło rytuałem, te wszystkie rytuały (było ich więcej) składały się na szczególną, niepowtarzalną atmosferę domu, umiałaś stwarzać dom, Marto, umiesz jak nikt, stale tworzysz i stale – wieczny tułacz – burzysz to, co stworzyłaś, czujesz się tak bardzo bezdomna, śnisz o domu, marzysz o domu, nie będziesz miała domu, dopóki będziesz czuła się bezdomna, to w tobie ta tułaczka i w tobie bezdomność, rozbijasz namiot, otaczasz go zaczarowanym kręgiem rytuałów, ale demon jest wewnątrz, w tobie. – Niektórzy, to jak wejdą do łazienki... – rozpoczął Aleksander, minęło kilka minut, a naturalnie nie wychodziłaś. – Nie było jeszcze, żeby powoli przychodzić – zaprotestowałaś, ale wyszłaś nie czekając, aż zadzwoni wzywający na kolację dzwonek, chciałaś opowiedzieć. – Co za historia, mówię wam! Jadę z Morges autostradą i wyobrażam sobie, że biorę udział w pościgu za groźnym bandytą. To ja go odnalazłam, jedzie tuż przede mną, sytuacja robi się gorąca, bandyta zaczyna strzelać, mówię do ciebie, Janku, żebyś się krył... – To jechałem z tobą? – Oczywiście. Mówię do ciebie, żebyś się krył, kule świszczą, nie ustępuję, gonię i – nagle widzę, już nie w wyobraźni, tylko naprawdę, barierę policyjną na autostradzie! Policja zatrzymuje samochody, coś sprawdza, zatrzymali i mnie. I wiecie, co się okazało? Że wczoraj ze szpitala psychiatrycznego w okolicach Neuchâtel uciekł groźny morderca i że ten morderca dziś właśnie dotarł do naszego kantonu i gdzieś tutaj w okolicy krąży! Co wy na to? Ja się naprawdę czasem sama siebie boję. – W średniowieczu spaliliby Musię na stosie – powiedział Aleksander. – Albo wypędzaliby z ciebie diabła – dorzuciłem lekko. – Ja tu wam mówię o poważnych sprawach, a wy się śmiejecie! Nic już więcej nie powiem. Świetnie, pozwala mi to na zmianę wątku, wracamy do Chamonix, szybko wracam do Chamonix, bo miałbym ochotę napisać coś więcej o demonie, kiedyś mówiono o diable, dziś mówi się o nerwicy, a to przecież, powiada Jung, ta sama rzecz, coś obcego w nas, coś, co nas „posiada”, co nam dyktuje... dosyć, stop, ja wracam do Chamonix, raczej wracamy z Chamonix, wyglądałaś niezmiernie interesująco, blada, w wielkich ciemnych okularach, na pewno jeszcze źle się czułaś, ale nie wracaliśmy najkrótszą drogą, wracaliśmy trasą wytyczoną poprzedniego dnia wieczorem, nie znosisz zmieniać wytyczonej trasy (może i masz rację, wiesz, co ci grozi: zapłaciłaś za szaleństwo z l’Aiguille du Midi, długo nie mogłaś przyjść do siebie, zasłabłaś w drodze, kiedy musieliśmy pojechać do Tessin, jak zwykle przez wysokie góry, chciałem koniecznie znaleźć skrót, coś bliższego, na przełaj, znalazłem, zgodziłaś się po długich oporach i – pamiętasz, co z tego wynikło? – o mało nie zginęliśmy pod śnieżną lawiną, musieliśmy wracać i w rezultacie nałożyliśmy drogi, może więc masz swoje racje, bardzo jednak dało mi się we znaki twoje: „wczoraj postanowiliśmy”, chciałaś mi pokazać dolinę 49 Rodanu, zamek Chillon, no i te pola narcyzów w Les Avents, dolinę Rodanu już znałaś, koło zamku Chillon przejeżdżałaś, do środka nie weszłaś, czekałaś ze zwiedzeniem na mój przyjazd, o polach narcyzów słyszałaś, nie przewidziałaś Igły Południa i Różowych Igieł. Rezerwat przyrody Les Aiguilles Rouges; nie, tego dnia nie mogłem ze zwykłą niechęcią myśleć o igłach, o ich kłujących czubkach; kiedy zobaczyłem Les Aiguilles Rouges, wybaczyłem Igle Południa, a nawet pomyślałem nie bez pewnego mistycznego wzruszenia, jak znamienne i symboliczne jest to jej roztrojenie się na szczycie, jedność w trójcy – myślałem: uniesiony, piękny, tajemniczy symbol, nierozszyfrowane przesłanie, daruję jej zaskoczenie mostkiem, tak myślałem uniesiony, patrząc na Igły Różowe, wysiedliśmy z samochodu, trochę ludzi przemykało wśród omszałych głazów, na szczęście głazów było więcej niż ludzi, dzieci tańczyły w strumieniu, a może zresztą były to elfy, bo ja wiem, pstrągi, tak, może pstrągi wyskakiwały nad wodę, coś srebrzyście radosnego, zostałaś przy samochodzie, pobiegłem między szarozielone głazy, buńczucznie, kawaleryjsko błyskałem ostrogami (świeżo zdobytymi), wspiąłem się na zbocze, miałem ochotę z rozpędu, uniesiony, zdobyć różowe szpile wetknięte w błękit, chciałem – zuchwalec – odebrać je niebu, może bym odebrał, kto wie, ale co zrobić z tą kłującą różowością, skakałem po kamieniach błyskając ostrogami, ale te błyski ciebie nie przekonały, a może nudziłaś się sama. – Janku, zejdź – zawołałaś. – Janku! Odwróciłem się od szczytów, spojrzałem w dół, biały samochód na piaszczystej drodze, piaszczysta droga w dole, szosa, stałaś przy samochodzie, wyłaniałaś się z bieli, Wenus w granatowym płaszczu i gangsterskich okularach, ach nie, nie Wenus, Nefretete, pod niebem niby sklepienie nad ołtarzem, ofiarny ołtarz u stóp gór, co jak różowe frezje, całe w srebrnych kroplach rosy; schodziłem, zstępowałem zauroczony bielą, a potem jeszcze przez chwilę patrzyliśmy razem na wrzosowe zbocza pożyłkowane srebrnymi strumykami, byliśmy razem w cieniu zakwitających gór. – Chciałbym wrócić tu kiedyś i wejść wyżej. – Wrócimy. Bardzo tu pięknie. I spokojnie. Oczywiście, że wrócimy. Żal było odjeżdżać, nie wiedzieliśmy, że przed nami cuda przełęczy Forclaz, wąwozy, rwące potoki, turnie, sosny, świerki, łąki pobielone śniegiem, droga wiła się ponad przepaściami, ile takich dróg ponad przepaściami, Marto, twoje spokojne ręce na kierownicy, samochód tańczy, to nie była jazda, to był taniec, lekko, jakby bez wysiłku, jakby mimochodem brałaś niezliczone zakręty, nazywaliśmy je kiełbaskami, skojarzyły się z pętami kiełbasy, a ty ciągle do polskiej kiełbasy wzdychałaś, kiełbaskowałaś więc po mistrzowsku (gorzej niestety, znacznie gorzej radziłaś sobie na krętych drogach swoich myśli), potem bolały cię ramiona i kark: – Zrobisz mi masaż wieczorem? – Avec le plus grand plaisir, madame. – Góry, góry, Zęby Południa, Montreux, zamek Chillon. Nie lubię lochów i piwnic, w trzydziestym dziewiątym, w płonącej Warszawie, brzdąc ledwo od ziemi odrosły, za nic nie chciałem zejść do piwnicy, staliśmy więc razem – moja piękna odważna matka i ja – w sieni oficyny dziadkowego domu przy ulicy Długiej obok pasażu, który runął zdruzgotany, waliły się domy, trzymałem matkę za rękę i stałem cały pogrążony w niewymownej grozie końca świata, unikam piwnic, ale chętnie zszedłem w podziemia zamku Chillon (na wieżę nie weszliśmy...), jaki to prawdziwy zamek, ten zamek Chillon, takim widział go Byron i jeszcze stoi, i w jakiej scenerii, trudno uwierzyć, że to nie film, a i podziemia bardzo filmowe, leżeli na garści słomy w wilgotnej kamiennej jamie, jezioro pluszcze kojąco, idyllicznie pluszcze o grube mury, oni tu naprawdę leżeli latami na wilgotnych kamieniach w pluszczącej ciemności, a na górze, w pięknych komnatach, toczyło się dworskie życie; nie mogłem w tej chwili nie pomyśleć, nie, nie o Byronie, o Victorze Franklu, austriackim psychiatrze i psychologu, który przeżył Oświęcim i potem w opublikowanej już po wojnie książce Homo patiens poddał krytycznej ocenie twierdzenia i metody klasycznej psychoanalizy, ale ty, Marto, tego nie czytałaś, raz na zawsze przyjęłaś to, co podaje się do wierzenia według Freuda, a raczej rzekomo według 50 Freuda; nie, nie bój się, nie wsiądę na mego ukochanego konika, ja jeszcze mam ochotę pojechać moim ukochanym samochodem (samochód był twój, ale nie twój ukochany, nie mogłaś zapomnieć swojej wielkiej miłości – R 10 rozbitego w wypadku) do Les Avents, z trudem, ale znaleźliśmy Les Avents, czerwcowy wieczór mroczył już pola narcyzów, plamy topniejącego śniegu jeszcze białe. To pragnienie bieli. Gdzie jest twój lekki biały szal, Marto? Ja bym za tym szalem do Hiszpanii, ja... Za dużo bieli. Biel i śmiech. Dużo, dużo bieli. Pociąg jedzie wolno, orze bujną wiosenną zieleń, rozrzucając na boki kłębiaste zielone skiby, ciężko sunie czarną bruzdą szyn, zasapany, jak gdyby zieleń stawiała opór, a przecież jest to międzynarodowy ekspres Bruksela–Bazylea–Chiasso–Mediolan. – Chiasso, per favore – pyta młody, nieprawdopodobnie chudy, nieprawdopodobnie wynędzniały Włoch, podnosząc ku konduktorowi bardzo błyszczące czarne oczy o rozszerzonych źrenicach, tak znużone, jakby wyłuskiwał je z trudem z napuchniętych powiek. Konduktor nie odpowiada. Szybko, ale uważnie ogląda bilet, istotnie, ma ważny bilet ten włoski chudzielec, sama nędza, komu tu odpowiadać, nie odpowiedział, napuchnięte powieki opadają, czarna głowa opada na przy okienny stolik. – O której będziemy w Bazylei? – pyta Jan Wroński. Wiem, o której, ale mnie ty odpowiesz, ośmiel się nie odpowiedzieć, mówię z dobrym francuskim akcentem i nie wiesz, jaki paszport mam w kieszeni, może widać, że jestem chory i nie mniej znużony niż tamten, nie jestem jednak tak wynędzniały, w tak oczywisty sposób biedny, i mnie ty odpowiesz, nie będziesz śmiał potraktować mnie tak samo. – O 16.55, monsieur. O 17.20 ma pan przesiadkę do Lozanny. – Jest bardzo zimno w przedziale. Czy mógłby pan włączyć ogrzewanie? – Już nie ogrzewamy pociągów. Jest koniec maja, monsieur. – Ale jest bardzo zimno. – Trudno, żebyśmy ogrzewali przez cały rok, monsieur. Wychodzi zasuwając za sobą drzwi takim ruchem, jak gdyby ścierał brudną plamę. Czujesz się jak brudna plama, spojrzyj na zieleń. Spojrzyj na zieleń. Już nie musisz czuć się cudzoziemcem drugiej kategorii, tak się czułeś. Pozwoliłeś się zepchnąć. Uległeś presji. Przez cały czas ulegałeś presji. Chciała cię pociągnąć za sobą na swoje dno. Jedziesz po to, aby zabić. Zabij. O Panie, spraw, aby nie było jej w domu, kiedy przyjadę, aby nie wróciła przede mną. Spraw, Panie. Odwrócił głowę ku oknu. Tłusta zielona skiba odkłada się na boki. Zarośniemy zielenią. Tłuste zielone skiby, żyzne zielone skiby, zaorane przez lemiesz czasu pole bitwy pod Verdun, pięć dni temu, tydzień temu wyjechaliśmy ze Szwajcarii, to był dziewiętnasty maja, to zabawne, że samochód nie chciał zapalić i w ostatniej chwili nieoczekiwanie musieliśmy zmieniać świece, dziewiętnasty, a teraz który, białe krzyże Verdun, ile dni temu patrzyli razem na to pole, patrzyliśmy razem na to pole, ile tych białych krzyży na pierwszym planie, dwa tysiące, pięć tysięcy, a tamci w polu, 130 tysięcy nieznanych żołnierzy w wielkiej zbiorowej trumnie symbolicznej, staliśmy na brzegu zielonego pola, mając za plecami olbrzymią symboliczną trumnę, a u stóp białe krzyże i daleko, jak okiem sięgnąć, tłuste zielone skiby, pociąg orze zieleń, odkłada na bok czas, sunie wolno, coraz wolniej, przystaje: jeżeli przed nami miasto, to jeszcze nie wróciła, jeżeli w szczerym polu – wróciła; w s z c z e r y m p o l u . W sam mrok. 51 Wyjeżdżając wrzuciłaś do kubła na śmieci jego szczoteczkę do zębów, szczoteczkę do zębów tego mężczyzny, z którym jechałaś szczęśliwa, odprężona, drogą z pierwszeństwem przejazdu, tego mężczyzny, któremu uratowałaś życie, którego potem porzuciłaś, bo zadecydowałaś, że musisz go porzucić, nie miałaś siły, więc postanowiłaś uciec, najpierw na drugi koniec Polski, a potem na drugi koniec świata, tak postanowiłaś choć wszystko, co w tobie kobiece i miękkie, sprzeciwiało się tej decyzji, uciekłaś, ale zabrałaś ze sobą jego szczoteczkę do zębów w kolorze twego jasnowrzosowego sweterka i nawet myłaś nią zęby. Kiedy zobaczyłem tę szczoteczkę w moim kuble na śmieci? Chyba dopiero po telefonie, a może rano, gdy przygotowywałem ci śniadanie, nie pamiętam. Zostałaś u mnie na tę ostatnią noc przed wyjazdem. Zamówiłaś budzenie na 6.45, nie telefon mnie obudził, od dawna nie spałem, może w ogóle tej nocy nie spałem, nie chciałem zasnąć, myślałem: ona tu jeszcze jest; ciągle w kółko to samo: ona tu jeszcze jest, myślałem tylko tyle. Trochę spałaś, a trochę nie spałaś. Otworzyłaś oczy, zanim zadzwonił telefon. Leżałaś cicha, leżałem cichy, patrzyliśmy w ciemność. – O czym myślisz? – O tym, że jeszcze jesteś. Odwróciłaś się ku mnie raptownie zwróciłaś ku mnie szczęśliwą twarz. – Naprawdę? – Cały czas tylko to myślę, że jeszcze tu jesteś. – Janku? – Marto? – Pamiętaj, że gdziekolwiek będę, masz dom. Właśnie w tej chwili zadzwonił telefon, odruchowo, niemal nie wiedząc, co robię, podniosłem słuchawkę. – Nazwisko. – Co takiego? A, Wroński, Jan Wroński. – 6.45. – 6.45, Marto. – Zaczekaj. Jeszcze nie wstajemy. Jeszcze mamy trochę czasu. Specjalnie kazałam obudzić nas wcześniej, niż trzeba. Nie wiedziałem tego, co ty już być może wiedziałaś, że zadzwonisz, że mnie wezwiesz, do ostatniej chwili nic nie mówiliśmy o przyszłości, o tym, że przyjadę; myślałem: koniec, pojedzie, zapomni, myślałem tak nawet wtedy, kiedy trzymałem cię ciepłą od snu w ramionach, kiedy wymawiałaś moje imię tonem człowieka, który zaledwie ośmiela się wymienić nazwę powierzonego mu bezcennego skarbu, a pewność, potwierdzenie najgorszego zyskałem wówczas, kiedy jadłaś śniadanie. Nie byłem w stanie niczego przełknąć, a ty zjadłaś jajecznicę i dwie kromki chleba, jadłaś, patrzyłem na ciebie; poprzedniego dnia całymi godzinami patrzyłem na ciebie, leżałem na tapczanie oparty o ścianę, obolały, bez sił, bez ducha, a ty siedziałaś przy moim stole i pracowałaś: pisałaś listy, podania, po polsku, po francusku, po angielsku, wszystkimi dziesięcioma palcami stukałaś w maszynę, szybko, nieprzerwanie jak maszyna, skupiona, skoncentrowana, czasem tylko podnosiłaś głowę i spoglądałaś na mnie, jak gdybyś chciała sprawdzić, czy jestem, czy na ciebie patrzę; patrzyłem, nie odrywałem wzroku od ciebie, po raz pierwszy zafascynowany kontrastem: ta twoja biała bluzka z wiel 52 kim, okrągłym koronkowym kołnierzem, leżał na twoich ramionach niby koronkowy szal, wyglądałaś pięknie i wytwornie, krucho i delikatnie, rzekłbyś, z tych, co się każą nosić w lektykach, co wylegują się w omdlewającej pozie na szezlongach, otoczone dyskretnym zbytkiem, a taka skupiona, skoncentrowana siła, żelazna wola; tak to się mówi, żelazna wola, patrzyłem bez sił, bez ducha, na tapczanie, na podłodze twoje papiery, twoje dokumenty, w fotelu twój syn Aleksander, nachylony ku tobie, skoncentrowany, skupiony, zapisywał, notował, nalepiał znaczki, podpowiadał ci brakujące słowa francuskie, angielskie, wszystkimi dziesięcioma palcami pisałaś. To właśnie tego wieczoru w przeddzień wyjazdu napisałaś podanie do swojej uczelni z prośbą o udzielenie ci dwuletniego urlopu bezpłatnego. Byłem pewny, że wrócisz. Nie byłem pewny twoich uczuć. (Czy byłem pewny swoich?) Z apetytem zjadłaś śniadanie, czy to wypada, nie do powieści to w każdym razie, romantyczna miłość i jajecznica z trzech jaj w momencie rozstania. Nie, chyba jeszcze wtedy nie było w moim kuble na śmieci tej wrzosowej szczoteczki do zębów. Pewnie wrzuciłaś ją ostatniej chwili, tuż przed wyjazdem na lotnisko. Zabawne: przypomniałem sobie, że ja też zostawiłem u ciebie swoją szczoteczkę do zębów, co prawda zapasową, ale używałem jej w którejś z naszych podróży. Czy już ją wyrzuciłaś, Marto? W moim pokoju na regale z książkami, niskim, obok fotela, na którym tak lubiłaś siedzieć, leży – pośród książek – buteleczka po perfumach. „Zaczarowana Dorożka”. Wyjeżdżając zostawiłaś ją w łazience, na dnie było jeszcze trochę perfum, nie wyrzuciłem, włożyłem między książki i jeszcze jest. Czasem biorę ją do ręki, patrzę. Zaczarowana dorożka. Kobieta kupuje „Zaczarowaną Dorożkę”, a potem poznaje poetę i myśli, że on powiezie ją przez życie – zaczarowaną dorożką, pod warunkiem naturalnie, że to jest Renault albo Rolls Royce z dobrą szwajcarską rejestracją par dessus le marché. Ostatnio lepiej się czuję. Lepiej sypiam i głowa boli mnie mniej. Może dlatego, że lato zabrało upały i synogarlice? Za to na kwietniku pod moim oknem rozrzuciło świerszcze i grają wieczorami. Nigdy do tej pory nie słyszałem tutaj świerszczy. A teraz dzwonią w niebo, ile świerszczy, tyle gwiazd na wrześniowym niebie, stoję w oknie, nie wiem, czy to gwiazdy, czy świerszcze grają, czasem gwiazdy, kiedy jestem bliżej gwiazd, czasem świerszcze, kiedy jestem bliżej ziemi; muszę być bardzo blisko gwiazd, ażeby usłyszeć tego świerszcza, który zamieszkał w naszym pokoju w „Le Point du Jour”; chcieliśmy go znaleźć, nie znaleźliśmy, ale on grał, gdzieś siedział, w pokoju nie było komina, może wyobraził sobie, że komin jest, i grał do późna w noc, z początku trochę nam przeszkadzało; w aksamitnej ciszy pól to migotliwe, ostre granie brzmiało jak głos wołającego na puszczy, ten głos mnie wzywał, wiedziałem, że to jest wezwanie; dziś myślę, że sam byłem tym głosem wołającym na puszczy, że świerszcz ostrzegał przed synogarlicami, ale kto słucha przestróg i własnego głosu w chwili, gdy uczynił ze swych ramion schronienie dla drugiego człowieka, kiedy ma moc darzenia snem – znękanych bezsennością, kiedy tak skutecznie zastępuje toksyczną tabletkę nasenną i kota? Niestety jednak nie byłem kotem. O tym kocie jeszcze nie wiedziałem, kiedy pewnego kwietniowego poranku, long, long, time ago, półtora roku temu na lotnisku Okęcie wsiadłem do samolotu, by lecieć do ciebie. Miałem w torbie podręcznej wszystkie twoje listy, to właśnie one, te listy, które pisałaś co dzień, sprawiły, że moje urzeczenie tobą przerodziło się w miłość, pisałaś, bo musiałaś pisać, by wytrzymać napór i napięcie, niełatwo byłoby wytrzymać komuś, kto w kondycji, a ty w tym czasie przed wyjazdem chudłaś i chudłaś, wyjeżdżając wyglądałaś jak cień, i od razu tyle 53 na ciebie: obcy świat, któremu trzeba sprostać, i taka samotność, wieczorami upadałaś ze zmęczenia, a mimo to pisałaś, musiałaś pisać, opisywać wszystko, co zdarzyło ci się w ciągu dnia i co przechodziło ci przez głowę („Ciekawe, do kogo bym pisała, gdyby ciebie nie było? Może jakieś «listy do nikogo» lub «niewysłane listy».”) i byłem pewny, że zaczynam ciebie znać (myśmy przecież, Marto, godzinami rozmawiali ze sobą bez słów), wyłaniałaś się z tego szczerego, bezpośredniego pisania szczera i prosta, świadoma swoich braków, swoich lęków i tak zwyczajnie je wyznająca, z pełnym poczucia humoru dystansem do samej siebie, do tego, co się z tobą i wokół ciebie dzieje; nareszcie – myślał Jan Wroński czytając te listy – nareszcie ktoś, kogo przez całe życie szukałem daremnie, nareszcie – myślał, tak myślał, a przecież tuż przed wyjazdem siadł do stołu i prawie bez udziału świadomości napisał: To już jestem ja Rozwijający skrzydła w kokonie ciszy Tkanym przez wielką czystą pustkę Wydany na pastwę szczęścia Obiecanego nie ludziom Lecz bogom którymi ludzie stają się po śmierci Nie zaznawszy życia śmiertelnego To ja Wydarty z rąk świętokradczych Raz jeszcze ofiarowany – tak napisał, jakby już wszystko, co będzie, miał za sobą, może coś w nim przeczuło twój niewysłany list, może coś w nim dojrzało przejechanego na szosie kota, ciemny ślad. Czy ja ci opowiadałem o szosie mojego dzieciństwa? Ty miałaś ukochanego kota. Ja – miałem szosę. I cmentarz. Cmentarza nie odnalazłem, ale odnalazłem szosę. Kiedy pierwszy raz szedłem tą szosą, myślałem o szosie mojego dzieciństwa i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie była to ta sama szosa, na której przejechano twojego kota. Co prawda nie widziałem tego. Widziałem, jak na mojej szosie zastrzelono człowieka, starego, zmęczonego człowieka, który upadł, bo nie miał siły iść dalej, inny człowiek, młody i silny, nie pomógł mu wstać, wyjął z kabury rewolwer i strzelił, zwyczajnie, a dzień był piękny, październikowy, szosa leżała cicha wśród rudych pól, w jesiennej mgiełce, lekkiej i przejrzystej, przetkanej srebrnymi nitkami babiego lata, twój szal, Marto, twój lekki biały szal płynie nad szosą mojego dzieciństwa, może dlatego we wspomnieniu szosa wydaje mi się biała, a ona przecież była szara, brukowana kamienną kostką, szara (jak twoje oczy, Marto), mieniła się wszystkimi odcieniami ziemi i nieba (jak twoje oczy, Marto), kiedy patrzyłem na nią siedząc w oknie. Całymi godzinami siedziałem w oknie na pierwszym piętrze dwupiętrowego domu, wiejska ulica małego miasteczka, drewniane chałupy i ten jeden murowany, dwupiętrowy, mogłem patrzeć z wysoka, z okna naszego mieszkania na pierwszym piętrze lub z okienka w korytarzu na drugim, przy okienku rzadko siadałem, jeżeli chciałem patrzeć na szosę, zawsze ktoś przychodził, pełno było dzieciaków w tym dwupiętrowym domu, zawsze ktoś przychodził, nie mogłem być sam, a lubiłem być sam, kiedy patrzyłem na szosę, w ogóle lubiłem być sam, podczas ciepłych dni wywieszałem bose nogi przez parapet, jakbym chciał biec, nie chciałem biec, chciałem patrzeć, patrzyłem, tyle swobody dla oczu, rozległa przestrzeń pól i daleko na horyzoncie las wpisany w niebo jak góry, cisza pól nieskończonych, niezmierzonych, mimo lasu na horyzoncie; ostatecznie mógł być siną chmurą albo żaglem wydętym przez wiatr, mógł być wszystkim, mógł być nawet moim oddechem lub moją myślą tworzącą te pola i ten las, byłem myślą szybującą w przestrzeni i tworzącą przestrzeń, daleko odlatywałem, poza sinym pędzlem maźnięty las, za siedem gór, za siedem lasów, za siedem rzek, ale wystarczył turkot wozu na szosie i wracałem, i byłem bliżej, bliżej ziemi, bliżej świata, do którego pro 54 wadzą szosy, świata, który gdzieś na pewno jest, dalej, niż można dojechać chłopską furmanką, ale i chłopską furmanką można dojechać daleko, do samego Berlina. Siedziałem w oknie, szosa przyniosła Historię; czołgi, żołnierze w zielonych mundurach, czarnych mundurach, dniami i nocami czołgi i żołnierze w zielonych mundurach, czarnych mundurach, butny krok, butny śpiew, szosa gasła wśród pól, leżała zmęczona, już nie prowadziła w świat, prowadziła na Wschód, wyłącznie na Wschód, leżała cicha, umęczona, aż pewnego dnia sprężyła szary grzbiet, zebrała się w sobie i poczęła strząsać, wypluwać w kierunku Zachodu – żałosne niedobitki, nędzne resztki, dniami i nocami szli na Zachód ci, co jeszcze ocaleli, już nie śpiewali, już nie wybijali rytmu, nie deptali szosy butnym, zwycięskim krokiem, wlekli się, rozpływali w szarym pyle, a za nimi chłopskie furmanki, dniami i nocami chłopskie furmanki, na furmankach żołnierze w burych mundurach, jechali buńczucznie, w strzelaniu z batów, z wesołymi przyśpiewkami, parskały małe przysadziste koniki, dopiero potem czołgi, samochody, katiusze; siedziałem w oknie, patrzyłem na szosę. Mały chłopczyk siedział w oknie – był początek wojny – patrzył na szosę, szosą wlekli się ludzie pędzeni przez innych ludzi, szosą wlekli się ludzie zmęczeni, jeden potknął się i upadł, leżał, nie miał siły wstać, człowiek wyjął z kabury rewolwer, strzelił, zwyczajnie, wyjął z kabury rewolwer i strzelił – mamo, dlaczego? – Zły człowiek, synku. – Co to znaczy: zły człowiek, mamo? – Za dużo przesiadujesz w tym oknie, synku, idź się bawić na podwórko, nie słyszysz, wołają cię, idź się bawić z innymi dziećmi, jak inne dzieci. – Zły człowiek to taki, Jasieńku, co strzela do bezbronnego i słabszego – mówi służąca, prosta wiejska dziewczyna; chłopiec ma pięć lat, a potem ma czterdzieści i ciągle pyta: dlaczego? Musi pytać: dlaczego; na szosie jego dzieciństwa ciągle ten ciemny ślad, tym ciemniejszy, im szosa jest bielsza. Nigdy nie była biała, chyba że pod śniegiem, ale i tak prześwitywała szarością, dopiero teraz, czy najpierw był twój biały szal, no właśnie: twój biały szal. Okręciłaś nim szyję wyjeżdżając po mnie na lotnisko w Genewie, dzień był chłodny, początek kwietnia, proszę państwa, proszę zapiąć pasy, za chwilę lądujemy na lotnisku w Genewie, temperatura powietrza jedenaście stopni Celsjusza, nie siedziałem przy okienku, jeszcze wtedy nigdy nie siadałem przy okienku, bałem się patrzeć w dół, wyjrzałem jednak, krótki rzut oka przez ramię sąsiada: góry w błękicie, słońce, ryba wyskoczyła ku słońcu błyskając srebrną łuską, srebrny błysk jeziora, dłużej nie patrzyłem, tylko na tę chwilę srebrnego błysku, zapowiadała twój szal, ja też miałem szal, gruby, wełniany, wiał chłodny i ostry wiatr, więc okręciłem szyję swym grubym długim szalem, który lubiłaś, było mi zimno mimo płaszcza, a ty przyszłaś w lekkim jasnym garniturku, tyle że ten szal, też lekki, wokół szyi, samolot przyleciał trochę wcześnie, czekałem w szumie silników i ludzkich głosów wypowiadających w różnych językach słowa powitania, słowa pożegnania, szumiały słowa, czekałem, zobaczyłem z daleka, biegłaś smukła i zgrabna w tym jasnym kostiumie, którego nie znałem, lekki biały szal wokół twojej szyi, okręcony z niedbałym wdziękiem, a wdzięk to ty masz, Marto, jaki ty masz wdzięk, wypuściłem cię z objęć i stałaś przede mną. – No widzisz, mówiłem, że to ja będę czekał... – Myślałam, że zdążę, miałeś przecież... – Samolot przyleciał wcześniej. Marto, wyglądasz szałowo w tym garniturku. – Podoba ci się? Chciałam sobie przylepić sztuczne rzęsy, ale jedna stale się odklejała i dałam spokój. – Całe szczęście! – Chciałam wyglądać ładniej... – Och, Boże. Tylko lepiej nie patrz na mnie. Uprzedzałem cię, że jestem półżywy. Wyszliśmy w chłodny wiatr, patrzyłaś na mnie, co chwila na mnie spoglądałaś, prowadziłaś wzdłuż olbrzymiego parkingu; przypomniałem sobie słowa twojego listu: „Muszę ci po 55 wiedzieć, że prawie już zrobiłam jedno wielkie szaleństwo. Ale nawet tobie nie powiem teraz jakie. Pomyśl.” Pomyślałem, domyśliłem się, prowadziłaś na parking. – Kupiłaś samochód! – Zgadnij, który nasz. Szedłem wśród długiego szeregu, wskazałem na jakiegoś volkswagena, wspominałaś, że może kupisz „Garbusa”, choć nie lubisz, ale dobry i tani, więc na początek, nie, nie ten, szukaj, szedłem, patrzyłem, za szybą białego Austina Morrisa 1100 wielkooki miś, nie było wątpliwości, dostałaś go ode mnie tuż przed wyjazdem, na urodziny, ten. – Kupiłam na raty od lekarza z naszego szpitala. Wyjechał na dwa lata do Afryki i chciał się pozbyć wozu. Po czterdziestu tysiącach. Jeszcze zupełnie dobry, no i najważniejsze, że z pierwszej ręki. Szkoda, że biały. Nie lubię białych. – Kiedy kupiłaś? – Wczoraj! Chciałam koniecznie przyjechać po ciebie własnym samochodem. Bałam się, że nie trafię na lotnisko, ale trafiłam. Tylko nie wiem, czy uda mi się stąd wyjechać. Czemu tak patrzysz? No musiałam mieć samochód, przecież za trzy tygodnie jedziemy do Hiszpanii i chcę ci przedtem pokazać to, co sama już widziałam w Szwajcarii, ten kolorowy tunel, pamiętasz, jak mówiłam, że chciałabym jechać z tobą kolorowym tunelem koło Montreux? Pojutrze niedziela. Pojedziemy. Chcesz? – Jasne. Realizowałaś swoje marzenia: byłaś w Szwajcarii zaledwie od miesiąca, miałaś już samochód, zaklepany dwutygodniowy urlop w najbliższym czasie i – miałaś mnie. Piękny początek nowego życia. Gdy zbyt wiele marzeń, to mało miłości, marzenie staje się ważniejsze od człowieka, którego się kocha, kocha się bardziej swoje marzenia niż człowieka. Człowiek jest do zastąpienia; okazałeś się niegodny, zawiodłeś – mówi się mu i bierze się innego, znowu nie pasuje i znowu bierze się innego, a marzenia świecą, a w sercu narasta pretensja, poczucie krzywdy i... poczucie winy, niebezpieczna mieszanka; kiedyś dawno temu, gdy byłem bardzo młody, kobieta starsza ode mnie powiedziała mi: „jesteś moim niezrealizowanym marzeniem”, och, to były słowa, ale młody, zakochany wziąłem je na serio i musiałem spaść – z wysoka, i oto teraz w dwadzieścia bez mała lat później znowu byłem czyimś niezrealizowanym marzeniem, choć nie zostało to powiedziane, tym groźniejsze, że nie zostało powiedziane, że nie wiedziałem. – Pojedziemy autostradą, będziemy szybciej w domu. Jeżeli trafię na autostradę. Miałaś od wczoraj nowy samochód, nie znałaś go, jechałaś po raz pierwszy sama przez Genewę, ale ja siedziałem koło ciebie, wiozłaś Austinem Morrisem 1100 swoje niezrealizowane marzenie o miłości, żałowałaś, że to Austin, nie Renault, tamten był ukochany, a ja – jakby przez przekorę – od razu polubiłem ten samochód, pokochałem; pod koniec d n i a , w Holandii, kiedy o mało się nie rozbiliśmy, bo chciałem, abyśmy się rozbili, kiedy oszalały z bólu wydzierałem ci z rąk kierownicę, kiedy o mało nas nie zabiłem, miałem ochotę przepraszać nie ciebie, ale samochód, ciebie wtedy chciałem zabić, do dziś mam ochotę przepraszać wyłącznie samochód, nie ciebie. Nie jestem wariat na punkcie samochodów, skąd, nie istniały dla mnie, zanim ciebie poznałem, i teraz nie istnieją, choć czasem myślę teraz, że najlepsze, co mogę zrobić, to kupić samochód, bo w takim stanie, w jakim jestem, w n i e o p i s a n y m stanie, musiałbym się rozbić podczas pierwszej jazdy, chyba że los; za dobrą ma ze mną zabawę. Miałaś wspaniałą zabaweczkę, myślącą, wrażliwą; tym właśnie płacimy za czyjeś nie 56 zrealizowane marzenia: stajemy się zabaweczką w rękach okrutnego dziecka, tym bardziej okrutnego, im bardziej zawiedzionego; nie filozofuj, bo właśnie wjeżdżamy na autostradę. – Boję się wjeżdżać na autostradę, wiesz? – Ty się boisz? – Boję się. Tak strasznie szybko jadą, boję się, że mnie nie zauważą, że mnie zgniotą. Zobaczysz, nie wjadę. – Nie bój się, na pewno wjedziesz. (– Jak wy ze sobą śmiesznie rozmawiacie – powiedział Aleksander w którejś minucie drugiej połowy d n i a .) Wjechałaś, rozpędziłaś auto i wzięłaś mnie za rękę, pierwszy raz jechaliśmy razem, nie wiedziałem, że właśnie w tej chwili pierwsza dawka narkotyku przenika do mojej krwi, wiatr porywał przez uchylone okno twój lekki biały szal, nie, nie porywał, nie otworzyłaś okna, było za zimno, było ci zimno w jasnym lekkim kostiumie, który włożyłaś, aby mi się podobać, patrzyłem na ciebie, nie odrywałem oczu od ciebie. – Nie powinnaś w ogóle wysiadać z samochodu. – Naprawdę chciałbyś? – Nie – zaprzeczyłem, ale tak właśnie myślę, że samochód jest twoim miejscem na ziemi, samochód, nie co innego, twój cygański wóz. Z Cygana mam tylko to, że lubię wędrować – w wyobraźni, w rzeczywistości nie znosiłem podróży; Jan Wroński tłukł się przez całą swoją młodość po Polsce jako reporter, potem przestał się tłuc, zachorował na nerwicę lękową, lęk dopadał go, ledwie znalazł się za rogatkami Warszawy, od lat nie ruszał się z tego miasta, a kiedy wreszcie pojechał z wycieczką Juventuru do Francji, dwa ciężkie ataki choroby omal nie pozbawiły go życia, w kilka lat później we Włoszech już bez ataku, może dlatego, że był u rodziny; z tobą mógłbym spędzić życie w cygańskim wozie, jazda z tobą, Marto, droga, szosa, jeżeli jeszcze w ogóle czegoś pragnę, to tego właśnie, tylko do tego tęsknię; odebrałaś mi okrutnie, na zimno wszystko, czym przedtem hojnie obdarzyłaś, ale eksplodowałem dopiero wówczas, kiedy odebrałaś mi drogę, a ty nawet nie wiesz, że to właśnie taki powód. – Tak bardzo chciałam, żeby dziś była pogoda. Wczoraj była mgła, nie widać było ani gór, ani jeziora. No i popatrz, jakie słońce. – W tej chwili i tak niczego nie widzę. Nie spytałaś dlaczego, wiedziałaś, szczęśliwy uśmiech przysiadł w kącikach twoich warg i trzepotał, twoje wargi drżały, chciałem patrzeć na twoją szczęśliwą twarz, chciałem znowu patrzeć na twoją szczęśliwą twarz, było mi wszystko jedno, gdzie jestem, Genewa, Honolulu czy Timbuktu, może być Pińczów, bylebyś miała szczęśliwą twarz, będziesz miała, już nie musisz szukać ciepła w kręconych kudełkach rudego misia. Kupiłem ci tego misia na twoje pierwsze urodziny, miałaś rok – po wypadku... Nie pisałem przez kilka dni. Na kilka dni musiałem przerwać pisanie, w ciągu tych kilku dni umilkły świerszcze i już nie miałem pokusy, żeby patrzeć ku gwiazdom, skoro ziemia milczała, nie miałem pokusy, to dobrze, że umilkły świerszcze, teraz już będzie żył tylko ten jeden, który trwa w mojej pamięci, mogę go usadowić, gdzie zechcę, jeżeli zechcę – bliżej gwiazd, ale synogarlice, choć milczą, mają swoje miejsce, nie mogę ich spłoszyć z drzew rosnących wokół baśniowego domeczku, nie mogę też zatrzymać pociągu; kota, owszem, kota mogę zabrać spod komina, zabrałem go przecież, leży na szosie mojego-twojego dzieciństwa, czy do dzieciństwa mam również przypisać misia, dostałaś go ode mnie na swoje pierwsze urodziny, tak dziecinnie mówiłaś siedząc w moim-twoim fotelu: – Będę obchodziła urodziny trzynastego lutego – chciałaś liczyć czas od dnia wypadku, tak dziecinnie mówiłaś: – ja się wtedy naprawdę urodziłam. Zrozumiałam, po wypadku, jak bardzo dosyć mam dotychczasowego życia, postanowiłam – mówiłaś jak dziecko – że od tej pory będę robiła wy 57 łącznie to, co chcę, nie będę już więcej do niczego się zmuszać. – Dziecko, dziecko; wściekle mnie drażniło, przyznaję, kiedy na początku stale słyszałem: – W tej chwili wiem, że chcę. Nie wiem, czy będę chciała jutro. – Pójdziemy do teatru w niedzielę? – Nie wiem. W tej chwili wiem, że chcę pójść z panem do teatru. Ale nie wiem, czy będę chciała w niedzielę. Pierwsza taka wymiana zdań na długo zniechęciła mnie do ciebie, potwierdziła opinię; gdy zadzwoniłaś do mnie w sylwestrowy wieczór, zapytałem: – Spotkamy się jutro? – Nie wiem. W tej chwili wiem, że chcę się z panem spotkać. Ale nie wiem, czy będę chciała jutro. Taki kontredans to nie ze mną – pomyślał Jan Wroński zniechęcony (bądź co bądź zbliżał się do czterdziestki i znał kobiety); pierwszego stycznia nie było go w domu, wyszedł, a ty dzwoniłaś, o czym nie omieszkała go powiadomić twoja Dobra Znajoma: – Pani docent Oborska dzwoniła wczoraj do pana nie wiem ile razy. Była bardzo zawiedziona. – On nie był głupi, ten Jan Wroński, tędy wiodła droga, on był ciężki kretyn, ten Jan Wroński, w pełni zasługuje i na synogarlice, i na pociąg; ja nie będę prawił kazań, po co mam go dobijać mądrymi sentencjami, on wie, zaparł się siebie, cóż, że dla dziecka (a ty, Marto, jakże ty byłaś wierna sobie, Marto, nie ustępowałaś ani na jotę; kiedyś w drugiej połowie d n i a wybuchła między nami scena, nie pamiętam, co powiedziałem, może sobie przypomnę, myślę, że coś mądrego powiedziałem, powiedziałem i wyszedłem do swego pokoju, pobiegłaś za mną wzburzona, miałaś oczy jak kuliste pioruny. – Janku! Ja ciebie w tej chwili nienawidzę! – W tej chwili, dobry Boże), dziecka, które tak ładnie mówiło: – Chcę robić tylko to, co chcę – a już zupełnie oszalał; chyba tylko dlatego nie usłyszał kobiety w tym dziecku, kiedy mówiło po pierwszym mrozie: – Wszystko się pokićkało. Wszystko miało być inaczej. Na te pierwsze urodziny chciałam być z kimś, w innym świecie. – Wiedział bowiem, że to nie on miał być tym kimś, że to ten mężczyzna, który rozbił się razem z tobą na szosie z pierwszeństwem przejazdu, on był stale obecny, na początku mówiłaś, że stwarzam taką atmosferę, jaką on stwarzał, że dla tej atmosfery przychodzisz do mnie, że u mnie jesteś z nim, nie ze mną; była taka chwila – na początku, siedziałaś w moim-twoim fotelu, szczęśliwa jak kot wygrzewający się przy ogniu, rozmarzona, obecna-nieobecna, patrzyłem na ciebie, patrzyłem z zewnątrz, przyglądałem się zaciekawiony, nagle pochyliłaś się do przodu, oparłaś mocno ręce na poręczach fotela, szeroko otwarte oczy walczyły: – Nie zrobię dwóch rzeczy – powiedziałaś z uporem – nie rozpłaczę się. I nie zadzwonię. – Jeszcze nie byłem zazdrosny, podziwiałem, musiałaś jeszcze wiele razy powtórzyć, że jesteś u mnie, nie ze mną, aż to uciąłem ostro i bezwzględnie; brutalnie wyrwałem ci siebie z rąk, wyłączyłem telefon, nie otwierałem drzwi, wyrwałem ci z rąk zabaweczkę, walczyłaś, płakałaś; wtedy po raz pierwszy widziałem w twoich oczach łzy: – to śmieszne płakać z powodu zabaweczki – mówiłaś, gdy wyjąłem ci z rąk pożyczoną na kilka dni moją ukochaną maskotkę, zabrałem ostro, twardo, ale już połknąłem błyszczkę razem z haczykiem, cholernie rozszarpało wnętrzności, może ryby trawią błyszczki i haczyki, ja już dawno rybą być przestałem, a pamięć o tym, że byłem, nieraz podsuwała moim nocom archetypowe sny (Marto, mój pierwszy sen o tobie, w moim pierwszym śnie o tobie nie zamieniliśmy ani słowa ze sobą, przyciągnąłem cię do siebie, objąłem ramionami i zamknęły się nad nami wody, byliśmy w głębi, jak ryby, jak ryby), cały wewnątrz poszarpany czekałem na te pierwsze urodziny, ten dzień trzynastego lutego; nie będziesz w tym dniu z kimś w innym świecie – myślałem – ale będziesz ze mną, ze mną spędzisz te swoje pierwsze urodziny, kupiłem misia, wielkiego, wielkookiego, mięciutkiego: – widziałam we Francji na wystawie misia – mówiło dziecko – coś cudownego. – Bardzo duży, mięciutki, widziałaś we Francji, znalazłem w Warszawie, kupiłem, czekałem rozszarpywany, nie uwierzyłem twoim słowom, kiedy tuż przed trzynastym powiedziałaś: 58 – Muszę jechać do Wrocławia. Dostałam zawiadomienie, że jest już mój paszport. – Na długo? – Nie wiem. Dwa, trzy dni. – Aha, rozumiem. – Nic pan nie rozumie. Powiedziałam tylko to, co powiedziałam. Jadę po paszport. – Wróci pani na trzynastego? – Nie wiem. Może. Byłem pewny, że nie wrócisz, że jedziesz po to, aby być jeżeli nie z tamtym mężczyzną, to przynajmniej w pobliżu, wiedziałem, co dla ciebie znaczy ta rocznica, ten dzień, nie wierzyłem, wyjąłem z szafy misia: – Skoro nie wiem, czy zobaczymy się trzynastego... Proszę, to ode mnie na urodziny. Wcześniak i na pewno nie taki jak tamten francuski, ale może pani go polubi, siedział długo w ciemnej szafie, czekał, jest smutny. Mówiłem dużo, bo twoje oczy, trzymałem w rękach przytulonego rudego misia, nie odrywałaś oczu od mojej twarzy, plotłem coś zażenowany, bo twoje oczy, tak patrzyłaś, jakbyś nigdy w życiu nic od nikogo nie dostała, ani jednego złamanego prezentu, jakbym ci zrobił przewyższającą twoje najśmielsze marzenia niespodziankę, włożyłem w twoje ręce misia. – Jest mięciutki, naprawdę – plotłem uciekając przed twoim spojrzeniem, przed tym, co było w twoim spojrzeniu – ciągle patrzyłaś, jak ty patrzyłaś, nie byłem w stanie, wytrzymać tego wzroku, wciągała mnie przejrzysta głąb, zawrót głowy, srebrny błysk na dnie. – Nigdy nie miałam takiego misia – szepnęłaś jakby zalękniona, jakby niedowierzająca, delikatny, powściągliwy uśmiech zamigotał na twoich wargach, musnął policzki, zarumieniona, ruchem zachłannym, a jednocześnie obronnym przygarnęłaś misia, wtuliłaś twarz w rude kudełki, oglądałaś go ze wszystkich stron, z bliska i z daleka: – O, teraz ma minę malutkiego misia. O, a tak z boku patrzy jak mądry kot – pochłonięta nim, o świecie bożym zapomniałaś; dzieci rzadko są szczęśliwe, widziałem szczęśliwe dziecko, a cóż może być piękniejszego, żal spłoszyć taką chwilę, chciałem się modlić, prosić o przebaczenie, bo co dzień zabijamy dzieci; szczęśliwy, w innym wymiarze, bujałem lekki, byłem kolorowym latawcem szybującym wysoko, nie czułem sznurka okręconego wokół dziecięcej ręki, czy musiałem w górę, mogłem wszerz, mogłem zataczać koła, kolorowy motyl nad kolorowym światem, może przysiąść i może kołować, radość dla oczu, być radością dla kogoś, czegóż więcej... – Ja go zostawię tutaj – powiedziałaś, gdy już kazano nam iść spać – nie chcę, żeby siedział sam w wynajętym pokoju, i nie chcę go zabrać do Wrocławia. Tam mnie już nie ma. Niech czeka tutaj, dobrze? – Jasne. Wróci pani trzynastego? – Nie wiem. Jeżeli wrócę, to późno wieczorem, ale niczego nie obiecuję. – Będę czekał. Będziemy czekali – sprostowałem – miś i ja. I czekaliśmy. Ja pozornie bez nadziei, piszę: pozornie, bo w tych rejonach, w których coś (ktoś) wie za nas, wiedziałem, wiedziałem to, czego może przez przekorę, może z kokieterii, a może, by zamydlić oczy przyczajonym wokół nas eryniom, łatwo bowiem mogą wziąć za hibris każdą pewność, a wtedy biada zuchwalcowi – nie dopuszczałem do świadomości; miś, miś czekał spokojnie, moja sąsiadka (mieszkałaś już wtedy, w tych dniach zamętu, przez ścianę) położyła się spać pewna, że nie przyjedziesz, nic nie mówiłem, wieczór toczył hałaśliwe wody ku ciemnemu brzegowi, powoli wlewały się w noc, milkły telewizory i radia, jeszcze tylko kroki szurały po suficie, jeszcze szmer rozmowy pod podłogą, dom usypiał, czekałem, a kiedy o 23.20 winda zatrzymała się na moim piętrze, otworzyłem drzwi pewny, że to ty, to byłaś ty. Zaskoczony, choć się spodziewałem, zmieszany, bo twoje oczy, zdejmowałem z ciebie futro, proponowałem herbatę, kolację, zachowywałem się, jakbym usiłował zbagatelizować, jakbym nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia, krzątałem się unikając twego wzroku (unikając swego wzroku). 59 – Przyjechałam – powiedziałaś stając przy mnie blisko, powiedziałaś głosem grzecznej, posłusznej dziewczynki, patrzyłaś poważnymi, czystymi oczami dziecka, które z ufnością i nadzieją wkłada rękę w rękę dorosłego. Zwyciężyłem – pomyślałem, dopiero wtedy tak pomyślałem, jeszcze trzynastego lutego, jeszcze pół godziny do północy, gorzkie zwycięstwo, skoro miałaś wyjechać; odprowadzałem cię dwa dni temu do pociągu, mała próba generalna końca świata, odprowadziłem cię na pociąg, a potem przez dwa dni słuchałem „tej ciszy, która jest po tobie”, to było rzeczywiście tak, jak mówi poeta, cisza stała w moim mieszkaniu, nic w niej nie szumiało, nic w niej nie dzwoniło, to była cisza po tobie, ciche, puste miejsce w zgiełku świata, ale wróciłaś i porwałaś mnie w świat, czy też może ja ciebie porwałem, czy też może zostaliśmy porwani, kto kieruje trąbą powietrzną, kto spogląda przez oko cyklonu, jeżeli chcesz, mogę stwierdzić, że Marsjanie lub bogowie, którzy wzięli za słowo Antygonę, wolisz to drugie, więc znowu szosa i kot, twój niewysłany list, który czytałem już w „Le Point du Jour”, ale najpierw autostrada, dopiero co wylądowałem w Genewie, wieziesz mnie do naszego domu, do wynajętego pokoju naszej miłości (o ile lepiej to brzmi po francusku: „la chambre louée de notre amour”), miś słodko drzemie na tylnym siedzeniu białego Austina Morrisa 1100, wokół twojej szyi biały szal, lekki i przejrzysty, dzisiaj, jeszcze dzisiaj poznam Marie-Mathilde i monsieur Richata, dzisiaj przeczytam, co napisałaś o kocie, a szosę, białą szosę mojego-twojego dzieciństwa, odkryję jutro, w drugiej minucie d n i a , opowiem o szosie, opowiem o kocie; wiesz – chyba teraz opowiem o szosie i o kocie, tylko zegar odmierza minuty po kolei, a czy ja zegar, chciałbym odmierzać po kolei, to bezpieczniejsze, łatwiej mieć złudzenie, że istniejemy w czasie oddzielonym od przestrzeni, łatwiej porządkować i podporządkować, poodgradzać ścianami, parkanami, zastawić straganami (pamiętasz, Marto, stragany na parkingu w St.- Tropez? Wracaliśmy z Hiszpanii, wpadliśmy do St.-Trop trochę z ciekawości, głównie, by potwierdzić to, co wiedzieliśmy; na ogół w każdej podróży postępowaliśmy, tak jak postąpiliśmy w Hiszpanii, unikaliśmy wszystkich miejscowości na Costa Brava poleconych nam gorąco przez miłą panienkę z Biura Turystycznego w Geronie, bardzo była zdziwiona, gdy prosiliśmy, aby wskazała nam drogi, których zazwyczaj nie poleca, odstraszała nas, jak mogła, a im bardziej odstraszała, tym bardziej nas kusiło, w St.-Tropez przypadły nam do gustu jedynie naleśniki po bretońsku w „Creperie Bretonne”, ale można sobie śmiało darować St.-Trop i jechać na naleśniki do Bretanii, po długich poszukiwaniach skrawka wolnego miejsca zostawiliśmy samochód na dużym parkingu, gdzie szczęśliwie, zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, można było jeszcze palec wcisnąć, i następnego dnia rano mieliśmy szampańską niespodziankę; drogi wyjazdowe parkingu zastawione były straganami! Ciekawe, co byśmy zrobili, gdyby sprzedawca rozłożył już swoje towary na straganie tarasującym wyjazd naszemu autu! Nie rozłożył, więc po prostu, pękając ze śmiechu, odsunęliśmy tych parę desek pozbijanych na krzyż i wyjechaliśmy, bieg przez płotki ustawione przez nas samych, na naszą miarę – cóż za sztuka, co najwyżej zmęczyć się można trochę, ruch bardzo jest wskazany, nawet dla sercowych. Nie wiem, kto ustawia płotki na trasie mego biegu, teraz z rozpędu przeskoczę pół dnia, przeskoczę całą noc, dziwne, że jeszcze potem mam siłę iść na spacer, ale idę, nie wiedziałem, że idę ku szosie, wyszedłem, kusiło jezioro, wiedziałem: jest za drzewami, nie byle jakie Lac Léman, a te góry ponad wodą to Alpy i nawet w głębi widać Mont Blanc, nie, nie myślałem, jakie to jezioro, jakie góry (jezioro-góry), szedłem piaszczystą drogą, raz po raz oglądałem się na dom, to nasze okno – myślałem, nasze okno, nieprzespana noc łomotała w skroniach, szumiały skrzydła, ptak uwił sobie gniazdo w moich ramionach, rano wyfrunął, ale zostało miejsce wymoszczone ciepłym puchem, ranek był chłodny, niosłem w sobie ciepłe miejsce, a skrzydła szumiały, czasem ciemna nuta błyskała w tym szumie: to kot, którego już znałem, przebiegł drogę, biały kot, tylko kilka czarnych łatek w tej bieli, więcej bieli, a nuta ciemna, już wtedy ciemna, nie bał się nikogo, mruczał, kiedy go drapałaś za uchem, nocą układał się do snu na twojej szyi, nic nie pomagały strachy i groźby, że cię zagryzie, zadusi, 60 było ci dobrze, bezpiecznie za tą żywą barierą, a przecież nie jedyne to ciepło, skoro oprócz kota miałaś babcię, ustawiłaś barierę z Kota i Babci, dźwiękochłonną barierę w poprzek twego dzieciństwa, aby zagłuszyć krzyk żywych, aby odeprzeć śmiertelną zawiść umarłych, szedłem, pola nachylały ku mnie jezioro, po zieleni spływał coraz silniejszy wiatr, wiatr głuszył łomot w skroniach, szum wdzierał się w szum, ale ciągle błyskała ta ciemna nuta, ciemna, a przecież kot był biały i niebieskim, nie czarnym długopisem napisałaś do mnie ten niewysłany list; niewysłałaś, ale zatrzymałaś, abym przeczytał, abym od razu poznał to, czego nie potrafiłaś opowiedzieć, nie potrafisz mówić o sobie, przeczytałem; na jednej szali wszystkie listy wysłane, a na drugiej ten jeden niewysłany, jeden, a szala od razu poszła w dół, a przecież na tamtej oprócz listów byłem ja, nie przeważyłem, jeszcze nie wiedziałem, że nigdy nie przeważę, jak mogłem przeważyć, skoro rzuciłaś na szalę swoje dzieciństwo, zdecydowana nie ująć ani uncji ciężaru, zbyt wygodnie strzelać zza takiej barykady, a jaka maczuga w razie potrzeby, najeżona, oblepiona psychoanalitycznymi formułkami dla większej siły uderzenia, a innych rzeczy, które bliżej, zza takiej barykady nie widać, stop, rozpędziłem się, jeszcze nie wiem, druga minuta d n i a , idę na spacer, mam w sobie ciepłe miejsce, gniazdo, tylko ten szum i w szumie ciemna nuta, już wiem, dlaczego ciemna, to ciemność po jaskrawym, oślepiającym błysku, wykrawającym szczelinę w otchłani, a co do błysku, to był wielki plusk światła, światło słońca pluszcze w jeziorze, drobną falą łaskocze brzeg i kaczki, już jestem na brzegu, słynna plaża, kawałek trawy, kilka ławek pod ogołoconymi z liści niskimi platanami, schodki do jeziora, usiadłem na schodku, tyłem do platanów, czułem za plecami te dziwacznie poskręcane gałęzie, te obnażone kikuty wygrażające niebu, te zapustne stwory, te bożki pogańskie, te gęby wioskowych głupków, głupkowato wykrzywione, urągające, tę akrobację form, te korzenie ziemi; korzenie ziemi wrastały w moje plecy, szpony w moich plecach, szum skrzydeł i krzyk, w szumie skrzydeł nadleciał sen, przed kilkoma laty śnił mi się ten sen i teraz tutaj dopadł mnie, tutaj, czemu tutaj ten sen, a był to taki sen: zaczął się od wybuchu wściekłości, wściekałem się, krzyczałem na kogoś (a jestem spokojny i nie krzyczę), chyba na moją siostrę, która mi coś (jakąś łódź?) zabrała, awanturowałem się okropnie, krzyczałem do utraty głosu i nagle zmiana, zamieniam się w dziecko, jestem dzieckiem i jadę na rowerze, głęboko zawstydzony tamtym wybuchem (jeszcze go pamiętam), mam kłopoty z kierownicą, kurczy się, zanika, kilkakrotnie muszę przejeżdżać przez wąskie szczeliny, przejeżdżam i znowu zmiana, znowu się zmniejszam, jestem już albo malusieńkim dzieckiem, albo elfem czy gnomem, tak, gnomem, krążę między ludźmi, którzy usiłują mnie rozpoznać, piękny pejzaż jak z zamierzchłych czasów, stare dęby na polanie, staroświecka gospoda, jakby gdzieś w starej Anglii, wchodzę do gospody, ludzie z kuflami piwa, staroświecko ubrani, jeden wskazuje na mnie i mówi: – ja go znam, to gnom spod... – tu wymienia jakieś drzewo, chyba buk, rozpoznany uciekam i nagle wiejska droga, piaszczysta, pełnia lata, po prawej stronie łąka, zielona, kwietna, naprzeciw w głębi buda z desek, na jej dachu wróble, wróble wołają: – to on, to on – i wtedy ja, znowu rozpoznany, rozdwajam się: odlatuję jako elf na łąkę, a jednocześnie ciągle idę drogą, już dorosły, w swojej normalnej postaci, elf zatem odlatuje, łąka znika, znikają wróble, a na dachu budy pojawiają się białe gołębie, dużo białych gołębi również na drodze, wskazuję komuś (nie wiem komu, nikogo nie widzę, nikogo nie czuję, ale wskazuję komuś) duże szare ptaki pośród gołębi, z początku jest ich niewiele, potem coraz więcej, ohydne szare ptaki, myślę: sępy, acz nie sądzę, by były to sępy, atakują gołębie, mówię do kogoś (nie wiem do kogo), że to straszne, że masakra, jak tak można żywcem rozszarpywać, i nagle sam czuję się zagrożony, szarych ptaków jest już mnóstwo, są ze wszystkich stron, otaczają mnie, tarasują drogę, wiem, że nie przejdę, że nie mam szans, że walka jest daremna, i kładę się na brzuchu twarzą do ziemi, kładę się bez buntu, spokojnie, całkowicie pewny, że niczego innego zrobić nie mogę, a wtedy szare ptaszysko wskakuje mi na plecy ze straszliwym, triumfalnym wrzaskiem, straszliwy wrzask nieprzytomnego triumfu; skąd ten wrzask teraz, platany milczą, nawet szumieć nie mogą, bo bez liści, ale wrastają mi w plecy, 61 są szare, szare, kaczki na jeziorze są szare, żeby chociaż jeden łabędź, coś białego, wstaję, strącam z pleców ptaka, łomot w skroniach, szum skrzydeł, muszę chronić ciepłe miejsce, gniazdo, które uwiłaś nocą w moich ramionach, wstałem, poszedłem przed siebie, znalazłem szosę, znalazłem białą szosę wśród zieleni, przecinała pola, biała, czysta, ile swobody dla oka, rozległa przestrzeń pól i daleko na horyzoncie góry wpisane w niebo jak las, od razu ją rozpoznałem, to moja szosa, szosa mojego dzieciństwa, wreszcie odnaleziona, no przecież taka musiała być szosa mojego dzieciństwa, szarą kostką brukowana; szedłem wolny, szedłem swobodny, lekki, myślałem, że pofrunę, ale to szosa uleciała mi spod stóp, owinęła się wokół mojej szyi, biały szal, biały kot, czy na tej samej szosie przejechano ci kota, mogła być ta sama, prowadziła na Wschód, a ty byłaś w czasie wojny na Wschodzie; kiedy przyszli Niemcy, uciekliście od wojny, ty, babcia, twoja matka i kot, nie można było zabrać wiele, zabrałaś kota, usiadłaś na podłodze i powiedziałaś, cicho, spokojnie powiedziałaś, że bez kota nie pojedziesz, i nie ruszyłaś się, aż przyniesiono ci śmieszny mały koszyczek z rączką, miejsce dla kota, a potem kot uratował wam życie, bo to on był powodem, dla którego pewna pani nie chciała wam na kolejnym etapie wynająć mieszkania, i w dzień potem nie było już tego mieszkania, leżało w gruzach pogrzebawszy tę panią, kot był silny, kot był odważny, a zarazem ciepły i miękki, przypisywałaś mu wszystkie zalety, których odmawiałaś ludziom; cóż przy nim babcia ze swoją miłością, babcia, która ciebie akceptowała, która wybaczała, która pozwalała ci na wszystko i wszystko rozumiała, skoro była słaba (tak myślałaś), kochałaś ją, ale nie bez zastrzeżeń, jak kota, bo pogardzałaś nią za jej słabość, nie śmiała bowiem (tak myślałaś) przeciwstawiać się twojej matce; do dziś nie zrozumiałaś, jaka siła była w tej słabości, w tym niesprzeciwianiu się złu. Nie było ciebie przy niej, kiedy umierała, czuwała przy niej twoja matka i twój młody mąż, a ty spałaś, choć wiedziałaś, że jest umierająca, umierała od wielu dni, ty sama, studentka jeszcze, postawiłaś diagnozę: rak, i jaka byłaś dumna z trafnego rozpoznania, lekarz się nie poznał, ale ty, studentka, więc wiedziałaś, że jest umierająca, beztrosko spałaś owinąwszy szyję grubymi warkoczami, nie pozwoliła cię obudzić, tyle że nie miała już siły zatrzymać śmierci, opóźnić o jeden dzień, dzień twoich imienin, a ty jej to zapamiętałaś; szczerze to wyznałaś, szczerze wyznajesz – na papierze – takie rzeczy; nie wiem, co myślałem, kiedy to czytałem, nie wiem, co myślałem, chyba coś myślałem, może myślałem idąc białą szosą, może nie myślałem, ale widziałem, atakowały mnie obrazy, szare ptaki, uciekałem szosą, kot nie zdążył uciec, czy go przejechał samochód, czy może czołg, niewątpliwie był ofiarą wojny; żołnierze załomotali kolbami do drzwi już po godzinie policyjnej, żołnierze przewrócili do góry nogami mieszkanie, nie wiem, czego szukali, rewizja, odważny kotek przestraszył się, zostawił ciebie, przez uchylone drzwi wypadł na ulicę. Chciałaś potem wyjść, szukać, nie śmiałaś, bo godzina policyjna, wyszłaś następnego dnia rano, szukałaś bezskutecznie do południa, aż powiedziano ci, że na poboczu szosy naprzeciwko domu, w którym mieszkałaś, leży rozjechany kot, to był twój kot. Ludzie odrzucili go na pobocze, bo (tak pisałaś) brzydzili się patrzeć na ten krwawy strzęp, a ty wzięłaś ten strzęp na ręce i pochowałaś; nie było zakazu grzebania zwłok, był tylko zakaz wychodzenia wieczorem, a ty – śmieszna Antygona – (tak napisałaś) nie śmiałaś przekroczyć tego zakazu. Mogę sobie wyobrazić, co czuła mała dziewczynka z grubymi, wielkimi warkoczami. Kota od biedy zastąpiły jej warkocze, nosiła je długo, owijała sobie warkoczami szyję na noc łudząc się, że to kot, barykada warkoczy zastąpiła barykadę z kota, we wspomnieniu stałaś się Antygoną; różne dziwne rzeczy dzieją się we wspomnieniu (spójrz na swój lekki biały szal), a głos twojej matki urósł do krzyku, krzyku nieustającego przez całe twoje dzieciństwo, szedłem białą szosą, lekką i przejrzystą jak szal, była lekka i przejrzysta, bo myślałem o śmierci, śmierć jest lekka, unosi się wokół nas, owija się, lekka i przejrzysta, zanim nasiąknie naszym potem i naszą krwią, szedłem w lekkim, przejrzystym kokonie, widziałem na zielonych polach zmarłych rozrzuconych w oziminie niby polne kamienie, czasem – myślałem – ktoś podnosi taki kamień i zawiesza komuś, komuś innemu, nie sobie, na szyi, przed takim kamieniem nie ochronił cię kot, 62 Marto, i nie ochroniły warkocze; urodziłaś się jako druga, a ta pierwsza, ta przed tobą, umarła, aby już na wieki pozostać wzorem cnót i doskonałości wykutym w zawieszonym na twojej szyi kamieniu. Nie wiem, jaka byłaś, w żaden sposób nie mogłaś dorównać; może stąd u ciebie ta wieczna obłędna potrzeba, aby udowadniać swoją wyższość, aby wszystkich naokoło zakasować? Z takim kamieniem u szyi można tylko tonąć, nie utonąć, ale tonąć, tonęłaś, a w uszach szumiał ci krzyk, choć to nie był krzyk; sama powiedziałaś kiedyś: – moja matka jest spokojna – a twój syn Aleksander: – babcia nigdy nie krzyczy, bardzo trudno jej się sprzeciwić, ale widzisz, ona nie krzyczy – przypuszczam więc, że nie krzyczała, po prostu mówiła, mówiła, że nie dorównasz, że tamta była taka, siaka, że jesteś najgorsza ze wszystkich dzieci w ogóle, że jesteś jej jedynym dzieckiem, dla którego poświęciła całe swoje życie, a ty wyrodek, egoistka bez serca; nie napisałaś, dlaczego nazywała cię egoistką bez serca, ale w długim fragmencie dotyczącym babci opowiadasz, jak w przeddzień jej śmierci wróciłaś do domu szczęśliwa i uradowana, bo jak zwykle na celująco zdałaś kolejny egzamin (zakasować wszystkich, zakasować wszystkich), wpadłaś do pokoju babci, przy łóżku siedziała twoja matka i twój mąż, ty ze swoją burzliwą radością, i matka mówi: – mogłabyś mieć trochę serca dla innych, przecież widzisz, że babcia czuje się gorzej – a babcia ciebie objęła, pocałowała, spytała, jak poszło, powiedziała, że jest z ciebie dumna, jedyny przykład i ze znacznie późniejszego okresu; nie wiem, jakim dzieckiem byłaś, ale wystarczyłoby tego kamienia uwieszonego u szyi. Kot na pewno lepiej chronił niż warkocze, zginął, nie chciałaś innego, nigdy, mimo to pewnego dnia, wiele, wiele lat po tragicznej śmierci tamtego białego w kilka czarnych łatek, jadąc swoim ukochanym samochodem, przejechałaś kota. O tym też mi napisałaś w długim niewysłanym liście. Jechałaś szybko, lubisz jeździć szybko, i nagle z lewej strony na szosę wypadł kot. Przy tej szybkości nie mogłaś zahamować gwałtownie, ale hamowałaś i czułaś, jak koła przejeżdżają przez coś miękkiego, zatrzymałaś się, nie, nie wysiadłaś, spojrzałaś w lusterko, w lusterku zobaczyłaś ciało wijące się na jezdni, kot jeszcze żył, więc żeby nie czuć jego cierpień (tak napisałaś), wrzuciłaś wsteczny bieg i już planowo, z rozmysłem, uważnie (twoje słowa) raz jeszcze przejechałaś po miękkim ciele, kot przestał cierpieć, a ty potem wlokłaś się noga za nogą, czterdziestką, chora i obolała; teraz ilekroć przypominam sobie tamten incydent, myślę: mnie nie przejechałaś „drugi raz”, niestety nie jestem kotem, jestem tylko człowiekiem, nie kotem. Wówczas kiedy odkryłem szosę mojego-twojego dzieciństwa, jeszcze nie wiedziałem, że zostałem przejechany, szedłem atakowany przez słowa, przez obrazy, słowa i obrazy tworzyły w moim umyśle wir, ten wir poprzedniego dnia nie pozwolił mi odczytać z należytą uwagą twojego listu, nie chciałem czytać uważnie, jak w parę tygodni potem nie chciałem czytać uważnie tego, co napisałaś o sobie jeszcze w Polsce, pod wpływem „zetknięcia się z psychoanalizą, i tylko jedno zdanie utkwiło od razu, „boję się cierpienia bliskich, więc zadaję im ból, skutecznie, okrutnie”; o, tamtego tekstu na pewno nie chciałem czytać uważnie (może dlatego też, że zawsze żądałaś, czym powodowana?, abym czytał przy tobie), ale list, ten niewysłany do mnie list, wrósł we mnie i kiedy znalazłem się sam na pustej białej szosie, dwa kroki od „Świtu”, w którym mieścił się nasz pokój – wszystko, co przeżyłem od momentu przyjazdu, a ile przeżyłem, spłynęło ze mnie jak piana zdmuchnięta wiatrem znad jeziora i widziałem tylko ciemny ślad na szosie, na polach szare kamienie wśród zieleni. Chciałem, aby szosa była szosą, chciałem kamienie zamienić w skowronki, przywoływałem ciebie, twoje ciepłe ramiona, co u licha, mówiłem sobie: – przecież jesteś szczęśliwy, spójrz, jaki świat jest piękny – mówiłem sobie – pola zielone, szosa, góry i jezioro, powietrze do oddychania i ta cudowna balsamiczna cisza – tak do siebie mówiłem, a może nie mówiłem, wiem tylko, że zmęczony szosą ulatującą mi spod nóg usiadłem w trawie przybrzeżnej na zwalonych pniach drzew, najpierw usiadłem, popatrzyłem na Alpy wpisane w niebo, a potem położyłem się na pniach, słońce położyło ręce na mojej twarzy, wiatr szumiał w młodym brzozowym zagajniku, przymknąłem oczy, nagrzewałem się z wolna, tak długo, aż znowu poczułem w sobie twoje miejsce, mogłaś przyjść. Cóż z tego, że kot, i 63 to biały, przebiegł mi drogę. Jeszcze nie wiedziałem, jak za tobą chodzą koty, a gdybym nawet wiedział, co mi do tego, tfu, na psa urok; psów było jak psów na tej prawie wiejskiej ulicy mojego miasteczka, przy której stał dom dwupiętrowy z oknami zwróconymi ku szosie, psy pamiętam, gęsi pamiętam, dziwne, ale nie pamiętam żadnego kota, na pewno były, tyle szczurów i myszy, ale nie pamiętam. Odkryłem, że jednak nie znalazłaś strychu w „Le Point du Jour”. Byłem pewny, że go znalazłaś od razu, pierwszego dnia po swoim przyjeździe. Ledwo postawiłem walizki, ledwo cię uściskałem: – znajdź tutaj strych – powiedziałaś – nic ci nie powiem, nie podsunę, mnie nie powiedziano i znalazłam – a teraz przeglądając twoje listy, w pierwszym przeczytałem zdumiony: „Nie znalazłam strychu.” A ja znalazłem. Wyszedłem na korytarz, rozejrzałem się i znalazłem, co było jeszcze głupsze niż fakt, że przyjąłem to śmieszne z pozoru wyzwanie; ile energii, może kochałbym cię lepiej, może bym przenosił góry, może nie musiałbym uciekać od ciebie i zostawiać cię na pastwę losu, gdybym nie zużył tyle energii na znajdowanie strychów; każdego dnia był jakiś strych do znajdowania, nawet potem, kiedy umarł nieszczęsny Grenier. Tylko jeden raz widziałem nieszczęsnego Greniera. Przechodziłem koło pawilonu zamkniętego „Les Hirondelles”, w hallu za oszklonymi drzwiami siedział młody chłopak w granatowym swetrze i z dziką zaciekłością obgryzał sobie palce. – To Grenier – powiedział ktoś, nie wiem kto, może nikt nie powiedział, chyba nikt, przechodziłem, chłopak podniósł głowę, miałem wrażenie, że patrzy na mnie, zaczął krzyczeć, usłyszałem to ochrypłe nieludzkie krakanie i sam sobie powiedziałem: to Grenier; tylko raz go widziałem, choć niebo ponad szpitalem przez całe miesiące rozdzierał jego krzyk, a monsieur Richata spotykałem często, ciągle. Kiedy w drugiej połowie dnia podjąłem pracę w szpitalu, mówiłem jak cały zespół: Roger, nigdy jednak nie przestałem go się bać, może to czuł, bo kiedy powyrywano mu resztę zębów i cierpiącego straszliwie trzymano na kroplówce, wyciągał igłę z żyły; kiedy przy nim siadałem, jego jednego nie potrafiłem uspokoić, inni pacjenci uspokajali się na sam mój widok, jak uspokajali się na widok starej pielęgniarki nocnej, która wraz z lekami przynosiła im pociechę duchową. Myślę, że do tej pory odczuwam lęk przed nim. Nie przypominam sobie, żeby ten lęk dopadł mnie od razu, w momencie kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tego człowieka. To był pierwszy pacjent, którego zobaczyłem. Najpierw znalazłem strych. Ale potem, nie zaraz potem, ale niedługo potem poszliśmy do szpitala na obiad, koło południa wyszliśmy, dwa kroki do szpitala, nie wzięłaś auta, po co, tylko przejść przez szosę i już zaraz park. – Zobaczysz, jak tu pięknie – powiedziałaś z dziecinną radością – to była niegdyś, nie tak dawno temu, klinika prywatna dla najbogatszych ludzi świata, teraz już został tylko jeden oddział prywatny, jedno piętro w głównym budynku, ale ten park, zobaczysz, kiedy byłam w Szwajcarii za pierwszym razem, obejrzałam kilka szpitali, już się prawie zdecydowałam na pracę w Céry koło Lozanny, ale przyjechałam tutaj, zobaczyłam to miejsce i nie wahałam się ani sekundy. Wybrałaś cudowne miejsce, a ja jak kot przywiązałem się do tego miejsca, chociaż, trudno zaprzeczyć, kotem nie jestem, skoro żyję, ale tak lubię drzewa, jakie tam wspaniałe drzewa i jaki widok na jezioro, na góry ponad jeziorem, można zwariować ze szczęścia i już do końca dni swoich żyć wśród tych drzew, patrzeć na jezioro i góry, kto tam patrzy, może tylko pani, madame Perret, ale kiedy przyjechałem, jeszcze pani nic nie zapowiadało, madame Perret, szedłem na obiad, trzymałem cię, Marto, pod rękę, zarzuciłaś granatowy płaszcz na swój jasny wiosenny kostium, lekki biały szal trzepotał koło twojej twarzy i nasze spojrzenia trzepotały, raz po raz wylatując ku sobie, doszliśmy do szosy, Route du Lac. – Uważaj tutaj – powiedziałaś z troską – to jest bardzo niebezpieczne miejsce. Górka ogranicza widoczność. Będziesz uważał przechodząc? – Oui, madame, będę uważał na górkę – odparłem i roześmialiśmy się nie wiadomo dlaczego, jak to szczęśliwi. 