Joseph Ratzinger MOJE ŻYCIE ŚWIĘTY PAWEŁ Tytuł oryginału: Aus meinem Leben. Erinnerungen 1927-1977 Opracowanie wersji polskiej: ks. Witold Wiśniowski SSP Zdjęcie na okładce: pierwsze pozdrowienie papieża Benedykta XVI z balkonu Bazyliki Świętego Piotra, 19 kwietnia 2005; fot. Alessia Giuliani, (c) Catholic Press Photo. Wydanie drugie, 2005 ISBN 83-7424-049-0 (c) Edizioni San Paolo s.r.l. 1997 (c) Edycja Świętego Pawła, 1998 ul. Św. Pawła 13/15, 42-221 Częstochowa tel. (034) 362.06.89 • fax (034) 362.09.89 www.edycja.pl • e-mail: edycja@edycja.pl Druk i oprawa: ZPW POZKAL - Inowrocław Dzieciństwo między Inn i Salzach Wcale nie jest łatwo stwierdzić, gdzie właściwie jest dom mojego dzieciństwa. Mój ojciec był żandarmem i kilkakrotnie zmieniał miejsce zamieszkania, byliśmy więc w nieustannej wędrówce aż do 1937 roku. Wtedy to ojciec poszedł na emeryturę i mogliśmy wprowadzić się do domu w Hufschlag koło Traunstein, który stał się naszym prawdziwym domem rodzinnym. Jednak całe to ówczesne wędrowanie miało swój pewien określony zasięg; dotyczyło okolic między Inn i Salzach, których krajobraz i historia ukształtowały moją młodość. Jest to region o starej kulturze celtyckiej, który stał się potem częścią rzymskiej prowincji Recja i pozostał dumny ze swych podwójnych korzeni kulturowych. Odkrycia archeologiczne sięgające epoki Celtów wskazują na bogatą przeszłość i łączą nas ze światem Galii i Brytanii. Fragmenty niektórych rzymskich ulic istnieją do dnia dzisiejszego, a wiele miejscowości szczyci się świadczącymi o ich bogatej historii łacińskimi nazwami. Wraz z rzymskimi żołnierzami chrześcijaństwo przeniknęło tu już z pewnością w czasach przedkonstantyńskich. Następnie rozproszyło się w burzliwym okresie wędrówki ludów, ale mimo tych trudnych czasów ocalały strumienie wiary, do których nadal mogli nawiązywać misjonarze przybyli z Galii, Irlandii i Anglii. Niektórzy mogli nawet stwierdzić wpływy bizantyjskie. Salzburg - rzymskie Iuvavium - stał się chrześcijańską metropolią, która w sposób znaczący kształtowała historię kultury tego kraju do okresu ery napoleońskiej. Osobliwy i samowolny biskup Virgil cieszył się tutaj wielkim poważaniem. Jeszcze większe uznanie miał Rupert z Galii. Jego cześć przewyższała kult oddawany założycielowi biskupstwa Freising - Korbinianowi, ponieważ bawarska część tych ziem została włączona do nowo powstałego arcybiskupstwa Monachium-Freising dopiero po zawierusze napoleońskiej. Oczywiście, opowiadając o początkach chrześcijaństwa w tym regionie nie można zapomnieć o Anglosasie Bonifacym, który na terytorium całej Bawarii stworzył pierwsze struktury organizacji kościelnej. Urodziłem się w Wielką Sobotę, 16 kwietnia 1927 roku w Marktl nad Inn. To, iż dzień moich urodzin był ostatnim dniem Wielkiego Tygodnia i wigilią Wielkanocy, było w rodzinie ciągle podkreślane. Wiązało się to z tym, iż następnego dnia zostałem ochrzczony wodą, która była dopiero co poświęcona podczas (celebrowanego w tamtych czasach rankiem) rytu "Wielkiej Nocy". Byłem pierwszym chrześniakiem z nowej wody i to zostało ocenione jako znaczące wydarzenie. W ten sposób moje życie od początku było zagłębione w tajemnicę Świąt Wielkanocnych, co wypełniało mnie ciągle wdzięcznością, bo mogło być tylko znakiem błogosławieństwa. Oczywiście nie była to Niedziela Wielkanocna, lecz Wielka Sobota. Czym dłużej się nad tym zastanawiam, tym częściej wydaje mi się, iż zgodne jest to z istotą naszego ludzkiego życia, które - jeszcze nie w pełni ukształtowane, ale już pełne ufności - czeka na Święto Wielkiej Nocy. Ponieważ już w 1929 roku, w dwa lata po moich narodzinach, opuściliśmy Marktl, nie pozostało z tego okresu w mojej pamięci właściwie żadne wspomnienie, z wyjątkiem opowiadań moich rodziców i rodzeństwa. Mówili mi oni o głębokim śniegu i przenikliwym zimnie, które tak bardzo dawało się we znaki w dniu moich narodzin, że starsze rodzeństwo, aby uniknąć niebezpieczeństwa przeziębienia się, nie mogło, ku ich ogromnemu smutkowi, przyjść na moje chrzciny. Lata, które nasza rodzina spędziła w Marktl, nie należały do łatwych. Panowało bezrobocie, kontrybucje wojenne obciążały niemiecką gospodarkę, antagonizmy między partiami skłóciły ze sobą ludzi, moją rodzinę dotknęły choroby. Jednak było również wiele pięknych wspomnień dotyczących przyjaźni, wzajemnej pomocy, wspólnych świąt w rodzinie i życia w Kościele. Trzeba tu zaznaczyć, że Marktl leży zupełnie blisko Altótting, od wieków czczonego sanktuarium maryjnego z epoki Karolingów, które od czasów późnego średniowiecza jest ważnym miejscem pielgrzymkowym dla Bawarii i zachodniej Austrii. Altótting zyskał właśnie w tamtych czasach nowy splendor. Tamtejszy odźwierny, brat Konrad von Parzham, został beatyfikowany, a potem kanonizowany. W tym pokornym i z gruntu dobrodusznym człowieku odnaleźliśmy uosobienie tego, co najlepsze w naszej społeczności, prowadzo- nej przez wiarę do realizacji najpiękniejszych celów. Później często zastanawiałem się nad tym dziwnym zrządzeniem losu, iż Kościół w wieku postępu i zawierzenia nauce sam najczęściej reprezentowany był przez zupełnie prostych ludzi, jak Bernadetta z Lourdes lub brat Konrad, którzy nie wydawali się być uległymi wobec tendencji tego okresu. Czy znaczy to, że Kościół stracił swoją decydującą siłę w kształtowaniu kultury i znalazł się poza właściwym biegiem historii? Lub może jest to znak, że jasne rozumienie tego co istotne, również dzisiaj, powierzone jest tym "małym", obdarzonym spojrzeniem, którego często brakuje "mądrym i inteligentnym" (por. Mt 11, 25)? Myślę, że właśnie ci "mali" święci są wielkim znakiem naszych czasów, a przekonanie to umacnia się we mnie i porusza mnie tym głębiej, im bliżej stykam się z wielkimi wydarzeniami współczesności. Wróćmy jednak do mojego dzieciństwa. Drugim etapem mojej wędrówki był Tittmoning, małe miasto nad rzeką Salzach. Most nad tą rzeką łączy Niemcy z Austrią, a sama architektura miasteczka mówi o silnym wpływie austriackiego Salzburga. Tittmoning pozostał krajem marzeń mojego dzieciństwa. Tam znajduje się duży, majestatyczny plac miejski z wytworną studnią, ograniczony bramami Laufen i Burghausen. Otaczają go stare domy mieszczańskie - doprawdy jest to plac, którego nie powstydziłyby się duże miasta. Szczególnie pozostały w moich wspomnieniach, jak jakaś cudowna obietnica, oświetlone bożonarodzeniowe wystawy sklepowe. W Tittmoning Bartolomeusz Holzhauser spisał w okresie wojny trzydziestoletniej swoją apokaliptyczną historię. Jemu jednak przede wszystkim należy przypisać zasługę, iż podchwycił i odnowił sięgającą do Euzebiusza z Vercelli i Świętego Augustyna ideę wspólnego życia księży świeckich. Po założonej przez niego, w małym mieście nad rzeką Salzach, Kapitule, pozostały jeszcze tytuły; proboszcz nazywał się dziekanem, wikarzy - kanonikami. Przenajświętszy Sakrament, tak jak to było w kościołach kanoników, przechowywany był w osobnej kaplicy, a nie w tabernakulum na ołtarzu głównym. Mieliśmy więc wrażenie, że nasze miasteczko ma w sobie pod każdym względem coś wyjątkowego. Upatrywano to również w tym, że plebania jak mały zamek tronowała na wzgórzu wysoko ponad miastem. Najmocniej jednak kochaliśmy piękny, stary barokowy kościół klasztorny, który niegdyś należał do augustianów, a później był doglądany troskliwie przez siostry Zakonu Panien Angielskich. W starych budynkach klasztornych mieściła się szkoła dla dziewcząt i przedszkole, zwane wcześniej "ochronką". Szczególnie utkwił w mojej pamięci "Grób Pański" z wieloma kwiatami i kolorowymi światłami, który budowany był między Wielkim Piątkiem a Świętami Wielkanocnymi. Pozwalał on przybliżyć się do tajemnicy śmierci i zmartwychwstania, odczuć ją wszystkimi zmysłami wewnętrznymi i zewnętrznymi, zanim jeszcze pojawiły się próby zrozumienia intelektualnego. Jednak nie zostały tutaj wymienione wszystkie godne uwagi rzeczy, które czyniły nasze miasto wyjątkowym i pozwalały nam być z niego dumnymi. Wchodząc na wzgórze, można dojść do pięknej barokowej kaplicy, która otoczona jest wokół lasami. Obok szumią czyste wody potoku Ponlach. Często my, trójka dzieci, pielgrzymowaliśmy z naszą mamą na to wzgórze i cieszyliśmy się tym miejscem. Nie można oczywiście zapomnieć o potężnym zamku, który wznosi się nad miastem i opowiada o jego minionej świetności. Żandarmeria, a tym samym nasz dom, mieściły się w najpiękniejszym budynku usytuowanym na placu miejskim, który kiedyś należał do kapituły kanoników. Oczywiście piękno fasad nie gwarantowało wygodnego mieszkania. Bruk podłóg był kruchy, schody wysokie, pokoje pełne niefunkcjonalnych zakamarków, kuchnia i salon ciasne; do tego mieliśmy jeszcze sypialnię w dawnej sali kapituły klasztornej, co również nie było komfortowe. Dla nas, dzieci, wszystko to wydawało się raczej tajemnicze i ciekawe, dla mamy jednak, na którą spadał cały trud pracy w domu, było to dość dużym obciążeniem. Tym bardziej była szczęśliwa, gdy mogła z nami trochę powędrować. Chodziliśmy chętnie do sąsiadującej z nami Austrii. Było to wyjątkowe uczucie: robiąc parę kroków, byliśmy "za granicą", gdzie jeszcze mówi się tym samym językiem, a nawet z niewielkimi różnicami tym samym dialektem jak u nas. Jesienią na polach szukaliśmy dzikiej sałaty, a na błoniach Salzach zawsze coś znajdywaliśmy do naszego żłobka, któremu poświęcaliśmy wiele uwagi. Do najpiękniejszych moich wspomnień należą bożonarodzeniowe wizyty u pewnej starszej damy, u której żłobek wypełniał prawie cały pokój i na którego wspaniałość nigdy wystarczająco nie mogliśmy się napatrzeć. Przypominam sobie też strych, na którym przyjaciel przedstawiał dla nas swój teatr kukiełkowy. Te spektakle uskrzydlały naszą fantazję. Ale czuliśmy również, że nasz pogodny, dziecinny świat nie był umiejscowiony w raju. Za pięknymi fasadami ukrywała się dotkliwa bieda. Kryzys gospodarczy dotknął to zapomniane przez cywilizację graniczne miasto. Klimat polityczny wyraźnie się zaostrzał. Nawet jeśli nie rozumiałem tego, co działo się wokół mnie, w mojej pamięci utkwiły krzykliwe plakaty świadczące o nieustannie toczącej się walce wyborczej. Niezdolność ówczesnej republiki do stworzenia politycznej stabilności i podjęcia przekonujących inicjatyw uzdrowienia gospodarki była oczywista i nawet dziecko odczuwało natężenie toczącej się między poszczególnymi partiami walki. Coraz większe znaczenie zdobywała partia nazistowska, przedstawiająca się jako jedyna alternatywa dla zagrożonego chaosem państwa. Gdy próba objęcia przez Hitlera urzędu prezydenta Rzeszy spełzła na niczym, mój ojciec i mama odetchnęli z ulgą. Nie byli jednak zadowoleni z wyboru na prezydenta Hindenburga, w którym nie widzieli żadnej siły do walki przeciwko brunatnym despotom. Mój ojciec musiał coraz częściej występować na zebraniach przeciw aktom przemocy nazistów. Odczuwaliśmy również bardzo wyraźnie jego ogromne przygnębienie, którego na co dzień nie był w stanie ukryć. Pierwsze lata szkoły na wsi - cienie "Trzeciej Rzeszy" W końcu 1932 roku mój ojciec zdecydował się raz jeszcze zmienić miejsce zamieszkania. Za bardzo naraził się w Tittmoning "brunatnym". W grudniu, krótko przed Świętami Bożego Narodzenia przenieśliśmy się do Aschau nad Inn, do zasobnej wsi rolniczej z dużymi reprezentacyjnymi gospodarstwami. Mama była mile zaskoczona ślicznym mieszkaniem, które teraz przeznaczone było dla nas. Jakiś rolnik wybudował według ówczesnych standardów nowoczesną willę z balkonem i wynajął ją żandarmerii. Pomieszczenia urzędowe i mieszkalne drugiego żandarma znajdowały się na parterze. Nam przydzielone zostało pierwsze piętro. Odnaleźliśmy tu swój rodzinny dom. Do willi należał ogródek z pięknym krzyżem przydrożnym, duża łąka i staw z karpiami, w którym - tak na marginesie - niewiele brakowało, bym pewnego razu się utopił. W środku wsi, jak to zwykle w Bawarii bywa, znajdował się państwowy browar z gospodą będącą miejscem niedzielnych spotkań mężczyzn. Główny plac wsi położony był na drugim jej końcu z jeszcze jedną okazałą knajpą, kościołem i szkołą. Oczywiście nam - dzieciom brakowało na początku uroków naszego małego miasta, z którego tak byliśmy dumni. Ujmujący, neogotycko urządzony kościół nie mógł równać się z tym, do czego byliśmy przyzwyczajeni w Tittmoning. Sklepy były uboższe, a ludzie mówili nieco innym dialektem, tak że na początku nie rozumieliśmy niektórych słów. Wkrótce jednak nauczyliśmy się cenić i kochać naszą wieś z jej urokami. Tu też zaskoczyła nas wielka historia. Przybyliśmy w grudniu 1932 roku, a już 30 stycznia 1933 roku Hindenburg przekazał Hitlerowi urząd Kanclerza Rzeszy, co w języku partii oznaczało Machtergreijung - "przejęcie władzy" i rzeczywiście tym było. Nowa władza rządziła od pierwszej chwili. Sam nie zachowałem żadnych wspomnień o tym ponurym, słotnym dniu. Rodzeństwo opowiadało mi, że szkoła musiała zorganizować wtedy przez wieś marsz, który przerodził się w niejednolity tupot w strugach deszczu i nie wzbudził żadnego szczególnego zachwytu. Byli na wsi oficjalni i ukryci naziści, którzy spostrze- gli, że nadeszła ich godzina i nagle ku przerażeniu wielu wyciągnęli ze skrzyń swoje brązowe uniformy. Hitlerjugend i Bund deutscher Mddchen - Związek Dziewcząt Niemieckich wprowadzone zostały do szkoły, tak że mój brat i siostra musieli brać udział w ich spotkaniach. Nasz ojciec cierpiał z tego powodu, musząc służyć państwu przemocy, którego przedstawicieli uważał za przestępców. Dzięki Bogu, służba na wsi nie zmieniła jeszcze swojego charakteru, istowy reżim, o ile wiem, w ciągu tych czterech lat spędzonych przez nas w Aschau, przejawiał się tylko w szpiegowaniu księży, którzy zachowywali się "wrogo w stosunku do Rzeszy". Rozumie się samo przez się, że mój ojciec nie brał w tym udziału, lecz przeciwnie - ostrzegał i wspierał księży, gdy wiedział, że grozi im niebezpieczeństwo. Socjalizm narodowy dość wolno zmieniał życie na wsi. Na początku, jak to zwykle w Bawarii bywało, nauczyciel pozostawał nadal organistą i kierownikiem chóru w kościele i zobligowany był do udzielania lekcji biblijnych, podczas gdy nauczanie katechizmu należało do proboszcza. Na początku wszystko to wydawało się być zagwarantowane w konkordacie, ale wkrótce okazało się, że dotrzymywanie umów nie miało znaczenia dla nowych panów. Rozpoczęła się walka ze szkołami wyznaniowymi; stale istniejący związek między szkołą a Kościołem miał zostać zlikwidowany. Podstawą duchową szkolnego wychowania miała być teraz ideologia Fuhrera - "wodza", a nie wiara chrześcijańska. Biskupi prowadzili z całą stanowczością walkę o szkoły wyznaniowe i utrzymanie konkordatu. W mojej pamięci utkwiły listy pasterskie dotyczące tej problematyki, które proboszcz czytał podczas zgromadzeń liturgicznych. Już wtedy zacząłem pojmować, że w walce o instytucje nie oceniali oni należycie rzeczywistości. Gwarancje instytucjonalne nic nie dają, gdy nie ma ludzi, którzy popierają je ze względu na własne wewnętrzne przekonanie. Częściowo jednak tak było. Zarówno w starszych jak i młodszych pokoleniach znajdowali się nauczyciele głęboko religijni, dla których wiara chrześcijańska była podstawą naszej kultury, a tym samym pracy wychowawczej. W starszym pokoleniu istniał jednak także antyklerykalny resentyment, będący następstwem sprawowania przez duchownych w poprzednich latach ścisłego nadzoru nad szkolnictwem. Natomiast wśród młodych ludzi można było odnaleźć wielu nazistów z przekonania. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku nacisk na instytucjonalnie zagwarantowane chrześcijaństwo trafiał w próżnię. Moi nauczyciele nie wyróżniali się jako wzorowi chrześcijanie, niemniej jednak starali się zachować dystans do nowego ruchu. Ponieważ kościół nie tylko jako budynek, ale również jako ośrodek przynależności duchowej ciągle stanowił centrum wsi, byłoby niezbyt stosownym angażować się przeciwko niemu. Mogło to tylko przysporzyć wrogów nowemu reżimowi. Znalazł się wszakże jeden młody, poza tym bardzo zdolny nauczyciel, który zachwycił się nowymi ideami. Spróbował zrobić wyłom w jeszcze dość spójnej strukturze życia na wsi, ukształtowanej przez rok kościelny. Kazał on z wielką pompą postawić "drzewko majowe", jako symbol stale odnawiającej się siły życia i opracował rodzaj modlitwy na jego cześć. Drzewko nawiązywało do starej religii germańskiej i miało pomóc w walce przeciw chrześcijaństwu, które przedstawione zostało jako wyobcowanie z własnych wielkich korzeni germańskiej kultury. W tym samym stylu zorganizował święto przesilenia słonecznego jako powrót do świętej natury i do własnych korzeni w miejsce obcych idei grzechu i zbawienia, które jakoby zostały nam narzucone przez religie żydowskie i rzymskie. Gdy dzisiaj słyszę, jak krytykuje się w wielu częściach świata chrześcijaństwo, jako niszczenie własnej tożsamości kulturowej i jako narzucanie europejskich wartości, to dziwię się, jak podobne są sposoby argumentowania i jak podobnie brzmią niektóre frazesy. Bawarskim rolnikom o trzeźwej mentalności nie można było oczywiście wtedy zaimponować takimi hasłami. Młodzi chłopcy natomiast bardziej interesowali się kiełbaskami zawieszonymi na drzewku i jak najszybszym wdrapaniem się po nie, niż zaciekłymi przemowami kierownika szkoły. Innym niepokojącym znakiem nowych czasów była latarnia, która wkrótce została zbudowana na wzgórzu Winterberg. Prześwietlając nocą okolicę swoim jaskrawym światłem, wydawała się zapowiadać jakieś niebezpieczeństwo, dla którego jeszcze nie było nazwy. Dzięki niej ponoć można było dostrzec wrogie samoloty. Jednakże na niebie Aschau nie było żadnych samolotów, a więc również tych wrogich. Gdzieś w głębi pojawiały się przeczucia, że szykuje się coś, co może tylko wzbudzać niepokój, ale nikt nie chciał uwierzyć, że dojdzie do czegoś strasznego w tym świecie, który wydawał się ciągle jeszcze trwać w pokoju. Wyjeżdżając w 1937 roku dowiedzieliśmy się, że planowana jest budowa "zakładu". Była to starannie zamaskowana w lesie fabryka amunicji, której nie można było dostrzec z powietrza. To co miało nastąpić, zaczęło przybierać wyraźnie odstraszającą formę. Jednak, jak już powiedziałem, wtedy nie byliśmy tego w pełni świadomi. Tymczasem dzień powszedni na wsi, patrząc na całość, pozostał niezmieniony. Wkrótce mój brat został ministrantem. W 1935 roku wstąpił do gimnazjum w Traunstein i zamieszkał w tamtejszym Kolegium Arcybiskupim - Chociaż nie mogłem dorównać mu gorliwością i zdolnościami, poszedłem w jego ślady. Moja siostra zaczęła uczęszczać w tym samym roku do szkoły średniej dla dziewcząt w pobliskim Au nad Inn. Szkoła, prowadzona przez franciszkanki, mieściła się w starym klasztorze kanoników-augustianów, do którego należał jeden z piękniejszych barokowych kościołów w Bawarii. Jeszcze przez pewien czas Kościół miał wpływ na proces kształcenia, chociaż szkoła w Au podlegała już niektórym ograniczeniom. Życie rolników znajdowało się w ścisłej symbiozie z wiarą Kościoła. Narodziny i śmierć, wesele i choroba, zasiew i żniwa - wszystko to było zatopione w wierze. Nawet wtedy, gdy myślenie i życie osobiste nie zawsze odpowiadało wierze Kościoła, nikt nie mógłby sobie bez niego wyobrazić śmierci, czy też ważnych wydarzeń życiowych. Życie popadłoby w pustkę i zatraciło swój sens. Nie chodziło się do Komunii tak często jak dzisiaj, ale istniały stałe terminy przyjmowania sakramentów świętych, których nikt nie próbował unikać. Kto nie mógł okazać się swoją wielkanocną kartką ze spowiedzi, traktowany był jak wyrzutek społeczny. Gdy dzisiaj mówi się, że wszystko to było powierzchowne i na pokaz, to chętnie przyznaję rację, bo faktycznie niektórzy raczej działali z przymusu społecznego niż z wewnętrznych przekonań. Miało to jednak pewien sens. W okresie Świąt Wielkanocnych również zamożni rolnicy, którzy właściwie byli dziedzicami, klęczeli zupełnie mali przy konfesjonale i musieli pokutować jako grzesznicy, nie inaczej jak ich parobkowie i służące. Ta chwila osobistego upokorzenia nie pozostawała z pewnością bez znaczenia. Zacierały się w niej wszystkie różnice klasowe. Czas zyskiwał dzięki rokowi kościelnemu swój rytm, a ja, właśnie już jako dziecko, odbierałem to z dużą wdzięcznością i radością. W okresie Adwentu wczesną porą w ciemnym, oświetlonym tylko przez świece kościele miały miejsce Msze św. roratnie. Radość oczekiwania na Święta Bożego Narodzenia nadawała tym ponurym dniom szczególny wymiar. Każdego roku o kilka figurek rozrastał się nasz żłobek, a szczególnie cieszyło przynoszenie razem z ojcem z lasu mchu, jałowca i gałęzi choinek. W czasie Wielkiego Postu, w czwartki, na pamiątkę modlitwy na Górze Oliwnej, odprawiane było nabożeństwo, którego powaga i przesłanie głęboko zapadły w moją duszę. Szczególnie przejmującą była wieczorna rezurekcja w Wielką Sobotę. W okresie Wielkiego Tygodnia okna kościoła przysłaniały czarne zasłony i utrzymywały całe pomieszczenie również w ciągu dnia w tajemniczej ciemności. Podczas śpiewanych przez proboszcza słów "Chrystus zmartwychwstał", zasłony nagle opadały w dół i promienne światło rozświetlało wnętrze kościoła. Było to najbardziej przejmujące przedstawienie Zmartwychwstania Pana, jakie pamiętam. Ruch liturgiczny, który wtedy osiągnął swój punkt kulminacyjny, pozostawił ślad również w naszej wsi. Proboszcz zaczął organizować dla młodzieży szkolnej msze grupowe, podczas których liturgia była czytana z "Schotta" i wspólnie odpowiadano modlitwą. Kim był Schott? Z końcem dziewiętnastego wieku benedyktyn Anzelm Schott, opat z Beuron, przełożył mszał rzymski na język niemiecki. Istniały różne wydania-, całe w języku niemieckim i takie, których część tekstu wydrukowana została po łacinie i po niemiecku, oraz takie, w których podany był cały łaciński, a obok niemiecki tekst. Postępowy proboszcz podarował "Schotta" moim rodzicom w rocznicę ich ślubu w 1920 roku, i tak od początku mieliśmy w domu aktualny modlitewnik. Nasi rodzice dość wcześnie umożliwili nam kontakt z liturgią. Istniał dziecięcy modlitewnik, przedstawiający w formie obrazkowej różne etapy sprawowania obrzędów liturgicznych, tak że można było bez problemu zrozumieć to, co w danym momencie działo się w kościele. Ponadto w krótkich modlitwach zostały streszczone i przystępnie wyjaśnione najistotniejsze części ceremonii liturgicznych. Następnym etapem był "Schott" dla dzieci, w którym znajdowały się już obszerniejsze teksty liturgii, potem "Schott" na niedzielę, w którym w pełni przedstawione zostały nabożeństwa niedzielne i świąteczne; w końcu cała liturgia na wszystkie dni. Każdy nowy etap głębszego wchodzenia w liturgię był dla mnie dużym przeżyciem. Każda nowa książka dotycząca tego tematu była dla mnie klejnotem, o którym wcześniej tylko mogłem marzyć. Fascynującą przygodą było zagłębianie się w tajemnicę świata liturgii, która rozgrywała się na ołtarzu przed nami i dla nas. Stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że spotykałem tam rzeczywistość, której nikt nie zmyślił, której nie stworzył ani jakiś urzędnik, ani wielka jednostka. Ta tajemnicza struktura tekstu i akcji wyrosła poprzez stulecia z wiary Kościoła. Niosła ze sobą ładunek całej ludzkiej historii i była jednocześnie czymś więcej niż tylko jej produktem. Każdy wiek pozostawił tam swoje ślady. Wstępy po- zwalały rozpoznać to, co pochodziło z czasów wczesnego Kościoła, ze średniowiecza i z czasów nowożytnych. Nie wszystko było logiczne, czasami zawikłane i trudne w orientacji. Ale właściwie przez to struktura ta była cudowna i dziwnie przejmująca. Oczywiście jako dziecko nie rozumiałem szczegółów, ale moje obcowanie z liturgią było postępującym procesem dorastania do rzeczywistości, która przewyższała wszelkie indywidualności i pokolenia i dawała ciągle okazję do nowych przeżyć i odkryć. Niewyczerpane bogactwo liturgii katolickiej towarzyszyło mi przez wszystkie okresy życia, dlatego będę jeszcze do