James Gunn Zamknięty świat Przełożyła: Anna Miklińska Data wydania polskiego: 1988 ...Gdziekolwiek jesteś, gdziekolwiek słowa te zaniósł ślepy los, czytasz je wśród okruchów Drugiego Imperium. Wyjdź dziś wieczorem i spójrz w niebo. Spójrz na rozproszone gwiazdy, samotne, odległe, oddzielone od siebie przepaścią nienawiści, nieufności i prawami w władzy. Zobacz, jakie są naprawdę - wielkie, szare twierdze, otoczone fosami przestrzeni, z zastępami wartowników, strzegącymi ich przed galaktyką. Drugie Imperium. Powiedz to głośno. Niech rozpali wyobraźnię. Niech dotrze do dna duszy. Imperium. W nim niezliczone planety, zjednoczona, zamieszkała galaktyka. Takie jest znaczenie tego słowa. Ale jak wygląda imperium w rzeczywistości? Jak je scalono? Jak łagodzono konflikty, unikano wojen? Nie wiemy. Nigdy nie będziemy wiedzieć. Przetrwała do naszych czasów tylko nazwa. Pamiętamy ją, pamiętamy jak przez mgłę złoty wiek, czasy wolności, obfitości i pokoju. I czasem płaczemy za tym, co minęło i nigdy nie wróci. Drugie Imperium, To znaczy tez, że było kiedyś pierwsze, o którym nie pamiętamy wcale. Drugie Imperium. Czy kiedyś będzie trzecie? Marzymy, mamy nadzieję, ale w głębi jesteśmy przeświadczeni, że złoty wiek odszedł na zawsze i nie możemy przywołać go z powrotem. Drugie Imperium rozpadło się i jego fragmenty oddalają się od siebie tak bardzo, że nic już ich nie połączy. Już nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy cieniami, tańczymy taniec cieni w mrocznej twierdzy, a złoty wiek skończył się... „Dynamika Władzy Galaktycznej” I Biegłem przez nie kończącą się ciemność, samotny i przerażony. Bałem się, bo byłem sam i byłem ranny, choć me wiedziałem, gdzie. Nie mogłem tego sprawdzić, bo biegłem, nie mogąc się zatrzymać z powodu tego strachu. Z tyłu dobiegł mnie tupot stóp ścigających mnie niewidocznym korytarzem, a kroki te były lekkie i prawie bezszelestne, bo nie miały ciała, i korytarz był czarny i niepoznawalny, bo zagubiony był w czasie i przestrzeni tak jak ja bezdomny. Najgorsza była cisza, całkowita cisza otaczająca mnie jak ciemność, ale straszniejsza niż ciemność, bo moje pragnienie, by mówić i słuchać było silniejsze niż pragnienie, by zobaczyć i gdybym mógł przerwać tę ciszę, zniknęłaby ciemność i nie musiałbym już biec. Kroki zbliżyły się mimo mojego pośpiechu. I panika, która gnała mnie coraz szybciej przez ciemność i ciszę, bo stopy te nie miały ciężkiego jak ołów ciała, które by je powstrzymywało. Powoli uświadomiłem sobie, skąd pochodzi ból. To moja dłoń, moja dłoń bolała, bo trzymałem w niej rozżarzony węgielek. Nowy spazm strachu, strachu połączonego ze wstydem. Rozwarłem dłoń i pozwoliłem, by wypadł z niej węgielek. I umilkł za mną tupot stóp, opuścił mnie strach, chociaż zamiast niego ogarnęła mnie rozpaczliwa samotność, bo znikł nawet korytarz i byłem całkowicie sam. Unosiłem się w ciemności bez żadnego punktu zaczepienia i zupełnie bezdomny. Mój umysł szukał w pustce, ciszy i ciemności, szukał jakiejś innej żywej istoty w tej nieskończoności, ale nie było nic, me było żadnej istoty do której można by się odezwać, a gdyby była, i tak nie istniał sposób, w jaki można by się porozumieć. I obudziłem się, odruchowo sięgając ręką do kieszeni, zęby się upewnić, ale kamyka nie było, a ja wiedziałem dlaczego i przypomniałem sobie. Przypomniałem sobie, jak strach po raz pierwszy wtargnął do mojego świata. Słowa liturgii brzmiały mi jeszcze w uszach, kiedy dostrzegłem dziewczynę przechodzącą przez złociście lśniącą półprzezroczystość Bariery. Była przerażona. ... twój Bóg jest tutaj... Przerażenie! Rozpoznałem to uczucie i me wiedziałem, skąd je znam. Całe życie spędziłem w klasztorze. Mury klasztoru są szerokie i między mmi jest spokój świata. Mury klasztoru są wysokie i cierpienie świata nigdy me może ich pokonać. Za tym murem byłem zadowolony i spokojny, zadowoleniem napawała mnie świadomość, że ściśle określony styl życia nigdy me wywiedzie mnie poza te mury. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek był na zewnątrz. Nie pamiętałem mego ojca ani matki, ani ich imion, ani tego jak umarli, ale to nie miało znaczenia, bo Kościół był dla mnie ojcem i matką, i me potrzebowałem nic więcej. Uczucia które znałem, były nieliczne i proste silna wiara Opata, głębokie, czasem żarliwe pragnienie poznania naukowych prawd, którym ogarnięty był Brat Jan, kontemplacja Ojca Konka, zdarzające się od czasu do czasu mistyczne uniesienia Ojca Michaelisa Ale przerażenie było uczuciem mi obcym. Tak jak inne burzące niepokój duszy namiętności, nie mogło przekraczać Bariery, podobnie jak przedmioty materialne. ... poza zasłoną niewiedzy i zwątpienia musisz Mnie szukać, bo jestem tam, tak jak i tu, jeśli pragniesz Mnie ujrzeć... Tu, w katedrze, było trochę inaczej, ale dopiero dwa razy pełniłem tu służbę. Ludzie przychodzili do miejsca, które było dla nich przeznaczone, miejsca kontaktu z życiem Kościoła, w poszukiwaniu tego, czego mieliśmy tak wiele - spokoju. Przechodzili przez Barierę obarczeni swymi kłopotami i smutkami, a wychodzili spokojni, pojednani z Wszechświatem. Poznawałem ich zmartwienia i współczułem im, i odczuwałem zadowolenie, kiedy można ich było pocieszyć. Ale tym razem wiedziałem, że uczucia, które odbierałem w sali kontrolnej, były tylko marnym i niepełnym przekazem. Przerażenie dziewczyny tworzyło wokół niej specyficzną otoczkę. Dotknęło mnie zimnymi palcami, skoczyło do moich oczu z ekranu, do moich palców z rękawic. Spojrzałem na zegar. Czas już minął. Wyciągnąłem rękę, wcisnąłem wyłącznik i nastawiłem gałkę. Rozproszenie musiało nastąpić gwałtownie. Gdyby Opat się dowiedział... W dole mgła zaczęła znikać, odpływać pasmami i z czarnej głębi przestrzeni wyłoniła się zamglona twarz. Wierni dopełniali jej rysy według własnych pragnień. Wiedziałem o tym. Bywałem na dole podczas naszych nabożeństw i widziałem to, co oni widzieli, czułem to, co czuli i słyszałem to, co słyszeli. ... bo jestem spokojem, gdzie jestem, tam jest spokój, tam, gdzie jest spokój znajdziecie Mnie, nieustający spokój... Ponownie skierowałem wzrok na ekran, na dziewczynę. Stała tam nadal, tuż przy Barierze, i równie dobrze jak to, że jest przerażona, widziałem, że jest piękna. Przez głowę przebiegła mi myśl, czy to aby nie jest kuszenie. Ale była to tylko przelotna myśl. Wystarczyło, że miałem dwadzieścia lat, a ona była piękna i przerażona. Nie pasowała do ludzi zebranych tam, na dole. To miejsce odwiedzali plebejusze i niewolnicy, a czasem chłopi przygnani do Stolicy Imperium jakąś koniecznością. Katedrę zwano Katedrą Niewolników. Widziałem ich wielu, odzianych nędznie lub bogato w zależności od majętności ich pana, ale wszyscy mieli kołnierze z imitacji metalu złota, srebra, żelaza. Dziewczyna najwyraźniej należała do arystokracji. Miała delikatne, regularne rysy twarzy. Stała wyprostowana, wysmukła i dumna. Jej skóra nie była zniszczona długimi godzinami spędzanymi pod rozżarzonym niebem ani powolnym działaniem kurzu niosącego śmierć w marnych izdebkach. Jej grzbiet nigdy nie pochylał się, by poruszyć upartą ziemię. Jej strój był bogaty. Jedwabisty płaszcz przetykały metalowe nitki, spódnica otulała miękkimi falami długie, smukłe nogi. ... do tego miejsca stworzonego po to, byście pojęli prawdę nie może wtargnąć nic, co nie może przyjąć Mnie i Mego daru dla ludzi... Oddychała z trudem. Jedną dłoń zacisnęła w pięść, drugą przyciskała do piersi, jakby chciała uciszyć trzepocące w niej serce. Obejrzała się w stronę Bariery. Zesztywniała wstrzymując oddech. Potem powoli odetchnęła. ... bo tu jest świątynia, do której tylko pokój miłujący ma wstęp, a zło nigdy nie przekroczy jej progu... Przełączyłem na ekran zewnętrzny. Przed Barierą stało czterech mężczyzn, patrzyli na długie schody wiodące do Katedry, na złocistą pajęczynę wejścia. Ubrani byli jednakowo, ale nie poznawałem ich uniformów. W królestwie kolorów oni byli odziani w czerń. Nie byli członkami Związku Kosmonautów, których czarne mundury były rozjaśnione srebrnymi pasami. Nie wyglądali również na arystokratów ani na Przewoźników, ani też na najemników. Zadrżałem. Przypominali czarne chmury w słoneczny dzień, cienie zła, cienie tu, gdzie nie powinno być cieni. Przypomniałem sobie kim byli. Kiedyś jakiś przyjezdny ksiądz wspomniał o nich. Ojciec Konek wzruszył ramionami, ale ja słuchałem uważnie. Byli najemnikami, którzy nie nosili uniformów swoich zwierzchników. Należeli do tych bystrzejszych, którzy posługiwali się umysłem na równi z bronią, którzy przemykali się bezgłośnie ulicami miast tu i w innych światach, wypełniając swe tajne i ponure misje. Mieli śmiertelny jad, jak węże i jak węże mieli specjalne prawa. Żaden człowiek nie ważył się ich tknąć w obawie przed kłami. Dostrzegłem również inne szczegóły: niewielkie wypukłości po bokach gdzie ukrytą mieli broń. Obojętny, niemalże ospały wyraz twarzy. Czy życie było im tak obojętne, jak to powiedział ów ksiądz? Czy doprawdy zabijali tak łatwo i zabijanie nie miało dla nich żadnego znaczenia? Jednej twarzy przyjrzałem się dokładniej. Była śniada, zuchwała i malowało się na niej rozbawienie, zimne czarne oczy, rozdzielone ogromnym, sterczącym nosem, nadawały jej wygląd groteskowy, ale nie zabawny. Była przerażająca. Zadrżałem znów i przełączyłem ekran z powrotem na obraz wnętrza. ... życie jest chaosem, życie jest głodem, bólem, niekończącym się zmaganiem, życie jest śmiercią, ale śmierć jest życiem... Dziewczyna nie zwracała uwagi na nabożeństwo. Ignorowała sceny, ukazujące się przed jej oczami, słowa, które musiały rozbrzmiewać w jej umyśle, tak jak rozbrzmiewały w moim. Może była takim sceptykiem jak większość arystokracji, akceptującej korzyści dane przez Kościół, ale drwiącej z jego dogmatów, tolerującej jego istnienie ze względu na rolę jaką odgrywa w uspokajaniu ludności... „Tolerującej?” Odetchnąłem głęboko. To niemalże herezja. Moje myśli zbliżyły się do niebezpiecznej krawędzi. Na dnie przepaści za Klasztorem bieliły się niezliczone kości nieostrożnych myślicieli. Nikt nie tolerował Kościoła: on był, istniał przez swoją siłę duchową, żył dzięki sile wiary i siłom fizycznym ramienia tej wiary. Skąd to słowo przyszło mi do głowy? ... twe życie, które jest śmiercią, oddaj w ręce tych, którym dano władzę nad tobą, bo jest ono niczym. Twoja śmierć, która jest życiem, należy do ciebie i do Mnie, i będziesz żył tak długo, jak długo należy ona do Mnie... Może przerażenie dziewczyny oślepiło jej oczy i umysł tak, że nie dotarło do niej Posłanie. Prawdziwy sceptyk nie mógłby przekroczyć Bariery, chyba ze szukałby schronienia. Schronienie było tutaj, jeśli tego właśnie pożądała. Wśród murów chronionych przez pokój Kościoła mogła pozostać na zawsze, jeśli zechce poświęcić się działalności związanej z życiem Kościoła lub jeśli zapragnie po prostu spokoju, spokoju i zapomnienia, teraz i na zawsze. Wystarczy, że przejdzie przez Portal, podobny do Bariery, tylko błękitny i nieprzejrzysty. Znajduje się dokładnie pod Objawieniem. „Wybierz Portal!” - pomyślałem. - „Przerażenie zniknie i nigdy więcej nie zadrżysz.” Ale była to tylko przelotna myśl. Nie wiedziałem dlaczego, ale czułem, że zbyt silna była w tej dziewczynie wola życia i nie pragnęła śmierci. Nigdy nie mogłaby przekroczyć Portalu, nawet gdyby chciała. Ale rozglądała się gorączkowo po Katedrze, jakby w gładkich ścianach i podłodze szukała kryjówki. Niespokojna, przesunęła się do przodu, w stronę twardych klęczników, w których z pokorą pochylali się wierni. Zatrzymała się niezdecydowanie i jeszcze raz, przez złocistą zasłonę Bariery, spojrzała na mężczyzn stojących na ponurej ulicy. Nie mogli tu wejść, ale ona nie mogła opuścić Katedry, by nie stanąć oko w oko z nimi i ich zamiarami. Obie ręce miała opuszczone, dłonie zaciśnięte w pięści, jedną nieco większą od drugiej, ramiona zgarbione. Jej dłonie na pewno są zimne, pomyślałem. Moje też były zimne, nawet w rękawicach. ... księżom Moim dałem siłę dokazywania cudów w Moim imieniu... Z poczuciem winy przypomniałem sobie o moich obowiązkach. Już drugi raz pozwoliłem, by myśli moje odbiegły od ustalonego toru. Odpowiedzialność za nabożeństwo odprawiane w Katedrze była szczególnym zaszczytem dla nowicjusza, ale gdyby dowiedziano się o jakichkolwiek moich uchybieniach, moje święcenia opóźniłyby się o jeszcze jeden rok. I tak byłem już spóźniony. Poprawiłem czapkę i rękawy. W szarym, szorstkim habicie, z pochyloną głową, twarzą ukrytą