64 Ledwo ja o górce, i naturalnie od razu wskoczyła inna górka, przylegająca zresztą do tamtej, górka, po której schodziło się (lub zjeżdżało) od szosy do naszego domu, schodzić jak schodzić, ale trzeba było zjeżdżać, jeśli jechało się samochodem, i w jakiś czas potem, gdy mnie ostrzegłaś, abym uważał przechodząc przez szosę, chyba już po powrocie z Hiszpanii (tak, po powrocie), postanowiłaś, że nauczysz mnie prowadzić. Wsadziłaś mnie do samochodu, powiedziałaś: – tu jest kierownica, tu gaz, tu hamulec – pokręciłem się trochę po placyku, absolutnie nieświadom, co robię, coś naciskałem i coś puszczałem, i następnego dnia w szpitalnej alejce: – chcesz prowadzić? – zapytałaś, a ja głupi: – czemu nie – odparłem, przyjąłem wyzwanie, ostatecznie znalazłem strych, wiele strychów znalazłem, to zobowiązuje. Pojechałem alejką, przejechałem przez szosę, przejechałem w tym bardzo niebezpiecznym miejscu, no i z górki, lecę, ostry zakręt, za zakrętem murek, lecę prosto na murek, krzyczysz: – hamuj! – a mnie się poplątało i naciskam na gaz, w ostatniej chwili chwyciłaś kierownicę, o centymetry wyminęłaś murek, siedziałem ogłupiały, a ty się śmiałaś. Kawał ziemi ma ten szpital, pola rozległe, ogród kwietno-warzywny, no i park, szliśmy alejką przez pola, od razu pola zielone i nawet na polach pojedyncze drzewa, nie znałem nazw tych drzew, rzadkie gatunki jak w rezerwacie przyrody, no cóż, byliśmy w rezerwacie: drzewa i ludzie pod ochroną, a i ptaki niezwykłe, może też pod ochroną, chroniła mnie miłość i twój biały szal, jeszcze nie wiedziałem o kocie, spojrzałem nieuważnie w prawo, w lewo. – Po prawej stronie pawilon zamknięty... „Les Merles” – objaśniałaś. – Po lewej, w głębi, zaraz zobaczysz, dwa pawilony w jednym budynku, „Les Mouettes” – otwarty, i „Les Hirondelles” – zamknięty. Ja pracuję w „Les Mouettes”. Spojrzałem nieuważnie; tak było, dopóki sam nie zacząłem pracować, co miało nastąpić dopiero w kilka miesięcy później, w drugiej połowie d n i a ; zawsze tak nieuważnie, jakby mimochodem, patrzyłem na te domy wśród drzew, domy z oszklonymi werandami, tarasami, stare domy, być może wcześniej wyczuwałem w nich coś przyczajonego, tę czujną ciszę, którą są obwarowane, która je odgradza, może, ale nie od pierwszego wejrzenia, nawet mi się dosyć podobały, lubię stare domy, dostojne domy, co stoją jak skały zakorzenione w ziemi nie znającej wstrząsów, spokojne pod niebem, z którego spada tylko deszcz lub śnieg, w najgorszym razie grad, ale rzadko. – Aha – przypomniałaś sobie, kiedy skręcaliśmy w dużą aleję na lewo – jak zobaczysz kogoś w białym fartuchu, wiedz, że to pielęgniarz. Tutaj tylko pielęgniarze chodzą w fartuchach, lekarze po cywilnemu, trudno czasem odróżnić ich od chorych. Nie mogłam się przyzwyczaić, to wymyślił mężczyzna, zresztą kobiet lekarzy tu prawie nie ma, poza mną tylko jedna Hiszpanka. Więc trzeba stale nosić przy sobie torebkę, brak mi kieszeni. Nie przestrasz się, jak w mojej torebce coś zacznie się odzywać. O, w ten sposób: bi...bi... To radar. Każdy lekarz ma przy sobie radar i jak toto zacznie bipać, trzeba natychmiast lecieć, gdziekolwiek by się było, do najbliższego telefonu. Wesołe, co? Ale dzięki temu ma się większą swobodę, możesz być zupełnie gdzie indziej, niż powinieneś, byle w zasięgu radaru. Co tak patrzysz? – Tak sobie. U nas w „Le Point du Jour” też bipa? – Yhm. W mieszkaniu. Dosyć słabo. Ale w ogrodzie jest właściwie niesłyszalny... – I w nocy bipa? – I w nocy. – To może byśmy na noc przenosili się do ogrodu? Słowo daję, nie powiedziałem nic dowcipnego, a znowu śmieliśmy się, śmieliśmy się jak szaleni przechodząc obok pawilonu zamkniętego „Les Hirondelles” i jeszcze było nam bardzo wesoło w cienistym liściastym lasku. – Lubię chodzić na skos, przez ten lasek – powiedziałaś, więc zostawiliśmy aleję główną i poszliśmy wąską ścieżką wydeptaną w cienistym lasku, poszliśmy na przełaj, drzewa ledwo, ledwo się zieleniły, jakby żal im było rozstawać się z błękitem i złotem osiadającym bez przeszkód w nagich gałęziach, wilgotna ziemia lekko uginała się pod nogami; i ja polubiłem tę ścieżkę, od razu ją polubiłem, prowadziła do nieba, nie wiedziałem, że do nieba, i to wyso 65 kiego, poinformowałaś mnie o tym, ledwo wyszliśmy na brzeg: ponad samochodami zbitymi w stado na obszernym parkingu zamigotał, jakby odbity w lustrze jeziora, duży, okazały budynek. – Pawilon główny, „Haut Ciel” – przedstawiłaś – „Wysokie Niebo”. – Na wysokim brzegu jeziora otworzyło się przede mną „Wysokie Niebo”, ale zanim wniebowstąpiłem, spotkałem bożego prostaczka, pełno diabłów i bożych prostaczków w przedsionkach nieba, to nie był wyjątek, „Wysokie Niebo”, wysoki był ten człowiek, który z nieba zstąpił ku nam po kamiennych schodkach, wydało mi się, że wysoki, a potem nie byłem pewny, bo zaczął iść, jakby się rzucał w wodę, poleciał do przodu z pochyloną głową i tak leciał, prosto na nas – parę metrów przeleciał, wielka głowa bodła powietrze niczym barani łeb, ciążyła ku ziemi jak kamień, chwiejąc się na wszystkie strony, i całe ciało chybotało, obracało się w wysiłku chwycenia równowagi. – Ciao! – wołał ten człowiek, ten chłopak, najwyraźniej do nas wołał bełkocącym, chłopięcym głosem, do nas, bo na nas leciał: – ciao! Zobaczyłem jego twarz, dopiero kiedy znalazł się tuż obok, doleciał, zachwiał się, zatoczył lecąc w przepaść za dużą ciężką głową, stanął, zakręcił się wokół swojej osi, uniósł nogę, dwa razy tupnął, i wreszcie stał, ale głowa ciągle pochylona do przodu, tak że patrzył poniekąd spode łba, jakby podkopując się pod twarz, na którą patrzył, to naprawdę robiło takie wrażenie: jakby się podkopywał oczami w straszliwym trudzie zrozumienia, ciężar niepojętego był dla niego tak wielki, że wysokie czoło pofałdowało się w grube poprzeczne fałdy, po prostu trudno sobie wyobrazić ludzkie czoło bardziej sfałdowane, nie poryte, lecz sfałdowane, fałdy biegły ku górze i oczy biegły ku górze, wybłyskując spod tych fałd niby duże świeże kasztany, które bezskutecznie próbują wydobyć się ze skorupy, całe policzki ku górze, skóra napinała się na kościach policzkowych, przy pochyleniu głowy wystających z twarzy niby łopatki z pleców chudzielca, usta wielkie, prawie bezzębne rozwierały się i zamykały, formując słowa zatrzymujące się na mięsistej, opadającej, pokrytej błoną śliny wardze. – Ciao! – wykrztusił wreszcie, podkopując się pode mnie oczami. – Ciao! – powiedziałem świadom tego, że patrzysz na mnie i że się uśmiechasz, wielka głowa z koszmarnego snu chwiała się koło mojej twarzy, cały ten wyrośnięty chłopakmężczyzna, ubrany w czerwony golf i dżinsy z beżowego sztruksu, bezustannie chwiał się nie odrywając ode mnie oczu, wielkich, wypukłych, intensywnie błyszczących, jakby oślizgłych, i ja nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. – Ciao! – powtórzył, okręcił się wokół swojej osi, tupnął, dwa razy tupnął. – Wzawe labaniol? – wymiędlił bezzębnymi ustami. – Non. Może spodziewał się innej odpowiedzi, a może sformułowanie następnego pytania było dla niego czymś nie do opisania trudnym, bo grube fałdy na czole poczerwieniały, zgrubiały, a były niby tłuste różowe glisty przyssane do czoła, zrobiło mi się niedobrze, ledwo stałem, miałem wrażenie, że zaczynam się chwiać jak ten stwór, że sam zamieniam się w australopiteka rzuconego w środek zachodniej cywilizacji. – Wzawe lwelo? – wymiędliły bezzębne wargi. – Non plus – odpowiedziałem i mobilizując resztki sił, resztki m n i e , przeszedłem, ciągnąc cię naturalnie za sobą. – Ciao! – wołał neandertalczyk. – Ciao! Nie patrząc wiedziałem, że obraca się wokół własnej osi i że tupie nogą, dwa razy, że leci do przodu za głową, która ciągnie ku ziemi jego duże ciało, że leci za nami. Mimo woli przyśpieszyłem kroku i zaraz potem zwolniłem: byliśmy już na schodkach. – To monsieur Richat, pacjent z mojego pawilonu – powiedziałaś takim tonem, jakby moje na pewno wyczuwalne pomieszanie sprawiało ci szczególną, przewrotną radość, jakbyś się nim w pewien sposób syciła. – Debil. Ma umysł kilkuletniego dziecka. Jeszcze niedawno w 66 ogóle nie mówił. Ja też na początku się go bałam. – (Zauważyłaś!) – Nie trzeba się go bać, nie jest agresywny. Tylko raczej nie podawaj mu ręki. Jest bardzo silny i nie zna swojej siły, i kiedyś tu komuś złamał rękę. A do mnie coś czuje. Głaskał mnie po głowie. – Ach tak. – Postanowiłam nie wsiadać z nim do windy, bo kiedyś zaczął zdejmować ze mnie sweter. Nie, nie w celach erotycznych. Po prostu ma bzika na punkcie ubrania, lubi się stroić i widocznie mój sweter podobał mu się. – Aha, twój sweter – mruknąłem i nagle zacząłem się bać, po raz pierwszy dopadł mnie lęk, ale nie lęk o siebie, o ciebie, nagle w pełni zdałem sobie sprawę z tego, gdzie ty pracujesz... – Ciao! – darł się monsieur Richat – ciao! Ludzie w białych fartuchach, bez białych fartuchów (chorzy, lekarze?) przechodzili, uśmiechali się porozumiewawczo. – Odwróć się i pomachaj mu ręką – powiedziałaś z uśmiechem, nie potrafię opisać tego uśmiechu, znałem go już; tak uśmiechałaś się proponując mi, abym znalazł strych... Odwróciłem się i pomachałem mu ręką. Chyba tylko na to czekał, wreszcie poniechał nas, odwrócił się do nas plecami i – poszedł swoją drogą, to znaczy, poleciał na łeb, na szyję do przodu, już, już wydawało się, że runie, że się roztrzaska o betonową aleję, ale niepojętym sposobem odzyskał równowagę, zatoczył półkole i znowu poleciał wielkimi krokami do przodu, jak gdyby goniąc własną głowę, która toczyła się przed nim jak piłka uwiązana do jego ciała. – Nie rozumiem, jakim cudem on się nie przewraca. – A ja nie rozumiem, jakim cudem zrozumiałaś, co on do ciebie mówił. O co ciebie pytał? – Najpierw zapytał mnie, czy mam samochód, a potem, czy mam rower. „La bagnole” to samochód w żargonie. Znałaś francuski bardzo słabo, wyjeżdżając, ot, znajomość bierna, nie najlepsza, podziwiałem twoją odwagę, ale to nie była odwaga, to była na doświadczeniu oparta pewność, że to, co trzeba zrozumieć, zrozumiesz, że zrozumiesz pacjentów; gdyby debil Richat nie spotkał nas przypadkiem, lecz siedział przed twoim biurkiem jako pacjent, rozumiałabyś wszystko, co mówi i czego nie mówi, a ja siedziałbym jak na tureckim kazaniu; pacjenta zrozumiesz w każdym języku, choćby mówił po chińsku: wezwano cię kiedyś, niewiele dni po twoim przyjeździe do Szwajcarii, na konsultację, pacjent Włoch prawie nie mówił po francusku, mówił po swojemu, czyli po włosku, nie znałaś tego języka, ale od razu nawiązałaś z nim kontakt pozawerbalny, i to właśnie twoje spostrzeżenia i uwagi pozwoliły postawić wreszcie trafną diagnozę, zmienić kierunek leczenia na właściwy. W rozmowie z pacjentami zapominałaś – według swego wyrażenia – że nie umiesz po francusku, włosku czy hiszpańsku, ale potem nie miałaś już siły i ochoty (to zwłaszcza), aby rozumieć swoich bliskich, choćby mówili najczystszą, najprostszą polszczyzną, potem nie rozumiałaś nic: – w domu nie jestem lekarzem – mawiasz, no tak, w domu nie jesteś lekarzem, nie musisz rozumieć. Chciałbym jednak wrócić do „Wysokiego Nieba”, może zaraz wrócę, bo monsieur Richat walcząc z przyciąganiem ziemi znikł za zakrętem alei, a z szarego volkswagena wysiada Marie- Mathilde, no a poza tym czas wreszcie pójść na obiad, wszystko to wiem, ja wcale nie uciekam, po co bym miał uciekać, gdy monsieur Richat znikł już za zakrętem alei, czerwona plama jego swetra zapadła za drzewami jak słońce zachodzące, co wróży wiatr, ale drzewa są, cedry, cisy, wiązy, buki, modrzewie, nie mam atlasu roślin, nie wyliczę, wszystkie odcienie zieleni, zmieszane z błękitem, tworzyły wielki pąk, z którego jutro wybuchnie wiosna, a mnie w jasnym powietrzu nad skupionym milczeniem drzew zawirował śnieg, no i co zrobić, idę, gdzie mnie niesie, a niesie mnie do wynajętego pokoju w Warszawie, do twojego wynajętego pokoju w Warszawie, jest ranek, śnieg zabielił okno jak śmietana, żurek, lepiej, że szyby nie są przejrzyste i klarowne, w białawym mętnym świetle duża, miękka, podłużna waliza niczym 67 kiełbasa w żurku, a wszystko, co porozrzucane wokół tapczanu, na którym leżysz blada i zniechęcona, opalizuje lekko niby pasma cebuli; jak widzisz, niezupełnie uciekłem, wiem, że jestem blisko obiadu, dziwne tylko, że przed tym pierwszym szwajcarskim obiadem zamajaczył mi polski żurek, wybacz, wszystko jest możliwe po spotkaniu z monsieur Richatem, wracam do śniegu (jakie on by ślady zostawiał na śniegu, monsieur Richat?), padał tamtego ranka wielkimi białymi płatami, a twoje oczy były wielkie i brunatne (są szare) w bladej zniechęconej twarzy (to ja mam oczy brunatne), wyglądałaś jak obraz nędzy i rozpaczy, nic z beztroskiej lekkomyślności Holly Golithly, która lubiła mieszkać pośród walizek przygotowanych do podróży, w twoich oczach niepojęta odraza i jeszcze coś, zimny, wściekły bunt. – Ja już nie chcę leczyć – mówisz cicho, ale bardzo wyraźnie. – Nie lubię leczyć. Nie, nie to, że nie lubię. Ja zazdroszczę moim pacjentom. Zazdroszczę im tego, że mogę ich wyleczyć. Tak powiedziałaś ty, której nie może nikt wyleczyć; lekarzu, ulecz sam siebie – mówią ludzie szyderczo, a on jest tylko Prometeuszem, który wykrada ogień bogom – dla innych, a ty, Marto, jesteś Prometeuszem zazdrosnym. Może tak pomyślałem wtedy u ciebie, siedząc na brzegu tapczanu, patrząc na twoje oczy pełne odrazy i buntu, znałem cię niewiele dni, jeszcze nie wiedziałem, że jesteś zazdrosna o wszystko, co dajesz innym, a najbardziej o miłość, którą obdarzasz, dajesz szczodrze, nie licząc, pełnymi garściami, całą sobą, a potem chorujesz z zazdrości wyniszczającej cię jak rak, a potem obliczasz, obliczasz i rosną rachunki do samego nieba, do nieba wysokiego; oto znowu „wróciłem do mojego dzieciństwa”, pardon, do „Haut Ciel”, oczywiście „Haut Ciel”, pawilon główny szwajcarskiego szpitala dla psychicznie chorych, niegdyś, nie tak dawno, słynnej kliniki dla najbogatszych ludzi świata, ucho igielne dla bogaczy, pozłacane uszko, jeszcze został kawałek tej igły, blisko nieba, na drugim piętrze, wyżej nie można, wyżej dach i pokoje dla służby, dwa wysokie kominy, nie zauważyłem kota, pewnie go tam nie było, choć pełno kotów w ogrodzie przy kuchni, nie zauważyłem też Marie-Mathilde, la gracieuse, długowłosa, długonoga, raffinée, Marie-Mathilde von Berg, nasza cicha wspólniczka. Byłaś zazdrosna o nią od samego początku i nie potrafiłem cię przekonać, że nie lubię niebieskookich blondynek; może dostrzegłaś (cóż ujdzie twoim podejrzliwym oczom), że od razu zauważyłem różnicę klasy, owszem, zauważyłem, i co z tego? Nie była tobą, to takie proste, simple comme bonjour. – Bonjour – powiedziała Marie-Mathilde stojąc koło nas, nie słyszałem, jak podeszła, kupowaliśmy bloczki obiadowe w recepcji. – Bonjour – odwróciłaś się szybko – Marie-Mathilde, c’est Jan, mon cousin de Varsovie, Janku, c’est Marie-Mathilde von Berg. – Ça va, Jan? Dobrą miał pan podróż? – Bardzo dobrą, Marie-Mathilde. – A więc życzę panu dobrego pobytu. Et bon appétit, hein? Pochyliła jasną, gładko uczesaną głowę we wdzięcznym, dyskretnym ukłonie i przeszła, a raczej przesunęła się z wyniosłą gracją, z rozpędu omal nie napisałem: pozostawiając za sobą smugę delikatnej woni, niewykluczone, że pozostawiła za sobą smugę delikatnej woni, nie pamiętam, chód miała królewski, to pewne, a może raczej książęcy, nie na darmo wychowała się na dworze księcia Liechtensteinu, a co do tej woni, nie mogę sobie przypomnieć, dziwne, czyżby nie używała perfum, wtedy zresztą nie myślałem o perfumach i nawet o niej po sekundzie przestałem myśleć: miałem coś ważniejszego na głowie. – Jestem twoim kuzynem? – zapytałem, szliśmy przez wielki hall do jadalni, nie patrzyłem na ciebie, kiedy zapytałem, a i ty nie patrzyłaś odpowiadając. – Przedstawiłam cię jako kuzyna, tak będzie lepiej. Nic nie powiedziałem, czyżbym nie śmiał, czyżbym nie miał odwagi zapytać: dlaczego nie jako męża? nie zapytałem, jakbym przeczuwał, choć nie przeczuwałem tego dnia, kiedy złożę podpis na akcie ślubnym nie jako mąż, jako świadek. Drugim świadkiem będzie Marie 68 Mathilde von Berg, z trudem skrywająca śmiech pod pozorami właściwej świadkom powagi, to właśnie ona w czasie mojej nieobecności, w środku d n i a znalazła ci męża z dobrym szwajcarskim paszportem, ubawiła się szampańsko na tym lipnym, choć zawartym najzupełniej prawnie ślubie, wszyscy bawiliśmy się szampańsko, ale chyba tylko Marie-Mathilde nie miała po tym ubawie wielkiego kaca, może jeszcze Etienne, tak, Etienne, twój mąż de iure, też chyba nie miał kaca, spełnił dobry uczynek, więc dlaczego kac, nie sprawdziłem, byliśmy daleko w czasie nocy poślubnej, byliśmy w drodze powrotnej do domu; no właśnie, głodnemu chleb na myśli, niedługo pojedziemy na nasz miodowy miesiąc do Hiszpanii, więc wchodzą pod pióro noce poślubne, żałuję bardzo, że w tej chwili nie odezwały się synogarlice, pasowałoby w tym miejscu ich pohukiwanie, synogarlice dawno umilkły, jesień, jak widać, nie pohukują jesienią, całe szczęście, bo wreszcie mogę się śmiać. I – chyba wreszcie mogę wejść po raz pierwszy do jadalni w „Haut Ciel”? Lubię tę jadalnię. Mieści się w wielkiej oszklonej werandzie, niewidzialną barierą przedzielona na dwie połowy. Po jednej stronie bariery chorzy z pawilonu „Haut Ciel”, po drugiej personel szpitala. Na stołach chorych stoją kwiaty. Na stołach personelu tylko karafki z wodą. Kelnerzy w białych kurtkach, Hiszpanie, Włosi, poruszają się między stolikami bezszelestnie, sprawnie obsługują, dyskretnie (najpierw chorych, a potem personel), jak w najlepszych lokalach, najstarszy z nich, siwowłosy Joseph, jedyny Szwajcar zresztą, o okrągłej, jowialnej twarzy, pochyla się czasem nad jedzącymi i rzuca dyskretne, „znakomicie wychowane” żarciki w najlepszym kelnerskim stylu, zastawa stołowa też godna dobrego lokalu i potrawy godne. – To jest stołówka szpitalna – mówisz z błyszczącymi oczami. – Jak sobie przypomnę stołówki szpitalne w Polsce, to przecieram oczy i nie mogę uwierzyć. I popatrz, przy jednym stole, obok siebie wicedyrektor, sprzątaczka, a kelner wcale nie poda najpierw szefowi kliniki, jeżeli przyszedł później od sprzątaczki. I nie płaszczy się przed panem ordynatorem, obsługuje go tak samo jak innych, masz pojęcie! A u nas, gdybyś widział te snobizmy! – Wiele złego słyszałem o szwajcarskich szpitalach – powiedziałem raczej przez przekorę. – Mogę ci jeszcze dołożyć – odparłaś; na razie niewiele mogłaś dołożyć, ale minęło trochę czasu i obydwoje uzbieraliśmy tyle, że zaklinaliśmy się nawzajem: – pamiętaj, gdyby coś poważnego, odeślij mnie do Polski – atmosfera w jadalni, no cóż, owszem, robiła wrażenie, miło jest jeść w miłej atmosferze, któż zaprzeczy, zwłaszcza gdy za wielkimi oknami widać Alpy i Jezioro Genewskie, owszem, miło. Usiedliśmy przy wolnym stoliku, oczy ci błyszczały, owszem, mogłaś pochwalić się tą jadalnią i tym widokiem, lubiłem, kiedy oczy ci w ten sposób błyszczały, były to oczy dziecka na jarmarku, sam miewałem takie oczy podczas odpustów w moim miasteczku, odnajdowałem te oczy w twojej twarzy i odnajdowałem gliniane kogutki, porcelanowe świnki i szklane paciorki z jarmarcznych straganów, ściskałem w garści glinianego kogutka, a ty mnie oprowadzałaś: – Ten niski, ciemny to doktor Garcia, Hiszpan, bardzo koleżeński, często pożyczał mi samochód, kiedy jeszcze nie miałam, jest tu na stażu, jak większość lekarzy zresztą. Wysoki blondyn obok niego to doktor Curzio, Włoch, bardzo inteligentny, chyba dobry psychiatra, ten z wąsikami za nami, uważaj, nie oglądaj się od razu, to doktor Lorenz, Niemiec. – A Szwajcarzy tu w ogóle pracują? – Dyrektor. Zastępca dyrektora. Dyrektor administracyjny. Reszta cudzoziemcy, przeważnie młodzi lekarze na stażu, przyjeżdżają na rok, dwa, przeważnie opłacani słabo, ale w porównaniu ż tym, co mogą zarobić w swoich krajach, to majątek. Ty otrzymałaś najwyższą pensję w swojej grupie, ale wiedziałaś, że połowę musisz przeznaczyć na szkolenie psychoanalityczne, dla którego, jak twierdziłaś, przyjechałaś do Szwajcarii, szybko przestałaś przeliczać na złotówki, z żalem zapewne, bo wypadała spora suma, wysokość sumy mogła niewątpliwie osłodzić fakt, że ty, doktor habilitowany, docent, musiałaś pracować jako asystent, mając nad sobą ludzi niższych stopniem, twoje wykształcenie 69 ustępowało wyłącznie kwalifikacjom stojącego na czele szpitala profesora, no ale co z tego, byłaś Polką, a nie kwalifikacje się liczyły, tylko dobra przynależność narodowa (stanowisko ordynatora, na które od kilku lat czekał w tym szpitalu lekarz Włoch, otrzymał świeżo zaangażowany Belg, bo Belg, i nie tobie, specjaliście zagadnienia, powierzono pogadanki na temat alkoholizmu, ale młodemu stażyście, Niemcowi z RFN), tylko liczba lat przemieszkanych, nawet nie przepracowanych, tylko przemieszkanych w Szwajcarii; jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałaś, kiedy siedzieliśmy przy pierwszym wspólnym obiedzie w „Wysokim Niebie”, nawet jeszcze wierzyłaś w awans obiecany ci po upływie sześciu miesięcy, ach, ilu rzeczy wtedy nie wiedzieliśmy, ja jeszcze nawet nie wiedziałem o kocie; popatrz: siedzimy na werandzie „Haut Ciel” jak w oszklonej klatce, chciałem napisać: „jak w wielkiej szklanej probówce”, „klatka” napisałem, bo ptasie nazwy pozostałych pawilonów, „Les Hirondelles”, „Les Meries”, „Les Mouettes”, jaskółki, kosy, mewy, trzepot skrzydeł, nie znoszę trzepoczących skrzydeł, a sio, ptaki, a sio, nie nad moją głową, lećcie wyżej, wyżej, lubię was, kiedy siedzicie na drzewach albo latacie wysoko na wysokim niebie, po co to krążenie nad moją głową, a sio, a sio, przywołuję jezioro, przywołuję góry, przywołuję twój lekki biały szal, Marto, potrząsnę, zrobię koktajl, napijemy się, o, przepraszam, nie znosisz alkoholu, nie bierzesz do ust, a jednak piłaś wino w La Escali tego wieczoru, kiedy umierałem, czy wiesz, że dopiero teraz przypomniałem sobie, że wtedy piłaś wino, byłem wstrząśnięty, może najbardziej tym, że zapomniałem; jakże wielka jest twoja siła sugestii! Z takim uporem stale twierdzisz: „nie piję”, z taką zimną, morderczą wściekłością reagowałaś na moje: „napiłbym się czegoś”, że zapomniałem, no dobrze, podsuń szklankę, naleję ci wody z karafki, lubisz pić wodę przy posiłkach, podnieś szklankę, spójrz, jezioro dymi, dym prosto w górę jak strzelił, srebrny dym, będzie pogoda, podnieś szklankę, za nasze wspólne życie, rozpoczęło się o świcie, spójrz, świt różowieje na szybach, choć to południe, będzie różowiał wieczorem, nocą, bo przecież los wynajął nam mieszkanie w „Le Point du Jour”, nasz dom nazywa się „Świt”, czy to nie pierwszorzędna wróżba, a jeszcze w dodatku okiennice są zielone, w oknie zielone zasłony i na tapczanie zielona narzuta, zielone, w kolorze nadziei, a nadzieja jest... – Dziś nie idę po południu do pracy – powiedziałaś, gdy wstaliśmy od pierwszego wspólnego obiadu w „Haut Ciel”. – Pracowałam wczoraj, a mamy czwartki po południu wolne. Więc dziś nie idę i jutro nie idę, bo wolna sobota, pojutrze niedziela. Cieszysz się? – Jasne. Masz rację, że mi przerwałaś wątek, straciłem równowagę, leciałem na łeb, na szyję do przodu, jak upiorny monsieur Richat, jeszcze chwila, a bym się okręcił wokół swojej osi i dwa razy tupnął, chodźmy do domu, Marto, chodźmy stąd, chcę patrzeć na ciebie, przecież dopiero co przyjechałem i ciekaw jestem tego listu niewysłanego, obiecałaś, że mi go dasz, jak wrócimy z obiadu, wracamy, może nie spotkamy wracając monsieur Richata, nie spotkaliśmy, nie spotkaliśmy też Marie-Mathilde, szary volkswagen stał na parkingu, za to, choć nie lubisz chodzić, poszliśmy nad jezioro, położyłaś się na ławce z głową na moich kolanach, głaszcząc twoje włosy myślałem, że mógłbym jednym gestem heroicznym i absurdalnym odrzucić całe swoje życie, odrzucić i zniszczyć dla takiej chwili, a może zresztą myślałem to kiedy indziej, bo chyba jednak tego pierwszego dnia po pierwszym obiedzie wróciliśmy prosto do domu, tak, chyba prosto do domu. Dziś śniło mi się piękne zielone jezioro, nie był to wcale nadzwyczajny sen ani niezwykły, po prostu patrzyłem z wysokiego brzegu na zielone jezioro, brzeg porośnięty był trawą, więc też zielono, stałem i patrzyłem na zielone jezioro, nic nadzwyczajnego, ale ty byłaś ze mną, Marto, i była ze mną miłość. Napisałem „ze mną”, a nie „z nami”, bo była ze mną, i to właśnie jest najważniejsze w tym śnie. Czas mija – tak mówią, czas wszystko zmienia – mówią i tak, kim byłem, kiedy zaczynałem pisać do ciebie, kim jestem teraz, wołałaś mnie, cała ciem 70 ność synogarlic była na twoje usługi, pohukiwały i jątrzyły, a teraz już muszę sam wszystko rozdrapywać; lato zabrało ze sobą synogarlice, gorzej, że zabrało też ten barwny fotoplastykon, ten oszalały fotoplastykon, w którym nie mogłem, nie byłem w stanie oderwać oczu od napierających obrazów, a było ich tyle, pamiętam, że miałem ochotę lepić, ugniatać rękami, przeklinałem czasem ten napór, i los – po swojemu – wziął mnie za słowo: zabrał wszystko. Wszystko albo nic, więc najczęściej nic, ale śmiałbym się z losu, nic bym sobie nie robił z jego „nic”, gdybym czuł w sobie miłość, gdybym ją w sobie miał, jak miałem dziś we śnie nad zielonym jeziorem, ale ona odchodziła, pokazywała się i ulatywała jak ten zagadkowy, bajecznie kolorowy ptak z wachlarzowatym czubkiem na głowie, który dwukrotnie tylko ukazał się nam w Ampurias, wyleciał gdzieś z drzew czy krzaków prosto na naszą drogę i leciał przed nami przez chwilę tak krótką jak błysk barw na jego piórach, patrzyliśmy zachwyceni, a on znikł jeszcze szybciej, niż się pojawił, szukaliśmy go potem, przepatrywaliśmy drzewa i krzaki – na próżno, a przecież spory był, wielkości synogarlicy, jeśli nie większy, więc tak w oszałamiającym, zagadkowym błysku barw ukazywała się we mnie miłość i potem znikała, zmieniała znak, czyli barwę, smętny, szary ptak, bardzo chciałem go wskrzesić, przywołać barwy, wiedziałem, podróż do Hiszpanii tuż, tuż, więc Ampurias, kolorowy ptak w Ampurias, powtarzałem: niedługo będziemy w Ampurias, i nic, nic nie widziałem, odwracałem się do ściany (czasem najpierw wzruszałem ramionami), odwracałem się do ściany, pustej, zimnej albo pokrytej robactwem, obrzydliwe były te robaki i obrzydliwe miałem sny: robactwo, gnojowiska, błoto, albo wszystko jednocześnie. Raz, owszem, trafił się jaśniejszy akcent: na zaschniętym gnojowisku znalazłem, nie szukając, twoje niewysłane do mnie listy, nie wiem, skąd się wziąłem na tym gnojowisku, wziąłem się, zobaczyłem coś białego, bardzo białego w kontraście z zaschniętym gnojem, nachyliłem się i zobaczyłem, że to listy, stos listów, zacząłem czytać stojąc na tym zaschniętym gnojowisku – czytałem zdumiony, bo wbrew temu, czego się mogłem spodziewać, pisałaś tak ciepło, miło, były to listy miłosne o treści zupełnie sprzecznej z tym, co napisałaś w swoim jedynym wysłanym liście do Jana Wrońskiego, już po jego ucieczce, a to po prostu nowy Akt Oskarżenia, z którego wynika niezbicie, że ten Jan Wroński to obłudnik, intrygant i kłamca, aha, i jeszcze niewdzięcznik na dodatek, więc wystaw sobie, z jakim zdumieniem czytałem stojąc na gnojowisku, a potem cos się z tymi listami stało, nie wiem co, znikły, jak ten ptak w Ampurias – nawet o nich nie myślałem, myślałem tylko o tym, że muszę odejść z tego miejsca, i wiedziałem – nie wiem skąd, że zanim odejdę, muszę przebić zaschniętą skorupę, wcale mi się to nie uśmiechało, nie miałem najmniejszej ochoty, ale wiedziałem, że muszę, z westchnieniem rozejrzałem się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłbym przebić, i oto zobaczyłem skrzynkę z narzędziami ślusarskimi, wyjąłem po chwili zastanowienia pilnik do piłowania żelaza i tym pilnikiem, pełen odrazy, zacząłem przebijać, trysnęła brunatna Struga, poczułem ulgę (przykro mi, że dla ciebie symbolika tego snu będzie tak przejrzysta), po czym odszedłem kilka kroków, obejrzałem się odruchowo: brunatna woda rozlewała się coraz szerzej i szerzej, poczułem jeszcze większą ulgę, poszedłem swoją drogą, a drogę w jakimś momencie zastąpiła mi nieznajoma kobieta. – Nie, to już przekracza wszelkie granice – powiedziała z oburzeniem. – Zawołam smrodziarza! – zagroziła i poszła sobie, a ja wzruszyłem ramionami, szedłem dalej swoją drogą, na jej końcu otworzyła się przede mną brama, za nią widziałem łąkę zieloną, w głębi dom, wiedziałem: mój dom, już, już miałem wejść, kiedy przypomniałem sobie, że na gnojowisku zostawiłem twoje listy, i zawróciłem. Szedłem szybko z powrotem, spotykałem ludzi, wzburzonych, zaaferowanych, brunatna woda rozlewała się i rozlewała, grożąc całkowitym zalaniem, pamiętam, miałem ochotę wytłumaczyć im i szukałem słów, bo trzeba było mówić po francusku, i – zabawne – nie mogłem znaleźć bardzo prostych słów, choć przecież chciałem im tylko powiedzieć, że rzecz cała by się nie zdarzyła, gdyby w ich kraju, tak jak w moim kraju, były klozety, śmieszne, widocznie było aż tak śmieszne, że się ze śmiechu obudziłem, a może zresztą nie obudziłem się, w każdym razie więcej grzechów nie pamiętam. Takie więc, Marto, 71 ostatnio miewałem sny, czyż można się dziwić, że nie mogłem pisać, siadałem do pisania i – usypiałem, zapadałem w nieistnienie albo pisałem coś i darłem, wyrzucałem kartki do klozetu, nie czułem nic, nie czułem nic, nawet złamanego grosza nienawiści; machnąłem ręką na Ampurias, na nasz miodowy tydzień w Amipurias, ale i synogarlice przywoływałem na próżno, na próżno przywoływałem pociąg – międzynarodowy ekspres Bruksela–Mediolan przez Bazyleę, którym Jan Wroński jedzie, aby ciebie zabić, ani rusz nie mogłem przywołać tego pociągu, Jan Wroński, owszem, raz mi się ukazał, tylko raz, stał na brzegu Morza Północnego, na wyspie Marken bodaj, tak, na wyspie Marken w Holandii, lodowaty wiatr pędził bure fale i osuszał jego oczy (bo oczy Jan Wroński miał mokre, jakby niedawno płakał), w porastającej brzeg trawie siedział jasnowłosy chłopczyk i tulił do piersi jagniątko, może bym zobaczył coś więcej, gdybym się ośmielił zawołać, ale bałem się zawołać, chciałem krzyknąć: – Wroński! – żeby się ku mnie odwrócił, nie miałem odwagi, bałem się spojrzeć w jego twarz, ta twarz mogła mi zarzucać zdradę, a już tyle zarzutów na mnie biednego jednego, po co mam sobie dokładać, więc nie zawołałem, zostawiłem go twarzą w twarz z lodowatym wiatrem, trochę pocieszony faktem, że nie opodal w trawie siedział jasnowłosy chłopczyk i tulił jagniątko w objęciach, biała plama na burym tle, no właśnie, znalazłem trochę bieli, to ważne, bo tylko to trwa we mnie niezmiennie: kolory, reszta zmienia się bezustannie; wiem, że Jan Wroński nie może mi tego darować, on bardziej od ciebie, Marto, która lubisz bajki, czekał na bajkę o baśniowym domeczku pod magnolią jak różowy obłok, on chce, abym dogonił pociąg i tym pociągiem dojechał do kresu, on chce, żeby był kres, a ja co: żywy chaos, tylko kolory we mnie trwają, tylko pragnienie bieli trwa niezmiennie, a i zieleń; ta zieleń z dzisiejszej nocy przyniosła oczom ulgę, oczy ostatnio bardzo mnie bolą, z radością patrzyłem na intensywnie zielone jezioro, przypomniałem sobie – we śnie: to chyba Brienzer-See; szliśmy wąwozem rzeki Aar, a potem było jezioro, Brienzer-See, we śnie cieszyłem się, że znowu obraz, Marto – myślałem we śnie – jak bardzo chciałbym, żebyś znalazła się teraz przy mnie, abym mógł na ciebie patrzeć z miłością, i nagle zobaczyłem twoją twarz, tak bardzo chciałem ją widzieć, że zobaczyłem, widziałem trochę jak przez mgłę, przez mgłę snu, ale to byłaś ty. – Jesteś potworem, ale cię kocham – powiedziałem. – Dlaczego chcesz na mnie patrzeć z miłością – spytałaś – przecież myślisz, że jestem potworem? – Nie pamiętam, co ci odpowiedziałem, coś ci odpowiedziałem, bo wiem, że mówiłem, może mówiłem to, co myślę: – Nie, nie uważam cię za potwora. – Owszem, przez pewien czas w drugiej połowie d n i a uważałem, ale przestałem, nawet pamiętam bardzo dokładnie moment, w którym przestałem: leżałaś w swoim pokoju na łóżku, bardzo dokładnie pamiętam ten pokój i mam w tej chwili ochotę go opisać, otóż jest to pokój cały w szarej tonacji, surowy, polowe łóżko nakryte sztywnym szarym chodnikiem, normalnie powinien leżeć na podłodze, ale ty przykryłaś nim łóżko i dzięki temu wyglądało ono jak tapczan, był to tapczan niesamowicie twardy, bo chodnik kostropaty, sztywny, lubisz spać na miękkim, ale spałaś na twardym, na tym chodniku jak włosiennica, szarym, szare są ściany pokoju, a jedyny kolorowy akcent to szlaczek z osuszonych liści jesiennych, to był twój pomysł, ten szlaczek, zrobiliśmy go razem, nalepiliśmy liście, rude, czerwone, żółte, na pas wycięty z bladożółtej tapety, ładnie to wyszło, szlaczek na dwie ściany, pod ścianą naprzeciw łóżka owalny stolik na smukłych wysokich nogach, na stoliku zawsze kwiaty, to ja przynosiłem kwiaty, złościłaś się, jeżeli kupowałem, chciałaś zerwane przeze mnie: – Dla mnie mają wartość tylko wtedy, gdy sam gdzieś zerwiesz i zrobisz bukiecik – tak mówiłaś, więc zrywałem dla ciebie kwiaty, gdzie mogłem i gdzie nie mogłem, i stawiałem te bukieciki na stole pod ścianą i na zabawnym trójkątnym stoliczku przy łóżku, ten stoliczek przeznaczony był z racji swego kształtu do wypełnienia któregoś z rogów pokoju, ale ty chciałaś go mieć przy łóżku, podobny, tylko prostokątny, stoi przy oknie, na nim maszyna do pisania, papier, nad stolikiem długie czarne ramię lampy i co jeszcze, aha, u sufitu „abażur” z plastykowego kubeczka po białym serku „Tres frais”, co jeszcze, aha, okno, za oknem, na zielonym wzgórku rosochate, rozwichrzone drzewo, pochylone do przodu, jakby wspinające 72 się na wzgórek, lubiłem patrzeć na to drzewo i lubiłem ten pokój, za to nie lubiłem swojego, choć był wspanialszy, więc w owym momencie, kiedy uświadomiłem sobie, że wcale nie jesteś potworem (wybacz mi, Janie Wroński, może jeszcze przyznam ci rację, jeszcze nie wieczór), ty leżałaś w swoim pokoju, a ja w swoim, mój pokój był dużo większy, ściany wyłożone piękną srebrno-białą tapetą w delikatny tłoczony wzór, tą samą tapetą wylepiono drzwi i szafę w ścianie; polowe łóżko, na którym leżałem, przykryłaś miękkim czarno-czerwonym pledem, przed łóżkiem puchaty ciemnoczerwony dywan, pod ścianą w głębi półki z książkami i mój stół do pracy – nieduży owalny stolik, niski, jak lubię, na stoliku stylowa lampa, co jeszcze, lampa przy łóżku (iluż ludzi poznosiło ci te meble), aha, i okno, olbrzymie, na całą prawie ścianę, za oknem bezpański sad, porośnięta trawą i owocowymi drzewami górka, nie lubiłem tego pokoju, był za jasny, za chłodny, wiem, że chciałaś mi dać najładniejszy, wiem, pozwoliłaś wybrać, kiedy przyjechałem, ale przystałem na ten, który ty dla mnie wybrałaś, a co w ogóle mnie obchodzi ten pokój i co mnie obchodzi tamten pokój, wcale nie zamierzałem o nich pisać, są przecież w baśniowym domeczku; to zemsta Jana Wrońskiego! Wiedział, wyczuł, że chciałem dziś pisać o naszym wynajętym pokoju w „Le Point du Jour” i, popatrz, wtrącił się, przeszkodził, przeszkadzał mi, jak mógł, w dojściu do momentu, w którym przestałem cię uważać za potwora, no ale doszedłem, więc leżałaś na... dobry Boże, jeszcze raz, ty w swoim pokoju, ja w swoim, drzwi pootwierane jak zwykle, leżałem i patrzyłem na ciebie, to nic, że ściana, co tam dla mnie ściana, widziałem cię doskonale, miałaś na sobie szare spodnie i bladoniebieską lśniącą bluzkę koszulową, nogi przykryłaś miękkim brunatnym szalem, patrzyłem, moje myśli rozszarpywały cię na strzępy i nagle, może dlatego że te strzępy, pomyślałem: lalka z gałganków, i ścisnęło mi się serce, bo coś takiego biednego, żałośnie wzruszającego, jak z bajek Andersena, brzydkie kaczątko, dziewczynka z zapałkami, ścisnęło mi się serce, z początku nawet nie bardzo wiedziałem dlaczego, nie rozumiałem tej żałości, aż mnie olśniło: przecież wszystko jest nie tak. Dałem się zasugerować twoją pozą, pozwoliłem się przypłaszczać, obezwładniać poczuciem utraty, braku, a przecież to nie tak, to ja jestem bogaty, a ty biedna, to ja mam wszystko niemal, co ty tak bardzo pragniesz mieć, mam swoje miejsce na ziemi, mam swój dom, do którego w każdej chwili mogę wrócić, do którego, wiedziałaś to wcześniej ode mnie – wrócę, mam zawód, ten właśnie, który ciebie tak kusi, mam rodziców, których nie nienawidzę, garść przyjaciół, mam swoje życie wreszcie (ile sobie trudu zadałaś, aby mi wmówić, że nie mam, że się oplatam wokół twojego, a czy nie tych słów właśnie użyłaś u schyłku d n i a , kiedy wreszcie zdecydowałem się na ucieczkę i wiedziałaś, że już mnie nie zatrzymasz: – więc wracasz do swojego życia – powiedziałaś i próbowałaś uśmiechnąć się sarkastycznie, ale ci się nie udało, bo wargi drgnęły jak do płaczu), a, i mam coś jeszcze: zdolność kochania. Wiedziałaś, że cię kocham, taką jaką byłaś (od śmierci babci nigdy ci się to nie zdarzyło), i robiłaś, co mogłaś – w drugiej połowie d n i a – aby zniszczyć moje uczucie, abym cię znienawidził; może sądziłaś według swoich psychoanalitycznych teorii, że nienawiść jako silniejsza ma większe szansę przetrwania, starałaś się o to, a teraz jeszcze Jan Wroński – twój kat i twoja ofiara – przyłączył się do gry, ale mniejsza, ty jesteś daleko, może nawet wcale nie istniejesz. Jan Wroński też daleko, jedzie pociągiem i nie może wysiąść, dopóki mu na to nie pozwolę, więc mogę spokojnie dokończyć to, co zacząłem, leżałaś w jednym pokoju, a ja w drugim i przeżyłem moment olśnienia, co?, no proszę, nie dadzą mi skończyć; atak z dwóch stron: Jan Wroński: – przeżyłeś ten moment, a kto potem chciał ją zabić, zatłuc, zdeptać jak żmiję czy innego gada? Ty: – a dlaczego w dzisiejszym śnie o zielonym jeziorze powiedziałeś: „jesteś potworem?” Całą parą w blask. No więc dobrze, blask mi trochę zaparował, ale przebłyskuje, zaraz wezmę gąbkę i zetrę, ostatecznie mogę najpierw spryskać „Autosiluxem” i dopiero potem zetrzeć, okno blasku będzie czyste, zobaczę przez nie, co zechcę, na przykład stację benzynową „Migrol”, w „Migrolu” myją szyby (w niektórych nawet dają cukierka), szyby mieliśmy 73 straszliwie brudne, kiedy dojechaliśmy do, czekaj, wyciągnę pocztówkę, do Meiringen, zboczyliśmy do tej miejscowości jadąc z Tessin, wyczytałem bowiem w „Michelinie”, że jest tam wąwóz rzeki Aar wart zwiedzenia, a ty, nawet bardzo zmęczona, zawsze chętnie nałożysz drogi, by zobaczyć wąwóz lub grotę, zatem zboczyliśmy do Meiringen, a ja teraz też zboczyłem, choć przecież chciałbym wreszcie pojechać do Hiszpanii, i jeżeli już ma być o wąwozie, to w drodze powrotnej z Hiszpanii jechaliśmy brzegiem wąwozu Verdon, ósmy cud świata i znacznie bezpieczniej; cóż za siła fatalna pcha mnie na ten wąski drewniany pomost, przytwierdzony do skalnej ściany żelaznymi prętami; miałem już za sobą wieżę w Nîmes i najwyższą na świecie kolejkę linową, toteż bez wahania wstąpiłem na ten pomost zawieszony w skalnej gardzieli ponad szalejącą, huczącą zieloną rzeką, nogi co prawda jakoś niepewnie próbowały wątłych deseczek, tu i ówdzie wykruszonych (samotny stolarz wymieniał je właśnie), jakoś tak chciało się przytulić do skały, ale skała też nie budziła zaufania, dzika, oślizgła, jakby niezadowolona z rozdarcia, może tęskniła do swojej drugiej połowy po przeciwległej stronie, chyba tęskniła, bo miejscami przytulała się do niej na szerokość pomostu, a czasem nawet bardziej zdecydowanie, trzeba było iść ohydnym, mokrym tunelem, tunele zresztą były przy wszystkich wąskich, szczególnie niebezpiecznych miejscach, ale ty, Marto, upierałaś się, by iść pomostem. Raz jeden zawahałem się, owszem, raz jeden zawahałem się, mimo wieży w Nîmes i l’Aiguille du Midi, pomost wydawał się przegniły, zresztą przegrodzony był barierką zakazującą wstępu, a ty naturalnie ciągnęłaś tam, gdzie nie wolno, gdzie najniebezpieczniej, nie nalegałaś jednak bardzo i nie kpiłaś, kiedy powiedziałem, że wolę przejść tunelem, i nie wiem, co sobie myślałaś, kiedy w drodze powrotnej sam z własnej woli wszedłem na te nadwerężone deski i – przeszliśmy w miejscu, które wszyscy omijają, a w ogóle była droga powrotna, wróciliśmy wąwozem, choć można było nie, pół godziny w jedną stronę, pół godziny w drugą, godzina, trzymaliśmy się za ręce, co było dosyć utrudnione, szło się gęsiego, ale trzymaliśmy się za ręce, czarne ściany napierały na nas wszystkimi, jakby wychodzącymi z orbit głazami, pomost w górę, pomost w dół, naga skała, i w dole ten dziki, skłębiony pęd; co za zajadłość w podgryzaniu, przecież dalej, za wąwozem tyle przestrzeni wolnej, a tu nie, pod skałę, w skałę, głębiej, mocniej, wyszarpnąć jeszcze jeden kamienny kęs, podgryźć, aż się rozewrze, aż runie, wściekła siła skupiona na jednym wyłącznym dążeniu, straszne i godne podziwu, tylko za dużo hałasu, uszy puchną; szliśmy trzymając się za ręce, ja przodem, w drodze powrotnej byłaś już bardzo zmęczona, sporo wchodzenia pod górę, ciągnąłem cię za sobą, parę razy przystanęliśmy. – Wiesz – powiedziałaś, kiedy raz przystanęliśmy – mam straszną ochotę na kiełbasę. Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym zjeść kawałek kiełbasy. – Śmiałem się, a kiedy hucząca gardziel wyrzuciła nas wreszcie na światło dnia, siedliśmy na chwilę w kawiarnianym ogródku. Nie wiem co prawda, czy można to nazwać kawiarnianym ogródkiem; po prostu u wejścia do wąwozu stał kiosk z biletami, pocztówkami, suwenirami itp., a przy kiosku kilka stolików i krzeseł. Były tam napoje, bo pić się chciało po takiej przeprawie, nam też się chciało pić, poszedłem po „Szwepsa” i przy okazji zapytałem, czy podają coś na gorąco. Podawali. Kiełbasę. No tak. – Można powiedzieć, zapracowujesz w pocie czoła na swoją reputację czarownicy – powiedziałem wracając. Roześmiana otarłaś pot z czoła, było bardzo gorąco, w wąwozie przyjemnie chłodziło, ale tam też było nam gorąco, z wrażenia, ze strachu, od tego wchodzenia po skale, w górę, w dół, tyle że przynajmniej nie docierało słońce, silne czerwcowe słońce wybielało szosę, nasycało męczącym blaskiem nieruchome powietrze, żar brzęczał koło stolika jak ciężka z przejedzenia mucha. – Pomyśleć, że wczoraj o mało nie przysypała nas śnieżna lawina i że umieraliśmy z zimna w Hotelu Lodowcowym – mruknąłem przynosząc plastykowe talerzyki z kiełbasą. – A jeszcze w dodatku – dorzuciłem patrząc w zadumie na talerzyki – mamy ochotę zjeść kiełbasę na gorąco w tym upale. Pokiwałem głową, postawiłem przed tobą talerzyk, wycisnąłem musztardę z tubki na mój, ale ty nie jadłaś, patrzyłaś na mnie. Nie przypominam sobie dokładnie tego spojrzenia, 74 ogromnie dużo słońca było i blask zamazuje mi szczegóły, chyba patrzyłaś na niebiesko, miałaś na sobie niebieską sukienkę, więc oczy ci zniebieszczały, może nie tylko dlatego zresztą, czekałem, kawałek kiełbasy nadziany na mój widelec też czekał. – Ty masz zdolności adaptacyjne zupełnie młodego człowieka – powiedziałaś cicho, jak zawsze, kiedy mówisz rzeczy ważne, i bez dalszych już komentarzy zaatakowałaś swoją wymarzoną kiełbasę. Moja ostygłaby z pewnością, gdyby nie podgrzewało jej słońce; byłem autentycznie zaskoczony. Różne rzeczy stale przychodzą mi do głowy, najróżniejsze, nigdy jednak mi nie przyszło, że mam zdolności adaptacyjne zupełnie młodego człowieka. Przeciwnie, myślałem o sobie jako o człowieku, który nie potrafi żyć poza wieżą z kości słoniowej. Ile razy się z niej ruszyłem, wszystko przeszkadzało, chorowałem, bałem się itd., itp., cóż z tego, że nie zawsze tak było, skoro tak było od lat, a tu, popatrz... – Naprawdę tak myślisz? – Przecież obserwuję cię od trzech miesięcy. Od trzech miesięcy, racja, jestem w Szwajcarii już trzeci miesiąc, istotnie, trzeci – monologowałem wewnętrznie, wpatrzony w stygnącą kiełbasę, do czego to ja się nie przystosowałem, no tak, coś w tym jest. – Jedz. Uciekamy stąd, bo okropny upał. Samochód na pewno zamienił się w piekarnik. Owszem, zamienił się: na parkingu nie było uncji cienia, ledwo siadłem na rozpalone siedzenie, poczułem się jak kiełbasa na rożnie (co ja z tą kiełbasą, tak dać się zasugerować). – Dotknij kierownicy – powiedziałaś, dotknąłem, parzyła, bądź co bądź całą gadzinę spędziliśmy w wąwozie, a potem jeszcze przy kiełbasie, otworzyliśmy wszystkie okna, ruszyłaś z kopyta, wiatr porwał nasze włosy, nie, tego dnia nie miałaś swego lekkiego białego szala, więc wiatr porywał tylko włosy, po chwili zrobiło się całkiem przyjemnie, zwłaszcza że huczący wąwóz nieodwołalnie został za nami, za to przed nami... – Janku – powiedziałaś – Janku! Przed nami rozlewało się szeroko zielone jezioro, intensywnie zielone, chłodna, głęboka zieleń, to jezioro właśnie śniło mi się dzisiaj w nocy, udało mi się wrócić do snu o zielonym jeziorze, kto by się tego spodziewał. Nabieram otuchy: może jednak uda się nam pojechać do Hiszpanii. Dlaczego nie zaraz? No dlaczego by nie? Nie mam ochoty zaglądać do tego, co napisałem, stos kartek zapisanych moim drobnym, prawie nieczytelnym pismem leży na stole, od czasu do czasu nieufnie spoglądam ku niemu, częściej obchodzę spojrzeniem, jakby to było mrowisko, w które lepiej nie wdepnąć: a nuż mrówki są z tych kąśliwych i pokąsają, po co się narażać – lepiej omijać, więc częściej omijam, pamiętam jednak – bardzo mi ta Hiszpania utkwiła w głowie – że jechaliśmy z konsulatu francuskiego w Lozannie, gdzie zostawiłem paszport, że zatrzymaliśmy się w Morges, a potem jadąc Route du Lac dojechaliśmy do domu, chyba właśnie ustawiłaś samochód na parkingu, tak, ustawiłaś samochód na parkingu, zajmując miejsce siostry oddziałowej Pancini, która zajęła twoje miejsce i – teraz wystarczyłoby ciągnąć dalej; „ciągnąć dalej, po prostu ciągnąć dalej, oto co jest nadludzkie”, czy ja kogo prosiłem, żeby mi podpowiadał, żeby się wtrącał, żeby insynuował mi podtekst obcy moim zamierzeniom, ja po prostu napisałem, że wystarczyłoby ciągnąć dalej akcję, i za ile?, za pięć dni byłbym w drodze do Hiszpanii, najtrudniej było wyjechać z Francji, drogi zakorkowane, czy to weekend, nie pamiętam; a zresztą, mógłbym te pięć dni przeskoczyć nawet, choć były ważne, bo okazało się, że nie zamieniono mi wizy, a poza tym nie chciałem, mimo że mnie o to prosiłaś, pojechać sam do Lozanny po paszport i nie chciałem pójść do banku z twoimi pieniędzmi. Hm... wyjeżdżałem z Warszawy absolutnie pewny, że moje zdolności adaptacyjne są żadne. Byłem tego pewny równie absolutnie jak tego, że wrócimy do Polski razem, że 75 ciebie przywiozę, głównie z tej przyczyny nie kłopotałem się finansową stroną przedsięwzięcia, co bardzo dziwiło mojego przyjaciela Tadeusza. To u Tadeusza właśnie byłem w przeddzień wyjazdu, jestem mu szczerze wdzięczny, że nie wezwał pogotowia psychiatrycznego, a mógłby, zważywszy, że poszedłem do niego w ataku paniki, na przemian szalałem i umierałem ze strachu, bałem się jechać, bałem się tej wstrząsającej zmiany w moim uregulowanym, spokojnym życiu, to znaczy, Jan Wroński się bał; dziś trudno mi zrozumieć tego człowieka, tak że muszę pisać o nim w trzeciej osobie, to bezpieczniej. – Słuchaj, Tadeusz – mówił Jan Wroński, poeta – ja czuję, czuję, rozumiesz, że to mój koniec. Ja... ja się nie nadaję. Widzisz mnie mieszkającego z kimś w jednym pokoju? Nie znoszę wyjeżdżać! Boję się podróżować! W ogóle boję się. Ja tam zginę, rozumiesz? Zniszczę swoje życie, rozumiesz?! Wi... widziałeś kiedy takiego idiotę? Tyle się namordowałem, żeby stworzyć sobie względną stabilizację, ty wiesz, bracie, ile się namordowałem, i... i co robię? – Jedziesz do Szwajcarii na zaproszenie pięknej kobiety, która zrobiła ci ten zaszczyt, że zakochała się w tobie – wyrecytował flegmatycznie Tadeusz i wyjął z barku butelkę „Napoleona”. – Napijesz się? Ale... ale... a propos, przepraszam, że ja tak prozaicznie i tak brutalnie ale – ciągnął, oglądając pod światło duży baniasty kieliszek – z czego ty tam właściwie zamierzasz żyć? – J...jak to z czego? – wyjąkał Jan Wroński, z trudem odrywając wzrok od przepaści, która zachęcająco rozwierała się u jego stóp. – No... – mruknął Tadeusz, nadziewając kostkę sera na wykałaczkę – zamierzasz być na utrzymaniu tej pięknej pani? – Mam sto dziesięć dolarów – odparł nieco przytomniej Jan Wroński. – A poza tym mam siostrę w Mediolanie, może coś dośle. A poza tym to nieważne, bo Marta tam nie zostanie. Już by wróciła, gdyby nie podpisała sześciomiesięcznego kontraktu. Jestem tego absolutnie pewny. Ona tam nie wytrzymuje, zrobiła błąd, że wyjechała, i już wie o tym, upada ze zmęczenia, rozumiesz? Wrócimy razem w sierpniu. – Hm... – mruknął Tadeusz unosząc w górę kieliszek, któremu przyglądał się z dziwną uporczywością. – No to wypijmy. Za wasz szczęśliwy powrót, czin-czin. Zabrzęczało szkło i zabrzęczały kawaleryjskie szable na ścianie, nie wiem dlaczego te szable zabrzęczały, stuknęliśmy się kieliszkami według dawnego zwyczaju, ale szable, nie rozumiem, wisiały na ścianie skrzyżowane i – teoretycznie rzecz biorąc – mogły zabrzęczeć, mogły się stuknąć lekko, ot, nieobowiązujące zaproszenie do tańca, nie wiem, może dom się trochę zatrząsł, Tadeusz mieszka na jedenastym piętrze, sam szczyt, toto się kołysze, zwłaszcza jak w dole przejeżdżają pociągi, może przejechał pociąg, nie wiem, co z tymi szablami, słyszę, że brzęczą, słyszę brzęk szkła, powinienem zapytać Tadeusza, to było tak dawno, przeszło rok temu, może chciałem przebić się jedną z tych szabel, wszystko możliwe, skoro Jan Wroński wariował ze strachu i wielkiej nad sobą żałości. – Tylko jednego nie boję się w tej chwili – oznajmił, już z alkoholowymi wypiekami na policzkach. – Wyjątkowo nie boję się lotu. A wiesz dlaczego, bracie? Dlatego że na pewno nic mi się nie stanie. A wiesz dlaczego? Dlatego że ona chce, żebym doleciał, rozumiesz? Nie ma siły na ten samolot. Doleci, bo ona tego chce... – Amen – dokończył Tadeusz, jego gruba dolna warga opadła nadając mu wygląd bożego prostaczka, znam dobrze tę twarz, właził w nią jak ślimak w skorupę, kiedy nie chciał ujawnić miotających nim uczuć, ta dolna warga, rany boskie, Tadeusz, przestań, już teraz zawsze będę widział debila Richat, zejdź mi z oczu, wszystko jedno który, bij, kto w Boga wierzy, szablę, konia, coś mi się dziś ładnego śniło, aha, zielone jezioro, zasłony w naszym pokoju też były zielone i zielona była narzuta na tapczanie, a komary, jakiego właściwie koloru są komary, nikt nie ma czasu, żeby się przyjrzeć, od razu wali, ledwo siądzie – zabijasz, a przecież mają jakiś kolor, komary zaczęły się dopiero w czerwcu, a ja chcę kwietnia, zielonego kwietnia, 76 otwarte okna i te długie wieczory przy nocnej lampce tuż przed snem, kiedy patrzyłaś na mnie wsparta na łokciu, patrzyłaś na mnie leżącego, przyglądałaś mi się i przyglądałaś oczami, których wyrazu nie zapomnę póki, w których zachwyt i niepojęta czujna zachłanność; opisać to spojrzenie! Może najpierw opiszę pokój. Wreszcie ten. Bałem się wyjeżdżając: jeden pokój, jeden tapczan, dobry Boże, bałem się, a ledwo wszedłem do tego pokoju, wiedziałem: to jest moje miejsce na ziemi, bo to moje warszawskie było, a teraz jakby wcale go nie było, cały świat został za drzwiami tego pokoju, całe pluskające morze, a tu wyspa zielona, choć przecież więcej czerni niż zieleni, i mimo tej czerni. Ja czarnego koloru nie znoszę. Upodobanie do czerni odeszło wraz z okresem biedy i choroby; kiedy byłem pod wozem, miałem nieprzytomne ciągoty do czarnego, najchętniej ubierałbym się jak karawaniarz czy żałobnik, czerń chłodziła, czerń współgrała, czerń podkreślała, a potem wyrzuciłem wszystko, co czarne, z czerni, na widok czerni ogarniał mnie wstręt i lęk, nie chciałem, unikałem, odciąłem się raz na zawsze; w