tego tematu powracał. Lata gimnazjum w Traunstein Żandarmi posyłani byli wtedy na emeryturę w wieku 60 lat, ze względu na ciężką pracę fizyczną jaką wykonywali. Mój ojciec czekał na ten dzień z utęsknieniem. Wiele godzin pracy w nocy dało mu się we znaki; jeszcze bardziej przytłaczała sytuacja polityczna, w której wykonywać musiał swoje zadania. Jeszcze przed emeryturą skorzystał też z długiego urlopu zdrowotnego, podczas którego często ze mną wędrował i opowiadał mi o swoim życiu. W końcu 6 marca 1937 roku ojciec osiągnął wiek 60 lat. Już cztery lata wcześniej moi rodzice mogli nabyć za dogodną cenę stary dom z 1726 roku (tak było napisane, jeśli sobie dobrze przypominam, na belkach dachu), znajdujący się na przedmieściach Traunstein. Wcześniejsi właściciele pozbyli się ziemi, tak że do domu należała tylko duża łąka, ponad którą wznosiły się dwa potężne drzewa wiśni, kilka jabłoni, grusz i śliw. Teren ograniczony był lasem dębowym przechodzącym w iglasty i rozciągającym się na kilka godzin marszu. Posiadłość zbudowana była w alpejskim stylu typowym dla okolic Salzburga; stodoły, stajnie stały pod jednym dachem z pomieszczeniami mieszkalnymi. Dachy budynków gospodarczych pokryto drewnianymi gontami, które obciążono kamieniami, mającymi chronić przed wiatrem. Nie było bieżącej wody, ale za to przed domem znajdowało się źródło, które raczyło nas wyśmienitą, czystą wodą. Później, kiedy w sąsiedztwie zbudowano inne domy ze studniami, nasze źródełko wysychało w okresie suszy. Okna sypialni, w której my, dwaj chłopcy zo- staliśmy umieszczeni, wychodziły na południe. Gdy rano rozsuwaliśmy zasłony, ukazywały się nam "rodzinne góry" Hochfallen i Hochgern. Wydawały się być blisko, na wyciągnięcie ręki. Ojciec doprowadził do porządku ten zapadający się trochę budynek, a mama stworzyła z niego w przeciągu lat wspaniały dom rodzinny. Pod oknami znajdowały się skrzynia z kwiatami. Mama miała pieczę nad dwoma ogrodami, w których rosło wszystko, co najpotrzebniejsze, i które otoczone były całym spektrum kwiatów Mojemu ojcu stan techniczny naszego nowego domu przysparzał trochę kłopotów, ale dla nas, dzieci, był on rajem, którego nie wyobrażaliśmy sobie nawet w najśmielszych marzeniach. Mieliśmy obszerną, tajemniczą szopę a także zaciemnioną izbę tkacką, w której poprzedni właściciele rzeczywiście uprawiali to rzemiosło. Do tego łąka, źródło, drzewa owocowe, las... Tutaj po długiej wędrówce odnaleźliśmy naszą prawdziwą ojczyznę, do której nieustannie wracam we wspomnieniach. Niezapomniane pozostaje pierwsze wrażenie. Meblowóz dojechał przed nami. My przyjechaliśmy potem, razem z naszą gospodynią z Aschau i najpierw zobaczyliśmy łąkę, która usłana była pierwiosnkami. Był to początek kwietnia. Wraz z przeprowadzką do Traunstem rozpoczął się dla mnie nowy, ważny i trudny okres życia. Kilka dni po przybyciu szkoła otworzyła swe podwoje i poszedłem do pierwszej klasy "gimnazjum humanistycznego", które dzisiaj określono by jako gimnazjum o klasycznym profilu kształcenia. Moja droga do szkoły trwała pół godziny i wystarczało mi czasu by się porozglądać, pomedytować, ale również powtórzyć to, czego nauczyłem się w szkole. Szkoła podstawowa w Aschau nie oferowała w końcu zbyt wiele. Teraz musiałem stanąć wobec nowych przedmiotów nauczania i nowych wymagań, choć byłem najmłodszym i jednym z najmniejszych w klasie. Łaciny uczono z tradycyjną surowością i dokładnością, i traktowano ją jako podstawę wszystkich zajęć lekcyjnych. Dzięki temu później jako teolog nie miałem żadnych trudności w studiowaniu materiałów źródłowych w języku łacińskim i greckim. Mogłem także podczas Soboru w Rzymie szybko wciągnąć się w mówioną łacinę teologów, mimo iż nigdy nie brałem udziału w wykładach prowadzonych po łacinie. Również w gimnazjum w Traunstein socjalizm narodowy chwilowo nie mógł wiele wskórać. Mimo wzrastającego nacisku nikt ze starej gwardii filologów nie zapisał się do partii. Wkrótce po tym jak rozpocząłem naukę w gimnazjum, został odsunięty od pracy drugi dyrektor do spraw nauki, ponieważ nie odpowiadał nowym panom. Spoglądając wstecz wydaje mi się, że kształcenie bazujące na dorobku starożytności greckiej i łacińskiej tworzyło duchową postawę, która odpierała zniewolenie przez totalitarną ideologię. Przeglądałem nasz ówczesny śpiewnik, który zawierał oprócz starych i wartościowych również szereg nazistowskich pieśni lub ideologiczne hasła, wciśnięte w treści starych utworów. Spostrzegłem wówczas, że nasz nauczyciel muzyki, prawy katolik, nakazał skreślić nam słowa Juda den Tod "Żydom śmierć", a w zamian napisać: Wende die Not - "przemień trudną sytuację". Ale już w rok po moim wstąpieniu do gimnazjum nadeszła decydująca "reforma". Do tej pory gimnazjum i szkoła realna (z nastawieniem na nauki ścisłe) istniały jako dwie niezależne instytucje. Teraz zespolono je w jeden typ szkoły, tak zwaną szkołę średnią, w której całkowicie zniknęły zajęcia z greki, a łacina została znacząco ograniczona i rozpoczynała się dopiero od trzeciego roku. Za to duże znaczenie otrzymały języki nowoczesne, szczególnie angielski, oraz nauki przyrodnicze. Wraz z nowym typem szkoły przyszło również nowe, młode pokolenie nauczycieli. Można w nim było odnaleźć wspaniałe osobistości, ale również przodujących działaczy nowego reżimu. W ciągu następnych trzech lat usunięte zostały ze szkoły lekcje religii, a w ich miejsce wprowadzono więcej zajęć sportowych. Chwała Bogu, że tym, którzy swoją gimnazjalną edukację zaczynali przed "reformą", pozwolono skończyć gimnazjum zgodnie z uprzednim programem. W tym czasie bardziej wyraziste stały się odgłosy światowej historii. Wiosną 1938 roku nie można już było przeoczyć ruchu wojsk i mówiono o wojnie z Austrią. Pewnego dnia poinformowano nas o wkroczeniu tam niemieckiego Wehrmachtu i "przyłączeniu" Austrii do Rzeszy Niemieckiej, która odtąd zyskała nazwę "Wielkich Niemiec". Dla nas to sięgnięcie brunatnych panów po władzę w Austrii miało również swoją pozytywną stronę. Granice sąsiedniego kraju zostały zamknięte wraz z dojściem do władzy Hitlera. Przypominam sobie jeszcze, jak zrobiliśmy sobie wycieczkę z Aschau do naszego ukochanego Tittmoning, ale most na Salzach, przez który tak często chodziliśmy jako dzieci, był zagrodzony. Teraz Austria była na nowo otwarta, jednakże za wielką cenę. Później z moimi rodzicami często jeździliśmy do pobliskiego Salzburga. Pielgrzymowaliśmy wtedy za każdym razem do Maria Plain, odwiedzaliśmy cudowne kościoły i rozkoszowaliśmy się atmosferą tego jedynego w swoim rodzaju miasta. Wkrótce mój brat podjął inicjatywę, dzięki której mogliśmy poznać inne oblicze Salzburga. Imprezy kulturalne bojkotowane były przez międzynarodową publiczność i można było za bardzo dogodną cenę otrzymać dobre bilety. W ten sposób mogliśmy wysłuchać dziewiątej Symfonii Beethovena pod dyrekcją Knappertsbuscha, Mszy C-moll Mozarta, występu Małych Kantorów z Ratyzbony oraz kilku innych niezapomnianych koncertów. W moim życiu zaszła wtedy decydująca zmiana. Przez dwa lata z dnia na dzień z wielką radością przemierzałem drogę do szkoły, ale teraz proboszcz nalegał, abym wstąpił do niższego seminarium, aby rzeczywiście systematycznie zagłębiać się w życie duchowe. Dla ojca, którego emerytura była rzeczywiście skromna, było to poważnym wyzwaniem. Jednak moja siostra po zdaniu małej matury i po odbyciu obowiązkowej praktyki dla dziewcząt w rolnictwie w 1939 roku, otrzymała posadę w biurze dużego sklepu w Traunstein i tym samym odciążyła budżet rodzinny. Dzięki temu zapadła decyzja i na Święta Wielkanocne, pełen radości i nowych oczekiwań, wstąpiłem do seminarium. Cieszyłem się tym bardziej, że słyszałem o nim wiele dobrego od mojego brata i żyłem w przyjaźni z seminarzystami z mojej klasy. Należałem jednak do ludzi, którzy nie byli stworzeni do internatu. W domu żyłem w wielkiej swobodzie, studiowałem jak chciałem i budowałem swój własny świat. Było dla mnie męką, gdy zostałem umieszczony w sali wykładowej z około sześćdziesięcioma innymi chłopcami, gdzie nauka, która wcześniej tak łatwo mi przychodziła, wydawała mi się prawie niemożliwa. Największym obciążeniem były jednak dla mnie prowadzone codziennie, idąc za postępowymi ideami wychowania, dwie godziny sportu na dużym boisku. Ponieważ sportowo zupełnie nie jestem uzdolniony, było dla mnie prawdziwą męką, gdy jako najmłodszy z uczniów, a niektórzy byli starsi ode mnie nawet trzy lata, ustępowałem im siłami. Muszę przyznać, że moi rówieśnicy byli bardzo wyrozumiali, ale na dłuższą metę nieładnie jest żyć z tolerancji innych i być świadomym, że stanowi się tylko obciążenie dla drużyny. Tymczasem za sprawą aktów przemocy i brutalności Trzeciej Rzeszy pogłębiał się dramat historii. Kryzys sudecki został rozniecony i był podżegany maszynerią kłamstw, które przejrzeć mogli nawet półślepi. Było jasne, że układy monachijskie z jesieni 1938 roku, które sankcjonowały aneksję obszaru Sudetów, nie były rozwiązaniem problemu, lecz tylko jego chwilowym odroczeniem. Mój ojciec nie mógł zrozumieć, jak Francuzi, w których tak wierzył, mogli akceptować kolejne łamanie prawa przez Hitlera. Wiosną 1939 roku nastąpiło zajęcie Czechosłowacji, a 1 września tego samego roku, po nowej utrzymanej w tym samym stylu kampanii propagandowej przeciwko Polsce, wybuchła wojna. Toczyła się daleko od nas, ale nasza przyszłość była poważnie zagrożona i niepewna. Bezpośrednim następstwem wybuchu wojny było to, iż seminarium chłopięce przekształcono w szpital wojskowy, a ja znów, teraz z moim bratem, mogłem przemierzać drogę z domu do szkoły. Jednak dyrektor znalazł pomieszczenie zastępcze: na początku w kurorcie miejskim, które z woli proboszcza Kneippa miało stać się wielkim centrum leczniczym, potem w Kolegium Żeńskim Zakonu Panien Angielskich w Sparz, znajdującym się wysoko ponad miastem. Ponieważ naziści zamknęli szkoły klasztorne, budynek ten był pusty. Mogła tam osiedlić się teraz wspólnota seminarzystów. Nie było boiska, ale w zamian za to popołudniami wędrowaliśmy głęboko w otaczające nas lasy i zatrzymywaliśmy się przy górskim potoku. Budowaliśmy zapory, łapaliśmy ryby... Było to naprawdę radosne chłopięce życie. Tutaj zżyłem się z seminarium i doświadczyłem cudownych chwil. Musiałem nauczyć się angażować całym sercem, wychodzić z siebie i tworzyć ducha wspólnoty wraz z innymi, dawać i otrzymywać. Za to doświadczenie jestem wdzięczny, bo było ono ważne w moim życiu. Na początku wojna wydawała się nie istnieć. Po tym jak Hitler wraz ze Stalinem brutalnie rozgromili Polskę, zrobiło się spokojnie. Mocarstwa zachodnie wydawały się być niezdecydowane, a na froncie z Francją prawie nic się nie działo. Rok 1940 był rokiem wielkich triumfów Hitlera: Dania i Norwegia zostały zajęte, Holandia, Belgia, Luksemburg i Francja w krótkim czasie pokonane. Nawet ludzie, którzy występowali przeciwko narodowemu socjalizmowi, odczuwali pewien rodzaj patriotycznej satysfakcji. Mój późniejszy boński kolega, wielki historyk soborowy Hubert Jedin, jako pół-Żyd musiał uciekać z Niemiec i spędził lata okresu hitlerowskiego w Watykanie na wygnaniu. Opisał on dokładnie w swych wspomnieniach ten godny uwagi rozłam uczuć, w który wpędziły go wydarzenia tego roku. Ojciec mój przewidział bezbłędnie, że zwycięstwo Hitlera nie byłoby zwycięstwem Niemiec, lecz zwycięstwem antychrysta, który zaprowadziłby czasy apokalipsy dla wszystkich wierzących i nie tylko dla nich. Wojna toczyła się dalej swym bezwzględnym torem. Jako następne rzucone zostały pod nogi Hitlera Bałkany. To, iż wciąż nie dochodziło do zapowiadanej z wielką pompą inwazji Wielkiej Brytanii, wprowadzało tylko zwątpienie i niepokój. Dobrze pamiętam słoneczną niedzielę 1940 roku, gdy nadeszła wiadomość, że Niemcy wraz ze swoimi sojusznikami zaatakowali Rosję na całej długości frontu, rozciągającego się od Przylądka Północnego do Morza Czarnego. Moja klasa miała zaplanowaną w tym dniu małą podróż statkiem po leżącym w pobliżu jeziorze. Wycieczka była udana, ale wiadomość o eskalacji wojny ciążyła na nas jak koszmar i tłumiła radość. To nie mogło się udać. Myśleliśmy o Napoleonie, o niezmierzonym obszarze Rosji, na którym gdzieś załamać się musi niemiecki atak. Efekty stały się szybko odczuwalne. Przybywały ogromne transporty z ciężko rannymi żołnierzami. Potrzebowano więcej lokali na organizację szpitali wojskowych. Wszystkie przydatne pomieszczenia, również dom w Sparz, zostały skonfiskowane. Pochodzący z daleka seminarzyści (prawie wszyscy) musieli szukać kwater prywatnych. Ja i mój brat wróciliśmy do domu. Teraz było dla nas jasne, że wojna jeszcze potrwa i że zbliża się coraz niebezpieczniej do naszego życia. Mój brat miał siedemnaście lat, ja czternaście. Istniała jeszcze szansa na ocalenie mnie, ale dla mojego brata nie było ucieczki. Latem 1940 roku został wciągnięty do tak zwanej Służby Pracy Rzeszy, a jesienią 1942 roku powołany do Wehrmachtu i przydzielony do oddziału łączności jako telegrafista. Po pobycie we Francji, Holandii, Czechosłowacji został wysłany w 1944 roku na front włoski, tam zraniony, i w taki oto sposób powrócił do seminarium w Traunstein, w którym przeżył tyle radosnych chwil, a które teraz zostało przekształcone w szpital wojskowy. Jednakże po kuracji musiał wracać na front do Włoch. Mimo całej ponurości historycznego kontekstu, miałem przed sobą jeszcze jeden cudowny rok w domu i gimnazjum w Traunstein. Zachwycałem się greckimi i łacińskimi klasykami, polubiłem również matematykę. Przede wszystkim jednak odkryłem teraz literaturę. Bardzo gorliwie studiowałem historię literatury, czytałem z entuzjazmem Goethego, podczas gdy Schiller wydał mi się za bardzo moralistyczny. Szczególnie uwielbiałem pisarzy dziewiętnastego wieku: Eichendorffa; Morikego, Storma, Stiftera. Inni, jak Raabe i Kleist byli mi raczej obcy. Rozpocząłem gorliwie tworzyć [ poświęciłem się z nowym zapałem tekstom liturgicznym, które próbowałem lepiej i żywiej przełożyc z oryginału. To był ufny czas, pełen nadziei na coś wielkiego, co ciągle rozwija się w niezmierzonym świetle ducha. Oczywiście było jeszcze coś innego: prawie codziennie pojawiała się w gazecie wiadomość o zabitym, prawie każdego dnia musiała być odprawiana msza żałobna za młodego żołnierza poległego na wojnie. Ich nazwiska były nazwiskami naszych znajomych i bliskich. Coraz większą grupę stanowili wśród nich uczniowie gimnazjum, którzy znani mi byli jako koledzy pełni ufności i radości życia. Służba wojskowa i niewola Wobec rosnącego deficytu żołnierzy panowie wojny wymyślili w 1943 roku coś nowego. Zostało ustalone, iż nic nie stoi na przeszkodzie, aby wychowanków internatu, którzy mieszkali poza domem, przenieść w obszary baterii obrony lotniczej. Ponieważ i tak nie mogli oni uczyć się cały czas, wydawało się całkiem normalne, że w czasie wolnym można było ich zaangażować w służbie obrony przeciwlotniczej. Sam już od dłuższego czasu nie byłem w internacie, ale prawnie należałem do chłopięcego seminarium w Traunstein. Tak to mała grupa seminarzystów z mojej klasy - rocznik 1926 i 1927 - powołana została do służby przeciwlotniczej w Monachium. W wieku 16 lat znalazłem się w bardzo wyjątkowym "internacie". Mieszkaliśmy w barakach razem z regularnymi żołnierzami, którzy wśród nas stanowili oczywiście zdecydowaną mniejszość. Zostaliśmy wciśnięci w podobne mundury i w istocie mieliśmy do wykonania te same zadania, z tą tylko różnicą, że dodatkowo uczęszczaliśmy na zredukowane zajęcia lekcyjne do renomowanego monachijskiego Maximilian Gymnasium. Z wielu względów było to interesujące doświadczenie. Tworzyliśmy teraz jedną klasę z prawdziwymi uczniami tego gimnazjum, którzy również powołani byli do służby przeciwlotniczej. Natrafiliśmy tu na zupełnie nowy dla nas świat. My, mieszkańcy Traunstein byliśmy wprawdzie lepsi w łacinie i grece, ale zauważyliśmy również, że żyliśmy na prowincji i że Monachium ze swoją różnoraką ofertą kulturalną otwiera przed nami nowe horyzonty. Na początku były między nami tarcia, ale potem dorośliśmy i stworzyliśmy wspólnotę. Naszym pierwszym miejscem postoju był Ludwigsfeld na południu Monachium, gdzie mieliśmy chronić filię Bayerische Motorenwerke (BMW), produkującą silniki samolotowe. Potem Unterfóhring na południowy-wschód od Monachium, krótko Innsbruck, gdzie zniszczony został dworzec i wydawało się być konieczne wzmocnienie jego obrony. Ponieważ nie doszło tam do dalszych nalotów, ostatecznie zostaliśmy przeniesieni do Gilching, na północ od jeziora Ammer, z podwójnym zadaniem: obrony leżących w pobliżu zakładów Dorniera, z których unosiły się w powietrze pierwsze myśliwce odrzutowe, i uniemożliwiania samolotom alianckim, tworzącym tutaj swe szyki, ataku na Monachium. "Właściwie nie muszę mówić, że czas spędzony w służbie przeciwlotniczej był krzywdą, szczególnie dla takiego antymilitarnego człowieka jak ja. Mam jednak z Gilching również miłe wspomnienie. Należałem do oddziału łączności, a podoficer, którego byliśmy podwładnymi, bronił zaciekle autonomii naszej grupy. Przede wszystkim nie obowiązywały nas ćwiczenia wojskowe i nikt nie odważył się mieszać w nasz mały świat. Niezależność ta osiągnęła swój szczytowy punkt, gdy przydzielono mi mieszkanie przy pobliskiej baterii i z niewiadomych powodów miałem nawet pokój tylko dla siebie; że tak powiem prymitywną, ale zarazem prawdziwą kawalerkę. Po służbie mogłem robić, co mi się rzewnie podobało i oddawać się swoim zainteresowaniom. Poza tym była tam zaskakująco duża grupa praktykujących katolików, którym nawet udało się zorganizować lekcje religii i uzyskać pozwolenie okazjonalnego uczęszczania do kościoła. Tym samym to lato paradoksalnie zapisało się w mojej pamięci jako okres pewnej osobistej autonomii. Oczywiście ogólna historyczna sytuacja nie była optymistyczna. Na początku roku bateria nasza została bezpośrednio zaatakowana, czego wynikiem był jeden zabity i kilku rannych. Latem rozpoczęły się systematyczne, poważne naloty na Monachium. Wolno nam było trzy razy w tygodniu jechać na zajęcia do Maximilian Gymnasium. Z przerażeniem patrzyliśmy na nowe zniszczenia i zmieniające się w ruiny miasto. Coraz silniej dym i spalenizna wypełniały powietrze. W końcu również regularne przejazdy kolejowe nie były możliwe. W tej sytuacji większość z nas z nadzieją czekała na aliancką inwazję na okupowaną przez Niemców Francję. Upragniony atak rozpoczął się wreszcie w lipcu. W gruncie rzeczy istniało duże zaufanie do mocarstw zachodnich i wierzono, że ich praworządność doprowadzi Niemcy do nowej pokojowej egzystencji. Kto z nas jednak mógł być pewien, że doczeka tych czasów? Nikt nie mógł wiedzieć czy wróci żywy z tego piekła do domu. Dziesiątego września 1944 roku zostaliśmy zwolnieni z oddziału przeciwlotniczego, w którym służyliśmy jako uczniowie. Byłem już w wieku poborowym i kiedy wróciłem do domu, czekało tam na mnie na stole powołanie do Służby Pracy Rzeszy. Dwudziestego września zacząłem nie kończącą się podróż do Burgenland, gdzie wraz z wieloma innymi przyjaciółmi z gimnazjum z Traunstein zostałem przydzielony do obozu w trójkącie granicznym między trzema państwami: Austrią, Czechosłowacją i Węgrami. Tygodnie w Służbie Pracy Rzeszy pozostały dla mnie przygnębiającym wspomnieniem. Nasi przełożeni byli w przeważającej części wcześniejszymi członkami tak zwanego Legionu Austriackiego, dawnymi nazistami, którzy pod rządami kanclerza Dollfufia siedzieli w więzieniu. Ci fanatyczni ideologowie silnie nas tyranizowali. Pewnej nocy wyciągnęli nas z łóżek i zgromadzili półśpiących na apelu. Oficer SS kazał każdemu z osobna wystąpić i wykorzystując zmęczenie, próbował wymusić "dobrowolne" zgłoszenie do oddziałów SS. Wielu dobrodusznych kolegów zostało wtłoczonych w ten sposób do tej przestępczej organizacji. Razem z kilkoma przyjaciółmi miałem szczęście móc powiedzieć, że noszę się z zamiarem zostania księdzem katolickim. Odsyłani byliśmy z szyderstwami i przekleństwami, ale wulgaryzmy te cudownie smakowały, ponieważ uwalniały nas od zagrożenia kłamliwą "dobrowolnością" z wszystkimi jej następstwami. Sukcesywnie byliśmy ćwiczeni według wynalezionego z pewnością w latach trzydziestych rytuału, który ukierunkowany był na pewien rodzaj kultu szpadla i pracy, jako siły wyzwalającej. Uczyliśmy się stale, z wojskowym rygorem, uroczyście odkładać, podnosić i przekładać szpadel przez ramię; czyszczenie go, aby nie pozostał na nim pyłek kurzu, należało do istotnych elementów tej pseudoliturgii. Ten fikcyjny świat załamał się niespodziewanie z dnia na dzień, gdy w październiku sąsiednie Węgry skapitulowały przed głęboko posuniętymi w głąb ich kraju Rosjanami. Z daleka dochodziły do nas odgłosy artylerii; front przybliżał się. Teraz skończył się rytuał szpadla. Dzień w dzień wyjeżdżaliśmy do pracy przy budowie tak zwanego wału południowo-wschodniego. Budowaliśmy w żyznych i gliniastych glebach Burgenlandu zapory przeciwpancerne i okopy, razem z grupą tak zwanych "dobrowolnych" robotników ze wszystkich prawie krajów Europy. Gdy wieczorem wracaliśmy zmęczeni do domu, wieszaliśmy na ścianie szpadle z dużymi pacynami gliny, te same, na których wcześniej nie miała prawa znajdować się odrobina kurzu. Nikogo już to nie obchodziło. Ale właśnie ta likwidacja kultu codziennego narzędzia pracy pozwoliła odczuć nam głęboki przełom, który tu nastąpił. Cały ten rytuał i stojący za nim świat okazał się kłamstwem. Było czymś zwyczajnym, że ludzie ze Służby Pracy powoływani byli do armii w obliczu zbliżającego się frontu. Liczyliśmy się z tym, ale ku naszemu miłemu zaskoczeniu stało się inaczej. Na końcu prace przy wale południowo-wschodnim zostały wstrzymane, a my nadal mieszkaliśmy bez konkretnego przeznaczenia w obozie, w którym ucichł krzyk wydawanych rozkazów i panowała specyficzna głucha cisza. Dwudziestego listopada oddano nam walizki i ubrania cywilne i kazano wracać do domów. Nasza podróż koleją była nieustannie przerywana alarmami przeciwlotniczymi. Wiedeń, który we wrześniu jeszcze nie był dotknięty wydarzeniami wojennymi, pokazywał teraz blizny po nalotach bombowych. Jeszcze silniej poruszyło mnie to, iż w moim kochanym Salzburgu leżał w gruzach nie tylko dworzec, lecz również perła miasta - renesansowa katedra; jeśli dobrze sobie przypominam została zniszczona kopuła. Ponieważ pociąg przejeżdżał przez Traunstein bez zatrzymywania się, nie pozostało nic innego, jak wyskoczyć w biegu. Był przepiękny jesienny dzień. Na drzewach leżała już niewielka ilość szronu, góry były cudownie oświetlone popołudniowym słońcem. Rzadko tak silnie odczuwałem piękno mojej ojczyzny, jak podczas tego powrotu do domu ze świata pełnego ideologii nienawiści. Dzięki Bogu nie leżało na stole żadne powołanie do wojska, jak mógłbym się tego spodziewać. Miałem prawie trzy tygodnie na fizyczną i duchową regenerację. Potem zostałem wezwany do Monachium i tam wyznaczono mi nowe miejsce przeznaczenia. Nasz nowy przełożony zdystansowany był, jak się okazało, wobec wojny i systemu hitlerowskiego. Wykazał wiele zrozumienia i starał się wyjść naprzeciw, przydzielając zadania, które ja i moi koledzy byliśmy w stanie wypełnić. Skierował mnie do koszar piechoty w Traunstein i zachęcił z ojcowską dobrocią do spędzenia paru wolnych dni w domu. Atmosfera, którą zastałem w koszarach, różniła się w znaczący sposób od tej w Służbie Pracy. Wprawdzie szef kompanii był krzykaczem i nazistą, ale nasi wychowawcy byli doświadczonymi ludźmi, którzy widzieli i odczuli na własnej skórze okrucieństwa wojny i nie chcieli jeszcze bardziej utrudniać nam życia. W przybitym nastroju obchodziliśmy Święta Bożego Narodzenia w naszym baraku. Z nami młodymi służyło w tym samym oddziale wielu ojców rodzin, którzy doszli do czterdziestki i mimo nie najlepszego zdrowia powołani zostali w ostatnich latach wojny pod broń. Ich tęsknota za żonami i dziećmi chwytała mnie za serce. Zresztą było to dla nich wystarczająco trudne, że razem z nami, o dwadzieścia lat młodszymi, byli poddani rygorowi wojskowemu i traktowani jak młodzież szkolna. Po zakończeniu podstawowego przeszkolenia, od połowy stycznia byliśmy stale przenoszeni w inne miejsca okręgu Traunstein. Z powodu przeziębienia od początku lutego często korzystałem ze zwolnień ze służby. Wyjątkowo nie zostaliśmy wysłani na ciągle przy- bliżający się front. Otrzymaliśmy jednak nowe mundury i musieliśmy maszerować z wojennymi pieśniami na ustach przez Traunstein, może po to, by pokazać cywilnej części społeczeństwa, że Fuhrer dysponuje stale jeszcze młodymi i świeżo przeszkolonymi żołnierzami. Śmierć Hitlera ożywiła nadzieję na rychły koniec. Jednak powolny marsz wojsk amerykańskich wydłużał oczekiwanie na wyzwolenie. Pod koniec kwietnia lub na początku maja - dokładnie nie pamiętam - zdecydowałem się wrócić do domu. Wiedziałem, że miasto było otoczone żołnierzami, którzy mieli rozkaz na miejscu rozstrzeliwać dezerterów. Dlatego skorzystałem z mniej znanego, prowadzącego poza miasto skrótu, z nadzieją, że prześlizgnę się tutaj nie zauważony. Jednak nie udało się. U wylotu tunelu, z którego skorzystałem, trzymało wartę dwóch żołnierzy. Dzięki Bogu byli to ci, którzy mieli dość wojny i nie chcieli zostać mordercami. Oczywiście musieli znaleźć pretekst, aby móc puścić mnie wolno. Ze względu na zranienie nosiłem rękę na temblaku. Stwierdzili więc: "Kolego, jesteś ranny, idź dalej". W ten oto sposób wróciłem szczęśliwie do domu. Przy stole siedziały siostry Zakonu Panien Angielskich, z którymi moja siostra bardzo była związana. Przeglądały mapy i próbowały ustalić, kiedy wreszcie mogą liczyć na przybycie Amerykanów. Gdy wszedłem, myślały, że obecność żołnierza stanowi ochronę dla domu, co oczywiście nie było prawdą. W ciągu kolejnych dni zakwaterowany został u nas wachmistrz Luftwaffe, sympatyczny katolik z Berlina, który z wyjątkową, niezrozumiałą dla nas logiką wierzył w zwycięstwo "Niemieckiej Rzeszy". Mój ojciec, który sprzeczał się z nim o to zajadle, przekonał go w końcu o rzeczy wręcz przeciwnej.