w cieniu anonimowości wyszedłem na zaciemnione podwyższenie. I mimo że obraz ten był tylko złudzeniem, sprawiał wrażenie autentycznego i trójwymiarowego. Łagodnie i powoli rozpoczął się Cudowny Epizod. Rozwijał się stopniowo, aż przeszedł w grzmiące triumfem wezwanie i zamilkł cichym błogosławieństwem. Na początku obrazy były rytualne i zwyczajne. Moje odbicie złożyło ręce. Wyrósł z nich jasnoczerwony kwiat. Moje dłonie cofnęły się i kwiat zawisł w powietrzu. Był to pąk, który rozkwitał i rósł; jego kolor jaśniał i lśnił, aż zanikły kontury płatków. I teraz był słońcem, nie białym, które znaliśmy, ale żółtym, ogrzewającym rodzinę planet. Okrążały je, wirując w ciemności, a kiedy pojawiła się trzecia planeta, słońce zaczęło blednąc. Błękitno- zielona trzecia planeta powiększała się i wreszcie jej kulistość rozlała się w płaski, sielankowy ląd, zielony ląd pokoju i obfitości. ... by dbać o Moje stworzenia... Puszyste czworonożne zwierzątka spokojnie skubały zieloną murawę, ale ich pasterzem nie był zwyczajny zakapturzony mnich. Nagłe natchnienie nadało mu postać dziewczyny w zwiewnej białej sukience, dziewczyny, którą przerażenie skłoniło do szukania schronienia w Katedrze. Tutaj nie nękał jej strach, tutaj była spokojna, pogodzona ze sobą i światem, a jej jasne oczy patrzyły bez niepokoju na łagodny krajobraz. Tutaj była pięknem piękniejszym niż rzeczywistość. Szła ścieżką u stóp zielonego wzgórza. Przed nią wyrósł biały budynek z pięknym półkolistym dachem. Przeszła przez sklepione wejście pozbawione drzwi, do pokoju niemal całkowicie zastawionego półkami, z których każda wypełniona była rzędami plastykowych taśm pamięci albo starych, zniszczonych książek. ... by chronić wiedzę... Obraz był dokładny, bo znałem to wszystko tak dobrze. Było to Archiwum Historyczne. Zakonnicy pracowali, słuchali i studiowali w małych, pozbawionych ozdób i sprzętów kabinach umieszczonych wzdłuż ściany. Dziewczyna przepłynęła przez ten pokój do następnego, gdzie ciągnęły się nieskończone szeregi przezroczystych gablot ukazujących oczom swe tajemnice. ... historię ludzkości, bo wszyscy ludzie są jednością... Było to muzeum sztuki starożytnej, z wystawą dziwnych narzędzi, maszyn i broni, odnowionych i zrekonstruowanych, zebranych z setek światów. Ale wielka sala również została za nami i dziewczyna weszła do następnej. ... piękna... Piękno - pokój nim aż oślepiał: posągi, obrazy, gra świateł, delikatne rzeźby, tkaniny, sztuczne stymulatory do koniuszków palców, zamknięte we flakonach, ale i wytwarzane tutaj zapachy o niezwykłej słodyczy i ostrości, niezliczone instrumenty muzyczne... Lecz nawet wśród tych wskrzeszonych arcydzieł tysięcy zapomnianych geniuszy, ona była najpiękniejsza... Kiedy wreszcie wyszła na zewnątrz, była już noc. Wielki, lśniący satelita rzucał blade, srebrzyste światło na twarz, którą uniosła ku wysadzanemu klejnotami niebu. Rozłożyła szeroko ramiona, obejmując nimi niebo w geście jedności z wszechświatem. Jej ciało było miłością, jej twarz - nadzieją, jej gest - jednością, mistyczną jednością, nieskończonym kręgiem, który obejmuje wszystko co istnieje, ale nie ogranicza niczego. Widok ponad ramionami dziewczyny zaczął blednąc i roztapiać się w intensywnej czerni przestrzeni, aż wreszcie wierni znów zobaczyli twarz swego Boga. ... pieczę nad tymi rzeczami powierzyłem księżom, by zachowali je dla ludzkości, gdyż są one przejawem poszukiwania przez człowieka wiecznej prawdy... Moja rola skończyła się. Zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Innowacja! To graniczyło z buntem. Nie chciałem się buntować. Byłem szczęśliwy. Byłem bezpieczny. Poświęciłem się dla życia, które było tego warte i z którym moje życie było splecione, w którym mogło znaleźć swój najpełniejszy wyraz. Bunt? Przeciw czemu miałbym się buntować? I wtedy na ekranie zobaczyłem dziewczynę i już wiedziałem. Nie życie, ale Życie - nie w znaczeniu szczególnym, ale ogólnym. Życie, które sprawiało, że ludzie przychodzili tu, do Katedry, niemalże ogłupiali. Które zostawiało ich tutaj na krótki moment bezmyślnego spokoju. To życie skłoniło znękaną przerażeniem dziewczynę do szukania tutaj schronienia. Zrozumiałem, że jest ważniejszy obowiązek, lepszy sposób spełnienia go niż bezmyślne posłuszeństwo. Zastanawiałem się, czy potrafię być taki jak przedtem. Dałem coś tej dziewczynie - nie potrafiłbym powiedzieć dokładnie co - przekazane bez słów posłanie o pięknie, nadziei, wierze - i miłości. Klęczała w jednej z tylnych ławek, z twarzą zwróconą w stronę Objawienia, z nikłym uśmiechem na ustach i oczami błyszczącymi od łez. Byłem zadowolony. Jakąkolwiek będę musiał zapłacić za to cenę, wiedziałem, że nigdy tego nie będę żałował i nic nie zatrze w mojej pamięci wspomnienia jej twarzy, ciepłego, słodkiego uczucia miłości danej bez nadziei na wzajemność. ... tylko ci, którzy szukają, mogą znaleźć, tylko ci, którzy dają, zostaną obdarowani... Dziewczyna wstała powoli. Wolna od strachu, podeszła do przodu, w stronę Objawienia. Jej ręka zawisła na moment nad tacą na dary, jakby dziewczyna zastanawiała się po raz ostatni, ale już podjęła decyzję. Rozwarła dłoń. Dar spadł na tacę, zamigotał i znikł. Odwróciła się i ruszyła tam, skąd przyszła. Ale nie przygniatał jej już teraz żaden ciężar. Szła sprężystym krokiem, lekka i beztroska. Można było pomyśleć, że idzie na zabawę właściwą jej młodości, tam, gdzie śmiech będzie wzbijał się w powietrze jak srebrzyste ptaki... Przed Katedrą czekali mężczyźni - czarne cienie zła. Nie zawahała się. Siedziałem w pokoju kontrolnym i walczyłem z pokusą. Z Katedry były tylko dwa wyjścia - Bariera i Portal. Ale zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ma jakiegoś trzeciego - gdybym spróbował, miał odwagę jeszcze raz interweniować. Opat nigdy by się na to nie zgodził. Co mógłbym z nią zrobić? Jak mogłem Jej pomóc? Może uległbym pokusie, ale ona odwróciła się tuż przed Barierą i spojrzała do góry. Przez szaloną, ulotną chwilę jej błękitne oczy zdawały się patrzeć na mnie, tak jakby dostrzegła moją brzydką twarz i jakby spodobało jej się to, co zobaczyła. Jej wargi poruszyły się w bezgłośnej prośbie. Pochyliłem się, jakbym wierzył, że mogę ją usłyszeć i wtedy, zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, odwróciła się i przeszła przez Barierę, poza granicę mojej władzy. Jej prześladowcy ruszyli do przodu, niedbałym krokiem depcząc pył uliczny, ale ta niedbałość maskowała jedynie zręczne manewrowanie, które uniemożliwiało wymknięcie się ofiary. Scena ta na zawsze miała pozostać w mojej pamięci, razem ze stanowiącymi jej tło slamsami, otaczającymi Katedrę: domem czynszowym podobnym do rozpadającej się klatki na króliki, opuszczonym, chylącym się ku upadkowi składem, księgarnią z odnowioną ścianą frontową... Czekała na nich uśmiechając się. W dłoniach ciemnego mężczyzny pojawił się karabin o grubej lufie. Dziewczyna powiedziała coś do niego i uśmiechnął się. Ale przechodzący chłopi i niewolnicy odwracali oczy i oddalali się pospiesznie, tak jakby zaprzeczali istnieniu zła przez samo ignorowanie go. W udręce oczekiwania siedziałem jak przygwożdżony do krzesła. A tam, na ulicy, ciemnoskóry cienkim strumieniem ognia ze swego karabinu, odciął jej stopy tuż przy kostkach jakby nigdy nic, uśmiechając się uprzejmie jak przy powitaniu. Trysnęła krew i zanim dziewczyna runęła na ziemię, dwóch pozostałych ujęło ją za ramiona. Dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco i zemdlała. Zrobiło mi się niedobrze. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem, były wąskie, białe stopy, pozostawione na chodniku przed Katedrą. Ostatnimi słowami, które usłyszałem, było ciche i smutne błogosławieństwo i bezgłośny szept... ... jedno tylko słowo istnieje dla ludzi, jedno tylko słowo, a słowo to - wybieraj... II Podniosłem rękę, żeby zapukać do pokoju Opata, zawahałem się i opuściłem ją. Starałem się myśleć jasno, ale przychodziło mi to z trudem. Przeżycia tych ostatnich chwil wyczerpały moje ciało i umysł. Nigdy przedtem nie podejmowałem ważnych decyzji. Życie w klasztorze toczyło się według ustalonego od wieków schematu: o piątej pobudka i poranna modlitwa, dziesięć minut na każdy, spożywany w milczeniu posiłek, sześć godzin modlitwy i medytacji, sześć godzin pracy w klasztorze, w Katedrze lub przy Barierze, sześć godzin nauki i ćwiczeń, modlitwa wieczorna, sen. Takie było moje życie. Włożyłem rękę do woreczka ukrytego w fałdach sukni i wśród niewielu osobistych drobiazgów moje palce natrafiły na to coś. Było tam nadal, rozpoznałem dotykiem gładki, wypolerowany kawałek kryształu, który znalazłem w skrzynce na ofiary, gdzie lśnił matowym blaskiem wśród drobnych monet. Wyjąłem go i obejrzałem jeszcze raz. Kształtem przypominał jajko, chociaż mniejszy był od kurzego jaja. Przezroczysty był jak woda, bez żadnej rysy i nacięcia. Nic me zakłócało jego idealnej przezroczystości, nic me szpeciło gładkiej powierzchni, nic me wskazywało, do czego służył, o ile w ogóle do czegoś służył. Z jego powodu dziewczyna poznała co to strach. Z jego powodu szukała schronienia, a kiedy go oddała, z tego samego powodu - na pewno dlatego! Jaki inny mógł być powód? - poszła ze ślepą ufnością na spotkanie losu, który, wiedziała, że czekał ją na brudnej ulicy. Czekał z uśmiechem na ciemnej twarzy, czekał z zimnymi, czarnymi oczami i karabinem w ręku, czekał, by odciąć dwie białe stopy tuż przy kostkach. Przypominając to sobie wciągnąłem gwałtownie powietrze i jakby szloch ścisnął mi gardło i przypomniałem sobie, jak wymiotowałem w pokoju kontrolnym. Wiedziałem, że powinienem zapomnieć, ale wspomnienie wciąż uparcie wracało. Znowu postawiłem sobie pytanie: „Co mogę zrobić?” Nie miałem doświadczenia, nie wiedziałem nic o świecie zewnętrznym. Czy miałem wątpliwości co do okrucieństwa Życia, mądrości Kościoła? Odrzuciłem je. Schowałem je głęboko w sobie. Opat był dobry i mądry. To nie ulegało wątpliwości. Zapukałem cicho. - Proszę wejść - rozległ się głęboki, dźwięczny głos Opata. Otworzyłem drzwi i zatrzymałem się na progu. Opat nie był sam. Siedział w fotelu. Było to jedyne ustępstwo na rzecz jego wieku i siwych włosów, w tym pokoju umeblowanym równie skąpo i skromnie jak moja cela. Obok niego stał jeden z młodszych akolitów, jeszcze niemalże dziecko, o gęstych, złocistych włosach, czerwonych ustach i jasnej, delikatnej skórze. Rumieniec zabarwił mu policzki. - William Dane, Ojcze - powiedziałem bez zastanowienia - Akolita. Chciałbym porozmawiać z Ojcem bez świadków. Na władczej twarzy Opata tylko jedna biała brew uniosła się do góry i to było wszystko. Siła jego pobożności zdawała się wypełniać pokój, unosić nad zniszczonym krzesłem i rozchodzić niepowstrzymanymi fałami. W odpowiedzi na nią czułem, że wzbiera we mnie miłość do tego, którego uznawałem za swego prawdziwego ojca, ojca mojej duszy, niezależnie od tego, kto był odpowiedzialny za moje przyjście na świat. „Zwątpienie? Czy kiedykolwiek wątpiłem?” - Zaczekaj w pokoju obok - polecił chłopcu - Skończymy później naszą rozmowę. Chłopiec otworzył drzwi i zniknął, zamykając je cicho za sobą. Opat siedział spokojny i cierpliwy, patrząc na mnie wszystkowidzącymi, brązowymi oczami i zastanawiałem się, czy już wie, co mnie do mego sprowadza. - Ojcze - powiedziałem oddychając z trudem - Co nowicjusz powinien zrobić, kiedy ma wątpliwości? Dotyczące sprawiedliwości na świecie i świata w ogóle? Właśnie przyszedłem z Katedry i... - Czy pierwszy raz odprawiałeś nabożeństwo? - Nie, Ojcze. Już dwa razy pełniłem służbę w Katedrze. - I za każdym razem trapiły cię wątpliwości? - Tak, Ojcze. Ale dzisiaj było gorzej. - To cudowne objawienie, jak sądzę - powiedział w zamyśleniu, jakby do siebie - Ludzie uważają je za żywe świadectwo istnienia Boga i jego troski o ich dobrobyt i stan dusz. A świadomość, że są one jedynie złudzeniem wywołanym za pomocą wyszkolonego umysłu operatora, ruchów guzików i przycisków - ta świadomość narusza twoją wiarę - Było to stwierdzenie, a nie pytanie. - Tak, Ojcze, ale... - A czy wiesz, jak to złudzenie powstaje? Czy możesz powiedzieć, jakie to siły tworzą trójwymiarowy obraz tak doskonale imitujący rzeczywistość, że trzeba by go dotknąć, żeby przekonać się, że jest to jedynie złudzenie, obraz istniejący jedynie w umyśle operatora? Czy wiesz w jaki sposób myśli przekazywane są z jednego umysłu do drugiego, a przedmioty materialne przenoszone z miejsca na miejsce, przez ściany, dlaczego Bariera