tym pokoju meble były czarne. Zabawne: ledwo to napisałem, ledwo stwierdziłem czarno na białym, poczułem niepokój, taki jakiś lekki popłoch, mrowienie w rękach, zaraz, cofnijmy się trochę, miałem ochotę coś zrobić z rękami, aha, wiedząc, że wreszcie ten pokój, miałem ochotę osłaniać temat, jak palacz osłania zapaloną na wietrze zapałkę, osłaniałem, czyżbym poparzył dłonie, nie rozumiem, dlaczego te czarne meble, które lubiłem, nagle ruszyły do przodu, jakby grożąc, może niepotrzebnie wspomniałem biedę i chorobę: wilk siedzi w lesie i czeka, żeby go wywołać, a przecież tyle pisałem o czerni, i nic, po prostu kontrast dla bieli, czarno-biała szachownica, po której skacze mój konik, właśnie jest na białym polu, na białym, powtarzam, zapalam zapałkę, robię zaciszne, przytulne miejsce, miejsce osłonięte, zaglądam przez szparę, widzę szczęście, to jest, chciałem powiedzieć, widzę pokój, jest duży, podłużny, na wprost drzwi okno w głębokiej wnęce, duży biały parapet, w oknie miękkie zielone zasłony, przy oknie duży prostokątny stół z lśniącoczarnego drzewa, przy nim jedno lśniącoczarne krzesło z wysokim oparciem, tuż za stołem, z prawej strony patrząc, ciągle od drzwi, lśniącoczarny mały niby-stolik, dwa blaty, na górnym radio tranzystorowe, na dolnym książki, ten niby-stoliczek stoi przy tapczanie (który przylega do ściany), a tapczan większy niż pojedynczy, mniejszy niż podwójny, ot, na półtorej osoby, przykryty miękką zieloną narzutą z tego samego materiału co zasłony w oknie, z lewej strony stołu lśniący niby-stolik pod maszynę do pisania i okrągły wiklinowy fotel z czerwoną poduszką, ten fotel zabierałem do pisania (piszę ręcznie, a dopiero potem przepisuję), pisałem przy lśniącoczarnym niby-stoliku stojącym w nogach tapczanu; za moim stolikiem, w stronę drzwi – duża lśniącoczarna komoda z szufladami, za komodą zasłona skrywająca umywalkę, na podłodze duży dywan, a i jeszcze, byłbym zapomniał, pod ścianą po lewej stronie (patrząc od strony drzwi), mniej więcej pośrodku, jeszcze jeden lśniącoczarny niby-stolik, wysoki, na wysokich nóżkach, tam zawsze stał wazonik z długą gałązką bluszczu, gałązkę zrywaliśmy w szpitalnym parku, rozpinałaś zielone listki po ścianie, usychały, więc zrywaliśmy nowe gałązki, nie tylko bluszczu zresztą, musiałaś mieć pełno zieleni wokół siebie, zieleń, kwiaty, lubiłem zrywać kwiaty dla ciebie, polne kwiaty, nawet maki, choć trudno było donieść nie uroniwszy czerwonych płatków, ach, i jeszcze byłbym zapomniał, była szafa w ścianie, biała szafa w ścianie, na wprost, jeżeli patrzyło się od okna (innymi słowy, koło umywalki), a na drzwiach pokoju po powrocie z Hiszpanii powiesiłaś plakat, który dostaliśmy w biurze turystycznym w Geronie, barwny obraz Cadaqués, nie lubiłem tego plakatu, no bo właśnie Cadaqués, a mnie w Cadaqués dopadło to coś, na co potem o mało nie umarłem w La Escali; a swoją drogą, ciekawe: widzę teraz, ile czerni było w tym pokoju, a ja jej nie widziałem; ledwo o nim pomyślę, wstaje we mnie jasność. Pokój właściwie był dosyć ciemny, wąskie okno wychodziło na wschód, ale we mnie jasność, wystarczyło spojrzeć w okno, nawet od progu, i od razu dalszy ciąg, przedłużenie, zielona przestrzeń, swobodna przestrzeń pól zielonych, jezioro dymiące zza drzew i wspaniały łańcuch gór, EKG (czy też może EEG?) Ziemi, nierówny, ostry zapis w błękicie, czy to 77 dlatego, czy ze względu na ów dalszy ciąg, myśląc o tamtym naszym pokoju, myślę, że był głęboki, wchodząc zanurzam się weń, zanurzam się w jasność, chłodną, kojącą, nie zdołam jej zgasić wyliczaniem, choć ujawniło tyle czerni. To w tym pokoju obchodziłem najszczęśliwsze urodziny w swoim życiu, stuknęła czterdziestka, musiałem przeżyć czterdzieści lat, by na własnej skórze doznać, co to znaczy być tak zwyczajnie, po ludzku szczęśliwym, zwyczajne ludzkie szczęście nie do opisania, a i wstyd się przyznać, kto w dzisiejszych czasach przyznaje się do szczęścia, a ja już nie pierwszy raz, choć tyle nieszczęść fotogenicznych na podorędziu, moja wina, nie obiecuję poprawy, walczę z czernią i będę walczył do ostatniego tchu, aż padnę; pani, madame Perret, prawie zawsze ubrana była na czarno, nie wiem, pani wybór czy pielęgniarek, zielone były tylko skarpetki, które zrobiła pani na drutach dla swego męża. Trudno mi wytłumaczyć, dlaczego teraz pomyślałem o pani, madame Perret, musiałbym odtworzyć krok po kroku to, co przeleciało w błysku, a ostatecznie doprowadziło do nocy i do snów, i do poczucia winy, sądu i zebrania grupy chorych w „Les Meries”, na początku był tylko błysk, obrazy szybsze niż słowa, a może szybsze niż światło, czy to trwało sekundę, a, już pani jest, madame Perret, już panią widzę, ale zawrócę, wyświetlę to jeszcze raz w zwolnionym tempie: najpierw tapczan, już nie przykryty zieloną narzutą, zielona narzuta, niezbyt porządnie złożona, bo to ja zdejmowałem, leży na fotelu, służąc za posłanie misiowi, miś zasypia, ale my nie śpimy jeszcze, spójrz, Marto, jaki to przytulny kąt, może dlatego, że jest tak nieprawdopodobnie cicho; nic tak cudownie nie izoluje od świata jak cisza, jesteśmy sami na świecie, bo jest cicho, jezioro ciszy, łódź w sitowiu, od uchylonego okna lekki powiew, wsparta na łokciu patrzysz na mnie, głupio mi, bo patrzysz, nie mogę przecież stale unikać twego wzroku, trudno, żebym patrzył w sufit, kiedy jesteś tak blisko, niepokoi mnie twój wzrok, to twoje przyglądanie się, niejednokrotnie potem usiłowałem je odgadnąć, przybliżyć, miałaś, tak patrząc, oczy zupełnie inne, niż miałaś, nawet kształt jakby się zmieniał, zwłaszcza wykrój powiek; niedawno całkiem przypadkiem odnalazłem te oczy w innej twarzy. Jest takie zdjęcie Prousta umieszczone przed tytułową stroną książki Maurois W poszukiwaniu Marcela Prousta, Proust wspiera głowę na ręce, jeden palec mocno wgłębiony w policzek, ale nie o palec chodzi, choć ty podobnie wspierałaś głowę na ręce, tylko o oczy, wykrój powiek i spojrzenie, ciężkie, czujne, oglądające – jak twoje, z tym, że u ciebie jeszcze zachwyt i więcej zachłanności, silniejsze wsysanie; właściwie nie wiem, jak się czułem, kiedy tak patrzyłaś, wiem jednak, że kiedy komary zmusiły nas do wcześniejszego gaszenia światła, bardzo mi tego twojego patrzenia brakowało; przychodzi mi do głowy, że wiele spraw potoczyłoby się inaczej, gdyby nie komary, twoje patrzenie na mnie przed snem strzegło mnie przed nocnymi ciemnościami twoich myśli. Brr... drżę na samą myśl o nocnych ciemnościach twoich myśli, a zbliżam się do nich nieuchronnie, już widzę, coraz bliżej jest pani, madame Perret, już widzę panią, zmartwiałą przed niewidzialnym sądem, ale jeszcze odwrócę oczy, jeszcze nasz tapczan, Marto, patrzysz na mnie, a za chwilę zaczniesz mnie całować lekkimi, drobnymi pocałunkami, nie, nie mogę się tego wyrzec, w imię czego, całuj mnie, Marto, domyślałem się, że tymi lekkimi, drobnymi dotknięciami warg wyznajesz mi to, czego nie potrafisz powiedzieć, że piszesz na moim ciele, nie wiedziałaś, że się domyślam, a chciałaś, więc pewnego wieczoru niespodziewanie wstałaś, spojrzałaś na mnie okropnie tajemniczo, ale z czułością, morze czułości, w którego falach kołysała się łódeczka z tajemnicą, patrzyłem zaintrygowany, jak szłaś ku stojącej na lśniącoczarnym niby-stoliku maszynie do pisania, widok na pewno wart był mszy, choćby z powodu piżamki: miałaś taką lekką przejrzystą piżamkę, takie dwa razy nic z czegoś powiewnego, przejrzystego, a wychodząc z całkiem słusznego założenia, że dwa razy nic daje nic, nosiłaś tylko to górne nic, krótką bluzeczkę z wielkim dekoltem obszytym zalotną falbanką, bardzo lubiłem tę falbankę, prawie tak bardzo jak twój lekki biały szal, szal ma chyba tylko tę przewagę, że biały, chyba tylko tę, lubiłem tę piżamkę, wyłaniałaś się z niej jak Wenus z piany, zaraz, nie Wenus, Nefretete, bo ja wiem, czy Nefretete, włosy ci odrosły, wiły się niesfornie, Nefretete została w Warszawie, w moim pokoju, tak, ona tu jest, ona tu 78 jest, piękna zagadkowa nieznajoma, którą kochałem; trudno mi było, Marto, przyzwyczaić się do twojej nowej głowy, do twojej głowy całej w ciemnych puklach i ciemnych wicherkach, to śliczna główka, mniej nieprzystępna, bardziej kobieca, zwłaszcza kiedy ta piżama frufruwająca wokół, chyba jednak – o, nigdy niesyci – nosiłem w sobie, nie wiedząc, nostalgiczną tęsknotę za Nefretete, jak ty, mimo mego przyjazdu, nie przestałaś tęsknić do romantycznego poety, który klęczał przy fotelu, podawał ci znakomitą herbatę i nieco mniej znakomitą jajecznicę na kolację (tudzież banany na deser) i opowiadał ci bajki, wiem, że tęskniłaś, a i ty wiedziałaś: był taki dzień, pogodny, lipcowy, upał ścielił się lśniącymi warstwami w gałęziach cedrów i topól, obezwładniał ptaki i nieszczęsnego Greniera, one nie śpiewały, a on nie krakał, może spał, czasem przecież spał, a może obgryzał palce, odprowadzałem cię do „Mouettes”, wracałaś po przerwie obiadowej i jak zwykle cię odprowadziłem, pamiętam, byliśmy smutni oboje, przygaszeni, zbliżał się mój wyjazd, musiałem na trzy miesiące wrócić do Warszawy, odwlekałem, ale musiałem, odwlekałem. – ryzykując, moja wiza dawno straciła ważność, wykombinowaliśmy na „w razie czego”, że liczy się faktyczny czas pobytu, a ja sporo podróżowałem, a teoretycznie mogłem jeszcze więcej, to był taki pretekst na „w razie czego”, na wszelki wypadek zaś, by uniknąć komplikacji, miałem odlecieć nie z Genewy, bo na tym lotnisku zawsze sprawdzają paszporty, lecz z Mediolanu, wszystko było obmyślone, zaplanowane, ale dzień zbliżał się, zresztą byliśmy smutni nie tylko dlatego, to była już połowa naszego d n i a , samo południe, ciężkie od dojrzałych burz, jedna właśnie przewaliła się nad nami, cichy smutek po burzy, staliśmy na podjeździe przy „Les Mouettes”, owiani cichym smutkiem po burzy. – Zawiodłaś się na mnie, Marto? – Nie, to nie to. To raczej ty się zawiodłeś. Ale jest coś... – Co, Marto? Milczałaś długo, milczałaś owiana cichym smutkiem, czekałem owiany cichym smutkiem, czułem słowa wzbierające, czekałem, wiedziałem, powiesz coś, co trudno ci powiedzieć, zupełnie jednak nie wiedziałem co, nie domyśliłem się, choć różne przypuszczenia przebiegały mi przez głowę. – Nie opowiadałeś bajek – powiedziałaś wreszcie ledwo dosłyszalnie, samymi wargami, jakby zdrętwiałymi. To nie był żart, to była prawda spod serca, a mnie nawet nie przyszło do głowy, stałem owiany cichym smutkiem, stałem w milczeniu, cóż mówić, jak wytłumaczyć, bajki mogłem albo wymyślać, albo przeżywać, nie umiem inaczej, przeżywałem bajkę, więc nawet mi nie przyszło do głowy, żeby opowiadać. – Na przykład kiedy widziałeś, że opadają mnie te paskudne myśliska z czarnymi ogonami i robiłam ci scenę, zamiast mówić mi to wszystko, co i tak sama wiedziałam, tylko w danej chwili nie byłam w stanie tego przyznać, mogłeś usiąść koło mnie, wziąć mnie za rękę i opowiedzieć mi bajkę, to byłoby dużo, dużo lepiej. Ach, nie, nieszczęsny Grenier nie zakrakał w tym momencie, choć gdybym pisał powieść, to właśnie w tym momencie rozległoby się owo nieludzkie ochrypłe krakanie, ale nie piszę powieści, więc Grenier nie zakrakał, a i ja ciągle milczałem, co miałem mówić, poszłaś do pracy, ja zaś – owiany cichym smutkiem – wracałem alejką wyrąbaną w upale, wlokłem się noga za nogą i patrzyłem na góry, czasem na jezioro, częściej ma góry, a teraz patrzę na ciebie, wstałaś z tapczanu i idziesz do stolika z maszyną marki „Erica”, pożyczoną od socjoterapeutki Mille Oumacllouf, sam nie wiem, czy mam patrzeć na motylą piżamkę, czy na twój tyłeczek, szczyciłaś się nim, i słusznie, bo w kształcie gruszki, a nie jabłka (czyli bardziej wytworny, szlachetniejszy w wyrazie), „figę z makiem dam ci gruszkę” – taką replikę usłyszałem dziś w Łazienkach podczas mego codziennego spaceru, mówiła ze świętym oburzeniem dziewczynka z przedszkolnej grupy, no i popatrz, zagniewany maluch zakłócił tok opowieści i tak pełnej zakłóceń (i to w jakim momencie), wybacz, przyznaj, że to ładne: „figę z 79 makiem dam ci gruszkę”, genialne, a jeszcze w dodatku szumiała łabędzia pieśń spadających liści, jakże mogłem nie zapamiętać, dobrze, przestaję, już siedzisz przy maszynie i piszesz, w przeciwieństwie do mnie wolisz pisać od razu na maszynie, a piszesz wszystkimi dziesięcioma palcami, więc siedzisz przy maszynie, powiewna falbanka trzepocze, ot, małe zabawne skrzydełka, wstążeczka podtrzymująca na piersi, ach, rozwiązała się, naprawdę skrzydełka, trzepocą, trzepocą, a ty wszystkimi dziesięcioma palcami piszesz na białej kartce papieru to, co ustami przed chwilą pisałaś na moim ciele, jeszcze tego nie wiem, jeszcze nie wiem, co piszesz, czekam spoglądając na ciebie z czułym rozbawieniem, niedługo pisałaś, jednym tchem napisałaś, wykręciłaś kartkę i przybiegłaś do mnie, dałaś ma kartkę, przeczytałem to, co, jak twierdziłaś, nie może zabrzmieć, a czego – jak twierdziłaś – czasem się domyślam i wtedy moje oczy są szczęśliwe, a czasem nie, i wtedy moje oczy zmieniają barwę z bursztynowego miodu na miód leśny, słodko, słodko, więc będziesz pisać to, co nie może zabrzmieć, ustami na moim ciele tak długo, aż może kiedyś odczytam, skreśliłaś to „może kiedyś odczytasz”, bo niebacznie powiedziałem, że odczytałem; nie pamiętam, czy właśnie od tego wieczoru przestałaś mnie całować tymi drobnymi, lekkimi pocałunkami, czy też dopiero, kiedy komary, zupełnie nie pamiętam, pamiętam, przestałaś, a ja kartkę złożyłem na czworo, schowałem do portfelu, nosiłem przy sobie, nosiłbym na sercu, czemu nie, nosiłem w portfelu twoje „kocham cię” napisane czarno na białym; przed paroma dniami wyjąłem z portfelu i schowałem do archiwum, kartka bardzo się zniszczyła od noszenia w portfelu, a chcę uchronić, niech zostanie ślad, dowód, że czerń i biel w jednym stały domu, że miewałem oczy jak bursztynowy miód, choć szczerze mówiąc, wolę leśny, ładniej pachnie, mniejsza o zapach, mniejsza o kolor, tyle szczęścia, wróciłaś na tapczan, pod koc, odnalazłaś swoje miejsce; ach, wtedy skutecznie zastępowałem ci kota, zasypiałaś w moich ramionach bez tabletki, nic, nawet połówki relanium. Niestety nie miałem wpływu na twoje sny. Leżałem wśród ciemnej nocy i słuchałem, jak się męczysz rozszarpywana przez erynie, płakałaś, zgrzytałaś zębami, jęczałaś, czasem kwiliłaś jak chore dziecko, straszne były te moje-twoje noce, zwłaszcza od momentu gdy przyszło zawiadomienie, że decyzją Senatu zostałaś za samowolne opuszczenie pracy skreślona z listy pracowników naukowych Akademii. Nie spodziewałaś się tego, ale twoje sny wiedziały wcześniej, zresztą w odpowiedzi na prośbę o dwuletni bezpłatny urlop otrzymałaś, owszem, otrzymałaś urlop, ale tylko do chwili, gdy wypowie się ministerstwo. Wypowiedziało się odmownie, wezwana na komisję dyscyplinarną naturalnie nie stawiłaś się i wtedy przyszło to zawiadomienie o skreśleniu, nie mogłaś uwierzyć, choć miałaś czarno na białym. – Tyle razy mi powtarzali, że jestem taka cenna i niezastąpiona. Nigdzie nie chcieli mnie puścić – mówiłaś wstrząśnięta bardziej być może, niż chciałaś to okazać. – Byłam jak chłop pańszczyźniany przypisany do ziemi. Dostałam kiedyś francuskie stypendium na studia w Instytucie Psychoanalizy w Paryżu. Ministerstwo wyraziło zgodę, a uczelnia nie. Zaproponowano mi trzyletnią pracę w Afryce – znowu to samo. Rozumiesz, wkoło Macieju; albo ministerstwo stawiało veto, albo uczelnia, bo musi być zgoda obu. Nigdy bym nigdzie nie wyjechała, gdybym czekała, aż oni się zgodzą! A teraz popatrz, prosiłam o dwuletni urlop, to mnie skreślają i potem będzie się nazywało, że „wybrałam wolność”! I przecież po co wyjechałam? Nie po to, żeby się dorabiać, a mogłabym, tylko po to, żeby za własne, ciężko zarobione pieniądze uzyskać kwalifikacje, których nikt w Polsce nie ma, a dzięki którym mogłabym wykształcić całą kadrę specjalistów! Czy to nie idiotyzm, no powiedz sam? Nie wiem, czy coś powiedziałem, może tylko słuchałem, chyba tylko to mogłem zrobić, słuchać i może jeszcze patrzeć współczująco; jeżeli chodzi o motywy twego wyjazdu, przyznaję, byłem i jestem autentycznie skołowany, może to tylko odbicie twego własnego skołowania, co miałem myśleć, nie wiem, co miałem myśleć, istotnie, w przededniu wyjazdu złożyłaś podanie o urlop, na decyzję w tej sprawie czekałaś w straszliwym napięciu, skreślona, napisałaś odwołanie do ministerstwa, wyjaśniając swoje cele i zamiary, nigdy nie otrzymałaś 80 odpowiedzi, długo nie mogłaś uwierzyć, że nie otrzymasz. – Jest taka ustawa, że na każde pismo obywatel musi otrzymać odpowiedź – powtarzałaś z uporem, widziałem, co się z tobą działo, kiedy w bibliotece MOZ (podałaś adres siedziby Międzynarodowej Organizacji Zdrowia) pytałaś, czy dla ciebie nie ma korespondencji, denerwowałaś się do tego stopnia, że po pewnym czasie nie chciałaś, abym był obecny przy tym, kiedy pytasz, szłaś sama, ale widziałem twoją twarz, kiedy wracałaś, wiedziałem, że nie wracasz prosto do mnie, że musisz pójść do toalety, a potem wracałaś bardzo blada, a ja bałem się nocy, bałem się twoich snów, twoich sennych koszmarów, widziałem to wszystko, mogę zaświadczyć, ale wiem też, że wyjeżdżając czułaś się jak idąca na śmierć Antygona, choć nikt poza tobą cię do tej śmierci nie zmuszał, ale był i taki moment, no co miałem myśleć, był taki wieczór, późny wieczór w „Le Point du Jour”, zadzwonił telefon, podeszłaś: – Wrocław – powiedziałaś, nie spodziewałaś się tego telefonu, zlękłaś się, a jak na złość coś tam szwankowało, trwało to dobrą chwilę, stałaś w drzwiach pokoju, za tobą ciemność korytarza, ja dosyć daleko, na tapczanie (już się położyliśmy), ale przysiągłbym, że słyszę bicie twego serca, wreszcie: „proszę mówić”, rozmawiałaś, nic się nie stało, odłożyłaś słuchawkę, postąpiłaś parę kroków w głąb pokoju, zatrzymałaś się, jakbyś nie miała siły iść dalej, miałaś twarz tak zmienioną, że zaniepokoiłem się całkiem serio, twoje oczy rozszerzone, jakby coś odpierające, spojrzenie zwrócone do wewnątrz, przepaść w tych oczach, otchłań, usiadłem. – To Aleksander. Myślałam... myślałam, że coś im się stało, że któreś zachorowało. Przeżyłam straszny moment. Zastanawiałam się, co bym zrobiła, gdyby... I wiesz – długa pauza – nie wróciłabym. Nie wrócę, nawet gdyby któreś umierało. Nie patrzyłaś na mnie mówiąc, patrzyłaś w głąb siebie, a oczy miałaś takie, jakby to, co widziałaś, budziło w tobie autentyczną zgrozę, stałaś pośrodku pokoju w bladoróżowej nocnej koszulce – i tu wokół dużego dekoltu zalotna falbanka – wyglądałaś uroczo i wzruszająco w tej koszulce, szczupła, dziewczęca, coś bezradnego, wołającego o pomoc, piękna, chorobliwie delikatna twarz w obramowaniu gęstych ciemnych loków, patrzyłem, co myślałem, nie wiem, co myślałem, co miałem myśleć: nigdy nie byłem matką, nic nie myślałem, wróciłaś na tapczan, zrobiłem ci miejsce, drżałaś, ba, trzęsłaś się cała, dygotałaś, więc przytuliłem cię mocno i czekałem, aż uspokoisz się w cieple, ponad twoją głową przytuloną do mojej piersi patrzyłem w mrok, często tak patrzyłem ponad twoją przytuloną głową – w mrok, zasypiałaś, spałaś, a ja patrzyłem, ramię mi drętwiało, nie zważałem, wiedziałem, dopóki śpisz w moich ramionach, śpisz spokojnie, wiedziałem, co będzie, gdy się odwrócisz, czas płynął odmierzany twoim oddechem, patrzyłem w mrok, aż wreszcie w jakiejś chwili: – ramię ci zdrętwiało – mówiłaś sennie, częściej nic nie mówiłaś, muskałaś sennymi wargami mój policzek i odwracałaś się na bok, a ja jeszcze długo nie mogłem zasnąć i nawet gdybym nie chciał słuchać – musiałem słyszeć, jak męczysz się we śnie rozszarpywana przez erynie, torturowana; jakże męczeńskie były twoje noce, rano budziłaś się zmęczona, nie do życia. – Znowu mi się śniło, że byłam we Wrocławiu, uciekałam, nie mogłam nigdzie trafić, złapali mnie, odprawiali nade mną sąd, sądzili mnie za zdradę, za to, że opuściłam kraj... Ten sen stale wracał, o odprawianym nad tobą sądzie; musiałaś mieć nieliche poczucie winy, tym silniej działające, że wyparte, bardzo od pierwszego dnia tęskniłaś do kraju, już pierwszego dnia żałowałaś, że nie wzięłaś biletu powrotnego, już drugiego „brałaś w ręce słowa polskie, własne” i wpatrywałaś się w nie jak w zaczarowaną kulę, pełną magicznego, przyciągającego cię blasku, trzeciego pisałaś: „co ja tu robię, Janku? Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem”, piątego: „zbudziłam się dziś o trzeciej w nocy z wielkim niepokojem. Nie zgadniesz, skąd pochodził ten niepokój. Otóż śniłam po francusku. Makabra. No i już do rana nie mogłam usnąć”, a minęły zaledwie dwie niedziele: „och, Janku, gdybyś wiedział, jak mi się wszystko znudziło. Co? Wszystko tu. I weekendowe obiady w luksusowych restauracjach. I kawy w pięknych kawiarniach. I mieszanie herbaty trzonkiem szczoteczki do zębów, bo ciągle zapominam poprosić o łyżeczkę. I ohydna wędlina, którą sobie kupiłam, a teraz 81 chcąc nie chcąc jem. Zjadłabym zamiast krewetek kawałek dobrej polskiej kiełbasy. A zamiast świetnego białego pieczywa kromkę zwykłego polskiego chleba”; znasz swój kraj jak mało kto, zjeździłaś go wszerz i wzdłuż, potem zjechaliśmy prawie pół Europy, a ty ciągle porównywałaś: – owszem, cudowne – mówiłaś patrząc – ale widziałeś nasz Szlak Orlich Gniazd?... – Nie widziałem i wściekłaś się na mnie, mówiłaś, że to wstyd, żebym tak nie znał własnego kraju, a kiedy wyjeżdżałem w połowie d n i a , spisałaś mi na kartce wszystkie miejsca, które muszę zobaczyć, które koniecznie muszę zobaczyć; ja w taki sposób nie tęskniłem, czemu miałem tęsknić w taki sposób, skoro wiedziałem, że niedługo wrócę, twoja tęsknota była nostalgią wygnańca, może zawsze czułaś się wygnańcem, może wszędzie czułaś się wygnańcem, ale twoje sny, ale ten odprawiany nad tobą sąd... Wariaci mają normalne sny. Nie wiem, jakie pani ma sny, madame Perret, nigdy pani o to nie zapytałem, nie wiem zresztą, czy potrafiłaby pani coś powiedzieć, wiem, że pani koszmary przeżywa na jawie, madame Perret, ale to nie o pani myślę, kiedy sobie przypominam panią stojącą przed niewidzialnym sądem, kiedy odtwarzam w sobie tamto wstrząsające przeżycie, wtedy na pewno ubrana była pani, na czarno, madame Perret, miała pani ma sobie czarną spódnicę i czarny, zapięty po szyję sweterek i nawet pani szare włosy we wspomnieniu wydają mi się czarne, może tak bardzo zapamiętałem czerń, bo obok pani siedział pielęgniarz, naturalnie w białym fartuchu, a ja sam swój biały fartuch nosiłem zaledwie od kilku dni, odbywałem właśnie dwutygodniowy dzienny staż jako pomocnik pielęgniarza, musiałem odbyć taki staż, aby otrzymać pracę, którą chciałem otrzymać, a chciałem pracować wieczorem, by w dzień mieć czas na pisanie, to Febe, pielęgniarka z twojego, Marto, pawilonu, wpadła na pomysł, Febe bardzo ci była życzliwa, to ona, ta niemłoda Mulatka o ciemnej, jakby spieczonej twarzy, dostarczyła ci niemal wszystkiego, kiedy wynajęłaś domek, wynajęłaś nieumeblowany, a nie miałaś nic, więc Febe wszystko zniosła, od łóżek polowych po zastawę stołową i telewizor. Zadziwiające, Marto, jak tobie ludzie pomagają, widziałem, byłem świadkiem, zresztą co tu zadziwiającego, taka jesteś krucha, delikatna, dziewczęca i urocza, tak szeroko otwierasz oczy wielkie, niewinne: – że też ludzie tak się na mnie nabierają – powiedziałaś kiedyś, wróciwszy z zebrania, a stale przecież mówisz, że wszystko sama, skarżysz się, że nikt nigdy ci nie pomaga, twierdzisz, że nikomu nic nie zawdzięczasz, nie widzisz, nie pamiętasz, wynajdujesz preteksty, aby móc nie odczuwać wdzięczności, nie chcesz widzieć bezinteresowności, ona niepokoi cię, przeraża, wszędzie doszukujesz się korzyści, cały twój analityczny umysł nastawiony jest na znajdowanie dwuznacznych intencji; psychoanaliza dała ci do ręki wymarzoną broń, tego przede wszystkim się nauczyłaś; że musi być ciemna strona, i wpatrzona w te usprawiedliwiające cię ciemności oślepłaś, nie widzisz w świetle, zapatrzona w ciemność, przeoczasz „drobnostkę”: że medal ma dwie strony, że w ciemność wchodzi się po światło; ogarnia mnie pusty śmiech, gdy sobie przypominam, jak bardzo niepokoiło cię, że właściwie nie możesz zrozumieć, dlaczego Etienne ożenił się z tobą, bezinteresowność jego gestu narzucała się z taką siłą, że nawet ty byłaś pod wrażeniem, jakże dręczyło cię nieznośne przypuszczenie, że to chyba coś czystego, że nie znajdziesz nic, szalałaś umęczona, a ja, który nie mogłem znieść twojego niepokoju, który znałem twoje noce, tchórzliwie, bezmyślnie pomagałem ci uspokoić sumienie, pomagałem zresztą i w związku z Febe, byłem twoim echem, znając prawdę przytakiwałem (zamiast przekonywać), potwierdzałem, sam wynajdywałem dowody, choć wszystko się we mnie buntowało przeciw twoim interpretacjom, ciężko za to potem zapłaciłem, co z tego... Wtedy jednak, kiedy zwierzyłem się Febe ze swoich kłopotów, jeszcze nie wiedziałem, co ja wiedziałem, owszem, coś wiedziałem, że muszę zarobić przynajmniej na życie: – Pani rozumie, mademoiselle, bodaj na życie, więcej nie potrzebuję, ale mogę robić tylko coś takiego, co nie przeszkodzi mi za bardzo w mojej własnej pracy. 82 Siedziała na pluszowej kanapie w swoim nadmiernie zagraconym pokoju, tyle oddała, zniosła do ciebie, a tyle jej jeszcze zostało, ciężkie, mieszczańskie meble, solidne, bogate, jak trzeba, żeby się zakorzenić w solidnym świecie, zwłaszcza jeżeli się skrzętnie ukrywa tę kroplę afrykańskiej krwi barwiącej skórę na śniado; pełno bibelotów, maskotek odczyniających uroki, ach, ta kanapa, budziła we mnie zadumę ta pluszowa kanapa, a mademoiselle Febe na tej kanapie niby lalka, wyglądała jak lalka z tą zabawną lalkowatą fryzurą, loczek pośrodku głowy, fryzura małej grzecznej dziewczynki (choć tyle siwizny wśród czerni włosów), wiecznie zatroskanej, wiecznie się z całym światem prawującej o swoje i cudze, skrzętna, zapobiegliwa ciemna myszka, zawsze gotowa oddać przysługę; byłaby bardzo śmieszna, gdyby nie dobry uśmiech, trochę zażenowany, raz po raz wybiegający na grube fioletowe wargi, wybiegał i niby rtęć rozdzielał się na dwie kulki, które wpadały do dwóch dołeczków w pełnych policzkach i tam migotały, lubiłem te kuleczki, lubiłem mademoiselle Febe, choć patrząc na nią, czasem musiałem myśleć o cieniu szpitala, o długich latach pracy pośród psychicznie chorych, choć trzeba było wiele cierpliwości, by wysłuchiwać jej zawikłanych monologów, bo o niczym nie potrafiła powiedzieć wprost, zawsze kołowała wokół tematu jak pszczoła wokół kwiatu, na którym nie śmie usiąść, a przy każdym temacie musiała wspomnieć, co mówiła madame Papu, monsieur Grand, mademoiselle Baufeli i inne ważne w jej życiu osoby, byłem cierpliwy, słuchałem – ludzie interesują mnie ponad wszelkie wyobrażenie i lubię ich wysłuchiwać – wysyłałaś mnie do niej, bo jednak trochę cię gryzło sumienie, rzucałaś mnie jak ochłap, na odczepnego, czasem szedłem z własnej woli i chęci, gdy już musiałem, nie wytrzymując napięć, otworzyć do kogoś usta, znaleźć gdzieś odrobinę zwykłego ludzkiego ciepła. Po radę w sprawie pracy przyszedłem w czas niedługi po moim drugim przyjeździe, w połowie d n i a , w kilka dni po twoim ślubie, Marto, powiedziałem to, co przytoczyłem wyżej, i czekałem, mademoiselle Febe spojrzała w przestrzeń, oczy wielkie i wilgotne jak śliwki błyszczały zamyslone. – Mogłabym porozmawiać z Grandem albo z Baufeli, dali ogłoszenie do gazety, ale lepiej kogoś znajomego, teraz nie ma chętnych, nie każdy jednak chce po godzinach, nie jest pan pielęgniarzem, ale Baufeli mówi, że niedługo już i veilleuses nie będzie, pan jako pisarz zna ludzi, jadę z nią do Berna pojutrze, to mogłabym porozmawiać, jej samochód się zepsuł, a ja co miesiąc jeżdżę do matki, ma już prawie dziewięćdziesiąt lat, więc, zresztą Grand, ogłoszenie pewnie się nie ukazało, a jeśli nawet, to przecież może pan... Płynęły słowa, rozumiałem piąte przez dziesiąte, nie miałem pojęcia, kto to Grand, nie miałem pojęcia, kto to Baufeli, wiedziałem tylko, że madame Papu to bogata Greczynka, u której Febe przez szereg lat była prywatną pielęgniarką, niestety w tym monologu zamyślonym ani razu nazwisko Papu nie padło, gorzej, nie padło też nic, co mogłoby mnie oświecić na temat pracy, o której Febe, patrząc w zadumie oczami wielkimi i wilgotnymi, myślała, słuchałem, nie wytrzymałem, a może szkoda, bo dochodziła właśnie do madame Papu: – Kiedy odwiedziłam w tym roku madame Papu... – Je m’excuse, mademoiselle, ale o jakiej właściwie pracy pani myśli? Oczy wróciły z daleka, z samej Grecji, spojrzały na mnie i kuleczki rtęci zalśniły w dołeczkach. – Mais voyons, nie powiedziałam? Więc dali ogłoszenie, że poszukują piquet. – Piquet? – To bardzo proste, kiedy już nie ma nikogo z personelu dziennego, wieczorem i w nocy w pawilonie zostaje z chorymi tylko veileuse i piquet. Veilleuse musi być pielęgniarką, ale pan... To tylko trzy godzimy. Od wpół do ósmej do wpół do jedenastej wieczorem. Piquet musi dotrzymywać towarzystwa chorym, rozmawiać z nimi, oglądać z nimi telewizję itd. i pomagać veilleuse w trudniejszych przypadkach, no i musi spędzać noc w szpitalu, ale może spać, z tym, że veilleuse ma prawo budzić go wtedy, kiedy potrzebuje pomocy, kiedy sobie nie radzi z jakimś pacjentem, ale rzadko budzą, to by było coś w sam raz dla pana, może pan 83 pikietować dwa, trzy razy w tygodniu, to będzie niedużo pieniędzy, ale na życie wystarczy, Więc jak będę jechała z Baufeli, albo może od razu powiem Grandowi, on nie lubi cudzoziemców, ale nie trzeba się przejmować, pan przecież jest pisarzem, w rodzinie madame Papu była jedna poetka, nawet mam książkę z dedykacją, madame Papu mi przysłała, zaraz, gdzie ją mam, nie wiem, votre cousine, la doctoresse, to jest naprawdę ktoś tres bien, to jest dopiero lekarz, zajmuje się chorymi, nie tak jak inni, i pielęgniarzy uczy, zawsze wszystko wytłumaczy, ja mówię tym młodym, chodźcie, słuchajcie, trzeba wiedzieć, co się robi, nie tak, była tu kiedyś jeszcze jedna Polka, madame Fewet, ona też bardzo zajmowała się chorymi, tutaj lekarze, vous savez, nie widzą chorych, ciągle tylko zebrania, młodzi, a votre cousine z taką wiedzą, a nie umie upomnieć się o swoje, wykorzystują ją, wszyscy się wykręcają, a ona idzie, robi swoje i cudze, ale kto doceni, tylko się narazi, tu nie lubią zdolnych, sam pan zobaczy, już zastępca dyrektora, a ona zdrowia nie ma, blada, mizerna, aż żal patrzeć, madame Papu mówiła zawsze... Tak to się zaczęło – w rzece słów. Wartka rzeka słów wypływała z pluszowej kanapy, nie pamiętam, jakiego koloru ta kanapa, wydaje mi się, że bordo, a to niemożliwe, nie wiem, dlaczego niemożliwe, nieważne, pluszowa, plusz zupełnie nie kojarzy się z wodą, ale mnie się skojarzył; w Szwajcarii co rusz potykasz się o jezioro, pluszowe jezioro, przypłynąłem do pani, madame Perret, z pluszowego jeziora, może pani zna takie jeziora, madame Perret, może było takie choć jedno na wielkiej farmie pani rodziców, a może choć jedno jest na pani farmie, gdzie gospodaruje mąż, dla którego w momentach przytomności robi pani na drutach zielone skarpetki, i gdzie jest tyle krów, tyle krów, jeszcze pani nie znam, madame Perret, jeszcze muszę przejść przez dwa gabinety, szef pielęgniarzy, monsieur Grand, wysoki, suchy, małomówny Szwajcar, i wicedyrektor, ani suchy, ani wysoki, ani małomówny, ale niewątpliwie Szwajcar, może jeszcze bardziej Szwajcar, a oto są obaj razem – ten wysoki, suchy, małomówny, w białym fartuchu i ten olśniewający, cały z czerni i bieli, młody dyrektor, mnóstwo czarnych włosów, mnóstwo czarnej brody, dużo olśniewająco białych zębów wybłyskujących z czerni drapieżnym, zwycięskim błyskiem, a co za oczy, błękitne oczy wikinga w tej bynajmniej nie nordyckiej twarzy, dwa błękitne, niewątpliwie szwajcarskie jeziora w czarnej gęstwinie prywatnego lasu, „Propriete privee, entree interdite”, pełno tych tabliczek, na brzegu jeziora, na skraju łąk i lasów, parków, nie dojdziesz, nie przekroczysz, pamiętasz, Marto, jak denerwowały nas te tabliczki, ciebie nawet bardziej niż mnie, ile napsioczyłaś na kapitalistyczne porządki, ale ten facet nie denerwował mnie, siedział rozparty za biurkiem, ja siedziałem rozparty przed biurkiem, tak samo swobodnie i tak samo nonszalancko, uśmiechnął się, rzucił błyszczkę, nie połknąłem, spławik kołysał się na fali mego uśmiechu, hop, leci następna, i znowu się kołysze, uśmiech na uśmiech, czemu nie, mam czas, a takie spojrzenie drapieżne, a zarazem chytre, przyczajone w okrasie drapieżnego, a zarazem chytrze przyczajonego uśmiechu to ja znam, panie dyrektorze, mieszkam z kobietą, którą w tej chwili odnajduję w pana twarzy, j’ai l’habitude, allons y, prenez vos aises. – Monsieur Grand mówił mi, że pan chce u nas pracować... Hm... Pas tres intelligent comme entree en matiere, ale jak powiedziane. Z bardzo inteligentną intonacją, sugerującą głęboki podtekst, nie do przeniknięcia dla zwykłego śmiertelnika i jeszcze w dodatku cudzoziemca tej kategorii. Więc ja panu opowiem małą historyjkę w tym samym tonie, monsieur le directeur, opowiedziałem w tym samym tonie i – popatrz, popatrz, jakby docenił, jakby nić porozumienia, no to się bawimy, panowie. – Pan bardzo dobrze mówi po francusku. Skąd pan zna język? Wiedziałem, że w tym momencie myślał o tobie, nie miał wówczas zbyt wysokiego mniemania o twojej francuszczyźnie, czemu kiedyś dał wyraz w przykry dla ciebie sposób, i wiesz – to już była druga połowa d n i a – nie bez złośliwej satysfakcji pomyślałem, że ci powtórzę, 84 ot, taki błysk, króciusieńki, bo z natury nie jestem złośliwy, a i czasu nie miałem, musiałem odpierać inne błyski, pan dyrektor zbiera się w sobie, szuka pytania, egzamin trwa, un, deux, trois, feu! – Pan będzie sam wśród chorych. Więc najpierw musi poznać pan chociaż trochę zespół leczący... Pauza. Żyłka z błyszczką majta przed moją twarzą. – Rozumiem. Chodzi o to, żebym niechcący nie stawał w poprzek ustalonych metod leczenia, metod postępowania w stosunku do poszczególnych chorych. – A! Cały się podał do przodu, drapieżny, przyczajony, wwiercał się we mnie błękitnymi świdrami, ale zabawa, nie wiejska, nie miejska, zabawa podmiejska, wygra, kto lepiej gra. – A dlaczego? Nie dowierza, bestia! – Między innymi dlatego, że chorzy lubią manipulować otoczeniem – odpowiedziałem. Jeszcze bardziej pochylił się do przodu, już prawie leżał na biurku, torsem we mnie, zęby do przodu, kanibal. – Manipulować? Co to takiego? Zapytał w taki sposób, jakbym użył przypadkowego słowa, a przecież był to jeden z najczęściej używanych terminów, słowo bieżące, moneta obiegowa; świetnie o tym wiedział, ale łapie, łapie, może złapie idiotę na idiotyczne pytanie, jeszcze nie wieczór, ale już dobrze znam, monsieur vice-directeur, ten sposób dawania komuś do zrozumienia, że się go uważa za głupiego, znacznie od siebie głupszego w każdym razie, chce pan, żebym wytłumaczył, wytłumaczę, a jakże, wytłumaczę, tłumaczę lekko, na musującej nucie, lekko uśmiechnięty, musujący. – A! Uwolnił biurko od swego ciężaru, znowu cały w fotelu, rozluźniony, ja też rozluźniony, patrzyliśmy na siebie rozluźnieni. – A zatem – podsumował – najpierw dwutygodniowy dzienny staż, od siódmej do jedenastej. – Od siódmej? Nie znoszę wcześnie wstawać. Nie wytrzymałem, naprawdę nie znoszę wcześnie wstawać, nie wytrzymałem, i jak skoczył! Znowu cały do przodu, promieniejący, czarno-biała burza. – My w Szwajcarii wcześnie wstajemy – rzucił oślepiając mnie wszystkimi zębami; on też nie wytrzymał... Całuj psa w nos – pomyślałem. – U nas w Polsce, panie dyrektorze, wstają wcześnie ci, którzy muszą – odparowałem, do złudzenia naśladując jego ton. Cofnął się, drapieżny uśmiech, powściągnięty, tańczył na jego wargach niby rasowy koń pod jeźdźcem, niemal słyszałem, jak ten koń parska zniecierpliwiony, jeszcze tyle pędu w grających pod lśniącą skórą muskułach. – To... hm... zajęcie może być... nieprzyjemne. Są chorzy geriatryczni, niektórych trzeba myć, ubierać, karmić, spełniać przy nich hm... sanitarne obowiązki. Wio-wiśta, jeszcze gna, jeszcze zmusił go do galopu, a ja na konia motylka, poprawiłem się wygodniej w fotelu, trzepotliwy motylek sfrunął z moich warg, połaskotał końskie chrapy. – Skoro trzeba... Lekko, łaskotliwie, koń nie znarowił się, bądź co bądź nie giez to był, lecz motylek. – Bon – powiedział dyrektor wstając. – Szczegóły uzgodni pan z panem Grand. A ja życzę powodzenia. 85 – Dziękuję. Ja też życzę panu powodzenia. Au revoir. Uścisnął mi rękę energicznie, serdecznie, ja też uścisnąłem mu rękę energicznie, serdecznie, bardzo serdecznie uśmiechnęliśmy się do siebie, suchy, wysoki monsieur Grand asystował dyskretnie, wyszliśmy. Na korytarzu suchy, wysoki monsieur Grand przeprosił mnie i wrócił do dyrektorskiego gabinetu, po sekundzie, znowu w korytarzu, powiedział: – A więc zaczyna pan od piętnastego, dwadzieścia osiem franków za godzinę plus coś tam. – Nie zrozumiałem. – W buanderie wydadzą panu fartuchy. – D’accord, merci bien. Proszę, proszę, dwadzieścia osiem franków, więcej, niż dostają pomocnicy pielęgniarzy, tyle ile otrzymują pikietujący pielęgniarze dyplomowani lub inni pełnoprawni członkowie zespołu leczącego; no cóż, zawsze zdawałem egzaminy na pięć. – Doktor de Bougy był bardzo z pana zadowolony – powiadomiła mnie później mademoiselle Febe. – Zrobił pan bardzo dobre wrażenie. Byłem zadowolony, że pan dyrektor był zadowolony, ale tak w ogóle to wcale nie byłem zadowolony, co to, to nie: nie spodziewałem się tego dziennego stażu. Wystarczyłoby samego wstawania o świcie, samej tej „niezbyt przyjemnej pracy” (czy podjąłbym się jej, gdybym wiedział, co mnie czeka?), a jeszcze w dodatku właśnie zacząłem pisać, pisało mi się dobrze i nic chyba nie wściekało mnie tak bardzo jak to, że będę musiał przerwać, odłożyć, naprawdę wściekałem się na samą myśl o tym, może dlatego tuż przed piętnastym złapałem grypę; szedłem pierwszego ranka chory, wstałem z gorączką, poszedłem, szedłem, ciemność wirowała wokół mnie, gwiazdy ćwierkały na styczniowym niebie, gdyby chociaż trochę śniegu, trochę bieli, nic, błoto, pytałem: po co, w imię czego, na dachu baśniowego domeczku pod kominem drzemał kot, w szufladce twego stolika przy łóżku leżał nowiutki czerwony szwajcarski paszport, ale jeszcze nie rozkwitła magnolia i nie rozkwitły żółte róże, i jeszcze nawet milczą synogarlice, za wcześnie na ich monotonne złowróżbne pohukiwanie, początek drugiej połowy d n i a , gdzież jest świt, daleko, za polami, za szosą, nie zginąłem na tej szosie, zostałem przejechany, ale żyłem, nie byłem kotem, byłem człowiekiem, miałem prawo do długiej, długiej agonii – – Madame Perret, madame Perret, czy pani mnie pamięta, madame Perret? Mija piąty miesiąc od mego wyjazdu, szósty od wieczoru, kiedy stała pani za oszklonymi drzwiami pawilonu „Les Merles” i patrzyła na zawieszoną w mroku latarenkę, nikt nie stał owego ranka, gdy po raz pierwszy zbliżałem się do tych drzwi, miałem na sobie biały fartuch, ale jeszcze nie miałem kluczy, musiałem zadzwonić, aby wejść, przez całe cztery dni byłem zamknięty podobnie jak pani, madame Perret, co potęgowało do obłędu mój strach i mój lęk. Madame Perret, madame Perret, proszę, niech mi pani raz jeszcze pomoże, madame Perret, nie chcę sobie przypominać, ja jeszcze jestem w „Le Point du Jour”, na kilka dni przed podróżą do Hiszpanii, ja nie po to, ja przecież tylko na chwilę zboczyłem, bo potrzebna jest mi pani jawa, madame Perret, aby znaleźć się wewnątrz snów tej, którą i pani nazywała „votre cousine”, przecież i tak tego dnia, kiedy de Crozat podczas obiadu rzucił się z nożem na młodego Spaara, gonił go po korytarzu i wyłamał drzwi do kuchni, pani leżała w swoim pokoju, apatyczna, nie do życia, więc po co mam sobie przypominać, co z tego, że stało się to akurat w przeddzień mego przyjścia, czy to ważne, ostatecznie takie wypadki są rzadkie, to tylko zwykły strach, madame Perret, przypadek, że właśnie wtedy, co tam strach, może mdłości nawet są gorsze; mdliło mnie od mocnej, szatańsko gorącej herbaty, wlewanej rano na pusty żołądek, to zabawne wstawać tak wcześnie, wstawałem pierwszy, raz wreszcie, Marto, wstałem pierwszy i mam teraz ochotę zjechać na kolejną obwodnicę, teraz, a nie później przypomnieć pewien punkt twego Aktu Oskarżenia, sam nie wiem, co zrobić, nie wiem, co bardziej przykre, i tu mdłości, i tam mdłości, ta pokusa objazdu wślizgnęła się absolutnie zdradziecko i 86 zatrzymuje mnie w drodze, po prostu nie mogę ruszyć, nie mogę wybrać, jestem sparaliżowany, od trzech dni, Marto, jestem w ten sposób sparaliżowany; biorę pióro do ręki i medytuję: zjechać czy nie zjechać, tamuję ruch, a przecież choćbym stał jeszcze trzy razy po trzy dni, i tak muszę wypić tę herbatę, po czym (obudziwszy wprzódy Aleksandra) wyjść w ciemność z wywracającym się żołądkiem. Sama droga nawet była dosyć przyjemna, owszem, ta droga w porannych ciemnościach, szedłem rozgarniając sobą miękki, lekko zwilgotniały mech, sam na pustej szosie, nad głową niebo, za mną Jura, przede mną Alpy, mogłem sobie spokojnie spać u pana Boga za piecem, a ja szedłem z wywracającym się żołądkiem i sercem puchnącym od heroicznej egzaltacji, wystawiałem twarz na wiatr od jeziora, czysty absurd – myślałem – czysty absurd, czasem nawet śmiałem się, choć ciągle mnie mdliło, czasem wzruszałem ramionami, żałowałem, że nie śpiewają ptaki, ech, to było piękne, tak wszystko odrzucić, zrzucić z siebie kołdrę i iść, tylko że nie sama droga, trzeba dojść i będzie jeszcze bardziej mdliło; nie wiem, co dziś, nie wiem, które piętro dziś, zaraz krótka odprawa pielęgniarzy i – twoja antypatia, Marto, mademoiselle Pancini, rozdzielając pracę, jak zwykle przez chwilę zatrzyma się przy moim nazwisku: – I monsieur Wroński – tu uśmiech nawet dość zalotny – dobrze przeczytałam? Oui, monsieur Wroński, drugie piętro, z monsieur Douce... Drugie piętro to jeszcze nie najgorsze mdłości, może dzisiejszej nocy monsieur Richat nie zlał się do łóżka, trzeba go tylko będzie ściągnąć, zaprowadzić na sedes, umyć i ubrać; szkoda, Marto, że nigdy nie widziałaś monsieur Richat, będę mówił: Roger, jak wszyscy z zespołu, więc szkoda, Marto, że nigdy nie widziałaś debila Rogera wstającego rano z łóżka, jest trochę może mniej przerażający, kiedy tak stoi pośrodku pokoju w krótkiej koszulinie, z dolną wargą obwisłą aż po brodę, i pomrukując drapie się w podbrzusze, na co zresztą jego monstrualnych rozmiarów członek zupełnie nie reaguje, za to reaguje pielęgniarz Douce. – Allons, allons, Roger, zabierz te ręce, fe, wstyd, jak ty się zachowujesz! Powiedz dzień dobry, Roger, zobacz, co zrobiłeś z prześcieradłem, czy tak śpi porządny, grzeczny chłopiec? Nie tutaj, Roger, nie robi się siusiu pośrodku pokoju, bądź grzeczny, Roger, bo nie dostaniesz konfitur na śniadanie, uważaj, Roger, lejesz na podłogę, do muszli, Roger, do muszli. A może by pan się ruszył, panie Spaar, pana chyba nie muszę ubierać? – Wstaję, wstaję. Spaar, młody osiłek, którego kilka dni temu de Crozat gonił grożąc nożem, leży z rękami pod głową i przygląda się naszym zmaganiom z debilem Rogerem: zauważyłem, że debila Rogera lubią prawie wszyscy, chorzy i członkowie zespołu leczącego, tak łatwo być o całe niebo wyżej niż debil Roger, można na niego pokrzykiwać, można się nim brzydzić, można go protekcjonalnie klepać po ramieniu, mrugając porozumiewawczo do innych, można go, z poczuciem własnej niebotycznej wyższości, wychowywać, owszem, oni tam w „Les Merles” lubili debila Rogera, tylko ja niezmiennie czułem przed nim lęk, do samego końca czułem przed nim lęk (w ogóle najbardziej bałem się debilów), bałem się go bardziej niż agresywnego, niebezpiecznego dla otoczenia Maria, może dlatego że ta koszmarna twarz, nie wiem, ale ostatecznie rano debil Roger to jeszcze nie największe mdłości, jest też nadzieja, że ślepy kłótliwy Francuz Bocarat umył już i założył swoją sztuczną szczękę, prawdopodobnie posłał już nawet swoje łóżko, może pomógł mu w tym jego przyjaciel, mały czarnowłosy Terrin, Terrin-który-miał-umrzeć, miał umrzeć, ale ty, Marto, uratowałaś mu życie. Dostał ataku serca tego dnia właśnie, kiedy miałaś dyżur (pierwszy zresztą w tym szpitalu), zaczął umierać po południu, a ty: „tak bardzo nie chciałam – relacjonowałaś w codziennym liście do mnie – zaczynać dyżurów od pisania aktu zgonu. Na szczęście jednak był to przypadek internistyczny (prawie zupełnie internistycznie nieleczony) – więc choć chory był umierający, jakoś go wyciągnęłam z tamtego świata. Postawiłam wprawdzie cały oddział na nogi, zażądałam bowiem natychmiast tlenu, i to z płuczką, lekarstw prawie wcale tu nie używanych, bezzwłocznie wykonania EKG itp. Do tej chwili (22.15) żyje. Ja też jeszcze żyję, choć już ledwo, ledwo”; 87 oboje przeżyliście noc i żyjecie do tej pory, tobie naturalnie nikt nie ma za złe tego, że żyjesz, jednak uratowanie biednego Terrina nie przysporzyło ci sympatii zespołu, a zwłaszcza szefa kliniki: tego chorego spisano wszak na straty, na każdym zebraniu mówiono: „on umrze”, a ty nie tylko uratowałaś, ty go potem leczyłaś, choć nie należało to do twoich obowiązków, i żył, co niektórzy poczytali za osobistą obrazę. Ile razy patrzyłem na tego małego, skurczonego człowieka o czarnych zapatrzonych oczach, myślałem o tobie, Marto, oto człowiek, który zawdzięcza jej życie – myślałem, człowiek spisany na straty. Był to zresztą niezwykły człowiek, ten mały Terrin, pamiętam go równie dobrze jak panią, madame Perret, cierpliwość i dobroć, jaką okazywał kłótliwemu ślepcowi Bocarat, jeszcze do dziś zapiera mi dech, z zapartym tchem patrzyłem na tę przedziwną parę spacerującą marszowym krokiem po alejach szpitalnego parku: szczupły, wysoki Bocarat o łysej głowie w kształcie jajka i nosie nasuwającym myśl o kogucim grzebieniu lub indyczym podgardlu mówi coś niezrozumiale, bełkotliwie, a mały Terrin trzyma go za rękę i patrząc w dal czarnymi zadumanymi oczami potakuje, odpowiada, jakby wszystko rozumiał, on jeden miał cierpliwość do bełkotliwego gaduły, obraźliwego i gwałtownego, który bezustannie musiał wylewać swoje pretensje i żale głównie wobec pań z zespołu leczącego, a zwłaszcza socjoterapeutki, był bowiem mimo swojej ślepoty bardzo zaprzątnięty kobietami, niezmiernie wrażliwy na sposób, w jaki go traktowały, godzinami rozważał każde słowo, dopatrując się najbardziej fantastycznych podtekstów, co naturalnie, zważywszy jeszcze, że nie mówił, lecz bełkotał, szczerze wszystkich nudziło, poza Terrinem właśnie. Marto, byłem (i jestem) niezmiernie ci wdzięczny za uratowanie życia małemu Terrin. Nie tylko dlatego, że dzięki niemu czasem trochę mniej mnie mdliło na drugim piętrze podczas mego porannego dyżuru, choć i to miało swoje znaczenie; ostatecznie drugie piętro wytrzymałem nie najgorzej, a teraz i o pierwszym, i o straszliwej udręce parteru myślę z mniejszą zgrozą, bo Terrin przyszedł w sukurs pani, madame Perret. Pani ubierała się przeważnie na czarno, a on był czarny, czarniawy, ciemny i też przeważnie na ciemno ubrany, wiecznie te same, zbyt luźne granatowe spodnie i granatowy sweter, dwa ciemne punkty, a jaka jasność, ile bieli, wystarczy, abym ciągle zmierzając ku scenie sądu, mógł w otoczce dobroczynnej bieli prześliznąć się przez pierwsze piętro, a jakiż tam zaduch, zaduch śmierci w pokoju madame Magrichon; łysa madame Magrichon od wielu dni w stanie komatycznym, codzienne poranne mycie żywego trupa, dobrze, że chociaż miękka i ciepła, czasem nawet coś w rodzaju uśmiechu na sinych wargach, spokój, który brutalnie zakłócamy, obracając ją, zmieniając pozycję, ciekaw byłem, czy słyszy, mówiliśmy przy niej jak o umarłej, a przecież nie umarła. Miałaś kiedyś dyżur, Marto, w dniu kiedy pikietowałem, wpadłaś wieczorem i na moją prośbę obejrzałaś madame Magrichon. – Jest straszliwie odwodniona – powiedziałaś. – Wystarczy powąchać. Ja tam starałem się nie wąchać, ale jeżeli madame Magrichon żyje, to i ona zawdzięcza ten fakt tobie (a poniekąd i mnie), bo zazwyczaj podczas dyżurów tylko dzwonisz wieczorem do poszczególnych pawilonów i pytasz, czy wszystko w porządku, i naturalnie usłyszałabyś od nocnej pielęgniarki, że wszystko w porządku, madame Magrichon od wielu dni tak leży – nieobecna, jest już po sześćdziesiątce, to normalne umrzeć w tym wieku, już spisano na straty, zawiadomiono rodzinę, że „elle va mourir”, tak się jednak złożyło, że było to moje pierwsze pikietowanie, moja pierwsza wieczorna samotność wśród chorych, i – chociaż nie aprobowałaś pracy, którą sobie wybrałem – przyszłaś; nawet się tego nie spodziewałem, czekałem na ciebie z kolacją, zadzwoniłaś, żebym nie czekał, bo masz jeszcze coś do załatwienia, więc zjadłem sam i poszedłem, pierwszy raz miałem zostać sam, wśród chorych, pewnie, że było mi ciężko, pewnie, że ucieszyłem się, kiedy weszłaś, to był ładny gest z twojej strony, jeszcze się na to zdobyłaś u początku drugiej połowy d n i a , jeszcze się na to zdobyłaś (może dlatego, że podobno bardzo mi było do twarzy w białym fartuchu), co więcej: okręciłaś szyję swoim białym szalem, lekkim i przejrzystym, przetkanym srebrnymi nitkami, była zima, ale co to za 88 zima, pora deszczowa, zresztą wzięłaś samochód, niewiele ciepła dawał ten szal, tobie dawał niewiele ciepła, ciebie tylko stroił, ja jednak, zziębnięty, zmrożony lękiem (czego ponoć zupełnie nie było po mnie widać), od razu stałem się niby naczynie pełne pulsującego, żywego ciepła – ledwo zobaczyłem ciebie w progu w tym granatowym płaszczu i w tym szalu, szalu jak skrzydła ważki rozmigotane w słońcu, może dlatego pomyślałem o konającej madame Magrichon, nie wiem, wiem, że chciałem, abyś ją obejrzała, obejrzałaś, i madame Magrichon żyje; byłaś internistą, Marto, a tu sami psychiatrzy, internista, owszem, przyjeżdżał raz w tygodniu, dla czystej formy, że tak powiem, i chorzy umierali; cierpienia fizyczne w tym szpitalu nie istniały, wszystko było psychiczne, psychogenne, nie mogłaś tego znieść. – Co za ironia losu! W Polsce walczyłam stale o to, żeby zwracać uwagę również na czynniki psychiczne przy rozpoznaniu choroby. Tutaj – odwrotnie. Czyż lekarze nigdy nie nauczą się, że człowiek stanowi jedność psychofizyczną?! Tak mówiłaś, i nie tylko mówiłaś, swoich chorych badałaś sama internistycznie, systematycznie kazałaś robić przeróżne analizy. Pamiętasz tego chorego, którego przysłano z postawioną przez psychiatrę diagnozą: depresja endogenna? Takie miał rozpoznanie, a ty przychodziłaś do domu zachmurzona, niespokojna – ty nie opuszczałaś swoich chorych, gdy wracałaś po pracy do domu, przynosiłaś do domu najbardziej dręczące cię przypadki; to był stały temat, rozważałaś głośno i po cichu, przyglądałem się, słuchałem: co za satysfakcja, taka troska w epoce, gdy lekarze sobie bimbają, więc przychodziłaś zachmurzona, niespokojna. – Coś mi tu się nie podoba – mówiłaś z zabawnym uporem – depresja depresją, a on mi wygląda na żołądkowca. Naturalnie kazałaś zrobić analizy i pewnego dnia oznajmiłaś z triumfem: – Wiesz, co on ma, ten facet z rzekomą depresją endogenną? Ma lamblie. A Langer już go wyznaczył na wstrząsy elektryczne! Nie przysporzyły ci sympatii kolegów, szefów zwłaszcza, te lamblie, tym bardziej że uwielbiasz się chwalić swoimi sukcesami, zwłaszcza tymi, które wykazują nieudolność innych (zakasować wszystkich, zakasować wszystkich), jak nie przysporzyło ci sympatii uratowanie małego Terrin-który-miał-umrzeć, ale kiedy obejrzawszy madame Magrichon wpisałaś do karty, co twoim zdaniem należy chorej dawać, posłuchano, bez mrugnięcia okiem posłuchano, i madame Magrichon ożyła, a ja teraz żałuję, że poprzestałem na madame Magrichon, że nie zaprowadziłem cię również na parter, na parter mojej udręki, gdzie największe mdłości. Nie wiedziałem, że madame Neusberger jest jeszcze bliższa śmierci niż madame Magrichon, a może zresztą nie miałem siły przekroczyć progu tego pokoju, nie miałem już siły przestąpić tego progu, nie wiem, może nie miałem siły. W każdym razie jestem już na parterze i tu zostanę, na parterze bowiem mieści się sala jadalna, służąca zarazem za salę zebrań grupy (chorzy z zespołem leczącym), podczas mego dziennego stażu wziąłem udział w dwóch takich zebraniach, a uczestniczyłem w ilości zebrań nieskończonej, od siódmej do jedenastej przeciętnie trzy, taki system pracy; polega to na tym, że zespół stale się zbiera, żeby mówić o chorych, a przy okazji mówienia o chorych wylewać wzajemne żale, urazy, kompleksy; rozumiem, Marto, jak bardzo musiało ciebie to denerwować, ciebie, która jesteś lekarzem z prawdziwego zdarzenia, a poza tym przyzwyczajona do innego systemu pracy. – Ja nie mam czasu zobaczyć chorych – mówiłaś coraz bardziej zmęczona, coraz bardziej zniechęcona – czas, który wykroję z zebrań, muszę przeznaczyć na pisaninę, dwa razy w tygodniu ambulatorium, a wiesz, jak się tu ocenia przyjmującego w ambulatorium lekarza? Według ilości pacjentów, rozumiesz? Przecież to są chorzy, z którymi trzeba porozmawiać, czasem długo, prowadzić psychoterapię, choćby behawioralną, a oni – na ilość! To bardzo łatwo zapytać: „jak się pani czuje”, wypisać receptę i proszę, następny. Tutaj się w ogóle nie prowadzi psychoterapii! A byle co, zaraz wstrząsy elektryczne, bo to najprościej. O tym, co się dzieje na oddziale, lekarze wiedzą głównie od pielęgniarzy. 