- Potem umieszczono w naszym domu dwóch ludzi z SS i sytuacja stała się bardziej niebezpieczna. Nie uszło ich uwadze, że byłem w wieku poborowym i zaczęli się mną interesować. Wszyscy wiedzieli, że ludzie z SS powiesili na okolicznych drzewach wielu żołnierzy, którzy oddalili się od swojego oddziału. Poza tym mój ojciec nie mógł powstrzymać się przed bezpośrednim wyrażaniem całej swej wściekłości na Hitlera, za co normalnie skazywano na śmierć. Jednak jakiś wyjątkowy anioł wydawał się nas chronić. Ci dwaj zniknęli następnego dnia, nie czyniąc nic złego. Wreszcie Amerykanie wkroczyli do naszej wsi. Mimo że dom nasz pozbawiony był wszelkiego komfortu, wybrali go sobie na kwaterę główną. Odkryto, że jestem żołnierzem. Musiałem znowu założyć mundur, podnieść ręce w górę i ustawić się w grupie jeńców, których Amerykanie gromadzili na naszej łące. Szczególnie dotknęło to moją dobrą matkę. Patrzyła na swojego syna, niepewna jego losu, i na wielu innych żołnierzy pobitej armii, schwytanych i pilnowanych przez dobrze uzbrojonych Amerykanów. Mieliśmy nadzieję, że szybko zostaniemy zwolnieni. Rodzice wcisnęli mi do torby parę niezbędnych rzeczy, a ja zabrałem ze sobą duży zeszyt i ołówek. Wybór wydawałby się zupełnie niepraktyczny, ale właśnie ten zeszyt stał się moim wspaniałym towarzyszem. Mogłem dzień po dniu zapisywać w nim swoje różne przemyślenia; próbowałem nawet układania greckich heksametrów. Trzy dni wędrowaliśmy pustą autostradą do Bad Aibling w nie kończącej się kolumnie. Amerykańscy żołnierze fotografowali nas młodych i starych, aby zabrać do domu wspomnienia o pobitej armii i jej beznadziejnym stanie osobowym. Potem obozowaliśmy parę dni na otwartym polu, na wojskowym lotnisku w Bad Aibling, aż przeniesieni zostaliśmy na ogromny obszar uprawny koło Ulm. Zgromadzono tam około 50 000 więźniów. Amerykanie wydawali się być przeciążeni tak dużą zbiorowością ludzi. Do końca niewoli obozowaliśmy na wolnym powietrzu. Wyżywienie składało się z chochli zupy i kawałka chleba na dzień. Niektórzy szczęściarze zabrali do niewoli namiot. Gdy po długim okresie pięknej pogody nastąpiła faza deszczu, utworzyły się wspólnoty namiotowe. Namioty jednak tylko w niewielkim stopniu chroniły nas przed kaprysami pogody. Przed nami na horyzoncie widniała majestatyczna katedra w Ulm, której codzienny widok był dla mnie jakby pocieszającym symbolem niezaginionej jeszcze wspólnoty wiary. Również w samym obozie podej- mowano coraz więcej inicjatyw charytatywnych. Było tutaj kilku księży, odprawiających codziennie na wolnym powietrzu Mszę Świętą. Zbierała się zawsze niewielka, ale oddana grupa jej uczestników. Studenci teologii ze starszych lat, akademicy różnych dyscyplin - prawnicy, historycy sztuki, filozofowie - odnaleźli się wzajemnie, tak że mógł rozwinąć się bogaty program wykładów. Wypełniły się puste dni, szerzyła się wiedza i nawiązywały przyjaźnie ponad blokami obozu. Żyliśmy bez zegarka, bez kalendarza, bez gazet; tylko czasami jakaś dziwnie zniekształcona i nieprzejrzysta pogłoska o wydarzeniach na świecie wdzierała się do naszego, oddzielonego stalo- wym drutem światka. Chyba na początku czerwca, jeśli dobrze sobie przypominam, rozpoczęły się zwolnienia i każde puste miejsce, które powstało w naszych szeregach, było znakiem nadziei. Postępowano według stanów; na początku rolnicy, na końcu uczniowie i studenci, ponieważ najmniej byli potrzebni. Niemało osób posiadających wyższe wykształcenie określiło się w tej sytuacji jako gospodarze ziemscy i wielu przypominało sobie o jakichś odległych krewnych i znajomych w Bawarii. Wszystkim bowiem zależało na zwolnieniu w strefie amerykańskiej, ponieważ wydawała się być najbardziej pewna i obiecująca. W końcu przyszła kolej na mnie. Dziewiętnastego czerwca 1945 roku po przejściu różnych kontroli i badań, przeszczęśliwy trzymałem w ręce zwolnienie, wraz z którym koniec wojny stał się teraz również dla mnie rzeczywistością. Zawieziono nas amerykańską ciężarówką do północnej granicy Monachium, a stąd już każdy sam musiał wiedzieć, jak dotrzeć do domu. Zabrałem się z jednym młodym człowiekiem z Trostberg, a więc z okolic Traunstein. Mieliśmy nadzieję, że odcinek 120 km, który dzielił nas od domu, przebędziemy w trzy dni. Po drodze zamierzaliśmy przenocować u rolników i żywiliśmy jeszcze nadzieję na jakiś posiłek. Mijaliśmy Ottobrunn, gdy wyprzedziła nas napędzana gazem drzewnym ciężarówka, załadowana mlekiem. Obaj byliśmy za bardzo nieśmiali, aby ją zatrzymać, ale kierowca sam stanął i zapytał, dokąd chcemy się udać. Roześmiał się, gdy jako cel podaliśmy Traunstein, ponieważ był pracownikiem tamtejszej mleczarni i właśnie wracał do domu. W ten oto sposób wróciłem nieoczekiwanie jeszcze przed zachodem słońca do swego miasta rodzinnego. Niebiańskie Jeruzalem nie mogłoby piękniej ukazać mi się w tej chwili. Z kościoła słyszałem modlitwy i śpiewy, trwało nabożeństwo do Serca Pana Jezusa. Nie chciałem przeszkadzać i nie wszedłem, lecz szybko poszedłem do domu. Mój ojciec nie mógł powstrzymać swej radości, gdy nagle znów mnie zobaczył całego i zdrowego. Mama i siostra były w tym czasie w kościele. W drodze powrotnej do domu dowiedziały się o mnie od dziewcząt, które widziały jak bardzo się spieszyłem. W moim życiu żaden posiłek nie smakował mi tak wyśmienicie, jak ten, który przyrządziła mi wtedy moja mama. Oczywiście do pełni szczęścia czegoś brakowało. Od początku kwietnia nie było żadnej wiadomości o moim bracie. W domu panował smutek. Byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy nagle pewnego gorącego, lipcowego dnia usłyszeliśmy kroki. Ten, tak długo oczekiwany, spalony słońcem Italii, znalazł się pośród nas i pełen wdzięczności przygrywał na fortepianie Grosser Gott, wir loben dich (Wielki Boże wychwalamy Ciebie). Kolejne miesiące ponownie odzyskanej wolności, którą dopiero teraz naprawdę nauczyliśmy się cenić, należą do najpiękniejszych wspomnień mojego życia. Powoli odnajdywali się wszyscy rozrzuceni po świecie. Szukaliśmy się wzajemnie, wymienialiśmy się wspomnieniami i planami na przyszłość. Razem z moim bratem i naszymi kolegami, którzy powrócili do domu, pracowaliśmy, aby przywrócić blask zniszczonemu seminarium. W całkowicie spustoszonych i gospodarczo wyniszczonych Niemczech nie można było kupić książek. Jednak u proboszcza i w seminarium mogliśmy co nieco wypożyczyć i próbowaliśmy stawiać pierwsze kroki w nieznany wymiar filozofii i teologii. Mój brat oddawał się namiętnie muzyce, która jest jego szczególnym darem. W czasie Świąt Bożego Narodzenia mogliśmy zaaranżować spotkanie klasowe. Wielu poległo, ale my, którzy przeżyliśmy, tym bardziej byliśmy wdzięczni za dar życia, powrót do domu i nadzieję, która ponownie unosiła się ponad wszystkimi zniszczeniami. W seminarium we Freising Seminarium duchowne we Freising, które służyło jako szpital wojskowy dla jeńców wojennych i więźniów z zagranicy, było dla nas przez pewien czas zamknięte. Pierwsza mała grupa z najstarszych roczników mogła wprowadzić się do kilku zwolnionych pomieszczeń w listopadzie 1945 roku. W czasie Świąt Bożego Narodzenia stworzono również dla pozostałych kandydatów prowizoryczne miejsca, chociaż ogromna część domu musiała służyć jeszcze innym celom. Grupa około 120 seminarzystów, którzy teraz zebrali się we Freising, aby wspólnie kroczyć drogą prowadzącą do kapłaństwa, była bardzo zróżnicowana. Rozpiętość wieku sięgała od prawie dziewiętnastolatków do czterdziestolatków. Wielu z nich służyło jako żołnierze całą wojnę, prawie wszyscy po kilka lat. Przeszli przez okrucieństwa i próby życiowe, które wywarły piętno na ich życiu. Jasne, że niektórzy starzy żołnierze spoglądali na nas jak na dzieci, które nie doświadczyły tak potrzebnego w służbie kapłańskiej cierpienia i nie przeżyły tych ciemnych nocy, w których kapłańskie "tak" mogło nabrać pełnego znaczenia. Mimo poważnych różnic w doświadczeniach i poglądach łączyła nas ogromna wdzięczność za to, iż dane nam było powrócić do domu z tej otchłani trudnych czasów. Wdzięczność ta tworzyła ogarniającą wszystkich potrzebę nadrobienia tego, co zostało stracone i służenia Chrystusowi w Jego Kościele dla nowych lepszych czasów, dla lepszych Niemiec i lepszego świata. Nikt nie wątpił w to iż Kościół był miejscem naszych nadziei. Mimo ludzkich słabości był on alternatywą w stosunku do niszczycielskiej ideologii nazistowskiej dyktatury. Kościół, dzięki swej sile pochodzącej z wieczności, ostał się, przechodząc przez piekło, które pochłonęło potężnych tego świata. My doświadczyliśmy siły Kościoła: bramy piekielne go nie przemogą. Wiedzieliśmy z własnego doświadczenia czym są "bramy piekła" i mogliśmy widzieć na własne oczy, że dom zbudowany na skale pozostał niewzruszony. Wdzięczność i wola odnowy oraz działania w Kościele i dla dobra świata zdominowały atmosferę tego domu. Łączył się z tym głód poznania, który powstał w latach biedy, gdy byliśmy wystawieni na łaskę Molocha władzy, nie znającego wartości kultury i ducha. Książki, jak już powiedziałem, były rzadkością w zniszczonych i wyizolowanych od świata Niemczech Jednakże w seminarium, mimo zniszczeń po nalotach bombowych, zachowała się podręczna biblioteczka, która zaspokajała "pierwszy głód" Zainteresowania były różnorakie. Nie chciano ograniczać się tylko do teologii w wąskim jej zakresie. Żywo zaczęto przysłuchiwać się również ludziom współczesnym. Powieści Gertrudy von Le Fort, Elisabeth Langgasser, Ernsta Wiecherta były połykane; Dostojewski należał do autorów, których wszyscy czytali. Do tego dochodzili jeszcze wielcy Francuzi: Claudel, Bernanos, Mauriac. Również nowe kierunki nauk przyrodniczych śledzone były z zainteresowaniem. Wierzono, że znalazły się one znowu na drodze do Boga po okresie przełomu, który dokonali Pianek, Heisenberg, Einstein. Antyreligijna orientacja, która osiągnęła swój punkt kulminacyjny u Haeckela, została przełamana i to stworzyło nową atmosferę. Monachijski filozof Aloys Wenzel, który z wykształcenia był fizykiem, napisał bardzo popularną Filozofię wolności. Próbował w niej wykazać, że zdeterminowany obraz świata klasycznej fizyki, w którym nie było miejsca dla Boga, został zastąpiony otwartym obrazem świata, w którym jest miejsce na nowe, czyli na coś, co nie jest przewidywalne i z góry od samego początku określone. Na gruncie teologicznym i filozoficznym działali Romano Guardini, Josef Pieper, Theodor Hacker i Peter Wust, autorzy, których głos najbardziej bezpośrednio do nas przemawiał. Zrządzeniem losu stało się, że naszym prefektem został mieszkający w naszej sali (nie było pojedynczych pokoi), zwolniony dopiero co z angielskiej niewoli, teolog Alfred Lapple, który potem pracował jako katecheta w Salzburgu i zasłynął jako jeden z bardziej twórczych pisarzy religijnych. Już przed wojną rozpoczął on pod kierownictwem monachijskiego profesora teologii moralnej Teodora Steinbiichela pisanie rozprawy naukowej z teologii na temat pojęcia sumienia u kardynała Newmana. Jego obecność stała się dla nas szczególnym bodźcem dzięki interesującym wiadomościom z historii filozofii oraz szczególnemu upodobaniu do dysputy. Czytałem dwa tomy filozoficznych założeń teologii moralnej Steinbiichela, które pojawiły się w nowym wydaniu, i znalazłem tam przede wszystkim wyśmienite wprowadzenie w myślenie Heideggera i Jaspersa, jak rów- nież filozofów takich jak Nietzsche, Klages, Bergson. Jeszcze ważniejsza była dla mnie książka Steinbuchela Przełom w myśleniu: o tym, jak w fizyce stwierdzić można odwrót od mechanicznego obrazu świata i zwrot ku otwartości na nieznane - w tym również na znane Nieznane, czyli na Boga - a w filozofii powrót do metafizyki, którą od czasów Kanta uważano za niemożliwą, bo podejmującą zadania, których ludzki umysł nie może wykonać. Steinbiichel, który studia swe rozpoczął od Hegla i socjalizmu, analizował w wyżej wymienionej książce wywołany przez Ferdynanda Ebnera zwrot ku personalizmowi, który stał się także dla niego samego (Staeinbiichela) przyczyną zmiany drogi duchowej. Spotkanie z personalizmem, który potem zyskał nową wielką siłę przekonywania u wielkiego żydowskiego myśliciela Martina Bubera, stało się dla mnie istotnym duchowym przeżyciem. Personalizm ten kojarzył mi się mimowolnie z myślą Augustyna, który w Wyznaniach wyszedł mi niejako naprzeciw z całą swoją ludzką namiętnością i głębią. Miałem natomiast trudności z dostępem do Tomasza z Akwinu, którego kryształowa logika wydawała mi się zbyt zamknięta w sobie, za mało personalistyczna i zbyt poszufladkowana. Może przyczyną było to, iż filozof z naszej szkoły - Arnold Wilmsen - wykładał nam rygorystyczny tomizm neoscholastyczny, który za bardzo oddalony był od interesujących mnie kwestii. Przy czym Wilmsen sam w sobie był interesującym człowiekiem. Wcześniej był robotnikiem w Zagłębiu Ruhry. Pragnienie poznania skłoniło go do zbierania pieniędzy na studia filozoficzne. U monachijskich nauczycieli zachwyciła go, ale nie zadowoliła, nowa, wychodząca od Husserla idea fenomenologii. Udał się więc do Rzymu i tam w filozofii tomistycznej odnalazł to, czego szukał. Jego entuzjazm i głębokie przekonania robiły wrażenie. Teraz jednakże sam nie wydawał się być już poszukiwaczem, lecz - stając wobec stawianych mu pytań - namiętnym obrońcą tego, co już odnalazł. My zaś, jako ludzie młodzi, stawialiśmy wiele pytań. Dużą pomocą był natomiast prowadzony przez młodego docenta Jakoba Fellermaiera czterosemestralny cykl wykładów z historii filozofii, zawierający obszerny przegląd badań ducha ludzkiego, od Sokratesa i jego poprzedników aż do dnia dzisiejszego. Dzięki Fellermaierowi otrzymałem podstawy, za które do dzisiaj jestem wdzięczny. Studia uskrzydlane były, jak już powiedziałem, przez wspólny głód poznania. Otrzymały jednak również swój prawdziwy ludzki wymiar, dzięki atmosferze rodzinnej wspólnoty, która panowała w seminarium mimo różnic wieku i pochodzenia. Przyczyniła się do tego osobowość naszego rektora Michaela Hócka, który pięć lat spędził w obozie koncentracyjnym w Dachau. Dzięki swojej uczuciowości i serdeczności wkrótce zyskał przydomek "ojca". W seminarium sporo muzykowano, a przy uroczystych okazjach odgrywano sztuki teatralne. Najpiękniejsze jednak wspomnienia pozostają przede wszystkim po dużych liturgicznych świętach celebrowanych w katedrze, jak również po cichych modlitwach w seminaryjnej kaplicy. Postać sędziwego kardynała Faulhabera robiła na mnie ogromne wrażenie. Czuło się ciężar cierpienia, który zniósł w czasach nazistowskich i który teraz otaczał go niewidocznym nimbem dostojeństwa. Nie szukaliśmy w nim "dostępnego biskupa"; mnie poruszała o wiele bardziej zaszczytna wielkość jego misji, której całkowicie się poświęcił. Studia teologiczne w Monachium W semestrze letnim 1947 roku dwuletnie studia filozoficzne, zgodnie z ówczesnym planem zajęć, dobiegły końca i musiałem teraz podjąć nową decyzję. Aby to wytłumaczyć, muszę sięgnąć troszkę wstecz. W Bawarii były wtedy dwa państwowe uniwersytety z wydziałami teologicznymi: w Monachium i Wiirzburgu. W Eichstatt znajdowało się trydenckie seminarium w ścisłym tego słowa znaczeniu, tzn. seminarium duchowne kształcące przyszłych księży, z własnym ciałem profesorskim, podlegającym bezpośrednio biskupowi, który był pierwszym odpowiedzialnym za wykształcenie teologiczne. W pięciu diecezjach - wśród nich była diecezja Monachium-Freising - znajdowały się biskupie seminaria duchowne, przy- porządkowane państwowym wydziałom teologicz- nym. Siedzibą seminarium duchownego naszej diecezji był Freising. Monachijski wydział teologiczny nie służył kształceniu księży jednej tylko diecezji. Dlatego też nie było w Monachium diecezjalnego seminarium duchownego, lecz tak zwane "Książęce Georgianum", które w 1494 roku założone zostało przez księcia Georga Bogatego w Ingolstadt. Kształcono tam kandydatów na księży z całej Bawarii. Instytucja ta przywędrowała razem z uniwersytetem W Ingolstadt na początku do Landshut, potem do Monachium. Po powstaniu seminariów diecezjalnych Georgianum zmieniło swoją funkcję, ofiarując gościnę studentom pragnącym studiować teologię na uniwersytecie. Z dwoma innymi studentami z mojego roku zdecydowałem się wystosować do biskupa prośbę o zezwolenie na studia w Monachium. Miałem nadzieję, że dzięki studiom na uniwersytecie jeszcze intensywniej będę mógł zagłębić się w duchową i kulturalną dyskusję naszych czasów, a później ewentualnie poświęcić się całkowicie teologii naukowej. Z braku odpowiedniej ilości opału nie można było zgodnie z planem zorganizować semestru zimowego. Tak więc rok akademicki 1947/48 rozpoczął się już pierwszego września, za co mieliśmy trzy i pół miesiąca ferii: od Świąt Bożego Narodzenia do Wielkanocy. Przyjechaliśmy więc do Monachium z końcem sierpnia na rekolekcje poprzedzające rok akademicki. Wiele budynków uniwersyteckich oczywiście leżało jeszcze w gruzach. Biblioteka również w dużej części była niedostępna. Wydział teologiczny mieścił się prowizorycznie w dawnym królewskim zamku łowieckim Furstenried, na południe od Monachium. Tam nieszczęśliwy król Otto aż do czasów pierwszej wojny światowej spędzał lata swego obłąkania. Z końcem monarchii archidiecezja przejęła zameczek i urządziła w nim dom rekolekcyjny. W biednych latach dwudziestych dobudowano dwa skromne budynki, w których mieściło się seminarium dla spóźnionych powołań. W tych dwóch budynkach umieszczony został zarówno wydział teologiczny jak i Georgianum. Panowała okropna ciasnota. W jednym i tym samym domu znajdowały się: sekretariat wydziału, sala posiedzeń, biblioteka teologii pastoralnej, historii Kościoła i egzegezy Nowego jak i Starego Testamentu, nasze pomieszczenia do nauki i sypialnie, ponadto mieszkało tam również dwóch profesorów. Przy tej ciasnocie musiano zamontować piętrowe łóżka.. Gdy pierwszego dnia rano obudziłem się i jeszcze w półśnie otwierałem oczy, myślałem przez chwilę, że znowu jest wojna i jestem w naszej baterii przeciwlotniczej. Wyżywienie było bardzo skromne, ponieważ nie można było, tak jak we Freising skorzystać z własnego gospodarstwa, czy zakupić je u chłopów. W samym zamku był mały lazaret dla rannych obcokrajowców, oprócz tego mieścił się tam dom rekolekcyjny. Cudowne było, że mieliśmy do dyspozycji piękny park zamkowy, podzielony na dwie części: w stylu francuskim i angielskim. Często przechadzałem się po tym parku pogrążony w rozmyślaniach. Właśnie tam dojrzewały moje decyzje, w tym parku analizowałem wiedzę poznawaną na wykładach i próbowałem konfrontować ją z własnymi poglądami i wypracować własną wizję rzeczywistości. Atmosfera w domu nie była tak dobra jak we Freising. Brakowało spontanicznej serdeczności. Skład pensjonariuszy był bardzo różnorodny: mieszkali tutaj studenci z całych Niemiec, szczególnie z północy naszej ojczyzny, ponadto doktoranci, którzy byli już poważnie zaawansowani w swojej pracy. Dominowały zainteresowania intelektualne, co tworzyło pewien rodzaj indywidualizmu, podczas gdy we Freising łączyła nas wspólna wola rychłego działania w duszpasterstwie. Tutaj silniejszy był nacisk na wykłady i ze względu na to tworzyła się przestrzeń wspólnych zainteresowań, oparta na wymianie pytań i odpowiedzi. Wykładom naszych wielkich akademickich nauczycieli przysłuchiwałem się z wielkim napięciem. Oczywiście miejsce, gdzie one się odbywały, było wyjątkowe. Ponieważ nie mieliśmy do dyspozycji sali wykładowej, zajęcia musiały odbywać się w szklarni ogrodu zamkowego, w której latem panował upał, a zimą przejmujący chłód. Jednak takie drobnostki prawie nam wtedy nie przeszkadzały. Muszę jeszcze wtrącić że wydział teologiczny w Monachium w 1938 roku został zamknięty przez nazistów, ponieważ kardynał Faulhaber nie wyraził zgody na zatrudnienie na stanowisku wykładowcy prawa kościelnego znanego zwolennika Hitlera. "Wobec takiej pozanaukowej interwencji, wolność badań naukowych nie ma żadnych gwarancji" - donosiło nazistowskie ministerstwo "W takich okolicznościach nie może być dalej prowadzony w Monachium wydział teologiczny" Tak oto po wojnie wydział ten musiał być założony całkiem na nowo. Można było na początku sięgnąć po wykładowców dwóch wydziałów bliźniaczych- Wrocław na Śląsku i Braunsberg (Braniewo) w Prusach Wschodnich, które przestały istnieć z powodu wydalenia Niemców i przejęcia przez Polskę obszarów na wschód od Odry i Nysy. Z Wrocławia przybyli profesorowie: Stummer i Maier - od Starego i Nowego Testamentu oraz Seppelt - od historii Kościoła; z Braunsberg: Egenter - od teologii moralnej i Gottlieb Sóhngen - od teologii fundamentalnej. Ten ostatni pochodził z Kolonii i był typowym uosobieniem reńskiego temperamentu. Z Miinster przybył Michael Schmaus, kapłan archidiecezji Monachium, który stał się słynny również poza granicami Niemiec dzięki swojemu nowemu podręcznikowi dogmatyki. Pożegnał się on w nim z neoscholastycznym schematem i przedstawił dogmatykę katolicką w sposób bardzo żywy, nawiązując do ducha ruchu odnowy liturgicznej i nowego zwrotu do Pisma św. i Ojców Kościoła, który rozwinął się w latach międzywojennych. Schmaus sprowadził z Miinster jeszcze dwóch znaczących naukowców, profesora teologii pastoralnej Josefa Paschera, który krótko przed wojną pracował już na monachijskim wydziale, i młodego pro- fesora prawa kanonicznego Klausa Mórsdorfa. Traktował on prawo kanoniczne jako dyscyplinę teologiczną, tak więc nie znajdowało się ono na marginesie teologii, lecz umieszczone było w samym jej centrum. Dlatego też Mórsdorf, wychodząc z tajemnicy Wcielenia, starał się przedstawiać prawo jako logiczne następstwo Wcielenia Słowa. Ponieważ Słowo stało się Ciałem, zachodziła konieczność, aby Ono przybrało także formę instytucjonalną i prawną. Pascher przeszedł