i Portal przepuszczają tylko tych, którzy naprawdę pragną tu wejść i którym potrzebna jest nasza pomoc? Zastanowiłem się - Nie wiem. Ojcze. - Ani ja tego nie wiem - powiedział łagodnie Opat - I nie wie tego nikt na żadnej z planet. Kiedy zepsuje się jakaś maszyna, nie zawsze potrafimy ją naprawić. Nie wiemy nic o działających w niej siłach. Mógłbym ci powiedzieć, że są to sprawy cudowne i nadprzyrodzone. Że potrafimy ożywiać te dziwne, boskie siły, nie znając zasad nimi rządzących, aby głosić Prawdę i że jest to dar Boga, który powierzył nam opiekę nad niewielką cząstką swej wszechwładnej potęgi. Tak mógłbym wytłumaczyć naszą zdolność wywoływania cudownych obrazów i byłaby to prawda. - Tak, Ojcze. Przyglądał mi się bacznie - Ale byłaby to kazuistyka Nie posłużę się nią, by wyjaśnić twoje wątpliwości, gdyż urządzenia, które mamy w Katedrze, są dziełem ludzi, nawet jeśli do stworzenia ich natchnieni zostali przez Boga. Znasz Archiwum. Wiesz, że czasem znajdujemy tam plany, które odszyfrowujemy, przerysowujemy i sprawdzamy. Myślę, że kiedyś człowiek był mądrzejszy i potężniejszy niż dzisiaj. I może, jeśli wytrwamy w naszych wysiłkach i wierze, kiedyś my też zrozumiemy siły, którymi się posługujemy. - Tak, Ojcze. Opat przenikliwym wzrokiem zdawał się badać moje myśli - Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałem. Zwykle porusza się ten temat dopiero po przyjęciu święceń, a i wtedy nie każdy zostaje wtajemniczony. Pochlebiały mi te słowa i zarumieniłem się - Jeśli to coś, czego me powinienem... Uciszył mnie ruchem mocnej, białej dłoni - O tym, Williamie - powiedział spokojnie - ja decyduję. Wielka jest twoja potrzeba i dlatego, a także z powodu twoich wątpliwości, twoja osoba ważna jest dla nas i służby bożej. Inni, których łatwo uspokoić, zadowalają się mniejszymi obowiązkami i skromniejszą rolą. Któregoś dnia, jestem pewien, ty zostaniesz Opatem, lub nawet - uśmiechnął się - kimś znaczniejszym. Może nawet Arcybiskupem. - O nie. Ojcze - zaprotestowałem. - Nie mam takich ambicji... - Może nie. Nigdy nie wiadomo, jaki los nas czeka. Ale chciałbym, żeby się nad czymś zastanowił. Ludzie - niewolnicy, chłopi, wyzwoleńcy, najemnicy, Przewoźnicy, nawet arystokracja - wszyscy żyją w świecie chaosu, osaczeni niezliczonymi wrażeniami, nękani kłopotami, które budzą w nich zwątpienie w boską mądrość. Ich życie nie jest łatwe, często pełne goryczy i nie powinno nas dziwić, że sama wiara nie znajduje w nich właściwego odzewu. Masy ludzi domagają się dowodu, ciągłego, codziennego dowodu obecności Boga i jego potęgi. Czy dawanie im tego, czego pragną, jest oszustwem? Nie. To łaska. - Rozumiem, Ojcze. - Ale my tutaj, w klasztorze, żyjemy skromnie. Znajdujemy schronienie przed chaosem, a nawet przed samym sobą. Mamy czas na naukę i rozmyślania. Żyjemy w pobliżu Boga. Czy potrzebujemy podpierać naszą wiarę, tak jak inni ludzie? - Nie, Ojcze. Nie. Pod wpływem przekonywających słów Opata zapomniałem o wszystkim innym i przez chwilę czułem, że jestem blisko istoty wiary i prawdy. - To, że nie potrzebujemy cudów umacniających naszą wiarę jest - mówił dalej Opat - darem kościoła, który otrzymujemy w zamian za odrzucenie przyjemności świeckiego życia. Żyjemy w warunkach najbardziej sprzyjających rozwojowi duchowemu. Ale ci, których Bóg obdarzył szczególną łaską - tacy, jak ty, Williamie - mają również szczególny obowiązek. Nasza wiara może wznieść się ponad świadomość, że sposób, w jaki przekazujemy Posłanie, to tylko fizyczne złudzenia. Im bardziej dręczą nas wątpliwości, tym gorętsza i głębsza powinna być nasza wiara. Nie każdy potrafi dostrzec niedoskonałość środków i wierzyć w wyższą prawdę, która się za nimi kryje. Ty masz tę szansę, Williamie, tak jak kiedyś ja miałem, by widzieć i mimo wszystko wierzyć, mieć oczy szeroko otwarte, tak, by Prawda mogła do ciebie dotrzeć - naga i czysta. Jeśli uda ci się to osiągnąć, wierz mi, nagroda będzie wielka, większa niż możesz sobie wyobrazić. Drżący upadłem na kolana, by ucałować rąbek jego szorstkiej szarej szaty. - Potrafię to osiągnąć. Ojcze. Potrafię. - Niech cię Bóg błogosławi, synu - szepnął Opat i zrobił ręką znak koła. Wstałem oczyszczony i pełen natchnienia, kiedy nagle wróciła pamięć o potwornym i przerażającym zdarzeniu. W moim świecie znów pojawiła się para małych, białych stóp; ich obecność sprawiła, że świat spokoju i uduchowienia rozpadł się na kawałki. „Ocal moją wiarę!” Zadrżałem, ale tym razem nie w nabożnym uniesieniu. „Zachowaj we mnie tę niewinność i siłę, wiedzę i uniesienie!” Zbladłem, a moje czoło pokryło się kropelkami potu. „Uchroń mnie od zwątpienia!” - Ojcze - zacząłem. Słyszałem swój głos jakby z oddali, posępny i jakby zduszony wspomnieniem zła - dziś po południu... w Katedrze... weszła dziewczyna... - Piękna? - zapytał łagodnie Opat. - Tak, Ojcze. - Rozkosze cielesne są dla nas zakazane, Williamie, bo zbyt słabe są nasze dusze. Ale kiedy jesteśmy młodzi, rozmarzone westchnienia to może grzech, ale raczej nie ciężki. Sam Arcybiskup... - Dziewczyna była przerażona... - Przerażona? - Po raz pierwszy widziałem z bliska kogoś z arystokracji. - Patrycjuszka i przerażona... - powtórzył Opat pochylając się ku mnie. Opanował zaciekawienie i przybrał obojętny wyraz twarzy. - Mów dalej, Williamie. - Śledzili ją jacyś mężczyźni - mój głos ciągle brzmiał ponuro. - Czterej. Czekali na nią na ulicy przed Barierą. Najemnicy bez mundurów. To ich się bała. - Wolni agenci. I co dalej? - Czekali aż wyjdzie, aż zmęczy ją chwilowe schronienie w Katedrze. Pod koniec mszy podeszła do tacy ofiarnej i coś położyła. Potem wyszła z Katedry. Przeszła przez Barierę prosto na nich, a oni odcięli jej stopy. Opat posępnie skinął głową, nie okazując zdziwienia. - Robią to często. Zarówno z psychologicznych, jak i praktycznych względów. Nie zwróciwszy uwagi na jego reakcję, mówiłem dalej. Wyrzucałem z siebie koszmarne wspomnienia. - Uśmiechali się przy tym. Jak takie zło może istnieć na świecie? Uśmiechali się obcinając jej stopy i nikogo to nie obchodziło. - Widocznie popełniła jakieś przestępstwo. - Przestępstwo! - podniosłem głowę. - Jakie przestępstwo mogła popełnić? Opat westchnął. - Baronowie i Imperator wiele rzeczy uważają za przestępstwo... - Jakie wykroczenie może - upierałem się - usprawiedliwić to, co jej zrobili? Nie mogli być pewni, że jest winna. Nie oddali jej pod sąd. Nie pozwolili przemówić w swojej obronie. Jeśli teraz tak ją okaleczyli, co stanie się potem? - W życiu doczesnym - powiedział smutno Opat - sprawiedliwość jest surowa i rzadko jest łagodzona przez litość. Kiedy człowiek coś ukradnie, odcinają mu rękę. Za wiele przestępstw grozi kara śmierci. Możliwe, że tę dziewczynę posądzono o zdradę stanu. - Cuda są złudzeniami - powiedziałem z goryczą - ale te wydarzenia są prawdziwe, realne. Ból, głód, przemoc, niesprawiedliwość. Tylko tu, w klasztorze jest spokojnie i bezpiecznie. A ja ukrywam się przed światem. - To nie litość - głos Opata zabrzmiał surowo - to wypaczenie, niemalże herezja. Stłum to w sobie, synu! Niech moc twej wiary pokona takie myśli! Tu, na Brancusi, Bóg dał władzę Baronom i Imperatorowi. Dał im prawo wymierzania sprawiedliwości i rozporządzania życiem poddanych. Jeśli są niesprawiedliwi i okrutni, powinniśmy współczuć im, nie ich wasalom i poddanym, gdyż to władcy zamykają sobie drogę do wiecznego spokoju bożego. Słusznie, że współczujemy doczesnym cierpieniom ludzi, ale nie powinniśmy zapominać, że życie fizyczne jest takim samym złudzeniem jak te, które wywołujemy w Katedrze. W tym życiu śmierć jest realna i wieczna. - Tak, Ojcze, ale... - A jeśli chodzi o nasze przebywanie w klasztorze, to nie jest ono ucieczką od życia, ale poświęceniem się dla lepszego życia. Powinieneś to wiedzieć, Williamie! Znasz nasze obowiązki, cele i dążenia. - Przerwał i westchnął. - Ale nie powinienem być surowy. Jesteś uczuciowy. I te uczucia zwiodły cię z właściwej drogi. - Będę się modlił o właściwe rozumowanie. Ojcze - zapewniłem z zażenowaniem. Opat pochylił głowę. Kiedy znów spojrzał na mnie, miał nieodgadniony wyraz twarzy. - Powiedziałeś, że złożyła ofiarę. Co to było? Zawahałem się. - Nie wiem. Ojcze. - Nie patrzyłeś? - Taki byłem przejęty, że nie zwróciłem na to uwagi. - Czy jesteś pewien, że nie masz tego przy sobie? - zapytał łagodnie Opat. Omal nie drgnąłem. - Nie mam, Ojcze. - Cokolwiek to jest, Williamie, powinno być przekazane władzom świeckim. Dla nas nie ma to żadnej wartości, o ile w ogóle jest coś warte. A poza tym, nie powinniśmy nigdy narażać się władzom. Kościół i rząd działają i istnieją obok siebie, bo nasze cele nie są sprzeczne. Nasza fizyczna i duchowa siła mogłaby nie wystarczyć do obrony przed wrogimi siłami świeckimi. Kościół musi zawsze myśleć o swojej przyszłości. - Ale ona dała to w ofierze... - Nic nie dała - przerwał mi ostro Opat. - To, co przyniosła, nie należało do niej, skoro ją ścigano. A jej cierpienie było skutkiem jej złego postępku. Na pewno liczyła na to, że przyniesie jej to jakieś korzyści. - Tak, Ojcze - niechętnie przyznałem mu rację. - Ale nie jest to temat do dyskusji - mówił dalej Opat, już łagodniejszym tonem. - Z założeń polityki Kościoła wynika, że wszystko, do czego władze świeckie roszczą sobie prawo, powinno być im oddane jak najszybciej. Przedmiot nie może tu znaleźć schronienia. Opat wstał powoli. Był wysoki, tak wysoki jak ja, ale masywniej zbudowany. Jego silna osobowość opływała mnie jak gęsta mgła. - Idź i przynieś to - powiedział twardo. - Przynieś mi, żebym mógł zwrócić to prawowitym właścicielom. - Tak, Ojcze, - powiedziałem potulnie. Wtedy nie wyobrażałem sobie nawet, że mogę sprzeciwić się jego woli. Idąc do drzwi myślałem intensywnie. Nigdy przedtem nie skłamałem. Dlaczego teraz nie powiedziałem Opatowi prawdy? A on wiedział, że kłamię. Nie wierzył mi. Mogłem uzyskać jego przebaczenie, gdybym zrezygnował z kamienia. Ten kawałek kryształu nie miał żadnej wartości. Nawet jeśli coś znaczył, nigdy nie dowiedziałbym się co. Już na progu odwróciłem się, sięgając do woreczka pod habitem. Ale Opat zniknął już w sąsiednim pokoju, zamykając drzwi za sobą. Wyszedłem cicho. Przez kilka godzin spacerowałem korytarzami klasztoru. Gdybym wrócił do Opata i powiedział, ze nie mogę znaleźć przedmiotu, który zostawiła dziewczyna - nie byłoby to dobrze. Nie uwierzyłby mi. Kazałby mi opuścić klasztor, a ja musiałbym to zrobić. Czy mogłem to zrobić? Komu pomógłbym w ten sposób? Jak bym żył? Jedyne co wiedziałem o życiu na zewnątrz, to było to, czego dowiedziałem się tego dnia. Postanowiłem, że oddam kryształ. Postanawiałem to kilka razy. Raz doszedłem nawet do drzwi Opata i podniosłem rękę, żeby zapukać. Ale nie mogłem tego zrobić. Dziewczyna zaufała mi. To było dziwne, niezwykłe. Znała mnie tylko poprzez cudowne obrazy, które dla niej wywołałem, choć było to niewiele, a jednak wystarczyło. Ślepo mi zaufała. Jak mogłem zawieść taką ufność? Nie chciałem nikogo widzieć. Dwa razy schroniłem się w pustych pokojach, by uniknąć spotkania z mnichami idącymi szybko korytarzem. Byłoby mi lżej, gdybym mógł się komuś zwierzyć, ale nie miałem do kogo się zwrócić. Brat John zainteresowałby się kamieniem, ale nie dbałby o to, co się z nim stanie. Ojciec Konek zacząłby niecierpliwie wyjaśniać mi niewłaściwość mojego postępowania. A Ojca Michaelisa ogarnęłoby przerażenie na myśl o nieposłuszeństwie. Spędziłem trochę czasu w Archiwum, ale wśród całej zebranej tam mądrości nie było odpowiedzi na dręczące mnie pytanie. Popracowałem trochę w sali ćwiczeń, jak zwykle każdego dnia. Ojcowie mówili, że to dobrze robi na młodzieńczą gorączkę, ale tym razem nie mogło mi pomóc. Zatrzymałem się na pół godziny w sali sztuki, wysłuchałem swego ulubionego utworu na światło i dźwięk, skomponowanego przez dawno zapomnianego artystę. Ale utwór się skończył i zanim znalazłem następny, do sali weszło kilku mnichów, więc wymknąłem się bocznym korytarzem. Wreszcie zmęczony, zniechęcony i nadal nie znający rozwiązania problemu, ruszyłem do swojej celi. Może modlitwa i sen przyniosą odpowiedź, której daremnie szukał mój znużony umysł. Zbliżając się do swoich drzwi, zauważyłem, że właśnie wszedł przez nie mnich, a za nim jeszcze trzech. „Musiałem pomylić pokoje”, pomyślałem zaskoczony. Ale wiedziałem, że to nie była pomyłka. Moją twarz skrywał cień kaptura. Podszedłem bliżej. Pierwszy mnich podniósł głowę. Zawahałem się ułamek sekundy, zanim zdałem sobie sprawę, że