89 Ech, to było twoje największe chyba rozczarowanie: ten znakomity szwajcarski szpital, niegdyś klinika dla najbogatszych ludzi świata. Ty jedna, kosztem własnego wolnego czasu, czasem kosztem zdrowia, codziennie robiłaś obchód chorych, ty jedna brałaś ich na długie rozmowy, ty jedna prowadziłaś w ambulatorium psychoterapię, ryzykując, że będziesz na szarym końcu przy ocenie i – rozdziale premii, późnym wieczorem wracałaś do domu tak zmęczona, że już tylko mogłaś położyć się i czytać „Przekrój”, wściekałaś się na samą siebie, bo skoro inni bimbają sobie, to czemu ty, ale nie potrafiłaś inaczej, czułaś się odpowiedzialna, choć w sytuacji, gdy chorymi zajmował się zespół, nikt nie czuł się odpowiedzialny; przez całe dwa tygodnie mego dziennego stażu na każdym porannym flashu stawała sprawa owego de Crozat, który rzucił się z nożem na młodego Spaara, innymi słowy, na każdym flashu pielęgniarze próbowali uzyskać od lekarzy jakąś decyzję w sprawie tego niebezpiecznego chorego, a odbywało się to niezmiennie w ten sam sposób. Siedzi sobie zespół: czterech lekarzy, pielęgniarze i pomocnicy, asystentka socjalna, ergoterapeutka i czasem, wspólna dla wszystkich pawilonów, socjoterapeutka, więc sobie siedzą, palą papierosy, za balkonowym oknem zielenią się drzewa, śpiewają ptaki i góry szczerzą wszystkie swoje szczyty do pogodnego nieba. – Co tam dzisiaj? – pyta flegmatycznie doktor Langer, ordynator, oddziałowa Pancini recytuje różne sprawy minionego dnia, wśród których nieodmienie: de Crozat, ciągle z zakazem opuszczania pokoju, domaga się wypuszczenia. – Hm, tak – cedzi doktor Langer. – A co w ergoterapii? Mówi ergoterapeutka, potem socjoterapeutka, pielęgniarz Douce (czas płynie) kręci się niespokojnie na swoim krześle, chrząka: – No ale właściwie co postanawiamy z de Crozatem? Zapada cisza. Cisza trwa. Za oknem śpiewają ptaki, albo nie śpiewają, i góry szczerzą swoje szczyty ku pogodnemu zazwyczaj niebu. – Czy mademoiselle Brok wzięła udział we wczorajszej wycieczce statkiem? – pyta doktor Garcia, nie odrywając wzroku od dymku papierosowego. Hura na podsunięty temat! Hurmem! Po kilku minutach pielęgniarz Douce, wymieniając bezradne spojrzenia z pielęgniarzem Bougechalem, znowu próbuje: – No ale co będzie z de Crozatem? Zapada cisza itd., da capo al fine. Potem ktoś zmienia temat. Potem doktor Langer patrzy na zegarek, wstaje; koniec flashu. – Lekarze! – syczy z pogardą Douce. – Pokażą się i pójdą sobie na następne zebranie, a my tu musimy siedzieć dziewięć godzin z tym bandytą. Ich nie było przy tym, jak latał z nożem! Opowiadają teraz, że pielęgniarze z „Merles” boją się agresywnych chorych. Dobre sobie! Ciekawe, co powiedzą, jak ten typ kogoś zabije! Że pielęgniarze z „Merles” nie dopilnowali. I tak ze wszystkim. Nie można się doprosić żadnej decyzji. Votre cousine, monsieur Wroński, to zupełnie, zupełnie co innego. Nie mogą cię zapomnieć, Marto, to twój dawny zespół, przeniesiony nie wiadomo dlaczego z „Les Mouettes” do „Les Merles”, ty szybko uciekłaś z „Les Merles”, a pielęgniarze zapomnieć nie mogą, już przyzwyczaili się do twego systemu pracy, do tego, że lekarz zajmuje się chorymi, ciągle któryś chodzi za mną: – monsieur Wroński, ja bym chętnie przeszedł z powrotem do „Mouettes”, tam mało pielęgniarzy, gdyby votre cousine... ja tak bardzo chciałbym pracować z votre cousine – a ja słuchałem i miałem ochotę odpowiedzieć: – mes chers amis, ma cousine pada na pysk, ma cousine ma dosyć, o, ma cousine ma już doprawdy wszystkiego dosyć po kilku miesiącach pracy w tym znakomitym szwajcarskim szpitalu! Ten szpital rzuca zbyt długi cień. Dłuższy cień niż kota drzemiącego na dachu baśniowego domeczku, dłuższy niż nasze splątane cienie, który twój, który mój, wolę nie myśleć, mogę nie myśleć, jestem już na parte 90 rze, szczęśliwie udało mi się ominąć ten ponury, wąski pokój, w którym największe mdłości, zresztą mdłości już mam za sobą, dochodzi dziesiąta, za chwilę zacznie się grupa, już siedzimy w sali, obok mnie długowłosa, jasnowłosa, gracieuse Marie-Mathilde von Berg, a naprzeciw mnie – pani, madame Perret, czy widziałem panią przed tym dniem, chyba widziałem (w czasie dziennego stażu i ja miałem mało czasu na kontakty z chorymi), siedziała pani w tej samej sali skulona, zaparta na krześle, nie chciała pani wstać, nie chciała pani siedzieć, niczego pani nie chciała, wokół pani pielęgniarki, namawiały, prosiły: – Pójdzie pani na spacer, madame Perret? – Mais voyons, nie można tak siedzieć, piękne słońce, madame Perret. – Chce pani wrócić do swego pokoju? – A może chce pani pójść z innymi do ergoterapii popracować trochę? Pani wczoraj zrobiła taką piękną wycinankę, madame Perret. Pytanie za pytaniem, nawet miłe były te dziewczyny, zwłaszcza młoda Hiszpanka zabawnie mówiąca po francusku, więc pytały, prosiły, a pani coraz bardziej kuliła się w sobie – szara kupka nieszczęścia, łzy ciekły po pani twarzy i ściągała pani powieki, jakby i łez nie chcąc wypuścić, na wszystkie propozycje kiwała pani odmownie głową: nie, nie, kiwała pani głową, zaciskając powieki, ba, nawet słowa były w pani na nie i nie chciały wychodzić z zaciśniętych warg; nie wiem, co było dalej, wyszedłem zostawiając panią – szarą plamę prześwitującą zza bieli fartuchów. Ciekawe: wtedy wydawała mi się pani szara, a sądzę, że była pani ubrana tak samo jak dziś, w dniu zebrania, a więc na czarno, teraz siedząc naprzeciw pani widzę panią na czarno, ostra czerń i obok ostra biel – pielęgniarz, który to pielęgniarz, ach tak, Douce, widzę: naprzeciw mnie ostra czerń i ostra biel, ostre kolory prosto w moje oczy, jakby coś zapowiadające, jeszcze nie wiem, co zapowiadają, patrzę wokół, napięcie i zażenowanie, rzadko, niezmiernie rzadko zdarza się, aby w czasie grupy działo się coś ciekawego, nie ma komu rozkręcić, komu zależy, nie ma też ciebie, Marto, odbębnić, odfajkować „bezpośredni kontakt z chorymi”, chorzy milczą, choć wiele mieliby do powiedzenia, zwłaszcza teraz, gdy w pawilonie ciągle jest de Crozat, nie zszedł na zebranie, ale jest, i jego nóż niby miecz Damoklesa zawieszony nad wszystkimi głowami, cóż to był za temat, ale komu zależy, owszem, zależy, żeby jak najprędzej stąd wyjść, a siedzi tu przecież madame Ouine, o którą poszło, owszem, jest na sali ta kobieta, sama pielęgniarka psychiatryczna, niemłoda, zniszczona, a ten chłopak, Spaar, i de Crozat, słodki brutal o niskim czole, obskakiwali ją niby psy sukę, może dlatego że ona ciągle w rui, ciągle gotowa, teraz na zebraniu przyciszona, niepewna, taki problem, a zespół się nudzi; jeden tylko chory z pewnością sam, nie nagabywany zabierze głos, ślepy Francuz Bocarat, już się przygotowuje, z ważną miną wyciąga z kieszeni notes, przewraca białe kartki z napuszoną miną urzędnika, który za chwilę złoży ważne sprawozdanie, naprzeciw niego, w drugim końcu sali, debil Roger w pięknym błękitnym swetrze, siedzi bokiem na krześle, wielką chłopięcą głowę ukrył w ramionach obejmujących poręcz, zawsze tak siedzi w pozie dąsającego się na cały świat chłopca, inni chorzy z pustymi twarzami, byle przetrwać, byle przetrzymać te dziesięć minut, krzesła w krąg, magiczny krąg, ale nie krąży w nim fajka pokoju. – A więc – to ordynator, doktor Langer, wąska twarz rasowego charta zmuszonego do polowania na muchy wyraża bezgraniczną nudę – jakieś problemy? Ślepy Francuz Bocarat poprawia się na krześle, jego jajowata łysa głowa o spiczastym czubku chwieje się lekko, powie coś nie tylko dlatego, że musi mówić, jest ślepy, ordynator to dla niego tylko głos. – Wczoraj w ergoterapii mademoiselle Pozza... obraziła-się-na-mnie-nie-chciałaodprowadzić, ja-byłem-przez-cały-czas, ona nic – wybełkotał niezrozumiale, ale z wielką powagą. Odpowiedziała mu cisza, mały Terrin-który-miał-umrzeć pochylił się do przodu zażenowany, cierpiący za niego, zwiesił głowę i nerwowo składał i rozkładał ręce. 91 – Czy są jakieś problemy? – powtarza ordynator, jak gdyby nie usłyszał żadnego głosu. – Wczoraj w ergoterapii mademoiselle Pozza – zaczął znowu ślepiec – ona była bardzo... nie to, co mademoiselle Zannini. Ja bardzo lubię mademoiselle Zannini. Słyszycie mnie? – Nie! – rzucił ostro doktor Langer i uśmiechnął się złośliwie. Zastopowany tą brutalną odpowiedzią ślepiec zamilkł, mały Terrin-który-miał-umrzeć wstał i podtrzymując ręką rozpięte w pośpiechu spodnie pędem pobiegł do toalety, ordynator znowu się uśmiechnął, kilka przypodchlebnych uśmiechów na ten uśmiech, cisza, i nagle pani, madame Perret, podniosła się z krzesła. Nie, nie po to, aby mówić. Wstała pani, zrobiła kilka drobnych szybkich kroczków do przodu, twarz uniesiona ku górze nasłuchiwała w niepojętej grozie, ciemne, gorejące oczy błagały. – Non! – wykrzyknęła pani wysokim, przenikliwym głosem, który mógłby zatrzymać ziemię, taka w nim sprężona, wibrująca moc. – Non! – powtórzyła pani, wyrzucając w górę rękę gestem na poły ostrzegawczym, na poły błagalnym. – Non!!! Ten krzyk ugodził mnie jak sztylet, czułem się katem, czułem się tymi torturującymi panią głosami, które pani słyszała tam w górze, madame Perret, patrzyłem w niepojętej, nie mającej nazwy grozie na pani twarz, na twarz człowieka sterroryzowanego, torturowanego, zebranie szło swoim torem, nikt nie zwracał uwagi, tylko pielęgniarz Douce. – Allons, allons, madame Perret – powiedział cicho i delikatnie, ale zdecydowanie pociągnął panią z powrotem na krzesło. – Czy madame Pitet nie ma nam dzisiaj nic do powiedzenia, co pani dzisiaj taka milcząca, madame Pitet – ciągnął za język doktor Langer żartobliwie, tą żartobliwością skuteczniej zamykającą chorym usta niż zakaz. – Eh bien, ja się czuję trochę... – zaczęła madame Pitet, mówiła coś, może nawet coś ważnego, nie słyszałem, bo przeżywałem panią, madame Perret, pani straszliwą jawę, pani twarz. Nigdy w żadnej twarzy nie widziałem oczu tak płonących, tak gorejących, a jeszcze w ogóle czarne były, wodziła pani wokół tymi czarnymi gorejącymi oczami, w których skondensowana przenikliwość rozpaczy cięła twarze niby diament szkło, te oczy szukały, te oczy rozpoznawały, badały, drżałem, a pani znowu wstała, znowu pobiegła drobnymi kroczkami do przodu, przystanęła i nagłym ruchem, jakby wezwana, uniosła twarz ku górze, zebranie szło swoim torem. – Litości! – wykrzyknęła pani składając ręce jak do modlitwy. – Litości – powtórzyła pani ciszej błagalnym, przejmującym szeptem i stała pani ze złożonymi rękami, z twarzą uniesioną ku górze; nagie, niczym nieosłonięte błaganie w tej twarzy, naga męka, nie do zniesienia takie obnażenie, tak na wierzchu, na oczach innych, w świetle dnia, to, co może bez świadków, co zawsze za maską, co może we śnie; madame Pitet w dalszym ciągu opowiadała o swoich dolegliwościach, ani jednego, nawet spłoszonego spojrzenia ku pani, tylko pielęgniarz Douce wstał i łagodnie, ale stanowczo pociągnął panią z powrotem na krzesło, padła pani na krzesło, wyczerpana, oparła pani głowę o ramię siedzącego obok chorego, monsieur Lambreta, a on, owszem, ten delikatny, kulturalny mężczyzna, najczęściej zupełnie przytomny (z wielką odwagą spieszył z pomocą, łagodził, pocieszał i pustka była po nim, gdy pokonany depresją zostawał w swoim pokoju), on był pod wrażeniem, widziałem, był przejęty, może się trochę bał, ale nakrył pani dłoń swoją ręką, pogłaskał ją uspokajająco, cały drżałem, a pani znowu uniosła głowę, madame Perret, i tym razem spojrzała pani wprost na mnie, tymi oczami tnącymi jak diamenty. Intensywność spojrzenia, której nie sposób przekazać słowami, uderzała jak cios, zachwiałem się mokry, unicestwiony, winny... – Jej się wydaje, że stoi przed sądem – szepnęła nachylając się ku mnie Marie-Mathilde von Berg. Och, wiedziałem, ale byłem jej wdzięczny, wyczuła, co się ze mną dzieje, wyrwała mnie zza sędziowskiego stołu, siedziała obok, zapomniałem, że siedziała obok, a ona czuwała, spokojna, jasnowłosa, gracieuse, grande dame, niepokalana, więc nie uciekłem, to pani zaczęła 92 uciekać, madame Perret, wstała pani i szybkim drobnym kroczkiem, rzucając co chwila przez ramię przerażone spojrzenia, jak ktoś ścigany, biegła pani ku drzwiom; pielęgniarz Douce był szybszy, nie dobiegła pani do drzwi, pozwoliła pani spokojnie odprowadzić się z powrotem na miejsce, głowa znowu opadła na ramię monsieur Lambreta; było zmęczenie i przyzwolenie w tym wsparciu się o cudze ramię, ale ręce czuwały, leżały na pani kolanach jakby osobne, wewnętrzną stroną do góry, zesztywniałe, nienaturalne, zaskakujący kontrast z resztą ciała, które rozluźniało się coraz bardziej, osuwało się w sen – jedyna realna ucieczka. Pani uciekała w sen od jawy, madame Perret, patrzyłem na te ręce przykute do jawy, a jeszcze przed chwilą błagalnie wzniesione, i – znikła mi panu z oczu, madame Perret, cała sala znikła mi z oczu, byłem w naszym pokoju w „Le Point du Jour”, pochylony nad twoim snem, Marto, a po chwili i ten pokój znikł, znalazłem się, nie wiedząc kiedy, nie wiedząc jak, wewnątrz twoich snów, stałem w ciemności – niemy, bezsilny świadek, niepowołany przed ten sąd, który ciebie sądził, niewezwany, a przecież czułem się tak, jakbym zlekceważył wezwanie, stałem w ciemnym kącie, niemy widz, a ty unosiłaś ku swoim sędziom błagalną twarz i ręką wyrzuconą w górę jak tarcza odpierałaś wyrok: – nie – krzyczałaś – nie! – Stałem w ciemności, nie miałem na sobie białego fartucha, nie było przy tobie pielęgniarza, żadnego ramienia, na którym mogłabyś oprzeć głowę, wyczerpana, nikt cię nie zatrzymywał, kiedy uciekałaś, uciekałaś, przebiegłaś obok mnie, biegłaś przez obce, wrogie miasto, twoje miasto, wszystkie drzwi, do których stukałaś, zamykały się przed tobą, klamki zostawały ci w rękach, schody urywały się w powietrzu: – zdradziłaś! – huczał głos – opuściłaś dzieci, zdradziłaś kraj, opuściłaś, zdradziłaś – ten głos huczał wszędzie, wdzierał się w rytm twego serca, biło ze wszystkich sił, ostatkiem sił, stałem w ciemności, niemy świadek, kat, sędzia: – litości – krzyczałaś – litości! Nie pamiętam, czy ty się obudziłaś, czy skończyło się zebranie, dalszego ciągu naprawdę nie pamiętam. Często myślę o pani, madame Perret, często widzę pani twarz rozjaśnioną miłym, dobrym uśmiechem, tyle ciepła w pani oczach, te oczy nie tną, te oczy grzeją, wchodzę do „Les Merles” z ręką zaciśniętą na kluczach, a pani mnie rozpoznaje, madame Perret – c’est vous aujourd’hui – mówi pani, mówi pani z radością i ta radość świeci we mnie, kiedy jednak przypominam sobie tamto zebranie i panią stojącą przed niewidzialnym sądem – nie o pani wtedy myślę, madame Perret, myślę o tobie, Marto, myślę o tobie. Nie robiliśmy żadnych zdjęć w czasie naszej podróży do Hiszpanii, a szkoda. Mieliśmy kamerę filmową, nie można było jednak dokupić do niej czegoś tam ważnego, co decydowało o kręceniu, bo to była kamera radziecka, do końca zresztą upierałaś się, że sama naprawisz, nie udało ci się to, bardzo żałowałem, choćby ze względu na skały w La Escali. Patrzyłem z okna hotelu, leżąc w łóżku chory, osłabiony, umierający, patrzyłem na te skały sterczące z morza i myślałem: nigdy tam nie podejdę, do tych skał, a chciałbym, nie zobaczę z bliska – myślałem, żal umierać, co za idiotyzm umrzeć i nie zobaczyć z bliska tych malowniczych skał, pomostem ułożonym z olbrzymich głazów ludzie podchodzili, podjeżdżali samochodami, oglądali, a ja, co za bzdura, bliskie, a nieosiągalne, śmieszny Tantal; no i widzisz, co za siła fatalna, nie wiem, czy twój kot, ten biały z czarnymi łatkami, rozjechany, miał długi ogon, ale cień to on rzuca długi, popatrz, aż do Hiszpanii, zresztą, bo ja wiem, biedny kotek, nie, takiej siły chyba mu nie użyczasz, jeszcze cień szpitala, mniejsza z tym, długi, długi cień, długi, długi czarny jęzor wysunął się, majtnął, starł z mojej pamięci skałę w Ampurias, a to bardzo słynna skała, ma nawet nazwę: La Foradada, patrzyliśmy na nią z naszej loggii – szczęśliwi, ale jęzor majtnął i musiałem pomyśleć o La Escali, i to jeszcze zanim wyjechaliśmy; postanowiłem, że wyjedziemy, dosyć odwlekania, kołowania, zasadzek, pułapek, od rana postanowiłem, że dziś wyjedziemy, położyłem na stole pocztówkę z Ampurias, pod samym nosem pocztówka z Ampurias: biały hotel – tuż przy plaży, na pierwszym planie La 93 Foradada, w głębi lasek piniowy i na horyzoncie cyprysy znaczące rozległy obszar ruin starożytnego miasta, ach, i nasze okno w białym hotelu, pierwsze piętro, drugie okno z lewej strony; tak łatwo byłoby zobaczyć nas w loggii, siedzimy opatuleni puchatymi pledami, bo wieczory są chłodne, początek maja, w dzień upał, ale wieczory chłodne, tak łatwo byłoby, ta widokówka pod nosem, a cień majtnął, chuchnął ciemnym oddechem i – dałem mu się zwariować, może dlatego że raz na zawsze wybrałem śmierć, w czym zresztą nie ma żadnej mojej zasługi, po prostu miałem sen, taki miałem sen: siedzę sobie, nie wiem gdzie, ale wygodnie, rozparty, rozluźniony, ciemna sala, tak, chyba ciemna sala (teatr?), siedzę w głębi ciemnej sali, a z przeciwległego krańca (od sceny?) zbliżają się ku mnie tańcząc dwie kobiety, dwie odaliski, półnagie, zmysłowy taniec, taniec zalotów, taniec zachwalania wdzięków, taniec wabienia, taniec... o mało nie napisałem: taniec życia i śmierci, ale po co uprzedzać, siedzę w ciemnej sali, a one zbliżają się tańcząc, są coraz bliżej, bardzo blisko, widzę je wyraźnie i nagle wiem, nie wiem skąd, bo nie słyszę żadnego głosu, wiem, że muszę wybrać jedną z nich, i wiem coś więcej jeszcze: jedna z nich jest śmiercią, jedna życiem, nie wiem natomiast, która czym, ta wiedza, ta świadomość nie wpędza mnie w najmniejszą konsternację, jestem bardzo spokojny, one tańczą taniec brzucha, nie patrzę na brzuchy, choć je zauważam, bez wahania wybieram tę, która, moim zdaniem, ma twarz bardziej interesującą, wybieram – nie wiedząc o tym – śmierć; nie wiedziałem wybierając, a potem już wiedziałem: wybrałem śmierć, nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia, żadnego. Wstałem i odszedłem, szedłem, a obok mnie przez całą drogę szła ta odrzucona, ta niewybrana: życie, i przez całą drogę (dokąd?) czyniła mi gorzkie wyrzuty, twierdziła, że bezustannie ją odtrącałem, ją i jej dary, a obdarowywała mnie szczodrze, że odtrącałem ją już jako dziecko, i – aby mi udowodnić to, że już jako dziecko – coś zrobiła, może machnęła magiczną pałeczką, w każdym razie zobaczyłem siebie: małego, pulchnego, pyzatego chłopczyka, ten chłopczyk w sposób szalenie niegrzeczny, ba, brutalny odpędzał od siebie śliczną małą dziewczynkę, okropnie się zachowywałem, plułem, kopałem, a moja matka, zamiast mnie skrzyczeć i przywołać do porządku, pomagała mi! Nic więcej nie pamiętam, może nic więcej nie było, a może nie pamiętam. Taki to sen przyśnił mi się przed wyjazdem do ciebie, to znaczy, wierzę, że przyśnił mi się przed wyjazdem do ciebie, ale bynajmniej nie jestem tego pewny, nie, wcale nie jestem pewny; nie mogę znaleźć zeszytu, w którym zapisałem, bo zapisałem, nie mogę więc zyskać pewności, skoro jednak wierzę, że ten sen przyśnił mi się przed wyjazdem do ciebie, a nie kiedy indziej, zaistniał tu niewątpliwy fakt psychologiczny, z którym muszę się poważnie liczyć, poważnie się liczę, przytoczyłem, żeby wesprzeć kota i szpital i żeby ciebie, Marto, trochę odciążyć, zanim jeszcze obciążyłem; ciągle ta niezbyt rycerska pokusa: przypominać ci La Escalę, wypominać ci La Escalę, moje samotne umieranie u twego boku, więc może zwalimy wszystko na karb siły przyciągania tkwiącej w śmierci, choć mnie, szczerze mówiąc, śmierć ani nie przyciąga, ani nie pociąga, może dlatego wybrałem ją we śnie. To ty, Marto, patrzysz w te magnetyczne, kusicielskie oczy, które cię hipnotyzują, oczy, nie oczy, może nie muszą być oczy, nigdy cię nie zapytałem, jakich sztuczek ona używa – śmierć, by cię wprowadzić w trans, by ci coś zasugerować, mogę jednak zaświadczyć, że jest znakomitym hipnotyzerem, może jeszcze lepszym niż ty, widziałem ją w akcji, przeklinałem ją wszystkimi przekleństwami i zaklinałem ją wszystkimi zaklęciami i modliłem się do niej wszystkimi modlitwami, zawsze, zawsze była silniejsza; wówczas w Ampurias wytargowałem tylko dwa dni, tylko dwa dni. Więc Ampurias, Ampurias to plaża, plaża, rozległa, jak okiem sięgnąć, przy plaży biały hotelik, nic więcej, ani żywego domu, tylko ten hotelik, za hotelikiem rozległe, jak okiem sięgnąć, ruiny starożytnego miasta, a właściwie trzech starożytnych miast, no i morze. Główny bohater – morze, przy brzegu gęsto podziobane skałami, niektóre skały wysuwają tępe lub ostre nosy ponad wodę, inne, bardziej perfidne, siedzą sobie pod wodą i czekają, aż ktoś się o nie potknie albo zawadzi kolanem; ja o skałach w tym momencie właśnie ze względu na ko 94 lano. Nie miałem nic przeciw temu, żebyś poszła się kąpać od razu pierwszego dnia, woda była zimna, ale chciałaś, twoja sprawa, nie protestowałem, kilka osób taplało się w wodzie przybrzeżnej, w zacisznym miejscu między skałami, woda gładka, bez zmarszczek, nie licząc skał, chcesz – idź, poszłaś, nawet udawałem, że nie patrzę, przesypywałem piasek przez palce, leżałem w nagrzanym piasku, głowę oparłszy o skałę, i przesypywałem piasek między palcami, słyszałem piski, krzyki, wysoka Szwedka ze swymi dziećmi, wysoki Niemiec z dziewczyną, czerwony czepek, różowy czepek, dwa białe, jeden twój, nie wytrzymałem, poszedłem na brzeg, zanurzyłem nogę w wodzie, zimna, pioruńsko zimna, nie zdziwiłem się widząc, że wychodzisz, że tak szybko wychodzisz, ty jednak nie dlatego: skała weszła ci w drogę i rozbiłaś sobie kolano, kolano krwawiło, byłaś blada. – Nie masz pojęcia, jak się rąbnęłam – powiedziałaś, gdy cię trzęsącą się niby galareta wycierałem. – Zupełnie w tym miejscu nie spodziewałam się skały i wiesz, tak z rozmachu, ostrym wyrzutem nogi, myślałam, że nie dojdę do brzegu. – No cóż, bywają przykre niespodzianki, ty nie spodziewałaś się skały, skała nie spodziewała się ciebie, stłuczone kolano, no cóż, ostatecznie, ile kolan człowiek sobie natłukł w dzieciństwie i żyje, tylko że w tamtych czasach, long, long time ago, wody w morzach jeszcze nie były zatrute, stłuczenie o skałę było po prostu stłuczeniem o skałę, trochę bólu, trochę krwi, potem mały strupek, trochę swędzenia; w dzisiejszych czasach nic nie jest takie proste, o nie, ranka na twoim kolanie nie większa niż pięćdziesięciogroszówka, ale trucizna przedostała się do krwi, infekcja, spuchło kolano, spuchła kostka (bynajmniej nie stłuczona), przez wiele dni wieczorami trzęsła cię zimnica, niedobrze było z tą nogą, wiedziałaś o tym lepiej niż ja, a mimo to cię nosiło, a mimo to cię ciągnęło, śmierć hipnotyzerka nadleciała w wietrze od pełnego morza, co ja z nią miałem, co ja wtedy z tobą miałem, Marto, co ja miałem: noga spuchnięta, ty osłabiona, morze wzburzone, lodowate, a ty w kółko swoje (była to może formułka hipnotyczna śmierci?): – Pójdę popływać, muszę popływać, pójdę, muszę, no nie rozumiesz, że ja muszę?! – Rozumiem, że jesteś osłabiona i że masz chorą nogę – odpowiadałem niezmiennie, też jak katarynka. – Nic nie rozumiesz! Czy wiesz, że ja się nauczyłam pływać dopiero mając dwadzieścia trzy lata? Okropnie bałam się wody i właściwie ciągle się boję, ale... Mogłaś już sobie darować dalszy ciąg, już wiedziałem, już rozumiałem, nie wiedziałem wszystkiego, nie rozumiałem wszystkiego; było to na początku d n i a , jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak silne jest owo przyciąganie, miałem oto być widzem na pierwszym spektaklu; niech piekło pochłonie to cholerne morze, choć ono niewinne, żeby chociaż więcej skał, to morze mrowiło się od skał, skały mrowiły się w tym morzu, ale było takie miejsce – szmat plaży prosty jak biczem strzelił i szmat morza, rozległa przestrzeń, niepodziobana, istotnie, przyznaję, raj dla pływaka-który-chce-popływać, nieliczni o tej porze roku turyści taplali się w cieplejszej wodzie między przybrzeżnymi skałami, tam gdzie stłukłaś sobie kolano, lub przy samym hotelu, że tak powiem na oczach, tamto miejsce omijali wszyscy, choćby dlatego, że nieosłonięte, powiadam, równy szmat plaży niepodziobany skałami chroniącymi od zimnego wiatru, a tylko między skałami upał, tylko między skałami patelnia, no a ciebie nosiło, a ciebie ciągnęło, to znaczy ciągnęłaś mnie brzegiem na spacer, nie lubisz spacerować, nie lubisz chodzić, a przecież jeszcze w dodatku bolała cię noga, a stale wyciągałaś mnie z ciepłego gniazda wśród skał, lubię chodzić, lubię spacerować, zwłaszcza brzegiem morza, nawet w zimnym wietrze, więc chętnie, co tam zimny wiatr, można narzucić koszulę lub okryć się kocem, więc ja chętnie, nigdy jednak nie szłaś daleko, tylko do tamtego miejsca, przystawałaś, patrzyłaś na biegnące swobodnie fale: – Ja muszę tutaj popływać. Trwało to dwa dni. Może byś nie poszła. Ale drugiego dnia zobaczyłaś, że ktoś tam się kąpie, owszem, jakiś obrośnięty tłuszczem typ rzucił się w te fale i płynął. 95 – Widzisz! – zawołałaś triumfalnie. – Tłuszcz go grzeje. Poza tym to kawał chłopa, a ty chuchro, a ty słaba, a twoja noga. Gadaj do wiatru. Żyć mi nie dawałaś, ale to ostatecznie można wytrzymać; stale ktoś komuś żyć nie daje i żyjemy – do samej śmierci. Trzeciego dnia znowu ciągnęłaś mnie na tamten brzeg, nie chciałem iść. – Pójdę sama. No tak, siamo dziecko, siamo, poszliśmy, od pełnego morza wiał silny wiatr, to już był wiatr niemal sztormowy, ani jednej łodzi rybackiej na horyzoncie, za to pełno białych grzywaczy, morze błyskało wściekle białymi błyskami: chodź no tu, śmiałku, chodź tu, jeden z drugim, pobawimy się, widok był, owszem, piękny i groźny, jak to nad morzem w burzliwy czas, huk, szum, spieniony pęd, przystanęliśmy, patrzyłem, ja to bardzo lubię, taki huk-szumspieniony- pęd, świeżo mi, radośnie mi, było mi świeżo, było mi radośnie. – Wspaniale – powiedziałem odwracając się, świeży i radosny, ku tobie i – jak to się mówi? – lodowata ręka zacisnęła się na moim gardle, dusi i zimna w dodatku, lodowaty dreszcz: stałaś trzęsąc się i szczękając zębami, mimo że nakryta kocem, i patrzyłaś na morze. Jak ty patrzyłaś! Nikogo poza nami nie było na tej plaży, plaża szeroka, rozległa, a ty taka drobna, takie chuchro, taka trzcina na wietrze, noga w kostce jak bania i kolano jak bania, skulone, drgające ramiona, w poszarzałej twarzy same oczy, przerażone, zniewolone. – Janku, ja się okropnie boję, ale ja muszę wejść – szepnęłaś nie odwracając oczu od rozpędzonych fal. – Nie zatrzymuj mnie, muszę. Nie umiałem pływać. Wiedziałem, że w tym momencie nie powstrzyma cię nawet argument: „jeżeli będziesz tonęła, pójdę za tobą i utopię się”, wiedziałem, nie ma takiej siły, która by cię zatrzymała, nie myślałaś o mnie, zapomniałaś o mnie, o całym świecie, przeszłabyś po trupach, mogłem uderzyć cię, znokautować, związać, owszem, to mogłem, może powinienem, ale i mnie obezwładniło; nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, autentyczny paraliż, przeczucie nieuchronnego, fatalizm, groza, zrzuciłaś koc i poszłaś, a kiedy już byłaś w wodzie, rozebrałem się, zdjąłem spodnie i koszulę, zostałem na brzegu absolutnie pewien, że to koniec, kres, że pochłonie nas woda, bo zabraknie ci sił i pójdę za tobą. Może to rzeczywiście był koniec, kres, mimo jeziora du Joux; znacznie, znacznie później było jezioro du Joux, w którym o mało się nie utopiłaś, już nie dlatego że przyciągała cię śmierć, tylko dlatego że byłaś wściekła na mnie i chciałaś mi na złość, ale to co innego, to już inne życie, choć jeszcze pierwsza połowa d n i a . Tylko raz zostaje się na brzegu, gdy ktoś najdroższy na świecie odpływa w śmierć, nie wchodzi się dwa razy do tej samej cudzej śmierci, liczy się przede wszystkim ten pierwszy raz, ten pierwszy brzeg, ja tam zostałem, na tym brzegu, nigdy nie wróciłem, choć ty wróciłaś z morza, ja tam wtedy umarłem, co za ulga, w pewnym sensie, wreszcie to sobie powiedzieć; nic już potem nie mogło się zdarzyć, tyle się zdarzyło i nie zdarzyło się nic, już potem nie zdarzyło się nic, oprócz tego, co się w życiu stale zdarza, to była tylko chwila o świcie. Przyjechałem do ciebie do Szwajcarii czwartego kwietnia. Umarłem w maju, może dziesiątego, upłynął właśnie miesiąc od najszczęśliwszych w moim życiu urodzin, żyłem miesiąc i umarłem, to była tylko chwila o świcie, tak mi lekko, po co się zmuszałem. Ja to wszystko zapomniałem. Nad jeziorem du Joux, kiedy wreszcie wyszłaś z wody, powiedziałem: – Nigdy ci tego nie wybaczę. Wtedy na plaży w Ampurias nawet mi nie przyszło do głowy, żeby to powiedzieć. W ogóle nic nie powiedziałem. Wyszłaś i padłaś na brzeg jak powalona. Nie mogłaś zmienić kostiumu, bo zapasowego nie wzięłaś, nie wzięłaś też czepka, kąpiel nie była przewidziana, a zresztą – nie miałabyś siły zmienić. Nie miałaś siły na nic. Wyszłaś i padłaś w piasek, każdy 96 milimetr twojej skóry dygotał, a skóra była sina i nawet trochę zielonkawa, białe powieki i pod oczami zamkniętymi białe koła, woda spływała z rzęs i mokrych włosów, chwyciłem koc i chciałem cię rozetrzeć. – Zaczekaj... chwilę... – szepnęłaś latającymi wargami – zimno... – więc tylko cię nakryłem, osłoniłem sobą od wiatru, leżałaś, dygotałaś, jak mogłem osłaniałem cię od wiatru, sam chyba też dygotałem, nie pamiętam, chyba też, zimny był wiatr i wydmuch taki, a ja w slipach i lekkiej koszuli, jasne, musiałem dygotać, samego wiatru zimnego by wystarczyło; niech będzie, że wiatr, nie otwierałaś oczu, białe powieki lekko różowiały, twoja głowa na piasku, włosy zmoczone przylegały gładko, obrysowywały kształt; znowu miałaś głowę Nefretete, nie sądzę, abym wówczas o tym pomyślał, choć naprzeciw, zaraz za plażą, rozległy obszar starożytnych ruin, teraz widzę tę głowę posągu wyłaniającą się z piasku, teraz wyobrażam sobie tę głowę, wówczas osłaniałem cię od wiatru, odgradzałem od morza, które śmiało się ze mnie wszystkimi falami, nic nie mówiłem, byłem w stanie nakryć cię kocem i osłaniać, nie byłem w stanie mówić, ale ty mówiłaś, najpierw milczałaś, brak sił, a i wargi, miękkie, rozlatane, odmawiały ci posłuszeństwa, wkrótce jednak zaczęłaś mówić, musiałaś mówić, mówiłaś urywanymi, dygoczącymi zdaniami, jak ci tam było okropnie w tym okropnym lodowatym morzu, jak zalewały cię te okropne lodowate fale, a ty skostniała, a twoje ramiona raz po raz przegrywały z wodą, nie wytrzymywały naporu, tak okropnie, nieprzytomnie się bałaś. – Tak okropnie się bałam, Janku, nie masz pojęcia, jak się bałam, myślałam tylko o tym, żeby równo, powoli oddychać, żeby panować nad oddechem, chyba to mnie uratowało, myślałam, że zostanę, nie przypuszczałam, że do tego stopnia nie mam kondycji, ja... chyba i na narty już... to ten mój wypadek, wiesz... Janku, zimno mi, nie wyobrażasz sobie, jak okropnie mi zimno, gorąca herbata, zrobisz mi herbatę, Janku? – Zrobię – odpowiedziałem i to było pierwsze słowo, które powiedziałem; otworzyłaś oczy, spojrzałaś na mnie, nie wiem, co zobaczyłaś w mojej twarzy, wiem tylko, że wreszcie mnie widziałaś, że po raz pierwszy od chwili, gdy stanęłaś na tym brzegu, widziałaś mnie, a nie morze i rozhuśtaną śmierć, patrzyłaś na mnie, trzęsłaś się z zimna, ale twoje oczy były ciepłe; żywe oczy w twarzy topielicy. – Ty się o mnie bałeś! Powiedz, naprawdę się bałeś? Być może w tym momencie jęknąłem: o, Boże, czy coś w tym rodzaju, nawet by pasowało, mam jednak wrażenie, że nie jęknąłem, że nie wezwałem imienia boskiego nadaremno, może będzie mi to policzone. Podniosłem cię z piasku, wytarłem kocem, bo nie mieliśmy ze sobą ręcznika, wycierałem cię mocno, rozcierałem, pomogłem ci zdjąć mokry staniczek, zdjąłem koszulę i ubrałem cię w nią, cienka, ale sucha, i – już nie plażą, bo piasek stawia opór stopom, no i zimno, już szosą między piniowym laskiem a ruinami starożytnego miasta wróciliśmy do hotelu; obejmowałem cię wpół, prawie niosłem, pinie szumiały inaczej niż morze, mniej porywająco, bardziej tkliwie, i pachniały inaczej, bardziej swojsko, domowo, miękki, tkliwy szum, ale morze było blisko; obejmowałem cię mocno, prawie niosłem, byłaś blisko, jak tylko mogłaś być – na tej szosie między piniowym laskiem a ruinami starożytnego miasta, gdzie czasem pojawiał się nam barwny ptak z czubkiem na głowie, czułem jednak, cały czas czułem idąc, że morze jest bliżej, dopadało mnie, szarpało, wyrywało mi ciebie z rąk, a tak lubię pinie, lubię ich miękkie, przyjazne igliwie, lubię ich szum nad głową, lubię patrzeć, jak od niechcenia łaskoczą niebo, przydając czegoś ludzkiego błękitom; mógłbym długo o piniach, co to pomoże, całe szczęście, że hotel blisko, położyłem cię do łóżka, zaparzyłem herbatę i – ogrzewałem cię, jak mogłem, tyle co mogłem. Następnego dnia pojechaliśmy do Barcelony. Ale jeszcze wróciliśmy do Ampurias. Musieliśmy pojechać do Barcelony, a przecież tam w Ampurias chcieliśmy przeżyć nasz miodowy miesiąc, to miejsce wybraliśmy, wybraliśmy – nie wiedząc, zabawne, jak nas ciągnęło do Ampurias, nawet ciebie, choć stale nowego miejsca pod słońcem szukasz i wracać 97 nie lubisz, zjechaliśmy kawał wybrzeża, na pewno na Costa Brava jest wiele pięknych miejsc, może nawet piękniejszych, ale nas ciągnęło do Ampurias, tu wróciliśmy. Muszę ci się do czegoś przyznać, Marto: wśród licznych próbek leków, które ci stale przysyłano z różnych firm farmaceutycznych, pewnego dnia, w drugiej połowie d n i a , a nawet już pod w i e c z ó r , znalazły się proszki o nazwie „Reactivan-Merck”, tonique psychotrope, proszki pobudzające umysłowo, umysłowo odświeżające; nigdy nie brałem takich proszków, leków nie lubię, na ogół źle je znoszę, sam więc nie wiem, co mi przyszło do głowy, kiedy przeczytawszy formułkę i objaśnienia powiedziałem: – o, to może ja tego spróbuję. – Tak powiedziałem, nie wiem dlaczego, może dlatego, że w owym czasie (w drugiej połowie d n i a , a nawet już pod w i e c z ó r ) głowę miałem stale ciężką, nie mogłem zebrać myśli, rozłaziły się jak stare, wysłużone prześcieradło, a strzępki w dodatku nie chciały fruwać, lepiły się do waty wyłażącej ze starej, wysłużonej kołdry, nie, nie sądzę, abym zamierzał łyknąć ten reactivan, ale powiedziałem, a ty energicznie zaprotestowałaś: – ani mi się waż! Nie wolno ci tego brać! – energicznie, kategorycznie, zresztą i tak nie miałem zamiaru; osobiście schowałem opakowanie do naszej bogato zaopatrzonej apteczki, ale wyjeżdżając już na zawsze, bez twojej wiedzy wyjąłem z opakowania srebrną tabliczkę, w której tkwiło za celofanowymi szybkami dziesięć wesołych żółtych proszków, włożyłem do walizki, innymi słowy, zabrałem ze sobą, uciekając, dziesięć proszków „Reactivan-Merck”, po czym w Warszawie wetknąłem między inne leki mojej apteczki i – leżały przez kilka miesięcy. Do wczorajszego dnia. Wczoraj rano wydobyłem zza szybki jeden żółty proszek i połknąłem go. Powtarzam: przez kilka miesięcy wszystkie, jak ich było dziesięć, leżały w celofanowych kokilkach i rozświecały ciemności mojej apteczki. A przecież od dnia, kiedy w drzewach pod moim oknem umilkły synogarlice, kiedy przestałem słyszeć to posępne, monotonne pohukiwanie, moja głowa, którą rozsadzała szalejąca rzeka obrazów, stopniowo zaczęła się wypełniać kleistą watą, ta wata skrzętnie zatykała wszelkie szpary, szczeliny i pęknięcia, rozbijałem, odklejałem, wydłubywałem, ciężko było, ale nie ruszyłem tamtych proszków, dopiero wczoraj. Widzisz: coraz bardziej dręczyła mnie ta Hiszpania. To już doprawdy stawało się nie do zniesienia: tak chcieć pojechać i nie móc. To już – co najgorsze – przestawało być tematem do żartów. Widzisz: długo wydawało mi się, że ja się tą rzekomą niemożnością bawię. Że sam sobie gram na nosie, że sam jestem kotem i uwieszoną na sznurku kuleczką, którą majtam, przed swoim (kocim) nosem. To bardzo zabawne być jednocześnie jednym i drugim. Nagle jednak wszystko przestało być zabawne. Myślałem, że znudziło mi się, że czas kończyć, bądź co bądź nie bez powodu powiedziano: komu w drogę, temu czas, jesień, deszcz pada i pada, mokną ludzie, gniją buraki cukrowe na polach, w mokrym wietrze drzewa nieodwołalnie tracą liście, a tam w Hiszpanii słońce, a tam w Hiszpanii zielono, doprawdy najwyższy czas, trzeba tylko postanowić. Postanowiłem, siadłem przy stole, wziąłem długopis do ręki i – nic. Gdzie to słońce? Gdzie ta zieleń, świeża, majowa? Gdzie nasz biały samochód, gdzie biały hotelik pod piniami? Gdzie my? Nasze szczęście? Nic. Szara ściana, mgła. Nie widziałem nic poza tą ścianą, wpatrywałem się w nią długo, natrętnie, uporczywie, z nadzieją, a nuż rozstąpi się przed moim wzrokiem; guzik, nie rozstąpiła się; wstąpiła we mnie. Wypełniła mnie całego od stóp do głów, do głów zwłaszcza, jakby nie dość było waty, siedziałem ciężki, szary, zamglony, aż rozdarł mnie błysk niezbitej pewności: nie pojedziemy do Hiszpanii, nigdy tam nie pojedziemy; błysk ostry jak brzytwa, zabolało, wstałem, poszedłem do kuchni, gdzie na ścianie apteczka, wyjąłem srebrną tabliczkę, wyłuskałem żółty proszek z celofanowej kokilki, raz kozie śmierć, pomyślałem – i połknąłem. Żółty taki, jaśniutki, może trochę słońca... Co do słońca, to nieprędko się pokazało. Z początku zresztą w ogóle nic się nie pokazało, w dalszym ciągu szara ściana, więc zacząłem żałować, że nie robiliśmy zdjęć, wyciągnąłem z 98 szuflady pocztówkę, proszek proszkiem, ale pomóż sam sobie, a pan Bóg ci, czekałem ufnie, z nadzieją: będzie słońce, będzie miłość, a tu popatrz – naparły na mnie skały, hotel w La Escali i moje umieranie, może dlatego że robiło mi się jakoś słabo, czułem się słaby, osłabło zwłaszcza moje poczucie humoru, czułem się słaby, czułem się tragiczny, otoczony nimbem śmiertelnej powagi, nic, tylko pozować do fotografii na obwolutę, nie przeczuwałem jednak, ku czemu mnie niesie, ku jakiemu brzegowi, zaczęło mną trząść, trząsłem się, dygotałem... A teraz nie wiem, myślę i nie wiem: czy to było moje, czy twoje dygotanie, nie wiem, czy wywołałbym moje-twoje dygotanie, gdyby nie ten proszek, czybym sobie przypomniał tamten brzeg, wątpliwości ogarnęły mnie szybko, jeszcze w trakcie pisania, pisałem przerażony, świadom, że dzieje się coś niedobrego, że wdarło się coś obcego, a kiedy napisałem, że na tamtym brzegu umarłem, zostałem – odłożyłem pióro, choć jeszcze napęd, choć jeszcze rozpęd, benzyna w baku – – Następnego dnia, czyli dziś, już bez proszka, pozostałe dziewięć wrzuciłem do klozetu, teraz pewnie świecą w kanałach, zdobyłem się na to, żeby skończyć; musiałaś przecież wyjść z morza, więc zdobyłem się na to, żeby skończyć, co zacząłem, starałem się zmienić ton, nawet chyba trochę zmieniłem, ale pozostał fakt; wychynął z ogromnego, ciemnego morza, chyłkiem wdrapał się na wyspę mojej świadomości, przylgnął chwytliwymi mackami, siedzi pękaty, solidny i bezczelnie śmieje mi się w nos: – Oto jestem! Wściekaj się, ile chcesz, jeśli łaska, ja tu jestem. No i co teraz? Ugryź mnie! Przed oczami zrobiło mi się czerwono. Nie, nie w sensie francuskiego: j’ai vu rouge (wściekłem się). Ja się wcale nie wściekłem, mimo wyraźnej zachęty. A może zachęta po to, aby mnie naprowadzić na kolor właśnie? Doceniam dobre chęci, zawsze doceniam dobre chęci, myślę jednak, że wystarczyłoby samego „ugryź mnie!”. Od razu wyczułem, że to plagiat, chwyciłem wiatr w czerwone żagle i już mknę, już mnie niesie (moja lśniącoczerwona koszula, twoja jasnoczerwona bluzka!), wcale nie mam zamiaru wracać do dwóch lśniącoczerwonych serc z mojego snu, nie wiem zresztą, czy jeszcze są dwa, jedno prawie zjadłem, została szara kupka, okruchy, popioły, drugie rzekomo (jeśli wierzyć pierwszemu, bo może po prostu chciało ocalić bodaj resztki) czekało za drzwiami, ale nie sprawdziłem tego, nie widziałem; o, masz go: mędrca szkiełko i oko, widziałem – nie widziałem, nie dowód, no więc nie czułem jego obecności, choć jak sobie teraz przypominam, w słowach pierwszego niewątpliwy akcent szczerości, czemu nie miałbym uwierzyć sercu, zwłaszcza że mówiło we śnie, we śnie się nie kłamie, we-śnie-się-nie, niesie mnie, o tak, mnie niesie, chwyciłem wiatr w czerwone żagle, wychodzę w ogromne ciemne morze, skąd wypłynął stwór. Podobno jesteśmy podobni. Tak mówią ludzie. Mogłem uchodzić nie tylko za twego kuzyna, mogłem uchodzić za twego brata bliźniaka. Czasem nosiłaś do spodni moje koszule: lubimy te same kolory, nigdy jednak nie posuwaliśmy mistyfikacji tak daleko, żeby się jednakowo ubierać. Doprawdy nie wiem, co nas napadło w dniu wyjazdu do Hiszpanii; może za bardzo byliśmy pod wrażeniem faktu, że automat fotograficzny w Nyon, objawiając talent godny Picassa, zrobił z dwóch naszych twarzy – jedną? Wyobraź sobie, że ja o tym wydarzeniu też zupełnie zapomniałem, zapomniałem, że mam to zdjęcie w portfelu; niedawno porządkowałem zawartość przegródek, wszystko wyjąłem, przejrzałem wszystko i nie zauważyłem tego zdjęcia, pojęcia nie mam, jakim cudem. Nie wierzę w przypadki. Nie przypadkiem teraz właśnie, kiedy pod czerwonymi żaglami wychodzę w nieznane ciemne morze, to zdjęcie nasunęło moim oczom nasze dwie dokumentnie pomieszane twarze. A przecież nie byliśmy ubrani zupełnie jednakowo. Do jasnobeżowych welwetowych dżin 99 sów, kupionych trzy lata temu w Mediolanie (więc już z należytą patyną), włożyłem jasnoczerwoną lśniącą koszulę. Co zobaczywszy, Bóg wie czym powodowana, wyciągnęłaś z czarnej komody olbrzymią szufladę, wybrałaś ze stosu równiutko poukładanych bluzek tę jasnoczerwoną, którą Aleksander przywiózł ci z Węgier, a którą nosiłaś niezmiernie rzadko, nie lubiłaś jej jakoś, a może uważałaś, że ci w niej niedobrze. Była długa, bardzo obcisła. Lśniąca – nie, ale na pewno jaśniejąca. Poza kolorem w niczym nie przypominała mojej przewiewnej koszuli. Był to właściwie sweterek wkładany przez głowę, ciepły. Po drodze, już we Francji, zdjęłaś go, robił się upał, więc przebrałaś się w lekką niebieską sukienkę. A ja pozostałem w swojej czerwonej koszuli. Jeszcze mam tę koszulę. Zbiegła się, bo nie umiem prać, porozdzierała się pod pachami, kupiłem drugą taką, w środku d n i a kupiłem drugą w tym samym prywatnym sklepiku na Koszykowej, wybrałem trochę za dużą, żeby miała z czego się zbiec, ale ona się nie zbiegła, ciągle jest trochę za duża, a poza tym kolor nie ten sam, o ton ciemniejszy, nie tak promienny. 100 Często jeździłem z tobą do Morges. We wtorki i piątki przyjmowałaś pacjentów w ambulatorium należącym do naszego szpitala i często jeździłem z tobą; ty przyjmowałaś pacjentów, a ja robiłem zakupy w „Migros”, a potem spacerowałem po bulwarze nad jeziorem. Rzadko była pogoda, w drugiej połowie d n i a rzadko była pogoda, szare, mokre niebo odbijało się w jeziorze jeszcze bardziej mokrym, łabędzie bez powodzenia udawały białe obłoki. Lubiłem, kiedy leciały nisko nad wodą, goniąc własne głowy wyrywające do przodu, wielkimi białymi skrzydłami z łoskotem biły powietrze, ubijały je na białą pianę, być może nikt poza mną tej piany nie widział, bryzgi białej piany leciały z piór, osiadały w szarych falach, a potem roztapiały się lub ginęły w pyskach ryb, dziobach dzikich kaczek i perkozów, lubiłem te białe bryzgi, lubiłem lecące nisko nad wodą łabędzie, choć w ogóle łabędzi nie lubię, a chyba to tylko tęsknota do żagli, do białych żagli na jeziorze, o czym nie wiedziałem aż do dnia, kiedy zobaczyłem żagle. Tego dnia pojechałem z tobą do Morges, aby zrobić zakupy przed naszym wyjazdem na kongres balintonowski w Brukseli, przed tą naszą podróżą, w którą wyruszyliśmy razem, a wróciliśmy (jeśli Jan Wroński wrócił, bo nie mam co do tego pewności) osobno, nie mogłem przewidzieć, że wrócimy osobno, że to nasza ostatnia podróż, a zwłaszcza nie mogłem przewidzieć, że jestem w Morges po raz ostatni, ale mówiąc szczerze, jeżeli moje spacery po nadjeziornym bulwarze często, najczęściej były melancholijne i smętne, to nie pogoda była jedynym sprawcą, nie ta szarość nasycająca niebo i wodę, aczkolwiek sprzymierzona szarość nieba i wody, w której raz po raz więzły i trzepotały nawoływania wodnego ptactwa, stanowiła z pewnością potężny czynnik melancholiotwórczy, więc nie przede wszystkim ta szarość, powtarzam, tylko moje zagadkowe, pozornie niczym nieumotywowane przekonanie, że każdy spacer ukwieconym bulwarem może być ostatni; za każdym razem żegnałem się z jeziorem, z kaczkami, łabędziami i perkozami; kaczki i perkozy, mówiąc nawiasem, najlepiej czuły się w basenie jachtowym, więc często tam zachodziłem, stawałem na brzegu i oparty o żelazną balustradę patrzyłem na kaczki i perkozy, właściwie tylko co do kaczek miałem pewność, że to są kaczki, a ta cała reszta... Pojęcia nie mam, niektóre miały czubek, niektóre nie; brązowe, wszystkie odcienie brązu, pstre, czarne, fascynowały mnie zwłaszcza te czarne z białą strzałką na nosie, bo po brzegu chodziły niezgrabnie jak kury i wodę dziobały śmiesznie jak kury, ale nurkowały jak perkozy, zapadały w wodę szybko, prawie niedostrzegalnie, wspaniale upadały na głowę, to one – te czarne – wydawały głos najbardziej przenikliwy, przeszywające, nostalgiczne wołanie we mgle, doprawdy ciarki przechodziły; tych śmiesznych czarnych ptaków było dużo również i u nas, na naszym brzegu jeziora; ich wołanie słyszałem o świcie, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w „Le Point du Jour”, budziłem się zbudzony snem zawsze tym samym, choć śnił mi się w różnych wariantach, snem o oszalałych zegarkach; śniło mi się, że budzę się, wyciągam rękę po zegarek, aby sprawdzić, która godzina, zegarek wskazywał godziny fantastyczne, nie dowierzałem, sprawdzałem jeszcze raz i jeszcze raz, aż wreszcie umęczony naprawdę się budziłem, leżałem przez chwilę z zamkniętymi oczami, cały jeszcze zamknięty, najpierw otwierały się moje uszy, twój oddech otwierał moje uszy, to był pierwszy głos słyszalnego świata, twój oddech, czasem lekki, a czasem chrapliwy, twój oddech unosił moją pierś i odzyskiwałem poczucie ciała, otwierałem oczy, nie całkiem, ot tyle, by zobaczyć leżący w zasięgu mego wzroku zegarek; dopiero piąta – myślałem z ulgą – jeszcze może spać, jeszcze dużo, dużo czasu, zamykałem oczy, już śpiewały ptaki w krzakach i drzewach pod oknem, słyszałem je, wróble, kosy, na wpół śpiący czekałem na ten jeden dźwięk, na ten głos nadlatujący od jeziora, na owo przenikliwe, nostalgiczne wołanie, 101 jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to te czarne z białą strzałką na nosie, czułem, że coś wodnego, nie wiedziałem co, czekałem i nadlatywało, i byłem sam na olbrzymim zamglonym jeziorze, odpływając coraz dalej i dalej od kłębiącego się w przybrzeżnych szuwarach życia, a ten głos ostrzegał: zostań tam, nie wracaj, polują na ciebie, kaczki, perkozy, łabędzie i cała reszta czyhają na ciebie w przybrzeżnych szuwarach, trzymaj się mgły, trzymaj się mgły, zapadałem w sen, ale co chwila budziłem się i patrzyłem na zegarek; piąta trzydzieści, szósta, jeszcze może spać, spałaś, czasem budziłaś się, unosiłaś się lekko: – która godzina? – pytałaś spłoszona – wpół do siódmej, śpij – zasypiałaś; budziłem cię o wpół do ósmej. – Jak to się dzieje – spytałaś kiedyś – że ty zawsze wiesz, która godzina? Ile razy się obudzę i zapytam, to ty wiesz. – To nie ja, to mój prywatny krasnoludek. Przypuszczam, że zapomniałaś o tym wszystkim, sporządzając swój Akt Oskarżenia, pamiętałaś tylko, że kiedy o ósmej wychodziłaś z domu, ja jeszcze byłem w łóżku, nie, nie chcę teraz przytaczać odnośnego punktu w całości, teraz ciągnie mnie biel i tylko biel, te czarne ptaki mają na nosie białą strzałkę, ona zaraz uwięzi mój wzrok i będę mógł wrócić na nadjeziorny bulwar, zaraz wrócę, ale przyznam – skoro już wyminąłem niebezpieczną rafę, miło by mi było popatrzeć na ciebie, jak krzątasz się po pokoju; lubiłem to twoje poranne krzątanie, czułem się bezpieczny, czułem się w domu, coś nierealnego, coś zapomnianego, a może zaledwie przeczuwanego: chwila darowana samotnemu wędrowcowi, przystanie na tę chwilę i – zanim odejdzie – przeżyje dom, żonę w domu, jej poranne krzątanie się po pokoju; unieś senne powieki – mówi sobie, nic, że opadają, bo prawie nie spałeś tej nocy, jak każdej innej, nieważne, tyle nocy przed tobą, samotnych, unieś powieki i patrz, to tylko chwila, weź z niej wszystko, zapamiętaj, musi ci wystarczyć na długo, na całe samotne życie, zapamiętaj; pamiętasz, Marto, jak się wchodzi do szlafroka? Miałaś długi do samej ziemi szlafrok, wyglądał na japoński, podobno był amerykański, mniejsza o narodowość, w każdym razie zapinany był od góry do dołu na suwak i u dołu właśnie ów suwak, choć amerykański, zaciął się na amen, więc wymyśliłaś swój własny, niepowtarzalny sposób wchodzenia do tego szlafroka, ale zanim weszłaś, naturalnie musiałaś wstać, więc najpierw wstawałaś po mniej lub bardziej dokładnym odprawieniu nakazanych rytuałem ceremonii, wyskakiwałaś, najczęściej przy mojej pomocy, z pościeli, stawałaś obok tapczanu, zdejmowałaś bladoróżową koszulkę, z falbanką wokół olbrzymiego dekoltu, lub bluzeczkę od piżamki, to powiewne nic fru-fruwające, i ciskałaś we mnie. tą koszulką lub tą piżamką, byłbym bardzo zawiedziony, gdybyś choć raz zapomniała to zrobić, nie zapominałaś, ciskałaś, no i dopiero potem wchodziłaś do szlafroka, wchodziłaś przodem, a następnie szlafrok na sobie obracałaś, nic nadzwyczajnego, ale robiłaś to nadzwyczajnie, z nadzwyczajnym wdziękiem i bardzo szybko w dodatku: hop, jeden skok, błyskawiczny obrót i byłaś wewnątrz. Szerokie rękawy furkotały jak skrzydła, kiedy biegłaś do drzwi – musnąwszy w przelocie okiem lustro, ruch, jakim poprawiałaś rozburzone snem włosy i jeszcze – rzut oka ku mnie, sprawdzałaś, czy patrzę, patrzyłem, zawsze patrzyłem, twoje lekkie kroki na korytarzu, zamykałem oczy, zapadałem w zapach twojego snu, ale byłem na posterunku, ledwo otworzyłaś drzwi; nigdy cię pod tym względem nie zawiodłem, prawda? Umiałem patrzeć, o, to na pewno umiałem, stwarzałem cię wzrokiem o wiele lepiej, niż cię teraz piórem stwarzam, stwarzałem tyle rzeczy nie do opisania; mogę napisać tylko: potem wychodziła ze szlafroka i wkładała niebieskie lub beżowe majteczki, ale czy mogę pokazać twoje biodra w tych majteczkach? Mogę napisać: potem stawała przed umywalką i – nie zasunąwszy zielonej zasłony – myła się, ale czy mogę pokazać wycelowany we mnie twój tyłeczek o idealnym kształcie gruszki? Każdy robi to, co może, towarzyszu redaktorze, mogę przynajmniej zapamiętać to, co stworzyłem, mogę zapamiętać odgłos mycia zębów, a zęby myjesz bardzo długo i bardzo starannie, a pastę z tubki wyciskasz porządnie, od samego końca, a nie gdzie popadnie, jak ja, nawet wiem, co zrobisz, jak już umyjesz zęby: odwrócisz się 102 ku mnie i zapytasz: – co ja mam na siebie dzisiaj włożyć? – po czym staniesz przed otwartą szufladą pełną bluzek, bluzeczek, sweterków, a wszystko ułożone pod pion, jak w szafce żołnierza na pięć minut przed inspekcją, potem otworzysz szafę, w której twoje i moje, i powiesz: – no nie, no ja się zupełnie nie mam w co ubrać! – Będziesz tak stała głęboko zamyślona, rozdarta między szafą i szufladą dosyć długo, a ja będę patrzył na twoje biodra w niebieskich lub beżowych majteczkach, aż wreszcie zerknąwszy na zegarek podpowiem: – włóż moją żółtą koszulę, bardzo cię lubię w mojej żółtej koszuli z twoim krawacikiem w kratkę, do spódnicy w tę samą kratkę – prosząc jednocześnie Boga, abyś nie zechciała włożyć mojego swetra, bo musiałabyś otworzyć moją szufladę, a tam – mój własny, indywidualny, niepowtarzalny bałagan, szczęśliwie decydujesz się na żółtą koszulę, już jesteś ubrana, a teraz przysiadasz na tapczanie, wyjmujesz kosmetyczkę i mówisz: – nie patrz – ale ja w dalszym ciągu patrzę; rysujesz cienką linią brwi, rozcierasz trochę szminki na policzkach i tą samą szminką stwarzasz wargi, które za chwilę zostawią ślad na moim policzku lub nosie, bo wychodząc pochylisz się nade mną i pocałujesz mnie w nos albo w policzek, częściej w nos, i – zostanę z plamą na nosie albo na policzku, z twoją koszulką lub piżamką wokół szyi, jeszcze na chwilę, na kwadrans, na pół godziny zapadnę w twój zapach snu, a potem wstanę, wypiję mocną herbatę do śniadania, po śniadaniu jeszcze kawę szatana, popatrzę w okno, na drzewa, na jezioro, na góry i siądę do swego czarnego nibystolika, a tam pusta biała kartka, pole mojej codziennej bitwy, puste pole mojej rzeczywistości, na które tak ciężko wracać z samego środka podarowanej chwili życia. Wobec tego wracam do Morges, okrężną drogą, ale wracam; nie zawiodło mnie, wbrew pozorom, wpatrywanie się w białą strzałkę na nosie czarnego ptaka, nie zawiodło, nie, tylko – jak biel, to biel, poniosło mnie, porwało, była we mnie ta potrzeba, a przecież owego dnia, kiedy żagle wreszcie załopotały na jeziorze, stała wokół mnie ciemność, ciemność w i e c z o - r u , może nie najczarniejsza, bowiem owego dnia wierzyłem w przejaśnienie; miałem trochę nadziei, bo przed podróżą, wspólna podróż, myślałem, zmiana; tak myślałem, dopóki jechałem z tobą samochodem, może jeszcze w „Migros”, kiedy jednak wyszedłem na bulwar, od razu uderzenie w pierś: uderzył wiatr od jeziora, dzień był wietrzny, a jezioro silnie wzburzone, więc wiatr mnie uderzył, ledwo przyszedłem na brzeg, a ja odczułem to uderzenie jak cios ciemności. Atakowany przez wiatr przeszedłem spory kawał, prawie do przystani, zanim uświadomiłem sobie, że na niebie, rano jeszcze jak co dzień szarym, rozlewają się plamy błękitu, że na jeziorze żagle i że wreszcie po raz pierwszy od wielu dni ruszyła ku górze szara kurtyna przesłaniająca Alpy. Odwróciłem się i – mimo woli pobiegłem oczami na przeciwległą ulicę, odszukałem ten nieduży hotel z dużym tarasem, w którym szach perski zatrzymywał się ze swoim haremem, a potem patrzyłem na szosę. Wsparty o balustradę przy jachtowym basenie uparcie wpatrywałem się w szosę, patrzyłem tak długo, aż zobaczyłem to, na co od wielu dni podświadomie czekałem, do czego nie wiedząc tęskniłem – nasz biały samochód Austin Morris 1100, w białym samochodzie my, ty przy kierownicy, ja obok, przez uchyloną do połowy szybę wiatr usiłuje porwać twój lekki biały szal; od kilku miesięcy dwa razy w tygodniu przejeżdżałem z tobą tędy, czasem miałaś swój lekki biały szal, z niedbałym wdziękiem okręcony wokół szyi, spacerowałem tym bulwarem, przechodziłem obok tego hotelu, przyglądałem mu się, a częściej tylko muskałem wzrokiem, nigdy jednak nie wywołałem tej wizji z początku d n i a , chyba nawet nie pamiętałem, nie myślałem, że hotel i szosa Route du Lac, myślałem: szarość nieba i wody, pokrzykiwania wodnych ptaków, a zwłaszcza to przeszywające nostalgiczne wołanie czarnych z białą strzałką na nosie; potrzebne było słońce, słońce i błękit, dużo słońca i dużo błękitu, abym otrzymał cios, aby odsłoniła się przyczyna. Przymknąłem oczy, bo łzawiły od zbyt intensywnego patrzenia, a kiedy je otworzyłem, na szosie nie było już białego Austina Morrisa 1100 z numerem rejestracyjnym VD 32066, znikł, 103 przejechał, może właśnie przelatuje przez Rolles, a może jest jeszcze dalej, w miejscu gdzie od Route du Lac odgałęzia się w lewo boczna droga zbiegająca do „Le Point du Jour”, może już widzimy dom, jego spadzisty dach, zielone okiennice. Stanąłem tyłem do ulicy, był to ruch gwałtowny, energiczny, ostry, gwałtowny obrót, zacisnąłem ręce na żelaznych prętach balustrady i zwiesiwszy głowę wpatrywałem się w kaczki, perkozy i całą resztę taplającą się w wodzie między jachtami, stałem tak przez chwilę ze zwieszoną głową, nieświadom zaskakującego bądź co bądź po tygodniach spokoju faktu, że tym razem w basenie ruszają się nie tylko kaczki, perkozy i cała reszta, że drżenie wolności przebiega uwięzione łodzie, że nad moją zwieszoną głową nie łopot łabędzich skrzydeł, lecz łopot żagli; co mnie to zresztą wtedy obchodziło! Nie obchodziły mnie nawet czarne ptaki z białymi strzałkami na nosie, które śmiesznie dziobały wodę jak kury. No więc tak sobie postałem, a wokół mnie zgiełk, a wokół mnie życie, a potem nie podnosząc głowy odszedłem, zostawiłem za sobą basen jachtowy, szedłem z powrotem, miałem jeszcze czas, szedłem wolno ze zwieszoną głową, ludzie mnie mijali, staruszkowie, bony z dziećmi i nawet ta dziewczyna w żółtej rybackiej kurcie, która prowadziła na smyczy charta afgańskiego, spotykałem ją często, miała twarz surową, nieprzejednaną... Nie. Nie odpowiada mi ta wersja. Wcale nie wlokłem się bulwarem ze zwieszoną głową, to dziesiąta woda po żółtym proszku wyłuskanym z celofanowej kokilki albo te dwa czerwone serca. Od razu, jeszcze z wizją twego lekkiego białego szala trzepoczącego na wietrze, odwróciłem się w stronę pełnego jeziora i wstąpiła we mnie radość: całe góry! Nareszcie całe góry! Ani śladu szarej kurtyny, znikła, przepadła, zdmuchnięta – i w samej rzeczy została zdmuchnięta, bo wiatr tego dnia dech miał potężny, jachty dosiadały spienionych fal, raz po raz rzucane w odmęty z nieujarzmionych grzbietów, jezioro rozbełtane szalało ze szczęścia, wreszcie mogło sobie pofolgować, dać ujście ujarzmionej, uwięzionej, spętanej pod gładką maską sile, nie ma jak zrzucanie masek, trudne to, ale jeżeli już się uda, no to poszaleć, no to na całego. Stałem na brzegu i wstępowała we mnie ta moc wraz ze wszystkim, co zwiastowała, opadła ze mnie lepka, miękka szarość, to ze mnie opadła ta lepka, miękka szarość zniekształcająca świat, to ja podjudziłem jezioro, to ja ruszyłem z posad ziemię. Przegrany patrzyłem na swoje dzieło, ziemia wgryzała się w niebo, ostre zęby ma ta gigantyczna piła, spójrz, jak buńczucznie błyskają w słońcu, a ja pociągam, a ja pociągam, spójrz, jachty zwyciężone wracają do przystani, ale to dla mnie otwiera się ten przesmyk niebieski, ten jasny wąwóz w ścianie gór, z którego wypływa pod dumnie wydętym białym żaglem samotna łódź. Widzisz: to było już moje. To już nie był statyczny, upozowany chór starców na orchestrze, śpiewający końcową pieśń. Runęły dekoracje, zerwałem maski, starcy poszli w tan. Nie, nie wiedziałem, że tego dnia jestem w Morges po raz ostatni. Ale odchodząc stamtąd myślałem: jaki wspaniały pożegnalny akord, jaka zapowiedź. Zaczynam rozumieć, dlaczego w kilka dni później Jan Wroński jednak nie zabił ciebie w tym miłym hotelu nad rzeką Maas. „Arcen L. Holland Maashotel”. To zresztą nieważne. Co dzień ktoś kogoś chce zabić i nikt nie robi z tego wielkich historii. Ja też, jak widzisz, nie robię; wolę pisać o żaglach, białych, czerwonych, biało-czerwonych. Męczy mnie co innego: Czy Jan Wroński obiecał kobiecie z pociągu, że się z nią spotka w Morges, czy tylko napomknął o takiej możliwości? Zaraz, gdzie ona wsiadła, ta kobieta, poczekaj, wezmę mapę. Biel? Nie, to było coś dłuższego. Morigen? Może. Ach nie, znacznie bliżej, prawie zaraz za Bazyleą: w Delémont. Tak, w Delémont. – W co się ubierzesz na drogę? – Właśnie się zastanawiam. Chyba w czerwoną koszulę. Nie gniecie się, jest przewiewna. 