bardzo interesującą drogę duchową: na początku studiował matematykę, uczył się orientalnych języków, potem zajął się pedagogiką i religioznawstwem, badał mistykę Filona z Aleksandrii. W końcu przez teologię pastoralną doszedł do liturgii, która w okresie spędzonym w Monachium była głównym przedmiotem jego badań. Jako dyrektor Georgianum odpowiedzialny był za naszą formację ludzką i kapłańską. Zadanie to wypełniał całkowicie według ducha liturgii i w ten sposób udało mu się nadać szczególny wyraz naszej duchowej drodze. Właśnie te trzy różne osobowości nauczycieli akademickich poszerzały znacznie duchowe horyzonty naszego wydziału, dając mu wewnętrzne bogactwo, z którego korzystali studenci z wszystkich części Niemiec. Gwiazdą wydziału był wtedy bez wątpienia Friedrich Wilhelm Maier, profesor egzegezy Nowego Testamentu. Miał on również za sobą niezwykłą drogę życiową. Jako młody człowiek habilitował się na należącym wówczas do Rzeszy Niemieckiej uniwersytecie w Strasburgu, na którym to w swoim czasie, przed 1911 rokiem, profesorem Starego Testamentu był Michael Faulhaber. Wyróżniającemu się i zdolnemu młodemu uczonemu powierzono napisanie komentarza egzegetycznego do ewangelii synoptycznych w ramach powstającego, jako praca zbiorowa, komentarza całego Pisma Świętego. Poświęcił się tej pracy z wielkim entuzjazmem, przyjmując dziś już powszechnie uznaną teorię dwóch źródeł. Według niej Ewangelia św. Marka i nie istniejący już zbiór nauk Jezusa (źródło "Q") tworzyły podstawy trzech synoptycznych ewangelii. Tak więc Ewangelia św. Marka była źródłem dla Ewangelii według św. Mateusza i św. Łukasza, uważanych za późniejsze. To kłóciło się z sięgającą do drugiego stulecia po Chrystusie tradycją traktowania Ewangelii św. Mateusza jako najstarszej, napisanej przez samego apostoła w "hebrajskim dialekcie". Tak to Maier dostał się w samo centrum sporu modernistycznego, prowadzonego z całą zaciekłością, którego środek ciężkości stanowiły właśnie kwestie dotyczące ewangelii. Francuski uczony Loisy zaczął podważać wiarygodność ewangelii. Teorie liberalnej egzegezy objawiły się jako zagrożenie dla samych istotnych podstaw wiary. Jest to problem, który również dzisiaj budzi wiele kontrowersji. Tezy Maiera zostały przyjęte jako rodzaj kapitulacji wobec liberalizmu, a on sam musiał wycofać się z działalności akademickiej. Kilka razy mówił nam o swojej wymuszonej przez Rzym rezygnacji z nauczania. Został wtedy kapelanem wojskowym i brał udział w pierwszej wojnie światowej. Potem był duszpasterzem w ciężkim więzieniu, o którego pensjonariuszach zachował całkiem pozytywne wspomnienia. W zmienionym klimacie lat dwudziestych mógł wrócić w końcu do świata akademickiego. W 1924 roku otrzymał posadę wykładowcy Nowego Testamentu we Wrocławiu i zarówno tam, jak i później w Monachium zdobył szybko serca swoich słuchaczy. Oczywiście nigdy całkowicie nie pozbył się urazu z powodu wymuszonej dymisji. W stosunku do Rzymu odczuwał zawsze pewną niechęć, którą rozciągał również na monachijskiego arcybiskupa, sprawującego według niego swoją funkcję w sposób zbyt mało kolegialny. Mimo tych zastrzeżeń Maier był głęboko wierzącym człowiekiem i kapłanem, troszczącym się o poprawną formację kapłańską powierzonych mu młodych ludzi. Wykłady jego były jedynymi, dla których szklarnia stawała się za mała; trzeba było przyjść odpowiednio wcześnie, aby zdobyć miejsce. Poza tym Maier pod wieloma względami należał do ludzi z minionej epoki. Pielęgnował jeszcze wielką retorykę przełomu wieku, która na początku robiła wrażenie, ale z czasem stała się w moich oczach czymś nienaturalnym i sztuką dla sztuki. Również jego egzegetyczne założenia pochodziły z epoki liberalnej. Co prawda czytał z podziwu godną pilnością to wszystko, co zostało opublikowane później, i nawet nad tym pracował, jednakże przełom, jakiego dokonali w egzegezie Bultmann i Barth, każdy z nich we właściwy sobie sposób, ostatecznie przeszedł obok niego i nie został wystarczająco przyswojony. Spoglądając wstecz, mogę powiedzieć, iż był on klasycznym przykładem orientacji, z którą stykał się Romano Guardini u swych nauczycieli w Tiibingen i którą określił jako liberalizm ograniczony przez dogmat. W obliczu nowej orientacji, którą opracował Guardini, może jako pierwszy z uczestniczących w dramacie modernistycznym, było to stanowisko niewystarczające. Dogmat nie oddziaływałby w strukturze teologii jako siła twórcza, lecz tylko jako więzy, negacja i ograniczenie. Ale z dystansu prawie pięćdziesięciu lat mogę dostrzec w tym również i pozytywy. Możliwość stawiania pytań w sposób otwarty i pozbawiony uprzedzeń, wychodząc z horyzontów metody historyczno-liberalnej, stworzyła nowy, bezpośredni dostęp do Pisma Świętego i odsłoniła nowe wymiary tekstu, które w lekturze zbyt skrystalizowanej przez dogmat nie były odczuwalne. Biblia przemawiała do nas z nową bezpośredniością i świeżością. Jednak to, co w metodach liberalnych było samowolą i spłycało Biblię (myślę o Harnacku i jego szkole), zostało odsunięte poprzez posłuszeństwo w stosunku do dogmatu. Właśnie równowaga pomiędzy liberalizmem i dogmatem wydała własne, specyficzne owoce. Uczęszczałem z wielkim zainteresowaniem na wykłady Maiera przez 6 semestrów w okresie moich studiów teologicznych. Zajęcia te stawały się przedmiotem moich osobistych przemyśleń. Dla mnie egzegeza pozostawała zawsze w samym centrum mojej pracy teologicznej. Dzięki Maierowi Pismo Święte było naprawdę duszą naszych teologicznych studiów, co odpowiadało późniejszym zaleceniom Soboru Watykańskiego II. Nawet jeśli wraz z upływem lat coraz bardziej odczuwałem ograniczoność założeń Maiera, który nie był w stanie dostrzec całej głębi postaci Chrystusa, to jednak, co usłyszałem i czego nauczyłem się od niego, pozostało dla mnie fundamentalne. Przeciwieństwem wyrazistej postaci Maiera był wykładowca Starego Testamentu Friedrich Stummer, człowiek cichy i zamknięty w sobie. Jego siła leżała w poważnej, ściśle historycznej i filologicznej pracy, podczas której z wielką ostrożnością wyznaczał teologiczne trendy. Właśnie ten jego ostrożny styl bardzo ceniłem i brałem sumiennie udział w jego wykładach i seminariach. W ten oto sposób Stary Testament stał się dla mnie cenniejszy i bliższy. Przekonałem się, że Nowy Testament nie jest książką innej religii, która nie wiadomo z jakich względów przywłaszczyła sobie święte pisma Żydów, jakby chodziło o pewien rodzaj wstępu czy introdukcji, w gruncie rzeczy o charakterze drugorzędnym. Nowy Testament nie jest niczym innym jak odnalezioną lub zawartą w historii Jezusa interpretacją "prawa, proroctw i pism", które w czasach Jezusa nie osiągnęły jeszcze swojej dojrzałej formy w postaci ostatecznego kanonu, lecz pozostawały otwarte i stanowiły dla uczniów świadectwo na rzecz samego Jezusa, jako Święte Pisma objawiające Jego tajemnicę. Zaczynałem coraz lepiej rozumieć, że judaizm (który ściśle rzecz biorąc rozpoczyna się z ustanowieniem kanonu Pism Świętych, a więc w pierwszym wieku po Chrystusie) i opisana w Nowym Testamencie wiara chrześcijańska są dwiema formami uznania za swoje świętych pism Izraela, formami określonymi przez ustosunkowanie się do postaci Jezusa z Nazaretu. Pismo, które dzisiaj nazywamy Starym Testamentem, otwarte jest w obydwu kierunkach. To, iż również żydowska interpretacja czasów "po Chrystusie" ma swoje własne teologiczne przesłanie, zaczęliśmy rozumieć w gruncie rzeczy dopiero po drugiej wojnie światowej. Wróćmy jednak do roku 1947. Również dla nas, teologicznych nowicjuszy, stało się jasne, że grupa wrocławska różniła się od tych przybyłych z Miinster i Braunsberg profesorów nie tylko wiekiem (wszyscy wrocławscy uczeni byli po sześćdziesiątce), lecz również reprezentowaniem innej epoki teologicznej. Obaj egzegeci i (choć w sposób mniej ewidentny) profesor historii Kościoła reprezentowali w pewnym sensie epokę liberalną. Natomiast trzech wykładowców z Miinster i dwóch nauczycieli akademickich przybyłych z Braunsberg wydawało się nosić piętno teologicznego przewrotu, do którego doszło wraz z ogólnymi przemianami kulturalnymi po pierwszej wojnie światowej. Z milionami ofiar śmiertelnych i wszystkimi okropnościami, które umożliwiła technika wykorzystana przez aparat wojenny, wojna została odebrana przede wszystkim jako załamanie się postępowych dogmatów i samej liberalnej koncepcji świata. Z pomocą osiągnięć nowoczesnej nauki i techniki doszło do niszczenia człowieka i jego godności w takim stopniu, jaki wcześniej nie był wcale możliwy. Wobec tragicznych doświadczeń nastąpił zwrot ku temu, co wcześniej uznano już za przestarzałe: ku Kościołowi, liturgii, sakramentom i to nie tylko na gruncie katolickim, ale również w świecie protestanckim. List do Rzymian Karla Bartha stał się zapowiedzią walki z liberalizmem i dziełem programowym nowej, świadomie "kościelnej" teologii. Nie przypadkiem Karl Barth zechciał opublikować swoje wielkie dzieło dogmatyczne pod tytułem Dogmatyka kościelna. Powstający wtedy ruch odnowy liturgicznej stał się nośnikiem nowej koncepcji liturgii. W ramach nowej świadomości doszło również do zbliżenia się wyznań chrześcijańskich, do bolesnego i pasjonującego zarazem poszukiwania Una Sancta. W tym duchu Schmaus napisał swoją dogmatykę. Egenter, profesor teologii moralnej, reprezentował - między innymi razem z Fritzem Tillmanem i Theodorem Steinbuchelem - tendencję do szukania nowej fizjonomii teologii moralnej, odcinającej się od kazuistyki, chcącej przezwyciężyć dominację pojęcia natury i bazującej całkowicie na idei naśladowania Chrystusa. Najbardziej utkwili mi w pamięci, obok egzegetów, Sóhngen i Pascher. Sóhngen chciał pierwotnie być filozofem i rozpoczął swToją drogę od rozprawy naukowej na temat Kanta. Należał do wcześniejszego dynamicznego nurtu tomistycznego, który przejął od Akwinaty pasję do prawdy oraz śmiałość i stanowczość w stawianiu pytań odnośnie do fundamentu i celu całej rzeczywistości, ale wiązał to świadomie z dzisiejszymi filozoficznymi zagadnieniami. Husserl ze swoją fenomenologią uchylił przynajmniej trochę drzwi metafizyce, które teraz również przez innych były dalej otwierane, choć dokonywało się to w różny sposób. Heidegger pytał o byt, Scheler o wartości, Mikołaj Hartmann próbował rozwinąć metafizykę w znaczeniu ściśle arystotelesowskim. Za sprawą całego szeregu zewnętrznych okoliczności Sóhngen zwrócił się ku teologii. On, który urodził się w małżeństwie mieszanym i był szczególnie wrażliwy na kwestie ekumeniczne, właśnie ze względu na swoje pochodzenie podjął dyskusję z Karlem Barthem i Emilem Brunerem, interweniując w ich sporze z tzw. okresu Ziirichu. Zaangażował się również w misteriologię benedyktyna Odo Casela. Wyrosła ona bezpośrednio z ruchu liturgicznego, ale z nią pojawiły się na nowo pytania o stosunek między racjonalnością a tajemnicą, o miejsce myśli platońskiej i filozofii w chrześcijaństwie, a przede wszystkim o to, co jest specyficznie chrześcijańskie. Znamiennym dla Sóhngena było przede wszystkim to, iż sam sięgał do źródeł, poczynając od Arystotelesa i Platona, poprzez Klemensa z Aleksandrii i Augustyna do Anzelma, Bonawentury i Lutra, a w końcu do teologów z Tiibingen z poprzedniego wieku. Również Pascal i Newman należeli do jego ulubionych autorów. Szczególnie zachwyciło mnie w nim to, iż nigdy nie zadawalał się pewnego rodzaju teologicznym pozytywizmem - co było czasami odczuwalne w przypadku innych dziedzin - i z całą powagą stawiał pytania dotyczące prawdy, a więc także pytania dotyczące aktualności tego, w co się wierzy. Teolog pastoralny Pascher, który jak już powiedziałem był dyrektorem naszego Georgianum, często chwytał nas za serce swoimi żywymi, duchowymi wykładami, przemawiając do nas bezszablonowo i w sposób bardzo osobisty. Działo się tak za sprawą jego bogatego doświadczenia duchowego. W jego systemie kształcenia i wychowania wszystko oparte było na celebrowanej codziennie Mszy Świętej. Jej istotę przedstawił nam latem 1948 roku w cyklu wykładów, których treść została opublikowana rok wcześniej pod tytułem Eucharystia. Do tego czasu z pewną rezerwą odnosiłem się do ruchu odnowy liturgicznej. U wielu jego przedstawicieli widziałem jednostronny racjonalizm i historycyzm. Ich uwaga kierowała się na formę i pochodzenie historyczne, natomiast z dziwną obojętnością traktowali uczucia, które przecież Kościół pozwala nam doświadczać, sprawiając, że dusza może czuć się w nim jak we własnym domu. Z pewnością "Schott był mi bardzo drogi i niezastąpiony. Dostęp do liturgii i do jej autentycznej celebracji, któremu utorował drogę ruch odnowy liturgicznej, był dla mnie bezcennym, pozytywnym elementem tego ruchu. Jednak pewna ograniczoność wielu jego zwolenników, dla których wartość miała tylko jedna forma, przeszkadzała mi. Dzięki wykładom Paschera i postawie czci, z jaką uczył nas sprawować liturgię, sięgając jej głębi, stałem się członkiem ruchu liturgicznego. Tak jak uczyłem się pojmować Nowy Testament jako duszę każdej teologii, tak liturgię pojąłem jako podstawę jej istnienia, bez której teologia musiałaby zginąć. Dlatego na początku Soboru uznałem schemat przygotowawczy konstytucji o liturgii, który obejmował wszystkie najistotniejsze odkrycia ruchu liturgicznego, jako cudowny punkt wyjściowy dla soborowych obrad, i taką opinię przekazałem kardynałowi Fringsowi. Nie mogłem przewidzieć, że wkrótce z większą niż dotychczas siłą miały ujawnić się negatywne aspekty tego ruchu, niosąc ze sobą poważne ryzyko autodestrukcji samej liturgii. Spoglądając wstecz na interesujące lata moich studiów teologicznych, mogę się tylko dziwić temu, co dzisiaj często mówi się na temat Kościoła "przedsoborowego". Wszyscy byliśmy świadomi przełomu, który zaczął być dostrzegalny już w latach dwudziestych, wyrażającego się w nowej, dociekliwej teologii i w duchowości, która zrzucała z siebie to, co przestarzałe i nieaktualne, pozwalając na przeżywanie w nowy sposób radości Odkupienia. Dogmat nie był rozumiany jako zewnętrzne ograniczenie, lecz jako życiodajne źródło, umożliwiające nowe poznanie. Kościół był dla nas przede wszystkim Kościołem żyjącym w liturgii i w całym bogactwie teologicznego przekazu. Wymagań celibatu nie przyjmowaliśmy z łatwością, ale wierzyliśmy w wielowiekowe doświadczenie Kościoła, że wyrzeczenia, które na nas nakłada i które dotykają najgłębszych pokładów naszego istnienia, przyniosą owoce. Podczas gdy w katolickich Niemczech istniał pozytywny klimat w stosunku do papiestwa i niekłamany szacunek dla wielkiej postaci Piusa XII, ochłodziła się atmosfera na wydziale teologicznym. Teologia, której uczyliśmy się, była ukształtowana przez pryzmat myślenia historycznego, stąd też styl rzymskich deklaracji, związany z tradycją neoscholastyczną, brzmiał w tym klimacie raczej obco. Może przyczyniała się też do tego w jakimś stopniu niemiecka duma, każąc nam sądzić, że wiemy więcej i lepiej niż ci "na dole". Również doświadczenia szanowanego przez nas Maiera pozwalały nam wątpić w stosowność niektórych rzymskich decyzji, zwłaszcza że odrzucona wtedy teoria dwóch źródeł zaczęła powszechnie obowiązywać. Jednak te zastrzeżenia i odczucia nie uszczuplały w żadnym razie głębokiej wiary w prymat Piotrowy, wyznawany w takiej formie, jaką zdefiniował Sobór Watykański I. Chciałbym w związku z tym przytoczyć mały epizod, który - jak mi się wydaje - obrazował dokładnie tę sytuację. Zanim rozpoczęła się dogmatyzacja cielesnego wniebowzięcia Maryi, wydziały teologiczne na całym świecie zapytane zostały o ocenę. Odpowiedź naszych nauczycieli była zdecydowanie negatywna. Wyszła tutaj teraz na jaw jednostronność myślenia, które opierało się nie tyle i nie tylko na założeniach historycznych, co na historycystycznych. Tradycja była identyfikowana z tym, co dało się udokumentować za pomocą tekstów. Patrolog Altaner z Wurzburga (jeden z tych, którzy przybyli z Wrocławia), dowodził, że nauka o cielesnym wniebowzięciu Maryi nie była znana przed V wiekiem po Chrystusie i dlatego nie mogła ona należeć do "tradycji apostolskiej". Z tym poglądem identyfikowali się również nauczyciele z Monachium. Argument ten jest przekonujący, jeśli postrzega się tradycję w sensie ścisłym jako przekazywanie konkretnych tekstów i treści już ukształtowanych. Była to postawa, którą reprezentowali nasi ówcześni nauczyciele. Jeśli jednak rozumiemy tradycję jako żywy proces, w którym Duch Święty wprowadza nas w całą prawdę i uczy nas rozumieć to, czego wcześniej nie mogliśmy pojąć (por. J 16, 12 n), musimy przyjąć, że owo późniejsze "przypomnienie" (por. J ló, 4) może umożliwić dostrzeżenie tego, czego wcześniej nie widzieliśmy, chociaż było to już nam przekazane w pierwotnym słowie. Stanowisko takie było obce niemieckiej myśli teologicznej. W ekumenicznym kręgu dialogu, któremu przewodzili arcybiskup z Paderborn, Jager i luterański biskup Stahlin (z tego kręgu powstała później Rada ds. Jedności Chrześcijan), Gotlieb Sóhngen wypowiedział się zdecydowanie w 1949 roku przeciwko możliwości ustanowienia takiego dogmatu. W związku z tym ewangelicki profesor teologii systematycznej z Heidelbergu, Edmund Schlink zadał bezpośrednie pytanie: "Co pan uczyni, jeśli dogmat rzeczywiście zostanie ogłoszony? Czy wtedy nie będzie pan musiał odwrócić się plecami do Kościoła katolickiego?" Sóhngen odpowiedział po chwili namysłu: Jeśli dogmat zostanie ogłoszony, to przypomnę sobie, iż Kościół jest mądrzejszy niż ja i bardziej jemu ufam niż swojej własnej wiedzy". Myślę, że ta mała scena pokazuje ducha, w którym uprawiano wtedy w Monachium teologię: w sposób krytyczny, ale z wiarą. Jesienią 1949 roku zostały oddane do użytku pomieszczenia mieszkalne w jednym ze skrzydeł budynku Georgianum na Ludwigstrasse w Monachium. Także w budynku uniwersyteckim, znajdującym się naprzeciwko Georgianum, zwiększono liczbę zdatnych do użytku sal wykładowych. Mogliśmy więc wrócić do centrum miasta. Spostrzegliśmy niebawem, że jest jeszcze dużo do zrobienia. Dojście do naszych pomieszczeń na trzecim piętrze znajdowało się na wolnym powietrzu i aby do nich dotrzeć, trzeba było używać drabiny. Mieliśmy teraz możliwość brania udziału w wykładach również na innych wydziałach, chociaż zbliżające się egzaminy końcowe ograniczały nam te zamiary. Zamieszkanie w mieście i możliwość studiów na uniwersytecie w jego siedzibie było bezsporną korzyścią, ale wyraźnie odczuwałem też stronę negatywną. W Fiirstenried wszyscy, zarówno nauczyciele jak seminarzyści, studenci i studentki świeckie z miasta żyliśmy jak jedna duża rodzina. Brakowało nam teraz tej bliskości i bezpośredniości. Lata spędzone w Fiirstenried utkwiły mi w pamięci jako okres wielkiego przełomu pełnego nadziei, ufnego oczekiwania i wielkich, niekiedy bolesnych decyzji. Gdy czasem wracam do tego niezmienionego parku, to wszystkie dróżki, które go przecinają, łączą się z tymi drogami wewnętrznymi, które tutaj zacząłem przemierzać, tak ściśle, że wszystkie dawne przeżycia z tego miejsca stają jak żywe przede mną z całą swoją świeżością. Święcenia kapłańskie, duszpasterstwo, doktorat Po końcowym egzaminie z teologii latem 1950 roku stanęło przede mną nieoczekiwane zadanie, które przyniosło decydujący zwrot w moim życiu. Na wydziale teologicznym organizowano każdego roku konkurs, w ramach którego w ciągu dziewięciu miesięcy przedłożona musiała zostać anonimowo rozprawa naukowa, oznaczona kodem, który potem pozwalał na rozpoznanie autora. Gdy któraś z prac została nagrodzona (była to niewielka suma pieniędzy), zatwierdzano ją automatycznie jako dysertację z najwyższą oceną summa cum laude. Dla zwycięzcy drzwi do doktoratu stały otworem. Każdego roku inny profesor wyznaczał temat, dzięki czemu dochodziły do głosu różne dyscypliny. Profesor Gottlieb Sóhngen wyjawił mi w lipcu, że w tym roku on będzie określał temat i liczy na to, iż ja podejmę się jego opracowania i wezmę udział w konkursie. Czułem się zobowiązany i z napięciem oczekiwałem na oficjalne ogłoszenie tematu. Temat wybrany przez mistrza brzmiał: Lud i Dom Boży w nauce św. Augustyna o Kościele. W minionych latach bardzo pilnie poświęcałem się lekturze Ojców Kościoła i gorliwie brałem udział w seminarium Sóhngena dotyczącym św. Augustyna, mogłem więc wyjść naprzeciw tej przygodzie. Jeszcze jedna okoliczność przyszła mi z pomocą. Jesienią 1949 roku Alfred Lapple podarował mi może najbardziej znaczące dzieło autorstwa Henri de Lubaca Katolicyzm w mistrzowskim tłumaczeniu Hansa Urs von Balthasara. Książka ta stała się moją kluczową lekturą. Otrzymałem przez to nie tylko nowy i głęboki dostęp do myśli Ojców, lecz również nowe i głębsze spojrzenie na teologię i wiarę w ogólności. Wiara była tutaj wewnętrzną wizją i stała się poprzez myśl Ojców na nowo własną rzeczywistością. Odczuwało się w tej książce cichą konfrontację zarówno z liberalizmem jak i z marksizmem i dramatyczną walkę francuskiego katolicyzmu o otworzenie nowej przestrzeni dla wiary w duchowym życiu naszych czasów. Z zawężonego, indywidualistycznego i moralistycznego sposobu pojmowania wiary de Lubac wyprowadzał swoich czytelników ku wierze widzianej i przeżywanej społecznie, wspólnotowo; ku wierze, która właśnie dlatego, że ze swej istoty jest także nadzieją, obejmuje całość historii i nie ogranicza się tylko do obiecywania poszczególnemu człowiekowi jego prywatnej szczęśliwości. Pod wrażeniem tej lektury zacząłem rozglądać się też za innymi dziełami de Lubaca. Szczególnie owocna okazała się dla mnie lektura jego książki Corpus Mysticum. Dzięki niej bardzo pogłębiło się moje rozumienie jedności Kościoła i Eucharystii - pełniej pojąłem treści, które wcześniej przyswoiłem sobie od Paschera, Schmausa i Sóhngena. Otwarły się przede mną nowe horyzonty i - tak jak tego się ode mnie domagano - mogłem rozpocząć z Augustynem dialog, który już od dłuższego czasu starałem się nawiązać. Długie wakacje, które trwały od końca lipca do końca października, poświęcone były całkowicie pracy konkursowej. Jednak potem sytuacja się skomplikowała. W końcu października otrzymaliśmy święcenia subdiakonatu i diakonatu. Tym samym rozpoczęły się bardziej bezpośrednie przygotowania do święceń kapłańskich, które wtedy wyglądały trochę inaczej niż dzisiaj. Teraz znowu byliśmy w seminarium duchownym we Freising i wprowadzano nas w praktyczne aspekty służby duszpasterskiej. Między innymi wprawialiśmy się w kazaniach i katechezie. Wymagało to dużego zaangażowania, lecz musiałem teraz próbować pogodzić te obowiązki z opracowywaniem mojego tematu. Tolerancja wychowawców seminarium i wyrozumiałość moich najbliższych sprawiły, że stało się to możliwe. Mój brat, który wraz ze mną znajdował się na drodze do kapłaństwa, przejął ode mnie, na ile to było tylko możliwe, praktyczne prace przygotowawcze do święceń kapłańskich i prymicji. Moja siostra, która pracowała wtedy jako sekretarka w kancelarii adwokackiej, w wolnym czasie wykonała kopię manuskryptu mojej pracy konkursowej. Tym sposobem udało mi się oddać ją w ustalonym terminie. Byłem szczęśliwy, gdy pozbyłem się w końcu tego pięknego, ale przytłaczającego ciężaru i mogłem poświęcić się całkowicie - przynajmniej w ostatnich dwóch miesiącach - przygotowaniom do święceń kapłańskich. Udzielił nam ich kardynał Faulhaber w katedrze we Freising, w uroczystość św. Piotra i Pawła 1951 roku. Było nas ponad 40 kandydatów. Na skierowane do nas indywidualne wezwanie, każdy odpowiadał adsum, czyli "jestem". Pamiętam bardzo dokładnie ten słoneczny letni dzień. Był to punkt kulminacyjny mojego życia. W chwili gdy sędziwy biskup położył na mnie ręce, jakiś skowronek wzbił się z ołtarza głównego katedry i zanucił radosną melodię. Było to dla mnie jakby zawołanie z góry: tak jest dobrze, jesteś na właściwej drodze! Potem były cztery tygodnie wakacji, które wydawały się być jednym, wielkim świętem. W dniu mojej pierwszej Mszy Świętej nasz