zgrzebna, szara szata nie okrywa mnicha ani nowicjusza. Nie wierzyłem własnym oczom. Twardo i zuchwale patrzyły na mnie oczy ciemnoskórego mężczyzny, tego, który czekał przed katedrą na dziewczynę i który odciął jej stopy. III Zdradzony! Ta myśl przeszyła moją głowę jak upiorne białe światło rakiety. Domysły paliły mój umysł, piekąc jak płomienie. Wydany tym, którzy zabijają i niszczą i... Dlaczego? Bo widziałem - Nie. Powód mógł być tylko jeden... Kawałek kryształu. Ukryty w woreczku przy pasku, jak rozpalony węgiel. Głupotą było zatrzymanie go przy sobie... Ktoś chciał go mieć, bardzo chciał. Wynajęli trzech ludzi - tych morderców, żeby go dostać - odebrać... Zdradzony - przez kogo? Przypomniałem sobie młodego akolitę. Mógł wypaplać, że kryształek jest tutaj i akolita Dane wie, gdzie on jest. Ale - nie mógł ich wpuścić. Ktoś musiałby mu pomóc w uniesieniu Bariery, ktoś doświadczony. Ktoś musiałby mu pomóc w zdobyciu dla nich habitów i przeprowadzeniu ich. Nie mógłby tego zrobić sam. To znaczyło - na samą myśl ugięły się pode mną nogi - to znaczyło, że działała zorganizowana grupa. Wśród zakonników byli ludzie, których można było kupić jak najemników, dla których ślubowanie i obowiązki nic nie znaczyły, istniała grupa, która potrafiła zdradzić Kościół i ujawnić władzom świeckim jego tajemnice. A ja - Boże chroń Kościół! - nie mogłem nic na to poradzić. Mój Problem wymagał natychmiastowego rozwiązania i stał się bardziej niebezpieczny. Grupka fałszywych mnichów stała pod moimi drzwiami szepcząc coś. Nie mogłem zawrócić nie budząc podejrzeń. Miałem tylko jedno wyjście. Musiałem iść dalej, w nadziei, że mnie me zatrzymają, nie dostrzegą mojej twarzy, me będą wiedzieli, kim jestem. Musiałem oszukać tych bystrookich mistrzów oszustwa. Gdyby mi się me udało, zapłaciłbym za to życiem. Serce waliło mi jak młot, nogi miałem jak z waty. - Dane - ciemnowłosy powiedział głosem miękkim jak łapka kota, zanim wysuną się z niej ostre pazury - ten nowicjusz. Moje serce zatrzymało się na moment - i znowu zaczęło łomotać. To było pytanie. Nie wiedzieli, że stoją pod moją celą, nie byli pewni, czy dobrze trafili. Odwróciłem się bez wahania, kryjąc twarz w cieniu kaptura i wskazałem drzwi w korytarzu, którym przyszedłem. Potem powoli ruszyłem w przeciwną stronę. Wiele kosztowało mnie utrzymanie tego powolnego kroku. Chciałem biec. Ale instynktownie czułem, że obejrzenie się i puszczenie biegiem skończyłoby się tragicznie. Miałem kilka sekund, zanim przekonają się, że wskazana przeze mnie cela jest pusta. Musiałem je wykorzystać Trzy cele po tej stronie co moja były już od dawna puste. Starzy mnisi, do których należały, umarli jeden po drugim. Nie znałem ich zbyt dobrze, ale sposób, w jaki odeszli z tego świata zrobił na mnie duże wrażenie. A teraz, jeśli nie uda mi się dotrzeć do pierwszego bocznego korytarza, odejdę, me tak jak oni, ale w rozkwicie życia i przerażony. Od korytarza dzieliło mnie dwadzieścia kroków. Piętnaście. Wstrzymałem oddech. Dziesięć Może mi się uda. - Ej, ty! - krzyknął jeden z nich. Udałem, że nie słyszę. Jeszcze pięć kroków. Cztery. Trzy. Dwa. - Dane! - znów ten aksamitny głos. Skręciłem. Cienka, świetlistoniebieska strzałka przemknęła obok mnie, ze świstem przecinając ciemność. Poczułem zimny dreszcz. Uniosłem habit i ruszyłem biegiem. Z tyłu usłyszałem uderzenie, stłumione przekleństwo i tupot nóg. Godziny spędzone w sali ćwiczeń teraz mi się przydały. Mimo zmęczenia mogłem biec, a ścigający mnie mężczyźni spętani byli strojem, do którego nie nawykli. Nie znali też korytarzy. Więc biegłem. Korytarz rozdwajał się. Skręciłem. Następny korytarz i znów zakręt. Miałem szansę ich zgubić. Klasztor przypominał labirynt, nieregularną plątaninę sal i korytarzy zawartych w kilku budynkach. Ale tupot butów na kamiennej podłodze podążał za mną nieustannie. Byli zbyt szybcy, bym mógł ich zgubić. Dokąd mogłem pójść? Gdzie się schować? Mordercy byli w środku.. Klasztor przestał być schronieniem. Nawet tu znaleźli się ludzie, którzy wpuścili morderców. Opat? Gdybym teraz oddał kryształek, to i tak skąd pewność, czy będzie mógł mnie jeszcze obronić? Że będzie chciał to zrobić. Okłamałem go. I ten kryształ - i jeszcze dziewczyna. Pogoń wciąż była za mną. Słyszałem odgłos biegnących stóp. Przy każdym oddechu powietrze z trudem przeciskało się do moich płuc, krew pulsowała w skroniach. „Dwie stopy”, pomyślałem na wpół obłąkany. „Tylko dwie To stopy dziewczyny biegną za mną, stopy odcięte przy kostkach. Chcą upomnieć się o kamień”. Przez chwilę miałem ochotę rzucić kamień za siebie, jak kosmonauta z legendy, który goniącemu go niestrudzenie potworowi przestrzeni rzucił własne dziecko. Może wtedy stopy zatrzymają się i pozwolą mi odejść. Ale przywidzenie minęło. Stóp znów było więcej, biegły ciężko i nieubłaganie. Wydostać się stąd? Czy mogę wyjść poza mury klasztoru? Zadrżałem. Poza nimi będę zgubiony. W tym stroju, bez pieniędzy, a przede wszystkim bez znajomości świata - i to było najgorsze - byłbym sam i wyróżniałbym się w tłumie. Mordercy pochodzili z zewnątrz. W tym morzu chaosu potrafili poruszać się niemal niedostrzegalnie, a ja przedzierałbym się przez wiry obcych wód, dopóki by mnie nie dopadli. Na zewnątrz byłem bezbronną ofiarą, którą mogli schwytać kiedy zechcą, zrobić z nią co zechcą i pozbyć się jej po osiągnięciu celu. A tutaj! - och, Boże, nie było dla mnie ucieczki, domu, nadziei. Mój świat wydał mnie na pastwę bogów zła. Widziałem przed sobą rozwartą paszczę z kłami ociekającymi krwią. „Niech ich diabli” - krzyknąłem cicho biegnąc ciemnymi korytarzami, a strach nie opuszczał mnie ani na chwilę „Niech ich wszystkich diabli porwą!” Nie miałem gdzie uciec, nie miałem gdzie się schronić i już brakowało mi tchu. Z trudem orientowałem się, gdzie jestem. Gdzieś na prawo powinno być Archiwum. Na lewo była jadalnia. Na dole sala ćwiczeń. Ale nigdzie nie mogłem skryć się na dłużej niż na chwilę, a stopy biegły tuż za mną. Nie mogłem zawrócić. Przede mną znajdowała się Katedra. Lepiej zginąć tu, niż zbezcześcić Katedrę moją krwią. Ale... Zaskoczony myślą, która przyszła mi do głowy, omal się nie przewróciłem. To mój świat. Jeszcze nadal był to mój świat. Mordercy byli tutaj, w moim świecie i jeśli nie potrafię tego wykorzystać, to zasługuję na dostanie się w ich ręce. Jeśli nie potrafię skierować przeciwko nim siły tego świata, jeśli nie zmuszę ich do zapłacenia ceny, jakiej nie oczekiwali, to niech zrobią ze mną co zechcą. Na wprost mnie znajdowała się Katedra. W jej kontrolnym studiu - siły, o których im się nawet nie śniło Musiałem się pośpieszyć. Szybciej. Takiego tempa me wytrzymam dłużej niż kilka sekund, ale te sekundy były bezcenne. Kiedy dostrzegłem przed sobą błękitną poświatę Portalu, odgłosy pościgu zagłuszył tupot moich własnych stóp. Chwila oczekiwania przed pozornie jednolitą ścianą korytarza i wreszcie płyta odsunęła się. Zanim wejście otworzyło się do połowy, już byłem w środku i płyta zamknęła się za mną. Bez tchu gnałem po schodach. Usiadłem na krześle przed pulpitem, włączyłem zasilanie, włożyłem hełm na głowę, wsunąłem dłonie w rękawice. Ekran poszarzał, zabłysnął, zamigotał i pojaśniał. Zgodnie z moimi przewidywaniami Katedra była o tej porze pusta. Potem - jeden, drugi, trzeci - wszyscy czterej fałszywi mnisi przedarli się przez błękitną zasłonę Portalu i znaleźli się w pułapce. Owładnęło mną szaleństwo. Po raz pierwszy w życiu poczułem, co to znaczy mieć władcę. Czułem, jak siła pulsuje pod moimi palcami, wypełnia moje ciało i umysł. Do mnie należała władza. Dla tego maleńkiego fragmentu wszechświata ja byłem Bogiem. Ja byłem sędzią. Do mnie należały życie i śmierć. Ale najpierw musiałem zamknąć moje królestwo. Przez Portal mogli wejść, ale nie mogli przezeń wrócić na tamtą stronę. Tylko Bariera otwierała drogę na ulicę. Nacisnąwszy guzik, zmieniłem pole. Nie mogli mi uciec. W czasie pościgu zrzucili z siebie habity. Wyglądali jak czarne cienie, cienie w obcisłych spodniach, koszulach i kurtkach, z pękatymi, brzydkimi karabinami w dłoniach. Trzej gorączkowo, z narastającą wściekłością i zdumieniem, wśród klęczników szukali zbiega, który me wiadomo gdzie zniknął. Czwarty, ten ciemny, stał na środku Katedry przyglądając się w zamyśleniu gładkim ścianom z twarzą wykrzywioną zagadkowym uśmiechem. Wreszcie ci trzej podnieśli głowy. Byłem naprzeciwko nich - z cienia wyłoniła się moja wysoka postać w zgrzebnym, szarym habicie, z twarzą zasłoniętą kapturem. Wyciągnięta ręka wskazywała na nich jakby oskarżając. Wyjdźcie z Katedry! - w ich głowach rozległ się szept. - Jadowite robactwo, podstępni tchórze, płatni mordercy, szumowiny wszechświata! Wynoście się! Zanim wymiotę was jak świętokradcze brudy z tego przybytku świętości. W odpowiedzi świetlisty pocisk, ognisty płomień osmalił ścianę za zakapturzonym cieniem. Następny strzał i jeszcze jeden rozdarły mrok Katedry. Bezkształtne cienie chwiejnie toczyły się ku ścianom i oddalały od nich jakby niesione niewidzialną falą. I tylko postać przed nimi stała niewzruszona z założonymi rękami. - Idioci! - zagrzmiał pełen pogardy bezdźwięczny głos. - Wasza broń jest tu bezradna jak zabawka do straszenia dzieci. Wy, którzy zaprzedaliście dusze, uzależniliście wasze dusze od takich zabawek, ale tutaj nie zdadzą wam się na nic. Jesteście bezbronni w obliczu Boga! Nieziemski śmiech rozdzierał ich mózgi, opętańczy śmiech szaleńca. Idźcie! Idźcie! Póki litość mnie powstrzymuje. Jeden z nich nie wytrzymał. Trzęsąc się ze strachu odwrócił się i pobiegł w stronę Bariery. Ale w ostatniej chwili uczucie złowieszczego mrowienia powstrzymało go od fatalnego kroku. Odwrócił pobladłą twarz w stronę zakapturzonej postaci. Co? Nie idziesz? Więc zostań i poznaj mój gniew. Sprzedaliście się. Dla pieniędzy zabijacie, torturujecie i przerażacie. Dla kilku monet dręczycie słabych, by zadowolić silniejszych? Chcecie pieniędzy? To bierzcie! Forsa, forsa, forsa, forsa, forsa... W powietrzu pojawiły się strumienie monet, deszcz kawałków metalu, z siłą spadający na ich głowy jak okrutne zaczarowane pociski. Zanim zdążyli zasłonić się rękami, poraniły im twarze, a jeden stracił oko. Klnąc stał tam z jedną dłonią przyciśniętą do krwawiącego oczodołu, ale nowa chmara monet zmusiła go, by, jak pozostali, schronił się za klęcznikami. Nagle moje szaleństwo minęło. Drżałem. Zobaczyłem jego pusty oczodół i krew na policzkach. Byłem przy zdrowych zmysłach, pusty i pragnąłem, żeby znów ogarnął mnie ten nieziemski szał. Starałem się pozbierać myśli. To nie mogło trwać długo. Tak jak szaleństwo nie mogło trwać. Nawet gdyby udało mi się utrzymać tych czterech w Katedrze, czy nawet - Boże, zmiłuj się nade mną! - zabić ich, wcześniej czy później zakonnicy przyszliby tu zobaczyć, co się dzieje. Nie mogłem użyć swej broni przeciwko nim. To musi się skończyć. Jedno musiałem zrobić na pewno. Nie pozwolić, żeby kryształ dostał się w ich ręce. Tak bardzo chcieli go mieć. Nigdy nie przestaną go szukać. To bezwzględne typy, nie spoczną, póki go nie odnajdą. Wyciągnąłem kamień i położyłem przed sobą na konsoli. Mrugnął do mnie jak nieme szklane oko. Wyciągnąłem rękę. Nie mógłbym znieść rozstania z nim. Kim bym został, gdybym go nie stracił? Niczym. Gorzej niż niczym. Zdałem sobie sprawę, że aż do tego popołudnia byłem niczym, i do tego dnia - nawet jeśli niewiele czasu mi pozostało - wiedziałem o tym. A jednak. Cofnąłem rękę. Musiałem się go pozbyć. Coś mówiło mi - tchórzostwo czy rozsądek - i wiedziałem że to prawda. Nie mogłem go ochronić, nie potrafiłem odkryć jego tajemnicy. Nie potrafiłem. Wziąłem go do ręki i w tej samej chwili przyszło mi do głowy, gdzie mogę go schować w tym świecie, w którym nie było kryjówek. Gdzieś pomiędzy ścianami Katedry powinna znajdować się pusta przestrzeń, pozostawiona przez budowniczych jako schowek. Robiono tak w prawie wszystkich publicznych budynkach. Wiele z zasobów Archiwum pochodziło właśnie z takich miejsc w ruinach dawnych domów. Z myślą o przyszłości Kościół na pewno polecił zrobić coś takiego w Katedrze. Wniknąłem w mrok murów, posuwałem się w ich wnętrzu, wypatrując prześwitu w ciemności. Znalazłem, kryształ zamigotał spadając i znikł, a ja poczułem się nagle pusty i pozbawiony znaczenia. Tam, wśród kamieni, leżała przyczyna mojej beznadziejnej sytuacji. Będzie tam leżała długo po tym, kiedy ja powrócę do ziemi, powietrza i wody. W przyszłości jakiś historyk weźmie kryształ do ręki zastanawiając