104 Coś podobnego: zaświeciło słońce i niebo jest błękitne. Od tylu dni padał deszcz, codzienne wstawanie w szarość. Bardzo źle spałem, byłem cały na zewnątrz, dręczył mnie każdy szmer, każde stuknięcie. Nie rozumiałem, dlaczego nie śpię. Aż rano pojaśniało okno. Ale ja nie pojaśniałem – niewyspany, co mi z tego, że znam przyczynę. Na próżno wpatruję się w dwie fotografie. Fotografie są dwie, ale ile twarzy? Na jednej – mam dwadzieścia lat. Na drugiej? Ile twoich twarzy, ile moich? Na upartego można by policzyć, ale nie chce mi się. Odnalazłem bowiem w picassowskiej plątaninie oczu i ust twój uśmiech, ten, który lubię najbardziej. Więc patrzę na dwie fotografie zrobione w ulicznym automacie. Jest jeszcze trzecia, pamiętasz? Tę fotografię schowałem. Już dawno. Nie mogłem patrzeć na twarz starca o obłędnych, zaszczutych oczach. Nie, nie mogłem patrzeć na tę swoją fotografię z samego w i e c z o r u : jest po prostu ohydna. W inny sposób, ale również ohydna jak twoje zdjęcie do wizy hiszpańskiej, to, które automat raczył ci zrobić, pomieszawszy wprzódy obie nasze twarze. Śmieliśmy się, że wyglądasz na nim jak kryminalistka. Śmieliśmy się, że Hiszpanie zobaczywszy to zdjęcie nie dadzą ci wizy. Ale w twoim paszporcie wszystko było w porządku, kiedy wyjeżdżaliśmy. Ja natomiast ciągle miałem tylko tę wizę francuską na krótki pobyt z jednym wejściem, i w dodatku wymienione były w niej trzy bodaj punkty graniczne „obligatoire”, ale żaden z nich naturalnie nie znajdował się przy granicy hiszpańskiej. To ty pojechałaś po mój paszport do Lozanny. Miałaś – tuż przed wyjazdem – do załatwienia mnóstwo spraw, czasu było niewiele, chciałaś, abym sam pojechał do konsulatu, pociągiem, tym bardziej że musiałabyś urwać się z pracy, konsulat czynny do dwunastej; wpadłem w popłoch na samą myśl, że mam wsiąść do pociągu w obcym kraju, jechać do miasta, którego nie znam, kategorycznie odmówiłem. Do Lozanny z naszej miejscowości jedzie się wszystkiego pół godziny, do konsulatu łatwo trafić, co potem w drugiej połowie d n i a stwierdziłem; jeździłem sam do tego i innych konsulatów. Dziś mogę zrozumieć tylko twoje zdenerwowanie. Nie rozumiem Jana Wrońskiego. Wiem, że cierpiał na nerwicę lękową związaną z wyjazdami, ale bądź co bądź, choć od tamtej pory mało ruszał się z Warszawy, to jednak wyjeżdżał i nawet był sam za granicą, doprawdy nie rozumiem. Im bardziej się nad tą jego odmową zastanawiam, tym bardziej cała sprawa wydaje mi się zagadkowa – i ważna. Dlaczego Jan Wroński nie chciał pojechać po paszport do Lozanny? Nie mam pojęcia, co on sobie wtedy myślał, bo przecież coś sobie myślał; było to na początku d n i a , o ś w i c i e , jeszcze ani razu się nie pokłóciliśmy, jeszcze cień kota tak krótki, że prawie niewidoczny, a Jan Wroński, zakochany w tobie jak wariat, ze skóry wyłaził, żeby ci pomóc, żeby ci ulżyć, no i znalazł strych, nie rozumiem. Wiesz, zagwoździło mnie to do tego stopnia, że nie mogę pisać; tak, to raczej to, a nie telewizor u sąsiadów, okropny rejwach za ścianą, nawet nie wiem gdzie, czy nad sufitem, czy pod podłogą, wieczorem jeszcze mogę ścierpieć, ale rano nie, to już stanowczo za wiele, no powiedz, czy ja mogę przy takim akompaniamencie coś zrozumieć? Ty też nie rozumiałaś, próbowałaś przekonywać, bez skutku, pojechałaś sama, wróciłaś triumfująca, bo udało ci się wyplątać z Lozanny w rekordowym tempie, ale wieści przywiozłaś niewesołe. – Nie zamienili ci wizy. Było podobno jakieś zamieszanie na poczcie z twoim telegramem do ambasady w Warszawie, źle obliczyli ci należność i w rezultacie odpowiedzi jeszcze nie ma. Urzędniczka powiedziała, że gdy tylko nadejdzie zezwolenie, przekaże tę wiadomość telefonem do konsulatu francuskiego w Barcelonie. Ryzykujemy. Może nie będą sprawdzać paszportów. W najgorszym wypadku wrócisz z Barcelony samolotem. Zatoka Rosas. Zatoka Rosas. Białe Rosas. Światła Rosas prosto z morza. Krzyk światła nocą. Księżyc nad skałą, Rosas? Czy to znaczy: róże? Zatoka Róż? 105 W najgorszym wypadku wrócę z Barcelony samolotem. Nic, tylko oszaleć ze szczęścia. Psiakość, mniej chyba myślałem o kosztach, choć nawet przed zwyżką cen ropy naftowej cena biletu lotniczego z Barcelony do Genewy powinna spędzać mi sen z oczu, ale ja myślałem przede wszystkim o tym, że musiałabyś wracać sama, tego nie mogłem znieść. Zabawne; na początku d n i a wydawało mi się, ba, święcie w to wierzyłem, że beze mnie zginiesz, nie mogłem sobie po prostu wyobrazić ciebie samej, beze mnie, od razu ogarniał mnie lęk, paniczny, ściskający serce lęk o ciebie, nie mogłem znieść myśli o twojej samotności. Długo to trwało, chyba aż do przyjazdu Aleksandra. Któregoś wieczoru, kiedy już wiadomo było, że otrzymał paszport, że na pewno przyjedzie, położyliśmy się spać, nie przytuliłaś się do mnie jak zwykle, leżałaś cicha, osobna. – Janku, ja ciebie właściwie oszukałam – powiedziałaś w ciemność. – Poznałeś mnie jako kogoś samotnego i przez wiele miesięcy byliśmy sami. A ja mam dzieci. Czy tylko to miałaś na myśli, Marto, mówiąc, że mnie oszukałaś? Tak, ta kobieta o grubych udach duszących się w obroży podwiązek, której Jan Wroński obiecał, albo nie obiecał, że się z nią spotka w Morges, na pewno wsiadła w Delémont. Niebo już poczerniało od burzowych chmur, ale z Delémont jeszcze kawał drogi do jeziora Neuchâtel, jeszcze dosyć wcześnie, pewnie na brzegach jeziora Neuchâtel jeszcze nie płoną czerwone sygnały wzywające łodzie i statki do natychmiastowego powrotu. Kobieta ma dużo czasu, żeby mówić. Deszcz bębni o szyby, słowa bębnią o pustą twarz Jana Wrońskiego. – Czerwoną koszulę, powiadasz? A wiesz, to ja też włożę coś czerwonego. Nie do wiary, że mogłem zapomnieć o naszym picassowskim zdjęciu, wyrzucić za burtę pamięci coś tak symbolicznego. Ciekaw jestem, czy ty pamiętasz. Nie sądzę, a byłaś chyba bardziej pod wrażeniem niż ja. Ja pierwszy wszedłem do kabiny, przeczytałem instrukcję, obniżyłem stołek, zaciągnąłem zasłony, wrzuciłem do automatu dwa franki i spojrzałem tam, gdzie należało patrzeć, ze zwycięskim, promiennym uśmiechem. Patrzyłem tam, gdzie należało patrzeć, ale uśmiechałem się do ciebie, czekałaś na ulicy za zasłoną, byłem szczęśliwy, uśmiechałem się szczęśliwy, po trzech minutach wypadły z automatu cztery moje szczęśliwe, uśmiechnięte twarze, ty weszłaś, zaciągnęłaś zasłonę, czekałem, a ty patrząc tam, gdzie należało patrzeć też uśmiechałaś się, uśmiechałaś się do mnie, po każdym błysku uśmiechałaś się inaczej, cztery twoje uśmiechy, automat nie człowiek, może jednak nie wytrzymał obstrzału, kto wie (prawdopodobnie doszłaś do takiego samego wniosku, bo potem zrobiłaś minę ponurą, zniechęcającą, ani jednego uśmiechu, i wyszło). Czekaliśmy w napięciu, długo, dłużej niż trzy minuty, już zaczynałaś się niecierpliwić, wreszcie automat wyrzucił mokry kartonik, spojrzeliśmy i – oniemieliśmy. Absolutnie nas zatkało. Dwie klatki z czterech były puste, ot, trochę zamazanej bieli. Ale pozostałe dwie... – Coś podobnego! – szepnęłaś wstrząśnięta. – Jak to się mogło stać? – Twoje nałożyły się na moje – powiedziałem nie mniej wstrząśnięty. – Czekaj, ten uśmiech to chyba mój, ten twój. A te oczy na górze? Twoje czy moje? Ile tu jest tych twarzy? No jasne, to twoje fluidy. Weszłaś i zaczarowałaś automat! – śmiałem się. Ale ciebie na początku interesowało przede wszystkim to, w jaki sposób mogło dojść do podobnego pomieszania. Symbolika symboliką, fluidy fluidami, ale ty zawsze musisz wie 106 dzieć. Konkretnie. Musisz znaleźć odpowiedź ścisłą, naukową na każde pytanie, inaczej nie masz spokoju. Musisz znaleźć wytłumaczenie. Twierdziłaś, że jesteśmy podobni nie tylko zewnętrznie. Niemal do końca tak twierdziłaś. A może nawet do końca, nie pamiętam. A tymczasem mój żywioł to niedomówienie, wieloznaczność, fascynacja wielością możliwych interpretacji, tajemnica, której wcale nie chcę wyjaśniać; za mędrcami Dalekiego Wschodu (jedynymi, którzy naprawdę coś wiedzą o człowieku i świecie) uważam, że tylko paradoks potrafi objąć pełnię życia, wyrazić to, co niepojęte. A ty masz umysł analityczny, niezdolny, jak większość umysłów analitycznych, do abstrakcyjnych rozważań. Dlatego między innymi śmiercią wielce przyziemną umierały wszystkie nasze dyskusje. Stawiałem hipotezę, leciałem ku fascynującym horyzontom, a ty czyhałaś na słowa, łapałaś za słowo, pytałaś na przykład: – etyka – co to takiego? – I już spadałem, zaczynało się jałowe, beznadziejne drążenie słowa, ustalanie definicji, kończył się śmiały lot w nieznane; a ty przecież wyobrażasz sobie, że umiesz latać! Czasem myślę nie bez współczucia, że jesteś jak ptak z podciętymi lotkami, który wyobraża sobie, że potrafi latać, że lata, a tymczasem jest beznadziejnie przykuty do ziemi: to jedna z twoich tragedii, Marto. W Nyon tamtego dnia, gdy automat ujawnił swoje głęboko widać w nim tkwiące kubistyczne ciągoty, absolutnie nie chciałaś przyjąć, że w momencie rozluźnienia samodyscypliny stworzył dzieło sztuki, oglądałaś go od stóp do głów szukając błędu, skazy, które mogłyby wytłumaczyć skazę i błąd, patrzyłem na ciebie z lekkim rozbawieniem, ale i z niekłamaną przyjemnością; lubię tę twoją skupioną, mądrą minę, z jaką przystępujesz do rozkładania na części niezrozumiałej całości, jesteś wtedy cała świecącą, skupioną inteligencją, niemal widać, jak obracasz w mózgu intrygujący cię problem, jak go prześwietlasz, tniesz, rozbrajasz, nie zawsze jednak wołasz: eureka. – Nie, ja się muszę dowiedzieć – rzekłaś z determinacją, byłaś zmęczona, bo wspólnie robiliśmy zakupy, a ciebie robienie zakupów w sklepie spożywczym męczy ponad wszelkie wyobrażenie, choć zawsze jesteś gotowa wchodzić do wszystkich innych sklepów, więc byłaś zmęczona, a mimo to, zostawiwszy mnie na ulicy z torbami pełnymi wiktuałów – poszłaś do „Placette”, gdzie ponoć urzędował ktoś od zbuntowanego automatu, nie było cię długo, czekałem, wreszcie wróciłaś. – Nie rozumieją, jak to mogło się stać – rzekłaś zgnębiona. – Twierdzą, że nigdy do tej pory nic podobnego się nie zdarzyło, że to pierwszy raz. Hm... Może jednak pamiętasz to zdjęcie. Były dwa, ty wzięłaś jedno, a ja wziąłem drugie, nie wiem, gdzie schowałaś swoje, może ty też nie wiesz. Skoro ja zapomniałem... Tyle razy, szukając czegoś, wywracałem do góry nogami portfel, i nigdy nie wpadło mi w ręce. Jak te dwa wąskie skrawki papieru wycięte przez ciebie nie wiem skąd, z pisma medycznego zapewne, zawierały tytuły książek, trzech książek, które obiecałem ci przysłać z Warszawy w środku dnia, włożyłem je do portfelu i znikły z moich oczu i z mojej pamięci, nie rozumiałem, co miałaś na myśli mówiąc, że obiecałem ci przysłać książki i nie dotrzymałem obietnicy, nie chciałaś powiedzieć, jakie książki, nie chciałaś mi przypomnieć: – nie dotrzymujesz obietnic – mówiłaś przy różnych okazjach, tyle razy wywracałem portfel do góry nogami, nigdy, a teraz, dlaczego właśnie teraz wypadło, nie wiadomo skąd wypadło nasze picassowskie zdjęcie i sfrunęły (skąd?) do moich rąk dwa skrawki papieru, na których zakreśliłaś długopisem interesujące cię tytuły, osłupiałem, kiedy sfrunęły mi do rąk, patrzyłem wstrząśnięty, jakbym zobaczył ducha; kto – zapytuję – fabrykował dla ciebie te dowody? Zresztą, głupstwo, nieważne, jest tyle ważniejszych spraw na świecie, co mnie w końcu obchodzi, czy Jan Wroński obiecał kobiecie z Delémont, że się z nią spotka w Morges, czy nie? – Mówisz, że dobrze mi w czerwonym? Nie jestem za blada? 107 Dwa białe skrawki papieru trzepoczą w moich rękach, wpatruję się w zakreślony długopisem ślad, by je zatrzymać, by nie uleciały, zakreśliłaś ten ślad niebieskim długopisem, ale przed oczami bynajmniej mi nie niebieszczej, biel jest ciągle silniejsza, silniejsza od niebieskich linii zakreślonych twoją ręką, silniejsza od czarną czcionką wydrukowanych tytułów, białe strzępki trzepoczą w moich rękach, nie zatrzymam, unoszą się, wirują, chcą mnie pociągnąć w iluzję śniegu, a przecież nie było śniegu wówczas, kiedy wzięłaś ode mnie do czytania maszynopis mojej jeszcze niedrukowanej i niewystawionej sztuki, co ja plotę, był śnieg, grudzień, zima; ta ostatnia zima przed twoim wyjazdem z Polski często gęsto sypała śniegiem, jakby chciała zasypać ślady, może dlatego napisałem wiersz: Dokąd idę Poprzez wypaloną ciemność Dokąd mnie prowadzisz drogo Umykająca mi spod stóp Abym nie mógł wrócić po własnych śladach Dokąd idę Drogo Przestrzeń nakłada się na przestrzeń Światło nakłada się na światło I tylko oddech tłucze się między żebrami Jak pies biegnący po nie swoją zdobycz Aby ją w pysku przynieść panu Dokąd idę Gdzie padnę Ach nie, co ja plotę, wtedy kiedy pisałem ten wiersz, już nie było śniegu, pisałem wiosną, tuż przed moim wyjazdem do ciebie; coraz bardziej wzburzone jest morze, po którym żegluję pod czerwonymi żaglami (Marto, zdecyduj się wreszcie, czy włożysz tę czerwoną bluzkę, czy nie, bo utonę, pójdę na dno), w górę, w dół, w górę, w dół, popatrz, jak mną rzuca, biała piana na szczytach fal, krótki błysk bieli i już lecę w ciemną, lśniącą otchłań, nie, niech będzie śnieg, był śnieg wówczas, kiedy wzięłaś ode mnie maszynopis mojej sztuki, jeszcze cię wtedy prawie nie znałem, tylko to jedno spotkanie u mojej sąsiadki za ścianą, i to właśnie ona powiadomiła mnie, że sztuka bardzo przypadła ci do gustu, że przeczytałaś dwa razy, co potwierdziłaś przy kolejnym spotkaniu, też u sąsiadki za ścianą, wpadłem tam, po co ja wpadłem, chyba już nie po kawę, może po jakiś lek, bo ona ma apteczkę świetnie zaopatrzoną, po cokolwiek wpadłem wtedy, chyba był to tylko pretekst, już tam mieszkałaś za ścianą i pewnie spodziewałem się, że ciebie spotkam, ach nie, nie spodziewałem się, tego akurat dnia nie spodziewałem się, to nie był pretekst, gdybym się spodziewał, zamieniłbym swoje robocze ubranie na coś bardziej estetycznego, poszedłem jak stałem, a raczej jak siedziałem, prosto od pracy, w przybrudzonych dżinsach z beżowego weluru i w luźnym beżowym golfie wysmarowanym długopisem, a w dodatku trochę senny, niezbyt przytomny, zastałem ciebie, jadłaś obiad, usiadłem i patrzyłem, jak jesz, sąsiadka zostawiła nas samych, jadłaś bardzo powoli, siedziałem i patrzyłem, jak jesz, senny i niezbyt przytomny, chyba nawet nic nie mówiłem, a jeżeli, to coś głupiego, czułem, że jesteś skrępowana, ale nie chciało mi się wstać, siedziałem, dopóki nie skończyłaś jeść i nie wstałaś, wówczas i ja wstałem, oparłaś się o kredens albo o stół, byłaś olśniewająco niebieska, tak, kiedy wstałaś, uświadomiłem sobie, jak jesteś ubrana, znowu niebieski ażurowy sweterek, niebieski z odcieniem lila, więc oczy miałaś fiołkowe, wielkimi fiołkowymi oczami patrzyłaś na mnie, pierwszy raz widziałem cię tak bardzo z bli 108 ska, byłaś czysta-niebieska-świeża, a ja w roboczym ubraniu i trochę senny, patrzyłaś mi prosto w oczy i mówiłaś, że bardzo podobała ci się moja nowa sztuka, może nawet bardziej niż ta już wystawiona. – Chciałabym mieć egzemplarz tekstu – powiedziałaś. – Mam kilka książek, które lubię mieć pod ręką. Egzemplarz tej sztuki chętnie widziałabym pośród nich. Tak powiedziałaś patrząc na mnie wielkimi fiołkowymi oczami, za tobą okno pełne śniegu, biało, niebiesko, gdzie czerń, czarne litery maszynopisu, nie, wtedy ten maszynopis nie leżał między nami, ale obiecałem, że ci go dam. – Ten, który pani ma, to pierwszy egzemplarz, będzie mi potrzebny, dam pani kopię. – Z dedykacją? – Z dedykacją. Byłem dumny-i-szczęśliwy-pochlebiony, mowa-trawa – myślałem, nie wierzyłem, ach nie, wierzyłem, Jan Wroński wierzył ci, Marto, ostrzeżony, uprzedzony, od pierwszego spotkania wierzył ci jednak, wierzył też, że jemu nie zrobisz nic złego, może innych oszukiwałaś, może innych niszczyłaś, zawierzył ci jak dziecko, choć włos mu siwiał, bardzo ci wierzył, magiczna, irracjonalna wiara, magiczna, irracjonalna pewność, zupełnie nie przeczuł brzegu w Ampurias, bo ja wiem, czy nie przeczuł, dlaczego napisał: „raz jeszcze ofiarowany”, nie przeczuł, na którym brzegu, przeczuł, że będzie ofiarowany, Antygona zawierzyła bogom i poszła na niechcianą śmierć, Panie, Panie, dlaczego mnie opuściłeś, bogowie opuszczają tych, którzy im nazbyt zawierzyli, ale na śmierć wysyłają ich w asyście choćby dwóch łotrów, jeżeli nie najwierniejszych z wiernych sług, ostatecznie może być baran, ktoś spod znaku Barana, zwierzę na ofiarę odpowiednie w każdym razie, Jan Wroński (urodzony pod znakiem Barana) uwierzył więc, że podoba ci się jego sztuka, że chcesz mieć maszynopis z dedykacją, byłem dumny, szczęśliwy, pochlebiony, nawet ocknąłem się trochę z senności, kto by się nie ocknął w pobliżu takich oczu, czystych, fiołkowych, a i roześmiałaś się swoim śmiechem, w którym był śmiech (tak mało wokół nas prawdziwego śmiechu w śmiechu), przytomniałem tylko po to, aby stracić głowę, zawrót głowy od, a później – zimny prysznic. Nie, nie od razu. Teraz jest mi dane wszystko jednocześnie i muszę skakać, i muszę brykać na fali, która usiłuje zrzucić mnie z grzbietu, ale ja desperacko uczepiłem się białej grzywy; tyle chwil ciepłych, zapatrzonych dzieli mnie od tego „później” i od następnego „później”, od zimnych wód zatoki Rosas i od kobiety z Delémont, cały grudzień, cały styczeń i jeszcze kawałek lutego, w grudniu nie spotkałem cię więcej, nie spotkałem, nie szukałem, zaczęłaś przychodzić w styczniu, a pod koniec lutego wyjeżdżałaś, straciłem głowę, na śmierć zapomniałem nawet o tym, że miałaś ten maszynopis, przeprowadzając się do mnie na ostatnie dwa dni przyniosłaś go w torbie, przypomniałem sobie: – Zabierzesz to? – zapytałem. – Nie – odpowiedziałaś krótko, ostro, zdecydowanie, wyjęłaś z torby maszynopis, oddałaś mi, wziąłem, nic nie powiedziałem, trudno, żebym coś powiedział, skuliłem się pod zimnym prysznicem, kto by się nie skulił, zwłaszcza że tyle ciepła przedtem, całe jezioro. – Za blada? Bo ja wiem... – Opalimy się w Hiszpanii. Obydwoje byliśmy trochę bladzi wyjeżdżając; mnie od kilku dni dokuczało coś, co nazywałem żartobliwie moim chronicznym zapaleniem ślepej kiszki, ciebie od kilku dni pobolewała nerka, lewa bodaj, tak spałaś od ściany, a ściana w „Le Point du Jour” była bardzo zimna, a ty kiedyś dawno temu miałaś atak kamicy nerkowej, a więc twoja nerka i ta ściana nie bardzo się ze sobą zgadzały, rozdzielaliśmy je kocem, ściana jednak była silniejsza niż koc i właśnie przed wyjazdem nerka trochę się zdenerwowała, miałaś bóle, niespokojny, przestraszony, z tym większym zapałem podkpiwałem ze swojej ślepej kiszki. 109 – Wiesz, kiedy miałem piętnaście lat, poszedłem do lekarza, żeby zdobyć zwolnienie z gimnastyki. Byłem dosyć słaby, chorowity, toteż liczyłem, że bez żadnego oszukaństwa coś znajdzie. No i znalazł – śmiałem się – chroniczne zapalenie wyrostka, dostałem to na piśmie, słowo. Rzeczywiście dostałem na piśmie to orzeczenie, zwolniono mnie z gimnastyki, a tymczasem lata mijały i mój wyrostek zachowywał się, jak przystało szanującemu się organowi, czyli pozwalał mi zapominać, że go w ogóle mam, ilekroć zaś odczuwałem jakiekolwiek bóle z prawej strony brzucha, żartowałem, że to daje znać o sobie moje chroniczne zapalenie, już taki miałem zwyczaj, śmiałem się i śmiejąc się prorokowałem, że dostanę ataku, więc kiedy, na kilka dni przed podróżą do Hiszpanii, niewiadomego pochodzenia, ale niewątpliwie z ostrym czubkiem szpila zaczęła dziobać mój prawy bok, też się śmiałem i prorokowałem, że dostanę ataku; wydało mi się najzupełniej oczywiste, że wyczuwasz kpinę, masz przecież takie fantastyczne poczucie humoru, byłem pewny, że wyczuwasz, ile ja cię wtedy znałem, trzeci miesiąc, ile ty mnie wtedy znałaś, też trzeci miesiąc naturalnie. W przeddzień wyjazdu twoja nerka przycichła, szpila jednak uznała mój brzuch za odpowiednie dla niej pudełko z przyborami do szycia, zadomowiła się, i w ogóle; doprawdy przestawało to już być śmieszne: kto lubi dzikich lokatorów? Rano w dniu wyjazdu znosiłem nasz nieduży bagaż do samochodu na nodze trochę sztywnej, nic nie mówiłem, starałem się odwrócić myśli od tego sztywnienia oraz lekkich mdłości podchodzących do gardła, pogoda była przepiękna, maj, jechaliśmy do Hiszpanii na nasz miodowy miesiąc, miałem na sobie lśniącoczerwoną promienną koszulę, nie – myślałem – los mi nie zrobi takiego kawału, komu jak komu, ale mnie nie, ja go przecież nigdy, nie lekceważyłem i zawsze z najwyższym zainteresowaniem tudzież sympatią kibicowałem jego grze, tak myślałem, a potem zapomniałem i o losie, i o sztywniejącej nodze, wyruszyliśmy, może byłaś trochę blada w swej jasnoczerwonej bluzce, nie pamiętam, może byłaś, cieszyłaś się na słońce w Hiszpanii, na plaże Hiszpanii i bardzo się złościłaś, kiedy ja, niewierny Tomasz – powątpiewałem, czy w pierwszych dniach maja można będzie plażować na morskim brzegu, nawet hiszpańskim. – Nigdy mi nikt nie wierzy! – mówiłaś nadąsana. – Nie wierzyłeś, że pojedziemy do Hiszpanii, no i co, może nie jedziemy? – Jedziemy. – No widzisz. Jedziemy i będziemy się opalać na plaży, i będziemy się kąpać w morzu. Będzie gorąco, zobaczysz. Gorąco to mi się zaczęło robić, ledwo zostawiliśmy za sobą Genewę, a i tobie też: bardzo nie chcieliśmy, aby na granicy francuskiej sprawdzano nam paszporty, stempelek z datą w moim był stanowczo niepożądany; pierwszy raz przejeżdżaliśmy granicę, jeszcze nie mieliśmy doświadczenia, na wszelki wypadek grzecznie kierowaliśmy się na Annemasse, czyli na punkt graniczny wymieniony w mojej wizie jako „obligatoire”. – Zrobię tak, jak oni tutaj robią – powiedziałaś, gdy już byliśmy blisko – oni tutaj tylko pokazują zieloną kartę, kartę międzynarodowego ubezpieczenia samochodu, widziałam, kiedy znajomi zabrali mnie na weekend do Francji. Wyjęłaś kartę, trzymałaś w pogotowiu, rozparłem się niedbale; poza i mina człowieka, który ma wszystkie papiery w porządku, granica tuż, francuski celnik legitymował pasażerów z zielonego Citroena. – Jednak sprawdzają – szepnęłaś nerwowo. Citroen odjechał, ty podjechałaś, lekko hamując, nonszalancko machnęłaś celnikowi przed oczami zieloną kartą, celnik nawet nie spojrzał, machnął ręką, że możemy jechać, obrzuciłem go przelotnym, znudzonym spojrzeniem znudzonego turysty, ziewnąłem. – Allez, allez-y. Przejechaliśmy. – Widzisz? – triumfowałaś – tego Citroena zatrzymał, a nas nie. Mamy samochód z dobrą rejestracją! A w ogóle to już jesteśmy we Francji, masz pojęcie? 110 Rozejrzałem się wokół z udanym zdumieniem, co za różnica, przed szlabanem czy za szlabanem, ta sama ulica, takie same domy, wszystkie napisy tak samo po francusku, ludzie, no, jak ludzie, przechodnie na ulicy. Bardzo szybko jednak odczuliśmy, że jesteśmy w innym kraju. Ja może bym tylko zauważył te objazdy co dwa kroki, te roboty drogowe tamujące ruch w najbardziej ruchliwych miejscach, a ty, no cóż, ty prowadziłaś i nie było mowy o tym, żeby prowadzić jedną ręką, a drugą czule nakrywać moją dłoń, o nie, co to, to nie, nie w tym cyrku na jezdni. Prowadziłaś czujna, skupiona, jakbyś tańczyła na linie, nic nie rozumiałem. – Jak oni tutaj jeżdżą! W ogóle nie przestrzegają przepisów. Widziałeś, jak tamten Fiat nam zajechał drogę? Wiesz... czuję się zupełnie jak w Polsce! Chyba istotnie czułaś się jak w Polsce i ten cały bałagan na jezdni zdawał się sprawiać ci przyjemność; jeszcze nie byłaś zmęczona, jeszcze nie utknęliśmy w korku, choć to sobota, śmiałaś się, komentowałaś, dogadywałaś, oczy ci błyszczały, a kiedy zobaczyłaś pozostawiony po zakończonych robotach znak ograniczający szybkość, rozpromieniłaś się tak, że promienna czerwień twojej bluzki została przyćmiona. – Coś podobnego! Ukończyli roboty i zapomnieli zabrać znak. No, zupełnie jak w Polsce! Wesoło, ale słońce paliło, ale wkrótce kilometrowe korki; szczerze mówiąc, ten odcinek drogi od Annemasse do Wszystkich Świętych był paskudny. Na horyzoncie co prawda stale pętały się jakieś góry, tu i ówdzie zza mgły spalin błyskało jezioro czy inna woda, żadna to jednak dystrakcja dla oka, oko bowiem oderwać się nie mogło od poprzedzającego samochodu, dwa kroki naprzód – stop, dwa kroki naprzód – stop, wszyscy z napięciem popychali oczyma i nic – mimo tego naporu, mimo tej skoncentrowanej woli – nic, ile uwięzionej, spętanej siły, naprzód, naprzód, wszyscy popychają, poganiają to stado, ale to nie owce, ale to nie krowy, nawet pies owczarek, choćby najzręczniejszy, byłby tu bezsilny, a co dopiero człowiek; miałem ochotę wysiąść i biec poboczem albo po dachach samochodów, odzyskać wolność, biec, a tobie za kierownicą było jeszcze gorzej. Nie pamiętam, kiedy i gdzie się przebrałaś, zamieniłaś czerwoną bluzkę i spodnie na lekką niebieską sukienkę, w każdym razie przebrałaś się w samochodzie, chyba tak, nie pamiętam, w oczach mi się troi od przeróżnych kształtów bagażników, prawdę mówiąc, pomyślałem inaczej: od opasłych zadów, co chwila podrywających się do lotu i opadających, opadających. – W ten sposób będziemy jechali trzy dni – powiedziałaś zgnębiona, twoja twarz połyskiwała bladym potem, rozpiąłem pas i uniósłszy się na siedzeniu chciałem wydobyć ze stojącej na podłodze torby butelkę soku pomarańczowego, i ten właśnie moment wybrała sobie szpila w moim boku, aby mi przypomnieć o sobie; zacisnąłem zęby, udałem, że nic się nie stało, wiedziałem jednak, że już będę pamiętał, że tortura korka została wzbogacona o nowy motyw, dziękuję ślicznie, wystarczyłby sam temat bez wariacji. Uratowali nas święci, nie, nie wszyscy, ale wielu ich było; nie będę zaglądał do mapy, nigdy nie radziłem sobie z mapami, co bardzo cię złościło, wyszkoliłaś mnie trochę; pomyślałem o tym szkoleniu i czym prędzej zamknąłem oczy, tak, na chwilę zamknąłem oczy, by lepiej odeprzeć kota i synogarlice, po mapach pełznie cień, a ja chcę odzyskać te wesołe zielone góry-pagóry, którym patronują święci, i trzepoczącą pomiędzy nimi białą wstęgę szos, nie sprawdzam, nieważne, był tam Święty Julian i Święty Stefan, Święty Marcelin, rozbawieni odczytywaliśmy kolejne imiona na kolejnych tabliczkach, pobożni ludzie musieli mieszkać w tej pięknej okolicy, bogobojni, roztropni, przezornie oddali swoje miasta i wioski pod dobrą opiekę; weekendowa sfora szczęśliwie nie miała nabożeństwa do świętych, skromni, cisi, za blisko nieba, żadna atrakcja dla tych, co przykuci do zakorkowanych szos, co pędzeni w stadzie, więc całe drogi dla nas, więc całe góry dla nas, góry-pagóry okręcały się wokół nas w powolnym wdzięcznym tańcu, okręcały nas sobie – razem z szosą – wokół palca, byliśmy urzeczeni, byliśmy podbici, choć przecież tyle gór za nami i przed nami. Lubię morze, od lat nie jeździłem w góry, a z tobą od razu potężna dawka gór; na pierwszy weekend zawiozłaś mnie do Gstaad, kwiecień, sezon narciarski w pełni, tyle gór potem widziałem, że w końcu 111 miałem dość, ale ten Gstaad zapadł mi mocno w pamięć, tam byłem na pewno szczęśliwy. Wjechaliśmy kolejką nie pamiętam na który szczyt, niewysoko, staliśmy na brzegu białego zbocza, narciarze zjeżdżali, narciarze wracali uczepieni wyciągu, patrzyliśmy. – Tu będziemy zjeżdżać w przyszłym roku – powiedziałaś przytulona do mego ramienia. – Nie umiem jeździć na nartach. – Nauczysz się. „Tu będziemy zjeżdżać w przyszłym roku” – chyba po to tak powiedziałaś, abym teraz mógł uciec, na ten jeden błysk nart na białym zboczu uciec, opuścić drogę do Hiszpanii; czy nie czujesz, że ja jadę na siłę, kto ma ochotę raz jeszcze przeżyć własną śmierć, wariat doprawdy, ja nie jadę, ja wyrąbuję z siebie każdy kawałek tej drogi, jestem bardziej, umarły, niż myślałem, ja ci góry-pagóry wesołe, zielone, a mnie brzeg w Ampurias zagradza drogę, próżno przywołuję czerwone żagle, fala ciska mną o brzeg, czy słyszysz, jak obijam się o ten brzeg, mam w uszach pełno szumu i głuchy łoskot, weszłaś do zimnego morza po moim trupie, reszta to już tylko życie pozagrobowe, piekło, coraz rzadsze wypady do utraconego raju, ale na tej szosie, na tej wstędze białej, która trzepocząc okręca się wokół gór-pagórów pod wezwaniem świętych, jeszcze byłem żywy, no tak, jeszcze byłem żywy, trzepocze wokół mnie szosa mojego-twojego dzieciństwa, twój lekki biały szal na wietrze, ja go uchwycę, został w domu – mówisz, a gdzie nasz dom, dobrze, spróbuję skupić uwagę na czymś bardziej konkretnym, więc drzewo, niech będzie drzewo, drzewo jedno jedyne, kasztan chyba, rosło pośrodku wielkiego podwórca na tyłach hotelu, w którym spędziliśmy noc, jeszcze we Francji, ale już prawie na granicy; od dwunastu godzin siedziałaś za kierownicą, a ja siedziałem obok ciebie (a szpila siedziała w moim prawym boku), zatrzymaliśmy się przy drodze. – Jeszcze wcześnie – rzekłaś niezdecydowana. – Moglibyśmy dziś dojechać, ale... – Mowy nie ma – przerwałem – wcześnie jak wcześnie, ósma, czas odpocząć. Był jeden hotel mały przy drodze, był drugi – większy – trochę dalej, wybraliśmy większy, choć droższy, nie na naszą kieszeń, ale co tam, jedna noc, a w Hiszpanii tanio; właścicielka hotelu na pewno zasługiwała na trzy gwiazdki, pełna godności, dyskretna, w najlepszym hotelarskim stylu i chyba nawet nie bardzo okantowała cię, przeliczając franki szwajcarskie na francuskie, nie wiem, wnosiłem walizkę, kiedy płaciłaś, schody kręte, drewniane, ale szerokie, dywany, lustra, cisza, dyskretny komfort, mais oui; ty najbardziej cieszyłaś się na łazienkę, łazienka była, owszem, wytworna, ale woda jednak nie zasługiwała na trzy gwiazdki; stanowczo zbyt zimna, kąpałaś się pierwsza, napuściłaś wody, weszłaś do wanny. – Za ile mam przyjść? – spytałem i wiedziałem, że odpowiesz jak zwykle: za siedem minut, miałem siedem minut, stanąłem w oknie i odchyliłem firankę; czekaj, to było wielkie przeżycie, muszę sobie przypomnieć, więc stanąłem w oknie, odchyliłem firankę, mrok za szybą oddychał, otworzyłem okno, stałem w otwartym oknie otwarty na powiew chwili, nie, nie było gór ani jeziora, szosa z cichym poświstem raz po raz przelatywała z drugiej strony, tu było tylko kwadratowe podwórze obrośnięte żywopłotem, a pośrodku rosło duże, rozłożyste drzewo, a pod drzewem stał nasz biały samochód, nie pamiętam, skąd światło, może latarenka, a może oświetlone okna jadalni na parterze, nie wydaje mi się, że księżyc, nie wiem, może drzewo obsypane białymi kwiatami świeciło, a może ja świeciłem, stałem, cisza obmywała moje zmęczenie, było bardzo cicho, tylko czasem, z rzadka, poświst od szosy (szybko zresztą przestałem go słyszeć), tylko podwórze wchodzące we mnie, tylko drzewo, tylko samochód pod drzewem, żywopłot, ziemia czarna, ubita; to jest chwila w drodze – myślałem – chwila w drodze, skąd przyszedłem, dokąd pójdę, pójdę, pojadę, a przecież będę po wieki wieków stał w tym oknie otwartym na podwórze z dużym, rozłożystym drzewem pośrodku, stałem tu i będę stał, choć pójdę, pojadę, choć będę jeszcze długo wędrował mimo czasu, choć będę mimo czasu przelatywał z cichym poświstem, choć będę się wspinał na góry i zbiegał w doliny, choć będę niósł przez rozległe równiny przestrzeń swobodną, będę tu stał w tym oknie, jak 112 stałem w oknie domu mojego dzieciństwa, wszędzie idzie za mną wołanie pól biegnących ku lasom wpisanym w horyzont, poza którym... – Janku! – Idę. – Nie można na tobie polegać. – Tak? – Nie dotrzymujesz obietnic. – Ja? – Tak, ty. Nie przysłałeś mi książek, które obiecałeś mi przysłać. Czekałam. Wiesz, jak to jest przyjemnie czekać na coś i nie otrzymać? – Ja naprawdę nie pamiętam, jakie to miały być książki. Tyle razy pytałem przez telefon, prosiłem, nie chciałaś powiedzieć. Ty wiesz, w jakim stanie wyjechałem. Te trzy miesiące w Warszawie to był jeden koszmar, ja nie miałem głowy, ja... – Obiecałeś mi dać egzemplarz swojej sztuki i nie dałeś. – Ja... jak to nie dałem?! Przecież miałaś go, zapytałem, czy weźmiesz ze sobą, odpowiedziałaś, że nie, zrobiło mi się przykro, ale co miałem mówić, jak możesz... – To był pierwszy egzemplarz. Obiecałeś, że dasz mi kopię. – A... Czyżbym się stał jako miedź brzęcząca, jako cymbał brzmiący? Tyle miłości było we mnie, kiedy stałem otwarty w otwartym oknie francuskiego hotelu tuż pod granicą Hiszpanii, podczas kiedy ty leżałaś w wannie czekając, aż przyjdę umyć ci plecy, a ja ani słowa, jakbym nie pamiętał, jakbym nie czuł, a przecież drzewo rosło we mnie, rosło we mnie drzewo mojej miłości, rosło i kwitło, wszystkie kwiaty były dla ciebie, białe i bladoróżowe nasycały się z wolna moją krwią i pulsowały, nie czułem własnego pulsu (ani tej szpili, która w boku), cały przeszedłem w drzewo, kwiaty, rozrastałem się i kwitłem zagarniając sobą mrok, zagarniając sobą światło, omiatając konarami niebo, leżałaś w wannie, odpoczywałaś, nie wiedziałaś, że nachylam niebo ku tobie i niebo śpiewa w moich gałęziach jak ptak budujący gniazdo. Dlaczego te słowa brzmią tak pusto, dlaczego tak brzęczą, brząkają, dlaczego nie widzę ciebie leżącej w wannie, dlaczego nie widzę ciebie zza słów; gdybym mógł zobaczyć bodaj tę bliznę przecinającą twoją prawą brew, bodaj tę bliznę – jedyny widzialny ślad po wypadku, gdzie cię zobaczę, czy dopiero w Cadaqués, czy w ogóle jeszcze zdołam cię zobaczyć, Marto, przecież ty istniejesz, powiedz, że on ciebie nie zabił, Jan Wroński, Marto, przywołuję cię, budzę cię w sobie, nie zasypiaj, nie odchodź, idę ku tobie skacząc po górach, przeskakując pagórki rozhuśtanego ciemnego morza. Ciemne w mroku, burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel. Co ty teraz robisz, w tej chwili, kiedy ja usiłuję cię zobaczyć spoza pusto brzmiących słów? Piątek, za piętnaście piąta, jedziesz z Morges do Coppet, tam mieszka twoja psychoanalityczka, twój biały samochód gdzieś na Route du Lac, już chyba niedaleko Prangins, może w tym miejscu o złej widoczności, w którym trzeba przecinać szosę idąc z „Le Point du Jour” do szpitala, uważaj, przyhamuj, na jezdni rozpłaszczony kot, a może jego cień, uważaj, wymiń, niech umarli grzebią swoje umarłe, zostaw to mnie, ja rozjadę jeszcze raz; w piątki jeździłem z tobą do Coppet, siedziałem w samochodzie czekając, a ty leżałaś na psychoanalitycznej leżance, nawet lubiłem to czekanie w Coppet, było tak beznadziejnie, często padał 113 deszcz i bębnił o dach samochodu, a ja zamknięty, a ja odgrodzony, a ja bezpieczny niczym struś z głową w piasku, głowę miałem raczej zadartą do góry, opartą na krawędzi fotela, prawie przewieszoną, dobrze w tej pozycji widziałem niebo ponad Alpami, ponad jeziorem, niebem pełzły zielone i czerwone mrówki, wytrwale, powoli schodziły ku ziemi; nie wiem, co ile minut ląduje samolot na lotnisku w Genewie, nigdy się tym nie interesowałem, bo po co, mrówki pełzły jedna za drugą niekończącym się rządkiem, pełzły poprzez milczenie nieba, patrzyłem, deszcz bębnił o dach samochodu, albo i nie bębnił, patrzyłem na schodzące ku ziemi samoloty, a ty leżałaś na psychoanalitycznej leżance, a twoje piekło patrzyło na ciebie zimno, odpychając wielkimi jasnymi oczami, w których odbijała się cała ohyda prawdziwego, zohydzonego świata, dantejskie kręgi, jeden za drugim, jeden za drugim, nie kończącym się rządkiem; czy już jesteś, Marto, choćby na przedpolach czyśćca – czy jeszcze daleko – – Chciałbym tę Hiszpanię rozrzucać garścią jak siewca, niektóre ziarna padną wzdłuż drogi, inne na grunt skalisty, inne znowu między ciernie, może choć kilka na grunt urodzajny, abyś zebrała plon. Nie mogę rozewrzeć zaciśniętej pięści. Może boję się synogarlic, choć to kosy wyjadały ziarno w ogrodzie pewnego domeczku, o którym nie opowiem ci bajki. Nie dotrzymuję obietnic, prawda. Ale czy ja ci tę bajkę obiecywałem? Tylko jedna osoba siedziała w przedziale, korpulentna siwowłosa pani o twarzy gładkiej i pogodnej, czytała książkę, niewątpliwie dobrze odżywiona i nieskazitelnie wychowana. Podniosła głowę, kiedy Jan Wroński stanął w drzwiach, spojrzała z lekkim, życzliwym uśmiechem, co go idiotycznie wzruszyło, myślał bowiem, że wygląda podejrzanie, że wszystko po nim widać. Macierzyńska – pomyślał z przekąsem, aby odeprzeć to coś rozległego, co groziło zachłyśnięciem się, łzawą litością nad samym sobą; nie chciał się litować nad sobą. Ani nad nikim. – Wolne? – zapytał po francusku. – Tak, proszę – odpowiedziała po niemiecku. Usiadł w kącie przy oknie naprzeciw niej. Pociąg „Hispana-express”, Hamburg–Bazylea– Barcelona przez Lozannę, Genewę, będzie jeszcze długo stał, pół godziny. Jan Wroński nie zamierzał wyjść do miasta, rzucić okiem na Bazyleę. Dzwony Bazylei. Nie dzwoniły dzwony Bazylei. Nie odczuwał nawet potrzeby rozprostowania nóg, a miał przecież za sobą trzynaście godzin siedzenia w opóźnionym pociągu, którym niedawno przyjechał z Brukseli. Nie miał siły pokonywać powietrza gęstego od upału. Zdołał zrobić tylko jedno: poszedł do dworcowej toalety i zdjął oba swetry, obie pary skarpetek. Były przepocone, bo upał zaczął się zaraz za Luksemburgiem, lecz sporo czasu minęło, zanim przedarł się przez całe to zimno, które nawarstwiało się w Janie Wrońskim od kilku dni, ściślej, od momentu gdy w Brugges przeniknął go lodowaty wiatr wiejący od Morza Północnego, a potem nie miał siły wstać, siedział w dwóch swetrach i w dwóch parach skarpetek, topniał z gorąca, osobliwie rad z tego topnienia. Muszę iść się przebrać – myślał od czasu do czasu i nie ruszał się z miejsca, nie miał siły, a zresztą bał się poruszyć, jak gdyby sam fakt, że wstanie, stanie na nogach, dość chwiejnych, i przejdzie kilka kroków, mógł poruszyć w nim to wszystko, co z rozpaczliwym uporem usypiał w sobie, więził przy pomocy zieleni za oknem i tego upału rozwieszonego w przegrzanym przedziale niby olbrzymi lep na muchy. – Heute ist wirklich schönes Wetter – powiedziała siwowłosa pani. – Nie rozumiem – odparł Jan Wroński. Pani wstała, by zdjąć torbę stojącą na półce. Jan Wroński wstał, by jej pomóc. Zrobił to odruchowo, ale od razu poczuł, że, chwycił kolejne koło ratunkowe: grzecznie, uprzejmie włą 114 czyć się – oto co może utrzymać na powierzchni; trzymaj się litery! Pani wyjęła z torby słownik niemiecko-francuski, a wtedy okiełznane żywioły wierzgnęły nagle i niespodziewanie, zdradziecko ruszyły do ataku. – Allemande? – zapytał Jan Wroński. – Ja – przytaknęła. – Jestem Polakiem – rzucił twardo i od razu poczuł, jak zimna, mordercza wściekłość, którą – wydawało się, oplatał skutecznie zielenią za oknem i upałem – znowu uderza mu do głowy: zabij, zatłucz. Zadepcz. Zabij. Zimna fala wściekłości. Od Bazylei do Delémont. – Jak się dziś czujesz? – Dobrze – skłamałem i spadłem ze schodów. Nie, to było trochę inaczej. Rzeczywiście zapytałaś, czy dobrze się czuję, i rzeczywiście skłamałem; wychodziliśmy z hotelowego pokoju, od wieczora, a raczej od chwili, kiedy stanąłem otwarty w otwartym oknie, wychodzącym na podwórze z rozłożystym drzewem pośrodku, aż do rana nic mnie nie bolało, szpila stępiła czubek, zapomniałem o niej, myślałem: mam to za sobą, skończyło się w porę, tuż przy granicy Hiszpanii, ale rano, kiedy wszedłem do łazienki, zagarnęła mnie rozkołysana ciemność i mdliło mnie od tego kołysania, och, jaki byłem wściekły, taki byłem wściekły, że z tej wściekłości poczułem się lepiej, „lepiej” nie znaczy „dobrze”, więc skłamałem odpowiadając na twoje pytanie, wziąłem walizkę, poszedłem za tobą ku schodom, z żalem szedłem, miałem ochotę oglądać się, jakbym opuszczał drogie miejsce, w sercu nostalgiczny ucisk, szpila w boku, schody strome, kręte, ciemno, zacząłem schodzić po stromych, krętych schodach, walizka ciągnęła mnie do przodu, miała ochotę schodzić w szybszym tempie, niż ja schodziłem, a szpila jakby była z nią w zmowie, dała mi ostrogę. – Zaraz spadnę – powiedziałem zdumiony i jeszcze nie wierząc, że tak się stanie, osunąłem się na kolana. Niewykluczone, że wyglądało to teatralnie i nieprawdziwie, zdaję sobie sprawę z tego, że osunąłem się jakoś dziwacznie, nie poleciałem w dół, tylko ukląkłem, niby na stopniu ołtarza; nie wierząc – wiedziałem, że spadnę, i w pewnym sensie byłem przygotowany na upadek, chyba tylko dlatego nie poleciałem w dół, ciemno było na tych schodach, bardzo wczesna godzina, wszyscy spali, nie pamiętam, dlaczego nie zapaliliśmy światła, zresztą w półmroku schody rysowały się wyraźnie, stopnie były szerokie. Zdenerwowałaś się i byłaś zła. – Spadłeś, bo powiedziałeś, że spadniesz – rzekłaś twardo i więcej do tego tematu nie wróciliśmy, a ja nie umiałbym ci powiedzieć, po co w ogóle ten incydent opisałem. Coraz ciemniej. Nic nie widzę. Ciemne burzowe chmury gęstnieją nad Alpami w okolicach Delémont, ale Jan Wroński jeszcze przecież nie dojechał, pociąg jeszcze stoi na dworcu w Bazylei, a poza tym co mnie obchodzi Jan Wroński, naprawdę nic mnie nie obchodzi ten smętny facet w lśniącej czerwonej koszuli, nie bardzo promiennej, ale lśniącej (znać po niej godziny spędzone pod dwoma swetrami), koszula, owszem, jeszcze trochę lśni, tym smętniej on wygląda z tą swoją twarzą cierpiącego za grzechy świata, a poza tym gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Alpy, a gdzie Pireneje, ja przecież w Pireneje. Za dużo gór. Gdzie pobiegnę wzrokiem, wszędzie widzę góry, góry zarastają moje ślady, twoje ślady, gigantyczne cmentarzysko, kopce grobowe, w którym ty, w którym ja, kto odwali te kamienie z mojego serca. 115 Hiszpania objawiła mi się bielą, piszę to z całym naciskiem. Nawet nie wiem, w którym momencie zaczęła się ta biel, widzę bardzo dużo gór, te zielone przy punkcie granicznym w Le Perthus i te jakby pieprzem posypane w drodze do Cadaqués, wiem jednak, że była biel; to te białe domki, lekkie, zwiewne, oślepiająco białe w słońcu; ta biel odpychała, może zbyt oślepiająca, zbyt wyzywająca, dla mnie przede wszystkim była obca, a i dla ciebie chyba też; Hiszpania nam się nie podobała. Jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, gdy jechaliśmy przez góry do Cadaqués, napisałem: jakby pieprzem posypane, właściwie były jakby nakrapiane, może raczej indycze jajo niż pieprz, nieważne, droga była cudowna, wdarliśmy się wysoko i te rwące wąwozy, i te szumiące doliny, nic tam nie rwało, nic nie szumiało, góry pustynne, spieczone, ani drzew, ani potoków, to we mnie rwący ból, to we mnie szum, zwłaszcza szum, rozkołysany, choć w tej chwili trudno jeszcze sobie wyobrazić morze za górami, to znaczy, wówczas kiedy jechałem, trudno mi było wyobrazić sobie morze za tymi górami, jechaliśmy i jechaliśmy, ciągle góry i góry – wysoko, żeby chociaż w dół, byłaby nadzieja; teraz wszystkie góry falują-falują, tylko w ten sposób mogę je znieść, wówczas jednak były po prostu górami, pusta droga leniwie przemykała ponad przepaściami, nawet klaksonem nie dałoby się spłoszyć tej jaszczurki rozleniwionej w słońcu, jej się nie spieszyło, usiłowała nas zatrzymać wabiąc pięknem widoków, ale tylko zwalnialiśmy, dopiero orzeł: na zboczu, przy kolejnym zakręcie rozpościerał ułożone z kamieni skrzydła, wielki, majestatyczny, wczepiony w piach, jakby usiłował zagrodzić własną piersią, czy też może własną piersią osłonić tajemnicę, mocne uderzenie, taki orzeł wczepiony w zbocze, gdy wokół góry pustynne i ani żywej duszy na drodze, zatrzymałaś samochód. – Może tam jest jakiś skarb? – spytałaś z nadzieją. – E, tak przy drodze – rzekłem powątpiewająco, ale ty nie dawałaś za wygraną, nie chciałaś się wyrzec. – Właśnie dlatego! – rzuciłaś z gniewem – każdy myśli tak samo jak ty i nikomu nie chce się sprawdzić. A tam właśnie może coś być. Zatrzymałaś samochód i ja zatrzymałem się w moim pisaniu. Na długo się zatrzymałem, na całe trzy tygodnie; znowu bardzo bolała mnie głowa i nie mogłem spać, łykałem relanium, tardyl i nie spałem, coś czuwało we mnie, nie dawało się uśpić, coś we mnie czekało, no i – doczekało się, ale gdybym ci powiedział czego, nie mógłbym dalej pisać, bo to można powiedzieć dopiero na końcu, a jeszcze trochę muszę, choć koniec bliski, nie chcę cię zostawić na drodze do Cadaqués, ładnie tam, ale nie mogę cię zostawić na tej drodze, więc cały staję się wzrokiem, usiłuję cię zobaczyć, jak wysiadasz z samochodu, biegniesz, by odkryć tajemnicę orła, i – w rezultacie widzę co innego: obraz z drugiej połowy d n i a , już pod wieczór; tak, to było już pod wieczór, a w ogóle to raczej południe, może ranek, przekopywałem grządkę w ogrodzie przy (baśniowym?) domeczku, ogród podobnie jak domeczek należy do szpitala, pieczę nad nim sprawował ogrodnik Szwajcar, nie lubiłaś go, bo nie dotrzymywał obietnic, ale pozwolono nam gospodarować na kawałku trawy za domem, przekopałem ten kawałek bodaj w lutym, namordowaliśmy się solidnie, by oczyścić ziemię z zielska i korzeni, zrobiliśmy dwie grządki, a teraz kopałem drugi raz, pora siać warzywa, kopałem; to nie do wiary, jakie siły wstępowały we mnie, gdy byłaś przy mnie, byłem silny jak wariat, mogłem skopać całą tę szeroką grządkę od jednego zamachu, a kiedyś spróbowałem w czasie twojej nieobecności, dwa razy ruszyłem szpadlem i – siadłem wyczerpany, ale byłaś przy mnie, lubiliśmy razem pracować, siedziałaś na ścieżce między grządkami i rozpulchniałaś skiby, wyłapywałaś korzenie, kopałem, aż mój szpadel brzęknął o coś twardego, poderwałaś się z miejsca. – Janku, tam jest coś zakopane! Nie mieliśmy drugiego szpadla, więc chwyciłaś motyczkę, zaczęłaś kopać razem ze mną, zapomniałaś, że nie masz sił, że nie możesz się schylać, i – właśnie widzę, jak kopiesz, wdzierasz się, przedzierasz, zadyszana, rozpromieniona, szalona: 116 – Janku! Tam jest skarb! Zobaczysz! Znajdziemy skarb! Znaleźliśmy: betonowy słupek od parkanu. Siadłaś na grządce i śmiałaś się, zaśmiewałaś, oboje śmieliśmy się, zaśmiewaliśmy patrząc na słupek, nasz śmiech głuszył pohukiwanie synogarlic, ale one pohukiwały, pohukiwały, obsiadły wszystkie drzewa za parkanem, siedziały na dachu i na drutach telefonicznych, śmiałaś się, a mnie już dopadło. – Kto się z tobą będzie tak bawił? – spytałem dopadnięty. – Kto się z tobą będzie tak bawił? – odpowiedziałaś jak echo. Jeszcze czasem było nas stać na śmiech, na taki śmiech beztroski, radosny, beztroski, radosny lot naszego śmiechu ponad domeczkiem i ponad szpitalem, a to przecież tylko echo tamtego prawdziwego, żywego śmiechu, którego lot beztroski i triumfalny do późna w noc przeszywał ciszę „Le Point du Jour”. Wszystkie drogi prowadzą do „Le Point du Jour”, tam wrócimy, koło się zamyka, nieuchronnie zamyka się to koło; Jan Wroński w pociągu, który już, być może, znajduje się w pobliżu Delémont, jest nieodwołalnie na zewnątrz. Dzięki Bogu, już to wiem po tylu bezsennych nocach. Mimo to musimy pojechać do Cadaqués. Droga do Cadaqués też prowadzi do „Le Point du Jour”, choć niewątpliwie do Cadaqués. No a ten orzeł, ach tak, ten orzeł prowadził do knajpy. Niestety. Była pod nim strzałka: kierunek w lewo, gdzie droga piaszczysta pod górkę. Wystarczyło podejść kilka kroków, żeby zobaczyć biały budynek z kolorowymi parasolami na dachu. – Hotel albo restauracja – powiedziałem, a ty zgasłaś. Podszedłem jeszcze kilka kroków pod górę, bo coraz mocniej czułem w sobie szum rozkołysany, podszedłem jeszcze kilka kroków, runęła na mnie przestrzeń. – Marto! – zawołałem. – Marto. Zbiegłem ku tobie, wyciągnąłem rękę i szliśmy razem pod tę górkę, a ona była – ta górka – wysokim brzegiem, ostro spadającym ku morzu, a przy brzegu stał ogromny biały statek: Cadaqués; tak, Cadaqués, ukochana miejscowość nadmorska Salvadora Dali, wyglądało z wysoka niby biały statek, wielki, rojny pokład, niezliczone ilości nadbudówek i wieża pośrodku niby komin, bardzo to malowniczo przedstawiało się z góry, bardzo pociągająco, doprawdy, życie w nas wstąpiło, gdy wstąpiliśmy na ten wysoki brzeg, stanęliśmy na skraju zbocza objęci, patrzyliśmy w dal – szczęśliwi i kto by tam pamiętał w takiej chwili, twarzą w twarz z oddychającą przestrzenią, o owym orle, dumnym ptaku, o tej budzącej najgorsze obawy profanacji, a ja jeszcze w dodatku zapomniałem o szpili w boku i chciałem biec, poturlać się zboczem stromym, urwistym, obejmowałem cię ramieniem, drżałaś – było trochę zimno, a ty w lekkiej niebieskiej sukience – lecz odczuwałem to twoje drżenie niby drżenie uwięzionej ziemi, od której za chwilę odbiję, odlecę, stałem i przenikało mnie twoje drżenie. To był przykry zgrzyt, kiedy niespodziewanie za nami pisk opon, kiedy odezwały się głosy. Czerwony Jaguar zatrzymał się na drodze, z Jaguara wysiadły dwie młode dziewczyny w kolorowych spódnicach, czarnowłose, długowłose, bardzo hiszpańskie, chłopak też wyglądał po hiszpańsku, ale na niego nie patrzyłem, patrzyłem na dziewczyny, mówiły coś, ładnie, po hiszpańsku, przebiegły obok nas roześmiane, zrobiły to, co tak bardzo sam chciałem zrobić; zaczęły zbiegać zboczem w dół, czarne lśniące włosy furkotały, płynęły na wietrze długie spódnice, a ja stałem, obejmowałem cię mocno i było mi tak, jakby cała radość życia wymykała mi się z rąk, jakbym – wybacz tę nazbyt już banalną przenośnię – wypuścił z rąk kolorowe ptaki, co użyczały skrzydeł mojemu sercu; nie wiem, dlaczego tak mi było, naprawdę nie wiem, ale tak mi było, przyjechaliśmy właśnie do Hiszpanii, byliśmy tu, jeszcze pełni gór rozległych, unoszących, a już olśnieni morzem i bielą przycumowanego do wysokiego brzegu statku, słońce szumiało w błękicie, kochałem ciebie, a ty kochałaś mnie, wskrzesiłaś mnie, niewątpliwie żyłem, a przecież patrząc na zbiegające ku morzu dziewczyny czułem, jak opuszcza mnie cała radość odzyskanego dzięki tobie życia, tak bardzo chciałem biec, zbiegać, frunąć, och, jak się coś we mnie, ze mnie wyrywało w przeszywająco nostalgicznym porywie, 117 stałem i obejmowałem cię mocno, młody śmiech dzwonił po zboczu, coraz cichszy, gasł w dole, jeszcze tylko lekki pogłos, trzepotanie rozkołysanego powietrza. – Chcesz zobaczyć ten hotel „Orzeł”? – spytałem z nieukrywaną odrazą. – Och nie. Zjedziemy w dół. Ciekawie wygląda to Cadaqués, no nie? – Aha. – Może się tam zatrzymamy ze dwa dni. – Jeżeli będzie się nam podobało. – Jeżeli będzie się nam podobało, oczywiście. Ci, którzy nas wskrzesili, nienawidzą nas. Straciłem cię z oczu. Odkąd przekroczyliśmy granicę Hiszpanii, przestałem ciebie widzieć, a zresztą chyba jeszcze wcześniej, już we Francji. Może od momentu, kiedy się przebrałaś, kiedy zmieniłaś czerwoną bluzkę na niebieską sukienkę? Nie widzę ciebie. Mozolnie, w kompletnym mroku szukam twojej twarzy. Czasem udaje mi się dojrzeć jakiś fragment, najczęściej podbródek, może dlatego że najbardziej mnie wzrusza; jest coś błagalnego, wzruszająco bezbronnego w tym delikatnym, miękkim podbródku, widzę wgłębienie pośrodku, wgłębienie jak kołyska i ponad nim wargi drżące od powstrzymywanego płaczu, powstrzymujące słowa, tak je widzę, nic nie poradzę, i widzę twój pierścionek, ten z trzynastoma brylancikami, pierścionek też mnie jakoś wzrusza... Gdybym się bardzo skupił, może udałoby mi się zobaczyć ręce, twoje delikatne białe ręce, nazbyt białe i nazbyt delikatne (piszę z pamięci, nie widzę), a jednocześnie dziwnie zaborcze (tak było?), ale nie mogę bardziej się skupić; widzisz, w moim domu remont, gdzieś za ścianą czy siedmioma ścianami, siedmioma sufitami, tuż nad głową walą młoty, od siódmej rano to stukanie, stukają grubo, cienko, rytmicznie, znienacka, głowę mam zupełnie rozbitą i mogę widzieć tylko to, co samo, bez trudu narzuca się moim oczom. Bez najmniejszego trudu mogę zobaczyć ich: debila Rogera, małego czarnego Terrinktóry- miał-umrzeć, wysokiego, szczupłego ślepca Bocarat z głową jak jajko ustawione cienkim czubkiem do góry i – panią, madame Perret. Widzę ich idących aleją szpitalnego parku, idą parami, trzymają się za ręce jak grzeczne dzieci: w pierwszej parze pielęgniarka i debil Roger. Ona trzyma go mocno za rękę i wygląda to z daleka, jakby prowadziła na smyczy wyrywającego się do przodu wielkiego psa, albo, czekaj, widzę to inaczej: ciężki, silny koń, ugięty pod ciężarem do ziemi, ciągnie z ogromnym wysiłkiem, co chwila się potykając, lekki kabriolet; kontrast tego wysiłku i tej lekkości: muskularne, szerokie ramiona, silny kark lecą ku ziemi za wielką głową, niemal widzę pot spływający na pobrużdżone czoło, a dziewczyna w białym fartuchu, czarnowłosa, długowłosa Hiszpanka w białym fartuchu frunie lekka, roześmiana, podfruwa, ulatuje: gdyby puściła rękę, on by upadł twarzą w piach, a ona by uleciała. – Nie tak szybko, Roger, zaczekaj, Roger – woła roześmiana, a on ciągnie ciągnięty, za to pani, madame Perret, idzie wolno, drobnymi, sztywnymi kroczkami, pani też jest pochylona do przodu, ale pani ma głowę po prostu zwieszoną, jeżeli koń, to koń śmiertelnie zmęczony, który co parę kroków przystaje, absolutnie obojętny wobec wszystkiego, nie reagujący na popędzanie, pielęgniarka zresztą nie popędza pani, madame Perret, idzie wolno jak pani, przystaje, kiedy pani przystaje, i czeka cierpliwie, aż się pani ocknie, aż pani powróci, widzę, 118 przystanęła pani i stoi pani zbyt długo, i słyszę, jak ona nachylona nad panią nawołuje cicho: – madame Perret! madame Perret! – a pani podnosi ku niej nieobecną twarz, krzywo założony, śmieszny dziewczęcy kapelusik, przypominający wianek albo koronę, przykrywa pani włosy, szary kosmyk opada na czoło, jakby zapomniany. – Madame Perret – powtarza pielęgniarka z dyskretnym naleganiem, a pani uśmiecha się przepraszająco-wybaczająco i podejmuje pani swoje niechciane wytrwałe deptanie, noga za nogą, noga za nogą, nierówno, kuśtyk, kuśtyk, krępa, przysadzista sylwetka, szara plama rozmazująca się w perspektywie alei i biały fartuch, bardzo biały, bardzo wyraźny. A tamci dwaj, Terrin-który-miał-umrzeć i ślepy Francuz Bocarat? Czyżbym ich zgubił? Ach nie, są, to ich właśnie, tych dwóch, widzę najwyraźniej, często ich widzę, często ich spotykałem, lubię spacerować, wystarczy, abym pobiegł myślami do szpitalnego parku, a każda aleja przynosi mi ten obraz: mały czarniawy Terrin i wysoki ślepy Bocarat trzymają się za ręce, idą szybko, pogrążeni w ożywionej rozmowie, przeważnie mówił Bocarat, bełkotliwie, niezrozumiale powtarzał, jak to on, w kółko to samo, przechodziłem obok, czasem przystawałem i patrzyłem za nimi, czasem nawet szedłem za nimi parę kroków i słuchałem, zawsze tak samo zdumiony, zawsze tak samo wstrząśnięty. Bocarat bredził-bełkotał, żalił się na tę lub inną panią, marzył o czymś głośno, na przykład o wycieczce statkiem, o wyjeździe na wakacje, przeskakiwał z tematu na temat, nie wiedziałem, o co chodzi, na ogół zaperzony i gwałtowny, pluł, czerwieniał, gestykulował wolną ręką, a mały Terrin mocno trzymał go za drugą rękę, stawiał wielkie kroki, by nadążyć, i cierpliwie, poważnie potakiwał czarną głową: – Oui, mon ami. Tu as raison, mon ami. Sur, que tu as raison. Lub był innego zdania: – O non. Ca non! Non, et non, mon ami! – protestował energicznie, kiwając czarną głową, a zdarzało się, że przekonywał o czymś lub wypowiadał swoją opinię, zdarzało się, że i on mówił o sobie, równie niezrozumiale i równie bełkotliwie jak tamten, i wtedy Bocarat słuchał, odpowiadał; oni się rozumieli, ci dwaj, każdy we własnym świecie, a przecież razem, patrzyłem głęboko wstrząśnięty, zawstydzony. Patrzę i widzę tych dwóch, idą na końcu orszaku, daleko w tyle, daleko za panią, madame Perret, pewnie wyszli później, ale zaraz wszystkich przegonią, teraz przystanęli, jest wiatr, nawet dosyć chłodny, a ślepiec Bocarat nie chce włożyć kapelusza, trzyma go w ręku zaczerwieniony, zaperzony; ze swym obwisłym czerwonym nosem wygląda jak rozzłoszczony indor. – Mets ton chapeau, mon ami! – mówi nieustępliwie Terrin. – Włóż kapelusz, przyjacielu. Nie, nie, nie! Dziś nie możesz chodzić z gołą głową! Włóż kapelusz, mon ami, ja cię proszę, tak nie można, nie, nie, nie, tak nie można, przeziębisz się, włóż go, mon ami. Bocarat wkłada, źle, Terrin wspina się na palce, poprawia. Widzę ich. Widzę nasz biały samochód zjeżdżający z szaroburo nakrapianych gór do Cadaqués. Już jesteśmy w Cadaqués. Nie podobało się nam w Cadaqués. Cadaqués – podstarzała portowa dziwka, jaskrawo wymalowana, obwieszona błyskotkami, prężąca w udanym zapale sztuczny biust, szczerząca w sztucznym uśmiechu sztuczne zęby, natrętna, nachalna, lepka, może dlatego mnie zemdliło, sam widok by wystarczył, a jeszcze ta atmosfera, coś rozlazłego, dusznego, oplatającego, zatęchłego, sfrunęliśmy prosto z gór prosto w cuchnące, stojące bajoro, w paraliżujący bezruch pozornego życia, życia na pokaz, życia na sprzedaż, na zamówienie; nawet teraz, kiedy tworząc odtwarzam, robi mi się duszno, i wiesz, w tej chwili też mnie mdli, czuję to samo uderzenie, tę samą ścianę, tę samą nierealność, nieznośny przymus; lecieliśmy z góry lekko, zwabieni białym statkiem, wabieni morzem, za na 119 mi został orzeł kamiennymi skrzydłami wczepiony w zbocze; wiesz, nie odkryliśmy, nie chwyciliśmy sensu: on rzeczywiście zagradzał, on ostrzegał, a my jak na skrzydłach, a my w dół ku odkryciom, ześlizgiwały nas górskie serpentyny, szalony poślizg – w dół, pęd wyrzucił nas na nadbrzeżny bulwar, zaparkowałaś przy nadbrzeżnym bulwarze i od razu, zanim wysiedliśmy z samochodu, widzieliśmy, że to nie to, że to blichtr, nie wysiadaliśmy z samochodu, siedzieliśmy, krzykliwie tam było, rojno, gwarno, kolorowo, hippisi, marynarze, rybackie łodzie, prymka strzelana w powietrze z gęstą śliną, nawoływania, brzęk gitar, kafejki, małe knajpki, powietrze gorące, rozprażone, nasycone zapachem smoły i przyrządzanych na różne sposoby morskich stworzeń, siedzieliśmy, długowłosy chłopak w pasiastej koszulce opinającej muskularny tors podniósł się leniwie z chodnika, na którym się wylegiwał, obrzucił cię przeciągłym, wystudiowanym spojrzeniem, oparł się o drzewo w wystudiowanej pozie i wparł w ciebie ciężkie, bezczelne oczy męskiej kurtyzany, żałośnie nieprawdziwy; wszystko tu było przerażająco nieprawdziwe, wymuszone, popatrzyłem na ciebie, popatrzyłaś na mnie, wiedziałem, że odczuwasz ten sam niesmak, otworzyłaś drzwiczki, wyszłaś, otworzyłem drzwiczki, wyszedłem, stanąłem obok ciebie. – Jak z kiepskiego filmu – powiedziałaś. (Jaką ty miałaś twarz, kiedy mówiłaś? Nie widzę.) – Jedziemy dalej. Niezdecydowanie spojrzałaś na zegarek, potem spojrzałaś ku rzędowi knajpek, na których progu wpatrzeni w nas pełni nadziei kelnerzy. – Może byśmy tu coś zjedli? – Pójdę, zobaczę, co tam mają – zaofiarowałem się, nie byłem głodny, chciałem się ruszyć, jakbym mógł w ten sposób strząsnąć z siebie opanowujące mnie coraz silniej, zagarniające mnie złe samopoczucie, z piersi schodził ku żołądkowi nieznośny ciężar, a może to było odwrotnie, przeszedłem przez jezdnię zdziwiony tym, że kręci mi się w głowie, że miękną mi nogi, szedłem zamroczony, gęste, gorące powietrze wchodziło do oczu, uszu, gardła, wrzaskliwy, upozowany tłumek działał mi na nerwy, zamknijcie się, na miłość boską, zamknijcie się na chwilę – pomyślałem, podszedłem do pierwszej z brzegu knajpki, pewnie przyrządzali tam paellę z wczorajszych i przedwczorajszych odpadów, nie wiem, może paellę, cuchnęło okropnie, potwornie, poczułem mdłości, zmusiłem się jeszcze, żeby podejść do drugiej, trzeciej, byłem mokry, nagle zrobiło mi się zimno, ciemno, przez sekundę nie wiedziałem, gdzie jestem, między mną a kolorowym, krzykliwym bulwarem stanęła ściana z waty, głosy bębniły o tę ścianę, więzły w niej, dochodząc do mnie jak zza grobu, usiłowałem na czymkolwiek skupić wzrok, na próżno, świat zamazywał się, rozpływał, śmiertelnie przerażony zacząłem iść, Marto – wołałem, ale mój głos wiązł w wacie, mimo to wołałem: Marto, trzymałem się tego imienia, czepiałem się go kurczowo, idąc, może dlatego doszedłem, nie widziałem ciebie, kiedy doszedłem, niczego już nie widziałem, namacałem klamkę, szarpnąłem, wturlałem się na siedzenie, opadłem, sflaczałem, siedziałaś obok, nie widziałem, wiedziałem, że usiadłaś. – Podwieź mnie gdzieś, gdzie jest toaleta, będę wymiotował – wybąkałem poprzez ślinę gęstniejącą mi w ustach, nie patrzyłem na ciebie. – To znaczy, g d z i e mam cię podwieźć? – spytałaś ostro. – No? Może mi powiesz gdzie?! Uderzony falą wibrującej w twoim głosie złości otworzyłem oczy, z trudem obróciłem głowę ku tobie, jeszcze tylko vaguement zdziwiony, zbyt skołowany, by myśleć. – No gdzie chcesz, żebym cię zawiozła?! Pełno lokali pod nosem. Możesz iść! – Marto. Nie dojdę sam. Chyba że pójdziesz ze mną. – Wykluczone! Nie zostawię tutaj samochodu. Ostrzegali nas, żeby nie zostawiać niczego na siedzeniu i w bagażniku. Idź sam. – Marto, ja... Czy ty naprawdę... ja... – Dam ci torbę, przykryj się kocem i zwymiotuj tutaj. 