kościół parafialny św. Oswalda w pełnym oświetleniu wydawał się piękniejszy niż zwykle. Radość wypełniała prawie namacalnie całą świątynię, zachęcając do aktywnego udziału w tym świętym obrzędzie, który nie potrzebował żadnej dodatkowej zewnętrznej oprawy. Zostaliśmy zaproszeni, aby zanieść do wszystkich domów błogosławieństwo prymicji i wszędzie, nawet przez zupełnie obcych nam ludzi, byliśmy przyjmowani z wielką serdecznością, której nigdy bym się nie spodziewał. W ten sposób bezpośrednio doświadczyłem, jak wielkie oczekiwania mają ludzie wobec księży, jak bardzo czekają na ich błogosławieństwo, pochodzące z siły sakramentu. Widzieli w nas ludzi, którym Chrystus powierzył zadanie, abyśmy nieśli ze sobą Jego obecność do innych. Dzięki temu, że to nie my znajdowaliśmy się w centrum, zjednywaliśmy sobie bardzo szybko nowych przyjaciół. Podbudowany doświadczeniem tych tygodni, mogłem pierwszego sierpnia rozpocząć służbę jako wikary w parafii Najświętszej Krwi Chrystusa w Monachium. Większa jej część leżała w dzielnicy willowej, w której mieszkali intelektualiści, artyści, funkcjonariusze państwowi, ale istniały również ulice, przy których mieszkali sklepikarze, urzędnicy niższych szczebli, dozorcy i służące, ogólnie mówiąc ci wszyscy, którzy pracowali dla bogatszej klasy społecznej. Przytulna, choć zbyt mała plebania, zbudowana przez jakiegoś słynnego architekta, okazała się bardzo gościnna. Wydawała się być w stanie nieustannego wrzenia za sprawą dużej ilości osób pomagających w różnych pracach parafialnych. Jednak najważniejsze było dla mnie spotkanie z dobrym proboszczem Blumscheinem, który nie tylko mówił, iż ksiądz musi "płonąć żarliwością", ale sam rzeczywiście taki był. Do ostatniego tchu, całym sercem, całym swym istnieniem, chciał pełnić kapłańską posługę. Zmarł w drodze do ciężko chorej osoby, której miał udzielić wiatyku. Jego dobroć i wewnętrzna pasja w pełnieniu kapłańskiej misji wycisnęły na tej parafii specyficzne znamię. To, co w pierwszej chwili wydać się mogło aktywizmem, było odbiciem stale żywej gotowości do służby, bez żadnych ograniczeń. Potrzebowałem rzeczywiście takiego wzoru, bo ilość zadań, jakie mi przydzielono, była ogromna. Miałem do przeprowadzenia 16 lekcji religii w pięciu różnych klasach, co wymagało sporego przygotowania. Każdej niedzieli musiałem przynajmniej dwa razy celebrować Mszę św. i wygłaszać dwa różne kazania. Każdego ranka od szóstej do siódmej, a w sobotnie popołudnie przez cztery godziny pełniłem służbę w konfesjonale. W każdym tygodniu prowadziłem wiele pogrzebów na różnych cmentarzach w mieście. Również cała praca z młodzieżą była na moich barkach. Ponadto dochodziły jeszcze, jako dodatkowe, chrzciny czy śluby. Ponieważ proboszcz nie oszczędzał się, ja także nie mogłem i nie chciałem tego czynić. Ze względu na moje słabe praktyczne przygotowanie, podszedłem na początku do moich obowiązków z pewnymi obawami. Wkrótce jednak praca z dziećmi, a tym samym kontakty z ich rodzicami, stała się dla mnie przyjemnością. Również w różnych kręgach młodzieży katolickiej szybko dochodziliśmy do wzajemnego zrozumienia. Oczywiście równie szybko spostrzegłem, jak daleko myślenie i życie wielu młodych ludzi oddalone jest od wiary i w jak niewielkim stopniu nauczanie religii znalazło odbicie w życiu i sposobie myślenia rodzin. Nie mogłem się oszukiwać i musiałem przyznać, że obowiązująca wówczas forma pracy z młodzieżą, wywodząca się z okresu międzywojennego, nie była już odpowiednia do naszych czasów i że trzeba się było rozejrzeć za nowymi sposobami. Niektóre przemyślenia, które były owocem moich doświadczeń, zamieściłem kilka lat później w artykule Nowi poganie i Kościół. Wzbudził on wtedy ożywioną dyskusję. Pierwszego października 1952 roku rozpocząłem pracę w seminarium duchownym we Freising. Wzbudzało to we mnie różne odczucia. Z jednej strony mogłem znowu powrócić do mojej ulubionej pracy teologicznej. Z drugiej strony, cierpiałem - przede wszystkim przez pierwszy rok - z powodu utraty możliwości obcowania z ludźmi podczas pracy duszpasterskiej. Zacząłem zadawać sobie pytanie, czy nie byłoby jednak lepiej pozostać w duszpasterstwie parafialnym. Poczucie, że jestem potrzebny i że wypełniam ważną służbę pomogło mi przezwyciężyć obawy i radować się kapłańskim posługiwaniem, które nie od razu było łatwo dostrzegalne w wypełnianiu tego nowego zadania. Prowadziłem teraz wykłady dla studentów ostatniego roku na temat duszpasterstwa sakramentów i przy tym mogłem korzystać ze skromnego co prawda, ale jednak bardzo bliskiego i bezpośredniego doświadczenia. Do tego doszły jeszcze Msze Święte i spowiedź w katedrze oraz prowadzenie grupy młodzieżowej, którą założył mój poprzednik. Przede wszystkim jednak chciałem zdać egzamin doktorancki, co wiązało się z dużym nakładem pracy. Z każdego z ośmiu przedmiotów trzeba było zdać egzamin ustny i pisemny. Wszystko to ukoronowane było publiczną dysputą, na którą trzeba było przygotować tezy ze wszystkich dyscyplin teologicznych. Pamiętam wielką radość mojej mamy i ojca, gdy w lipcu 1953 roku mogli uczestniczyć w tej końcowej scenie, kiedy uzyskałem tytuł doktora teologii. Dramat habilitacji i lata we Freising Z końcem letniego semestru 1953 roku zwolniła się katedra wykładowcy dogmatyki i teologii fundamentalnej w Wyższej Szkole Filozoficzno-Teologicznej we Freising. Przez rok była obsadzona przez śląskiego księdza Otfrieda Mullera, który starał się równocześnie prowadzić swoją pracę habilitacyjną w Monachium. Było to śmiałe przedsięwzięcie, ponieważ jako wykładowcy dwóch podstawowych przedmiotów teologicznych stawiano mu we Freising duże wymagania. Kiedy na wschodzie Niemiec w Erfurcie powstała Wyższa Szkoła Teologiczna, Mullera poproszono o objęcie w niej katedry dogmatyki. Nie była to łatwa decyzja - przenieść się z rozwijających się Niemiec Zachodnich z ich dobrobytem i wolnością do części naszej ojczyzny zajętej przez Sowietów, która wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedstawiała się jak wielkie więzienie. Muler podjął to wyzwanie, wskutek czego całe pokolenie księży z NRD jemu zawdzięcza formację teologiczną. Kolegium profesorów we Freising dało mi odczuć, że myśli o mnie jako następcy Mullera, ale ja chciałem przynajmniej jeszcze rok pozostać w seminarium duchownym. Wiązało się to z całym szeregiem obowiązków, ale dawało mi o wiele więcej czasu na przygotowanie się do habilitacji. Ostatecznie ustalono, że przez ten rok miał mnie zastąpić profesor teologii dogmatycznej z Wyższej Szkoły Teologicznej Ojców Redemptorystów w Gars, ojciec Viktor Schurr. Był to człowiek pogodny i rozważny. Zaprzyjaźniliśmy się w ciągu tego roku. Musiałem teraz określić temat habilitacji. Gottlieb Sóhngen zdecydował, że skoro moja praca doktorska dotyczyła teologii Ojców, powinienem teraz sięgnąć do średniowiecza. Ponieważ wyszedłem od Augustyna, wskazane było według niego, abym zajął się Bonawenturą, którym szczegółowo zajmował się on sam. Skoro moja pierwsza praca naukowa dotyczyła tematu eklezjologicznego, teraz powinienem pomyśleć o drugim wielkim kręgu tematycznym teologii fundamentalnej - o pojęciu objawienia. W tym czasie idea historii zbawienia powróciła do centrum zainteresowania teologii katolickiej. Na pojęcie objawienia, które w neoscholastyce ujmowane było zbyt intelektualnie, spoglądano teraz z innej perspektywy. Objawienie pojmowane było już nie tylko jako proste przekazywanie niektórych prawd rozumowi, lecz jako historyczne działanie Boga, w którym prawda objawia się stopniowo. Tak oto powinienem spróbować zbadać, czy w jakiejkolwiek formie u Bonawentury istnieje odpowiednik pojęcia historii zbawienia i czy ten motyw, jeśli istnieje i jest rozpoznawalny, ma związek z pojęciem objawienia. Zabrałem się z gorliwością i radością do pracy. Chociaż miałem już podstawowe wiadomości o Bonawenturze i przeczytałem jego małe dzieła, w trakcie zaawansowanej pracy otwierały się przede mną nowe światy. Gdy ojciec Schurr spakował swoje rzeczy i latem 1954 roku pożegnał Freising, zakończyłem zbieranie materiałów i opracowałem podstawowe tezy interpretacji treści, które odkryłem. Stało jednak jeszcze przede mną trudne zadanie napisania książki. Znowu nastąpiło nieoczekiwane wydarzenie. Po śmierci emerytowanego profesora filozofii z Wyższej Szkoły Teologicznej zwolnione zostało mieszkanie profesorskie na wzgórzu katedralnym. Nalegano na mnie, abym wraz z przejęciem profesury dogmatyki wprowadził się tam. Wydawało mi się to jednak zbyt przedwczesne, zwłaszcza że czekała mnie teraz najpoważniejsza część pracy habilitacyjnej. W semestrze zimowym podjąłem się prowadzenia wykładów z dogmatyki w charakterze profesora nadzwyczajnego i zgodzono się na przesunięcie jeszcze o cały rok objęcia przeze mnie stanowiska wykładowcy teologii fundamentalnej. Rozpocząłem czterogodzinnym wykładem o Bogu. Cieszyłem się, że mogę zajmować się tą kwestią i docierać do bogactwa przekazów tradycji. Zachwycające zaangażowanie studentów pomogło mi pogodzić pracę na wykładach z pracą habilitacyjną. Z końcem semestru letniego 1955 roku był już gotowy ręcznie napisany tekst mojej pracy. Niestety, natrafiłem na maszynistkę, która nie tylko była powolna, lecz również gubiła czasami kartki i robiła ogromną ilość błędów, wystawiając moje nerwy na ciężką próbę. Walka o poprawienie błędów czasami wydawała się beznadziejna, tym bardziej, że rozciągały się one na numery stron tekstów cytowanych. Późną jesienią mogłem wreszcie oddać dwa obowiązkowe egzemplarze. Z ich wyglądu graficznego także nie byłem zadowolony. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie pozostały tam zbyt poważne błędy. Ponieważ habilitacja wydawała się być pewna, a profesorskie mieszkanie w pobliżu katedry czekało na nowych mieszkańców, odżyła kwestia mieszkania. Sądziliśmy wszyscy, że również mój ojciec i mama powinni przenieść się do Freising. Moi rodzice byli już w podeszłym wieku (ojciec miał 78, a mama 71 lat), a w Traunstein kościół i wszystkie sklepy znajdowały się w mieście, do którego trzeba było przejść dwa kilometry. Nie było to łatwe szczególnie przy śnieżnych i mroźnych zimach. Chociaż bardzo zależało nam wszystkim na ich spokojnym domu na uboczu lasu, jednak wydawało się, że przyszedł moment szukania nowego rozwiązania. Mieszkalibyśmy koło katedry, sklepy byłyby w pobliżu i moglibyśmy jeszcze raz zbudować wspólną rodzinę, zwłaszcza że moja siostra myślała o tym, aby ewentualnie później do nas dołączyć. Przeprowadzka nastąpiła w mglisty dzień 17 listopada. Jego melancholia przeszła na rodziców w godzinie pożegnania, które oznaczało nie tylko pozostawienie dotychczasowego miejsca zamieszkania, lecz również kawałka ich życia. Jednak na nowym miejscu rodzice z zapałem ruszyli do pracy. Zaledwie wniesiono meble, a mama założyła fartuch i wspólnie z ojcem zabrali się do pracy. Wieczorem mama stała już przy kuchni i przygotowywała pierwszą kolację. Ojciec z przezornością i energią zadbał o to, żeby wszystko znalazło się na właściwym miejscu. To, że było tam również wielu studentów, którzy dokładali wszelkich starań, aby pomóc, było ważną zachętą do działania. Nie wchodziło się do pustego pomieszczenia, lecz w atmosferę przyjaźni i gotowości do pomocy. Przeżyliśmy szczęśliwy Adwent, a gdy w Święta Bożego Narodzenia przyjechali mój brat i siostra, to obce mieszkanie stało się znowu naszym prawdziwym domem rodzinnym. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że zbierają się nade mną chmury burzowe. Gottlieb Sóhngen przeczytał moją pracę habilitacyjną, przyjął ją z entuzjazmem, a nawet wielokrotnie cytował na wykładach. Profesor Schmaus, który był recenzentem, z powodu licznych obowiązków, odłożył ją na bok na parę miesięcy. Dowiedziałem się od jego sekretarki, że w lutym wreszcie rozpoczął lekturę mojego opracowania. W święta Wielkanocne 1956 roku zwołał pierwszy raz na obrady w Kónigstein niemieckich dogmatyków, z których potem utworzył się regularnie obradujący zespół roboczy dogmatyków i teologów fundamentalnych. Byłem tam i miałem okazję pierwszy raz osobiście spotkać się z Karlem Rahnerem. Pracował nad nowym wydaniem Leksykonu dla teologii i Kościoła {Lexikon fur Theologie und Kirche), powstałego z inicjatywy biskupa Buchbergera, a ponieważ napisałem parę artykułów do ewangelickiego dzieła Religia w historii i teraźniejszości (Die Religion in Geschichte und Gegenwart), dopytywał się z zainteresowaniem o zastosowane tam kryteria wydawnicze. Przy tej okazji poznaliśmy się bliżej, Schmaus wezwał mnie podczas obrad na krótką rozmowę, w czasie której oświadczył raczej chłodno i bez większych emocji, że musi odrzucić moją pracę habilitacyjną, ponieważ nie spełnia ścisłych kryteriów naukowych wymaganych dla tego rodzaju prac. Szczegóły miały być mi znane po wydaniu odpowiedniej decyzji przez radę wydziału. Poczułem się jak trafiony przez piorun. Cały świat wydawał walić się na mnie. Co stałoby się z moimi rodzicami, którzy w dobrej wierze przybyli do mnie do Freising, gdy teraz jako przegrany musiałbym odejść z uczelni? Wszystkie moje plany ukierunkowane na nauczanie teologii załamały się. Pomyślałem, żeby postarać się o stanowisko kapelana w parafii św. Jerzego, w której do dyspozycji było mieszkanie dla wikarego, jednak nie było to zbyt pocieszające rozwiązanie. Chwilowo trzeba było poczekać. Z uczuciem rozgoryczenia wkroczyłem w semestr letni. Co się stało? Na ile mogę zrozumieć tę sytuację, oddziaływały tutaj trzy czynniki. W mojej pracy badawczej stwierdziłem, że rzeczywiście reprezentowane przez Michaela Schmausa monachijskie studia nad średniowieczem prawie całkowicie zatrzymały się na stanie sprzed wojny i nowe, wielkie odkrycia, szczególnie wyraźne w obszarze francuskojęzycznym, w ogóle nie zostały wzięte pod uwagę. Z nieprzystającą do nowicjusza ostrością krytykowałem te przestarzałe pozycje, a tego najwyraźniej było dla Schmausa za dużo. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, że opracowałem średniowieczny temat, nie prosząc go o konsultację. Zrecenzowany przez niego egzemplarz mojej pracy był przepełniony uwagami we wszystkich kolorach, których ton z pewnością nie odpowiadał tonowi mojej krytyki. Ponadto irytowała go także niedoskonała szata graficzna i liczne błędy w cytatach, które, mimo wielkich z mojej strony starań, jednak pozostały. Nie podobał mu się również wynik moich analiz. Stwierdziłem, że u Bonawentury (jak i u innych teologów XIII wieku) nie było żadnego odpowiednika naszego pojęcia "objawienia", z którym staraliśmy się łączyć całość objawionych treści do tego stopnia, że przyjęło się nawet nazywanie Pisma Świętego po prostu "objawieniem". W języku średniowiecza taka identyfikacja byłaby nie do pomyślenia. "Objawienie" jest tam ciągle pojęciem związanym z działaniem i oznacza działanie, poprzez które ukazuje się Bóg, a nie obiektywny wynik tego działania. Biorąc to pod uwagę, do pojęcia "objawienie" należy również zaliczyć podmiot otrzymujący objawienie: gdzie objawienie nie jest przez nikogo przyjęte, tam nie było żadnego objawienia, bo nic tam nie zostało ujawnione, odkryte. Sama idea objawienia zakłada kogoś, kto wejdzie w jego posiadanie. Te zdobyte podczas lektury dorobku św. Bonawentury pojęcia stały się dla mnie bardzo ważne przy soborowej dyskusji o objawieniu, Piśmie Świętym i tradycji. Jeżeli tak jest, jak opisałem, to objawienie jest uprzednie w stosunku do Pisma Świętego i odzwierciedla się w nim, lecz nie jest jednak z nim identyczne. Oznacza to, że objawienie jest zawsze większe od samego Pisma. A to z kolei świadczy, w konsekwencji, że nie może istnieć czysta sola scriptura (tylko przez samo Pismo), że z Pismem jest związany podmiot poznający - Kościół, i to także wyjaśnia istotne znaczenie tradycji. Jednak w owym momencie chodziło o moją pracę habilitacyjną, a Michael Schmaus, do którego może już dotarły z Freising zirytowane głosy na temat nowoczesności mojej teologii, nie widział w tych tezach wiernego odbicia myśli Bonawentury (ja natomiast pozostaję do dziś przekonany, że moje tezy były jednak poprawne), lecz niebezpieczny modernizm, który musiał prowadzić do subiektywizacji pojęcia objawienia. Na posiedzeniu kolegium wydziału, które zajmowało się moją pracą habilitacyjną, musiało być bardzo burzliwie. Schmaus w przeciwieństwie do Sóhngena liczyć mógł na swoich wpływowych przyjaciół spośród wykładowców wydziału. Jednak decyzją kolegium moja praca nie została odrzucona, lecz skierowana do poprawki. Co było do poprawienia miałem wywnioskować z uwag na marginesie, które naniósł Schmaus. Tym samym dana mi została nadzieja, mimo iż Schmaus wyraził opinię, jak potem poinformował mnie mój mistrz Sóhngen, że ilość wymaganych poprawek jest tak duża, iż korekta zajmie mi lata. Gdyby tak było, oddanie do poprawki równałoby się z odrzuceniem i musiałbym bez wątpienia zakończyć swoją pracę na uczelni. Przekartkowałem ten zeszpecony egzemplarz mojej książki i doszedłem do dającego otuchę odkrycia. W pierwszych dwóch częściach roiło się od krytycznych uwag, które rzadko mogły przekonywać, a w dodatku niektóre z nich stawały się zrozumiałe dopiero dwie strony później, ale ostatnia część poświęcona teologii historycznej Bonawentury nie była wcale kwestionowana. Tu tkwiło sedno sprawy. O co chodziło? Ruch franciszkański w pierwszych latach swojego istnienia pozostawał pod wpływem historycznych przepowiedni włoskiego opata Joachima z Fiore, zmarłego w 1202 roku. Ten pobożny i uczony zakonnik uważał, że z Pisma Świętego można wywnioskować, iż dzieje świata ulegają ewolucji od silnego i surowego królestwa Ojca (Stary Testament) poprzez królestwo Syna (obecny Kościół) do trzeciego królestwa - "Królestwa Ducha", w którym spełnią się wreszcie obietnice proroków i rządzić będzie tylko wolność i miłość. Wydawało mu się również, że znalazł w Biblii podstawy do oszacowania daty nadejścia Kościoła Ducha. Miało to nastąpić w niedalekiej przyszłości i Joachim z Fiore wskazywał na Franciszka z Asyżu jako na zapowiedź początku nowej epoki. Braterskie wspólnoty założone przez Franciszka miały być jej zwiastunami. Już w połowie XIII wieku pojawiły się radykalne interpretacje tej idei, które w końcu wypchnęły "spirytualistów" poza ramy oficjalnej nauki Kościoła i doprowadziły do otwartego konfliktu z papiestwem. Henri de Lubac w swoim dwutomowym dziele przestudiował duchową spuściznę Joachima i ukazał, że sięga ona aż do Hegla i totalitarnych systemów naszego wieku. Do tej pory mówiło się, że Bonawentura nigdy nie cytował Joachima; krytyczne wydanie jego dzieł nie zawiera wzmianek o Joachimie. Teza ta wymagała sprawdzenia i pozostawała dyskusyjna, ponieważ Bonawentura jako przełożony generalny swojego zakonu musiał zająć stanowisko wobec polemiki dotyczącej relacji między Franciszkiem a Joachimem. Ostatecznie umieścił w klasztornym areszcie domowym swojego poprzednika Jana z Parmy, przekonanego do idei Joachima. W ten sposób zapobiegł ekstremizmom, które mogłyby nastąpić w wyniku jego działalności. W swojej pracy podjąłem to zagadnienie i wykazałem, że Bonawentura, w swojej interpretacji "dzieła sześciu dni" (opowiadanie o stworzeniu), wyraźnie nawiązuje do twierdzeń Joachima. Jako człowiek środka spróbował przejąć z jego nauczania to, co wydawało się wartościowe, reinterpretując jednak twierdzenia Joachima w zgodzie z nauczaniem Kościoła. Rezultaty tego wysiłku Bonawentury nie zostały od razu przez wszystkich przyjęte z zadowoleniem, ale z czasem upowszechniły się i zostały zaakceptowane. Schmaus, jak już powiedziałem, w całym tym rozdziale nie zrobił żadnej krytycznej uwagi. Przyszła mi do głowy zbawienna myśl. Moje badania nad teologią historyczną Bonawentury były wprawdzie związane z całością mojej książki, ale można było potraktować je jako samodzielną całość. Część poświęcona temu tematowi miała wprawdzie tylko około dwustu stron, czyli mniej niż to zwykle bywa w pracach habilitacyjnych, ale była dostatecznie obszerna, aby wykazać moją zdolność do samodzielnych teologicznych badań, a o to przecież w pracy habilitacyjnej chodzi. Mimo soczystej krytyki mojej pracy ta część nie była kwestionowana i nie można było jej wstecznie określić jako naukowo nie do przyjęcia. Gottlieb Sóhngen, któremu przedstawiłem mój plan, natychmiast się zgodził. Niestety, mój wakacyjny terminarz był już zapełniony. Udało mi się jednak znaleźć dwa tygodnie potrzebne do nowego opracowania i już w październiku, ku zdziwieniu kolegium, mogłem tę odrzuconą wcześniej pracę przedłożyć w nowej, skróconej formie. Znów nastąpiły tygodnie niespokojnego oczekiwania. Wreszcie 11 lutego 1957 roku dowiedziałem się, że praca habilitacyjna została przyjęta. Otwarty wykład habilitacyjny odbył się 21 lutego. Według obowiązujących wtedy w Monachium przepisów habilitacyjnych wykład i następująca po nim dyskusja były niezbędne do otrzymania habilitacji. Oznaczało to, że można było jeszcze raz nie zdać - tym razem przed całą salą. Po wojnie coś takiego zdarzyło się już dwukrotnie. Z niepokojem czekałem na ten dzień, ponieważ ze względu na liczne obowiązki we Freising na przygotowanie się miałem niewiele czasu. Duża sala wykładowa, którą wybrano na tę okazję, była przepełniona; panowało zauważalne napięcie. Po moim wykładzie udzielono głosu promotorowi i recenzentowi. Wkrótce dyskusja przerodziła się w burzliwą debatę między nimi dwoma. Zwracali się do audytorium i pouczali, natomiast ja stałem na dalszym planie i wydawało się, że nie jestem nikomu potrzebny. Dodatkowa narada wydziału trwała długo. W końcu dziekan wyszedł na korytarz, na którym czekałem z moim bratem i przyjaciółmi, aby mi nieformalnie zakomunikować, że zdałem i jestem habilitowany. Koszmar tego, co musiałem przejść, tkwił we mnie tak głęboko, że przez chwilę nie potrafiłem odczuwać radości. Nareszcie skończyła się niepewność. Mogłem teraz spokojnie pełnić swoją służbę we Freising i nie martwiłem się, że wciągnąłem moich rodziców w smutną przygodę. Wkrótce po habilitacji zostałem mianowany docentem uniwersytetu w Monachium, a 1 stycznia 1958 roku nastąpiła moja nominacja na profesora teologii fundamentalnej i dogmatyki w Wyższej Szkole Filozoficzno-Teologicznej we Freising, choć nie bez uprzednich perturbacji ze strony przeciwnej. Jak można się domyślać, stosunki z profesorem Schmausem pozostawały na początku napięte, ale w latach siedemdziesiątych rozluźniły się i stopniowo przerodziły w przyjaźń. Nie mogłem zarówno wtedy, jak i teraz traktować jego ówczesnych ocen i decyzji jako naukowo uzasadnionych. Uznałem jednak, że egzamin w tym trudnym roku stanowił dla mnie doświadczenie uzdrawiające, w którym tkwiła wznioślejsza logika niż ta czysto naukowa. Z początku dystans do Schmausa spowodował zbliżenie do Karla Rahnera. Przede wszystkim zrobiłem postanowienie, że sam nie będę zbyt łatwo zgadzać się na odrzucanie prac doktorskich czy habilitacyjnych, lecz - jeżeli będą ku temu jakieś racje - będę stawał po stronie słabszych. Była to postawa, która jak się później okazało, odegrała ważną rolę na mojej drodze akademickiej. Wkrótce stanęły przede mną nowe decyzje i zadania. Już latem 1956 roku, w kulminacyjnym punkcie sporu o moją habilitację, dotarło do mnie z początku nie wiążące zapytanie dziekana wydziału teologii katolickiej w Moguncji, czy nie byłbym zainteresowany posadą wykładowcy teologii fundamentalnej. Odmówiłem mu, po pierwsze dlatego, że nie mogłem tego uczynić ze względu na moich rodziców, a po drugie, ponieważ nie chciałem jak dezerter wycofywać się z kłótni o moją habilitację, którą zresztą potraktowano by wtedy jako nie zakończoną. Teraz, latem 1958 roku otrzymałem propozycję objęcia stanowiska wykładowcy teologii fundamentalnej w Bonn. Tej katedry pragnął mój nauczyciel Sóhngen. Niestety, w ramach układów tamtych lat pozostawała dla niego nieosiągalna. Dostanie jej