się, jak się tam znalazł. Będzie starał się odgadnąć jego tajemnicę i w końcu, jak coś bez znaczenia, rzuci go w kąt. Kiedy spojrzałem na ekran, zdałem sobie sprawę, że zbyt długo byłem tym zajęty. Deszcz pocisków skończył się i mordercy zdążyli się rozproszyć. Trudniej byłoby teraz w nich trafić, ale to nie było ważne, bo skończył mi się zapas monet. Nie zostało nic do rzucenia, a wiązką z tej odległości nie można było podnieść nic ciężkiego - powiedzmy tak ciężkiego, jak człowiek. W rogu, w którym przykucnął skulony czarny, tuż przy Portalu, coś się poruszyło. Eksplozja wstrząsnęła moim pokojem. Z niesamowitą zręcznością czarny rzucił bombę w stronę pokoju sterowniczego. Wybuch wyszarpnął ogromną dziurę w przedniej ścianie Katedry. Żeby mnie zniszczyć, skłonni byli zniszczyć Katedrę! Zacisnąłem zęby. Wymyśliłem, co będę mógł zrobić, jeśli okażą się nie dość ostrożni. Wiązka promieni pomknęła ku temu, który stracił oko. Zanim zorientował się w sytuacji, jego broń sunęła w powietrzu jak brzydki, czarny ptak. Zatrzymała się przy dłoni ciemnego mnicha, mimo wybuchu stojącego niewzruszenie. Moje pseudopalce gorączkowo szukały spustu. Błękitne pociski przelatywały przez mój wizerunek. Starali się zniszczyć broń, zanim strzelę. Dźwigienka pod spodem, na którą trafił palec wskazujący, to musi być spust. Nacisnąłem. I nic. A może na lufie jest jakiś przycisk? Nie. Potem przypadkiem nacisnąłem równocześnie spust i uchwyt broni. Niebieski ognik na ślepo pomknął ku mordercom. Na ślepo, lecz nie nadaremnie. Wstrząsnęło mną obrzydzenie. Zacisnąłem zęby, czując w gardle gorycz soków żołądkowych, zdałem sobie równocześnie sprawę, jak nieważne jest to, że jeden człowiek stracił oko. Dymiący kadłub człowieka stał prosto przez zadziwiająco długą chwilę, zanim zwalił się między ławki. Zostało ich trzech i byli ostrożni, nie wiedząc, że trafiłem tylko dzięki szalonemu, fatalnemu szczęściu. Nie było ich widać zza klęczników. Wpatrując się w ekran, zastanawiałem się, czy potrafiłbym zmusić się do oddania jeszcze jednego strzału. Tam, na dole, w Katedrze leżał martwy człowiek, człowiek bezwartościowy, kat i morderca... Ale to niczego nie zmienia. Jeszcze przed chwilą żył, a teraz był martwy, a mnie było niedobrze. Tam! - ręka uniesiona do rzutu. Odruchowo nacisnąłem spust. Pocisk poszedł w bok i jeden z klęczników rozsypał się na dymiące kawałki. Owa ręka poruszyła się gwałtownie, wypadło z niej coś małego, walcowatego i połyskującego... W powietrze wystrzeliła fontanna krwi, strzępów ciała i kawałków drewna. Twarz wykrzywił mi grymas, odwróciłem się od ekranu. „Śmierć! Śmierć! Jestem śmiercią!” Zabijałem tych, którzy żyli z zabijania, ale śmierć powinna być zimna i twarda, i bezduszna. Ja zaś byłem słaby i przerażony. Portal zamigotał. Dostrzegłem to kątem oka. Karabin drgnął w dłoni zakonnika- zjawy, ale nie mogłem zmusić tej dłoni, by się zacisnęła. Dosyć zabijania. Broń pozostała ciemna i cicha, morderca spokojnie przekroczył przez Portal. Pomógł mu ktoś z klasztoru, znowu pomógł, a ja dalej zastanawiałem się kto. Zdałem sobie sprawę, że mogą mnie zajść od tyłu. Przypomniałem sobie, że mogłem zostać zabity równie łatwo jak oni, leżeć tak martwy jak oni. I taki koniec był prawdopodobny. Zerwałem się z miejsca i podbiegłem do drzwi. Wyjście na korytarz było zamknięte, schody puste. Usiadłem znowu przy pulpicie i patrzyłem w lustro, wysoko na ścianie. Cała klatka schodowa odbijała się w nim wyraźnie. Myślałem intensywnie. Gdybym miał broń... Spróbowałem promieniami wyrwać karabin z ręki oprawcy, który pozostał w Katedrze, ale trzymał go mocno, odpychając niewidzialne ręce. Spojrzałem w lustro, przejście nadal było zamknięte. Dla ostrzeżenia strzeliłem do tego w Katedrze: „Siedź i nie ruszaj się!” Moje myśli wirowały... Pułapka. Zamknięty w pułapce bez wyjścia. Z Katedry można się wydostać przez Barierę i Portal, ale stąd było tylko jedno wyjście, schodami w dół na korytarz, a tam czekał już ten ciemny. To będzie krótki koniec. Przysiągłem to sobie. Będą chcieli schwytać mnie żywcem. Torturami wyciągnąć ze mnie informację, gdzie ukryłem kryształ. Nie dam im szansy. „Tylko dwa wyjścia...” Uczepiłem się tej myśli jak tonący brzytwy... Ale już przedtem przyszło mi do głowy, że może być trzecie... Potrzebowałem ubrania. Potrzebowałem pieniędzy. Bez tego ucieczka była niemożliwa, a wyjście prowadzące znów w objęcia śmierci nie ma dla mnie znaczenia. Jeśli tutaj nie ma nadziei na przeżycie, na nic. Ale na zewnątrz, mimo brutalnych zasad... Ubranie opryszka bez głowy było prawie zniszczone. Na szczęście magnetyczne klamry puściły za dotknięciem promieni. Z kurtką poszło łatwo. Gorzej z koszulą. Zmagałem się z ciężkim, martwym ciałem, przewracając je z boku na bok, by ściągnąć rękawy z bezwładnych rąk. Po śmierci sprawiał mi więcej kłopotu niż za życia. Kiedy kurtka i koszula leżały już obok mnie, spojrzałem w lustro i zrozumiałem, jaki byłem nieostrożny. Wejście z korytarza było otwarte. Na schodach jednak nie było widać nikogo. Potrzebowałem tylko kilku minut, zaledwie kilku minut. Wciągnąłem karabin do pokoju. Skoczyłem do drzwi, omiatając schody błękitnym płomieniem. To powstrzyma czarnego od samobójczego wtargnięcia na schody. Ale mógł sobie pozwolić na czekanie. Wybuch wstrząsnął pokojem. Zachwiałem się, próbując dotrzeć do pulpitu, podłoga przechyliła się pod moimi stopami. Żeby nie upaść, schwyciłem się oparcia krzesła. Przyciągnąłem się do pulpitu. Brakowało mi oczu, brakowało rąk. Drab z Katedry rzucił następną z tych maleńkich bomb o nieprawdopodobnej mocy. Wysłałem karabin z powrotem do Katedry i usiłowałem odszukać strzelca. Jedynym rezultatem była strata amunicji i czasu. Zająłem się znowu bezgłowym trupem. Białe ciało lśniło w ciemności. Mój wzrok skakał od ekranu do lustra i z powrotem. Chciałem ściągnąć spodnie ze zwłok i przeklinałem je i ciało, i modę na obcisłe spodnie. W końcu mocno schwyciłem pas i podniosłem. Coś upadło. Niebieski płomień osmalił ścianę nad moją głową. Puściłem spodnie i z przerażeniem podniosłem głowę. Odbijające się w lustrze ręka i karabin schowały się za róg. W ten sposób nie może mi nic zrobić. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że zbyt pochłonięty innymi problemami, mogłem dać mu szansę wbiegnięcia po schodach na górę. Wtedy będzie nade mną. Ten w Katedrze podniósł rękę! Chybiłem, ale schował ją prędko. Patrząc w lustro zmagałem się ze spodniami. Udało mi się, opadły z ciała, ściągnąłem je jak skórkę z pomarańczy i już leżały obok mnie. Miałem ubranie, gdyby tylko udało mi się wymknąć. Wycelowałem w nagiego mordercę. Białą skórę przecinała ciemna pręga, szeroki pas. Odpiąłem go jednym ruchem i strzeliłem. Zwłoki podskoczyły, zadymiły i stały się czarną, bezładną masą. Wstrząsnąłem się, powstrzymując wymioty. Błysk zaskoczył pozostałego draba. Niebacznie wychylił głowę ponad klęcznik, by zobaczyć płomień i gryzący dym. Mój karabin przesunął się, splunął, a on opadł bezwładnie miedzy ławki. Miałem dosyć - dosyć zabijania, dosyć krwi, dosyć śmierci i prawie dosyć życia. Niebieski płomień znowu liznął ścianę nad moją głową. Zniechęcenie minęło natychmiast. Podniosłem głowę - na miejscu lustra był biały prostokąt okolony czernią. Wtedy zrozumiałem, jak silny jest instynkt życia. Chciałem żyć, a to zależało od tego, czy ten czarny da mi kilka minut, które były mi potrzebne. Czy on jest na schodach? Musiałem pamiętać, że jeszcze nie koniec walki. Ściągnąłem karabin z Katedry, tam już nie był mi potrzebny. Stałem trzymając broń wysoko nad głową, kierując lufę na schody. Zbliżyłem się do nich, nacisnąłem spust. Karabin drgnął w moich dłoniach. Na schodach nie było nic prócz płomieni. Nie miałem czasu do namysłu. Skoczyłem do ubrania leżącego na podłodze. Zrzuciłem habit. Podniosłem pas, zawinąłem go wokół siebie, zacisnąłem końce. Zwisał luźno, ale nie było czasu na dopasowanie go. Spodnie też były za duże. Całe szczęście, myślałem, wciągając je niezdarnie. Zanim zabrałem się za koszulę i kurtkę, posłałem dwa strzały na schody. Koszula, ruch ręką dociskający zapięcie. Była obcisła, tak jak kurtka. Kurtka byłaby jeszcze ciaśniejsza, gdybym włożył broń do wewnętrznej kieszeni, ale zatrzymałem ją w ręce. Jeszcze raz omiotłem schody ogniem. Potem podbiegłem do pulpitu i pośpiesznie przekręcałem gałki. Musiałem ustawić wszystko bardzo dokładnie. Idealnie zgrane. Przez maszynę musiała przepłynąć maksymalna energia w ciągu najkrótszego czasu. Automatyczne sterowanie. Ostateczne sprawdzenie wszystkiego zajęło mi dłuższą chwilę. Wyznaczyłem miejsce na podłodze, wetknąłem broń do kieszeni i wyciągnąłem rękę, żeby wcisnąć guzik. Usłyszałem, jak ktoś biegnie po schodach. Pociemniało. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, był czarny zbir, drżący dziwnie, skaczący w bok, by uniknąć ognia z karabinu, niedowierzanie w jego oczach i płomień, który ogarnął mnie i pochłonął światło. IV Po raz pierwszy śniła mi się ucieczka, ciemność i cisza, i strach przed goniącymi stopami, które były tak przerażająco lekkie, i piekący ból dłoni - tylko teraz czułem go też na twarzy - upuszczanie węgielka i wstyd, i pustka... To było zawsze tak samo, tylko zakończenia były różne... Przyszło mi na myśl, że jestem ślepy albo nieżywy, albo i to, i to. Potem w ciemności narodziło się światło, błękitne światło na górze i zielone światło na dole, i spostrzegłem, że leżę na łące. Twarz nie bolała mnie tak bardzo, bo miękkim językiem lizało ją czworonożne zwierzę. Pomimo bólu wstałem, żeby zobaczyć gdzie jestem i miejsce wydało mi się znajome, chociaż nie pamiętałem nazwy, ale to mi nie przeszkadzało, bo był tam spokój, a spokój nie potrzebuje nazwy. Zza wzgórza wyszła dziewczyna, która także nie miała imienia i to też było dobrze. Szła w powietrzu, bo nie miała stóp. Uśmiechała się i podchodząc bliżej wyciągnęła rękę. A ja wziąłem ją za rękę. Gorąco popłynęło wzdłuż mojego ramienia i rozeszło się po moim ciele coraz szerszymi falami, aż poczułem, że żyję. I kiedy w końcu zabrała rękę, na mojej dłoni został kawałek kryształu, niewinny, przezroczysty, tajemniczy. Jej wargi poruszyły się, ale nie usłyszałem żadnego dźwięku. - Co to jest? - zapytałem. Zdziwiła się. Niecierpliwie wzruszyła ramionami i palcem wskazała na swoje uszy. Jej wargi znowu się poruszyły. Musiałem zadać jakieś pytanie. Musiałem poznać odpowiedź, ale nie mogłem sobie tego pytania przypomnieć. - Czy to jest życie? - zapytałem więc, żeby nie odeszła. - Czy to nadzieja, czy wolność? Czy to miłość? Jej obraz zaczął znikać i zwierzęta znikały, i łąka znikała, a ja usiłowałem gorączkowo zatrzymać je. - Czy warto dla tego żyć? Czy warto za to umrzeć? Ale ona była smutna, wzruszyła ramionami i wszystko znikało powoli. - Wróć - krzyknąłem. - Wróć. Potrząsnęła głową cicho, bezradnie. - Nie znam tej tajemnicy - krzyknąłem. - Nie wiem, co to oznacza. Powiedz mi. Powiedz mi... W oddali widziałem, jak jej usta układają się w słowo, ale była za daleko, żebym mógł zrozumieć i opuściłem głowę, i nie było kryształu, a ja byłem sam, zawsze sam, na zawsze sam, sam i przerażony... Otworzyłem oczy i poczułem, jak czyjeś delikatne palce nacierają moją prawą rękę czymś tłustym i kojącym. Światło było przytłumione, niebieskawe, a powieki miałem ciężkie i sztywne. Bolał mnie tył głowy. Powoli jakaś twarz pochyliła się nade mną i w pierwszej chwili myślałem, że to twarz tej dziewczyny, bo była jasna, ładna, okolona jasnymi włosami. Ale zmrużywszy oczy zobaczyłem, że włosy były krótkie, a twarz należała do mężczyzny. - Budzisz się, co? - powiedział mężczyzna głosem dźwięcznym i pogodnym. - Tak myślałem. Próbowałem wstać. - Muszę iść - powiedziałem. Wargi bolały mnie, kiedy nimi poruszałem, a głos miałem chrapliwy i skrzeczący. Mężczyzna położył mi dłonie na ramionach i znowu ułożył. Pneumatyczny materac ugiął się pode mną. Mężczyzna siedział na jego krawędzi. Odwróciłem głowę. Znajdowałem się w jego mieszkaniu. Pokój był większy niż moja cela. Meble wygodne i kolorowe, ale bez przepychu - materac, na którym leżałem, kilka foteli, półka z jakimiś starodawnymi książkami, kotary zasłaniające wszystkie ściany, z wyjątkiem jednych otwartych drzwi. - Nigdzie nie pójdziesz - powiedział łagodnie mężczyzna. - Nie teraz. Nie w takim stanie. Uspokoiłem się, nie całkiem, ale trochę. Ten człowiek wydał mi się dobry. Nie mogłem zebrać myśli, ale przypomniałem sobie jedno. - To niebezpieczne - wyszeptałem. Zmrużył