120 Nie odpowiedziałem, nie drgnąłem, siedziałem z przymkniętymi oczami, z ustami pełnymi śliny, było mi niedobrze, było mi nie do opisania niedobrze, siedziałaś wroga, osobna, ta wrogość i ta osobność, tak niespodziewane wtedy, jeszcze nie docierały do mnie w pełni, jeszcze tego nie czułem, bo nie byłem w stanie czuć czegokolwiek poza tym, co wyprawiało się w moim ciele, jeszcze nie wierzyłem. – Tu musi być jakiś hotel – nie wytrzymałem wreszcie, wściekłym ruchem przekręciłaś kluczyk. Hotel był niedaleko. Aby jednak dotrzeć do niego, trzeba było jechać wąską szosą tuż przy morzu, fale wyskakiwały na betonową nawierzchnię, szosa wąska, a ruch w obie strony, dwa samochody z pewnością nie mogłyby się tam wyminąć, rejestrowałem to nieuważnie jak przez sen, fale wyskakiwały w górę, białe bryzgi atakowały samochód, nie bałem się, nie myślałem, za to twoja złość zyskała dodatkowy pokarm, puchła, pęczniała, pomstowałaś, nie słuchałem, podjechałaś pod hotel. – Idź. Dowiedz się przy okazji, jakie tu ceny. Tylko nie siedź długo, nie mogę tutaj stać. Poszedłem w czarnej mgle, poprzez czarną mgłę ledwo widziałem urzędniczkę w recepcji, ale ona na pewno widziała wyraźnie; nie protestowała, kiedy bądź co bądź nieznajomy, przeszedłem mimo, zagłębiłem się w korytarz, toaleta na szczęście była z samego brzegu. Póki życia, nie zapomnę, co przeżyłem w owej toalecie hiszpańskiego hotelu w Cadaqués. To się tak mówi: póki życia, nie zapomnę; nie zapomniałem, żeby nie pamiętać czego innego, a poza tym to było okropnie śmieszne, co stwierdziłem, gdy tylko wyszalały się moje wnętrzności: w jakimś momencie miałem do wyboru zemdleć lub spojrzeć w lustro, spojrzałem w lustro, to, co zobaczyłem, wskrzesiłoby nieboszczyka, gdyby nieboszczyk mógł zerknąć w lustro, myślę, że strach i obrzydzenie podziałałyby równie skutecznie jak „Łazarzu, wstań”, nie wstałem, bo stałem, podparty umywalką, ale stałem, cuchnący, rozkładający się, już stałem, nadpsuta trzcina na wietrze, twarz patrzyła na mnie z lustra i ja na nią patrzyłem zafascynowany, fascynowały mnie zwłaszcza czarne kręgi pod oczami, błędnymi, chorymi, czarne doły, czarne – myślałem kontemplując, a koszula czerwona, czarna przegrywa, czerwona wygrywa, czerwone i czarne, lśniąca, promienna czerwona koszula, była lśniąca, promienna, wyjeżdżamy do Hiszpanii, co włożysz, czerwoną koszulę, a wiesz, to ja też coś czerwonego, na miodowy miesiąc do Hiszpanii; witaj, romantyczny kochanku! – Miodowy miesiąc – powiedziałem półgłosem i wstrząsnął mną idiotyczny pijacki śmiech, krótko się śmiałem, bo od razu dwie szpile, jedna w brzuch z prawej strony, druga wyżej z lewej strony, przestałem się śmiać, ale grymas śmiechu jeszcze wykrzywiał męczeńską, żałosną twarz lustra, chciałem ją zetrzeć, nie mogłem podnieść ręki, stałem wsparty na umywalce, patrzyłem nieszczęśliwy, zrozpaczony, do głębi duszy upokorzony. Umyłem się, uczesałem i utykając na sztywnej nodze wyszedłem. Nie, jeszcze nie na słońce. Zdobyłem się na to, żeby podejść do recepcji i zapytać o ceny, dopiero potem wyszedłem na słońce; runęło na mnie ogromna gorącą ciemnością, przez chwilę nic nie widziałem w czarnym wnętrzu pieca, a kiedy przejrzałem, nie zobaczyłem twojego samochodu, rozejrzałem się, był, stał znacznie dalej, na krańcach hotelowego parkingu; między nim a mną rozpościerał się betonowy placyk, w którym pluskało beztroskie słońce, musiałem wejść w ten żar, twój samochód stał na krańcach parkingu, ja stałem w drzwiach hotelu, ktoś tu niewątpliwie musiał zrobić pierwszy krok, zrobiłem pierwszy, potem drugi i trzeci, szedłem, słońce pluskało mi pod nogami, pryskało w oczy, z jednej strony tafla morza jak zapocona szyba parowej łaźni, z drugiej rozprażone białe domy, na wprost twój biały samochód, nad głową, nie wiem, co nad głową, nie miałem siły unieść głowy, szedłem, a więc doszedłem, wsiadłem, usiadłem. – Nie mogłam tak długo stać pod hotelem – powiedziałaś, choć siadłem bez słowa. – Pytałeś o ceny? – Pytałem. Nieciekawe, w ogóle nieciekawie. 121 – Jeżeli chcesz, możemy zostać jeden dzień, ale... – Nie. Poszukajmy czegoś lepszego. Pojechaliśmy, biała szosa tuż nad morzem, zatoka Rosas, zostawiliśmy za sobą kleszcze o nazwie Cadaqućs, wydobyliśmy się z tych kleszczy, morze też wydobyło się z kleszczy, rozlewając się szeroko, swobodnie, wreszcie szeroko, swobodnie, choć daleko, daleko na horyzoncie jakieś brzegi, jakiś brzeg: to był brzeg Ampurias, nie wiedziałem, nie przeczuwałem, przed nami Rosas, białe Rosas i dużo, dużo morza, lśniącego, rozlewnego, kojącego, i nawet powietrze, lekki wiatr od morza, patrzyłem na morze, wiatr usiłował porwać rękaw mojej lśniącoczerwonej koszuli, rękaw furkotał, trzepotał, ulatywał, piękne było to morze, to rozwarcie, patrzyłem senny, unoszony, pusty; wydrążony z bólu, zamierający łagodnym, szczęśliwym zamieraniem, jeszcze teraz patrząc odczuwam tę samą ulgę, to samo łagodne, szczęśliwe zamieranie, przed chwilą mdliło mnie, dusiło, nie mogłem pisać, teraz zagarnia mnie kojąca przestrzeń, rozległe morze otwiera się we mnie i płynę, wychodzę w morze, w podróż, która nie skończy się nigdy, nigdy nie dobiję do żadnego brzegu, to takie proste, po co, pozwolić się nieść, pozwolić się nieść w sen. Kobieta wsiadła w Delémont. Pociąg stał długo w Delémont i ona od razu, choć nikt jej o to nie zapytał, powiedziała, dlaczego tak długo stoi w Delémont, usiadła w kącie przy oknie, tyłem do biegu pociągu, na miejscu, które Jan Wroński opuścił zaraz za Bazyleą. Wolał nie mieć naprzeciw siebie wytwornej starej damy z Hamburga, nie był pewny swoich oczu. Poza tym słońce prosto w twarz. W Delémont nie było już słońca. Z czarnego nieba walił falami gęsty, bluzgający deszcz. Kobieta rozsiadła się wygodnie, obficie, rozsuwając szeroko grube nogi, krótka obcisła spódnica poddarła się do góry, odsłaniając podwiązki i brzegi białych majtek. Wytworna stara dama z Hamburga natychmiast stała się o ton wytworniejsza. Naciągnęła na siebie swoją wytworność jak rękawiczki chroniące od bezpośredniego zetknięcia z brudem. W ten sposób zabezpieczona, mogła, czyniąc zadość wymogom swego znakomitego wychowania, od czasu do czasu rzucać zalewającej ją potokiem niezrozumiałych słów francuskich kobiecie z Delémont uprzejmy, lekko tylko przykurczony uśmiech. Bo kobieta z Delémont najpierw mówiła do niej. Głównie o pogodzie, o tym, że jedziemy prosto w burzę, że po takim upale burza będzie straszna, a ona boi się burzy, a jej mąż nie boi się burzy, ale starszy syn tak samo strachliwy jak ona i boi się burzy, a wnuczek wdał się w dziadka i burzy się nie boi. Jan Wroński patrzył w okno. Pociąg ciężko sunął przez deszcz, rozrzucając na boki ciemną, skłębioną wodę. Ale wkrótce za Delémont deszcz ustał. Lawina szarych burzowych chmur spadała z nieba na góry. Góry były blisko, o wyciągnięcie ręki. Zbocza jakby porąbane siekierą chyliły się ku biegnącej równolegle do szyn szosie. Jechaliśmy tędy, tą szosą – pomyślał Jan Wroński. Pozwolić się nieść w sen, och, pozwoliłbym, pozwoliłbym chętnie, szczerze, serdecznie, tak mi się nie chce oderwać oczu od tego morza, od tej kołyszącej mnie kołyski, tak mi się nie chciało oderwać oczu od morza, tak mi było dobrze w łagodnym wiaterku, który osuszał mój pot, pieścił, zmywał, ale szosa wpadła do Rosas, hotel obok hotelu, przejechaliśmy, pojechaliśmy, skręciliśmy, szosa pod górę, a w dole morze i nad samym morzem, u podnóża wysokiego brzegu, hotel, hotel i morze twarzą w twarz, to już by mogło być. Nie potrafię sobie przypomnieć, dlaczego nie można było podjechać pod sam hotel. Pamiętam, że szukałaś zjazdu, pamiętam, iż na próżno, pamiętam, że postawiłaś samochód w cieniu, na górce, zostawiłaś mnie – unieruchomionego – w samochodzie (chciałem wstać i pójść, ale szpila w moim boku nie chciała, pusty śmiech) i piaszczystą ścieżką zeszłaś w dół, dosyć stromo, zeszłaś w dół, a 122 potem weszłaś pod górę, słońce, samo południe, siedziałem w rozprażonym samochodzie – upokorzony, bezsilny, myślałem o tej stromiźnie, z której schodziłaś i pod którą podchodzisz, było mi gorąco, było mi niedobrze, dźwigałem – osłabiony, wypluty – twoje zmęczenie, bo ty z górki, bo ty pod górkę, a słońce, a od rana prowadziłaś, doprawdy nic, tylko płakać rzewnymi łzami, siedziałem, patrzyłem, jak wracasz, jak idziesz powoli, powłócząc nogami, przygięta, nie wiem, czy tak szłaś, tak cię jednak widzę; już po twoim chodzie poznałem, że nic z tego. – Hotel w remoncie – powiedziałaś, usiadłaś i siedziałaś, siedzieliśmy, nad nami niebo, pod nami morze i hotel w remoncie, przed samochodem drzewo, chyba pinia, gałęzie kołysały się lekkim wahadłowym ruchem, do przodu, w tył, do przodu, w tył, wte i we wte, siedziałaś z taką miną i w takiej pozie, jakby całe ostateczne zmęczenie świata runęło na twoje ramiona i unieruchomiło cię na zawsze, wziąłem mapę, dalej nie było co jechać, można było tylko wracać, trzeba było wracać tą samą drogą, zawróciliśmy; już nie patrzyłem na morze, przymykałem oczy, odczuwałem fizyczny ból na myśl, że cała ta przestrzeń swobodna za chwilę znowu znajdzie się w kleszczach Cadaqués, znowu Cadaqués, och, jak mnie mdliło, a może i ciebie mdliło, przejechaliśmy, przelecieliśmy, znowu góry szaroburo nakrapiane, nie stanęliśmy przy orle wczepionym w zbocze skrzydłami z kamieni, bardzo długo jedzie się przez te góry krętymi kiełbaskami, szosa w słońcu, ani kropli cienia, żar; czekaj, a propos kropli przypomniało mi się właśnie, że jeszcze w Rosas powiedziałaś: – zrób mi kawy – tak, ledwo pokonałaś zniechęcenie, które jednak nie było ostateczne, i ruszyłaś, powiedziałaś: – zrób mi kawy. W ogóle się do mnie nie odzywałaś, od momentu kiedy wróciłaś i oznajmiłaś, że hotel w remoncie, siedziałaś w milczeniu i dopiero włączając zapłon powiedziałaś: – zrób mi kawy. – Miałaś węgierski ekspres samochodowy, nigdy jeszcze nie zaparzałem w nim kawy, pokazałaś mi co prawda kiedyś, jak to się robi, gdzie się wsypuje, co się zakręca, w jakiej kolejności, jak się odkręca, przewraca, jestem noga do takich rzeczy, może bym sobie poradził, gdybym się czuł lepiej, gdybym nie robił wszystkiego jak po narkozie, nie wiem, może, chyba tak, ale byłem jak po narkozie, za mgłą, i jeszcze twoja niepojęta, zimna, wroga osobność, kręciło mi się wszystko, trzęsły mi się ręce, czułem, że po swojemu nie patrząc widzisz, zniecierpliwiona, już wyraźnie pogardliwa, no i jeszcze na dodatek coś mi się ostatecznie pokręciło w momencie, gdy przejeżdżałaś przez ruchliwe skrzyżowanie; tak, to prawda, nie da się ukryć, właśnie wtedy, kiedy przejeżdżałaś przez ruchliwe skrzyżowanie, czego w ogóle nie dostrzegłem, zajęty moją udręką z zakręcaniem, odwracaniem, bezradny i ogłupiały spytałem: – kiedy mam go odwrócić? – Twoje oczy spadły na mnie jak bat, krótkie, ostre chlaśnięcie. Na moment oprzytomniałem, zobaczyłem, gdzie jesteśmy, zobaczyłem napierające ze wszystkich stron samochody, czujna, skupiona, z przerażająco nieruchomą twarzą, wściekłymi ruchami popychałaś dźwignię biegów, nieruchoma twarz, maska i – gwałtowność tych ruchów, przekreślałaś mnie, unicestwiałaś mnie każdym pchnięciem czarnej gałki, biłaś mnie na odlew, na oślep, zimna, miażdżąca gwałtowność, zimna wściekłość, zlodowaciałem. Za skrzyżowaniem przyhamowałaś. – W takim miejscu zadawać pytania! Nie widziałeś, co się tam działo? Chciałeś, żebym spowodowała wypadek? – Nie zdawałem sobie sprawy. Samochody i ja... Nie wiedziałem, co mam zrobić z tym... – Przecież ci pokazywałam. – Tylko raz i przecież wiesz, że nie mam głowy do takich rzeczy, jestem roztargniony i... – Nieprawda! Masz głowę, tylko nie słuchasz, co się do ciebie mówi, zamiast słuchać, wygłupiasz się i kokietujesz swoją niezaradnością, swoim poetyckim roztargnieniem, no naturalnie, jesteś ponad, to dla ciebie zbyt przyziemne, nauczyć się, jak zaparzać kawę! 123 Słowa chlastały, cięły, siedziałem pocięty, napiętnowany, w ustach znowu pełno śliny, głowę mi rozsadzało, może i dobrze, bo warstwa nieprzytomności i bólu amortyzowała wstrząsy: nigdy do tej pory tak do mnie nie mówiłaś. – No dobrze, zgadzam się, masz rację, ale powiedz, co teraz z tym ekspresem. Już chyba trzeba... – Nie wiem! Poradź sobie sam! Mnie też tylko raz pokazano. Dodałaś gazu, poderwałaś samochód, ruszył z kopyta, szpila dziobnęła mnie pod żebro, żołądek podszedł mi do gardła, zacisnąłem zęby, zacisnąłem powieki, cały się zaciąłem, w lodowatej ciemności desperacko walczyłem, by opanować mdłości, by nie powiedzieć: zatrzymaj, będę znowu wymiotował; zwyciężyłem, otworzyłem oczy, popatrzyłem na ciebie. Z trudem zbierając myśli zastanawiałem się, kim jest ta obca kobieta, która siedzi obok mnie, nie znałem jej, nie znałem tej nieruchomej, zaciętej twarzy, tej twarzy jak szczelna żaluzja zasunięta w słoneczny dzień, a żaluzja w samej rzeczy przydałaby się, zwłaszcza w drodze powrotnej przez spieczone nakrapiane góry; bardzo długo jedzie się przez te góry, a potem dojeżdża się do rozdroża, ot, jakiś rodzaj skrzyżowania absolutnie pustego w pustej okolicy, i właśnie tu, na tym skrzyżowaniu polnych i podgórskich dróg, stał policjant i „kierował ruchem”, policjant w śmiesznej operetkowej czapeczce, co prawda stał przedtem, kiedy jechaliśmy do Cadaqués, zapomniałem o tym, przypomniał mi się teraz, w drodze powrotnej, choć w drodze powrotnej już go nie widzieliśmy, ale co mi szkodzi postawić go teraz na tym tak samo pustym skrzyżowaniu; był śmieszny, a ja mam właśnie ochotę na śmieszny akcent, może to być policjant w operetkowej czapeczce, wszystko jedno kto, wszystko jedno co, trudno, żebym to ja stale był śmieszny; przez całą drogę śmiałaś się z tego policjanta kierującego ruchem cieni, przypuszczam, że się śmiałaś, nie widzę tego, widzę drogę, szosę, szosa leci prosto, skręca, przecina, jedziemy prosto, skręcamy, przecinamy, co jakiś czas zatrzymujesz samochód, zostawiasz samochód i mnie unieruchomionego w samochodzie i idziesz, oglądasz hotel, wchodzisz na piętra, schodzisz z pięter, ciągle nie to, zupełnie nie to, czego chcemy. Wreszcie przypomniałem sobie La Escalę. – Może pojedziemy do La Escali? Widziałem w jakimś prospekcie. Pisali tam, że to rybacka wioska o autentycznym folklorze i jeszcze stosunkowo mało odwiedzana. – Gdzie to jest. – Nie wiem. Chyba niedaleko. Nie mieliśmy mapy Hiszpanii, przerzuciłem stosik prospektów, znalazłem ten, który mi się przypomniał, była tam nieduża mapka, przestudiowałaś tę mapkę, ruszyliśmy, mapka była niedokładna, długo błądziliśmy, słońce spaliło nas, a potem dało nam spokój, nam i naszej półkuli, nie jedliśmy nic od rana, a o siódmej opuściliśmy hotel przy granicy hiszpańskiej, gdzie podwórze z samotnym drzewem pośrodku; ja jak ja, gdzie mi do jedzenia, ale ty, cały dzień za kierownicą w tym słońcu, z chorym, niedołężnym facetem u boku, doprawdy najwyższy czas znaleźć ową mityczną, jak już się wydawało, La Escalę, zatrzymać tę koszmarną jazdę; myślałem, półprzytomny, obolały i w najwyższym stopniu znudzony, że nie skończy się nigdy, że będziemy tak jeździć i jeździć fatalnymi, źle oznakowanymi hiszpańskimi drogami, aż wypuścisz kierownicę z omdlałych rąk i pozbawiony napędu twojej woli samochód szaloną końcówką wyznaczy kres, zapewne tak by się stało, może szkoda, że tak się nie stało, a nie stało się, bowiem wreszcie znaleźliśmy La Escalę; wjechaliśmy w wąską uliczkę pachnącą rybami i od razu, mimo że oboje półprzytomni, wiedzieliśmy: to tu, tutaj możemy zostać. Przy wąskiej uliczce kilka hoteli, naturalnie zakaz postoju, skręciłaś w lewo za róg i tam stanęłaś. Zobaczyliśmy morze, zobaczyliśmy skały, ogromne, malownicze, całe w szumie, całe w bryzgach pian, łodzie przycumowane przy brzegu, prawdziwe łodzie rybackie, spracowane, nie dekoracja pod turystów; wysiadłaś bez słowa, poszłaś, długo nie wracałaś, wchodziłaś do wszystkich hoteli, wszędzie schody, w górę, w dół, chodziłaś, oglądałaś, nie musia 124 łaś, było mi wszystko jedno, uważałaś, że mi nie wszystko jedno, nie dla siebie wybierałaś, dla mnie, a ja bym nawet na podłodze, nawet w szopie, wchodziłaś po schodach, schodziłaś ze schodów, siedziałem, patrzyłem na skały całe w szumie, całe w bryzgach pian, czułem się jak zdjęty z krzyża, zdjęto mnie z krzyża, jeszcze żyłem, zmartwychwstałem patrząc na morze i na skały; od razu je pokochałem dziką, zachłanną miłością, przywracały mi życie, były solidne, spokojne pośród szalonej kipieli. – W grę wchodzą dwa pokoje – powiedziałaś w przestrzeń, opadając na fotel – jeden na pierwszym piętrze, dosyć ładny, ale... – zawahałaś się lekko – z dwoma pojedynczymi łóżkami. Drugi na drugim, schody dosyć strome i kręte, brzydszy, ale podwójne łóżko, bardzo duże. Umówiłam się, że przyjdę, i tu, i tu, nie wiedziałam, który będziesz wolał. – Oczywiście ten z podwójnym łóżkiem – powiedziałem topniejąc z idiotycznej wdzięczności, bo widziałem, bo czułem, że i ty ten wolisz, ton twego głosu mówił, że jeszcze się liczyłem, jeszcze istniałem dla ciebie, topniałem z wdzięczności, mało się nie popłakałem, słowo daję, szalona, szalona kipiel, życie, la escala... Co było dalej, wiesz, nie wiem, nie bardzo wiem, poszliśmy, chyba nawet niosłem walizkę, możliwe, że nawet niosłem walizkę, otrzeźwiony w szalonej kipieli, chyba do hotelu niosłem, a potem na szczęście pokojówka, nie wiem, co robiliśmy potem, było to może pod wieczór, może po południu, chyba położyliśmy się na wielkim, wypełniającym prawie cały pokój łożu i odpoczywaliśmy patrząc na morze szalejące wokół skał. Nie pamiętam, abyśmy o czymś rozmawiali, ja byłem półżywy, ty byłaś półżywa, odpoczywaliśmy w wielkim łożu patrząc na morze, musiałem się poczuć lepiej, bo pamiętam, że razem zeszliśmy na kolację, nawet coś tam zjadłem, no a potem, no a potem chyba położyliśmy się spać, chyba połknęłaś tardyl, ja też chyba połknąłem tardyl; chcieliśmy się wyspać, zetrzeć snem z naszej pamięci dzień koszmaru, spaliśmy, rano, co było rano, aha, rano obudziliśmy się, no tak, obudziliśmy się, nie pamiętam, czy ty pierwsza, czy ja pierwszy, pamiętam, że padał deszcz, niebo Hiszapnii obsiadły chmury, w oknie szare niebo i szare morze, niebo szumiało i morze szumiało, jakoś tak szaro, beznadziejnie, ty, która wymarzyłaś sobie słońce i plażę, szarymi oczami spojrzałaś w okno, nie pamiętam, czy spytałaś, jak się czuję, czułem się słabo, ale lepiej, wiem, że czułem się lepiej. Dopóki szarymi oczami nie spojrzałaś w szare okno, czułem się nawet całkiem nieźle, choć słabo, ledwo jednak spojrzałaś, od razu poczułem się winny, od razu przygniotło mnie to niebo, szare niebo twojego rozczarowania, czułem twoje zniechęcenie, twoje rozczarowanie, czułem, doprawdy jakbym był tobą, jak starte snem koszmary wczorajszego dnia wyłaniają się, ożywają w twoich myślach; nie pamiętam, żebyś się uśmiechnęła, może coś powiedziałaś, może nic nie powiedziałaś, nie widzę ciebie i nie słyszę, wiem, że zeszliśmy razem na śniadanie i nawet coś zjadłem, ale po śniadaniu, na schodach złapało mnie znowu, ledwo dobiegłem do łazienki. – Będziesz dzisiaj leżał – powiedziałaś z twarzą jak wieczna zmarzlina. – Nie protestuj i nie wyrywaj się. Będziesz leżał przez cały dzień. Nie wydaje mi się, żeby to był wyrostek. Jeżeli jednak do jutra ci nie przejdzie, zawiozę cię do Barcelony do szpitala. Kamienna twarz, kamienny głos, kamień zawisł u mojej szyi i ciągnął mnie w głąb, leciałem, chciałem wołać: ratunku, tonę; tonąłem, chciałem wyciągnąć do ciebie rękę, wziąć cię za rękę, leżałaś na przeciwległym brzegu wielkiego łoża, czytałaś książkę, osobna, doskonale obojętna, spokojnie przewracałaś kartki, suchy szelest, jakby rzucanie piachu na trumnę, tak to słyszałem: piach rzucany na trumnę, a czułem go jak ostrze raz po raz przebiegające po moich żywych obnażonych nerwach, było mi słabo, zapadałem, uczepiony skały za oknem wydobywałem się, ale skała była śliska, znowu zapadałem, traciłem przytomność, skała, nie wystarczy skała, spojrzałem na ciebie, czytałaś osobna, doskonale obojętna, nie chciałem się odezwać, musiałem, czułem, że za chwilę więcej nie wypłynę. – Marto. 125 Ręka z książką opadła, kamienna twarz, daleka jak księżyc w lodowatym niebie, wolno odwróciła się ku mnie. – Słucham cię. – Czuję się bardzo słabo. – A co ja na to poradzę? Milczałem. – No? Co chcesz, żebym zrobiła? Chyba coś miałeś na myśli. Czyż mogłem powiedzieć: weź mnie za rękę; czyż mogłem powiedzieć: bądź ze mną, choć przez chwilę bądź ze mną, pomóż mi, choć przez chwilę walcz razem ze mną, a może pokonam to przeklęte osłabienie, choć jednym słowem, jednym spojrzeniem dodaj mi otuchy, a jeżeli już tego nie możesz, to chociaż ratuj mnie, może to serce, jesteś lekarzem; czyż mogłem powiedzieć, zapytałaś zimno, rzeczowo: co chcesz, żebym zrobiła; dobrze wiedziałaś, czego chcę. – Nie, nic, czytaj. Ręka z książką wróciła do poprzedniej pozycji, znowu cichy, rytmiczny szelest kartek, nie patrząc widziałem twoją rękę przewracającą kartki, twoją piękną białą rękę przewracającą kartki, biała pląsająca plama w otaczającej mnie ciemności; nie wiem, może zmyślam, ale przysiągłbym, że w jakimś momencie między życiem a śmiercią ta ręka odmaterializowała się, stała się lekka, przezroczysta, przestała pląsać, zatrzepotała, zapadłem w duszącą, rozmigotaną ciemność, a twój biały szal, lekki i przejrzysty jak skrzydła ważki rozmigotane w słońcu, trzepocząc owijał się wokół mojej szyi, owijał się powoli i powoli dusił; chciałem krzyknąć, usłyszałem trzask, suchy, daleki, i na moje ciało wpełzła szosa, biała szosa mojego dzieciństwa, zdawała się lekka, niematerialna, ale dusiła, bo czarny rozpłaszczony kształt, kot, człowiek, nie wiem, kształt ciężki, prosto na mojej piersi; leżałem przygnieciony, krwawiłem, krew spływała z szosy zimnymi strumieniami, leżałem w nie swojej krwi, przejechany, rozstrzelany, było mi zimno, było mi mokro, dusiła mnie czarna zmora, szeleszcząca, szeleszcząca. – Marto. Przyduszony, na wpół uduszony, nie spojrzałem na ciebie. – Słucham cię. – Powiedz coś. Mówmy o czymś, porozmawiajmy. – O czym mamy rozmawiać? O tym, że pada deszcz? Czy to doprawdy tak trudno zrozumieć, że chcę poczytać książkę? Wiesz, jak rzadko mam okazję poczytać! Teraz właśnie jest taka okazja i właśnie teraz musisz mi przeszkadzać! Wstałaś, wściekłym ruchem rzuciłaś książkę na łóżko, poszłaś do łazienki, nie było cię przez chwilę, wróciłaś, wsunęłaś nogi w drewniaczki (czy ja gdzieś napisałem, jakie piękne masz stopy?), wyjęłaś z szafy parasolkę. – Wychodzisz? – Tak. – Nie zostawiaj mnie teraz... samego. – Nie po to przyjechałam do Hiszpanii, żeby siedzieć w hotelowym pokoju! Trzasnęły drzwi, twoje kroki na schodach, klap-klap drewniaczki na drewnianych schodach, a potem cisza, zostałem sam w niewiarygodnej ciszy, ciszy grobu; na piersiach ciężar, to już nie szosa, to wieko trumny, zamykało się. Chciałem wyciągnąć ręce, żeby odeprzeć, nie mogłem wyciągnąć rąk, leżały słabe, osobne, wieko opadało, pokój kurczył się, ściany napierały na mnie, wykrzywiając twarze złośliwych błaznów: umrzesz tutaj, szydziły, zdechniesz jak pies, szydziły, krzycz sobie, krzycz, jeżeli dobędziesz głosu, no spróbuj, krzycz, i tak nikt nie przyjdzie, jesteś sam, zupełnie sam; może to głosy tak szydziły. a może to ja sam tak do siebie przemawiałem, to mój lęk przemawiał; spojrzałem w okno, deszcz ustawał, już nie bębnił, siąpił, nie widziałem deszczu, widziałem, dostrzegałem zamgloną skałę, całą w bryzgach pian, muszę podejść do okna, skała, powietrze, świat, muszę do okna; uniosłem się i 126 runąłem z powrotem do tyłu, prosto w ciemność, która rzucała ku mnie czerwone koła. Nie były to koła ratunkowe, były to pętle. Chwycony na czerwone lasso, na chwilę straciłem przytomność, nie widziałem, nie słyszałem, zaraz zemdleję, pomyślałem, i – Bóg mi świadkiem, nie wiem, jak to zrobiłem; nie widząc, nie słysząc, pogrążony w grząskiej, dotykalnej ciemności zsunąłem się z łóżka. Było dosyć wysokie, spadłem, chciałem spaść, choć ta chęć, ten impuls nie docierał do mojej świadomości, chciałem spaść, uderzyć o podłogę, spadłem, uderzyłem o podłogę, odzyskałem wzrok i słuch, a potem na czworakach podpełzłem do okna. Dysząc jak astmatyk ukląkłem i uczepiony parapetu unosiłem się powoli jak na drążku, podniosłem się i stałem, czołem wsparty o szybę, po szybie spływał deszcz, po moim ciele spływał pot; nie wiem, jak długo stałem, czołem oparty o szybę, z sercem łomoczącym o żebra niby obluzowana okiennica na wietrze, wreszcie uspokoiło się trochę, na tyle w każdym razie, aby morze i skały mogły wejść we mnie, weszły, widziałem: w dole dach sąsiedniego niskiego domu, dalej morze, na lewo skała, ta, którą widziałem z łóżka, na prawo skała, inna, większa, bardziej malownicza, prowadził do niej kamienny pomost, na pomoście mimo deszczu kilka aut, przy autach ludzie pod parasolami, podchodzili blisko do skały, patrzyli, no a ja patrzyłem na nich i poczułem, że chciałbym jednego tylko: móc wyjść i podejść tam, gdzie oni byli, na ten kamienny pomost rzucony ku skale. Nieprzytomnie, straceńczo zapragnąłem tam być, to pragnienie wyparło lęk, ból, słabość i mdłości; desperackie pragnienie więźnia skazanego na dożywocie, pragnienie człowieka, który wie, że umrze. Myślałem, że umrę: nigdy tam nie pójdziesz, nie podejdziesz, nigdy nie wejdziesz na kamienny pomost, nie zobaczysz z bliska tamtej skały, rozrzewniałem się nad sobą do łez, stałem i płakałem, nie bardzo zresztą świadom łez spływających po mojej twarzy, ale płakałem, dobrze zrobił mi ten płacz, dobrze zrobiła mi ta pewność, że nigdy; nagle uspokoiłem się, zrozumiałem, że nic się nie da zrobić, że na nic nie zda się szaleć i wyrywać, że jestem nieodwołalnie, absolutnie sam, że znikąd nie przyjdzie pomoc, że mogę tylko wrócić do łóżka, położyć się i czekać. Tak pomyślałem: mogę tylko wrócić do łóżka, położyć się i czekać, długo wracałem, ale wróciłem, położyłem się i leżałem – zupełnie już spokojny, leżałem w grząskiej, mokrej szarości, z twarzą zwróconą ku oknu, byłem bardzo słaby, głowę jednak miałem jasną, przytomną, trochę musującą, moje myśli ulatywały, leciały ku górze niby bąbelki szampana, unosiły się nad moim ciałem, płynęły w szarości osnuwającej pokój, a ja leciałem, ulatywałem razem z nimi – lekki, niematerialny i z wysoka patrzyłem na siebie, widziałem siebie leżącego w wielkim małżeńskim łożu, ściślej, na samym brzeżku wielkiego małżeńskiego łoża, jakbym był zdmuchnięty z rozległego, wygodnego środka na sam brzeg, na sam kant; to się mogło tak stać, mogłem być zdmuchnięty; leżałem szczupły, zapadnięty, tylko żebrami sterczałem do góry, wypróżniony, nic, tylko dmuchnąć i zdmuchnąć. Łoże było szerokie, kanciaste, nieomal kwadratowe, ciemnobrązowe, prawie czarne, leżałem na pledzie w kolorową kratę, leżałem na kolorowej kracie osadzonej w czarnych ramach, moje spodnie z jasnobeżowego welwetu, moja ciemna głowa na białej poduszce; kolorystycznie nawet nieźle to wyglądało, ach, i czarne doły pod oczami, czarne doły w białej twarzy, ach, i koszula czerwona, lśniącoczerwona, promienna, czerwona jak krew, która ze mnie uchodziła; leżałem w kałuży krwi przejechany, rozstrzelany, kto mnie przejechał, kto do mnie strzelał; szoso, biała szoso mojego dzieciństwa, przyszłaś ze mną aż do tej zabitej deskami hiszpańskiej wioski, przyniosłaś aż tutaj ciemny rozpłaszczony kształt, żałosny łachman; leżałem – żałosny łachman, patrzyłem na siebie z wysoka, deszczyk zamazywał szyby, za oknem morze i skały, do których nigdy nie podejdę, śmiałem się, tak, zacząłem się śmiać, cicho, bezgłośnie; no i widzisz – przemawiałem do siebie z wysoka – na co ci przyszło, no i widzisz – myślałem – twoje lęki, pozornie bezprzedmiotowe, ucieleśniły się, stało się to, czego się zawsze tak bardzo obawiałeś: zdychasz sam w obcym kraju, w obskurnym hotelowym pokoju, na tysiące mil ani jednego bliskiego, życzliwego człowieka, pozostawiony, porzucony, samotny, możesz jęczeć i płakać do woli, nikt nie ulituje się nad tobą; śmiałem się cicho, a potem przestałem się śmiać; nie chciałem umierać w 127 ten sposób. To – przede wszystkim beznadziejnie głupie; nie mogłem uwierzyć, coś tak głupiego; „zabiorę cię do Barcelony do szpitala”, szpital, brr... szpital w obcym kraju, ja zdany na łaskę obcych ludzi, obcych lekarzy, lepiej umrzeć, nie myśleć; nie myślałem, zdychałem na brzegu wielkiego małżeńskiego łoża niby meduza rozpłaszczona, wysychająca na morskim brzegu, czas płynął, deszcz siąpił, morze szumiało, wreszcie twoje kroki na schodach, klapklap drewniaczki na drewnianych schodach, szybkie kroki, coraz szybsze, im bliżej drzwi, wpadłaś podniecona, zaróżowiona, rozwichrzone włosy nad czołem śmiały się i śmiały się twoje oczy, zrzuciłaś drewniaczki, wskoczyłaś na łóżko, pocałowałaś mnie w nos albo w policzek. – Tu jest fantastycznie, Janku, zupełnie fantastycznie! Zwykłe miasteczko, zwykli ludzie, prawie zupełnie nie ma turystów, wąskie, stare uliczki i pełno sklepów, nie masz pojęcia, do ilu sklepów weszłam, byłam chyba we wszystkich w najbliższej okolicy! I wyobraź sobie, ze dopiero na samym końcu odkryłam ten, który jest najcudowniejszy. Tuż obok hotelu, na samym rogu, mówię ci, jak żałowałam, że ciebie ze mną nie ma, kiedy tam weszłam! Sklep z drobiazgami, folklor, ale wcale nie pod turystów. Autentyczne, piękne wyroby ludowe, duży sklep, mroczne wnętrze, z zakamarkami pełnymi cudów, byłam już zmęczona, ale nie mogłam stamtąd wyjść! Znalazłam coś fantastycznego dla ciebie: skórzany pas, nie z jakimiś błyskotkami, ładnie wytłaczany, fantastyczny, byłoby ci w nim wspaniale, wyobraziłam sobie ten pas na tobie i... chciałam od razu kupić ci go, ale pomyślałam, że lepiej, abyś sam zobaczył, bo może będziesz wolał inny, nie krzyw się, skóra tutaj bardzo tania, zobaczysz, że tutaj nareszcie kupię sobie torebkę, a może, wiesz co, starczy nam na skórzane siedzenia do samochodu? Jestem piekielnie głodna, która to godzina? Co, już wpół do drugiej? Zejdę na obiad i zobaczę, czy nie mają czegoś, co mógłbyś zjeść. Zostawię cię jeszcze na chwilkę, dobrze? – Jasne – przytaknąłem; wpół do drugiej, nie było ciebie trzy godziny; musnęłaś ustami moje czoło, zeskoczyłaś z łóżka, lekka, radosna podbiegłaś do lustra, poprawiłaś włosy, brwi, poprawiłaś wargi, odwróciłaś się ku mnie, wielkimi szaroniebieskimi oczami domagając się aprobaty, podziwu. Uśmiechnąłem się, o tak, zdołałem się uśmiechnąć; mam nadzieję, że nie wypadło to zbyt blado, chyba nie, bo twoje oczy nie zgasły, błękitny płomień, skąd ja pamiętam te błękitne płomienie, frunęłaś do drzwi, w drzwiach znowu odwróciłaś się ku mnie: – Idę sobie. Mam przyjść? Rytualne pytanie. – Ależ oczywiście, i to szybko – odparłem rytualną formułką i dopiero wtedy lekko, niebiesko wyślizgnęłaś się za drzwi, klap-klap drewniaczki na drewnianych schodach. Patrzyłem na drzwi, w oczach mi było niebiesko od twoich oczu, od twojej sukienki, nie tylko w oczach, cały wewnątrz byłem niebieski; leżałem w grząskiej, mokrej szarości, zdrętwiały z zimna, a we mnie buszował niebieski płomień niedający ciepła, a tak bardzo chciałem się ogrzać. Na szczęście herbata, którą przyniosłaś, była gorąca, przyniosłaś tacę, na tacy herbatę i kawałek gotowanego kurczaka, byłaś dumna z tego, że wniosłaś tę tacę na wysokie drugie piętro po stromych, krętych schodach, i jeszcze z czegoś: z rozmowy z właścicielem hotelu. – Przysiadł się do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. – Po jakiemu? – spytałem zgodnie z twoim oczekiwaniem. – On mówił po hiszpańsku – rzuciłaś lekko – no i wiesz, opowiadał mi, że jeszcze niedawno turyści tutaj wcale nie przyjeżdżali, że... Nie znałaś hiszpańskiego ani w ząb, ale przez dobry kwadrans relacjonowałaś mi, co ten Hiszpan powiedział; drobnymi, ostrożnymi łykami łykałem herbatę, szczęśliwy, ze wreszcie mi ciepło, podziwiałem cię, jak tego pragnęłaś, cieszyłem się, że się cieszysz ze swoich talentów lingwistycznych, że tak ładnie się chwalisz, nie byłem głodny, ale coś mnie ostrzegło, a może po prostu udzielił mi się twój szampański nastrój, bo ostrożnymi, drobnymi kęsami zjadłem kawałek kurczaka, spociłem się cały, trochę od gorącej herbaty, trochę od wysiłku, a 128 trochę ze strachu przed spodziewaną falą mdłości, ale co do fal, to tylko morze niezmiennie falowało, deszcz ustał, chmury odsłoniły słońce, słońce pozłociło morze i skały, wyjęłaś kamerę. – Zobaczymy, czy działa. Bardzo chcę zrobić te skały. – To może idź teraz, póki słońce. – Samych skał nie zamierzam kręcić! Będą miały dla mnie wartość wtedy, kiedy ty przy nich będziesz! – Gdy ja przy nich będę – powiedziałem cicho, bardzo cicho, nie wiem, czy usłyszałaś, siedziałaś na łóżku, nie patrzyłaś na mnie, rozkręcałaś kamerę, raz po raz zaglądając do instrukcji, zmarszczka skupienia na twoim czole; instrukcja była w języku rosyjskim, ten język znałaś, napisałaś w nim swoją pracę habilitacyjną. Napisałaś tę pracę w czasie swego rocznego pobytu w ZSRR, a pojechałaś, ot, ledwo, ledwo mówiąc, może nawet gorzej niż teraz po francusku, a może tak samo, chyba o tym nie myślałem, przyglądając się tobie rozkręcającej kamerę, myślałem o skale, o tym, co powiedziałaś, myślałem leniwie i niezbyt precyzyjnie, serce mi się tłukło, nie, nie oszalałe, waliło silnymi, wywołującymi zadyszkę uderzeniami, dudniło, słyszałem głuchy pogłos, chciałem myśleć bardziej precyzyjnie, zastanowić się: nic nie rozumiałem, jeszcze ciągle nic nie rozumiałem, a rad bym coś zrozumieć, niestety nie miałem siły myśleć precyzyjnie, usiłowałem, przeszkadzał mi jednak ten głuchy łomot w moich piersiach, bum, bum-bum (pierwsze bum długie, wstępujące, dwa następne krótkie, raptowne, zstępujące), bum, bum-bum. – Zapamiętaj – twój głos przedarł się przez dudnienie – ta śrubka była z prawej strony, a ta z lewej. Będziesz pamiętał? – Będę – powiedziałem i, co najdziwniejsze, istotnie zapamiętałem, choć przysiągłbym, że ich prawie nie zobaczyłem, śrubki jak śrubki, małe, czarne, niewiele się różniły jedna od drugiej, zapamiętałem, bo ta z lewej przypadała na dłuższe uderzenie serca: bum, ta z prawej na krótsze: bum-bum, kuśtykały w mojej pamięci kuśtyk-kuśtyk, byłaś potem bardzo zdziwiona, że zapamiętałem; potem, to nie znaczy bynajmniej tego samego dnia, bo rozkręciłaś kamerę i zostawiłaś rozkręconą, nie wiem dlaczego, lubisz skończyć to, co zaczęłaś, chyba coś ci nie wychodziło, ach nie, po prostu zachciało ci się spać, bądź co bądź byłaś zmęczona tym łażeniem po sklepach, więc spałaś, a kiedy się obudziłaś, znowu padał deszcz, a ja nic nie mogłem na to poradzić, że padał deszcz, wtedy jeszcze nie mogłem nic na to poradzić, dopiero później. Obudziłaś się, spojrzałaś w deszcz, niebieskie światło w twoich oczach zgasło, wypełniła je po brzegi bezmierna szarość bezmiernego rozczarowania; tak marzyłaś o słońcu, o plaży, o kąpieli w morzu, wymarzyłaś sobie słoneczną, ciepłą Hiszpanię, a tu pada deszcz, poczułem się winny, i za ten deszcz poczułem się odpowiedzialny, a w ogóle czułem się lepiej; leżałem zupełnie nieruchomo, spałaś z głową przytuloną do mojego ramienia, leżałem zupełnie nieruchomo, nie spałem, tajałem pogrążony w cieple szczególnego pół snu, pół jawy, dopóki się nie obudziłaś, było mi wszystko jedno; na chwilę twego snu pozbyłem się ciężaru gniotącego piersi, ciężaru winy, a potem czułem się odpowiedzialny za deszcz, za twoje rozczarowanie. Mogło być fajnie, nawet przy deszczu, gdybym był zdrów, ale byłem do niczego, mogłem tylko leżeć nieruchomo i co najwyżej użyczyć mego ramienia twojej głowie. – Leje – powiedziałaś szarym głosem, wstałaś, zasunęłaś zasłony, zapaliłaś światło, wróciłaś na łóżko i zaczęłaś czytać książkę, czytałaś do kolacji, nie przeszkadzałem. Leżałem bez ruchu i prawie bez oddechu, miło było i przytulnie na tym wielkim kolorowym łożu, kołysanym szumem deszczu i szumem morza, leżałem na samym brzegu, daleko od ciebie, bo ty pośrodku, znowu marzłem, miałem dosyć tego marznięcia i w ogóle swojej choroby. – Zejdę z tobą na kolację – rzekłem zdecydowanie, zdecydowanie wstałem i usiadłem. – Nie mogę chodzić – powiedziałem zdumiony – nie mogę się utrzymać w pozycji stojącej. Zaraz mnie mdli. 129 Najpierw było zdumienie, autentyczne zdumienie, niedowierzanie; co się dzieje, dlaczego jestem taki słaby, dlaczego lecę z nóg, dlaczego te mdłości. Rozpacz uderzyła później, chyba jeszcze nie w momencie, kiedy powiedziałaś: – leż, pójdę sama – chyba dopiero kiedy zamknęły się za tobą drzwi, kiedy usłyszałem klap-klap drewniaczki na drewnianych schodach, tak, wtedy uderzyła, ugiąłem się pod tym atakiem, załamałem; to już nie był lęk, było mi wszystko jedno, czy będę żył, czy umrę, czy jestem poważnie chory, czy niepoważnie, załamałem się pod uderzeniem rozpaczy, rąbnęła jak kastetem, chętnie bym jej zresztą dopomógł, chętnie sam bym siebie zatłukł z tej rozpaczy, bezsilności, upokorzenia, przede wszystkim upokorzenia, ono górowało: ton twego głosu, kiedy powiedziałaś: – leż, pójdę sama – obrażony, pełen pretensji, jakbym robił ci na złość, miażdżąco pogardliwy; zaczyna się – pomyślałem – nie mam już siły, to nie skończy się nigdy. A tymczasem, wbrew moim obawom, wróciłaś w świetnym humorze. – Janku – zawołałaś od progu, mocno zarumieniona – stało się coś nieprawdopodobnego: upiłam się! Nie patrz tak, naprawdę się upiłam – mówiłaś dławiąc się od przerywającego twoje słowa śmiechu. – Postawili coś, ha, ha, ha, przede mną, ha, ha, ha, w karafce, coś białego, myślałam, że, ha, ha, ha, to woda, i wypiłam, a to, ha, ha, ha, było wino. Jestem kompletnie wstawiona. Nie mam pojęcia, w jaki sposób weszłam z tą tacą na górę, Janku, jestem wstawiona! Zaśmiewając się, krokiem, jak sądzę, przesadnie chwiejnym, podeszłaś do łóżka, postawiłaś tacę, ruchy miałaś, owszem, ciut rozkojarzone, patrzyłem z uśmiechem, zauważyłem naturalnie zabawne kłamstwo „myślałam, że to woda”, ale musiało być istotnie bardzo kiepsko ze mną, jeżeli nie zwróciłem uwagi na inne twoje słowa, na to „stało się coś nieprawdopodobnego”; rzeczywiście stało się coś nieprawdopodobnego; ty, która w żadnym wypadku, w żadnych okolicznościach nie bierzesz kropli alkoholu do ust, która nie znosisz zapachu alkoholu – piłaś. Zupełnie o tym nie pomyślałem, może dlatego, że jeszcze znaliśmy się zbyt krótko, abym mógł wiedzieć, jaką jesteś maniaczką na punkcie niepicia, a może dlatego właśnie, że było ze mną kiepsko, nie wiem, w każdym razie nie pomyślałem, jakie to niezwykłe, że piłaś, a wszystko, co nastąpiło potem, wymazało ten fakt z mojej pamięci; dopiero teraz uderzyło. Wtedy po prostu patrzyłem na ciebie z uśmiechem, byłaś zabawna, rozkoszna, znowu coś opowiadałaś o właścicielu hotelu, który się do ciebie znowu przysiadł, patrzyłem na ciebie, a potem spojrzałem na tacę i od razu zrobiło mi się niedobrze, a sprawiła to ociekająca tłuszczem, zjeżona skórka kurczęcia; już nawet mniejsza o tłuszcz, ale to, że była tak wyraziście zjeżona, zgęsiona, kostropata. – Marto, nie będę jadł, nie mogę – powiedziałem, nie patrzyłaś na mnie, spojrzałaś, zobaczyłaś, z jakim wstrętem patrzę na talerz, twoje oczy, jeszcze przed chwilą roześmiane, błysnęły wściekle, zerwałaś się, chwyciłaś tacę w obie ręce, jakbyś ją chciała cisnąć na podłogę, nie cisnęłaś, mocno ścisnęłaś w dłoniach, a potem z rozmachem, z impetem postawiłaś na łóżku. – Masz to zjeść! Czy ty sobie wyobrażasz, że ja dla własnej przyjemności biegam z tą tacą po tych schodach? No wiesz, żeby jeszcze wybrzydzać! Mogłeś zejść sam i sam sobie wybrać to, na co masz ochotę! Skąd miałam wiedzieć, na co masz ochotę? Wybrałam to, co mi się wydawało najlepsze, a ty... Stałaś nade mną i krzyczałaś wściekła, rozgorączkowana, w twoich oczach nienawiść. – Marto – wtrąciłem wreszcie – przecież ja nie krytykuję tego, co wybrałaś. Ja po prostu nie mogę. – Nie mogę i nie mogę! Ciągle tylko słyszę: nie mogę. A ja co? Wszystko muszę móc? Tak? Mam tego dosyć, słyszysz? Dosyć! Nie mogłem, o tak, znowu czegoś nie mogłem: nie mogłem znieść twojego krzyku, twoich oczu pełnych nienawiści; ona mnie zamorduje – pomyślałem – ona mi nie pozwoli wyzdrowieć, zamorduje mnie. 130 – Marto, czy ty nie rozumiesz, że pogarszasz mój stan, zachowując się w ten sposób? Dlaczego nie pozwalasz mi wyzdrowieć? Zamarłaś, skamieniałaś, zmieniłaś się w słup, jak żona Lota, ale w słup mówiący. – Od dwóch tygodni zapowiadałeś, że dostaniesz ataku – rzekłaś świszczącym szeptem. – No to dostałeś. Wysłuchiwałam cię cierpliwie przez dwa tygodnie, choć się we mnie wszystko gotowało. Nie znoszę gadania o chorobach, rozumiesz?! I zapamiętaj to sobie raz na zawsze, w domu nie jestem lekarzem, nie licz na to! Chwyciłaś znowu tacę, nie, tym razem też nie rzuciłaś jej na podłogę, choć taka wściekła chęć była w twoich domagających się wybuchu dłoniach, że doprawdy nie wiem, jak zdołałaś się powstrzymać; – Nie chcesz, to nie jedz. Ale nie myśl, że to odniosę na dół, ani mi się śni! Postawiłaś tacę na podłodze koło umywalki, z brzękiem, hałaśliwie, wściekle, a potem ruchami nie mniej wściekłymi, trochę nieskoordynowanymi, zaczęłaś się rozbierać, myć i znowu, jak na tamtym skrzyżowaniu w Rosas, każdym ruchem unicestwiałaś mnie, przekreślałaś, zabijałaś. Rozebrałaś się i wyszłaś do toalety, wróciłaś, po czym ignorując kompletnie fakt, że i ja powinienem rozebrać się i umyć, zgasiłaś światło gestem człowieka, który mówi: jestem u siebie i robię, co mi się podoba, wskoczyłaś do łóżka, zagrzebałaś się pod koce na swoim brzegu i natychmiast zasnęłaś. Leżałem bez ruchu, słuchając twego ciężkiego, chrapliwego oddechu i rosła nade mną wielka zimna jasność, i rosła we mnie wielka zimna jasność, nie zrobiłem nic, aby od niej uciec, aby jej nie dopuścić, pozwoliłem, aby otaczała mnie, przenikała, a ty zagubiona, rozbrojona w swoim ciężkim, alkoholowym śnie, zaczęłaś przez sen szukać mnie, wracać do mnie, najpierw odwróciłaś się w moją stronę i – zupełnie nie wiem, jak to się stało – odpłynęłaś od swego brzegu, pokonałaś dzielącą nas przestrzeń wielkiego łoża i znalazłaś się na moim brzegu, przy mnie; zasnęłaś daleka, osobna, a obudziłaś się z twarzą wtuloną w moje ramię, obudziłaś się równie raptownie, jak zasnęłaś, potarłaś twarzą o rękaw mojej koszuli: – Dlaczego jesteś ubrany? – zapytałaś sennie, jeszcze niepamiętająca. – To ja zasnęłam! – zawołałaś odzyskując pamięć. – Ile czasu mogłam spać? – Zaraz ci powiem. Uwaga, zapalam światło. – Zapaliłem. – Spałaś około czterech godzin – powiedziałem rozbrojony, rozśmieszony twoją miną, zacząłem się rozbierać, a ty siadłaś na łóżku i spojrzałaś na mnie zdumiona. – Cztery godziny! Wiesz, że zasnęłam od razu, jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki. Po prostu zapadłam jak... Spałam jak kamień. Janku, ja byłam naprawdę wstawiona! Spałam jak... – ...stara pijaczka – dokończyłem żartobliwie; wieszałem akurat spodnie na poręczy łóżka, nie widziałem ciebie, zajęty wieszaniem, co wcale nie było łatwą czynnością, zważywszy, że w głowie mi zakołowało, ledwo usiadłem, ale coś szczególnego, jakaś szczególna cisza, jakieś szczególne napięcie za moimi plecami kazało mi się odwrócić; klęczałaś pośród rozburzonych kolorowych pledów, rozburzone włosy fruwały nad twoim czołem jak czarne motyle, ale nie to wzbudziło mój lęk, twoje oczy... – Jak śmiesz tak do mnie mówić! – powiedziałaś przejmującym szeptem, twoje oczy cięły. – Jak co śmiem mówić? – zdziwiłem się szczerze. – Jak śmiesz używać takiego słowa! To jest nie tylko złe wychowanie. To już coś więcej, chamstwo! Drżałaś cała, drżały twoje wargi, pełne i miękkie, drżał miękki, łagodny podbródek, trzęsłaś się patrząc na mnie tnąco, z nienawiścią. – Ależ, Marto – spróbowałem wstrząśnięty. – Przecież ja... Ty chyba... – Co ja?! Nie żartuje się w ten sposób! Nie takie epitety. Nie, to już szczyt wszystkiego! Nie dość, że pada deszcz, że nie mogę pójść na plażę, to jeszcze muszę znosić twoje chamstwo! Jak ty śmiałeś powiedzieć mi... To chamstwo, słyszysz?! 131 Słowo świsnęło, chlasnęło, zachwiałem się, zeskoczyłaś z łóżka, trzęsącymi się rękami włożyłaś szlafroczek, wybiegłaś na korytarz, klap-klap drewniaczki na drewnianym podeście, trzasnęły drzwi od toalety, mocno, z całych sił uchwyciłem się poręczy łóżka; straszliwy zawrót głowy omal mnie nie zwalił z nóg. To już nie była słabość, to była wściekłość, po raz pierwszy wściekłość, autentyczna, wyzwalająca, wytrysnęła we mnie jak gejzer, gorący, huczący słup wściekłości bił w moim wnętrzu, a i w tobie zapewne bił podobny, bo ledwo wróciłaś, od razu dalszy ciąg: – I nie myśl sobie, że pozwolę szantażować się chorobą! Już inni przed tobą próbowali i źle na tym wyszli! Ze mną się nie udaje! Nie pozwolę się szantażować! Choroba nie może być nagradzana! – wystrzeliłaś, puste łuski z brzękiem potoczyły się do moich stóp, skoczyłaś ku umywalce, zaczęłaś myć ręce, gejzer huczał we mnie, aż nagle przycichł zatamowany zdumieniem: co ona mówi?! – myślałem zdumiony, oszołomiony. Szantażować chorobą? Choroba nagradzana? Czyż może być dla mnie większa kara, większe upokorzenie niż ta choroba na samym początku miodowego miesiąca? Zaraz, zaraz... Jaki szantaż... Te myśli, te pytania zdumione, oszołomione przemykały przez moją głowę w błyskawicznym tempie, myłaś ręce długo, starannie; i nie myśl sobie, że pozwolę się szantażować chorobą. Inni próbowali, ach, nagle światło, wreszcie światło, wielki, rozświecający błysk; nie do mnie mówiłaś, jasne, że nie do mnie, ten mężczyzna przede mną (o nim wiedziałem) – przypomniałem sobie, co mówiłaś, był chory, wykorzystywał swoją chorobę przeciw tobie, tak mówiłaś, twoja matka, przypomniałem sobie, co mówiłaś, twoja matka zawsze była dla ciebie najgorsza wówczas właśnie, kiedy chorowałaś, krzyczała na ciebie, a nawet potrafiła cię uderzyć, gdy uskarżałaś się, że coś cię boli, że źle się czujesz, błysk, rozjaśnienie, nie do mnie, to nie do mnie, powtarzasz, przenosisz, jestem tylko ofiarą twoich powtórzeń, twoich przeniesień, wszystko jasne, myłaś ręce... – Dlaczego – powiedziałem zdziwiony dźwiękiem własnego głosu – mam płacić za wszystko, co tobie zrobili inni? Odwróciłaś się raptownie jak ugodzona, z twoich uniesionych na poły obronnym, na poły błagalnym gestem rąk spływało mydło, dużymi obłymi kroplami kapało na podłogę, patrzyłaś na mnie oprzytomniałymi, odzyskującymi rozum oczami, patrzyłaś, jakbyś dopiero teraz naprawdę mnie zobaczyła, jakbyś uświadomiła sobie, że to jestem ja, Jan Wroński, baśniopisarz, poeta; patrzyliśmy na siebie, patrzyliśmy w milczeniu, twoje oczy rozszerzała groza i cierpienie, i jeszcze coś, nie wiem co, może bym uchwycił, ale odwróciłaś się powoli, obmyłaś ręce, wytarłaś ręce, wróciłaś do łóżka, wsunęłaś się pod pled i leżałaś, bardzo cicha, nieruchoma, nieruchomymi oczami patrząc w sufit. Rozebrałem się i położyłem się, nie zgasiłem światła, blask zaledwie rozświecający ciemność koło łóżka, leżałem równie cichy i równie nieruchomy jak ty, nieruchomymi oczami patrzyłem w sufit, moja nieruchomość była pozorna; gejzer, na chwilę zatamowany, znowu bił, wystrzelał we mnie gorącym, potężnym strumieniem, nie mogłem go poskromić, nie byłem w stanie, przedarł się i bił, jedyne, co mogłem, to nie dopuścić go na powierzchnię, leżałaś nieruchoma, leżałem nieruchomy, leżeliśmy w ciszy, bardzo cichej ciszy, zawisła nad nami i wstrzymywała oddech jakby w obawie, że najmniejszy dźwięk, szelest rozerwie tę nieruchomość i rozpęta złe moce. – Janku? – Tak? – Musimy się rozstać. – Tak? – Ty rzeczywiście nie możesz płacić za wszystko, co mi zrobili inni. Głos cichy, głos martwy, głos z samego dna nieszczęścia, ostatecznej, nieliczącej już na nic rozpaczy; westchnąłem i uniosłem się na łokciu: leżałaś nieruchoma, jakby spętana tą nieruchomością, nieruchomymi oczami patrzyłaś w sufit, a po twojej twarzy wolno, jakby z ociąganiem płynęły łzy, duże, okrągłe, pojedyncze; przez chwilę pokusa, dławiąca, obez 132 władniająca: powiedzieć, dobrze, niech będzie, jak chcesz; ty nie chciałaś i ja nie chciałem, wściekłość szalała we mnie, ale już teraz przypadła niby pies do nogi, kłębiła się nisko, rozłożyście, byłem wyżej, więc pochyliłem się nad tobą i zacząłem mówić. Nie pamiętam, co mówiłem, pozwoliłem mówić szerokiej, swobodnej przestrzeni, która rozpościerała się we mnie ponad bulgoczącą wściekle kipielą, porywałem ciebie w tę przestrzeń, w te przestwory niebieskie; zmęczony, osłabiony, skonany i skopany mówiłem do ciebie łagodnie, ciepło jak do dziecka, patrzyłaś na mnie wielkimi, zrazu nieufnymi, a potem ufnymi oczami dziecka, chciałaś być pocieszona i ja chciałem ciebie pocieszyć, chciałem, żebyś się uśmiechnęła; nie pamiętam, co mówiłem, nie wiem, jak długo to trwało, zanim uśmiechnęłaś się, ale uśmiechnęłaś się wreszcie, najpierw jakby wbrew woli, ot, dziecko, które nie chce tak łatwo skapitulować, wyrzec się swoich wysychających łez, wyszalała się burza, groźna, budząca lęk, odeszła za lasy, za góry, za jeziora, jeszcze tylko ciche pomruki z daleka, niegroźne, można pokokietować, pokaprysić, w przytulnym ciepłym schronieniu nic już nie grozi. – Ale pada deszcz – rzekłaś kapryśnie; słyszę te słowa, pewnie przedtem powiedziałem coś w rodzaju: „już dobrze, już dobrze, już wszystko dobrze”, więc ty ślicznie, kapryśnie: – ale pada deszcz. – Jutro będzie słońce i jutro będę zdrów. – Skąd wiesz? – Wiem. Zobaczysz. Wyłuskałem cię z nieruchomości jak mumię z bandaży, ożyłaś, żyłaś, pulsowało w tobie życie i pulsowała w tobie miłość; stałaś się ciepła, miękka, czuła, miękkim, pełnym ufności i oddania ruchem wsunęłaś się na swoje miejsce w moich ramionach, przyjąłem cię, objąłem, zasypiałaś, uciszona, byłem nieludzko zmęczony i nie było we mnie ciszy, i nie do snu mi było. Obejmowałem cię mocno, chroniłem cię sobą, jeszcze nie wiedziałem, od czego cię chronię, wdychałem zapach twoich włosów i twojego snu, kochałem cię, ale nie byłem w stanie zatamować gejzeru, białego ognia; wszystkie słowa, którymi przez tak długi czas strzelałaś we mnie, sposób, w jaki mnie potraktowałaś, to się przedarło i to huczało; patrzyłem w ciemność ponad twoją głową, słowa napierały, jeszcze ów fakt zaskakujący, że mówiłaś nie do mnie, że nie we mnie tak biłaś w ślepo, bezrozumnie, jeszcze ów fakt nie przesłonił wszystkiego, jeszcze nie wiedziałem, że z twoich podziemi wychynął potwór groźny i żałosny, który miał podrzeć na kawałki, rozszarpać naszą miłość, ciebie i mnie, jeszcze nie wiedziałem, że otworzyło się przede mną twoje piekło, że zobaczyłem, usłyszałem tę inną w tobie, odbierającą ci głos, dyktującą ze złośliwością kobolda słowa, zachowanie, przeinaczającą, wypaczającą, wtedy jeszcze po prostu bolały same słowa, bolały, jątrzyły; leżałaś w moich ramionach ufna, cicha, byłaś mi kimś najdroższym na świecie, patrzyłem w ciemność ponad twoją głową, za oknem szumiał deszcz i szumiało morze, a we mnie szumiał wielki biały ogień, biała wściekłość: muszę wyzdrowieć – myślałem, to nie była myśl, to była sama czysta, skupiona, sprężona wola. Nigdy do tej pory nie doświadczyłem podobnego napięcia woli, rozrywało mnie to napięcie, unicestwiało, zabijało mnie i tworzyło na nowo, byłem wolą, mocą stwarzającą świat, porządkującą chaos, okiełznującą żywioły, och, na tę jedną chwilę byłem Bogiem samym; jutro będę zdrów i jutro będzie słońce. Następnego dnia rano byłem zdrów, nie chorowałem do końca podróży, nie chorowałem podczas żadnej naszej podróży, a podróżowaliśmy wiele, nigdy nie powtórzył się ten atak. Tak, następnego dnia byłem zdrów i było słońce, od rana świeciło na błękitnym hiszpańskim niebie, świeciło tak do końca podróży, zawsze potem mieliśmy słońce, a wiele podróżowaliśmy. Byłem zdrów i było słońce, wsiedliśmy do samochodu, pojechaliśmy przed siebie, znaleźliśmy wspaniałą plażę, biały hotel przy plaży, Ampurias. Uff. No już. 133 Zrobiłem odkrycie: myśmy się mylili, Marto, co do tej naszej picassowskiej fotografii; tam w ogóle nie ma mojej twarzy, nic z mojej twarzy, tam nie ma moich oczu, ust, wszystko twoje, automat-artysta moją głowę wziął tylko za tło, rąbek mojej głowy wystaje spoza twojej, to wszystko. Jechaliśmy tędy, tą szosą – pomyślał Jan Wroński i ciemna fala, ciemniejsza, bardziej skłębiona, bardziej złowroga niż chmury ponad górami uderzyła go znienacka, zachwiał się pod uderzeniem i zbladł, co zauważyła nieprzestająca mówić kobieta z Delémont, to znaczy, zauważyła tylko, że zbladł, zakołysania pod uderzeniem naturalnie nie było widać. Ale Jan Wroński zachwiał się jak człowiek, który stoi w morzu, po pas w wodzie, twarzą do brzegu, morze faluje lekko, igra z brzegiem, człowiek stoi ukojony tymi igraszkami, tym lekkim, pieszczotliwym falowaniem, pewien ocalenia, bezpieczeństwa, a od tylu, z pełni nadbiega fala, uderza go w plecy, ścina z nóg. Jechaliśmy tędy, jechaliśmy tą szosą – rozpoznał Jan Wroński i skłębiona ciemna fala uderzyła go w plecy; silne to było uderzenie: żal, wściekłość, nienawiść, przede wszystkim żal, najpierw żal, ściskający, rozsadzający, wściekłość, nienawiść – z tego żalu-bólu straszliwe, zapierające dech skłębienie: fala uderzała raz po raz; zabij – huczała – zabij, zadepcz; sprężony nieznajdującą ujścia siłą pochylił się do przodu i próbując odzyskać równowagę spojrzał na kobietę z Delémont, jego oczy zatańczyły po rozlanej twarzy. – Jest zupełnie nieprawdopodobne, jak dużo my tu w Szwajcarii jemy – mówiła przytrzymując oczy Jana Wrońskiego swymi małymi, czujnymi oczkami – ja mam, proszę państwa, bardzo wielką rodzinę, jak się zjedziemy, to jest nas ze sto osób, właśnie byłam na takim zjeździe i bez przerwy jedliśmy – ciągnęła trochę może spłoszona, bardziej czujna niż spłoszona. Wytworna stara dama z Hamburga ten właśnie moment wybrała, by uprzejmym mruknięciem potwierdzić, że słucha, Jan Wroński przeniósł na nią oczy już spokojniejsze, zobaczył, że siedzi jak na mękach, że tonie. – Pani nie zna francuskiego – powiedział do kobiety z Delémont. Kobieta z Delémont urwała w pół słowa. Jan Wroński znowu odwrócił głowę ku oknu; czuł złośliwą radość, bo kobieta z Delémont miała bardzo głupią minę, nie patrząc widział półotwarte usta, jakby słowo przecięte na pół stanęło w nich sztorcem i wibrowało, łaskotliwe, drgające, odczuwał złośliwą radość, bo zło, które w nim huczało, domagało się jakiego bądź ujścia; znalazło jednak ujście bardziej godne: za nasypem kolejowym błysnęła czarna tafla, czarna tafla wody odbijała zmącone niebo, Jan Wroński otworzył się ku niej, rozwarł; ciemna, skłębiona fala chlusnęła, wzburzyła wody jeziora, w czarnej wodzie jeziora szalało niebo, szybkim, zdyszanym oddechem wyrzucające z siebie burzową czerń, i szalało piekło, piekielne moce spuszczone ze smyczy przez Jana Wrońskiego. – Czy to jezioro Neuchâtel? – spytał Jan Wroński, twórca i zarazem widz tej niezwykłej projekcji. – Nie – odpowiedziała kobieta z Delémont. – Neuchâtel jest dalej. To jezioro Biel. Jan Wroński ucieszył się, że to nie Neuchâtel, że to Biel; nic mu się z jeziorem Biel nie kojarzyło, po prostu burzowa czerń, nic więcej. Westchnął lekko, przesunął ręką po czole, było mokre i zimne. – Pan źle się czuje? – spytała kobieta z Delémont. Czujne, małe oczka skakały po twarzy mężczyzny jak pchły. 