było spełnieniem moich marzeń. W stosunku do roku 1956 sytuacja, która wcześniej uniemożliwiała mi opuszczenie Freising, teraz uległa zmianie. Znowu wydarzyło się coś, co mogło zostać uznane za zrządzenie Bożej Opatrzności. Mój brat, który godził wypełnianie obowiązków duszpasterskich ze studiami w Monachijskiej Szkole Muzycznej, w 1957 roku ukończył je i przyznane mu zostało stanowisko dyrektora chóru rodzimego kościoła parafialnego św. Oswalda w Traunstein. Ponadto miał przejąć odpowiedzialność za kształcenie muzyczne w niższym seminarium i aktywnie działać w duszpasterstwie. Jako odpowiedzialny za poranne Msze św. otrzymał (jako beneficjum) mieszkanie, którego lokatorem był dotąd kaznodzieja kościoła parafialnego. Położony w centrum miasta dom był przytulny i cichy. Jego powierzchnia mieszkalna była ponadto niewiele mniejsza od naszego starego domu w Hufschlag. Wcześniej wysyłanie rodziców w ponowną wędrówkę wydawało się niemożliwe, ale wszyscy tęskniliśmy do niezapomnianego i stale drogiego Traunstein. Perspektywa powrotu była więc bardzo zachęcająca. Omówiłem tę sprawę na początku z moim bratem, który zgadzał się na mój wyjazd do Bonn i cieszył się, że może zabrać rodziców do siebie. Potem w tajemnicę wciągnęliśmy ojca, dla którego tego typu decyzja nie była łatwa, ale zdecydowanie życzył sobie, abym wykorzystał daną mi szansę. Niestety zanim poinformowaliśmy mamę - nie chcąc jej wcześniej niepokoić - dowiedziała się o tym z trzeciej ręki i długo cierpiała, uznając nasze zachowanie za brak zaufania. Tak Zamyka się kolejny rozdział mojego życia. Jeszcze raz mogłem być razem z moimi dobrymi rodzicami i odnaleźć wśród nich poczucie bezpieczeństwa, którego tak wtedy potrzebowałem w obliczu spotykających mnie trudności. Wzgórze katedralne we Freising, na którym niestety nie ma już seminarium duchownego, stało się dla mnie cząstką rodzinnego domu. Wiążą się z nim wspomnienia wielkiego po- czątku, który niósł w sobie wiele ryzyka, razem z obrazami życia codziennego i uroczystych chwil, które dane nam było tam przeżyć. Profesor w Bonn Piętnastego kwietnia 1959 roku, stając przed ogromną grupą słuchaczy, rozpocząłem wykłady jako profesor zwyczajny teologii fundamentalnej na uniwersytecie w Bonn. Młodzież z entuzjazmem przyjęła zaproponowany przeze mnie nowy ton wykładu. Chwilowo mieszkałem jeszcze w konwikcie teologicznym Albertinum i było to bardzo dobre na początek, ponieważ brałem udział w codziennym życiu studentów i szybko zżyłem się z moimi słuchaczami. Miasto i uniwersytet zachwycały mnie. Ogród, przez który prowadziła droga do uczelni, promieniał wspaniałościami wiosny, bardzo słonecznej tego roku. Uniwersytet nosił jeszcze blizny wojenne, co przede wszystkim widoczne było w brakach w księgozbiorach biblioteki uniwersyteckiej i seminaryjnej. Zbiory materiałów źródłowych potrzebnych do mojej pracy były jeszcze niekompletne. Jednak sam nobliwy gmach elektorskiej rezydencji, która z końcem ery napoleońskiej stała się główną siedzibą uniwersytetu, nic nie stracił ze swojej wyjątkowej atmosfery, nawet za sprawą wojny; pulsujące życie akademickie, spotkania ze studentami i profesorami wszystkich wydziałów budziły we mnie entuzjazm i inspirowały. Nocą słyszałem przepływające Renem statki. Ta ogromna rzeka ze swoją międzynarodową flotą dawała mi poczucie otwartości i przestrzeni, dialogu między kulturami i narodami, które tutaj już od setek lat spotykają się ze sobą, czerpiąc z tego wzajemne korzyści. Podczas gdy Bawaria jest krajem rolniczym i swoją szczególną piękność, niezmienność i spokój czerpie właśnie ze swego rolniczego charakteru, to krajobraz, który mnie teraz otaczał, był zupełnie inny. Blisko było do Kolonii, niedaleko do Akwizgranu, Diisseldorfu i Zagłębia Ruhry. Wokół nas istniało wiele uczelni teologicznych. W Walberberg studium dominikańskie, w Hennef-Geistingen studium redemptorystów z bardzo ładną i zadbaną biblioteką, w Sankt Augustin pracowali misjonarze Słowa Bożego (werbiści) prowadzący liczący się instytut misyjny, w Mónchengladbach - franciszkanie, wśród których był Sophronius Clasen, wielki specjalista od Bonawentury, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Ze wszystkich stron docierały bodźce zachęcające do pracy, tym bardziej, że Belgia i Holandia również były blisko, a już tradycyjnie Nadrenia stanowiła otwarte drzwi w kierunku Francji. Zupełnie spontanicznie doszło do utworzenia kręgu zainteresowań wśród studentów, w którym wkrótce prowadziłem regularne kolokwia, aż do 1993 roku. Oczywiście grono uczestników wciąż się zmieniało. Wydział Teologii Katolickiej mógł poszczycić się bardzo dobrą obsadą w wielu dyscyplinach. Wybijającą się postacią był Theodor Klauser, twórca i wydawca Leksykonu o starożytności i chrześcijaństwie. Moim bliskim przyjacielem został Hubert Jedin, wielki historyk Soboru Trydenckiego. Byłem z nim silnie związany ażdo jego śmierci w 1980 roku. Wyjątkowym rozmówcą, pobudzającym do przemyśleń, był posiadający uniwersalną kulturę profesor teologii moralnej Schóllgen. Długo mógłbym jeszcze wymieniać. Wspomnę tylko, że obecność w Bonn wielu bawarskich kolegów sprawiała, że mogłem czuć się tam jak w domu. Dogmatyk Johann Auer, z którym dane mi było znów się spotkać w Ratyzbonie, uczył już w Bonn od 1950 roku. Razem ze mną przybył do Bonn Ludwig Hódl, drugi przedstawiciel dogmatyki, wielki znawca nie wydanych źródeł teologii średniowiecznej. Jego kunszt w ramach szkoły Schmausa był słusznie podziwiany. Przyjaźnie, które stały się ważne na mojej drodze życia, tworzyły się również ponad granicami wydziałów. Wspomnę tutaj hinduistę Paula Hackera, którego uniwersalny talent mogłem tylko podziwiać. Miał wykształcenie slawistyczne, był mistrzem języków indyjskich (do tego stopnia, że przychodzili do niego hindusi, aby studiować sanskryt i hindi), opanował także w niezwykły sposób łacinę i grekę. Ta szybko zawiązana przyjaźń była szczególnie owocna, ponieważ w Bonn w ramach teologii fundamentalnej trzeba było wykładać także historię religii. Jego studia z zakresu historii religii miały duże znaczenie ze względu na perfekcjonizm subtelnych analiz językowych i głębię treści. Hacker, gdy go poznałem, był wierzącym luteranem, ale jednocześnie człowiekiem ciągle poszukującym. Poszukiwania zaprowadziły go do studiowania hinduistyki. Poznawanie indyjskiego świata ducha doprowadziło go na nowo do chrześcijaństwa. Teraz zagłębiał się w dzieła Lutra i Ojców Kościoła. Jego temperament pasjonata nie chciał znać fizycznych granic, tak że przy jednej lub kilku butelkach czerwonego wina „dialogował" całymi nocami z Ojcami lub z Lutrem. Jego droga zaprowadziła go potem do Kościoła katolickiego, w którym zaliczał się z początku do krytycznego wobec Rzymu skrzydła. Potem stawał się coraz bardziej krytyczny wobec Soboru i zwalczał z zaciekłością teologię Karla Rahnera, co było odbiciem jego wulkanicznego temperamentu, ale co z pewnością nie było wskazane dla zjednania sobie posłuchu. W ten to sposób jego książka na temat Lutra, owoc wieloletniej wewnętrznej walki, została odrzucona jako dzieło outsidera i dyletanta, którym w rzeczywistości nie był. W dokładności swoich analiz tekstowych pozostał do końca niezrównany. Hacker, chciałbym z góry uprzedzić, również zaraz po mnie udał się do Miinster, gdzie nasze kontakty pogłębiły się i nie były już ukierunkowane na hinduistykę, jak w Bonn, lecz dotyczyły kwestii teologicznych. Nie do uniknięcia były liczne spięcia, ale moja wdzięczność pozostała niezmienna, ponieważ wiedziałem, że jestem jego dłużnikiem w wielu dziedzinach religioznawstwa i teologii. Gwałtowny rytm pracy szybko wyczerpał jego siły, a jego dzieło dziś nie przyciąga niczyjej uwagi. Jednak pewnego dnia - jestem o tym przekonany - zostanie znowu odkryte i będzie miało wiele do przekazania. Wróćmy jednak do Bonn. Pierwszy semestr pozostał dla mnie cudownym wspomnieniem, jak świętopierwszej miłości. Wkrótce mogłem wprowadzić się do przytulnego mieszkania w podmiejskim Bad Godesberg. Spośród mieszkańców tego domu moim przyjacielem został przede wszystkim anglista Arno Esch, który wkrótce niestety zmarł. W środku błogiego nastroju, który towarzyszył mi przez wszystkie te miesiące, w sierpniu stało się coś, co spadło na mnie z nieoczekiwanym impetem i ostrością jak grom z jasnego nieba. Pojechałem z moją siostrą do naszego nowego domu w Traunstein, gdzie ojciec, matka i brat oczekiwali na nas z wielką radością. Upalnym latem 1958 roku, przenosząc do naprawy maszynę do pisania mojej siostry, ojciec dostał lekkiego udaru mózgu. Niestety, nie przywiązywaliśmy zbytniej wagi do tego wydarzenia, ponieważ ojciec szybko z tego wyszedł, powracając do swoich zajęć jakby nic się nie stało. Uderzał tylko jego wielki spokój i szczególna dobroć, z którą wychodził nam naprzeciw. Na Święta Bożego Narodzenia obdarował nas prezentami z prawie niepojętą wspaniałomyślnością. Czuliśmy, że traktuje te święta jako ostatnie i nie mogliśmy w to uwierzyć, ponieważ z zewnątrz nic nie było po nim widać. Pewnej nocy w połowie sierpnia poczuł się bardzo źle, ale potem bardzo wolno powracał do zdrowia. W niedzielę 23 sierpnia mama zaprosiła go na spacer do miejsc, gdzie kiedyś mieszkaliśmy i gdzie mieliśmy przyjaciół. Przeszli ze sobą, w ten letni, gorący dzień, ponad 10 kilometrów. Gdy wracali do domu, mama zwróciła uwagę na żarliwość, z jaką ojciec modlił się podczas krótkiej wizyty w kościele, a potem na wewnętrzny niepokój, z jakim czekał na nasz powrót z Tittmoning. Podczaskolacji wstał, podszedł do schodów i upadł, tracąc przytomność. Był to ciężki udar mózgu. Ojciec zmarł po dwóch dniach cierpienia. Byliśmy wdzięczni, że mogliśmy być przy jego łóżku i że mieliśmy sposobność okazać mu raz jeszcze naszą miłość, którą wdzięcznie przyjmował, chociaż nie był w stanie już nic powiedzieć. Gdy wróciłem po tym przeżyciu do Bonn, czułem, że świat stał się dla mnie trochę bardziej pusty i że część mnie samego i mojego domu rodzinnego została przeniesiona do innego świata. Początek Soboru i przejście do Miinster Podczas gdy moje stosunki z monachijskim arcybiskupem kardynałem Wendlem nie były wolne od pewnych komplikacji, to między mną a ordynariuszem Kolonii, kardynałem Fringsem od początku zaistniało szczere i serdeczne zrozumienie. Mogło to wynikać z tego, że jego sekretarz - dzisiejszy biskup Essen, Hubert Luthe - był moim przyjacielem ze stu- diów z Furstenried. Na studiach również zaprzyjaźniłem się z wieloma innymi teologami z Kolonii, np. z dzisiejszym biskupem pomocniczym Dick. W tym czasie Jan XXIII zapowiedział II Sobór Watykański, Wzbudziło to nowe nastroje odnowy i nadziei. Mimo zagrożeń ery narodowego socjalizmu, nadzieja była już żywa w Kościele i w teologii od zakończenia I wojny światowej, ale teraz na nowo ożyła i u wielu przeszła w nastrój euforii. Kardynał Frings przybył na mój wykład na temat teologii Soboru, który wygłosiłem na prośbę Akademii Katolickiej w Bensberg. Długa rozmowa, która wywiązała się później między nami, stała się punktem wyjściowym naszej wieloletniej współpracy. Jako członek centralnej komisji przygotowawczej Soboru, kardynał otrzymał szkice tekstów przygotowawczych (schemata), które miały być przedyskutowane i ewentualnie zatwierdzone przez ojców Soboru. Teksty te przesyłał mi regularnie, aby zapoznać się z moimi opiniami i ewentualnymi propozycjami korekty. Oczywiście niektóre rzeczy kwestionowałem, ale nie znalazłem podstaw do całkowitego ich odrzucenia, czego domagało się potem wielu w czasie obrad, niekiedy całkiem skutecznie. Z pewnością biblijna i patrystyczna odnowa, która miała miejsce w ostatnich dziesięcioleciach, pozostawiła tylko znikome ślady w tych dokumentach. Sprawiały one wrażenie surowych i zamkniętych, były za bardzo związane z teologią szkolną, odzwierciedlały myślenie uczonych, a nie duszpasterzy. Jednak trzeba powiedzieć, że były starannie opracowane i zawierały solidną argumentację. W końcu nadeszła wielka godzina Soboru. Kardynał Frings zabrał do Rzymu swojego sekretarza Luthe i mnie jako swoich doradców teologicznych. Za jego też sprawą pod koniec pierwszej sesji zostałem oficjalnie mianowany teologiem soborowym (peritus). Nie mogę i nie chcę tutaj przedstawiać szczególnych przeżyć z tamtych lat, gdy mieszkaliśmy w przytulnym niemiecko-austriackim kolegium duchownym Anima, w pobliżu Piazza Navona. Nie chcę opowiadać o spotkaniach z wielkimi ludźmi, wspomnę tylko kilka wybijających się nazwisk, jak Henri de Lubac, Jean Danielou, Yves Congar, Gerard Philips. Nie będę również opowiadał o spotkaniach z biskupami ze wszystkich kontynentów i o rozmowach w wąskich kręgach. Także dramat teologiczno- kościelny tamtych lat nie leży w intencjach tych wspomnień. Niech mi jednak czytelnik zezwoli uczynić dwa wyjątki. Pierwszym problemem było określenie zadania Soboru. Papież wyraził bardzo ogólnie swoje oczekiwania i zamiary związane z Soborem, pozostawiając Ojcom prawie nieograniczoną przestrzeń w nadaniu mu konkretnych kształtów. Wiara miała przemawiać do czasów obecnych w nowy sposób, przy pełnym zachowaniu swojej treściowej tożsamości. Po okresie, w którym pozostawano na pozycjach defensywnych i w obronie wiary troszczono się o tworzenie definicji, teraz nie należało potępiać, ale używać „lekarstwa miłosierdzia". Istniała powszechna cicha zgoda, że głównym tematem soborowego zgromadzenia powinien być sam Kościół i że w ten sposób należało doprowadzić do końca przerwany przedwcześnie niemiecko-francuską woj- ną w 1870 roku I Sobór Watykański. Kardynałowie Montini i Suenens przedstawili plany teologicznych założeń prac soborowych, w których problem Kościoła miał być rozpatrywany w kategoriach „Kościoła od wewnątrz" i „Kościoła od zewnątrz". Innym tematem miały być wielkie problemy współczesności w perspektywie stosunku Kościół - „świat". Reforma liturgii dla większości ojców Soboru nie była priorytetem, co więcej, dla wielu nie był to temat wymagający soborowej dyskusji. Tak na przykład kardynał Montini, który potem jako Paweł VI miał stać się prawdziwym papieżem Soboru, przedstawiając na początku obrad swoje propozycje tematyczne wyraźnie powiedział, że nie widzi na tym polu żadnego istotnego zadania dla Soboru. Liturgia i jej reforma stały się z końcem pierwszej wojny światowej żywym problemem tylko we Francji i w Niemczech. W obu tych krajach starano się jak najwierniej odtworzyć najczystszą starożytną liturgię rzymską, co oznaczało także aktywne zaangażowanie ludu w wydarzenie liturgiczne. Te dwa wiodące teologicznie kraje, a także Belgia i Holandia, przeforsowały w fazie przygotowawczej opracowanie schematu dotyczącego świętej liturgii. Temat ten wydawał się być naturalną częścią soborowej refleksji nad rzeczywistością Kościoła. Dyskusja nad schematem o świętej liturgii stała się pierwszym przedmiotem obrad Soboru nie ze względu na wzrost zainteresowania większości ojców kwestiami liturgicznymi, lecz dlatego, że nie oczekiwano tu wielkich różnic zdań i traktowano tę debatę raczej jako rodzaj ćwiczenia, przez które można poznać i wypróbować metodę prac soborowych. Żadnemu z ojców Soboru nie przyszłoby do głowy, żeby dostrzegać w tym tekście „rewolucję", która oznaczała- by „koniec średniowiecza", jak chcieli interpretować to niektórzy z teologów. Traktowano to jako kontynuację reformy rozpoczętej przez Piusa X, a prowadzonej dalej ostrożnie, ale konsekwentnie przez Piusa XII. Główne klauzule, jak np. „księgi liturgiczne powinny możliwie szybko zostać zrewidowane" (nr 25), rozumiano jako kontynuację wcześniejszych reform, które od czasów Piusa X i Piusa XII, wraz z ponownym odkryciem klasycznych rzymskich tradycji, przyjęły określony charakter, daleki od tendencji liturgii barokowej i pobożności dewocyjnej XIX wieku. Zaczęto zwracać uwagę, że liturgia powinna wskazywać na centralne miejsce tajemnicy obecno- ści Chrystusa w Jego Kościele. W związku z tym nic dziwnego, że nowo opracowana „msza normatywna", która miała zastąpić - i później faktycznie zastąpiła - dotychczasowe Ordo missae, została odrzucona przez większość ojców zgromadzonych na specjalnym synodzie w 1967 roku. O tym, że pewni (albo wielu?) liturgiści-konsultanci mieli w tym względzie dalekosiężne zamiary, można wywnioskować z ich niektórych publikacji. Z pewnością jednak ich pragnienia nie znalazłyby uznania ojców Soboru. W każdym razie w tekście Soboru nie pozostały po nich żadne wzmianki, chociaż później można było dopatrywać się ich pewnych śladów w niektórych klauzulach generalnych. Debata liturgiczna była raczej spokojna i przebiegała bez większych spięć. Dramatyczny konflikt rozpoczął się wraz z przedłożeniem pod dyskusję dokumentu dotyczącego „źródeł objawienia". Pod pojęciem „źródeł objawienia" rozumiano Pismo Święte i tradycję. W przedstawionym soborowi pod dyskusję dokumencie ich wzajemny stosunek i relacja do magisterium Kościoła zostały określone w ramach form scholastyki potrydenckiej, na wzór będących wówczas w użyciu podręczników. Tymczasem w teologii katolickiej stałe miejsce znalazła już historyczno-krytyczna metoda egzegezy biblijnej. Metoda ta z samego założenia nie tolerowała żadnych ograniczeń ze strony autorytatywnego magisterium. Nie uznawała żadnej innej instancji poza argumentem historycznym. W konsekwencji kwestionowane było także pojęcie tradycji rozumianej jako przekaz ustny, który istniał obok Pisma i sięgał aż do czasów apostolskich i mógł stanowić właściwe źródło historycznego poznania obok samej Biblii. Właśnie dlatego dyskusja na temat dogmatu cielesnego Wniebowzięcia Maryi okazała się tak bardzo trudna. Wraz z tym tekstem poddano dyskusji cały problem nowoczesnej egzegezy biblijnej, a przede wszystkim kwestię: jak mają się do siebie historia i duch w strukturze wiary. Dla konkretnego kształtu samej debaty znaczące było domniemane historyczne odkrycie dokonane w latach pięćdziesiątych przez dominikanina z Tiibingen J. R. Geiselmanna. Z akt Soboru Trydenckiego wywnioskował on, że w trakcie prac nad soborowym dekretem o tradycji na początku zostało zaproponowane sformułowanie, że objawienie wyraża się „częściowo poprzez Pismo, a częściowo poprzez tradycję". W tekście końcowym unika się jednak sformułowania „częściowo-częściowo", zastępując je przez „i". Zarówno Pismo Święte, jak i tradycja razem przekazują objawienie. Geiselmann wnioskował, że Sobór Trydencki miał na celu nauczyć, iż nie ma żadnego podziału „treści wiary" pomiędzy Pismo i tradycję, ale że raczej i Pismo Święte, i tradycja stanowią całość, to znaczy same w sobie są kompletne. Teraz jednak celem zainteresowania nie była domniemana czy rzeczywista całościowość tradycji, lecz kwestia, czy według nauki z Trydentu Pismo Święte zawiera cały depozyt wiary. Mówiło się o „materialnej całościowości" Biblii w sprawach wiary. Ta formuła, którą teraz wszędzie powtarzano i uważano za nowe, wielkie odkrycie, odcięła się szybko od swego punktu wyjściowego, jakim była interpretacja dekretu z Trydentu. Nieuniknioną tego konsekwencją był pogląd, że Kościół nie może nauczać niczego, co nie byłoby wyraźnie w Piśmie Świętym napisane, ponieważ zawiera ono, w sposób kompletny, wszystko, co dotyczy wiary. Natomiast interpretację Pisma Świętego identyfikowano z egzegezą historyczno-krytyczną. Oznaczało to, że Kościół nie powinien nauczać niczego, co nie znalazłoby oparcia w założeniach metody historyczno-krytycznej. Tym samym kryła się tutaj w cieniu luterańska zasada sola scriptura (tylko Pismo), przeciw której sobór Trydencki występował. Wynikało z tego, że egzegeza powinna być ostatnią instancją Kościoła. Biorąc jednak pod uwagę, że z samej natury rozumu ludzkiego i badań historycznych nie może zaistnieć pełna zgodność między egzegetami trudnych tekstów (ponieważ w grę zawsze wchodzą pewne opcje i uprzedzenia, niezależnie od tego, czy świadome czy nie), wiara musiałaby zostać sprowadzona w nieokreśloność i w ciągłą zmienność historycznych, czy wydających się takimi być, hipotez. Według takiej teorii „wierzyć" oznaczałoby „sądzić", „myśleć", posiadać opinię podlegającą ciągłym rewizjom. Oczywiście Sobór musiał przeciwstawić się tak sformułowanej teorii, lecz hasło „materialnej całości" wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami silniej utkwiło w kościelnej świadomości społecznej niż końcowy tekst Soboru. Dramat epoki posoborowej miał swe źródło w znacznej mierze w haśle „materialnej całości" i jego logicznych konsekwencjach. Osobiście zapoznałem się z tezami Geiselmanna wiosną 1956 roku, podczas wspomnianych już obrad teologów-dogmatyków w Kónigstein. Wtedy to właśnie ten uczony z Tubingen po raz pierwszy przedstawił swoje domniemane odkrycie, z którego zresztą on sam nie wyciągał tak dalekich konsekwencji, jak tu zostały opisane, a które rozwinęły się w ten sposób tylko przez „soborową propagandę". Na początku byłem zafascynowany, ale potem spostrzegłem, że wielki temat dotyczący relacji Pisma i tradycji nie może być rozwiązany w tak prosty sposób. Po- tem sam zagłębiłem się w akta z Trydentu i zauważyłem, że zmiana redakcyjna dokumentów soborowych, którą Geiselmann uczynił punktem centralnym swoich rozważań, stanowiła tylko niewiele znaczący aspekt uboczny w zmaganiach ojców Soboru. Ci sięgnęli głębiej i poszli o wiele dalej w zrozumieniu, w jaki sposób objawienie może zawrzeć się w ludzkim słowie, i wreszcie w słowie pisanym. Pomogła mi w tym wiedza zdobyta podczas studiów dotyczących pojęcia objawienia u Bonawentury. Doszedłem do wniosku, że podstawowy kierunek w interpretacji objawienia przez ojców z Trydentu pozostał w istocie ten sam co w późnym średniowieczu. Właśnie ze względu na te doświadczenia moje zastrzeżenia wobec przedłożonego nam schematu różniły się diametralnie od tez Geiselmanna i ich prostackiego spopularyzowania w gorącym soborowym klimacie. Chciałbym mimo wszystko podkreślić rzecz najważniejszą, dotyczącą objawienia. Objawienie oznacza zbliżenie się Boga do człowieka i jest większe niż wyrazić mogą to ludzkie słowa, również większe niż słowa Pisma. Jak już wspominałem w związku z moją pracą nad Bonawenturą, niemożliwe byłoby w średniowieczu i w okresie Soboru Trydenckiego określenie Pisma jako po prostu „objawienia", co ma miejsce w dzisiejszym języku. Pismo jest znaczącym świadectwem o objawieniu, ale objawienie to coś żywego, coś większego: aby było objawieniem, musi osiągnąć swoje przeznaczenie i musi zostać przyjęte i zrozumiane, bo w przeciwnym razie nie stałoby się objawieniem. Objawienie nie jest meteorytem, który spadł na ziemię i leży gdzieś jako masa skalna, z której można pobrać próbkę, zanieść do laboratorium i tam analizować. Objawienie podlega pewnym kryteriom, ale jest nie do oddzielenia od żyjącego Boga i stale ukierunkowane jest na szukanie żyjącego człowieka, do którego przybywa. Celem objawienia jest zawsze gromadzenie ludzi, jednoczenie ich ze sobą - dlatego do objawienia należy Kościół. Jeżeli jednak takie znaczenie przyznamy objawieniu w relacji do Pisma, od którego jest ono większe, to nie skalna analiza - metoda historyczno-krytyczna - wypowiada o nim ostatnie słowo, lecz należy ono również do żywego organizmu wiary wszystkich wieków. Właśnie tę „przewagę" objawienia nad Pismem, której ze swej strony nie można wyrazić poprzez jakiś kodeks formuł, my nazywamy „tradycją". W ogólnym nastroju 1962 roku nie miałem możliwości wyjaśnić swoich poglądów, które wypracowałem na podstawie studiów samych źródeł i które w 1956 roku zostało już odrzucone. Moje stanowisko zinterpretowane zostało po prostu jako sprzeciw wobec oficjalnego schematu i jeszcze jeden głos idący po linii tez Geiselmanna. Na życzenie kardynała Fringsa opracowałem mały schemat, w którym próbowałem wyrazić swój pogląd. Mogłem odczytać moje spostrzeżenia w jego obecności w gronie wielu wpływowych kardynałów. Zainteresowały ich, ale oczywiście w tej sytuacji nie chcieli lub nie mogli wydać żadnej opinii. Schemat ten stworzyłem w dużym pośpiechu i nie mógł on konkurować z solidnością i precyzją schematu oficjalnego, który powstawał w długim procesie i przeszedł przez wiele korekt kompetentnych uczonych. Wiedziałem, że mój tekst musi być dalej opracowywany i pogłębiony. Tego rodzaju praca domagała się też współpracy ze strony innych osób. Ustaliliśmy, że nową pogłębioną wersję opracujemy wspólnie z Karlem Rahnerem. Ta druga wersja była bardziej dziełem Rahnera niż moim. Udostępniona ojcom Soboru wywołała u wielu z nich surowe reakcje. Podczas wspólnej pracy stało się dla mnie jasne, że Rahner i ja, mimo zgodności w wielu kwestiach, żyjemy na dwóch różnych płaszczyznach teologicznych. Opowiadał się tak jak i ja za reformą liturgiczną i za nową pozycją egzegezy w Kościele i w teologii. Byliśmy zgodni jeszcze w wielu innych rzeczach, ale z zupełnie innych powodów. Jego teologia, mimo wcześniejszego kontaktu z lekturą Ojców Kościoła, całkowicie ukształtowana była przez tradycję suarezjańskiej scholastyki i jej nowej recepcji w świetle niemieckiego idealizmu i dzieł Heideggera. Była to spekulatywna i filozoficzna teologia, w której Pismo i Ojcowie nie odgrywali zbyt dużej roli, a wymiar historyczny miał niewielkie znaczenie. Ja natomiast ze względu na swoje wykształcenie czułem się bardziej związany z Pismem i z Ojcami oraz z myśleniem typowo historycznym. Uświadomiłem sobie tę całą różnicę między szkołą monachijską i szkołą Rahnera dużo wcześniej zanim ten dystans dzielący nasze drogi stał się w pełni dostrzegalny. Okazało się teraz, że schemat Rahnera nie mógł zostać przyjęty, ale nieznaczną przewagą głosów odrzucony został również schemat oficjalny. Należało więc przystąpić na nowo do opracowania tekstu. Po złożonych dyskusjach, dopiero w ostatniej fazie Soboru doszło do zatwierdzenia Konstytucji o Objawieniu Bożym - jednego z najbardziej wybijających się tekstów Soboru, który zresztą nie do końca był rozumiany. W życie weszło praktycznie tylko to, co dotarło do powszechnej świadomości jako domniemana nowość w sposobie myślenia ojców na temat tych argumentów. Zadanie przekazania faktycznych rezultatów Soboru całej społeczności wiernych i kształtowania świadomości kościelnej na podstawie nauk Soboru stoi jeszcze przed nami. W tym czasie podjąć musiałem trudną osobistą decyzję. Ceniony i mimo różnicy wieku zaprzyjaźniony ze mną wielki dogmatyk, Herman Volk z Miinster latem 1962 roku został biskupem Moguncji. Zwrócono się do mnie z prośbą o przejęcie jego katedry. Kochałem Nadrenię, moich studentów i moją pracę na uniwersytecie w Bonn. Oprócz tego czułem się zobowiązany do pracy w Bonn ze względu na więź przyjaźni łączącą mnie z kardynałem Fringsem. Jednak biskup Volk nalegał, a przyjaciele zachęcali, wskazując że dogmatyka jest dla mnie najodpowiedniejsza i otwiera mi o wiele większe pole do działania niż teologia fundamentalna. Także moje przygotowanie biblijne i patrystyczne mogłoby być lepiej tutaj wykorzystane. Decyzja nie była łatwa. Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw zdecydowałem się zrezygnować z Munster. Miało to być ostateczne słowo w tej sprawie, ale pozostał we mnie cierń, który przypominał o sobie boleśnie. Wkrótce sytuacja na wydziale w Bonn stała się bardzo napięta ze względu na poważne sprzeciwy wobec dwóch prac doktorskich, które z wielkim prawdopodobieństwem miały być odrzucone. Zwiastowało to klęskę dla dwóch młodych uczonych. Pomyślałem o dramacie mojej habilitacji i ujrzałem w Munster drogę wskazaną przez Opatrzność, która dawała możliwość pomocy tym dwóm młodym naukowcom. O tyle było to przekonujące, że również w innych sprawach spodziewałem się podobnych trudności, których z pewnością - znając tamtejszą sytuację - nie musiałem się obawiać w Munster. Powody te razem z wyżej wspomnianymi argumentami o moim związku z dogmatyką stały się siłą, której w końcu uległem. Oczywiście rozmawiałem o tym również z kardynałem Fringsem i mogę być wdzięczny za jego ojcowskie zrozumienie i ludzką dobroć. Tak to latem 1963 roku, stając przed rzeszą słuchaczy, rozpocząłem pracę jako wykładowca w Munster. Miałem teraz do dyspozycji o wiele więcej osób i środków materialnych niż w Bonn. Przyjęcie przez kolegium profesorskie było niezwykle serdeczne i warunki nie mogły być lepsze. Jednak muszę przyznać, że pozostała we mnie tęsknota za leżącym nad rzeką Bonn; za tym miastem pełnym spokojnej radości i duchowego dynamizmu.Rok 1963 przyniósł ze sobą kolejne głębokie zranienie. Mój brat zauważył, że od stycznia mama spożywała coraz mniejsze ilości pokarmów. W połowie sierpnia otrzymaliśmy od lekarza smutną wiadomość o raku żołądka, który rozwija się szybko i bezlitośnie. Do końca października resztkami sił prowadziła jeszcze gospodarstwo mojego brata, aż pewnego dnia upadła w sklepie i potem już więcej nie mogła opuszczać szpitala. Przeżywaliśmy przy niej dokładnie to samo co przy ojcu. Jej dobroć stała się jeszcze bardziej promieniująca i przebijała się przez narastający ból. 16 grudnia 1963 roku, w poniedziałek po niedzieli Gaudete (trzeci tydzień adwentu), zamknęła na zawsze oczy. Dla mnie pozostało jednak światło jej dobroci, będące świadectwem wiary, przez którą pozwoliła się kształtować. Nie znalazłem żadnego tak przekonującego świadectwa wiary, jak właśnie to czyste i nieskażone człowieczeństwo, które zostało ukształtowane przez wiarę w moich rodzicach i w wielu innych ludziach, których dane mi było spotkać. Miinster i Tubingen Prawie bezpośrednio po śmierci mamy, w lutym 1964 roku, mój brat został powołany jako następca Theobalda Schremsa na stanowisko kierownika chóru katedralnego w Ratyzbonie, a tym samym kierownika znanego na całym świecie chóru Regensburger Domspatzen (Pueri Cantores z katedry w Ratyzbonie). Tak to sielanka w Traunstein po wszystkie czasy została zakończona, a Ratyzbona, stare cesarskie miasto nad Dunajem, które do tej pory leżało raczej na uboczu naszego życia, stała się teraz dla nas wspólnym punktem odniesienia. Tu spotykaliśmy się w czasie ferii i czuliśmy się coraz bardziej jak w domu. Tymczasem Sobór kontynuował swoje obrady. Żyłem i pracowałem między Miinster a Rzymem. Zainteresowanie teologią wciąż wzrastało pod wpływem napływających wiadomości, często bardzo ekscytujących, na temat dyskusji prowadzonych przez ojców Soboru. Za każdym razem gdy wracałem z Rzymu, odczuwałem w Kościele i wśród teologów atmosferę wzrastającego napięcia. Coraz częściej miało się wrażenie, że w Kościele nie ma nic stałego, że wszystko podlega rewizji. Coraz częściej Sobór wydawał się wielkim kościelnym parlamentem, który może wszystko zmieniać i kształtować na swój sposób. Całkiem wyraźnie dało się odczuć wzrastającą niechęć do Rzymu i Rzymskiej Kurii, postrzeganych jako wrogów wszelkiej nowości i postępu. Soborowe dyskusje przedstawiano według partyjnego schematu nowoczesnego parlamentaryzmu. Kto w taki sposób był informowany, zaraz widział siebie jako zwolennika jakiejś partii. W Niemczech, ogólnie rzecz ujmując, istniała prawie niepodzielna aprobata dla sił opowiadających się za odnową, jednak w „krajobrazie" kościelnym naszej ojczyzny stopniowo następował rozłam, który był odbiciem antagonizmów i napięć przypisywanych Soborowi. Wkrótce doszło do procesu jeszcze bardziej radykalnego. Jeżeli w Rzymie biskupi mogli zmieniać Kościół, co więcej, samą wia- rę (tak przynajmniej niektórym się wydawało), to dlaczego tylko biskupom wolno było to czynić? Wbrew temu, co do tej pory sądzono, wiarę można było zmieniać i to, co dotychczas wydawało się przekraczać ludzkie możliwości decydowania teraz wydawało się zależeć właśnie od nich. Ludzie widzieli też, że to „nowe", które jest popierane przez biskupów, zostało przez nich przejęte od teologów. Dla wierzących stanowiło to dziwny fenomen: w Rzymie ich biskupi wydawali się ukazywać inne oblicze niż we własnym domu. Duszpasterze, którzy uchodzili za silnie konserwatywnych, okazali się nagle przywódcami progresizmu - ale czy była to mąka z ich własnych worków? Rola, jaka przypadła teologom w trakcie Soboru, stworzyła wśród uczonych nową świadomość. Zaczęli się czuć prawdziwymi przedstawicielami nauki i właśnie z tego względu nie chcieli uchodzić za podporządkowanych biskupom. W jaki sposób biskupi mogli sprawować swoją władzę urzędu nauczycielskiego nad teologami, jeśli poglądy biskupów bazowały na opiniach specjalistów i zależały od wskazówek udzielonych im przez uczonych? Luter w swoim czasie zastąpił sutannę togą uczonego, aby pokazać, że w Kościele eksperci od Pisma Świętego są tymi, którzy naprawdę mogą podejmować decyzje. Potem jednak ten przewrót został w jakimś stopniu złagodzony przez fakt, że wyznanie wiary zostało uznane jako ostateczne kryterium osądu. Credo było także ostatecznym kryterium dla wiedzy. Jednak teraz w Kościele katolickim, w każdym razie w jego publicznej świadomości, wszystko wydawało się być przedmiotem rewizji. Nawet samo wyznanie wiary nie wyglądało na nietykalne, ale podległe kontroli uczonych. Można było już przeczuwać, że za tą tendencją supremacji specjalistów kryje się idea kościelnej, ludowej suwerenności, w ramach której lud określa, co chce rozumieć przez pojęcie „Kościół", które zresztą już całkiem jasno zostało zdefiniowane jako Lud Boży. W ten sposób została zapowiedziana idea „Kościoła u podstaw", „Kościoła ludu", która potem, szczególnie w kontekście teologii wyzwolenia, stała się celem reformy. Po powrocie do ojczyzny po pierwszym etapie Soboru doświadczyłem wsparcia płynącego z królującego wszędzie radosnego nastroju odnowy. Teraz jednak odczuwałem głęboki niepokój wobec zmian wewnątrzkościelnego klimatu, które stawały się coraz bardziej odczuwalne. W wykładzie o prawdziwej i fałszywej odnowie Kościoła, który prowadziłem na uniwersytecie w Miinster, starałem się wykazać, że sytuacja jest alarmująca, ale nie zostało to zauważone. Bardziej stanowcze było moje wystąpienie podczas Katholikentag (Dzień Katolików) w 1966 roku w Bambergu. Kardynał Dópfner zdziwił się wówczas „konserwatywnym odcieniem", który jak mu się wydawało uchwycił. Tymczasem czekały mnie kolejne zmiany. Jak już wspomniałem, w Miinster znalazłem poważanie i ciepłe przyjęcie przez kolegium profesorskie, uznanie ze strony słuchaczy i warunki bytowe, o których wcześniej nie mogłem nawet marzyć. Zacząłem kochać coraz bardziej to piękne i nobliwe miasto. Jednak istniał jeszcze aspekt negatywny, a mianowicie duża odległość od bawarskiej ojczyzny, z którą wewnętrznie byłem i jestem bardzo związany. Ciągnęło mnie na południe. Gdy uniwersytet w Tiibingen, który już w 1959 roku zaproponował mi stanowisko wykładowcy teologii fundamentalnej, teraz ponownie wystąpił z propozycją, abym objął drugą katedrę dogmatyki, nie mogłem oprzeć się pokusie. Moją kandydaturę wysunął i przekonał do niej swoich kolegów Hans Kiing. Osobiście poznałem go w 1957 roku na sympozjum dogmatyków w Innsbrucku. Skończyłem wtedy recenzję jego pracy doktorskiej na temat Karla Bartha i miałem w związku z nią parę pytań. Styl teologiczny tej pracy nie odpowiadał mi, ale czytałem ją z przyjemnością i respektem dla autora, ponieważ podobała mi się jego otwartość i prostolinijność. Tak zawiązały się między nami dobre osobiste relacje, które pozostały takimi nawet wtedy, gdy krótko po recenzji wynikły poważniejsze różnice zdań dotyczące teologii soborowej. Obaj traktowaliśmy to jako normalne różnice w poglądach teologicznych, które potrzebne są do owocnego myślenia i nie odczuwaliśmy, aby te kontrowersje stanowiły zagrożenie dla obopólnej sympatii i zdolności do współpracy. W miarę dalszego rozwoju wydarzeń w sferze teologii i Kościoła odczułem, że drogi nasze rozchodzą się coraz bardziej. Sądziłem jednak, że to nie nadwyręży samych fundamentów jednomyślności katolickich teologów. Muszę przyznać, że bardziej związany byłem z jego pracą w tamtym okresie niż z tą J. B. Metza, który za moją radą został powołany na stanowisko wykładowcy teologii fundamentalnej na uniwersytecie w Miinster. Rozmowę z nim uważałem zawsze za niezwykle ekscytującą, ale gdy ukierunkował się na teologię polityczną, dostrzegłem pogłębiający się kontrast między nami, który mógł dotyczyć nawet punktów fundamental-nych. Jakkolwiek było, zdecydowałem się na przeniesienie do Tubingen; wabiło mnie nie tylko południe, ale również wielka historia teologii tego leżącego w Szwabii uniwersytetu, gdzie ponadto oczekiwać można było interesujących spotkań ze znaczącymi teologami ewangelickimi. Wykłady w Tubingen rozpocząłem w semestrze letnim 1966 roku. Stan mojego zdrowia nie był zadawalający, co było związane z trudami okresu soborowego, jego zakończeniem oraz z częstymi przejaz- dami z Tubingen do Miinster i na odwrót. Z jednej strony bardzo silnie odebrałem magię tego małego miasta w Szwabii, z drugiej zaś - przyzwyczajony do wielkości Miinster - czułem się nieco rozczarowany brakiem przestrzeni i panującą ciasnotą. Wydział teologiczny był bardzo dobrze obsadzony, ale zdarzały się tam częste konflikty, do czego nie byłem przyzwyczajony. Muszę jednak przyznać, że ze wszystkimi kolegami miałem dobre stosunki. „Znaki czasu", które w Miinster odbierałem jako coraz silniejsze, teraz zaczynały nabierać rysów dramatycznych. Na początku ogólny klimat był jeszcze zdominowany przez teologię Rudolfa Bultmanna ze zmianami, które wprowadził Ernst Kasemann. Wykłady chrystologiczne zimą 1966/67 prowadziłem w duchu dialogu. W 1967 roku mogliśmy jeszcze uroczyście świętować 150-lecie istnienia katolickiego wydziału teologicznego. Jednak było to ostatnie akademickie święto w starym stylu. Błyskawicznie zmienił się światopoglądowy „paradygmat", z którym identyfikowali się studenci i część wykładowców. Dotąd zakres myślenia określały teologia Bultmanna i filozofia Heideggera. Teraz egzystencjalny schemat w krótkim czasie, niemalże w ciągu jednej nocy, załamał się i zastąpiony został przez schemat marksistowski. Ernst Bloch, który teraz wykładał w Tiibingen, określił pogardliwie Heideggera jako małego mieszczucha. Wykładowcą na wydziale teologii ewangelickiej został Jiirgen Moltmann, autor fascynującej książki Teologia nadziei, w której na nowo i zupełnie inaczej, w oparciu o Blocha, przedstawił teologię. Egzystencjalizm rozpadał się, a rewolucja marksistowska rozpaliła cały uniwersytet aż do fundamentów. Jeszcze kilka lat temu sądzono, że wydziały teologiczne będą ostoją wobec pokusy marksizmu. Teraz jednak stała się rzecz zupełnie przeciwna. Przekształcały się one w prawdziwe ośrodki ideologiczne. Egzystencjalizm w ujęciu Bultmanna stwarzał dla teologii poważne niebezpieczeństwo. Jak już wspomniałem, próbowałem w moich wykładach chrystologii przeciwdziałać egzystencjalistycznej redukcji, starając się tu i tam - szczególnie w wykładach o Bogu, które miałem na samym początku - znaleźć dla niej przeciwwagę nawet w myśli marksistowskiej, która właśnie z powodu swoich żydowsko-mesjańskich korzeni, zachowała niektóre chrześcijańskie elementy. Jednak niszczenie teologii, które odbywało się przez jej upolitycznianie idące w kierunku marksistowskiego mesjanizmu, było o wiele bardziej radykalne właśnie dlatego, że bazowało na biblijnej nadziei. Zniekształcało ją jednak tak, że przy zachowaniu religijnej gorliwości eliminowano Boga i zastępowano Go polityczną działalnością człowieka. Pozostawała nadzieja, ale miejsce Boga zajmowała partia, a tym samym totalitaryzm ateistycznego kultu, który swojemu fałszywemu bogu gotowy jest złożyć całą ludzkość w ofierze. Widziałem wyraźnie straszne oblicze tej ateistycznej, pozbawionej wszelkich skrupułów pobożności, terror psychiczny, bezkompromisowość, z którą odrzuca się wszelką moralną refleksję, uważaną jako mieszczański przeżytek wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi ideologiczny cel. To wszystko samo z siebie jest już wystarczająco alarmujące, ale staje się nieuniknionym wyzwaniem dla teologów, kiedy ideologia jest rozwijana w imię wiary, a Kościół staje się jej narzędziem. Na porządku dziennym były takie zjawiska, jak bluźniercze traktowanie krzyża, wyszydzanie go jako sadomasochizm, hipokryzja, z jaką deklarowano się wierzącymi - kiedy to było korzystne, aby nie wyszły na jaw metody stosowane do osiągnięcia własnych celów. Tego wszystkiego nie można było minimalizować czy sprowadzać do pewnego rodzaju akademickiej polemiki. Ponieważ znajdowałem się w samym centrum tych kłótni jako dziekan wydziału, członek Dużego i Małego Senatu oraz rady wykonawczej, mającej opracować nowe konstytucje uczelni, przeżywałem to wszystko bardzo boleśnie. Oczywiście było wielu normalnych studentów teologii, dalekich od sporów ideologicznych. Ci, którzy naciskali w wyżej wspomnianym kierunku, stanowili wąską grupę, rekrutującą się głównie spośród niższych rangą pracowników uniwersytetu. Ale ten wąski krąg określał klimat. Osobiście nigdy nie miałem trudności ze studentami, wręcz przeciwnie. Na moje wykłady zawsze przychodziła duża liczba słuchaczy. Jednak wycofanie się do spokoju swojej sali wykładowej i pozostawienie całej reszty innym, kojarzyło mi się ze zdradą. Sytuacja na wydziale teologii ewangelickiej była znacznie bardziej dramatyczna niż na naszym, ale jechaliśmy wszyscy „na tym samym wózku". Podjąłem wtedy pewną inicjatywę wspólnie z dwoma ewangelickimi teologami, patrologiem Ulrichem Wickertem i misjologiem Wolfgangiem Beyerhausem. Wiedzieliśmy, że nasze dotychczasowe wyznaniowe kontrowersje mają mniejszą rangę w porównaniu do wyzwania, które stało teraz przed nami. Mieliśmy reprezentować wspólną wiarę w Boga żywego i w Chrystusa, Słowo Boże, które stało się Ciałem. Przyjaźń z tymi dwoma kolegami pozostała niezapomnianym dziedzictwem tych lat spędzonych w Tiibingen. Później Wickert podjął podobną decyzję do mojej. Nie chciał stale żyć w atmosferze konfliktu i przyjął propozycję pracy w Wyższej Szkole Teologicznej w Berlinie, gdzie w spokojniejszym środowisku mógł zajmować się swoją teologią. Beyerhaus, który z natury był waleczniejszy niż my, stał się rzecznikiem ewangelików i prowadził swoją walkę dalej, czerpiąc siły z tej pierwszej wspólnej inicjatywy. Zanim przejdę do następnego etapu mojego życia może powinienem jeszcze raz wspomnieć, że mimo tych wszelkich trudności wynikłych z zaistniałej sytuacji, znalazłem czas na normalną i owocną pracę. Ponieważ w 1967 roku podstawowe wykłady z dog- matyki prowadzone były przez Hansa Kiinga, miałem czas na zrealizowanie projektu, który nosiłem w sobie od dziesięciu lat. Odważyłem się zmierzyć z wyzwaniem zorganizowania cyklu wykładów przeznaczonego dla studentów wszystkich wydziałów, który zatytułowałem Wprowadzenie do chrześcijaństwa. Na tej bazie powstała książka, przetłumaczona następnie na 17 języków, której nakład był wielokrotnie ponawiany nie tylko w Niemczech i która wciąż jest czytana. Byłem i jestem świadomy, że ma pewne braki, ale napawa mnie satysfakcją sam fakt, że dzięki niej mogłem wielu ludziom otworzyć drzwi. Jest i okazja, by podziękować Tiibingen, bowiem to w tamtejszej atmosferze powstała ta książka. Lata w Ratyzbonie W 1967 roku urzeczywistnił się stary projekt: land Bawaria utworzył w Ratyzbonie swój czwarty uniwersytet. Zaraz na początku proponowano mi stanowisko wykładowcy dogmatyki, ale odmówiłem nie tylko dlatego, że należałem do powołanej przez ministerstwo komisji rewizyjnej odpowiedzialnej za tego typu nominacje, a więc nie mogłem pozwolić sobie na żadne ustępstwa wobec siebie, ale również dlatego, że zmęczony byłem wędrówką i miałem nadzieję, że nadejdzie spokojniejszy okres pracy w Tiibingen. Stanowisko to przyjął wtedy Auer, mój kolega z Bonn, którego znałem jeszcze z okresu studiów w Monachium. Auer pochodził z Ratyzbony i mógł w ten sposób powrócić do swego rodzinnego miasta i spędzić tam jeszcze parę bardzo owocnych lat. Gdy w końcu 1968 albo na początku 1969 roku utworzono tam drugą katedrę dogmatyki, ponownie zaproponowano mi jej objęcie. Może chciano sprawdzić moją dyspozycyjność? Byłem w dalszym ciągu dziekanem, ale dające się we znaki spory w gremiach akademickich spowodowały, że zmieniłem swoje stanowisko i tym razem okazałem się gotowy do przenosin. Tak więc w 1969 roku przyjąłem propozycję przejścia do Ratyzbony, ponieważ podobnie jak Wickert pragnąłem kontynuować swoją pracę na polu teologii w spokojnej atmosferze i nie chciałem dać się wciągać w nie- ustanne polemiki. To, że mój brat pracował też w Ratyzbonie i rodzina mogła zgromadzić się w jednym miejscu było kolejnym bodźcem do zmiany miejsca zamieszkania, która - byłem tego w pełni świadomy - miała być ostatnią. Początki nie były łatwe. Budynki uniwersytetu dopiero powstawały. Część wykładów odbywała się w wiekowej siedzibie Wyższej Szkoły Teologicznej, w której wcześniej mieścił się klasztor dominikanów. Ze swoimi krużgankami, krętymi korytarzami i przylegającym do nich gotyckim kościołem dominikańskim te budynki miały swoją wyjątkową atmosferę. Studenci musieli najpierw przyzwyczajać się do życia akademickiego, a poszczególne wydziały dopiero po pewnym czasie zaczęły kształtować się według swojego profilu. Oczywiście fale rewolty marksistowskiej dotarły również do naszej młodej Alma Mater. Szczególnie w kręgach asystentów istniał całkowicie świadomy lewicowy odłam. Mimo wszystko uniwersytet szybko zyskiwał renomę i udało się sprowadzić nad Dunaj wybitnych profesorów. Wkrótce zawiązały się przyjaźnie ponad granicami wydziałów, szczególnie na wydziałach prawa, filozofii i nauk przyrodniczych. Bardzo szybko nowy uniwersytet zaczął przyciągać studentów z innych okolic. Grupa moich doktorantów szybko zrobiła się międzynarodowa i zróżnicowana pod względem uzdolnień i pozycji społecznej. W ten sposób szybko powstał ten specyficzny uniwersytecki „fluid", tak ważny dla mojej pracy. Także tutaj nie brakowało sporów, ale wszyscy odczuwali wobec siebie głęboki respekt, który jest potrzebny, aby praca naukowa przynosiła owoce. Zaraz na początku pobytu w Ratyzbonie miało miejsce kilka ważnych wydarzeń. Pierwszym było powołanie mnie do Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Papież Paweł VI utworzył ją po naciskach licznych biskupów i kardynałów, których w przeważającej większości można zaliczyć do tak zwanego postępowego skrzydła ojców Soboru. Synody biskupów miały zachować żywą metodę soborową i umożliwiać biskupom uczestnictwo w podejmowaniu decyzji dotyczących Kościoła powszechnego. Natomiast komisja ta miała spełniać teraz nową funkcję, która w czasie Soboru została przyznana teologom. Jej zadaniem była troska, aby nowoczesny rozwój badań teologicznych mógł od samego początku wpływać na decyzje biskupów i Stolicy Świętej. Zresztą już na podstawie samych prac Soboru można było wyciągnąć wnioski, że teologia reprezentowana przez urzędników papieskich i teologie wypracowywane przez poszczególne Kościoły lokalne szły w różnych kierunkach. Tego typu podział nie powinien mieć miejsca. Istniała również idea, żeby uczynić z Komisji Teologicznej przeciwwagę dla Kongregacji Nauki Wiary albo przynajmniej dać jej w ten sposób nowy i inaczej określony „zespół mózgów". Niektórzy mieli nadzieję, iż nowe gremium zadba o pewien rodzaj permanentnej rewolucji dokonującej się w doktrynie kościelnej. Wobec tego istniały również niemałe napięcia w pierwszej fazie obrad powołanej na pięć lat komisji. Po pierwsze fascynującą okazywała się obserwacja, w jaki sposób poszczególni członkowie, którzy w większości brali udział w obradach soborowych i których w ówczesnych układach przypisać trzeba było raczej do ruchów postępowych, bogaci w doświadczenia czasów posoborowych, rewidowali swoje poglądy. Było dla mnie wielką zachętą, że wielu oceniało dzisiejszą sytuację i zadania dla nas z niej wynikające tak samo jak ja: Henri de Lubac, który tak