oczy. - Dlaczego? Przyłożyłem dłoń do czoła i skrzywiłem się. Zamknąłem oczy i otworzyłem je znowu. - Nie mogę sobie przypomnieć. Ktoś mnie szuka. Bandyta w czarnym stroju. Chce mnie zabić. Ciebie też zabije. Mężczyzna uśmiechnął się leniwie. - To nie takie łatwe. Tam, gdzie się wychowywałem, więcej mieliśmy kłopotów niż jedzenia. Od kiedy dostałem się na Brancusi, jest spokojnie, a życie toczy się o połowę wolniej. Gdybyś był tym, na kogo wyglądasz - w jego oczach zamigotało rozbawienie - wcale nie sprawiłbyś kłopotu. Byłbyś martwy. - O co ci chodzi? - Jesteś ubrany jak Wolny Agent. A nie jesteś nim. Masz zbyt jasną skórę. Zbyt delikatne ręce. Ubranie za luźne w pasie, za ciasne w ramionach. Założę się, że jesteś zakonnikiem. - Raczej byłem - powiedziałem, nieświadomie naśladując jego sposób wymawiania wyrazów. - Co to znaczy Wolny Agent? - Jeden z tych twardych, zręcznych chłopców, wysoko płatnych najemników. Wolni w korzystaniu z broni, w wyborze kobiety, niezależni od pieniędzy, wolno im zmieniać strony, jeśli ktoś da im więcej forsy. - Myślę, że zabiłem trzech z nich - powiedziałem. Wspomnienie przeszyło mnie dreszczem. - Medal dla nowicjusza - powiedział uśmiechając się, ale wydawało mi się, że w jego głosie wyczuwam szacunek. - Jeszcze kilka takich wyczynów, a będziesz mistrzem. Nagle uświadomiłem sobie całą sytuację. Uniosłem się na łokciu. - Gdzie jestem? Czy oni mogą...? - Nie, chyba że cię śledzili. - Zdawało mi się, że zmrużył oczy. - Znalazłem cię jak wędrowałeś po ulicy oszołomiony, zanim zemdlałeś. Połóż się. Odpocznij. Nabierz sił. Przyciągnąłem cię tutaj, ale dalej będziesz musiał radzić sobie sam. Wyciągnął z pudełka coś białego, podłużnego i wziął to do ust. Gryzący, słodkawy dym uniósł się w powietrze. Rozbłysły mu oczy. Przyjrzałem mu się dokładnie i zrozumiałem, dlaczego wziąłem go za dziewczynę. Nie tylko dzięki jasnym włosom; jego skóra była delikatna, chociaż trochę opalona, wargi czerwieńsze niż zwykle u mężczyzny, a kiedy wstał, wydał mi się mały i szczupły, choć poruszał się z kocią zręcznością i widać było, że jego prężne ciało ma w sobie wiele siły. - A jeśli chodzi o to, gdzie jesteś - powiedział spacerując po pokoju i wypuszczając z wąskich nozdrzy cienkie smużki dymu - jesteś w sklepie Precla Sillera, księgarza - niewesoły uśmiech skrzywił jego wargi - książki dla mas. Interesy idą okropnie. Powiedz mi, skąd to wziąłeś? - Co? - zapytałem ostrożnie. - Te oparzenia na twarzy i rękach. Podniosłem rękę. Była czerwona i błyszczała od tłuszczu. To dlatego bolała mnie twarz i ręka. - Jeden z nich strzelił do mnie. Siller gwizdnął cicho. - To coś nowego. Oparzenie od ogniowego pistoletu! Zwykle nie zostaje nic, co mogłoby być oparzone. - Ja... ja właśnie wtedy szedłem gdzieś. - Z pewnością - Siller uniósł brwi - i śpieszyłeś się. Nie pamiętasz? - Nie wiem - odpowiedziałem niepewnym głosem. - Trochę. Pamiętam, że nazywam się Dane. William Dane. Aż do tego popołudnia byłem nowicjuszem w zakonie. Dziewczyna weszła do Katedry, kiedy pełniłem tam służbę. Weszła, uciekając przed czterema Wolnymi Agentami... A kiedy wyszła, odcięli jej stopy... - Mów dalej - niecierpliwił się. - Nie rozumiesz? - Kręciło mi się w głowie, bolała mnie, ale chciałem mu to wytłumaczyć: - Uśmiechając się odcięli jej stopy. - Tak, tak. Rozumiem. - Jego oczy wydawały się powiększone przez dym unoszący się między nami. Co się potem stało? Opadłem bezradnie na łóżko i potarłem czoło dłonią, nie zwracając uwagi na ból. Nikogo nie interesowało to, co najważniejsze. Powoli odtwarzałem fragmenty wydarzeń, poplątane, niepełne. Kiedy skończyłem, zamknąłem oczy. - Nie mogę sobie przypomnieć nic więcej. Kiedy znowu spojrzałem na niego, jego oczy wyłaniały się z dymu, wielkie, niebieskie, błyszczące jak w gorączce. - Po co ona przyszła do Katedry?... Co przyniosła?... Dlaczego wyszła?... Kręciłem głową. - Nie wiem... Nie pamiętam... Nie wiem... Wreszcie oczy i głos odpłynęły gdzieś. Zapadłem w odrętwienie. Wyrwał mnie z niego chichot, który zdawał się rozbrzmiewać gdzieś daleko. - Musisz odpocząć - powiedział głos - i wyleczyć te rany. Pewnie zasłoniłeś ręką oczy, kiedy strzelił. Na szczęście dla twojego wzroku. Nie jesteś w najlepszej formie. Brwi i rzęsy masz prawie spalone, a twoja twarz wygląda jak surowe mięso. - Co ja zrobię? - zapytałem cicho. - Poza murami klasztoru jestem jak niemowlę. Znowu zachichotał. - Nieźle wyposażone niemowlę. Ubranie. Pieniądze - pięć tysięcy cesarskich chronorów w stuchronorowych banknotach... Otworzyłem szeroko oczy. Siller rechotał. - W pasie. Sięgnąłem do pasa lewą, zdrową ręką. - Są tam. Gdybym chciał cię okraść, nie zostawiłbym cię tutaj, żebyś się tym martwił. Zawsze uważam, w co się pakuję. Ten najemnik, którego oskubałeś z ciuchów, był nieźle wypchany. Jeśli to jego udział za robotę, to on albo zadanie było wysoko płatne. Chyba że obrabowałeś skarbiec Opata... Chciałem wstać, ale popchnął mnie z powrotem. - Nieważne. W każdym razie masz broń wartą co najmniej pięćset chronorów, pokaźny zapas amunicji... Odchylił klapę mojej kurtki, odsłaniając rząd cienkich, metalowych rurek, wciśniętych w kieszonki. - Dziesięć. Starczy na jakieś sto krótkich strzałów, dziesięć długich albo jedną porządną fontannę. Dosyć energii, by ogrzać i oświetlić ten sklep przez dziesięć lat. Po pięćdziesiąt chronorów - jak uda się komuś coś takiego zdobyć. Bez wątpienia masz świetny sprzęt. - Za pieniądze nie można kupić wolności - powiedziałem. - Ani spokoju. - Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, co za to można mieć, jeśli się wie, dokąd iść i jak to wydać. I jak tego pilnować. Co znaczy, że musisz się wiele nauczyć. Trochę nauki, dużo bezwzględności, dużo szczęścia i może uda ci się przeżyć. „Przeżyć”. Zadrżałem, przypomniawszy sobie tamtą twarz. - Nie uda mi się wymknąć temu czarnemu. Siller spoważniał. - Komu? - Nie wiem, komu - powiedziałem. Byłem zmęczony i chory, rozdrażniony niekończącymi się pytaniami. - Czarne, zimne, bezwzględne oczy. Mocna szczęka i wielki, groteskowy nos, który wcale nie był zabawny. Był wysoki - przynajmniej taki, jak ja. Miał ciemną twarz, obojętną i zuchwałą... - Sabatini - powiedział Siller. Głos zadrżał mu z lekka, a twarz jakby pobladła. - Znasz go? - zapytałem idiotycznie. Byłem tak zmęczony, że już niczemu się nie dziwiłem. - Znam - Siller mówił jakby sam do siebie. - Spotkaliśmy się dwa razy. Raz na MacLeod. Drugi w Światach Zjednoczonych. Ale nie miałem nic do niego, ani on do mnie. Tym razem... - wzruszył ramionami, ale był zakłopotany. - Sabatini miał w Światach Zjednoczonych interesy, które powinny były go tam zatrzymać, dopóki nie pojawi się ktoś szybszy, twardszy i sprytniejszy. - Ale Światy Zjednoczone są ponad sto lat świetlnych stąd - zdziwiłem się. - No właśnie - mruknął Siller. - Kto by pomyślał...? Do tej pory krążył bez celu po pokoju. Teraz podszedł do ściany i odsunął zasłonę. Pod dotykiem jego dłoni otworzyła się część ściany, ukazując niewielką szafkę. Wziął stamtąd jakieś przedmioty i wsunął je do kieszeni. Między innymi był tam pistolet. Wyglądał zupełnie inaczej niż ten, który zabrałem Agentowi. Miał długą, wąską lufę. Włożył go do kieszeni pod ramieniem. Przygotowywał się do wyjścia. Obserwowałem go nie wiedząc, co powiedzieć. Wreszcie spojrzał na mnie. - Lepiej wynieśmy się stąd - powiedział jak gdyby nigdy nic. - To miejsce może nie być... Zesztywniał, a ja poczułem jakiś dziwny, nieokreślony niepokój. W chwilę później w sąsiednim pokoju rozległo się głośne, natrętne pukanie. Siller zgarbił się. - Pukajcie! - szepnął złowieszczo. - Chodźcie i poznajcie smak piekła! Powoli, zwyczajnie, jak gdyby nic się nie stało, wyprostował się i odwrócił w moją stronę beztroską twarz. - Wstawaj - powiedział. Stał obok drzwi, które, jak się domyślam, prowadziły do sklepu. Z tamtej strony dolatywało pukanie. Nacisnął część framugi. Nic się nie stało. - Kto to? - zapytałem. Pukanie ucichło złowróżbnie. Siller spojrzał na mnie, wyraźnie zdziwiony tym, że nadal leżę na materacu. Wzruszył ramionami. - Pewnie jakiś klient. Sklep jest zamknięty. Na zawsze. Kiedy Siller podszedł do zasłoniętej ściany naprzeciwko drzwi, w cichej udręce słuchałem dźwięku, który zaczynałem znać aż za dobrze - ostrego pisku, wyciszonego przez odległość. Potem, w pokoju obok, łoskot, krzyk i huk. Ostatni dźwięk nie kojarzył mi się z niczym. Potem fala gorąca popłynęła przez ścianę i w drzwiach pojawiły się języki ognia. - Chodź! - ponaglił mnie Siller. - Wstań. Ja może mógłbym poczekać, ale ogień nie. Spojrzałem w jego stronę. Stał przy ścianie, odsłaniając prostokątny, czarny otwór. Usiadłem. Pokój zachwiał się i zawirował. Z trudem, powoli wstałem. Pokój zachwiał się znowu. Instynktownie wyciągnąłem rękę, żeby oprzeć się o najbliższą ścianę. Ręka odskoczyła od niej sama; ściana była gorąca jak ogień. Zacisnąłem zęby i skupiłem całą energię na zrobieniu kroku. Krople potu wystąpiły mi na czoło, pokój zatrzymał się. Dziesięć kroków. Pięć zrobiłem powoli, ostrożnie, jakbym szedł po linie nad przepaścią. Przy szóstym potknąłem się. Pozostałe cztery to jeden skok na oślep przed siebie. W ostatniej chwili schwyciłem się rękami framugi drzwi, ratując się przed upadkiem. - Dobrze - powiedział Siller, poklepując mnie po ramieniu. - Musiałem się przekonać, czy warto zabierać cię ze sobą. Z wysiłkiem podniosłem głowę. Twarz Sillera wyglądała jak różowa plama. Wycedziłem słowa, jak gorzkie krople. - A gdybym... nie dał rady? - To bym cię pewnie zostawił tutaj. Płomienie wdzierały się łakomie do pokoju. Przejście przed nami pogrążone było w ciemności. Wąska rurka, którą trzymał Siller, oświetlała korytarz. Zrobiłem krok do przodu. Był to nie tyle korytarz, ile niewykończona przestrzeń pomiędzy dwiema chropowatymi ścianami. Pełno tam było kurzu, pajęczyn, kawałków desek, metalu, plastyku i jakichś innych śmieci. Za mną Siller zasunął otwór grubymi plastykowymi drzwiami i dotknął guzika w ścianie. Wąska kreska ognia obiegła drzwi dookoła i zgasła. - Teraz - zachichotał Siller - jeśli tamten pokój ocaleje, a tak pewnie będzie - mogą się długo zastanawiać jak stamtąd wyszliśmy. Założył moją rękę na swoje ramiona i poprowadził mnie stęchłym korytarzem. Mimo wyczerpania zwróciłem uwagę, że wątły Siller mógł utrzymać mój ciężar bez wyraźnego wysiłku. Wydawało się, ze nasza wędrówka nigdy się nie skończy, w świetle latarki korytarz był ciągle taki sam. Potykając się i kaszląc od kurzu, który nasze stopy wznosiły w powietrze, posuwałem się do przodu, aż utraciłem poczucie czasu i odległości. Na końcu wieczności nasze stopy zatrzymały się i ja się zatrzymałem, a Siller wysunął się spod mojego ramienia. Oparłem się o coś twardego i szorstkiego. Siller wykonywał jakieś nieokreślone ruchy przed jednolitą ścianą. Potem, tam gdzie była ta ściana, pojawiło się przejście, i byłem po drugiej stronie, mrugałem oczami, nie dowierzając własnym zmysłom, „Zgubiłem się” - myślałem chaotycznie. „Weszliśmy tajnym przejściem do pałacu Cesarza”. Ale wiedziałem, że się mylę. Jakiś głos szeptał, że to pokój zwykłego księgarza. Tylko moje zmysły, wstrząśnięte aż do nadświadomości, buntowały się przeciw faktom. Zwykły? Ależ nie! Wmurowane w ściany obrazy, niemal trójwymiarowe, były z pewnością dziełami geniusza. Ze ścian emanowało przytłumione światło. Lśniące krzesła i sekretarzyk stały, jakby przycupnąwszy na grubym dywanie. We wnęce były wysokie półki, na których gnieździły się rzędy wspaniale oprawionych tomów. W rogu stał niezwykłych rozmiarów, trójwymiarowy telewizor... Pokój roztańczył się gamą kolorów. Zakryłem oczy dłonią. Drugą ręką chwyciłem framugę drzwi... Siller powiedział coś, ale dotarł do mnie tylko niezrozumiały bełkot. Zrobiłem krok do przodu i upadłem. Straciłem przytomność, zanim dotknąłem podłogi. V Obudziłem się następnego dnia rano i rozpocząłem naukę. Leżałem w wielkim łożu. Nie był to ten sam pokój, który widziałem poprzedniej nocy. Czułem się wypoczęty, ale kiedy spróbowałem wstać, zesztywniałe mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Twarz i ręka bolały mnie, a z tyłu głowy czułem twardy guz... - Gdzie twoja broń? - wyszeptał stojący w drzwiach Siller. Jego głos przypominał syk węża. Usiadłem wyjąc z bólu, jeszcze oszołomiony snem. - Gdzie twoja broń? - powtórzył Siller jeszcze ciszej. W ręku trzymał niedbale pistolet o długiej, cienkiej lufie. Dotknąłem swojego ramienia. Nie znalazłem nic prócz