134 – Trochę. Jadę od rana. Boli mnie głowa. – Dam panu proszek, mam dobry proszek. Jeden z moich synów, bo ja mam pięciu synów, wie pan, więc jeden z moich synów jest lekarzem, a ja nigdy nie ruszam się w podróż bez lekarstw. Zaraz, gdzie ja go... o jest, proszę. Nie wiem, co to jest, ale wiem, że dobre. Wyciągnęła pulchną różową rękę, na pulchnej różowej ręce różowy proszek. – Obtalidon – rozpoznał Jan Wroński. Wytworna stara dama z Hamburga zaproponowała sok do popicia, miła, macierzyńska, nieodmiennie była miła i macierzyńska, kiedy zwracała się do Jana Wrońskiego, a on, w swoim odczuciu brudny i złachmaniony, w najwyższym stopniu podejrzany (podejrzany typ – tak myślał), nieodmiennie się dziwił, połknął proszek, one obie patrzyły, jak połyka, unikały starannie swego wzroku; chwycił przebiegający między nimi prąd zrodzonej z zazdrości antypatii, owijały go, opatulały swoją troskliwością, aż poczuł się jak dziecko bezsilne i bezbronne, wydane na pastwę dwom rywalizującym ze sobą babciom; wzruszyło go to, bo był słaby i roztrzęsiony, ale i przeraziło, zagrożony wybiegł oczami ku innej groźbie, pociąg jeszcze ciągle jechał brzegiem jeziora Biel, nagłe błyskawice upadły w wodę i zgasły – samobójcze ptaki. – Niebezpiecznie być na wodzie w taki czas – powiedziała kobieta z Delémont. – Jeden z moich synów ma jacht, nie chciałam, żeby kupował, bo ja wody nie lubię, a on jest dziennikarzem, „mamusiu – mówi – pracuję, pracę mam nerwową, a jak wypłynę, to uciekam od wszystkiego, tylko ja i woda” – tak mi mówił, zresztą dorosły, pracuje w „Journal de Morges” i mieszka w Morges. Zna pan Morges? – Tak. Mieszkam niedaleko – odparł skwapliwie Jan Wroński, nie był świadom tej skwapliwości, nie dosłyszał nostalgicznej nuty w swoim głosie, nie widział światła, które z wolna zapalało się w jego oczach, jakby ktoś po zakurzonej matowej podłodze przeciągał polerującą szmatką. – Często bywam w Morges. Na ogół w każdy wtorek i każdy piątek jestem w Morges, spaceruję po bulwarze nad jeziorem, lubię ten bulwar. O tak, naturalnie, znam Morges. – Na pewno kiedyś się tam spotkaliśmy, nie wiedząc, bo i ja jestem często w Morges – powiedziała kobieta z Delémont. Cadaqués – jest coś gdaczącego, dziobiącego w nazwie Cadaqués, musiałem się mścić podziobany przez tę kurę. Jest coś kobiecego w nazwie Ampurias, coś miękkiego, krągłego, poddającego się dłoni jak kobieca pierś. Ampurias. Brzeg w Ampurias. Miałem ochotę, zamierzałem napisać dzisiaj, jak bardzo byliśmy szczęśliwi w Ampurias, nic z tego jednak nie wyjdzie; zbyt jestem zdenerwowany. Były święta, widzisz, Boże Narodzenie (tak, już Boże Narodzenie), nie białe, lecz deszczowe, śnieg sypnął na początku grudnia, zapienił się obficie i spłynął błotem, przeżyłem wielkie rozczarowanie – niesyty bieli, ale mniejsza, w każdym razie radio trochę ratowało sytuację, bo nadawało przebój White Christmas; można było posłuchać z nostalgią i z nostalgią pomyśleć o mitycznych czasach, kiedy święty Mikołaj chodził po śniegu białym jak jego broda, owszem, nawet mnie udało się posłuchać z nostalgią; była błogosławiona chwila ciszy, zanim ryknęły telewizory i magnetofony u sąsiadów. Doprawdy, nie wiem czemu zawdzięczam tę chwilę ciszy; moi sąsiedzi, jak większość ludzi, ciszy nie znoszą, musi im coś huczeć w głuche uszy, musi im rozrywać zaśniedziałe mózgi, a jeszcze idą w zawody, przekrzykują, na ogół walczę, telefonuję, proszę, ale były święta, więc ludzie muszą mieć święta; im było wszystko wolno, a ja nie miałem świąt, mniejsza, świat się nie zawali, jeżeli nie będę pisał dwa dni, tak myślałem, wczoraj rano jednak, w drugi dzień, wszyscy spali i cisza była taka, że zacząłem nadsłuchiwać niespokojny, podejrzliwy; przyczaili się i zaraz rykną, zaraz hukną. Nie huknęli, nie ryknęli – spali, więc siadłem do stołu i pisałem, na swoje nieszczęście zacząłem pisać, rozpisałem się i wszystko we mnie domagało się dalszego ciągu, starczyło napędu jeszcze na popołudnie, 135 ściany huczały, podłogi huczały, sufit huczał, pisałem, pod wieczór zostałem pokonany; siedziałem w fotelu zrozpaczony, ciężko mi się pisze, tyle przeszkód od wewnątrz, a i ta głowa boląca, żeby chociaż trochę ciszy, nie, jeszcze i to, co z zewnątrz, też przeciw mnie, siedziałem zrozpaczony, wiedziałem, że mógłbym pisać. Chciałem następnego dnia, czyli dziś, normalnie zasiąść do pracy, no i zasiadłem, ale po jakiej nocy, sąsiedzi mieli święta, o tak, sąsiedzi mieli święta, siadłem do pracy i każdy nerw we mnie dygocze, więc powiedz, sama powiedz, jak mogę pisać o szczęściu, o naszym szczęściu w Ampurias? W takim stanie roztrzęsienia mogę chyba, zaraz, co ja mogę, mogę chyba napisać o tym, jak na samym początku drugiej połowy d n i a rzuciłaś we mnie talerzem z mleczną zupą, no, niezupełnie we mnie; talerz wylądował u moich stóp, mleko, którego nawiasem mówiąc nie znoszę, opryskało mi pantofle i brzegi spodni, jak to było, aha, tak to było, że się zaziębiłaś. Od początku tygodnia źle się czułaś, w piątek, tak, w piątek, wieczorem zaczęłaś pociągać nosem, zmierzyłaś temperaturę, miałaś trzydzieści siedem z kreskami, normalnie przy tej temperaturze nie kładziesz się do łóżka, a bardzo lubisz leżeć w łóżku, ale był piątek wieczór, przed tobą wolna sobota, niedziela. – Poleżę sobie dwa dni – powiedziałaś uszczęśliwiona. – Chociaż... – urwałaś zerkając na nas spod oka – przy takiej gorączce... Że też ja nigdy nie mogę porządnie się rozchorować, mieć porządnej, uczciwej gorączki! Głupie trzydzieści siedem i pięć – z pretensją popatrzyłaś na termometr – nie będę leżała. – Ależ będziesz! – rzekłem z mocą. – Ależ, Musiu! – dołożył Aleksander. – Jutro nie wstaniesz, i już. Nie ma gadania. Oczy ci błyszczały, a nam błyszczały nie mniej niż tobie, wiedzieliśmy, że marzysz o tym, żeby spędzić dwa dni w łóżku, aby pokaprysić, bardzo lubisz pokaprysić sobie, kiedy nic ci specjalnie nie dolega, a Olek i ja bardzo lubiliśmy to twoje kapryszenie, dobrze miałaś z nami, przyznaj; nosiliśmy cię na rękach. Zawsze któryś był na skinienie, jak nie ja, to on, jak nie on, to ja, byłaś zresztą do tego przyzwyczajona; twoje dzieci ze skóry wyłaziły, żeby ci umilać życie, wychowałaś je tak, że za przywilej, za wyróżnienie, ba, za łaskę uważały możność służenia tobie; biły się o to, kto ugotuje ci mleczną zupę w niedzielę na śniadanie, szalały za tobą twoje dzieci (jakim człowiekiem on musiał być, Jan Wroński, och, Marto, jakim człowiekiem musiał być, jeżeli polubił go i uznał za członka rodziny twój zakochany w tobie, zazdrosny syn?!), to była dla nas radość, prawdziwa frajda, że ty sobie dwa dni położysz jak królowa, a my dwaj będziemy koło ciebie chodzić jak koło królowej, widziałaś, że się cieszymy, wiedziałaś, że się cieszymy, ty też się cieszyłaś, cieszyliśmy się wszyscy troje, niestety nie wzięliśmy pod uwagę czwartej, czyli i n - n e j w tobie, a ona być może już się przyczajała, już się szykowała, może, nie wiem, wiem, że powiedziałaś: – lepiej śpij dziś osobno, zarazisz się katarem – a ja się roześmiałem, co tam katar, najwyżej zabiorę go od ciebie, zobaczysz, zabiorę go od ciebie, i już; możesz sobie pochorować, po co ma cię męczyć katar, dałaś się przekonać bez większego trudu. Pamiętam, część nocy przegadaliśmy, miałaś dwa wolne dni przed sobą, po co spać, tym bardziej że nocą zerwał się bise, łomotał parkanem, gwizdał w okiennice, dmuchał przez wszystkie możliwe szpary, a w pokoju, a w łóżku tak przytulnie, zacisznie; dobrze się gada w taką noc, dobrze się nam gadało, jedna z niewielu dobrych nocnych rozmów w drugiej połowie d n i a , gdzie więc bym tam myślał o tej i n n e j , obcej, choć nauczony doświadczeniem stale powinienem być w pogotowiu, stale uzbrojony, przygotowany do odparcia, stale zważać na słowa zwłaszcza, gadaliśmy, zasnęliśmy, a rano obudziłem się i stwierdziłem, że mam katar, rozśmieszyło mnie to; rozleniwiony, cały jeszcze ze snu, nie miałem się na baczności, nie pilnowałem języka. Obudziłem się pierwszy, spałaś, leżałem, czekałem, aż się obudzisz, nigdy cię nie budziłem bez potrzeby; to był twój przywilej – budzić mnie o każdej porze, wystarczyło, że nocą odbiegł cię sen albo rano ocknęłaś się wcześniej, a od razu przytulałaś się do mnie: – Janku – wołałaś – nudzę się – ale ja ciebie nie budziłem, cieszyłem się, że śpisz, mało sypiasz, więc i 136 tamtego sobotniego ranka nie obudziłem cię, leżałem – i czekając, aż się obudzisz, słuchałem, jak bise mocuje się z parkanem. To był taki parkan z falistego plastyku, miejscami poodrywał się od kołków, poobsuwał i w czasie bise’u hałasował piekielnie, szef ogrodników chciał ten parkan zlikwidować twierdząc, że szpetny, szpeci ulicę, ale ty się nie zgadzałaś, bo od ulicy właśnie i zasłaniał, gdy leżakowałaś w ogrodzie; toczyłaś wojnę z tym ogrodnikiem, ty miałaś swoje fantazje, a on swoje, on chciał po swojemu, a ty po swojemu, raz po raz wybuchały potyczki, pomstowałaś na Szwajcarów, ale mniejsza, odbiegam, pozwalam, aby porwał mnie bise, a ty się budzisz, obudziłaś się, nachyliłem się nad tobą szczęśliwy, bo oto zaczyna się dzień twego rozkosznego, pełnego wdzięku kapryszenia i nasze chuchanie-dmuchanie na ciebie, więc nachyliłem się nad tobą szczęśliwy. No to sobie poleżysz jak królowa! – powiedziałem wesoło. – A wiesz, ja jednak mam katar. Obiecałem, że go zabiorę, i zabrałem, ale nie obawiaj się, już wstaję! I wtedy właśnie ona się odezwała; nie mogłem, w żaden sposób nie mogłem przyzwyczaić się do tej metamorfozy. Zawsze ten sam szok, ten sam wstrząs: jeszcze przed chwilą miałaś twarz miękką, łagodną, a oto ledwo przebrzmiały moje słowa, ta twarz znikała jak sen złoty, miałem przed sobą, a raczej pod sobą, bo ciągle byłem nachylony ku tobie – wykrzywioną wściekłością, ziejącą nienawiścią maskę. – No oczywiście, ty też masz katar! Już ci to przeszkadza, że choruję, tak?! Już ci to przeszkadza, że chcę sobie poleżeć, co?! Ty mi nigdy nie dasz pochorować! Chcesz, żebym wstała, dobrze, wstanę! Mogę nawet pójść do pracy, bo tego byś chciał, prawda?! Zeskoczyłem z łóżka, wyszedłem bez słowa. W przedpokoju natknąłem się na Aleksandra, wstał właśnie, zobaczył moją twarz. – Co? – spytał cicho. Wzruszyłem ramionami; wymieniliśmy porozumiewawcze braterskie spojrzenia, zawsze wtedy, gdy ta i n n a w tobie dochodziła do głosu i szalała pustosząc wszystko, co na drodze, wymienialiśmy takie braterskie porozumiewawcze spojrzenia, porozumieliśmy się wzrokiem, na migi. – Olek, zajmij się Musią – powiedziałem głośno, tak abyś słyszała, i dodałem jeszcze głośniej, na granicy krzyku: – mnie nie ma! Potem poszedłem do kuchni, nalałem wody do szklanki, włożyłem grzałkę do wody, zagotowałem, włożyłem dwie torebki herbaty Lyons, zabrałem szklankę, poszedłem do swego pokoju, zamknąłem drzwi, otworzyłem okiennice, co trochę mnie uspokoiło i zarazem zmroziło zewnętrznie; lodowaty, świszczący bise wyrywał mi okiennice z rąk, atakował mnie okiennicami, wymykały mi się z rąk, waliły we mnie te wielkie skrzydła, musiałem wejść na parapet, aby ujarzmić jedno, szczególnie oszalałe, walczyłem z oszalałymi okiennicami, poskramiałem szalejące we mnie szaleństwo, wreszcie okiennice (koloru bordo) przywarły do ściany i dygotały, ja też dygotałem, usiadłem przy stole, na którym biała kartka, na kartce przekreślone zdania, kolczaste zasieki, wziąłem pióro, chciałem pisać, nie mogłem; nigdy się nie przyzwyczaję – myślałem – do tego nie można się przyzwyczaić, nigdy. Zagłębiłem się w fotel, spojrzałem w okno, patrzyłem w okno; niebo jaśniejące lodowatym błękitnym blaskiem; zimne, nieruchome, pod zimnym, nieruchomym niebem wielkie dygotanie świata, cudowna mamiąca pogoda, zawsze kiedy wieje bise, jest taka cudowna mamiąca pogoda, ale to nie wiatr może ostrzec, ostrzec może spojrzenie w zimne, nieruchome niebo, w ten jaśniejący oszukańczy błękit, oszukańczy niby twarz aktora prezentującego w olśniewającym sztucznym uśmiechu olśniewające sztuczne zęby, zrazu przyciąga, wyciąga, patrzyłem, przyciągało mnie, wyciągało, chciałem wyjść w to cudowne słońce, w ten wielki wiatr, chciałem wyjść, iść nad jezioro, ku górom, chciałem, wiedziałem, że wiatr podciąłby mi nogi, że by mi nogi podcinał za każdym krokiem, siedziałem, wielkie dygotanie tłumiło wszelkie odgłosy życia w domu, coś się działo za ścianą, niech się dzieje, co chce, Boże, Boże, niech się dzieje, co chce. 137 – Janku! – zawołałaś mnie i usłyszałem mimo dygotania, mimo że nic poza tym nie słyszałem, nie byłaś pewna, czy słyszę, wysłałaś Aleksandra: – Musia cię prosi. Wstałem, poszedłem, ze zdziwieniem stwierdziłem, że trzymasz na kolanach talerz z mleczną zupą; długo musiałem siedzieć zapatrzony w oszukańczy błękit, zasłuchany w dygotanie, bo długo gotują się zacierki na mleku; ja czasem też w niedzielne poranki gotowałem dla ciebie zacierki na mleku, co ci sprawiało olbrzymią, niepozbawioną sadyzmu przyjemność; nie znoszę mleka, robi mi się niedobrze od samego zapachu, zwłaszcza od zapachu mleka gotowanego, wiedziałaś o tym, a ja kiedyś w przypływie uczucia rzekłem gorąco: – dla ciebie ugotowałbym nawet zacierki na mleku – i naturalnie nie, wystarczyły ci słowa (swoją drogą, to zabawne: mówisz, że nie cierpisz, jak ktoś coś dla ciebie robi, a stale najprzeróżniejszymi sposobami domagasz się, wymuszasz, by coś dla ciebie robić), słowo się rzekło, gotowałem, najgorszy był początek, bo nie miałem pojęcia, ile czasu trzeba gotować zacierkę, żeby była należycie miękka, więc raz po raz wyciągałem gniecioną kluseczkę z mleka, wyciągałem na oślep, starając się nie patrzeć na mleko, wstrzymywałem oddech, po czym obmywałem ją starannie pod kranem i dopiero wtedy, stanąwszy przy oknie, wpatrzony we wpisane w horyzont góry, nadgryzałem ją samym brzeżkiem zębów, a potem wstrząsany obrzydzeniem i niepojętą grozą plułem i płukałem usta; całe szczęście, że lubiłem tę wielką, przestronną kuchnię w „Le Point du Jour”, ja właściwie wszystko lubiłem w „Le Point du Jour”, nawet komary, w „Le Point du Jour” nigdy nie czułem się jak w klatce, a uroczy domeczek, w którym teraz oto leżysz z talerzem ugotowanej nie przeze mnie mlecznej zupy na kolanach, jawi mi się jako klatka zawieszona w gałęziach olbrzymiej magnolii, tobie natomiast podobał się od razu. Mieszkania dla lekarzy rozdzielano tuż przed moim wyjazdem do Warszawy, pod koniec pierwszej połowy d n i a , zebrania, narady, tarcia, intrygi, normalnie, brałaś w tym żywy udział, przynosiłaś wiadomości z pola bitwy i pewnego razu przyniosłaś zdobycz oszałamiającą. – Janku, mogę dostać cały domek! Zastępca dyrektora się wyprowadza, administrator chce wprowadzić się na jego miejsce, bo ten domek, w którym do tej pory mieszkał, jest dla niego za mały. Są tam tylko trzy pokoje i weranda, jest ich co prawda dwoje, ale wiesz, jak tu jest... No więc ten domek administratora będzie pusty. Masnata mi o tym powiedział, w tajemnicy naturalnie. W „Fourmiliere” dostałabym apartament czteropokojowy i z widokiem na jezioro, ale mieszkać ze wszystkimi lekarzami... Chciałaś mieć ten domek, więc miałaś, leżałaś pewnego zimowego poranka w łóżku, wiał bise, trzymałaś na kolanach talerz mlecznej zupy. – Jadłeś śniadanie? – spytałaś, gdy wszedłem. Pokręciłem przecząco głową. – Nie miałem głowy do jedzenia. Tak powiedziałem, zgodnie z prawdą powiedziałem i zobaczyłem zdumiony, że twoje palce zaciskają się na brzegu talerza, grymas wykrzywia twoją twarz, twoja twarz wykrzywiona grymasem niezbyt pięknym, żeby nie rzec: odrażającym, najgorsze były te napięte na zębach wargi. – Olek mówił, że jadłeś. To znaczy, że Olek skłamał. Aleksander wybiega z pokoju. – Ależ, Marto, on widział, jak robiłem sobie herbatę i widocznie myślał, że... Nie skończyłem, talerz z zupą mleczną poleciał do moich stóp, mleko opryskało mi pantofle i brzegi spodni. – Wyjdź stąd! – krzyknęłaś, twoja twarz eksplodowała, wyszedłem i tak zaczęły się dwa dni za zamkniętymi drzwiami, każdy w swojej klatce; zamknięte drzwi twego pokoju, zamknięte drzwi pokoju Aleksandra; zamknięte drzwi mojego pokoju; w ciągu pierwszego dnia; nikt z nas nic nie jadł, nawet nie wiem, dlaczego ja nie jadłem, nawet nie wiem, dlaczego nie 138 wyszedłem, dlaczego siedziałem, czy też może leżałem za zamkniętymi drzwiami, nie wiem, co robiłem, może patrzyłem w lodowaty błękit nieba i słuchałem, jak świat dygocze pod uderzeniami bise’u, a może patrzyłem w sufit, miałem przez cały czas silne dreszcze, to pamiętam, tak, miałem dreszcze; wiem, że drugiego dnia, w niedzielę, zrobiłem sobie śniadanie, a potem pisałem, a w południe wyszedłem na obiad i przy okazji, mimo bise’u, na spacer. Było straszliwie zimno, miałem coraz większy katar, nie chciałem zachorować (chorować w domu tej bezlitosnej istoty?), szedłem w wichrze, który obskakiwał mnie ze wszystkich stron, który walił mnie na oślep i bez opamiętania, i czułem, jak podnosi się we mnie ciemna fala zła, coś z samego najczarniejszego dna; szedłem, od zewnątrz obskakiwał mnie wiatr, wewnątrz obskakiwały mnie, niby pchły z sierści tego kundla strząśnięte, myśli złe i mściwe, nie, jeszcze wtedy nie myślałem, żeby zabić, zadeptać jak żmiję czy innego gada, to był początek drugiej połowy d n i a , jeszcze nie pohukiwały synogarlice w gałęziach drzew, cień szpitala dopiero pełzł drogą, tą drogą, którą szedłem pokąsany, pocięty, niedawno przyjechałem, chyba nie więcej niż tydzień mieszkałem w baśniowym domeczku pod magnolią jak różowy obłok, a już pierwszy atak zła, które chciało przygiąć mnie do ziemi, pochyliłem się, pozwoliłem, aby wiatr mnie przyginał do ziemi, parłem niby lodołamacz przez zapory lodu, czoło mnie paliło, nawet nie mogłem patrzeć ku górom, bo wiatr wciskał mi lodowate palce w oczy, chciałem dojść do jeziora, a czułem, że nie dojdę, doszedłem, a tam, na plaży Promenthoux, nieoczekiwanie zatoka ciszy, cicha przystań; padłem na ławkę pod platanem, może tę samą, na której long, long time ago, o ś w i c i e , leżałaś z głową opartą o moje kolana, a ja gładziłem twoje włosy twarde, ciemne, patrzyłem na twoją twarz bladą i mizerną w wiosennym słońcu, na twoje czoło, ciężkie od niedających ci spokoju myśli, i przeżywałem moment jedyny, chwilę unicestwienia czasu, zatrzymania oddechu, i myślałem, że mógłbym jednym gestem heroicznym i absurdalnym odrzucić całe swoje dotychczasowe życie, cisnąć je o ziemię, rozbić; cisnąłem o ziemię, rozbiłem i zostało – rozbite – na ziemi, uniosłem oczy ku górom, popatrzyłem, popatrzyłem, a potem wstałem i ruszyłem z powrotem, przygięty do ziemi; o dwa kroki, wśród pól leżała szosa, odnaleziona szosa mojego dzieciństwa, przede mną, prosto w twarz, jak cios, szary dom, okna o zielonych okiennicach, to trzecie z brzegu, to jedno jedyne, nasze okno, już nie nasze; w baśniowym domeczku pod magnolią mamy dużo okien i dużo okiennic koloru bordo, te w narożnym pokoju obok wejścia już drugi dzień są zamknięte; nie otworzyłaś okiennic, nie otworzyłaś drzwi, leżałaś udręczona w swoim mroku, ponad twoją głową na drążku dnia huśtały się myśliska z czarnymi ogonami, czarne ogony, przed twymi oczami czarna krata, twoja twarz za kratą. W dzień potem leżałaś już gdzie indziej; na zimnej leżance w gabinecie psychoanalityka. – Janku – powiedziałaś, wróciwszy odprężona, rozpogodzona – już wiem, dlaczego rzuciłam w ciebie tym talerzem. Doszłam do tego dzisiaj, analizując. To była reakcja na to, że powiedziałeś: nie ma mnie. Wyobraziłam sobie, że ciebie naprawdę nie ma, i dlatego tak się straszliwie wściekłam. Naprawdę byliśmy szczęśliwi w Ampurias. Hotel „Ampurias”. La Escala. (Gerona.) Nie pamiętam, czy Jan Wroński obiecał kobiecie z Delémont, że się z nią spotka w Morges. Możliwe, że była o tym mowa. On tak skwapliwie powtarzał, że jest tam zawsze we wtorki i piątki, ona mogła powiedzieć: – o, to na pewno się spotkamy – a jeśli tak powiedziała, to on na pewno odpowiedział, że na pewno; była mu w tej chwili potrzebna jakakolwiek pewność, byle nierealna, byle mniej realna od tego, co się w nim domagało czynu. 139 Za moim oknem sylwestrowa noc, stoi i patrzy, niemy świadek wiecznego przemijania, wiecznego powrotu, znowu jak co roku kolorowe baloniki płyną w musującym wietrze. Dwa lata temu w mieszkaniu Jana Wrońskiego zadzwonił telefon. Dziś w moim mieszkaniu nie zadzwoni. Gdzie jesteś, Marto? Gdzie jest Jan Wroński? Było, minęło, przeleciał dzień, a teraz długa, długa noc. Piszę do ciebie nocą po dniu miłości. Coraz gorzej widzę ciebie. Natomiast ciągle, nieodmiennie widzę ich, coraz wyraźniej widzę, idą aleją szpitalnego parku, trzymając się za ręce, parami, jak grzeczne dzieci; debil Roger odwraca się co chwila i krzyczy: – ciao – przeszkadza mi pisać, ale co mam napisać, po co mam dziś pisać? Napiszę ci, czekaj, co mogę dziś napisać: melancholia do samego nieba, do nieba sylwestrowego, do nieba wysokiego. Ciao, Roger, ciao, więc wiesz, kilka dni temu odbyła się prapremiera mojej sztuki, tej, której maszynopis chciałaś mieć, której maszynopis obiecałem ci dać i – jak twierdzisz – obietnicy nie dotrzymałem, no więc odbyła się ta prapremiera, co mi z tego, ciao, Roger, nie siedziałaś na widowni, byłem obecny, ale bardziej nieobecny niż ty; mnie, widzisz, Marto, nie ma. Był kiedyś kot, biały w kilka czarnych łatek. I była szosa szarą kostką brukowana. To wszystko. Ach nie, i jeszcze był szal, biały, srebrną nitką przetkany, lekki i przejrzysty jak skrzydła ważki rozmigotane w słońcu. Teraz wszystko. Chyba że pani jeszcze coś pamięta, madame Peerret? Może na przykład pamięta pani mnie, madame Perret, może istnieję w pani snach, madame Perret, w pani normalnych snach? Dobrze, Marto, pomacham mu ręką: ciao, Roger, ciao, macha, macham i może da mi spokój, może pozwoli mi napisać o Ampurias. o naszym miodowym tygodniu w Ampurias; lune de miel. Księżyc, owszem, był, każdej nocy świecił ponad skałą zwaną La Foradada i ponad piniowym laskiem, to znaczy, nocą go nie widziałem, widziałem go wieczorem z balkonu, już leżałaś w łóżku, a raczej w łożu z dwóch zsuniętych łóżek, a ja szedłem do okna, aby opuścić żaluzje, i zawsze, zanim je opuściłem, przez chwilę stałem na balkonie i patrzyłem. Zatoka Rosas, zatoka Rosas, światła Rosas prosto z morza; coś mi się wydaje, może się mylę, ale wydaje mi się, że zawsze najpierw patrzyłem w stronę Rosas, albo to może raczej teraz najpierw patrzę w stronę Rosas, tak, może raczej teraz; chciałbym być uczciwy, chciałbym być maksymalnie uczciwy, więc to chyba teraz, wyszedłszy na ten balkon, najpierw patrzę w stronę Rosas. Naturalnie na wysokim brzegu Rosas nie ma naszego białego samochodu i nie siedzę w nim bezsilny, unieruchomiony, a ty nie schodzisz z wysokiego brzegu ku białemu hotelowi, który w remoncie, i naturalnie nie widzę stamtąd przeciwległego brzegu, nie widzę plaży w Ampurias, nie, nie, nie ma nas po tamtej stronie, skąd, po tamtej stronie są tylko światła, zaraz, jak to wygląda: dalekie wydmy świateł. Morze ciemne, sfalowane i daleko ponad ciemnym, sfalowanym morzem faliste wydmy świateł, żółte róże, ach nie, żółte róże rządkiem przed oknami baśniowego domeczku pod magnolią jak różowy obłok, obłok, czy był jakiś obłok, księżyc jak obłok? Dobrze, niech będzie księżyc jak obłok, świetlisty, różowy, nie miodowy, nie, to ja mam oczy miodowe, koloru leśnego miodu, ach nie, takie oczy mam wtedy, kiedy nie wierzę w to, że mnie kochasz, a kochałaś mnie w Ampurias, więc księżyc jest złoty, bursztynowy, a ja mam oczy koloru bursztynowego miodu, bursztynowymi oczami patrzę na bursztynowy księżyc, to znaczy, już nie patrzę w stronę Rosas, skoro na bursztynowo, to już nie patrzę, jasne; och, czekaj, ja naprawdę wejdę na ten balkon; wtrącają 140 się synogarlice, a przecież dawno umilkły, za oknem w musującym wietrze płyną kolorowe baloniki, a ty, może ty gdzieś tam w świecie, który jest, ubierasz się właśnie we wspaniałą suknię balową, którą uszyłaś sobie na śmierć, kiedyś, wiele lat temu uszyłaś i tylko raz włożyłaś; chciałaś się zabić, obmyśliłaś wszystko tak, aby upozorować wypadek, więc uszyłaś sobie wspaniałą suknię balową, włożyłaś ją w sylwestrowy wieczór, wsiadłaś do swego ukochanego R 10 i wyjechałaś – na bal, wiedząc, że nie dojedziesz, że po drodze zdarzy ci się wypadek, ale wypadek zdarzył się nie wtedy; wtedy zabrakło ci odwagi, a może zbyt piękna byłaś w tej balowej sukni lub też po prostu los ma jeszcze lepsze wyczucie efektu niż ty i już wtedy upatrzył moment. Jesteś w tej sukni bardzo piękna, Marto, przypuszczam, że pojechałaś do swego francuskiego fryzjera w Divonne i masz włosy króciusieńko ostrzyżone, o wydłużonej linii, jak lubię, że znowu masz głowę Nefretete; miej dziś taką głowę, Marto śmiej się dziś o północy, Marto, kocham twój śmiech, twój śmiech świeci w ciemności, ach nie, to księżyc świeci: sylwestrowa noc stoi w moim oknie, a ja stoję na balkonie białego hotelu w Ampurias, a ty leżysz w łóżku i czekasz na mnie, czekasz, abym zasunął żaluzje i odgrodził od nas morze, chcę wrócić do ciebie, która na mnie czekasz, ale jednocześnie tak bardzo nie chcę; jest niewypowiedzianie pięknie. Można o wszystkim zapomnieć, nawet o tobie, która na mnie czekasz, cicho i pusto, ciche, łagodne światło, podmuch cichego, łagodnego światła biegnie bezszelestnie po rozkołysanej, miarowo oddychającej fali, osiada w piasku plaży i w miękkiej, pienistej ciemności piniowych drzew, stałem, ulatywałem w bezkresną tajemniczą dal, wydrążoną w świetle, opływało mnie to światło ciche, łagodne, obmywało, stałem skąpany w świetle, nierealny jak ów świat nasycony cichym, łagodnym światłem, nieskończona, bezkresna ciemność morza świeciła od horyzontu po horyzont, morze leczyło antracytowe wody blasku i niebo toczyło antracytowe wody blasku, wody morza i wody nieba łączyły się ze sobą, potop srebrnego światła bez wytchnienia zalewał ziemię, a ja na swoim balkonie byłem niby Noe w arce, jedyny, któremu wybaczono istnienie; może nie obrażałem swoją realnością, nie wiem, patrzyłem przed siebie, pozwalałem, aby unosiły mnie fale, aby mnie niosły, aby mnie wynosiły na szczyt świata; wcale nie miałem ochoty, aby opadły te wody, chciałem być tym, czym w tej chwili byłem: tchnieniem odbierającego światu realność światła, ale ty chciałaś mnie mieć żywego, realnego, z krwi i kości, niecierpliwiłaś się samotna w wielkim łożu: – Janku! – Oddychałem głęboko, przecierałem oczy i rzucałem długie, nostalgiczne spojrzenie na morze, całe w ciemnych lśnieniach, na skałę, która sama niby olbrzymi, cudownie szlifowany diament zdawała się być wyłącznym źródłem blasku, a przecież ponad nią cichy promienny księżyc; dopiero w tej chwili, w tym ostatnim momencie przed zasunięciem żaluzji wyraźnie widziałem szczegóły: skałę, księżyc, plażę, piniowy lasek na wydmach i szosę, tak, była i szosa; leżała między hotelem a plażą, gładka, szara, pusta, patrzyłem, zatrzymywałem wzrok na każdym szczególe, zagarniałem, zbierałem, wdychałem w siebie, wchłaniałem, musiałem odejść, zostawić morze, skałę, księżyc ponad skałą, piniowy lasek, tylko szosa, tak, tylko szosa wejdzie razem ze mną do pokoju, w którym czekasz, będę po niej szedł ku tobie jak po chodniku. – Janku, przecież ty zamarzniesz! – zawołałaś, zrobiło mi się zimno, odwróciłem się plecami, szum morza wskoczył mi na ramiona, szosa miękkim, kocim ruchem wpełzła na balkon, rozłożyła się swobodnie, wygodnie, swobodna, prosta droga, tylko ten ślad ciemny, tylko ta plama, nie patrzyłem na nią; czyż mogłem widzieć cokolwiek oprócz ciebie, ale niestety teraz ciebie nie widzę; widzę mglisty zarys, ślad, plamę, mieszają mi się te dwa ślady, te dwie plamy, czekaj, udało mi się stworzyć ciszę; tyle pisałem o cichym, łagodnym świetle, aż udało mi się stworzyć budkę ciszy w świątecznym zgiełku, niemal zapomniałem, że sąsiedzi mają Sylwestra, schowałem się do mojej budki, do mojej arki, udało mi się stworzyć ciszę, może i ciebie stworzę – zobaczę, może cię zobaczę oczami koloru bursztynowego miodu, miodu lipowego. Czy to mi trochę nie zmieni koloru? Czekaj, pościel była biała, białe prześcieradła, poduszki, pledy puchate, pastelowe, odrzucaliśmy je, zanadto grzały, łoże niskie, 141 bursztynowe, jasne w każdym razie, i ty jasna w białej pościeli, tylko ciemna plama, to jest – głowa ciemna, rozwichrzona, ciemne pukle w złotawych lśnieniach; udało mi się zobaczyć te czarne pierścienie, te buntownicze kosmyki i jeszcze widzę to jedno nic, bluzeczkę od piżamy, falbankę fru-fruwającą, łososiowa mgiełka, którą rozgarniam jak pianę, zanurzam w niej ręce głęboko, głęboko, bo jesteś jak perła na dnie, i już cię mam, już cię mam, mam ręce pełne ciebie, delikatna, ciepła różowość prześwituje przez moje palce, ogromna ciepła perła w muszli moich dłoni, nie wypłynę na powierzchnię, zapadnę w głąb, na samo dno, niech się nad nami zamkną wody, nieprędko wypłyniemy, może wcale nie wypłyniemy, nieważne, niewypowiedzianie pięknie jest na morskim dnie i tylko my dwoje, ty jesteś piękna, ja chyba też – w twoich oczach, mówisz mi to tak często, tak często powtarzałaś mi to na tym wielkim łożu z dwóch łóżek w Ampurias; nie wiem, jak wyglądałem, słyszę twoje: – podobasz mi się – o, czekaj, powiedz to jeszcze raz, słyszę, więc widzę, wreszcie coś widzę, psiakość, znikło, coś błysnęło, twoje usta, twoje oczy, błysnęło, znikło, a ja nie chcę znowu o perle, tym bardziej że wolisz diamenty; no i widzisz, zgryzłem się: porównałem cię do perły, nie dość że banalne, to jeszcze nie twój ulubiony klejnot; tak to się dzieje, przewrotnie, perfidnie, kiedy słowa zastępują ciało zamiast stać się nim, biją zegary, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, Marto, życzę ci wielu podróży, wielu miodowych księżyców, ale lepiej nie jedź z kimś innym do Ampurias; stoją tam u bram cherubinowie, połyskujący miecz ognisty strzeże drogi do drzewa życia, to tam, wchodząc do zimnego wzburzonego morza, zerwałaś jabłko, a ja, ja je wbrew własnej woli zjadłem; drugi raz już możesz nie wyjść żywa, skazano nas przecież na śmierć, przepraszam cię, słyszę telefon. Co za historia, Marto, uśmiejesz się, dzwoniła dziewczyna, nie znam jej, była na premierze mojej sztuki i moja sztuka szalenie jej się podobała, powiedziała, że pójdzie na nią co najmniej jeszcze raz, bardzo przeprasza, że ośmiela się dzwonić, ale tak bardzo podobała się jej ta sztuka i tak bardzo chciała mi przekazać swoje najlepsze, najgorętsze życzenia, czy ja się nie gniewam, nie, ja się nie gniewam, ja się śmieję... Coś podobnego... śmieję się o północy! Nie, nie będę więcej ryzykował, niech moja głowa pozostanie w uwięzi twoich ramion, przymykam oczy i czuję twoje ramiona wokół szyi, czyż to nie wystarczy, to właściwe miejsce dla mojej głowy, właściwe przeznaczenie dla twoich ramion; od tego się zresztą wszystko zaczęło, nasze ciał obcowanie; pewnego ranka (mieszkałaś wtedy, tak, na miesiąc przed wyjazdem mieszkałaś w moim domu u sąsiadki za ścianą) zadzwoniłaś, byłaś nadąsana, rozdrażniona, rozkapryszona doprawdy ponad miarę, wiedziałem, że to pierwsza scena zazdrości o coś, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru, nie wiedziałem, że nie tylko to; o mało się wtedy nie pokłóciliśmy. Poszedłem do ciebie, leżałaś w łóżku, na podłodze ogromna, częściowo już spakowana waliza, siadłem obok ciebie, chciałaś, abym opowiedział ci bajkę, opowiedziałem, słuchałaś chmurna, nadąsana, twoje oczy były wielkie i gęstniała w nich ciemność, nie pamiętam, o czym opowiadałem tę bajkę, a zresztą może pamiętam, nieważne; ważne, że kiedy skończyłem, raptownie się uniosłaś i porywczo, namiętnie zarzuciłaś mi ręce na szyję, tak, zrobiłaś wreszcie to, na co od dawna miałaś ochotę, a czego sobie, mobilizując swą wolę z żelaza, długo odmawiałaś; na zsuniętym z dwóch łóżek łożu w Ampurias nie opowiadałem ci bajek, chyba w ogóle nie mówiliśmy słowami, czas płynął, nie liczyliśmy go – raz tylko bodaj, tak, bodaj raz zapytałaś sennie, jakbyś się budziła: – Która to może być godzina? – Nie wiem – odparłem niecierpliwie i roześmiałaś się szczęśliwa, i chyba nawet powiedziałaś, co myślałaś: – To cudowne tak nie wiedzieć, która godzina, nie troszczyć się o to, prawda, Janku? – Yhm – mruknąłem, nie chciało mi się mówić, tobie zresztą też nie, czas płynął, nie liczyliśmy go, szczęśliwi, głęboki, mroczny oddech morza wchłaniał noc, ona była za oknem, za oknem morze, skała, księżyc ponad skałą, lasek piniowy, tylko szosa z nami w pokoju, wiedziałem o niej, nie wiedząc; w miękkim, ciepłym świetle nocnej lampki widziałem tylko 142 ciebie, ale pamiętałem, tak, wiem, pamiętałem o tym, co za oknem, może nawet bardziej pamiętałem niż o szosie, choć ona bliżej (dlatego że bliżej?), czasem zmęczona zasypiałaś w moich ramionach, gasiłem lampkę i ponad twoją głową patrzyłem na światła rybackich łodzi przesuwające się w szparach żaluzji, a potem i ja zasypiałem – znacznie, znacznie później, ale zasypiałem; jakże miałem nie zasnąć, skoro szum morza sączył się leniwie w ucichający szum mojej krwi, spałem mocno, budziłaś się pierwsza, w Ampurias przeważnie budziłaś się pierwsza, może dlatego że nie musiałem pilnować zegarka, pochylałaś się nade mną, obejmowałaś mnie mocno: – Janku, obudź się, chcę na ciebie patrzeć – mówiłaś i budziłem się, ale zazwyczaj dość długo trwało, zanim pozwoliłaś mi wyskoczyć z łóżka, by podnieść żaluzje i objawić dzień cierpliwie czekający na to, abyśmy go raczyli zauważyć. Podniesienie żaluzji niewiele pomagało; w dalszym ciągu go nie zauważaliśmy, choć był tam na zewnątrz w całej swej okazałości, roztaczał przed nami wspaniałe godowe barwy, wabił złotem, błękitem, zielenią, zalecał się puszystością plaży, radosnymi okrzykami dzieci, pluskiem drobnych fal, czekał pachnący, ale myśmy odprawiali swoje gody, a ja – chociaż nagi, w żadne barwy nie przyodziany – skutecznie z nim rywalizowałem, aż nadaremnie rozpłomieniony gasł i flaczał w obezwładniającym żarze południa; och, nie powiem, były momenty, kiedy w cichości ducha życzyłem sobie, aby był bardziej przekonywający, aby nie stał u balkonowych drzwi, tylko jak przystało na wspaniałego, rozpłomienionego samca, wtargnął do środka, ściągnął ciebie z łóżka i zaniósł w zwycięskich objęciach na plażę; tego samego życzyły sobie i jemu hotelowe sprzątaczki, a nawet go czynnie wspierały, jazgotały na korytarzu, przebiegały raz po raz niecierpliwym truchtem, falą podchodziły pod nasze uparcie zamknięte drzwi, aż wreszcie któregoś dnia zebrały się na odwagę i załomotały. Ostre, natarczywe pukanie spadło między nasze ciała niczym chirurgiczny nóż, opadłem oddzielony. – Idź porozmawiaj z nimi, bo jeszcze wtargną – powiedziałaś, więc wstałem i nagi jak mnie Pan Bóg stworzył podszedłem do drzwi, prosto w łomotanie, prosto w jazgot. – Quien? – warknąłem, a one umilkły, a potem znowu zaczęły jazgotać, bardzo głośno i bardzo szybko jazgotały po hiszpańsku, zrozumiałem z tego tylko zniekształcone słowo „czambra”. – No! – powiedziałem twardo, ostro, zdecydowanie, jazgot zachybotał i runął pokonany, aby się więcej nie podnieść, wróciłem do łóżka, po drodze patrząc na zegarek: – Druga godzina, każą wstawać i jeszcze w dodatku chcą sprzątać! – mruknąłem ze zgrozą, a ty przypadłaś do mnie szczęśliwa, rozbawiona do łez i do łez rozczulona, moją nieporównaną znajomością języka hiszpańskiego. Tak naprawdę to po hiszpańsku nauczyliśmy się tylko jednego wyrażenia: „firme en mal estade”, co znaczy „szosa w złym stanie”. Firme en mal estade. Marto, pamiętasz? Pytam, pamiętasz, ja, który tyle zapomniałem, ja, który tyle zapominam, z każdym dniem coraz głębsza noc, coraz mniej przejrzysta, sama miłość, już prawie nic oprócz niej; nuta wibrująca w ciemności mojego serca rozbrzmiewa tym potężniej, im większa ciemność, daleki krzyk dzikich gęsi, łopot białych skrzydeł ponad ciemnością ziemi, wezwanie: to byłoby proste, chwycić mocno, oburącz tę wibrującą nutę, wspiąć się po niej jak po linie, spójrz, rzucono mi linę zza krawędzi ciemności, wspinam się lekko, bez wysiłku, nad głową zagarniający łopot białych skrzydeł, a jednak – usłyszałem; najpierw usłyszałem pisk hamulców, charakterystyczny pisk hamulców twego białego samochodu, moje ręce znieruchomiały. Zawieszony na wibrującej nucie pomiędzy niebem a ziemią spojrzałem w dół, ku ziemi, i zobaczyłem szosę, nie moją, nie twoją, hiszpańską, i w dodatku w bardzo złym stanie. Na mojej-twojej ciemny ślad, a tu same wyrwy, same dziury, chciałem odwrócić wzrok, chciałem znowu ku górze, ale gdzie moja lekkość, robię się ciężki, coraz cięższy, wypełnia mnie ból, jestem wypełniony bólem jak worek kamieniami, spadam, tonę, aż wreszcie błysk, ból rozdzierający jak światło, 143 lecę na łeb, na szyję, szeroko otwartymi oczami wpatrzony w szosę, błysk rozdzierający, tak oślepiający, że zamazuje, że nakłada, nie wiem, auto to czy balkon, białe auto, biała loggia, światło niesie mnie ku loggii hotelu „Ampurias”, niesie mnie ponad szosą, ponad białym samochodem, już nie opadam, lecę ponad szosą, widzę dużą tablicę z napisem „Firme en mal estade”, pełno takich tablic, odkąd opuściliśmy Barcelonę. Pamiętasz, Marto, ponure przedmieścia Barcelony, szarość, brzydota nie rozświetlona, bowiem bodaj światełkiem zieleni, domy w kurzu i niebo w kurzu, jechaliśmy i jechaliśmy przez te przedmieścia, coraz bardziej przygnębieni; niełatwo było wyjechać z Barcelony, choć dokonywałaś cudów, cyrk na szosach francuskich był niewinną rozrywką w porównaniu z tą oszalałą corridą na szosach hiszpańskich, tu już nie było żadnych reguł, każdy może drażnić byka, wskakują, wyskakują, pędzą na wszystkie strony, popychając się, rozpychając, jeden byk, a torreadorów tysiące, a każdy ten największy, każdy ten jedyny, a wszystko w kurzu, wszystko w kurzu, lecę ponad szosą, mamy już za sobą przedmieścia Barcelony, mamy za sobą piekło podziemnego parkingu, ale przygnębienie narasta, jesteśmy coraz bardziej przygnębieni, skończyły się przedmieścia, zaczęły się miasteczka, nieopisanie ponure w swoim nieprawdopodobnym zaniedbaniu, w swojej widocznej nędzy, opuszczone. – To ma być Hiszpania – mówisz (albo nie mówisz) – Costa Brava. Chcieliśmy do morza, ale morze przesłonięte było przez ohydne wieżowce, wznoszone bez ładu i składu w najpiękniejszych zakątkach, nie było ucieczki dla wzroku, kilometrami szare posępne miasteczka, brudne, obdrapane domy, domy walące się, okna pozabijane deskami, no i szosy, stale „en mal estade”, a stacji benzynowych jak na lekarstwo, co naturalnie dało ci okazję do powiedzenia: ..zupełnie jak w Polsce”, ale chyba tego nie powiedziałaś nazbyt przygnębiona; och, znaleźliśmy potem piękne miejsca, nigdzie jednak nie zatrzymaliśmy się długo; ciągnęło nas z powrotem do Ampurias, a i mnie teraz ciągnie, lecę ciągle nad szosą i nad naszym białym samochodem, szosa jest ciągle „en mal estade”, wiem, że już niedługo będzie lepsza, będzie cudowna, będzie tańczyła wśród czerwonych skał, przykuwając do siebie szaleńczymi piruetami zielonobłękitne oczy morza, ale ja dziś nie pójdę w ten taniec szalony, trzeba by szczęścia, trzeba by musującego wiatru euforii, a ja wypełniony bólem, a we mnie kompas bólu, strzałka wychyla się na loggię, prowadzi na loggię, co ja tam zobaczę, ach, ten wieczór, już wiem. To był chłodny wieczór, ja wiem, może siódma, siedzieliśmy w loggii na leżakach, ty na swoim, ja na swoim, opatuleni szczelnie dwoma pledami, ja swoim, ty swoim, pledy puchate, pastelowe, bladobłękitne, bladożółte, ty byłaś bledsza i zupełnie nie pastelowa, nic ciepłego w kolorze, chłodna sinawa bladość, jakby od wewnętrznego zamarznięcia, myślę, że wewnętrznego, bo bądź co bądź dwa grube, puchate pledy, leżaki stały blisko jeden obok drugiego, twoja głowa na moim ramieniu, moje usta w twoich włosach, przed nami morze, wielkie, ciche, puste, w ogóle cicho i pusto, łagodny, rytmiczny plusk ciszy na sennym omroczonym piasku, powiew blednącego, spełzającego blasku jeszcze muskał wodę, z trudem jednak podrywał zamierające skrzydła, opadał, trzepotał bezsilnie, coraz słabiej, nieubłaganie zagarniany w zdradliwy niewód mroku, siedzieliśmy nieruchomi, pozwalając, aby i nas zagarniał ten niewód, aż w jakimś momencie: – muszę zmienić pozycję – rzekłaś, podniosłaś głowę z mego ramienia, odsunęłaś się, podciągnęłaś się trochę w górę, oderwałem oczy od morza, spojrzałem na ciebie i właśnie wtedy zobaczyłem, jak bardzo jesteś blada; sinawa bladość jakby od wewnętrznego zamarznięcia zwyciężyła opaleniznę, wyostrzała twoje rysy. Naturalnie poczułaś, że na ciebie patrzę, nie spojrzałaś na mnie, wyciągnęłaś spod pledu rękę, poszukałaś mojej, trzymałaś mnie za rękę, ale siedziałaś bardzo osobno, odchylona w przeciwległy kraniec leżaka, szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami wpatrzona w siniejącą dal, która trzepotała lekko na twoich rzęsach, mrocząc twarz, i tak niewyobrażalnie, nostalgicznie mroczną. – Pojedziesz sobie i znowu zostanę sama – powiedziałaś bardzo wolno, cała zwrócona w mrok, przykuta oczami do czegoś, co tylko ty widziałaś; jaką musiałaś mieć twarz, skoro 144 jeszcze teraz taki ból, słowa padły, uderzyły, niespodziewany grom, czy rzeczywiście niespodziewany, spędzaliśmy w Hiszpanii miodowy miesiąc, było już co prawda moje umieranie w La Escali i ten brzeg tutaj, na którym ulegając śmierci kusicielce zostawiłaś mnie nieodwołalnie obciążonego wiedzą, ale jeszcze nie pomyślałem, czy nie pomyślałem, że mógłbym odjechać, wyjechać, dopiero co przyjechałem, nie zamierzałem, czy nie zamierzałem, co widziałaś, patrząc w siną dal niewidzącymi oczami, swoje życie czy moje życie; ja natychmiast zobaczyłem twoje. Patrząc w siną, omroczoną dal widziałem ciebie: blada, mizerna, delikatna i krucha, niewypowiedzianie samotna, tułasz się po drogach świata, przemierzasz góry, doliny, morza, jeziora, craz bledsza, coraz mizerniejsza, coraz kruchsza, coraz delikatniejsza, coraz bardziej samotna, coraz słabsza, nigdzie schronienia, ciepłej przystani dla twojej pięknej udręczonej głowy, stale uciekasz i stale gonisz, a śmierć ci rzuca rękawice, jedną po drugiej, jedną po drugiej, a ty je podejmujesz, a ty je stale podnosisz, walcząc w zdyszanym oddechu serca, aż gdzieś padniesz i już się nie podniesiesz; widziałem, jak umierasz – niewypowiedzianie samotna – w jakimś dzikim, egzotycznym zakątku ziemi, wśród obcych ludzi, pośród wspaniałej, obojętnej przyrody, widziałem, jak umierasz, a jeszcze walczysz, jeszcze pełzniesz, mobilizując swoją wolę z żelaza, wierzysz, że jeszcze raz przekroczysz nieprzekraczalne, że jeszcze jeden rekord w strasznej, daremnej walce, widziałem ciebie leżącą, widziałem ciebie pełznącą, słyszałem zdyszany, łkający oddech, słyszałem, jak zachłystujesz się oddechem i łzami, jeszcze podrzut, jeszcze na łokcie, jeszcze na kolana, naprzód, naprzód, muszę – – Musiałem patrzeć, lodowaciałem od tej wizji i lodowaciałem od niezachwianej, niewzruszonej pewności, że nigdy cię nie opuszczę, że nigdy ciebie nie zostawię, że to oznacza mój koniec, kres; patrzyłem na morze ciche i puste. 145 Połowa stycznia. Ciepło, wiosennie. W drzewach pod moim oknem znowu odezwały się synogarlice. Nie spodziewałem się ich tak wcześnie. Wiedziałem, że odezwą się pewnego dnia, o tak, wiedziałem, ale w styczniu? Nie wierzyłem własnym uszom, kiedy obudziwszy się usłyszałem to monotonne, posępne pohukiwanie. Byłem pewien, że uległem złudzeniu, wstrzymałem oddech, znieruchomiałem, cały w słuch, i słuch uchwycił: huhu-hu, huhu-hu, huhu-hu, słabe bardzo, wysilone, omdlewające. Leżałem, słuchałem, czekałem na falę szaleństwa, która zagarnie ów głos wołający poprzez czas i przestrzeń, po czym uderzy we mnie, jak uderzała latem, atakując uparcie, niezmordowanie budowany przeze mnie, z niemniejszym uporem, falochron miłości, czekałem, ale fala nie nadeszła, zrozumiałem: już nigdy więcej nie uderzy; już tylko ból, może tęsknota, tkliwa, romantyczna. Fala wzburzona pohukiwaniem nie uderzyła, ale w jakimś momencie, wahający się między snem a jawą, odczytałem w nim znajome wołanie, słabe, omdlewające, i szybko rozpoznałem głos, to Jan Wroński, tak, Jan Wroński, zamazująca się w sinej dali sylwetka, wołał, błagał, abym go przybliżył, abym go zarysował wyraźniej, abym mu nie odbierał, no, ja chętnie; wstałem pogodzony, spokojny, przyjazny sobie i ludziom, więc ja chętnie, tylko czegóż mam mu nie odbierać, zamazało się, nie pamiętam, nie rozumiem. A ty mi chcesz przypomnieć, Marto, mówisz, że chciałabyś wiedzieć, czy on obiecał kobiecie z Delémont spotkanie w Morges, nic mnie to co prawda nie obchodzi, czekaj... Morges, już jestem w domu, to znaczy, już jestem w pociągu; oni rozmawiali o Morges, Jan Wroński i kobieta z Delémont, Jan Wroński powtarzał, że bywa tam często, w każdy wtorek i piątek, niemal w każdy wtorek i piątek, a jak nie we wtorek, to w piątek na pewno; wtorek i piątek – powtarzał i była w tych słowach niezmienność, trwanie, bezpieczny stały ląd; rzucił się na ten ląd z rozmachem, uczepił się, wczepił, leżał twarzą do ziemi, dysząc jak człowiek zmordowany walką z zatapiającą go falą, atakującą go wściekle, czuł na plecach jej ciemny oddech, tę wściekłą, skłębioną siłę, która nim zawładnęła, która go przerażała, ale ziemia chroniła; Morges – powtarzał i nagle rozdarła się zasłona. W rozdarciu błysnął błękit oślepiający, triumfujący, nadleciała przestrzeń, szeroka, swobodna. Jan Wroński leżał oślepiony, rozrywany przez światło, które w nim eksplodowało; Morges – powtórzył czując w sobie dziwnie znajome uniesienie, Morges – powtórzył i przejrzał; zobaczył błękit, zobaczył całą wspaniałość gór w błękicie, biel śniegu na alpejskich szczytach, jezioro uniesione wyzwalającą cudowną radością, to była ta radość, to uniesienie, to właśnie, właśnie to: rozpoznał, zobaczył, jak w ścianie gór otwiera się jasny wąwóz, przesmyk niebieski, a tym przesmykiem płynie ku brzegowi pod dumnie wydętym białym żaglem samotna łódź; wyciągnął ku niej ręce oszalały ze szczęścia, którego nie pojmował, w oszalałym biciu serca wyrywał się ku czemuś, co nie miało nazwy, a co leciało ku niemu w łopocie białych żagli; pociąg pędził w burzową ciemność, czarne góry zbierały błyskawice z czarnych chmur, szable blasku cięły świat znieruchomiały w trwożnym oczekiwaniu, kobieta z Delémont wcisnęła się głębiej w swój kąt, czy mówiła, owszem, mówiła, jeszcze mówiła o tym synu dziennikarzu, co sobie kupił jacht, o tym, że nigdy tym jachtem nie chciała popłynąć. – Raz tylko – mówiła unikając okna jak magnetycznie ją przyciągającego, niepokojącego spojrzenia – wybrałam się na wycieczkę statkiem, synowa mnie namówiła, zobaczy mamusia, jak to przyjemnie, jakie piękne widoki, więc powiedziałam: dobrze, no i, proszę pana, wsiadłyśmy w Nyon, piękna pogoda była, nie to co dziś, jezioro spokojne, usiadłam na leżaku, no i niech pan sobie wyobrazi, przepłynęliśmy całe jezioro i nic nie widziałam! Zupełnie nic. Bo 146 całą drogę przespałam. Najedzona byłam i tak przyjemnie kołysało... Ale w taki czas jak dziś znaleźć się na wodzie, brr... to ja bym nie chciała, o nie, co to, to nie, w taki czas najlepiej siedzieć w domu – mówiła, a Jan Wroński patrzył mimo jej okrągłej, spoconej ze strachu twarzy; nie widział tej twarzy nawet wówczas, gdy wydawało się, że zatrzymuje na niej wzrok, słowa szemrały swojskie, kojące, ciemność napierała na okno, a on w biało-błękitnym uniesieniu, w biało-błękitnym szumie krwi; czarna ziemia za oknem poruszyła się, zafalowała, w czarnym mroku ponad nią zapaliły się czerwone oczy. – Jezioro Neuchâtel – powiedziała kobieta z Delémont. – Widzi pan te czerwone światła? To sygnały dla łodzi, które teraz są na wodzie, że mają wracać, bo niebezpiecznie. Głowa jeszcze pana boli? – Nie – odpowiedział Jan Wroński. – Jezioro Neuchâtel. Byłem nad jeziorem Neuchâtel, w pobliżu miasta Neuchâtel. Rok temu wiosną byłem nad jeziorem Neuchâtel. Jest bardzo piękne, kiedy się patrzy z wysokiego brzegu, takie połyskliwie niebieskie... Pociąg pędził: jezioro Neuchâtel, jezioro Neuchâtel, Neuchâtel, Neuchâtel, to samo, a inne, nie niebieskie, lecz czarne; czarne w mroku burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel. Tak on to sobie wtedy powiedział, Jan Wroński: czarne w mroku burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel, tak on sobie powiedział, jakby pisał, jakby już pisał; pojawiło się zdanie, gotowe, nie wiem, czy zobaczył je na papierze, chyba nie, on widział naprawdę te czarne w mroku burzowych chmur wody jeziora Neuchâtel, runął w nie całą mocą biało-błękitnego uniesienia, biało-błękitne uniesienie zmieszało się z burzową czernią, czerń była silniejsza, czerń pochłonęła błękit i biel, ale uniesienie pozostało, zmieniło barwę, zmieniło ton, stało się dzikie, upajające, dzika, upajająca groza, szczęście, które unosi, które wynosi, które rozprzestrzenia, huczące, skłębione szczęście, które rozrywa mury, burzy zapory i na łeb, na szyję gna ku wolności; dzika, upajająca radość wyzwolenia; to nic, że czerwone oczy na brzegu, że brzeg. Nie umarłem na brzegu w Ampurias. Ja tam zjadłem owoc z drzewa wiadomości, jabłko. Niektórzy utrzymują, że była to figa, wolę myśleć, że jabłko, bo mogło być czerwone. Jak moja lśniącopromienna czerwona koszula, jak twoja bluzka, jak dwa czerwone serca z mojego snu. W sylwestrowy wieczór nie włożyłaś swojej pięknej sukni balowej uszytej na śmierć, suknia była gdzie indziej: w szafie baśniowego domeczku pod magnolią jak różowy obłok, i ty byłaś gdzie indziej, a mianowicie na Saharze. Miałaś dwa tygodnie zimowego urlopu, więc wybrałaś się na wycieczkę. Pamiętam prospekty; kiedyś, w drugiej połowie d n i a , oglądaliśmy je razem. Wyprawa dla zdrowych, doskonale przygotowanych kondycyjnie amatorów twardego, surowego życia i silnych wrażeń: dwa tygodnie przez pustynię, samochodami terenowymi, które trzeba samemu prowadzić, tam gdzie samochody nie przejadą – na wielbłądach, i jeszcze pieszo – przez góry. A ty po zawale, a twoja niedomoga krążenia, a ty chuchro, krucha, taka delikatna, a ty w górach umierasz, a ty do sklepu za rogiem samochodem, a ty sobie sama nawet nie usmażysz jajecznicy. Wiem, że się bałaś, wiem, że się czasami bardzo bałaś, nie było mnie wtedy przy tobie, kto będzie przy tobie, gdy wreszcie padniesz, gdzie padniesz. Aha, jeszcze wieża w Nîmes. Ja bym to chciał jak najkrócej. Ale chyba muszę zacząć od obiadu w gospodzie przydrożnej, w miasteczku, o którym uparcie myślę, że nazywało się Les Amoureux, ba, nie tylko tak myślę, widzę tę nazwę wielkimi niebieskimi (?) literami wypisaną na... hm... na czym, to już nie widzę, na murze, na tablicy, raczej na murze; duże wyblakłe litery koloru niegdyś intensywnie niebieskiego, niech będzie tak, choć nie bardzo prawdopodobne, żeby na murze. Jest 147 natomiast zupełnie pewne, że w tym miasteczku, o którym uparcie myślę, że nazywało się Les Amoureux, kazałem sobie podać do obiadu wino, co naturalnie bynajmniej nie zdziwiło francuskiej kelnerki; ją zdziwiło, że ty wina nie chcesz, choć figurowało w wybranym przez nas zestawie dań. Ty nie chciałaś, ja chciałem, nic mnie nie ostrzegło (Boże mój, dopiero wracaliśmy z Hiszpanii!), co oznacza szczególna intensywność twojego spojrzenia, to zagęszczenie, to stężenie, nawet cię namawiałem: – napij się, to bardzo lekkie wino, prawie bez alkoholu, dobrze ci zrobi, zobaczysz – mówiłem, a w twoich oczach zagęszczony, ubity na białą pianę śmiech; nic nie odpowiedziałaś, ani słowa, tylko patrzyłaś na mnie tymi oczami, w których ubity na białą pianę śmiech, jeszcze błyskają wściekle trzepaczki; dziwne, że nic mnie nie ostrzegło, tym bardziej że i na wargach szczególny, pełgający uśmieszek i w ogóle cała twarz, teraz ją widzę tak wyraźnie, twarz, która powinna przyprawiać o drżenie, która mówiła: no spróbuj, spróbuj tylko, no!, przy odrobinie wyobraźni można by zobaczyć pejcz znacząco kołyszący się w ręku, nie zobaczyłem pejcza, nie zobaczyłem groźby, nie rozumiałem; wiedziałem, że nie pijesz (zapomniałem, już wtedy, nie pamiętałem, na śmierć zapomniałem o dziwnym alkoholowym incydencie w La Escali), jak najdalszy byłem jednak od myśli, że podobnej całkowitej abstynencji wymagasz od swoich bliskich, że mi nawet kropli nie wolno, bo rozpętam żywioły, jadłem, piłem w świetnym humorze; odprowadzałaś wzrokiem moją rękę za każdym razem, kiedy podnosiłem szklankę z winem do ust, wydawało mi się, że też jesteś w świetnym humorze, tak ci błyszczały oczy, coś dowcipkowałem, plotłem; byłem ożywiony, zanim jeszcze podziałała ta kwarta czerwonego, a potem byłem może ciut bardziej ożywiony, może się trochę zarumieniłem, dowcipkowałem, plotłem, czułem, że ci się podobam, tylko to czułem. – Oj, wiesz, trochę kręci mi się w głowie – rzekłem niebacznie w momencie, kiedy wstawaliśmy od stołu; nie wiem, czy mi się kręciło, czy trochę szarżowałem, ale ty widziałaś moje oczy, moje rumieńce. – We Francji podają bardzo lekkie wino, co? – powiedziałaś kpiąco, uśmiechnąłem się rad z siebie, szliśmy do samochodu, a ty przez cały czas żartowałaś z tych lekkich francuskich win, popatrywałaś na mnie z ukosa, w twoich oczach ciągle biała stężona piana śmiechu i ciągle ten uśmieszek przelatujący po twoich wargach niby błyskawice po ciemnym, wzbierającym burzą niebie. Niebo było pogodne, kiedy wyjeżdżaliśmy z parkingu pod platanami. – Czekaj, nawet nie wiemy, jak się nazywa to miasteczko – powiedziałem i właśnie wtedy wpadł mi w oczy napis na murze czy na tablicy; skręcałaś w szosę prowadzącą do Nîmes i zobaczyłem te duże niebieskie litery: – Les Amoureux – przeczytałem głośno, dałbym głowę, że taką właśnie nazwę przeczytałem, tylko gdzie, pamiętam, byłem rozbawiony i wstrząśnięty, kto by nie był przy takiej nazwie, zwłaszcza jeżeli wracałby jak ja z miodowego księżyca, pamiętam, że chodziło o nazwę miasteczka, widzę ten napis: wyblakłe niebieskie litery (chyba wykluczane, żeby były niebieskie), niech będzie, że na murze; nie sądzę, abym był tak bardzo wstawiony, jak to później utrzymywałaś, a nawet gdybym był, to pomylić się aż do tego stopnia, co do koloru nie upieram się, skąd; ja mam wizje wyłącznie na trzeźwo, przysięgam, dlatego nie lubię pić. Wiesz, męczy mnie coś: czuję się w tej chwili tak, jakbym był trochę wstawiony; widzisz, jakaś skłonność do pijackich przysiąg, jakieś takie rozbełtywanie, nie, mylisz się twierdząc, że umyślnie odwlekam wieżę, to raczej siła piekielna twojej sugestii albo to, że tak wyraźnie widzę twoją twarz. Bardzo we mnie tamta twoja twarz zapadła, skoro zwyciężyła ciemność, dlaczego tamta, powinienem być szczęśliwy właściwie: od dawna przecież nie mogę cię zobaczyć, a teraz patrzysz na mnie i patrzysz tymi oczami, w których zagęszczenie, w których stężenie, jesteś bardzo ładna, kiedy tak patrzysz, ja nie mam nic przeciw temu, ale chciałem jak najkrócej. A... to może ty odwlekasz wieżę?! Co ci zależy, poprzestanę na wieży, ja już nic więcej, nie mam zamiaru, nie chcę, mnie i ta wieża do czego, gdyby nie to, że już jedziemy, właśnie jedziemy, uśmiechasz się, fajnie, że się uśmiechasz, ja też się uśmiechałem, cie 148 szyłem się, że się uśmiechasz i że zobaczę Nîmes, byłem w tych stronach parę lat temu, widziałem Aix-en-Provence, Orange, Arles, Les Beaux, ale niestety w czasie gdy wycieczka Juventuru, z którą przyjechałem, zwiedzała Avignon i Nîmes, ja siedziałem w parku pod cyprysami w Aix-en-Provence; poprzedniego dnia w Arles dostałem bliżej nieokreślonego ataku, zasłabłem, sierpień, samo południe, słońce, które rozpłomieniało głowę van Gogha, znokautowało mnie w samo południe, a że już poprzednio w Monaco dopadł mnie podobny atak (pięciu lekarzy było w wycieczkowej grupie, lecz ani jednej apteczki, a zresztą lekarze nie wiedzieli, co mi jest, słyszałem tylko, półprzytomny, jak mówili, że mi się wyostrzyła twarz, jakbym za chwilę miał umrzeć), nie miałem odwagi wsiąść do autokaru, siadłem w parku pod cyprysem i wpatrzony w cyprysy żałowałem, myślałem: już nigdy, nigdy więcej w te strony nie przyjedziesz, no i – przyjechałem w te strony, więc cieszyłem się, że nadrobię, że zobaczę Nîmes i Avignon, a ty się cieszyłaś, że dzięki tobie będę oglądał to, co mi wtedy tak pechowo wypadło; dlatego wracając z Hiszpanii wybraliśmy tę trasę. Gdybym nie wypił wina w Les Amoureux i gdyby Nîmes było inne. Hm... sam jestem zdziwiony tym, co napisałem, nie tylko dlatego, że rozważanie, co by było, gdyby było, w ogóle nie ma sensu; tak, przecież dobrze wiem – teraz – że gdyby nie w Nîmes, to gdzie indziej, po prostu kwestia czasu, a wino, wówczas nawet nie przypuszczałem, że odegrało jakąś rolę w historii z wieżą, zresztą długo nie przypuszczałem, zapomniałem, przypomniałem sobie dopiero pisząc, podobnie jak twoje wino w La Escali; dopiero pisząc uświadomiłem sobie coś, co zupełnie uszło mojej uwagi, że ty, zanim jeszcze dojechaliśmy do Nîmes i zanim przeżyliśmy tamto rozczarowanie – byłaś zła z powodu wina, które wypiłem w przydrożnej gospodzie, w miasteczku, co się nazywało lub nie nazywało Les Amoureux. A rozczarowanie było co najmniej równie wielkie jak samo Nîmes; zupełnie nie spodziewaliśmy się tego, że to takie duże miasto. Najpierw zresztą wplątaliśmy się w nowoczesne dzielnice przemysłowe, wieżowce, kominy, dość długo to trwało, zanim się wyplątaliśmy, i te przemysłowonowoczesne pejzaże zdołały zasępić nas swoją brzydotą, niestety stare Nîmes, które po pewnym czasie odnaleźliśmy, bynajmniej nie poprawiło nam nastroju; stare, bo stare, ale też za duże, za hałaśliwe, spodziewaliśmy się czegoś bardziej kameralnego, uroczo staroświeckiego, a zresztą, bo ja wiem (Avignon też jest duży), poczuliśmy do tego miasta antypatię od pierwszego wejrzenia, nie wiem, przeczucie to czy owo bliżej nie