wiele ucierpiał z powodu ograniczeń neoscholastycznego reżimu, okazał się zdecydowanym wojownikiem przeciw fundamentalnym zagrożeniom wiary. To samo dotyczyło Philippe Delhaye'a. Jorge Medina, teolog z Chile, mój rówieśnik, oceniał sytuację tak samo jak ja. Do tego doszli nowi przyjaciele: M. J. Le Guillou, jeden z większych znawców teologii prawosławnej, opowiadał się za teologią Ojców i występował przeciwko sprowadzaniu wiary do politycznego moralizmu. Umysłem o wyjątkowych walorach obdarzony był Louis Bouyer, konwertyta, który posiadał nadzwyczajną wiedzę o Ojcach, o historii liturgii, o biblijnych i żydowskich tradycjach. Do tego doszła wielka postać Hansa Urs von Balthasara. Pierwszy raz spotkałem go osobiście w Bonn, gdy zaprosiłem małą grupę teologów na dyskusję dotyczącą modelu chrześcijanina otwartego na świat w nauce Alfonsa Auera (teologa moralisty, który wówczas wykładał w Wiirzburgu, a potem w Tiibingen). Balthasar uważał, że model Auera wskazuje na totalne niezrozumienie Biblii i na kompletne niezrozumienie jego własnego stanowiska przedstawionego w książce Obalić twierdzę i miał nadzieję, że rozmowa w małym gronie w porę zakończy źle obraną drogę. Niestety, Auer nie przybył i do bezpośredniego dialogu nie doszło. Ale spotkanie z Balthasarem było dla mnie początkiem długiej przyjaźni, za którą mogę być tylko wdzięczny. Nigdy więcej nie spotkałem ludzi z tak ogromną wiedzą teologiczną i o tak rozległych horyzontach kulturalnych jak Balthasar i de Lubac, i nawet nie jestem w stanie wyrazić, ile zawdzięczam spotkaniu z nimi. Congar, zgodnie ze swoim ugodowym duchem, starał się zawsze pośredniczyć pomiędzy stanowiskami kontrastującymi ze sobą i dzięki swojej otwartości spełnił bardzo ważną rolę. Był to człowiek niezwykle pilny, w pracy tak zdyscyplinowany, że nawet choroba nie była w stanie go powstrzymać. Rahner natomiast coraz bardziej ulegał hasłom progresizmu i dał się wciągnąć w awanturnicze kwestie polityczne, które właściwie nie miały wiele wspólnego z jego transcendentalną filozofią. Dyskusje na temat, co my jako teologowie powinniśmy i musimy zrobić w tych czasach, były wciąż bardzo żywe i wymagały także znacznego wysiłku fizycznego. Rahner i szwajcarski ekumenista Feiner opuścili w końcu komisję, która według nich nie była w stanie do niczego dojść, ponieważ większość członków nie chciała zaakceptować radykalnych tez. Balthasar, który nie uczestniczył w obradach soborowych i bardzo surowo oceniał zaistniałą sytuację, szukał nowych rozwiązań, aby uprawianie teologii nie było sprowadzone do walki systemu partyjnego, na co coraz bardziej się zanosiło. Chodziło mu o to, aby zgromadzić razem wszystkich tych, którzy nie chcą zajmować się teologią wychodząc z założeń i celów ustanowionych przez jakąś kościelną politykę, ale są zdecydowani zgodnie pracować w oparciu o źródła i metody właściwe teologii. Tak powstała idea międzynarodowego czasopisma, które wychodząc od communio w sakramentach i w wierze miało też do niej prowadzić. Często rozmawialiśmy o tym z de Lubacem, Bouyerem, Le Guillou i Mediną. Początkowo projekt ten wydawał się możliwy do realizacji w Niemczech i we Francji. Potem jednak we Francji pojawiły się trudności związane z chorobą Le Guillou. Balthasar poznał wówczas w Mediolanie Luigiego Giussaniego, założyciela ruchu „Comunione e Liberazione" i jego obiecujących młodych ludzi. Tak oto zrodziło się czasopismo, wychodzące na początku w Niemczech i we Włoszech, w każdym z tych krajów o nieco innym obliczu. Byliśmy przekonani, że pismo to ma poruszać nie tylko kwestie teologiczne, lecz - w obliczu kryzysu teologii, który rodził się z kryzysu kultury, a nawet z prawdziwej rewolucji kulturalnej - powinno obejmować również dziedziny kultury i powinno być wydawane we współpracy z osobami świeckimi o wysokich kompetencjach. Ponieważ kultury poszczególnych krajów różnią się, przy powstawaniu takiego czasopisma należało brać to pod uwagę i należało mu nadać charakter federacyjny. W Niemczech pozyskaliśmy na współpracownika spośród teologów ówczesnego dogmatyka z Freiburga, obecnego biskupa Moguncji Karla Lehmana. Wydawcą był Franz Greiner, ostatni wydawca sławnego katolickiego czasopisma kulturalnego Hochland. Do tego doszedł jeszcze ówczesny minister edukacji i kultury Bawarii, Hans Maier, którego poznałem jako młodego politologa uniwersytetu w Monachium jeszcze w czasach mojej pracy w Tiibingen. Wymienię także psychologa A. Górresa i monachijskiego profesora dziennikarstwa i założyciela Rheinischer Merkur O. B. Roegelego. Od tych czasów Communio rozrosło się i obecnie wydawane jest w 16 językach, będąc ważnym instrumentem teologicznej i kulturowej dyskusji, nawet jeśli nie zawsze realizuje to, co wtedy sobie założyliśmy. Pozostawało ono przez długi czas zbyt akademickie i w efekcie nie udało nam się w sposób wystarczająco konkretny i aktualny zabrać głos w kulturowej dyskusji współczesnego świata. Pomimo to, czasopismo odegrało ważną rolę i wieloletnia wspólna praca redakcyjna poszerzyła moje horyzonty i wiele mnie nauczyła. Wspominając ważne wydarzenia związane z Międzynarodową Komisją Teologiczną i czasopismem Communio muszę jeszcze opowiedzieć o pewnym skromniejszym doświadczeniu. Romano Guardini swojej wspaniałej działalności w latach dwudziestych i trzydziestych nigdy nie wiązał tylko z uniwersytetem. Dzięki luźnej wspólnocie młodych ludzi stworzył duchowe centrum w zamku Rothenfels, które potem potrafiło wykorzystać jego uniwersyteckie osiągnięcia, wychodząc poza wymiar czysto akademicki. Trzeba było spróbować czegoś podobnego, choć w skromniejszej, bardziej uproszczonej formie, biorąc również pod uwagę to, że sytuacja kulturowa i duchowa uległy zmianie. Mój były uczeń, doktor Lehmann-Dronke wraz z westfalską baronową von Stockhausen dysponowali przebudowanym ze starego folwarku domem studiów w okolicy Jeziora Bodeńskiego, który mógł służyć jako miejsce na tę próbę. I tak wraz z Heinrichem Schlierem, wielkim egzegetą nawróconym na katolicyzm, prowadziliśmy w latach 1970-1977 tygodniowe kursy wakacyjne. Spokojne i niesformalizowane bycie razem w zwyczajnych rzeczach związanych z codziennością sprawiało, że dialog teologiczny i wspólna modlitwa stawały się bardziej owocne. Poznałem Schliera w Bonn i teraz mogłem wyciągnąć wiele korzyści z jego precyzyjnej pod względem filologicznym i głęboko duchowej analizy Pisma. Był on jedną ze szlachetnych postaci teologii tego stulecia, głęboko związany z dziedzictwem Heideggera i Bultmanna, swego nauczyciela, który potrafił wyjść poza ich dokonania. Jestem pewien, że jego chwilowo zapomniane prace zostaną na nowo odkryte. Drugim wielkim wydarzeniem z początkowych lat mojego pobytu w Ratyzbonie było opublikowanie mszału Pawła VI. Wiązało się to z prawie całkowitym zakazem używania dotychczasowego mszału, po sześciomiesięcznym okresie przejściowym. To, że po długim okresie eksperymentowania, które często ogromnie zniekształcało liturgię, powrócono do obowiązkowego tekstu liturgicznego, należało powitać z radością jako coś z pewnością pozytywnego. Byłem jednak zaniepokojony zakazem używania starego mszału, ponieważ nic takiego nie wydarzyło się nigdy w całej historii liturgii. Stworzono wrażenie, że tego typu zakaz jest całkowicie normalny. Dotychczasowy mszał został wprowadzony przez Piusa V w 1570 roku, w następstwie Soboru Trydenckiego. Wydawało się normalne, że po czterystu latach i po kolejnym Soborze współczesny papież przedkłada nowy mszał. Jednak prawda historyczna jest inna. Pius V kazał przerobić istniejący mszał rzymski, tak jak to odbywało się już w długowiekowej historii. Wielu jego następców ponownie przerabiało ten mszał, nigdy nie przeciwstawiając jednego mszału drugiemu. Zawsze chodziło o pewien nieustannie kontynuowany proces zakładający rozwój i oczysz- czanie, w którym jednak sama ciągłość nigdy nie została przerwana. Mszał Piusa V, jako stworzony przez niego, w rzeczywistości nie istnieje. Istnieje jedynie przeróbka nakazana przez Piusa V jako jedna z faz długiego procesu historycznego rozwoju. Nowość po Soborze w Trydencie była innej natury. Wtargnięcie reformacji odbiło się przede wszystkim na sposobach „reform" liturgicznych. Na początku nie istniały jeden Kościół katolicki i jeden Kościół protestancki obok siebie. Podział Kościoła zachodził prawie niedostrzegalnie i znalazł swoje najbardziej wyraziste i z historycznego punktu widzenia najbardziej wpływowe odbicie w zmianach liturgii, która lokalnie wyglądała różnorako, tak że bardzo trudne było często wyznaczenie granicy między liturgią katolicką, a już nie katolicką. W sytuacji tego zamieszania, z powodu braku zwięzłego liturgicznego ustawodawstwa i istniejącego liturgicznego pluralizmu odziedziczonego po średniowieczu, papież zdecydował, że Missale Romanum, czyli mszał miasta Rzymu, jako z pewnością katolicki, będzie obowiązywał wszędzie tam, gdzie używane formy liturgiczne nie mogły wykazać się przynajmniej dwustuletnią tradycją. Tam, gdzie zachodził powyższy przypadek można było zachować dotychczasową liturgię, biorąc pod uwagę, że można było sądzić, iż posiada ona z pewnością katolicki charakter. Nie wolno więc mówić o zakazie dotyczącym używania mszałów dotychczasowych, zatwierdzanych zgodnie z obowiązującymi regułami. Teraz zaś ogłoszenie zakazanym mszału, który był wypracowywany przez wieki, poczynając od czasów sakramentarzy Kościoła starożytnego, spowodowało wyłom w historii liturgii i jego następstwa mogły być tylko tragiczne. Jak to już zdarzało się wiele razy w przeszłości, konieczność rewizji mszału była w pełni sensowna i całkowicie zgodna z dyspozycjami Soboru, przede wszystkim biorąc pod uwagę wprowadzenie języków ojczystych. Ale tym razem wydarzyło się coś więcej: burzono starożytną budowlę i tworzono inną, nawet jeśli używano do tego materiałów, z których zbudowana była stara konstrukcja i wykorzystując poprzednie plany. Nie było wątpliwości, że ten nowy mszał przyniósł w niektórych rzeczach rzeczywistą poprawę i wzbogacenie. Ale sam fakt, że był on przedstawiany jako nowa konstrukcja, przeciwstawiana tej, która uformowała się przez wieki historii, że zabraniano używania starego i w pewien sposób sprawiano wrażenie, że liturgia nie jest już żywym procesem, lecz produktem specjalistycznej erudycji i jurysdykcyjnej kompetencji, przyniósł nam wyjątkowo poważne straty. W ten sposób powstało rzeczywiście -wrażenie, że liturgia jest „robiona", że nie jest czymś, co istnieje przed nami, czymś „danym", ale że zależy od naszych decyzji. Z tego wynika konsekwentnie, że nie tylko specjaliści i władza centralna mogliby podejmować decyzje w tej materii, lecz ostatecznie każda „wspólnota" mogłaby ustalić swoją własną liturgię. Gdy jednak liturgia jest czymś, co każdy sam tworzy, wtedy nie daje nam tego, co stanowi o jej autentycznej jakości: spotkania z tajemnicą, która nie jest naszym produktem, ale naszym początkiem i źródłem naszego życia. Dla życia Kościoła jest dramatycznie konieczne odnowienie świadomości liturgicznej, liturgiczne pojednanie, które ponownie uzna jedność historii liturgii i przyjmie Sobór Watykański II nie jako wyłom, ale moment ewolucyjny. Jestem przekonany, że kryzys Kościoła, jaki obecnie przeżywamy, zależy w dużej części od rozkładu liturgii, którą niekiedy postrzega się jak etsi Deus in darctur - tak jakby w niej nie miało znaczenia to, c/.y Bóg jest i do nas mówi, czy nas słucha. Bo jeśli w liturgii nie pojawia się wspólnota wiary, powszechna jedność Kościoła i jego historii, tajemnica żyjącego Chrystusa - to wobec tego gdzie lub w czym zostaje wyrażona duchowa istota Kościoła? Wspólnota celebruje wtedy samą siebie, niepotrzebnie zadając sobie trud. Ponieważ jednak wspólnota nie istnieje sama z siebie, lecz staje się jednością tylko przez wiarę, za sprawą samego Pana, to w tych warunkach stają się w Kościele nieuniknione podziały na różne odłamy oraz partyjne przepychanki - Kościół rozdziera sam siebie. Dlatego potrzebujemy nowego ruchu odnowy liturgicznej, który przywróci do życia prawdziwe dziedzictwo Soboru Watykańskiego II. Lata spędzone w Ratyzbonie były poza tym dla mnie okresem owocnej pracy teologicznej. Przymierzałem się do realizacji dwóch od dawna odkładanych dużych projektów. Nie zrealizowałem ich ze względu na moją nominację na biskupa. Po ogromnym sukcesie jednotomowej teologii moralnej ojca Haringa wydawca Wewel, który zlecił napisanie tej książki, wpadł na pomysł, aby wydać też dogmatykę podobnego typu i około 1957 roku poprosił Karla Rahnera o jej napisanie. Rahner odmówił z powodu nadmiaru obowiązków, a w zastępstwie polecił mnie. Dla mnie, wówczas nieznanego młodego człowieka, był to niezasłużony zaszczyt. Byłem świadomy ograniczeń moich możliwości i postawiłem warunek, że muszę znaleźć współpracownika. Moją propozycję przyjęto, a mnie udało się przekonać do tego przedsięwzięcia ojca Grillmeiera. Bardzo gorliwie pracowałem nad tym projektem, pomagała mi siostra, przepisując setki stron, ale w pewnym momencie Sobór wstrzymał dalszą pracę. Po Soborze natychmiastowy powrót do powierzonego mi zadania stał się niemożliwy. Teraz w Ratyzbonie nadszedł moment, aby do niego powrócić. Pojawiła się jednak nowa trudność. Profesor Auer rozpoczął realizację swego starego projektu, związanego z wydaniem wielotomowej dogmatyki, w formacie kieszonkowym. Za namową swojego wydawcy Pusteta, prosił mnie usilnie, bym wszedł w ten projekt jako współautor. Zwróciłem mu uwagę, że jestem zaangażowany w projekt Wewela. Ale w końcu nie mogłem oprzeć się jego namowom i zgodziłem się umieścić w ramach jego dzieła te teksty ojca Grillmeiera, które miały być ujęte w dogmatyce Wewela. Doszło do nieporozumień z wydawnictwem Wewela, które jednak szybko zostały rozwiązane. W każdym razie nie mogłem teraz zrealizować ani jednej, ani drugiej inicjatywy. Jedyną rzeczą, którą udało mi się szczęśliwie zakończyć, była eschatologia dla dogmatyki Auera, którą uważam dotąd za dzieło najlepiej opracowane i najbardziej kompletne. Przede wszystkim starałem się po prostu przemyśleć na nowo swoją dogmatykę, zgodnie z duchem Soboru, powracając w sposób jeszcze bardziej pogłębiony do źródeł i mając na uwadze osiągnięcia najnowszych badań. I tak ukazywała mi się stopniowo wizja całości, na którą składały się różnorakie doświadczenia i znajomości, z którymi konfrontowałem się na mojej teologicznej drodze. Cieszyłem się, że wolno mi będzie wnieść coś mojego, coś nowego, a zarazem w pełni zgodnego z wiarą Kościoła, ale widocznie nie byłem powołany, aby dokończyć tego dzieła. Zaledwie bowiem zacząłem, zostałem wezwany do innego zadania. Uczucie zdobywania coraz jaśniejszej, własnej wizji teologicznej było najpiękniejszym doświadczeniem czasu spędzonego w Ratyzbonie. Miałem możliwość wybudowania małego domu z ogrodem, który stał się dla mojej siostry i dla mnie prawdziwym domem rodzinnym, w którym też zatrzymywał się często mój brat. Byliśmy znowu u siebie, w naszym domu. Także dla mojego brata były to szczęśliwe lata. Utwory Schiitza, Bacha, Vivaldiego i Monteverdiego w wykonaniu jego chóru zdobywały międzynarodowe nagrody. Tysiąclecie istnienia chóru katedralnego w Ratyzbonie w 1976 roku świętowano bardzo uroczyście. Gdy 24 lipca 1976 roku dotarła do nas wiadomość o nagłej śmierci monachijskiego arcybiskupa Juliusza kardynała Dópfnera, wszyscy byliśmy "wstrząśnięci. Wkrótce pojawiły się pogłoski, że jestem wśród kandydatów na jego następcę. Nie mogłem brać ich poważnie, ponieważ granice wytrzymałości mojego zdrowia były tak samo znane jak brak obycia w sprawach kierowniczych i administracyjnych. Czułem się powołany do życia naukowego i o niczym innym nigdy nie myślałem. Także urzędy akademickie, które mi przypadały - byłem teraz ponownie dziekanem wydziału i wicerektorem uniwersytetu - pozostawały mimo wszystko w zakresie funkcji, z pełnieniem których każdy profesor musiał się liczyć, a odpowiedzialność jaka z tego wynikała daleko odbiegała od odpowiedzialności biskupa. Arcybiskup Monachium i Freising Nie myślałem jeszcze o niczym niepokojącym, gdy pod jakimś pretekstem odwiedził mnie w Ratyzbonie nuncjusz Del Mestri. Podczas luźnej rozmowy wcisnął mi do ręki list, który miałem przeczytać i przemyśleć w domu. Zawierał moją nominację na arcybiskupa Monachium i Freising. Była to dla mnie bardzo trudna decyzja. Zezwolono mi skonsultować się z moim spowiednikiem. Tak więc otworzyłem się przed profesorem Auerem, który znał dobrze moje ograniczenia - teologiczne i ludzkie. Oczekiwałem, że mi odradzi, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, bez długiego zastanawiania się, stwierdził: „Musisz to przyjąć". I tak przedstawiwszy jeszcze raz swoje wątpliwości nuncjuszowi, wyraziłem w końcu zgodę. W jego obecności, już w Monachium, napisałem na hotelowym papierze listowym odpowiednią deklarację. Tygodnie poprzedzające święcenia biskupie były ciężkie. Przeżywałem rozterki wewnętrzne i pracowałem ponad siły. W dzień konsekracji biskupiej byłem już prawie wyczerpany. Sam w sobie dzień ten był wyjątkowo piękny. Była to wigilia Zielonych Świąt 1977 roku. Odbudowana po II wojnie światowej katedra w Monachium nie wyglądała zbyt ładnie, ale tego dnia była ozdobiona i przepełniona atmosferą radości, której nie można było się oprzeć. Pojąłem lepiej czym jest sakrament: że tu dzieje się coś naprawdę rzeczywistego. Potem była modlitwa pod Kolumną Najświętszej Maryi Panny (Mariensdule) - w samym sercu bawarskiej stolicy, spotkanie z wieloma ludźmi przyjmującymi nieznajomego z serdecznością i radością, które nie dotykały bezpośrednio mnie, ale ukazywały mi jeszcze raz czym jest sakrament. Witano biskupa, który nosi tajemnicę Chrystusa, choć może większa część obecnych nie była tego świadoma. Jednak radość owego dnia była naprawdę czymś innym niż zgodą na konkretną osobę, która dopiero pokazać musiała swoje zdolności. Była to radość płynąca z tego, że ponownie urząd ten, ta służba uobecnia się w człowieku, który nie działa i żyje dla samego siebie, ale dla Niego, a tym samym dla wszystkich. Ze święceniami biskupimi rozpoczęła się na drodze mojego życia teraźniejszość. Bowiem teraźniejszość nie jest konkretną określoną datą, ona jest tym „teraz" jakiegoś życia, i to „teraz" może być długie lub krótkie. Dla mnie to, co rozpoczęło się przez nało- żenie na moją głowę rąk podczas święceń biskupich w monachijskiej katedrze, ciągle jest jeszcze tym „te- raz" mojego życia. Dlatego nie mogę o tym napisać żadnych wspomnień, lecz tylko starać się o to, aby to „teraz" prawidłowo wypełniać. W takim razie, co powinienem powiedzieć na zakończenie tych zapisków? Jako hasło przewodnie mojego biskupstwa wybrałem zwrot z trzeciego listu św. Jana: „Współpracownik prawdy". Głównie dlatego, ponieważ wydaje mi się, że to hasło dobrze oddaje ciągłość jaka zachodzi między moim poprzednim zadaniem, a nową funkcją. Przy wszystkich różnicach zawsze chodzi o to samo: podążać za prawdą i być na jej usługach. Prawda zniknęła z dzisiejszego świata, ponieważ wydała się być za wielka dla ludzi, a tymczasem wszystko upada, gdy nie ma prawdy. „Gdy nie ma prawdy" - hasło to wydaje mi się być na czasie jako nowo- czesne w dobrym znaczeniu tego słowa. W herbie biskupów z Freising znajduje się już od około 1000 lat ukoronowany Murzyn. Naprawdę nie wiadomo, co to oznacza. Dla mnie jest to wyrazem uniwersalności Kościoła, który nie zna różnic rasowych i klasowych, ponieważ jesteśmy „jednością" w Chrystusie (Ga 3, 28). Wybrałem sobie jeszcze dwa symbole. Jeden z nich to muszla, która po pierwsze jest znakiem naszego pielgrzymowania, naszego ciągłego bycia w drodze: „Nie mamy tutaj żadnego stałego miasta". Jednak przypomina mi ona również legendę o tym jak św. Augustyn medytował tajemnicę Trójcy Świętej. Zobaczył wówczas na plaży bawiące się muszlą dziecko, które próbowało przelać wodę morską do małej szczeliny. Zostało mu wtedy powiedziane: w takim samym stopniu, w jakim to dziecko może zmieścić morze w tej szczelinie, twój umysł może zgłębić tajemnicę Boga. Muszla jest dla mnie symbolem mojego wielkiego mistrza Augustyna, symbolem teologicznej pracy i wielkości tajemnicy, która sięga dalej niż cała nasza wiedza. Wreszcie z legendy o Korbinianie, założycielu diecezji Freising, wybrałem niedźwiedzia. Niedźwiedź - według tej historii - w czasie podróży Korbiniana do Rzymu rozszarpał jego konia. Za ten występek Korbinian skarcił go surowo i za karę zapakował na niego cały bagaż, niesiony do tej pory przez konia. Niedźwiedź musiał zanieść cały bagaż do Rzymu i dopiero tam został przez świętego uwolniony. Ten obciążony przez świętego niedźwiedź przypomina mi o medytacjach psalmów u św. Augustyna. Wiersze 21 i 23 Psalmu 72 (73) odczytywał on jako symbol ciężaru i nadziei swojego życia. Treści, które odnajdywał w tych wierszach i ukazywał w swoim komentarzu, stanowią jakby jego autoportret szkicowany w obliczu Boga. Są to więc nie tylko pobożne myśli, ale wyjaśnienie wydarzeń jego życia i światło oświecające drogę. To, co napisał Augustyn, wydało mi się przedstawiać moje osobiste przeznaczenie. Psalm, przynależący do tradycji mądrościowej, ukazuje sytuację bycia w potrzebie i cierpienia, która jest właściwa dla wiary i która wynika z ziemskiego niepowodzenia. Kto stoi po stronie Boga niekoniecznie musi stać po stronie sukcesu. Cynikami są często ludzie, których szczęście wydaje się rozpieszczać. Jak to rozumieć? Psalmista znajduje odpowiedź w postawie trwania przed Bogiem, który pozwala mu zrozumieć, że bogactwo i materialne sukcesy są ostatecznie bez znaczenia oraz pozwala mu dostrzec, co naprawdę jest konieczne i przynoszące zbawienie. Ut iumentum factus sum apud te et ego semper tecum. Współczesne tłumaczenia tak to oddają: „Gdy serce moje było zagmatwane..., to byłem głupi i nierozsądny, jak nierozumne bydlę zachowywałem się przed Tobą. Jednakże stale jestem przy Tobie..." Augustyn to słowo o bydlęciu ujął trochę inaczej. Łacińskie słowo iumentum oznacza przede wszystkim zwierzęta pociągowe, które służą do pracy w rolnictwie i w tym dostrzega on obraz samego siebie, obarczonego ciężarem służby biskupiej. „Zwierzęciem pociągowym jestem przed Tobą, dla Ciebie i właśnie w taki sposób jestem przy Tobie". Wybrał życie uczonego, a Bóg przeznaczył go do pełnienia roli „zwierzęcia pociągowego" - dobrego woła, który w świecie ciągnie wóz Stwórcy. Jakże często musiał powstawać przeciw wszelkim błahostkom, którymi go obarczano i które przeszkadzały mu w duchowej pracy, traktowanej jako najgłębsze powołanie. I właśnie wtedy ten psalm pomógł mu oddalić całe rozgoryczenie: tak, oczywiście, stałem się zwierzęciem pociągowym, osłem, wołem, ale właśnie w ten sposób jestem blisko Ciebie, służę Tobie i masz mnie w swym ręku. Tak jak zwierzę pociągowe jest bliskie rolnikowi i pomaga mu w pracy, tak i on właśnie w tej pokornej służbie jest bardzo blisko Boga, jest cały w Jego rękach, jest aż do końca Jego narzędziem - inaczej nie mógłby być bliżej swego Pana, nie mógłby być ważniejszy dla Niego. Ten obładowany niedźwiedź, który zastąpił konia, czy bardziej prawdopodobnie muła, św. Korbinianowi, stając się wbrew swojej woli jego zwierzęciem pociągowym, czy nie był i czy nie jest obrazem tego, kim powinienem być i tego kim jestem? Jucznym osłem stałem się dla Ciebie i właśnie w ten sposób jestem we wszystkim i zawsze blisko Ciebie". Co mógłbym powiedzieć więcej i dokładniej o moich latach biskupich? O Korbinianie mówi się, że w Rzymie uwolnił niedźwiedzia. Czy poszedł on do Abruzzo, czy wrócił z powrotem w Alpy? - legenda tym się nie interesuje. Ja również poniosłem mój bagaż do Rzymu i wędruję z nim już od dość dawna ulicami Wiecznego Miasta. Kiedy zostanę zwolniony, nie wiem, ale wiem, że również mnie to dotyczy: „Twoim jucznym osłem się stałem i właśnie w ten sposób jestem blisko Ciebie".