własnej skóry. Sposób, w jaki ułożony był gładki, miękki koc, wskazywał na to, że jestem nagi. Przy drzwiach rozległ się odgłos, jakby ktoś gwałtownie wypuścił powietrze z ust. Coś przeleciało z sykiem przez moje krótko ostrzyżone włosy. Podniosłem głowę. Pistolet Sillera nie zwisał już niedbale. Skierowany był w moją stronę. „Jaki maleńki jest otwór w tej lufie”, przemknęła mi idiotyczna myśl, „nie większy niż główka od szpilki”. - Proszę - zacząłem. - Gdybym był - przerwał mi Siller - kimś innym z miliona ludzi, już byś nie żył. Z głupią miną spojrzałem za siebie. Tuż nad moją głową tkwiła w ścianie wielka igła. - Rozumiem. Zapamiętam tę lekcję - powiedziałem sięgając ręką, żeby wyciągnąć igłę ze ściany. - Nie robiłbym tego na twoim miejscu - odezwał się Siller jak gdyby nigdy nic. - Jest zatruta. Moje palce zatrzymały się o centymetr od igły. - Lekcja numer dwa - mówił dalej Siller. - Nigdy nie dotykaj niczego, czego nie znasz. Wniosek: nie pakuj się w nic, dopóki nie dowiesz się, co możesz zyskać, a co stracić i jak silny jest przeciwnik. Siller wyciągnął szczypcami igłę ze ściany. Włożył ją ostrożnie do małej fiolki, zakorkował i schował do lewej kieszeni. - W takim razie ty sam nie stosujesz się do własnych zasad - burknąłem nie okazując wdzięczności - bo inaczej nie zabrałbyś mnie ze sobą. - I tu właśnie - odparł Siller - się mylisz. Zamilkłem. Kiedy ubrałem się i zjadłem, nasmarował mi twarz i rękę maścią. Ręce miał nieprzyjemnie ciepłe i wilgotne. - Myślę, że nigdy nie byłeś przystojnym mężczyzną - zauważył Siller. - Więc trudno powiedzieć, żeby to cię zeszpeciło. Za tydzień twarz powinna się całkiem zagoić. Z wyjątkiem brwi, rzęs i odbarwienia. Z ręką będzie trwało trochę dłużej. Jeśli pożyjesz dosyć długo. Ale za to jesteś jedynym człowiekiem, który przeżył postrzał pistoletem ogniowym. Doszedłem do wniosku, że tajne mieszkanie Sillera znajdowało się w opuszczonym magazynie. Z tego zaskakująco luksusowego pokoju prowadziły schody do podziemi. Dosyć było miejsca do ćwiczeń. Tego dnia, wśród kamieni, brudu, robactwa i drobnych gryzoni nauczyłem się obchodzić z bronią. Siller trzymał mój pistolet ogniowy. - Facet o nazwisku Branton wynalazł baterię energetyczną. Może tylko znalazł coś takiego albo odkrył po raz drugi zasady jej działania. To to, co masz pod klapą kurtki. Jak się ją wetknie do kolby, łączy dwa styki. Po naciśnięciu spustu - tuff! - błękitny pocisk rozprysnął się na sylwetce człowieka namalowanej na murze - i obwód zamknięty. Jedna setna energii zostaje uwolniona. Nieprzewodząca lufa kieruje te energię na cel. Na lufie jest przycisk. Jeśli przyciśniesz go równocześnie naciskając spust, wypala dziesięć razy silniej. To się przydaje w walce z większą grupą. Sama bateria ma niewielką dźwignię z boku. Kiedy wkładasz baterię do kolby, dźwigienka idzie do dołu. To pozwala na uwolnienie energii. Można ją też opuścić palcem. Wtedy jak ją puścisz albo rzucisz, wybuchnie z całą mocą w momencie, kiedy dotknie jakiegoś przedmiotu. Ćwiczyłem krótkie strzały. Okazało się, że mam talent w tym kierunku. W niedługim czasie za każdym razem trafiałem w środek sylwetki. - Taką bronią trzeba celować w tułów. To największy cel i najmniej ruchomy. Trafisz w tułów i już jest trup. Jeśli strzelasz w głowę, ryzykujesz. Ryzykanci nie żyją długo. Siller był skarbnicą wiedzy o strzelaniu. - Taki strzał jest jak cios pięścią w twarz albo kopniak w zęby. Brutalna siła. Ja lubię pistolety igłowe. Zatruta strzała, która trafi we właściwe miejsce, zabija równie szybko i o wiele ciszej. Taki pistolet to trucizna w kieliszku, nóż w plecy. Subtelna, dyskretna metoda, bez ostrzeżenia i śladów. Wybuch jest dobry, kiedy masz do czynienia ze zgrają przeciwników. Nigdy nie pakuję się w coś takiego. Poza tym igły są tańsze i zawsze można je dostać. O baterie trudniej. Wprawiałem się przez cały dzień. Wkrótce potrafiłem już z odległości pięćdziesięciu metrów trafić w dowolną część ciała, dziewięć razy na dziesięć strzałów. Potem ćwiczyłem wyciąganie spluwy z kieszeni pod ramieniem. Ale nie mogłem dorównać kociej zręczności Sillera. Kiedy poszliśmy do mieszkania coś zjeść, sprawdziłem jego kieszenie. Miał tam przypięte genialne urządzonko, składające się ze sprężyny, uchwytu i dźwigni. Włożona w nie spluwa naciągała sprężynę. Po wsunięciu ręki i odsunięciu poły kurtki, dźwignia zwalniała uchwyt i spluwa wskakiwała do ręki. Wyciągnąłem to urządzenie z jego kieszeni i wsadziłem do swojej. Siller wrócił, założył kurtkę, i kiedy wkładał spluwę do kieszeni, zrobił zdziwioną minę. Wyciągnęliśmy obaj broń i kiedy on wyciągnął swoją dopiero do połowy, ja już zdążyłem w niego wycelować. Nachmurzył się, ale po chwili uśmiechnął się z przekąsem. - Jesteś lepszy niż myślałem. Dane. Może byś i dał sobie radę na ulicy. Chciałem zwrócić mu urządzenie. - Weź je - powiedział. - Mam jeszcze kilka. Wprawiałem się dalej. Wyciągnąć i ognia. Wyciągnąć i ognia, obrót i ognia. Ćwiczyłem, dopóki moje ruchy nie stały się tak automatyczne jak oddychanie Siller mówił: „Dane” i już miałem spluwę w ręku. Robił ledwie dostrzegalny ruch, ja obracałem się, schylałem, a pistolet pluł ogniem na poczerniałą kamienną postać. Pojedynkowaliśmy się godzinami. - Patrz w oczy - mówił Siller. - Oczy są zwierciadłem decyzji. Zanim ręka uczyni ruch, zamiar umysłu odbija się w oczach. Z wyjątkiem Sabatiniego. Jego oczy zawsze wyrażają to samo, obojętnie czy całuje dziewczynę, czy morduje dziecko. Celowałem w Sillera nie naładowaną spluwą. Jego ręka rzucała się jak wąż i wytrącała mi broń. - Nie tak blisko. Trzymaj spluwę przy boku albo na biodrze. Musisz mnie rozbroić, ale z takiej odległości, żebym nie mógł ci przeszkodzić. Ciągle ćwiczyłem. Wyciągnąć i ognia. Wyciągnąć - i ognia. Niedługo potrafiłem już usłyszeć szmer wśród kamieni, wyciągnąć spluwę i w tej samej chwili na podłodze leżał w kurzu drgający, dymiący szczur. Siller włączył się do zabawy. - Dobrze! - powiedział. Oczy mu zabłysły. - Następny jest mój. Liczba szczurów gwałtownie zmalała. Siller nauczył mnie, jak obchodzić się z nożem, jak uciszyć wroga cicho i skutecznie, jak walczyć, jak rozprawić się z bezbronnym, kiedy ma się nóż i, co ważniejsze, kiedy sytuacja jest odwrotna. Pokazał mi, jak zrobić schowek w rękawie i dał mi do niego ostry nóż. Wreszcie niechętnie przyznał, ze miałbym szansę przeżycia, nawet w świecie Agentów. Po późnym posiłku Siller zniknął z moim ubraniem. Zostawił jakąś szmatę, która sięgała mi zaledwie do kolan. Przeszukałem mieszkanie. Już wcześniej zauważyłem, że na górze nie było żadnego pokoju, a ten w podziemiu nie miał okien ani drzwi. Tylko jedno wyjście, ale zamknięte. Buszowałem po pokoju. W końcu zacząłem przeglądać książki. Większość stanowiła beletrystyka. Ale trafiłem też na małą półkę z poważniejszymi książkami. Nie podejrzewałem nawet, że Siller ma takie szerokie zainteresowania. Znalazłem kilka książek Judy. Miałem do wyboru „Księgę Proroka”, „Kościół” albo ”Rytuał i Liturgia”, ale znałem je na pamięć. Inne tytuły niemi nie mówiły, jakieś techniczne jak: „Zasady, Energia i Podstawowe Diagramy Obwodów”, „Maszyny i Dziedzictwo Ludzkości” i temu podobne. Miałem wykształcenie kościelne, nie świeckie. Książka, którą w końcu wybrałem, miała zniszczoną okładkę i pozaginane rogi. Nie było nazwiska autora ani wydawnictwa. Tylko tytuł: „Dynamika Władzy Galaktycznej”. Rozsiadłem się w fotelu i zacząłem czytać. Czytałem powoli i dokładnie, ale czas mijał szybko, bo jej treść była jak nowy, niezwykły pokarm, który mnie prawie odurzał. Wszystko było ciekawe, ale jeden fragment pamiętam do dzisiaj, słowo w słowo. Musimy zdać sobie sprawę z tego, czym naprawdę jest władza. Kluczem do zrozumienia tego jest świat-twierdza, a do twierdzy nie ma klucza. Spójrzmy na to jasno, wzrokiem nie oślepionym fałszywymi nadziejami, przytłumionym marzeniami. Najważniejsza jest obrona. Jest symbolem twierdzy. W twierdzy są ludzie i zasoby potrzebne do jej obrony. Nadciąga wróg. Zbliża się przez rozległą przestrzeń, lata świetlne, zbliża się z ogromną liczbą ludzi, których potrzebuje, bronią niezbędną do walki, amunicją, górami zapasów koniecznych do odziania i wyżywienia swoich ludzi. Niech wróg przekracza niezmierzoną fosę, zużywając swoje zapasy, tracąc energię na pokonywanie przestrzeni, niech choroby, nuda i waśnie wyniszczają jego armię. Niech przybywa. I niech obrońcy będą stanowczy. Atak nigdy nie może przynieść sukcesu. Zastanówmy się nad zasięgiem, ekonomiką władzy. Przygotowanie ataku może ogołocić świat z ludzi i bogactwa. A co jest potrzebne do obrony? Pierścień samosterujących rakiet i sprawny system radarów. Atakujące statki nie przedostaną się, dopóki nie zmiotą wszystkich rakiet, a jeśli obrońcy odpowiednio zorganizują produkcję, z łatwością będą wyrównywać straty. Tymczasem najeźdźcy muszą czekać, tracąc siły, o ile ich własny świat nie zbuntuje się przedtem przeciwko nienasyconym wymaganiom podboju. Jeśli mimo to atakujący zwyciężą nie zważając na straty i za jaką cenę? Zostawią planetę zniszczoną, z zasobami strwonionymi na podbój z wynędzniałą ludnością, wygłodzoną i zbuntowaną. A co zyskają? Świat, którego nie da się eksploatować. Dowódca najeźdźców jest już w twierdzy, która teraz należy do niego. Teraz on jest władcą, a jej poprzedni władca nie może narzucić mu, swej woli, tak jak nie mógł jej narzucić obrońca twierdzy przed podbojem. A jeśli ktoś wspomni o lojalności, to nie wiem, o co mu chodzi. Wewnątrz twierdzy jest się lojalnym tylko wobec siebie. Taka jest psychologiczna zasada twierdzy. I jeszcze to: człowiek z innego świata jest wrogiem, nie współplemieńcem, ale obcym. Nienawidzimy go. A taka jest polityka twierdzy: obrona musi być zdecydowana i skuteczna. Zdecydowanie i skuteczność to cechy, których nie mogą dzielić szerokie masy ludzi i które czasem ulegają zanikowi. Mogą być tylko narzucane odgórnie. Twierdzą musi rządzić jeden lub kilku ludzi. Demokracja jest niemożliwa. W historii były przypadki ustroju demokratycznego. Policzcie je. Niewiele. I jaki był ich los? Zmieniały formę rządów lub robiono to za nie. Postępująca centralizacja kończyła się dyktaturą albo zostawała podbita. Policzcie najważniejsze siły galaktyki. Poszczególni władcy. Kościół, Handlowcy. Władcy są zadowoleni. Kościół jest zadowolony, Handlowcy są zadowoleni. Przegrywa na tym jedynie ludność. A więc nie ma nadziei? Odpowiedź brzmi: żadnej. Ludność nie może się zbuntować, bo nie ma władzy. Nie ma możliwości walki i co ważniejsze, nie ma możliwości myślenia czy wymiany myśli. Ludzie są analfabetami, utrzymywanymi w ciemnocie przez władców. Ale jeśli, jakimś cudem, zbuntują się, to co będzie dalej? W wynikłym z tego zamieszaniu najbliższy świat rzuci się, by ich podbić. Tak więc spoglądamy na gwiazdy i wzdychamy do szczęśliwszych czasów A nasze westchnienie jest jak ulotne nic, rozpływające się w nicość... Zamknąłem książkę i odłożyłem ją, kiedy Siller wszedł z moim ubraniem. Zostało przerobione na mnie, a ciemną plamę wokół szyi usunięto. Siller poinformował mnie, że w okolicy nie było nikogo, kto wyglądałby na Agenta. Jeśli Sabatini przeprowadzał poszukiwania, to robił to dyskretnie. Siller słyszał, że Katedrę remontowano w pośpiechu, bo krążyły pogłoski o planowanej przez Arcybiskupa inspekcji Brancusi. Wspominając o Katedrze patrzył na mnie, ale moja twarz była jak maska, pokryta nieruchomą, poparzoną skórą. Obserwował mnie, kiedy się ubierałem. - Co zostawiła ta dziewczyna? - zapytał mimochodem. - Zostawiła... - zacząłem i umilkłem. - Co? - powtórzył ostro Siller. - Nie pamiętam. - Siadaj - powiedział. - Czas, żebyśmy pogadali. Usiadłem na brzegu krzesła, byłem niezwykle zmęczony. Znowu bolała mnie skóra twarzy i głowa. - O czym? - zapytałem. - O dziewczynie, dlaczego weszła do Katedry, co zostawiła i dlaczego ty mi to oddasz - odparł Siller stanowczym tonem. Zrobiło mi się zimno na dźwięk jego pewnego, pozbawionego uczuć głosu. - Ja... - Nieważne - powiedział. - Pamiętasz. Możesz przestać udawać. - Nie mogę - odpowiedziałem ze znużeniem. - Nie mogę ci tego dać. Nawet gdybym mógł, nie zrobiłbym tego. - Możesz - powiedział spokojnie. - I dasz. - Nie mam tego. - Jego pewność siebie doprowadzała mnie do rozpaczy. - Wiem, możesz to przynieść. - Nie mogę. Zbyt dobrze jest ukryte. Nikt nie może tego zabrać. - Nie wierzę ci - powiedział Siller, pewność siebie opuściła go na krótką, chwilę. - Powiem ci, dlaczego mi to