zbadane oddziaływanie tajemniczych fal, które sprawia, że czujemy sympatię lub antypatię od pierwszego wejrzenia, to się zdarza w stosunku do ludzi, więc dlaczego nie w stosunku do miejsc, wszystko promieniuje i my promieniujemy, Nîmes promieniowało nie tak intensywnie jak Cadaqués, jednak promieniowało. Z trudem znaleźliśmy kawałek miejsca dla samochodu, a potem, dziwnie oboje przygaszeni, poszliśmy szukać starożytnych zabytków; owszem, były, ale rozrzucone po całym mieście, trzeba było dużo chodzić, a ty chodzić nie lubisz, a ciebie chodzenie męczy ponad wszelkie wyobrażenie, a ta nieszczęsna wieża (Tour Magne) już cię po prostu dobiła; szło się do niej i szło pod górę, kostropatą szosą, można było dojechać samochodem, ale nie mieliśmy pojęcia, że to aż tak daleko, więc szliśmy pod górę kostropatą szosą, wykrzywiłaś sobie nogi (Ryba, Ryba), przystawałaś, bladłaś, czym się naturalnie bardzo denerwowałem, nawet chciałem zawrócić, ty chyba też chciałaś, uparłaś się, szłaś uczepiona mego ramienia, a minę miałaś taką, jakbym to ja był winien temu, że daleko, że pod górę, że szosa kostropata; wtedy zresztą, idąc obok ciebie, nie odbierałem tego w ten sposób, jeszcze to się nie zaczęło, jeszcze nie wiedziałem, że będę zawsze i nieodwołalnie wszystkiemu winien, jak winni byli inni przede mną i będą inni po mnie, po prostu martwiłem się, że pod górę, że jesteś zmęczona, że ta szosa kostropata się nie kończy. Wreszcie toporna okrągła wieża wystrzeliła z zieleni, dużo drzew wokół wieży, a pod drzewami ławki, co za szczęście. Usiedliśmy, wiatr kołysał gałęzie drzew, a wieża stała niewzruszona, pomału wracał mi humor, patrzyłem na wieżę, nawet była mi sympatyczna, patrzyłem rozleniwiony, gruba, z szarych kamieni, jakby szarą kostką bru 149 kowana; och, moja szosa, szosa mojego dzieciństwa, szara, zwinięta w gruby rulon, patrzyłem zdziwiony, przepraszam: patrzę zdziwiony, kto i po co ją zwinął, ustawił przede mną na sztorc, co jest wewnątrz, czy ciemny ślad. Wewnątrz była ciemność. Wilgotna, głęboka, wabiła w ukośnych wąskich smugach słońca jak ciemne oko stawu wybłyskujące zza szuwarów. Byłem oporny wobec wabienia; kręte, strome schody wkręcone w to oko jak korkociąg nasuwały mi przed oczy ponure obrazy tortur, wiedziałem, że nie wejdę, że zakręci mi się w głowie, strome schody budziły we mnie lęk; spadłem, zanim wszedłem, a jeszcze te właśnie wydawały się zgoła niebotyczne. Jeżeli już trzeba po takich schodach, to żeby chociaż poręcz była, ale nie było. – Chyba nie będziemy się tam drapać – powiedziałem sceptycznie. – A po co tu przyszliśmy?! – odparowałaś ku mojemu zdziwieniu, wiedziałem, że choć z innych powodów, schody są również twoją antypatią, a w dodatku byłaś zmęczona. – Ja nie wejdę na sam szczyt, nie dam rady, mam lęk wysokości. Czy nie wystarczy, że obejrzeliśmy z wierzchu? To przecież cholernie wysoko. – Chodź – powiedziałaś tonem nieznoszącym sprzeciwu, ruszyłaś ku schodom, więc ja za tobą, a przed nami kilka zakonnic w czarnych habitach, jakby jeszcze za mało ciemności. One szły zresztą dosyć żwawo, te zakonnice, młode, wkrótce pochłonęła je czerń, tylko czasem głosy spadały z wysoka, jakby ktoś tam w górze rzucał kamienie w głąb pustej studni, a potem umilkły; wchodziliśmy w ciszy, mokra, ciemna cisza puchła wokół mnie, byłem we wnętrzu czarnego balona, balon na uwięzi schodów wznosił się powoli, nieubłaganie, a ja wznosiłem się wraz z nim, ulatywałem, a pode mną przepaść, cicha, przyczajona, jeszcze byliśmy nisko, jeszcze gorsze to, co w górze, ta niewiadoma w górze, cicha, przyczajona pustka. Bardzo mi się to wszystko nie podobało. Wchodziłaś pierwsza, ja za tobą, nie mogłem znieść ciszy, zacząłem się śmiać i dowcipkować, dlatego – jak potem twierdziłaś – że byłem wstawiony, niech ci będzie, korkociąg schodów wwiercał się w cichą, przyczajoną pustkę, kręciło mi się w głowie od tego wkręcania, bandaże mroku owijały się wokół mnie mocno, szczelnie, brakowało mi powietrza. – Marto, nie idę dalej – powiedziałem śmiejąc się. Wcale, muszę przyznać, nie brałem tej wspinaczki na serio, nie wydawała mi się ważna, nie będę mógł wejść, no to zejdę, co za problem, doprawdy nie widziałem problemu, więc śmiejąc się powiedziałem, że nie idę dalej, nic nie odpowiedziałaś, wchodziłaś, ja jeszcze za tobą, oglądałem się trwożnie na boki i śmiałem się, wydaje mi się, że schody były bez poręczy, nie wiem, czy to możliwe, zważywszy, jak tam było ciemno, tak mi się jednak wydaje, tak pamiętam: zawieszone w pustce bez żadnego zabezpieczenia, prawie zupełnie ciemno, wchodziłem, wchodziłem, szedłem o dwa kroki za tobą nie wiedząc, co zrobić z oczami; rozbiegały się na wszystkie strony jak oszalałe, wystraszone światłem robaki cmentarne, pełzły po wilgotnych murach wieży, nie udawało mi się przywołać ich do porządku, skupić na tobie idącej przede raną, o dwa kroki wyżej. W pewnym momencie śmignęły ponad tobą w górę, zobaczyłem wilgotną ciemną jamę, schody, coraz węższe, ginęły w niej, mrok wionął na mnie mokrym ciemnym oddechem, wydech, wdech, wytrzymałem jeden wdech, następny mnie wciągnie, wciąga mnie, zachwiałem się, przystanąłem. – Nie, Marto, ja dalej nie idę – rzekłem zdecydowanie. – Naprawdę nie mogę, Marto. Ja za chwilę spadnę. Serio! Kręci mi się w głowie. Przystanęłaś, w ciemności nie widziałem wyraźnie twojej twarzy. – Chodź – powiedziałaś i wyciągnęłaś do mnie rękę. Pokiwałem przecząco głową; miałem dosyć. – Nie, Marto, jeśli chcesz iść dalej, to idź. Ja schodzę. Zaczekam na ciebie na dole. Co rzekłszy, zacząłem schodzić, zostałaś, zszedłem, musiałem być blady, bo portier widząc mnie znacząco pokiwał głową. – C’est dur, hein? – zagadnął uprzejmie. – Ciężko, co? 150 – Oh, oui! – odpowiedziałem z głębi serca. Wytoczyłem się z wieży, runąłem na ławkę niby mumia szczelnie okręcona bandażami mroku, przymknąłem oczy, pozwalając, aby słońce rozcinało bandaże, aby przenikało mnie życiodajne ciepło, a kiedy słońce dokonało swego dzieła, otrząsnąłem się z ciemności; spadła na ziemię i leżała u moich stóp – ciemna plama. Nie widziałem jej, patrzyłem w niebo, długo patrzyłem, aż wreszcie miałem w oczach tyle błękitu, że odważyłem się spojrzeć na wieżę; była tam, zwinięta w rulon, szarą kostką brukowana szosa mojego-twojego dzieciństwa, bezwiednie szukałem ciemnego śladu, a był u moich stóp, nie widziałem, nie patrzyłem pod nogi, patrzyłem na wieżę, a potem już tylko na drzwi wieży, z ciemności wysypały się zakonnice, wyleciały niby olbrzymie płaty sadzy z komina, ale wiatr, który wpadł do komina przez drzwiczki i wygarnął owe płaty, nie przywiał ciebie; wieża znowu była tylko szosą zwiniętą w rulon, postawioną na sztorc, patrzyłem, aż zaczęła się chwiać przed moimi oczami, myślałem, że runie, przez moment zresztą wydawało mi się, że runęła, rozwinęła się z rulonu, przebiegła obok mnie i pobiegła w dal ku wpisanym w horyzont lasom (gdzie te lasy, gdzie te pola); był to, jak sądzę, moment, w którym otworzyły się wreszcie drzwi i wyszłaś, ach tak, wtedy właśnie wyszłaś, nadchodziłaś ku mnie szosą, wstałem radosny, uśmiechnięty, zrobiłem krok ku tobie. – No, brawo! – zawołałem. – Odpoczywaj. Tu jest ciepło. Nie zatrzymałaś się przy ławce, przeszłaś bez słowa, twarz blada, jakby zakrzepła, zdziwiony ruszyłem za tobą, potknąłem się, spojrzałem pod nogi, u moich stóp ciemna plama. – Marto! Co się stało? Nie odpowiedziałaś, szłaś szybko, dogoniłem cię, zrównałem się z tobą, twoja twarz między nami jak topór wbity w powietrze, ostrze dygotało, jakby udzieliła mu się wściekłość ręki, która zadała cios. – Marto. Przystanęłaś raptownie, obróciłaś się ku mnie z takim impetem, że instynktownie uchyliłem się, skuliłem. – Jesteś mięczak i tchórz! – powiedziałaś dobitnie, topór ze świstem przeciął powietrze, rąbnął mnie między oczy. – Jak to, nie rozumiem – bąknąłem patrząc na ciebie poprzez krew zalewającą mi oczy. W twoich oczach zimna, zakrzepła pogarda, milczałaś. – O co ci chodzi? O to, że nie wszedłem na tę wieżę? Przecież wiesz, że mam lęk wysokości, kręciło mi się w głowie i... – Kręciło ci się w głowie od wina! Byłeś wstawiony. Zostawiłeś mnie – twoje wargi drgnęły – kiedy potrzebowałam pomocy! Zawsze mnie zostawiasz, kiedy potrzebuję pomocy! Nie można liczyć na ciebie! Jesteś mięczak, a ja nie znoszę mięczaków! Odwróciłaś się ode mnie, szłaś szybko, a powietrze rozedrgane od ciosów topora tańczyło wokół ciebie, a może to po prostu świat kołował mi w oczach, zalewała mnie nagła krew, och tak, zalewała mnie nagła krew, ale jeszcze się opanowałem; chciałem zrozumieć. Zastąpiłem ci drogę. – Zaraz, zaraz, chwileczkę – powiedziałem głucho. – Jak to, zostawiłem ciebie, kiedy potrzebowałaś pomocy? Ty potrzebowałaś pomocy?! – Wiesz, że mam chore serce i nie mogę chodzić po schodach. Wyciągnęłam do ciebie rękę, żebyś mi pomógł, a ty zostawiłeś mnie, poszedłeś sobie i w dodatku jeszcze się śmiałeś! Podczas kiedy ja potrzebowałam pomocy. – Jak to... – bąknąłem po raz trzeci, zdumiony do tego stopnia, że puchnąca we mnie wściekłość pękła jak znienacka przekłuty balon, sflaczała. – Przecież – bąkałem ogłupiały – wyciągnęłaś do mnie rękę, żeby mnie pomóc. Mnie! Czy ty... zwariowałaś? Wzruszyłaś ramionami, to była cała twoja odpowiedź, wzruszyłaś ramionami, stałem przed tobą, ruszyłaś do przodu, usunąłem się z drogi, bo stałem naprzeciw ciebie, i też ruszyłem, o 151 pół kroku za tobą, szliśmy w zieleni, zieleń kłębiła się, nacierała, sunęła od dołu ku górze, byliśmy na górze, aleja, domy, szosa, zieleń wzywała, była ciepła, wiosenna, ale wiatr chłodny, choć też zielony, dobrze, że chłodny, bo ja kipiałem; biała gorąca kipiel podobna do tej, która szalała we mnie w La Escali, nie byłem w stanie myśleć, kipiałem, szosa, nawet biała, biała szosa, biała wściekłość, a na to zieleń, a na to zieleń, za szosą zielony ogród, tarasami spadający w dół i – puste miejsce, biała plama, luka w pamięci. Coś widzę. Widzę w zielonym ogrodzie starożytne ruiny: świątynia Diany. Widzę nas w tej świątyni, chodzimy, oglądamy, niewątpliwie chodziliśmy, oglądaliśmy, nie pamiętam jednak, co podczas tego oglądania, wspólnego bądź co bądź, działo się z moją wściekłością; nie pamiętam, żebym był wściekły, widzę szare kamienie wśród zieleni, nie widzę białej kipieli, nie czuję jej, a przecież ledwo wyszliśmy z ruin, wściekłem się nieprzytomnie, czekaj, jak to było, zbliżam się do bardzo ważnego momentu i – biała plama, czekaj, widocznie podczas chodzenia po tych omszałych kamieniach nic nie mówiliśmy, a zwłaszcza ty, nic nie mówiłaś, a potem musiałaś coś powiedzieć, skoro się wściekłem, czekaj, widzę nas, stoimy na kamiennym placyku nie opodal fontanny (czy tam rzeczywiście była fontanna?), a ty mówisz, co ty mogłaś powiedzieć, nie pamiętam, pamiętam, co odpowiedziałem: – zaczekaj tu na mnie, wejdę na tę cholerną wieżę i zaraz przyjdę – tak odpowiedziałem, więc ty chyba znowu musiałaś nazwać mnie tchórzem i mięczakiem, nie słyszę tego, może nic nie powiedziałaś; mógłbym bez trudu zmyślić ten krótki dialog, sądzę jednak, że lepiej zostawić białą plamę w kilka czarnych łatek, owszem, jest kilka czarnych łatek, bo pamiętam, co odpowiedziałem, biała plama w kilka czarnych łatek wiruje mi przed oczami, plama to czy kot biały w kilka czarnych łatek, niech będzie plama, czarne łatki są groźne, czarne łatki pełzną po bieli, rozlewają się, łączą, za chwilę plama stanie się czarna, a ja uciekam, widzisz, jak ja uciekam. – Wejdę na tę cholerną wieżę, zaczekaj na mnie – powiedziałem, tak, musiałaś znowu nazwać mnie tchórzem, ale to nie jest pewne, mam uczucie, że nie powiedziałaś nic, że milczałaś zacięta, nieruchoma, kiedy staliśmy na kamiennym placyku nie opodal fontanny, pamiętam, że zostawiłem cię na kamiennej ławce, pamiętam, że zostawiłem ci swoją zamszową bluzę, bo w swojej lekkiej niebieskiej sukience bardzo zmarzłaś (w jakim momencie dałem ci tę bluzę?), pamiętam, że pomknąłem tarasami ku górze jak wystrzelony, byłem wystrzelony, śmigałem przez zielone tarasy jak pocisk, ślepy i głuchy na wszystko, co nie jest celem, do którego zmierza. Wejdę na tę cholerną wieżę. Tylko ta jedna myśl, nic więcej, zielony ogień buszował wokół mnie, przedzierałem się cały w zielonych płomieniach, gubiłem drogę i odnajdywałem, w górze była szosa, szedłem ku szosie, byle do szosy, dalej trafię, trafiłem, celnie mnie wystrzelono, prosto w wieżę. Dotarłem do wieży zasapany, nie myślałem o tym, że jestem zasapany, a jeszcze przede mną wspinaczka, nie przejmowałem się tym, że nie mam grosza przy duszy, a za wspinaczkę się płaci, pchnąłem drzwi, wszedłem, portier podniósł głowę znad gazety, nie troszczyłem się o to, czy mnie poznał, czy nie, założyłem, że poznał, uśmiechnąłem się szeroko, nie zatrzymałem się: – Nie dałem rady wtedy, pan wie. Ale chcę spróbować jeszcze raz – rzuciłem w przejściu, przeszedłem, nawet nie wiem, jaką on miał minę, w każdym razie nie zażądał, abym kupił drugi bilet, nie zatrzymał mnie; pędziłem w ciemności ku schodom, pusto było, nikogusieńko, ani jednej zakonnicy na okrasę, tylko ciemność głęboka, wilgotna, tylko schody wkręcone w tę ciemność i tylko ja, sam jeden na pożarcie, sam jeden w tę wilgotną ciemną paszczę, w której smok mojego lęku. A ja z gołymi rękami, jeżeli nie liczyć wbitego między moje oczy topora. Być może, kto wie, groźna to broń, taki topór wbity z wściekłą siłą między oczy, bo piąłem się ku górze krok za krokiem, schodek po schodku, a smok uchodził, robił uniki i chyba nieźle się zasapał, bo szedłem szybko, albo, albo czekaj, nie topór może, może zląkł się łomotu 152 mojego serca, zresztą wszystko jedno czego; pewne jest, że ktoś podczas mojego wchodzenia solidnie się bał, jeżeli ja, to nie pamiętam tego, pamiętam tylko, że wchodziłem szybko, rozgarniając sobą ciemność dotykalną, miękką, trzepotała wokół mnie jak ćma wokół światła, przedzierałem się poprzez tysiące ciem, byłem światłem, do którego leciały, byłem światłem i przedzierałem się ku światłu; coś teraz przyszło mi do głowy: że ta moja obłąkana wędrówka wzwyż, to moje przedzieranie się poprzez stawiającą bierny opór ciemność było niby przedzieranie się dziecka, tak to teraz zobaczyłem, płód przedzierający się ku życiu poprzez oszalałą ciemność, a potem wielki krzyk światła; światło runęło na mnie, gdy znalazłem się na szczycie, a ja runąłem na żelazną balustradę, osunąłem się po niej niby znokautowany bokser po sznurach ringu, ale nie, nie upadłem; zatrzymałem się w osuwaniu, zanim odliczono dziesięć, podciągnąłem się, jeszcze wzwyż, jeszcze pół metra wzwyż, podciągnąłem się i stałem oparty o żelazną balustradę, stałem głuchy, ślepy, słaby, światło łomotało w moich skroniach, światło rozrywało mi czaszkę, eksplodowało w moich piersiach; stałem zamroczony światłem, a kiedy ustała kanonada i opadły ostatnie race, przejrzałem na oczy i zobaczyłem miasto w dole, zielone, rozległe. Stałem, mocno zaciskając ręce na żelaznej balustradzie, mały balkonik kołysał się i płynął, trzymałem się mocno, patrzyłem na miasto hen tam w dole i patrząc na to miasto hen tam w dole przysiągłem sobie, o tak, złożyłem przysięgę, że od tej chwili będę wchodził na wszystkie wieże, słupy, iglice, skały, szczyty, które się na tej czy innej drodze zdarzą, taką złożyłem przysięgę, a może inną, zresztą, chyba taką, skoro potem wjechałem na l’Aiguilledu Midi (3842 m) i nawet przeszedłem przez mostek; wiem na pewno, że na szczycie wieży składałem przysięgę, i wiem, mogę to stwierdzić z jeszcze większą pewnością, że patrząc starałem się zapamiętać szczegóły, zwłaszcza dużą, wysadzaną drzewami aleję i coś tam jeszcze na prawo czy na lewo od alei, niedługo stałem tam na szczycie, wiał zimny, ostry wiatr, obeschłem z potu i krwi, ponownie dałem nura w ciemność, zbiegłem, ciągle ani żywej duszy, dopiero portier na samym dole; chyba nawet zdołałem się uśmiechnąć do niego przechodząc, możliwe, że się uśmiechnąłem, i możliwe, że on też się uśmiechnął, wyszedłem na świat, znalazłem szosę i za szosą zielony ogród spadający tarasami ku kamiennemu placykowi z fontanną (dlaczego plącze mi się ta fontanna, której zapewne nie było?), siedziałaś na kamiennej ławce, jak cię zostawiłem, skulona, nieruchoma, stanąłem przed tobą. – Na wprost jest duża, wysadzana drzewami aleja, po prawej stronie coś tam, po lewej stronie coś tam – wyrecytowałem szybko, jakby bojąc się, że zapomnę, spojrzałaś na mnie białymi niewidzącymi oczami, wstałaś. – Gdzie jest ta ulica, na której zostawiliśmy samochód? – spytałaś białymi wargami. – Nie wiem. – Ja też nie wiem. Stałaś zamieniona w biały słup, w lodowaty biały słup, wyglądało na to, że będziesz tak stała do końca świata, zlodowaciała, obojętna, miałem uczucie, że mógłbym cię pchnąć i upadłabyś bezwolnie, że mógłbym cię wziąć pod pachę jak manekin i nieść, udzielała mi się ta nieruchomość, ta niemożność, więc odwróciłem od ciebie wzrok, rozejrzałem się, zobaczyłem ludzi przy fontannie (?), niewątpliwie żywych ludzi, podszedłem, zapytałem o drogę, wróciłem. – Tędy – powiedziałem wskazując kierunek, ruszyłaś bez słowa; szedłem obok ciebie i czułem się jak pies prowadzący ślepca, nie, skąd, pies by tego nie wytrzymał, myślę, że nawet najlepiej wytresowany podkuliłby ogon i uciekł gdzie pieprz rośnie, wiał bowiem od ciebie złowrogi, lodowaty powiew śmierci; wyglądałaś tak, jakbym ciebie zabił, a przecież topór między moimi oczami. – Co ja ci, na miłość boską, zrobiłem? – spytałem cicho, nagle bardzo zmęczony. – Nic – odpowiedziałaś w przestrzeń białymi wargami, nawet nie obróciłaś ku mnie męczeńskiej twarzy, szłaś jak automat, jakby nie wiedząc, że idziesz, gdzie idziesz, jakby ci było 153 absolutnie wszystko jedno; martwa, a żywy wyrzut, za co, mój Boże, rozpacz skoczyła mi do gardła, uczepiła się jak zajadły szczur, ale gorsze było zniechęcenie; nie gryzło, nie szarpało, malowało świat i mnie na szaro, szedłem obok ciebie przez szary świat, zrobiony na szaro, a tyle zieleni wokół, ty pewnie też nie widziałaś zieleni, nie wiem, jaki kolor miał twój świat, chyba czarny, doszliśmy do samochodu, spojrzałaś przeze mnie białymi oczami. – Dokąd teraz chcesz jechać? – spytałaś białym głosem, spytałaś w taki sposób, jakby to była wyłącznie moja sprawa, dokąd mamy jechać. – Najkrótszą drogą wracamy do Szwajcarii – odpowiedziałem; wszystko się skończyło, tak to czułem, po raz pierwszy tak czułem, chciałem najkrótszą drogą wrócić do Szwajcarii, a potem... nie wiem, może wsiąść w samolot, a może położyć się na szosie nie opodal naszego domu o nazwie „Świt”, w tym miejscu o złej widoczności, w którym trzeba ją było przecinać, gdy się szło do szpitala, nie wiem, nie myślałem. – Najkrótszą drogą wracamy do Szwajcarii – powiedziałem, a wtedy ty niespodzianie ożyłaś; twoje martwe białe oczy błysnęły wściekle, jednym szarpnięciem otworzyłaś torebkę, wyszarpnęłaś z niej kluczyki, rzuciłaś mi je pod nogi. – Masz! Jedź sobie najkrótszą drogą do Szwajcarii! Ja pojadę tą trasą, którą wyznaczyliśmy! Doprawdy, nawet ja zrozumiałem, że nie było sensu przypominać ci w tej chwili o tym, co dobrze wiedziałaś, że nie potrafię prowadzić samochodu; miałaś obłąkane oczy, stałem, patrzyłem to na ciebie, to na leżące u moich stóp kluczyki – ten miażdżący dowód; rozpacz znowu skoczyła mi do gardła i tym razem mocno trzymała, nie zwalniała uchwytu; wiedziałem, dzieje się coś obłędnego, coś, co wykracza poza zwykłe ludzkie rozumienie, schyliłem się, podniosłem kluczyki. – Jedziemy do Avignonu – powiedziałem cicho, biały płomień w twoich oczach natychmiast zgasł, znowu były puste, martwe, wzięłaś kluczyki, otworzyłaś drzwiczki po swojej stronie, po mojej stronie, wsiedliśmy, pojechaliśmy, jechaliśmy w milczeniu, skulony na swoim; siedzeniu byłem niby rozbitek płynący w maleńkiej łódce przez niezmierzony ocean, brakowało mi wody, żywności, mogłem sobie krzyczeć SOS w puste niebo, mogłem sobie krzyczeć do woli, milczałem, nie patrzyłem na ciebie, bałem się twojej martwej twarzy, twoich pustych oczu, kluczyki w stacyjce kołysały się lekko, za oknem przelatywały ulice, pola, nie interesowały mnie te przelatujące za oknem krajobrazy, ale musiałem pilnować drogi, nie wiem, czy musiałem, chyba po prostu postanowiłem, że będę się zachowywał jak gdyby nigdy nic, normalnie, więc pilnowałem jak zwykle drogowskazów, tablic kierunkowych, na jednej takiej tablicy, a było to akurat w momencie, kiedy wjeżdżaliśmy na skrzyżowanie, zobaczyłem znajomą nazwę: – O, tutaj można by skręcić na Orange – powiedziałem, odruchowo powiedziałem, wyrwało mi się; byłem kiedyś w Orange, planowaliśmy, że tam wpadniemy, abyś i ty była, ale kiedy zobaczyłem nazwę tego miasta na tablicy, wcale nie myślałem o tym, że powinniśmy skręcić i jechać do Orange, powiedziałem tylko to, co powiedziałem, że tutaj można by skręcić do Orange, i to wystarczyło; wściekłość znowu zapaliła twoją twarz, dodałaś gazu, śmignęłaś wyprzedzając kilka aut, a potem zwolniłaś, zjechałaś na pobocze. – Umówiliśmy się, że jedziemy do Avignonu! Ale ty co pięć minut zmieniasz plany! I w dodatku każesz mi skręcać w ostatniej chwili, kiedy już przejechałam skrzyżowanie! Milczałem. Chciałem, owszem, chciałem coś powiedzieć, może to, że nie miałem najmniejszego zamiaru jechać do Orange, a może co innego, ale milczałem, patrzyłem, gdzie ja patrzyłem, chyba przed siebie albo na kołyszące się lekko w stacyjce kluczyki, kołysały się lekko, a najbardziej kołysał się breloczek: wyrzeźbiona w drzewie główka; maski, główki z drzewa były twoją pasją, pewien mężczyzna rzeźbił je specjalnie dla ciebie, wyrzeźbił ich setki, białe, brązowe, czarne, dużo czarnych, wieszałaś je całymi rzędami na ścianach swego pokoju, nosiłaś naszyjniki z główek, pierścionki z główkami, patrzyłem, tak, chyba patrzyłem 154 na główkę, co u kluczyków, a ty patrzyłaś na mnie, wczepiłaś się w moją twarz zimnym, wrogim spojrzeniem, czułem pazury zagłębione w mojej twarzy, ogarniał mnie paraliż, tyle jadu paraliżującego do krwi. – No? – rzuciłaś ostro. – Więc dokąd chcesz jechać? Zdecyduj się! Patrzyłem na kołyszącą się lekko u kołyszących się lekko kluczyków wyrzeźbioną z drzewa główkę, była to maleńka głowa; sucha, ascetyczna twarz mędrca, patrzyłem, ale jestem przekonany, że wtedy patrząc nie widziałem tej główki, teraz ją widzę, widzę, jak kołysze się lekko, ledwo dostrzegalnie, i widzę coś jeszcze: twój biały naszyjnik z białych masek, białe wąskie twarze, długie, nasuwające myśl o zębach jakiegoś drapieżnego zwierzęcia: bałem się tego naszyjnika; miałaś go na sobie owego zamierzchłego niedawnego dnia, gdy wybrałaś się ze mną na spacer do Łazienek, chodziliśmy białymi alejami, a ty powiedziałaś: – może ja się teraz żegnam z Polską? – Chodziliśmy białymi alejami, a potem poszliśmy do „Trou Madame” na herbatę, zdjęłaś futro i zobaczyłem ten naszyjnik z białych masek. No popatrz, przypomniał mi się ten naszyjnik i tak bardzo odbiegam: wiem, że to nic nowego, ale nie miałem zamiaru, chciałem zwyczajnie, po kolei, zwykłe sprawy, zdania: byliśmy tu, ty powiedziałaś, ja powiedziałem, byliśmy tam, jesteśmy tam, ty mówisz, ja odpowiadam, a tu masz, zawracam, i to gdzie, aż do Polski, choć jesteśmy już pod Avignonem, niedaleko skrzyżowania, na którym tablica z napisem Orange. Wiesz, zdenerwowałem się, rzuciłem pióro, wyszedłem, poszedłem na spacer do Łazienek, połowa lutego i prawie rocznica (druga) tamtego spaceru; dwudziestego szóstego lutego minie dwa lata od czasu, jak wyjechałaś z jedną walizką i misiem w neseserku, między słownikami, och, czekaj, rocznica, dziś trzynasty, tak, rocznica (trzecia) twego wypadku, równo trzy lata temu przejechałaś kota, co ja mówię, niebieski autokar przejechał ciebie siedzącą w swym ukochanym R 10, z ukochanym mężczyzną u boku; przejechana na drodze z pierwszeństwem przejazdu, liczysz swoje życie od tamtej chwili, masz więc oto trzy lata, dziecko, dziecko, uwaga, dziecko na drodze; nie, naturalnie tablicy z takim ostrzeżeniem nie ma w Łazienkach, szedłem bia... no nie, aleje nie są białe, niedawno było trochę śniegu, popadał, błysnął bielą i znikł, więc śniegu nie było, ale twój naszyjnik z białych masek błyskał przed moimi oczami, kiedy szedłem grzęznąc po kostki w błocie, i błyskała twoja twarz, taka piękna na tle złotawych zasłon; szedłem, z trudem wyciągając nogi z błota, przed oczami mi błyskało, świetnie – myślałem – pospaceruję (mniejsza o błoto), a potem wrócę i napiszę, co odpowiedziałem, kiedy powiedziałaś: – No więc dokąd chcesz jechać? Zdecyduj się! – Miałem taki zamiar, przysięgam; nie musiałem wchodzić do „Trou Madame”, żeby sobie przypomnieć, widziałem; zdjęłaś futro, na twojej szyi naszyjnik z białych masek, usiedliśmy przy oknie, ja na wprost, ty z lewej strony, złotawe zasłony tworzyły znakomite tło dla twojej głowy Nefretete, o tak, wtedy miałaś głowę Nefretete, zresztą wszystko jedno, Nefretete czy Antygona, byłaś piękna na tle złotawych zasłon, miałaś wyjechać za dwa dni, miałem zostać; nic się jeszcze, nawet wtedy, nie mówiło o tym, że przyjadę, wyjeżdżałaś, zostawałem, siedzieliśmy przy wielkim balkonowym oknie w „Trou Madame”, za oknem biały park, patrzyłaś na mnie, jakbym był tą jedną kroplą wody na ziemi, która mogła uratować cię od śmierci z pragnienia, twoje oczy, wielkie, szare, piły moją twarz. – Marto, ja ciebie nigdy nie zapomnę – szepnąłem – wierzysz mi? – Moim głównym atutem jest to, że wyjeżdżam – powiedziałaś nie odrywając oczu od mojej twarzy. – Marto! – krzyknąłem, zresztą chyba nie krzyknąłem, powiedziałem krzyczącym szeptem: byłem wstrząśnięty, gorycz twojego głosu, ciemna plama w szarości twoich oczu. – Znam ludzi – stwierdziłaś staro; nie mogłem znieść goryczy w twoim głosie, tego czegoś bezgranicznie starego w nim, nie mogłem znieść ciemnej plamy w szarości twoich oczu, opuściłem wzrok i zobaczyłem naszyjnik; białe ślepe twarze leżały rządkiem wokół twojej szyi, a każda inna; nie mogłem znieść tych masek, coś trupiego, spojrzałem na twoje ręce, na twoje 155 piękne białe ręce, delikatne, a dziwnie zaborcze zarazem, białe ręce, białe maski, białe palce rozpaczy zaciskające się na moim gardle, trzy rozczapierzone białe ręce prosto w moją twarz; Marto, czy nie czujesz, że biel staje się groźna, już i biel, może to od niej chciałem uciec, nie wnikam, dobrze, będę grzeczny, wracam na szosę (zgiń, przepadnij, maro tego słowa), na szosę – podkreślam to z całym naciskiem – która prowadzi do Avignonu, przy której poboczu stoimy. – No? Dokąd chcesz jechać? Zdecyduj się! – rzuciłaś ostro, a ja westchnąłem, a w każdym razie powinienem był westchnąć; tak jest bardziej powieściowe, a jest coraz bardziej powieściowe, więc westchnąłem, obróciłem się ku tobie, byłaś niewątpliwie wściekła, biała z wściekłości, ale taka mizerna, taka blada. – Marto – przemówiłem jak do dziecka – przecież nie chodzi o to, gdzie ja chcę jechać, tylko gdzie my chcemy jechać. To nie jest moja podróż. Jesteśmy przecież razem. A ty... – urwałem, nagle absolutnie pewny, że szkoda słów, że mogę mówić do obrazu, nie byłaś obrazem, niewątpliwie nie byłaś obrazem, twoja twarz zmieniła wyraz, nie, nie tak, spoza twojej twarzy wyjrzała inna twarz, nie znałem jej, była mi całkowicie obca; siedziałem przytłoczony, przejęty, obca kobieta patrzyła na mnie, czułem się nieswojo, jakby w nie swojej skórze pod tym spojrzeniem, w którym coś mściwego, coś przewrotnego, niepojęte wyzwanie. – Co ja? – powiedziała ta kobieta krzywiąc wargi w czymś, co miało być uśmiechem, a było jedynie jego żałosną karykaturą. – No? Dokończ! Powiedz, jaka to ja jestem okropna, egoistka, bez serca itd., itp. No? Wymień całą listę, mogę ci podpowiedzieć, gdybyś czegoś zapomniał, znam ją na pamięć! Nigdy, nigdy się nie przyzwyczaiłem. A jeszcze wtedy, na samym bądź co bądź początku d n i a , w pierwszej chwili po prostu głupiałem i najpierw odruch, naturalna reakcja: chciałem mówić, wyjaśniać, pytać, co mam wymieniać, o jaką listę chodzi, znamy się tak niedawno, ja jeszcze żadnej listy, ja mógłbym, owszem, listę, ale dobrego, to druga nasza scena, jeszcze nie powód, żeby... Ogłupiały patrzyłem na ciebie, ale nawet to moje doskonale widoczne osłupienie, moje zdumienie nie docierało do ciebie, bo ty nie mnie widziałaś, nie do mnie mówiłaś, dlatego w twojej twarzy obce oczy, w twoich oczach ktoś obcy, kogo nie znałem, a kto na pewno nie był mną, kto mógłby wymienić tę listę, którą znasz na pamięć, ktoś inny, nie ja. Kiedy wreszcie po chwili ogłupienia przejrzałem – zaszumiało mi morze, białymi bryzgami rozbijające się o skały, był to szum ogłuszający, potężny, tym razem wstrząs był o wiele silniejszy; głowę miałem jasną, niezmąconą chorobą i osłabieniem, wszystko stawało się przeraźliwie jasne, twój obłędny wybuch pod wieżą, nigdy ciebie nie ma, kiedy potrzebuję pomocy, o Boże, nie do mnie, powiedz, jaka to ja jestem, egoistka, bez serca, nie do mnie, Boże mój, jasność oślepiająca, ogłuszająca, nie chciałem jej, ze wszystkich sił przywoływałem mrok i ciemność, byłem skałą atakowaną przez morze, białe bryzgi strzelały wokół mnie jak race, byłem skałą, nie mogłem się ruszyć, nie mogłem dać nura w skłębione odmęty, zaryć głową w miłosierny piasek na dnie, upiorny taniec białych bryzgów, białych rąk, białych masek; ciemność zaczęła się od bieli, już to wiem, już do tego doszedłem, czas kończyć, nigdzie schronienia, upiorna, zdradziecka biel, mroźna biel, czerń i biel nieubłaganie zbliżają się do siebie ponad moją głową, za chwilę... No dobrze... Wykorzystam tę chwilę, stać mnie na to. Dobrze, zgoda, dowiozę cię do Avignonu, wiem, że masz ochotę pojechać do Avignonu. Dobrze, jeszcze mam trochę powietrza, więc pojedziemy, a potem... upiorny taniec białych bryzgów, białych rąk, białych masek, wirowały wokół mnie w zimnym białym świetle, a ja gasłem, a ja szarzałem, nie wiem, co ty w tym czasie robiłaś, pewnie patrzyłaś na mnie tymi oczami, w których coś przewrotnego, coś mściwego, niepojęte wyzwanie, czekałaś na odpowiedź, na to wyliczanie twoich wad i przewinień, milczałem. 156 – No więc dokąd chcesz jechać? – Wszystko mi jedno – powiedziałem. – Mnie też wszystko jedno – powiedziałaś, i wtedy, ach tak, wtedy odwróciłaś się ode mnie, to znaczy, przedtem na pewno patrzyłaś na mnie, odwróciłaś się ode mnie, skrzyżowałaś ręce na piersiach, bo ja wiem, czy skrzyżowałaś, znowu wtręt powieściowy, może skrzyżowałaś, a może leżały nieruchomo na kolanach, siedziałaś patrząc przed siebie, w takiej w każdym razie pozie, jakbyś zamierzała siedzieć do końca świata, i ja w podobny sposób siedziałem, siedzieliśmy w stojącym na poboczu szosy samochodzie, coś tam musiało być oprócz szosy, jakieś pola, domy po obu jej stronach, coś było, nie pamiętam, auta przelatywały obok nas, przelatywały, świat pędził, gnał, a my unieruchomieni, spętani, zamknięci, ktoś ma klucze, kto ma klucze, ani jednego białego fartucha na horyzoncie, na horyzoncie – horyzont, szarzejące niebo, półkolista panoramiczna ściana, złudzenie głębi; gdyby nadmuchać mocniej ten balon, może byśmy się wyrwali, może byśmy ulecieli, siedzieliśmy, auta przelatywały z tym charakterystycznym poświstem, którego nie znoszę, zrazu go nie słyszałem, aż przedarł się poprzez huczące wokół mnie morze, otrząsnąłem się z pian, westchnąłem, no nie, co ja z tymi westchnieniami, wzdycham i wzdycham, nie sądzę, abym westchnął, otrząsnąłem się jednak, ocknąłem się, spojrzałem na ciebie, czekaj, jednak miałaś ręce skrzyżowane na piersiach, nie wymyśliłem tego, zmierzchało, mrok zmiękczał rysy, pogłębiał wrażenie nierealności, absurdu: dlaczego siedzisz w ten sposób, osobna, obojętna, przecież to absurd, bzdura, czysty absurd, czysta bzdura, chciałem pochylić się ku tobie, objąć cię, przytulić cię do siebie, może nawet zrobiłem jakiś ruch, a może tylko chciałem zrobić, w każdym razie patrzyłem na ciebie, patrzyłem uparcie, ale ty nie odwróciłaś ku mnie głowy, nie poruszyłaś się, nie drgnęły nawet skłonne do drgań pełne, miękkie wargi, nieruchoma, osobna, roztapiałaś się w mroku, między tobą a mną ściana zimnej, dotykalnej wrogości, parowała z ciebie ta wrogość, gęstniała i mrok gęstniał, za chwilę będzie ciemno. – Jedziemy do Avignonu – powiedziałem i natychmiast ruszyłaś, szosa wessała nas, niosła nas ta rzeka pędząca ku tysiącom przeznaczeń, panowałaś nad kierownicą, robiłaś wszystko, co trzeba, zmieniałaś biegi, wyrzucałaś kierunkowskaz itd., itp., ale ta rzeka niosła nas – bezwolnych, obojętnych wobec celu, do którego zmierzamy, a samochód, mój ukochany biały samochód, choć kierowany twymi pewnymi, spokojnymi dłońmi, był tylko blaszanym pudełkiem rzuconym (przez kogo?) w tę rzekę, tak samo bez życia, bez celu jak my, prowadziłaś, siedziałem obok, po brzegi wypełniony szarością, nie było ratunku dla moich oczu wpartych w szarość za szybą, myślałem, że nie było ratunku, a potem przez chwilę myślałem, że był, bo oto z szarości na horyzoncie wyłonił się obraz; ja go dokładnie nie pamiętam, ale to było mocne uderzenie, tak mocne, że nawet ty ożyłaś, ocknęłaś się, wyraźnie poczułem, jak przebiegł między nami jednoczący prąd; jeszcze przed chwilą osobni, rozdzieleni, patrzyliśmy razem, niewątpliwie razem patrzyliśmy na wpisany w horyzont ciemny, wspaniały masyw, nie, nie górski, to nie góry były przed nami, to Avignon. O tak, Avignon spodobał się nam od pierwszego wejrzenia, ale zły czar jeszcze był silniejszy, nie od razu to wiedziałem, chciałem odetchnąć (nie, nie westchnąć, odetchnąć) i spojrzeć na ciebie, ledwo jednak ta potrzeba zrodziła się we mnie – inna w tobie przecięła prąd jednoczący; zimny, wrogi powiew runął w szczelinę, rozszerzył ją w przepaść i – w tym momencie mógłbym znowu westchnąć. Marto, ja cię przepraszam, ja wiem, że coraz bardziej się wygłupiam, ale braknie mi już tchu; nie można w nieskończoność przedłużać życiodajnego działania ostatniego haustu powietrza, czarno-biała pętla zaciska się na mojej szyi, a tak mi za chwilę ciężko będzie w Avignonie, już dojeżdżasz, dojeżdżamy, most na rzece, przejechałaś, jechałaś jakiś czas prosto, a potem skręciłaś w pierwszą lepszą ulicę, na prawo bodaj, znalazłaś miejsce przy trotuarze, stanęłaś, gwarna wieczorna ulica, dużo światła, pętle neonów, jeden tuż obok nas oznajmiał, że tu hotel. 157 – Idź, zapytaj o ceny – powiedziałaś tonem parweniuszki zwracającej się do swego (pierwszego w życiu) lokaja. Poszedłem, hotel był za drogi; jechaliśmy na ostatnich pieniądzach, przyszedłem i powiedziałem ci, że za drogi. – Idź, poszukaj czegoś tańszego. Będę tu stała. Co tak patrzysz, trudno, żebym podjeżdżała do wszystkich hoteli. Nie wiem, jak patrzyłem na ciebie. Wiem, jak ty patrzyłaś na mnie, patrzyłaś złymi, zamrożonymi oczami; jasne, że muszę znaleźć tani hotel, jasne, że nie możesz podjeżdżać do wszystkich, co na drodze, jasne, że nie ma gdzie stanąć, to wszystko było jasne, normalne, to wszystko byłoby jasne, normalne, gdyby nie ton twego głosu, gdyby nie te oczy, w których zamrożone zło, zła, radosna mściwość; nie, nie wiem, jak na ciebie patrzyłem, krótko patrzyłem, nic nie powiedziałem, co było mówić, rozejrzałem się, żeby zapamiętać miejsce, i poszedłem w dół krętej, rwącej ulicy, ruchliwy, hałaśliwy potok niósł mnie w dół, mętna była woda w tym potoku, raz po raz mijały mnie typy jakby wyplute z portowej spelunki, a także grupy rozkrzyczanych pijanych wyrostków, szedłem obojętny, depcząc mętne, żółte światła latarń, pełgające po czarnym chodniku, neony rzucały ku mnie migające kolorowe pętle, hotel, hotel, hotel, było sporo hoteli, a raczej małych obskurnych hotelików na tej obskurnej długachnej ulicy, wchodziłem, ciepło, ciepło, gorąco, tanio, coraz taniej, zaklepałem i zawróciłem, wracałem do ciebie i dopiero wracając zdałem sobie sprawę z tego, jak długa i jak kręta jest ta ulica, szedłem i szedłem sam na świecie, aż wreszcie doszedłem. – Jest coś na tej ulicy – powiedziałem. – Myślę, że odpowiednie. Dwadzieścia trzy franki i prysznic z ciepłą wodą. – A jest gdzie zaparkować? – Nie zwróciłem uwagi. To ta ulica. Wszędzie stoją auta, więc i nasze gdzieś stanie. Zapomniałem, no tak, zapomniałem spojrzeć, jeszcze ciągle nie miałem nawyków zmotoryzowanego; patrzyłaś z zimną, okrutną radością, nic nie mówiłaś, tylko patrzyłaś z zimną, okrutną radością, kpiący uśmieszek migotał w kącikach twoich warg, wolałem migotanie neonów, mniej upiorne, bez słowa zamknąłem drzwiczki, poszedłem, pozwoliłem, aby mnie niosła rwąca mętna woda, ciężko iść w takiej wodzie, choć niesie, w jedną stronę jeszcze nieźle się trzymałem na nogach, w drugą nogi zmęczone były walką, bo pod prąd i pod górę, tym razem wróciwszy, już nie stanąłem w drzwiczkach. – Są wolne miejsca przy samym hotelu, ale to parking na półtoragodzinne zegary – powiedziałem siadając. – Można parkować poza tym wzdłuż całej ulicy, ale wszystko zapchane. – To co zrobimy? – Nie wiem. Ulica długa, może coś zwolni się tymczasem, a może znajdziemy coś w pobliżu. Jedź. Wiedziałaś, podobnie jak ja to wiedziałem, że już się nie ruszę, usiadłem i będę siedział, było późno, oboje byliśmy zmęczeni, zabiłaś mnie wzrokiem, a potem ruszyłaś, zrobiłaś to z taką wściekłością, że samochód podskoczył, szarpnął niby znarowiony koń; wcale bym zresztą się nie zdziwił, gdyby się znarowił, on mnie lubił, ten samochód, ktoś jednak musiał zachować zimną krew, zatem opanował się szybko i wiózł nas wolno krętą, rwącą ulicą, samochody mrowiły się na jezdni i mrowiły się przy krawężnikach. – Nie ma miejsca – stwierdziłaś, choć sam to doskonale widziałem. – Jedź dalej, może w sąsiedniej ulicy. – Zabiłaś mnie wzrokiem, dodałaś gazu, samochód szarpnął, podskoczył, wyrównał, ulica wpadła do przestronnej jasnej alei, pod platanami szumiał wesoły, kolorowy tłum, samochody mrowiły się na jezdni, samochody mrowiły się przy krawężnikach, jechałaś, nie patrzyłem na ciebie, desperacko wypatrywałem wolnego miejsca, aleja niosła nas coraz dalej i dalej od hotelu, wreszcie wypatrzyłaś placyk, na placyku uliczne kafejki, w głębi prefektura policji i tylko jeden samochód – policyjny, podjechałaś, stanęłaś, zgasiłaś motor, obróciłaś się ku mnie, więc i ja obróciłem się ku tobie, patrzyłaś na mnie w 158 milczeniu, w twoich wielkich białych oczach migały płomyki ostre jak noże, cięły moją twarz, cięły mnie całego, szarpały, aż byłem niby łachman, szmata, mniej niż łachman, mniej niż szmata, nic. – Należało zapytać właścicielkę hotelu, gdzie można zaparkować. Ale ty naturalnie nie pomyślałeś o tym – wycedziłaś omiatając mnie wrogim, naśmiewającym się spojrzeniem; przedtem też wyczuwałem, owszem, wyczuwałem, ale teraz fakt, że znęcasz się nade mną, że mnie z całą obłąkaną świadomością torturujesz, spadł na mnie ogłuszającym ciosem; już nie byłem w stanie analizować, zastanawiać się nad tym, kogo ty widzisz, nad kim się znęcasz, co przenosisz, co powtarzasz, nagle odczułem twoją wrogość najzupełniej osobiście, bezpośrednio; milczałem, patrzyłem na ciebie, ale nie spostrzegłaś tego, co się we mnie działo, myślałaś, że zabawa trwa, że można tak bez końca: – No?! Co zamierzasz zrobić? Zamierzasz tu siedzieć całą noc? – dołożyłaś. I wtedy eksplodowałem: – Wolałbym umrzeć niż siedzieć tu z moim wrogiem! – krzyknąłem, tak, krzyknąłem, zerwałem się z miejsca, wypadłem z samochodu trzasnąwszy drzwiczkami, aż zabrzęczały szyby. Był to mój pierwszy wybuch, nigdy jeszcze nie zareagowałem tak gwałtownie, nigdy nie podniosłem głosu, po raz pierwszy udało się jej – i n n e j w tobie – wyprowadzić mnie z równowagi i potem długo, długo, przez całe miesiące znowu jej się to nie udawało, choć sceny awiniońskie były niewinną przygrywką do tego, co wyprawiała później, im dalej w czas... Hej, stop, nie zamierzałem o tym pisać, ja się śpieszę, ja już kończę, ja już nie mam siły na odgałęzienia, szczęśliwie aleja, którą idę szybkim, wściekłym krokiem, biegnie prosto jak strzelił, tylko gdzie ona biegnie, niewątpliwie gdzieś biegnie, i gdzieś jest ten hotel, w którym zaklepałem pokój, gdzieś na prawo, ale gdzie, tyle ulic przejechaliśmy, no właśnie; pełno odgałęzień przy tej alei, ale ja prosto, tylko zaglądam, ciągle nie to, nie to, aleja musuje radośnie, a ja musuję wściekle, jestem zły, nieprawdopodobnie zły, taki zły, że nawet przez sekundę nie myślę o tym, że mogę się zgubić, nie trafić do hotelu ani do ciebie, że jestem sam w obcym mieście, bez grosza przy duszy, że niesie mnie obcy hałaśliwy tłum, nawet przez sekundę nie pomyślałem, ani sekundy lęku, a przecież tkwi we mnie ten lęk: taki byłem zły, że położył uszy po sobie, przywarował, szedłem, gdzie ta ulica, gdzie ten hotel, pamiętałem nazwę, szczęśliwie zapamiętałem i nazwę ulicy, i nazwę hotelu, pytałem, ludzie wzruszali ramionami albo robili mądre miny i myśleli długo z tak widocznym wysiłkiem, że brała mnie litość i dawałem im spokój, znajdę sam, skoro powiedziano: szukajcie, a znajdziecie; Pismo prawdę mówiło, szukałem i znalazłem, i dowiedziałem się tego, czego tylko tacy motoryzacyjni prowincjusze z Polski jak my wiedzieć nie mogli. – Do siódmej rano zegary parkingowe są wyłączone, stoi się za darmo całą noc – oznajmiłem wróciwszy, bo wróciłem, odnalazłem placyk, samochód i ciebie w samochodzie, wróciłem, wsiadłem, powiedziałem, co powiedziałem, a takim tonem, jakbym mówił w pustkę, jakbyś nie istniała, nie istniałaś; nawet nie wiem, jaką miałaś minę, nie patrzyłem, pojechaliśmy, jechaliśmy aleją pod platanami, dość długo jechaliśmy. – Teraz w prawo – powiedziałem. – Nie widzisz, że zakaz skrętu? – To skręć w następną w prawo – mówiłem głosem pustym, obojętnym, mówiłaś tonem wściekłym, syczącym, następna w prawo, nie było zakazu. – Teraz? – Teraz pierwsza w prawo. Podjechałaś do pierwszej w prawo. – Zakaz! – powiedziałaś triumfalnie. – Hotel jest o dwa kroki za rogiem. – Ale ja nie mogę tam dojechać! Jak mam teraz jechać? No, może mi powiesz?! – Nie wiem, spróbuj następną w prawo. 159 Przy następnej w prawo był zakaz skrętu i przy wszystkich następnych był zakaz skrętu i za każdym razem nieodmiennie, ale coraz bardziej agresywnie, coraz bardziej napastliwie pytałaś, gdzie masz jechać, odpowiadałem: – nie wiem – przypominanie, że znam Avignon równie dobrze jak ty, to znaczy wcale, nie miało sensu, nic nie miało sensu, hotel został gdzieś daleko w ciemności poza nami: nie wiem, jak długo jechaliśmy szeroką ciemną ulicą, długo, wreszcie na jakimś skrzyżowaniu można było skręcić w prawo, pozwolono nam, skręciłaś, znowu ulica szeroka, ciemna, pusta, obca, obca ulica gdzieś w Avignonie, gdzieś w Avignonie hotel, który zaklepałem na dzisiejszą noc, a noc, owszem, płynęła między domami zbierając światło z latarń, z nielicznych jasnych okien, dziwna ulica, czemu taka ciemna i pusta, widmowe szaroczarne domy niby wielkie głazy znaczyły brzeg, nawet ciekawie to wyglądało, wodziłem wokół pustymi, obojętnymi oczami, powoli zapominałem, dokąd jedziemy, czego szukamy. – Gdzie teraz? Drgnąłem, rozejrzałem się jak zbudzony ze snu, dokąd teraz, nie miałem pojęcia. – W prawo – powiedziałem z uporem gracza wytrwale, bez nadziei obstawiającego stale ten sam numer, skręciłaś w prawo, jechałaś, znajomo zamigotały neony, obudziłem się na dobre, pochyliłem się do przodu. – To jakby tu – szepnąłem niedowierzająco. – Tak, tu. Ten zielony neon tam nisko. „Hotel St. Jacques”. Tak, to było tu, numer wyszedł; był hotel i przy krawężnikach było pełno miejsc do parkowania, nawet nie musieliśmy stawać pod zegarem. – Pod zegarem byłoby bliżej hotelu – powiedziałaś z namysłem – ale wtedy musielibyśmy bardzo rano wstać. Więc może lepiej zatrzymamy się tu, choć to dalej. – Jasne – powiedziałem. Była to pierwsza normalna wymiana zdań od czasu, kiedy weszliśmy do mrocznego wnętrza wieży w Nîmes (weszliśmy razem i wyszliśmy osobno), mówiłaś normalnym głosem i ja mówiłem normalnym głosem i w ogóle zrobiło się całkiem normalnie; zachowywaliśmy się zwyczajnie, jak przy końcu każdego dnia podróży, otworzyłem bagażnik, wyjąłem walizkę, zebrałaś torby z podłogi, zamknęliśmy samochód i ciemną, krętą ulicą poszliśmy do hotelu, a szliśmy zwyczajnie, ot, jedno obok drugiego, a między nami było tylko zmęczenie; nieoczekiwanie bez hałasu runęła dzieląca nas ściana, szczątki plątały się jeszcze pod naszymi nogami, nie zwracałem uwagi, deptałem je po prostu, szedłem zadowolony, że ucichł huczący we mnie wiatr, że jest cisza, ta szczególna, obmywająca cisza, jaka nastaje po bitwie, nie zastanawiałem się nad tym, czy w tobie też jest taka cisza, nie chciało mi się zastanawiać, już hotel, właścicielka, formularze do wypełnienia, schody, pokój, a może raczej powinienem powiedzieć: łóżko, był to bowiem pokój niemal bez reszty wypełniony łóżkiem; ogromne, od ściany do ściany, tylko wąski pas swobody koło drzwi, tylko stół pod oknem, dwa krzesła, a między łóżkiem i stołem jeszcze jeden wąski pas umożliwiający dostęp do łazienki, łazienka długa, z oknem, prysznic, bidet, szafa w głębi, nawet stolik; tu w łazience, owszem, można było się poruszać, trochę przestrzeni, odkręciłem kurek. – Naprawdę ciepła woda! – powiedziałem. Wracał mi humor, podobał mi się ten pokój wypełniony łożem, obskurny, ale czysty, a nie tylko łoże stanowiło element rozśmieszający, jeszcze była tapeta krzykliwie wulgarna, w wielkie, nachalne kwiaty, na szczęście dosyć spokojna w kolorze, bo wyblakła; nie bolały od niej zęby, jak od tej, która doprowadzała Jana Wrońskiego do szaleństwa w Brukseli, no ale tamten brukselski hotel niewątpliwie był niegdyś burdelem; ten awinioński chyba nigdy nie był, a pokój, po prostu dość typowy pokój wynajmowany przygodnym parom na godziny; krzątałem się, rozglądałem wokół rozbawiony, a ty siedziałaś na krześle przy stole, weszłaś 160 do pokoju, postawiłaś na podłodze torbę z resztkami naszych wiktuałów, nie zdejmując mojej zamszowej bluzy usiadłaś na krześle i siedziałaś, podczas gdy ja krzątałem się po pokoju rozbawiony. – Zrobimy kolację? – spytałem mocując się z zamkiem błyskawicznym walizki. – Ja nie będę jadła – powiedziałaś, nie, nie wrogo, nie zimno, w twoim głosie, wysokim, chybotliwym, były łzy, podniosłem głowę znad walizki, popatrzyłem na ciebie, siedziałaś bokiem do mnie, w takiej pozie, jakbyś przysiadła na chwilę niepewna, czy cię za chwilę nie wypędzą, czy za chwilę nie będziesz musiała wyjść i tułać się – bezdomna – po ulicach, wyglądałaś jak obraz nędzy i rozpaczy, doprawdy serce się krajało; w spłowiałej zamszowej bluzie, tak bardzo niepasującej do krótkiej letniej sukieneczki, niebieskiej w białe kwiatuszki, wyglądałaś jak biedna dziewczynka z bajki Andersena, szczuplutka, skulona, skurczona, byłaś mała, malutka, maciupeńka, nieopisanie samotna, opuszczona przez Boga i ludzi, i przeze mnie, zrobiło mi się żal, och, Boże, jak bardzo zrobiło mi się żal; po co toto tak się męczy – pomyślałem – po co, od stóp do głów zalała mnie czułość i litość, współczucie, zwłaszcza współczucie; po prostu chlusnęło we mnie niepowstrzymaną falą i rozlało się po brzegi, przez brzegi, zostawiłem walizkę, wstałem, podszedłem do ciebie, ukląkłem przy tobie, ująłem twoje ręce, były bardzo zimne, drżały. – Marto – powiedziałem z głębi serca – skończmy już z tym, dobrze? Naprawdę już dosyć. Skończmy z tym, Marto. No? Tuliłem twoje ręce, były takie zimne, że moje zaczęły lodowacieć, nie ustąpiły jednak mroźnemu naporowi, kontratakowały ciepłem i ciepło było silniejsze; ciepło moich oczu też robiło swoje, twoja twarz tajała, już myślałem, że zupełnie odtaje, ale coś ją znowu zmroziło. – Powiedziałeś... że jestem twoim wrogiem – szepnęłaś, łzy w tym szepcie, z trudem powstrzymywane, rozedrgany podbródek, oszalały trzepot rzęs walczących zajadle. – Ależ, Marto, byłem wtedy zły, to się tak mówi w złości! Nie wiesz, jak to się mówi w złości? Człowiek bzdury gada. No? Ty coś powiedziałaś, ja coś powiedziałem, pocałuj mnie i zapomnijmy o tym. Gorąco to powiedziałem, gorąco patrzyłem, twoja twarz tajała w oczach, w oczach miałem twarz uśmiechającego się przez łzy dziecka, podarowałem dziecku słońce, wyciągało do niego ręce, ale nie chciało od razu skapitulować, jeszcze pamiętające swój strach w ciemności; ptak czułości sfrunął z twoich rzęs, przysiadł na moich wargach, szybko go jednak przywołałaś, jeszcze chciałaś się podręczyć, dziecko, dziecko, pocałuj mnie. – Nie pocałuję – rzekłaś tonem droczącego się dziecka. – Dlaczego? – Byłeś niegrzeczny. Oj, dziecko, dziecko; śliczną miałaś minkę, nieopisanie śliczną, nieopisanie dziecinną, ale w oczach nachylonych ku mnie już ciepła kobieca czułość, twoja czułość, to wolę, ale muszę jeszcze ukołysać dziecko, byłeś niegrzeczny. – To było dawno i nieprawda – rzuciłem lekko. – A zresztą pocałuj mnie, powiedzmy, w nos. Nos na pewno nie zawinił, więc po co go karać, czemu ma cierpieć za nie swoje grzechy? Uniosłem się ku, nachyliłaś się, musnęłaś wargami mój nos. – W porządku – powiedziałem wstając. – Robię kolację. Ile kromek chleba zjesz? Ale ty jeszcze chciałaś się podąsać; podobała się dziecku zabawa, mnie też się zresztą podobała: jako dziecko nie miałaś sobie równych, a ja, jak sądzę, nie mam sobie równych, jeżeli chodzi o zabawę z dziećmi, prawda, Marto? – Ile kromek? – Nie będę jadła. Umartwiam się – rzekłaś kapryśnie. – Aha. To na ile kromek się umartwiasz? Na dwie? – Nie wiem... 161 – To znaczy, że na dwie. Wyjąłem z torby grzałkę, szklanki, wypłukałem szklanki, nie ruszałaś się z miejsca. – Janku! – Tak? – Mnie jest okropnie zimno. Ty nie masz pojęcia, jak ja zmarzłam! – No to wskakuj do łóżka. – Kiedy chciałabym się najpierw umyć. – No to wskakuj pod prysznic. – Kiedy ja nie mogę się ruszyć. Jest mi tak zimno, że nie mogę się ruszyć. Boję się wstać. Pomogłem ci wstać, na chwilę przylgnęłaś do mnie, byłaś istotnie zimna, niemożliwie zziębnięta, pomogłem ci się rozebrać, pomogłem ci się umyć, stałaś pod strumieniem ciepłej wody i trzęsłaś się jak mimoza, nawet twoje zęby szczękały, kiedy mówiłaś. – Ty nie masz pojęcia, jak ja zmarzłam na tej kamiennej ławce w Nîmes, kiedy czekałam na ciebie. Po prostu skostniałam, wiesz? – Yhm – mruknąłem ścierając gęsią skórkę z twojej skóry. – Zupełnie nie rozumiem, po co ty polazłeś na tę wieżę. – Ja też nie rozumiem. No, już teraz cię wycieram i do łóżka. Włożyłaś koszulkę, wskoczyłaś pod kołdrę, jeszcze ciągle było ci zimno, więc wyjąłem z walizki swój ciepły biały sweter, włożyłaś ten sweter, ale twarz poróżowiała ci dopiero wtedy, kiedy wypiłaś herbatę; wypiłaś herbatę, zjadłaś dwie kromki chleba, siedząc na łóżku obok ciebie też wypiłem herbatę i zjadłem dwie kromki chleba, hiszpańskiego bodaj, tak, jeszcze hiszpańskiego, uśmiechaliśmy się do siebie jedząc, ptak czułości raz po raz wyfruwał z twoich oczu, muskał mi twarz, twoje oczy były ciche, uległe, nawet na sekundę nie odrywałaś ich od mojej twarzy, jadłaś na ślepo i patrzyłaś we mnie jak w objawienie, uciekałem wzrokiem, bo było mi głupio, głupio, ale dobrze, jeżeli może być dobrze z kulą wisielczego humoru zawieszoną u szyi, chciało mi się śmiać tym śmiechem pustym i głębokim, ogarniającym człowieka, który wie, że wszystko stracił, że już nic więcej nie ma do stracenia; musieliśmy ciekawie wyglądać w tym obskurnym pokoju, koczujący, wyrzuceni na brzeg łoża, co od jednej krzyczącej kwiatami ściany do drugiej, wyszarzały pled, ale za to kwiecista kołdra, też od ściany do ściany, wąskie zamazane okno na prószący żółtawym światłem niewidocznej latarni świat, żółta żarówka u szarego sufitu i my dwoje w świetle tej żarówki, rozbitkowie wyrzuceni na brzeg, na kolejny brzeg, chwila wytchnienia, nim porwie nas kolejna fala. – No to kolacja z głowy – powiedziałem, kiedy zjedliśmy, strząsnąłem okruchy, zabrałem szklanki, poszedłem do łazienki, aby je umyć pod kranem, a potem samemu umyć się pod prysznicem, zostałaś sama – dziecko na wielkim łożu zagubione. – Janku, mnie jest ciągle zimno! – Co mam zrobić? Mam ci podać jeszcze jeden sweter? – Nie rozgrzeję się, dopóki nie przyjdziesz. – Chwileczkę! Wezmę prysznic i już jestem. Wziąłem prysznic i już byłem, wskoczyłem do łoża z rozpędu, jak do basenu, poturlałem się ku tobie po kwiecistej kołdrze. – Rany boskie, co za landara. – W takim łożu jeszcze nie spaliśmy, prawda, Janku? – Nie spaliśmy – przytaknąłem. Wsunąłem się pod kołdrę, a ty z westchnieniem szczęśliwego dziecka wsunęłaś się w moje ramiona, przylgnęłaś do mnie szczelnie, ciasno. – Janku? – Tak? – Dobrze, że jesteś, wiesz? – Yhm. – Dobrze, że jesteś, jaki jesteś, wiesz? 162 Nie odpowiedziałem, co miałem powiedzieć, przytuliłem cię mocniej, mocno objąłem cię ramionami i tak trzymałem – mocno, rozgrzewałaś się w moich ramionach, nasiąkałaś ciepłem, myślałem, że zasypiasz, ale ty niespodzianie uniosłaś głowę, spojrzałaś na mnie i patrzyłaś przez chwilę szczęśliwymi, zachwyconymi oczami, potem pocałowałaś mnie krótkim, raptownym pocałunkiem i – raptownym ruchem ptaka, który chowa do dziupli wychylony na sekundę łebek, znowu ukryłaś się w moich ramionach. – Wiesz co, Janku, tutaj zmieściłyby się jeszcze wszystkie moje dzieci – powiedziałaś sennie, fala snu popłynęła od ciebie ku mnie, łoże zakołysało się jak kołyska, leżałem w łożu rozkołysanym jak kołyska, kołysała się, kołysała, twoja głowa na mojej piersi, ciężka, senna, coraz cięższa, coraz bardziej senna, na wielkim łożu rozkołysany ponad twoją głową patrzyłem w ciemność. Mam takie uczucie, jakbym coś zapomniał. Coś ważnego, ale już za późno. – Janku, czy ty wiesz, że wytrzymałeś ze mną już prawie trzy miesiące? Nie, Marto, nie dam się sprowokować. Nie podejmę tematu, nie powiem, ile wytrzymałem, co wytrzymałem; bajki o domeczku pod magnolią jak różowy obłok nie będzie, no i nie dowiemy się, czy mieszkała w nim dobra wróżka, czy zła czarownica, bo czy to ważne? Już nie wydaje mi się to ważne, ja już nawet nie bardzo pamiętam, dlaczego Jan Wroński chciał ciebie zabić, i to zabić nie jak człowieka, lecz zatłuc, zadeptać jak żmiję czy innego gada; po co mam pamiętać, czy to ważne? Marto, nie nudź, nie mogę ci powiedzieć, czy on obiecał kobiecie z Delémont, że się z nią spotka w Morges, czy nie. Naprawdę nie pamiętam, może to ważne, ale nie pamiętam. Pamiętam, że do Lozanny pociąg przyjechał z opóźnieniem, było niewielkie i Jan Wroński zdołał złapać następny, już czwarty tamtego dnia. Stał w przestronnym, jasnym korytarzu oparty o ścianę, chciał być sam, więc nie wszedł do przedziału, tylko stał w korytarzu oparty o ścianę, zwrócony ku oknu, jakby wpatrzony we własną twarz odbitą w szybie, bezustannie zniekształcaną, zamazywaną przez zmywający szyby deszcz, ale nie widział tej twarzy, oczy miał puste, nieruchome. Nie było już w nim radnego uniesienia, ani biało-błękitnego, ani czarnego, była w nim tylko jedna myśl, tylko jedno pragnienie, jedna prośba, stał nieruchomy, zamarły, ciemność obrysowująca znajome kształty mówiła mu, że się zbliża, że jeszcze chwila, a dojdzie tam, dokąd jechał, i będzie musiał zrobić to, co miał zrobić; spraw, abym przyjechał pierwszy, spraw, aby jeszcze nie wróciła, spraw, abym przyjechał pierwszy, spraw, aby jeszcze nie wróciła, słowa rozbrzmiewały w nim, ciągle to samo: spraw, abym; spraw, aby; spraw, abym; spraw aby; ciągle to samo, w kółko, uczepiony słów, razem z nimi kręcił się w kółko, aż wreszcie poczuł się jak koń w kieracie; beznadziejnie znużony kołowaniem, o mało nie przegapił swojej stacji, ocknął się w ostatniej sekundzie i wysiadł, deszcz chlusnął mu w twarz zimny, trzeźwiący, koń podcięty tym batem ruszył truchcikiem, a truchcik, nie, już nie przeszedł w ciężkie, powolne człapanie, koń się znarowił, koń oszalał, deszcz ostry, zimny ciął, smagał, ale słowa mocniej smagały: spraw, abym przyjechał pierwszy, spraw, aby jeszcze nie wróciła; ciągle to samo, w kółko tylko to, oszalały galop: spraw, abym; spraw, aby; spraw, abym; spraw, aby; pata-taj, pata-taj, pata-taj, Jan Wroński pochylony parł pod wiatr, czasem unosił smagane deszczem oczy i patrzył, ciemne domy wśród ciemnych, mokrych drzew, tu i ówdzie smuga światła zza zamkniętych okiennic, chybotliwa, gasnąca w deszczu, ciemne domy wśród ciemnych drzew, gdzie ten najmniejszy, górka, komin, dach spadający ku ziemi i ta ogromna jasna plama: magnolia cała w kwiatach. Jan Wroński zwolnił kroku, walizka zaciążyła mu w ręku, nagląco pociągnęła ku ziemi, nie miał siły iść, ż trudem zwalczył impuls, który kazał mu usiąść na szosie u parkanu i nie ruszyć się więcej, zwalczył tę chęć, szedł prawie nie wiedząc, że idzie, koń zatrzymał się w kieracie, 163 ani jednego słowa w pustej głowie, szedł, omijał wzrokiem dom, do którego szedł, patrzył w niebo ciemne, posępne, nie bacząc na deszcz zalewający mu oczy. Przy furtce przystanął i powoli, ostrożnie obrócił głowę ku alejce prowadzącej do wejściowych drzwi. Samochodu przed drzwiami nie było. Jan Wroński wypuścił z rąk walizkę i ukląkł. Nie, nie ukląkł; na to był za mało słowiański. A szkoda, bo chętnie bym go tak zostawił, klęczącego w strumieniach deszczu, wpatrzonego w puste miejsce po twoim. białym samochodzie. Ciao, Roger, ciao.