dasz. Słuchałem, marszcząc czoło. - Wdzięczność. Ocaliłem ci życie. - Machnął ręką. - Znalazłem ci kryjówkę. Nauczyłem cię wszystkiego, co ci potrzebne do zachowania życia. - Jestem ci wdzięczny - powiedziałem. - Ale nie aż tak bardzo. Wzruszył ramionami, ale jego głos stał się ostrzejszy. - Po drugie, chodzi o prawo własności. - Dziewczyna... - Dziewczyna nie żyje. Drgnąłem. - Skąd wiesz? Zniecierpliwiony, znowu wzruszył ramionami. - Jeśli nawet żyje, to wolałaby umrzeć. Jest w rękach Sabatiniego. Już od tego momentu nie żyje. To nie ma znaczenia. Ważne jest, by ten przedmiot trafił do właściwych rąk. Moich. - Dlaczego twoich? - zapytałem. - Wiemy, co z nim zrobić, moi pracodawcy i ja. Ty nie wiesz. I co ważniejsze, znajdował się już w drodze do mnie, kiedy dziewczyna spostrzegła, że śledzi ją Sabatini i jego Agenci. - Jak mogę w to uwierzyć - zapytałem sceptycznie - skoro nawet nie wiesz, co to jest? Siller uśmiechnął się z przekorą. - To mała kulka z czystego kryształu. Jakiś Handlowiec znalazł ją w ruinach na małej planecie na peryferiach. Nie było tam żadnych mieszkańców, tylko ruiny. Stare jak świat. Wszystko wskazywało na to, że rasa ta latała w kosmos i była na dosyć wysokim poziomie rozwoju. Handlarz znalazł kryształ, i wziął go, podejrzewając, że kryje w sobie cenną tajemnicę. Dowiedziano się o tym, kiedy wylądował na Brancusi. Został zabity, jego załoga wymordowana, nikt nie wie, gdzie jest ta planeta. Ale kryształ znalazł się w rękach Imperatora. Strzegł go zazdrośnie i dopiero niedawno został ukradziony z jego pałacu. Słuchałem. Te informacje mogły się przydać, jeśli były prawdziwe. Ale niczego nie udowadniały. - Skąd wiesz, że dziewczyna miała dać go tobie? Jak miała na imię? - Frieda. Ostatnia faworyta Imperatora. - Siller opowiedział, jak wyglądała dziewczyna, jakie były jej powiązania z Imperatorem i w co była ubrana, kiedy wyszła z pałacu. Słuchałem i ogarniało mnie dziwne, nieprzyjemne uczucie. - To nie jest dowód - powiedziałem, z trudem przełykając ślinę. - Sabatini też wie o tym. A nawet jeśli ona miała zamiar ci to dać, to nie znaczy, że ja też mam to zrobić. - Czego ty chcesz, człowieku, dokumentów? - zapytał. Mówił coraz głośniej. - Masz kryształ, ale nic ci z tego nie przyjdzie. Nawet nie pożyjesz długo. Daj mi go! Uparcie kręciłem głową. - Nie mogę. - Dlaczego? - wrzasnął Siller. - Nie zależy ci na życiu? Nie chciałbyś wydostać się z Brancusi? Zacząć życie na nowo? Ten kryształ nic dla ciebie nie znaczy... „Kryształ nic dla mnie nie znaczy”. To przez niego znalazłem się tutaj, straciłem możliwość zostania księdzem, zyskując w zamian strach, groźbę śmierci i tortur, zabiłem trzech ludzi. Ale coś jeszcze - nie mogłem go oddać. - Nie mogę! - powiedziałem. - To znaczy - nie zrozumiałbyś tego. Nie rozumiał. Nie potrafił. Tego jednego byłem pewny, jeśli chodzi o niego. Pobladł i obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem. - Byłeś dla mnie bardzo dobry - powiedziałem przepraszającym tonem. - Wiele ryzykowałeś, żeby mnie ukryć. Ale jeśli chcesz, żebym w dowód wdzięczności oddał ci kryształ, nie mogę zostać tu dłużej. Wstałem i powoli podszedłem do drzwi. Przez krótki czas miałem tu bezpieczną kryjówkę. Nie minął dzień, kiedy mieszkanie Sillera zacząłem uważać za drugi klasztor, schronienie przed światem. Lekcje samoobrony były tylko ćwiczeniami, nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością. Teraz... - Nie bądź idiotą, Dane - powiedział Siller ze wstrętem; - Nigdzie nie pójdziesz. - Jego głos zmienił się w szept. - Jeśli nie nabierzesz rozumu, to nigdy stąd nie wyjdziesz. VI Zesztywniałem dotykając drzwi. Pchnąłem je. Ale zanim poczułem, że stawiają opór, wiedziałem, że są zamknięte. Odwróciłem się. Stał tuż przy mnie. Sięgnął ręką do mojej kurtki i wyciągnął z niej broń. Ze wzgardą odwrócił głowę i rzucił pistolet na tapczan na środku pokoju. Ogarnęła mnie panika. Trzasnąłem go w twarz. Schwyciłem za ramiona i potrząsnąłem... - Wypuść mnie! - krzyczałem histerycznie. - Pozwól... Coś zimnego i ostrego dotknęło mojego brzucha tuż pod żebrami. Spojrzałem w dół, zlodowaciałem i wciągnąłem brzuch. Dwudziestocentymetrowe ostrze jego sztyletu było na mojej przeponie. Opuściłem ręce. Podniósł dłoń do poczerwieniałego policzka i potarł go w zamyśleniu. Oczy mu błyszczały. - Powinienem cię za to zabić - powiedział cicho. Czekałem na pchnięcie. Czekałem, kiedy zimna stal wedrze się w moje ciało i zmaże moje życie twardym, dziwnym językiem. Nagle nacisk ustał. Siller rzucił sztylet w powietrze i schwycił go za trzonek. Zachichotał wtykając go z powrotem do rękawa. - Lubię cię, Dane - powiedział. - Moglibyśmy zostać przyjaciółmi, gdybyś pozwolił pracować swojemu mózgowi. Chodź i usiądź. Wróciłem na miejsce i usiadłem. Usiadłem na łóżku, na które Siller rzucił mój pistolet. Nie wziąłem go. Bałem się. - Nie rozumiem ciebie. Dane - powiedział. - Może dlatego, że ty mnie nie rozumiesz. Spójrz na galaktykę! I powiedz mi, co widzisz! Jego głos brzmiał przyjaźnie i rozsądnie. Zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało, jak gdybym nie był więźniem. Ale mnie nie było łatwo o tym zapomnieć, siedziałem spięty i nieszczęśliwy, myśląc, że dopóki będziemy rozsądnie rozmawiać, nic innego się nie stanie. - Gwiazdy - powiedziałem. - Rozproszone gwiazdy. - A ja widzę miliony milionów niewolników, wyzwoleńców i wolnych ludzi - powiedział powoli, patrząc gdzieś daleko - a ponad nimi miliony najemników, trochę Handlarzy, trochę urzędników i niewielu arystokratów. Ale na dole tego wszystkiego niewolnicy i wyzwoleńcy. Widywałeś ich, kiedy przychodzili do Katedry, ale nic nie wiesz o ich życiu. Rozpacz, choroby i śmierć - oto ich życie. Niewielki skrawek ziemi albo ciasny pokój - oto ich świat. Wstał. Wydał mi się wyższy. - Nic nie wiesz o ich życiu - powtórzył. - Ja wiem. Nie wiesz, co to znaczy nigdy nie mieć dość jedzenia. Nigdy. Ani razu w ciągu całego życia. Ja to znam. Co oni rozumieją? Nic, poza najprymitywniejszymi instynktami. Rozmnażają się, walczą o przetrwanie przez kilka lat, umierają. Zwierzęta. Gorzej niż zwierzęta. - Przerwał. Spojrzał na mnie. Jego głos złagodniał. - Gdybyś zobaczył, jak któryś z nich krzywym kijem wyrzyna bruzdy na kawałku ziemi, czy dałbyś mu pług i ziemię na własność? Gdybyś zobaczył innego, jak napełnia głowicę rakiety radioaktywnymi substancjami, dopóki ciało nie odpadnie mu od kości, czy zabrałbyś go stamtąd? - Tak - powiedziałem patrząc mu w oczy. - Więc daj mi kryształ - wyszeptał. - To ich jedyna szansa. Odwróciłem od niego wzrok z trudem. Moja ręka popełzła w stronę pistoletu. - Dlaczego? - zapytałem. - Czy chcesz go oddać Imperatorowi? Co on by z nim zrobił? Nie odpowiedziałem. - Jeszcze mocniej zacisnąłby rękę na Brancusi. Albo, jeśli ten sekret ma dostateczną moc, rozejrzałby się za czymś do podbicia. Nie jest jeszcze za stary, a od czasu jego prapradziadka nie było podboju. Chciałby być Imperatorem, którego pamiętają jako zdobywcę Thayer. - A może wolisz dać go Handlowcom? Spojrzałem na niego, czekałem. Moja ręka zbliżyła się nieco do pistoletu. - Sprzedadzą go. Zapewne jakiemuś władcy, za kilka licencji. Temu, który da więcej. A może przekażesz go Kościołowi. Poczerwieniałem i odwróciłem głowę. - Kościół, jak wiesz, oddałby go władzom świeckim - powiedział Siller łagodnie. - To właśnie chciał zrobić Opat. Wtedy, kiedy cię wydał. - Mylisz się - przerwałem mu chłodno. - To ten mały nowicjusz. Siller wzruszył ramionami. - Doprawdy? Chodzi o to, że nie ma nikogo. Nikogo po stronie sprawiedliwości, zmiany, postępu, ludzkości. Z wyjątkiem... - Kogo? - zapytałem. - Kto jest taki szlachetny, że można mu powierzyć kryształ? - Obywatele - powiedział. Słyszałem to już kiedyś, ale była to dla mnie tylko pusta nazwa. - A co oni by z nim zrobili? - Stworzyliby zjednoczoną galaktykę. Bez imperatorów, dyktatorów, oligarchii. Władza byłaby w rękach tych, którym się należy - w rękach ludzi. - Wspaniałe marzenie - powiedziałem. - Ale w twojej książce twierdzą, że to niemożliwe. Moje palce skradały się dalej. - W „Dynamice”? - zapytał. Zabłysły mu oczy. - Świetna książka. Ale pesymistyczna. Nie wzięto w niej pod uwagę jednego możliwego rozwiązania. Podszedł do mnie, pochylił się, podniósł pistolet. Siedziałem bez ruchu, patrząc jak obraca go w zamyśleniu. Potem uśmiechnął się, nachylił nade mną i wsunął go z powrotem do mojej kieszeni. - Teraz będzie nam łatwiej rozmawiać - powiedział. Miałem broń i powinienem był czuć się jak wolny człowiek. A jednak nie. Jego zachowanie sprawiło, że bardziej niż kiedykolwiek poczułem się więźniem. - Rozwiązanie? - zapytałem. - Równoczesna rewolucja w całej galaktyce - powiedział Siller cicho. - Nikt nie będzie mógł wykorzystać zamieszania. Potem konfederacja światów, które stopniowo zjednoczą się całkowicie. - Niezły plan - powiedziałem. - Dlaczego nie? - Ludzie - odparł Siller z goryczą. - Durne zwierzęta. Wiedzą za mało, żeby się zbuntować. Myślą, że żyją tak, jak powinni. Nie mają żadnego porównania. Nie umierają z głodu. Mają te swoje bezpłatne teatry telewizyjne. Nie możemy do nich dotrzeć. Wszystkie metody porozumiewania i wymiany informacji są w rękach władców, z wyjątkiem jednej. A i tę skutecznie zablokowali. - Książki? - zapytałem. Ponuro kiwnął głową. - Jest tylko jeden sposób, by powstrzymać ludzi od czytania i oni go wykorzystali. Zrobili z ludzi głupców i analfabetów. Gdyby ludzie umieli czytać, znaliby słowa i pojęcia pozwalające im myśleć. Moglibyśmy ich uczyć i tworzyć organizacje. A więc Kongres polecił „Nauczcie ich czytać”. Spróbuj. Ja próbowałem. To niemożliwe. Tak naprawdę potrzebujemy siły. Siły, by zdmuchnąć władców. Niech zwierzęta duszą się w swoim nieuctwie. Gdybyśmy mieli siłę... Ten kryształ może być bronią, której szukamy. Dane. - Jak uczyłeś ich czytać? - zapytałem szybko. - Nie ma powodu, dla którego nie mielibyśmy obaj z tego skorzystać - cicho mówił Siller. - Znasz jego wartość! Na nic się nie przyda, jeśli nie możesz go sprzedać. Sam nie poradzisz sobie z czymś takim. Nie wiesz gdzie pójść, z kim rozmawiać, ile zażądać. Możesz zyskać tylko dziurę w brzuchu. - Nie rozumiem. - Słuchaj. Kongres mógłby dać dużo. Powiem im, że chcesz za kryształ pięćdziesiąt tysięcy chronorów. Tyle zapłacą. - Strzelił palcami. - Dwadzieścia pięć tysięcy dla każdego z nas. A jeśli wcześniej odkryjemy tajemnicę kryształu, to nie ma dla nas granic. Dla ciebie samego on nie ma żadnej wartości. Oznacza tylko śmierć i tortury. Dla mnie i Obywateli jest życiem i nadzieją galaktyki. - Jak uczyłeś ich czytać? - powtórzyłem. Westchnął. - Wiesz, zwierzęta nie chcą się uczyć. Myślenie jest dla nich zbyt wielkim wysiłkiem. Więc trzeba postępować z nimi jak zwykle ze zwierzętami. Podsuwa się im cukierki. - Cukierki? - Proste opowiadania na chwytliwe tematy, szczęście dla nieszczęśliwych, siła dla słabych, miłość dla wzgardzonych... Podsuwaliśmy im opowieści o chłopach pańszczyźnianych, którzy obalają rządy panów, robotników zostających właścicielami fabryk i sklepów, w których pracują, o uczuciach - odwieczne pragnienie silnych przeżyć... Wziął z półki jedną z książek i podał mi ją. Kiedy ją oglądałem, przekręcił gałkę telewizora. Książka była tania, ale wykonana porządnie. -... duże litery - mówił dalej. - Łatwo się czyta. A przy tym jest dobrze napisana. Dużo pieniędzy i wysiłku umysłów włożono w ten projekt. Ponadto jest tu zawarta idea całkowitego przewrotu - równości ludzi. Okazja, prawda? Cena tych książek była niższa od kosztów, ale dałbym je za darmo. Udało mi się wypchnąć tylko pięć. Wiesz dlaczego? To jest powód! Wskazał ręką na telewizor. W kryształowym sześcianie widniała dziewczyna, przypominająca wyglądem antyczne dzieło sztuki, żywa, ruszająca się, w idealnych barwach różowawej skóry, koralowej czerwieni i mglistej czerni... Osiągnięcie techniki warte lepszego wykorzystania. To było płytkie, bezmyślne i głupie, a co gorsza złe. Ojciec Michaelis powiedział mi kiedyś, że nie istnieje inne zło poza tym, które człowiek może dać światu lub mu odebrać. W tym, co oglądałem, było zaplanowane zło. Nasączone złem, by uwieść widza, tak, by nigdy nie zechciał niczego innego. Ciemność, która zostawała w duszy jak plama i mc nigdy nie mogło jej wywabić. - Tego chcą - powiedział Siller. - Gotowe wytwory wyobraźni, tak, żeby nie musieli myśleć, o Boże! Jak te zwierzęta nie cierpią myśleć! Oderwałem wzrok od TV i spojrzałem na książkę. Zbiór opowiadań napisanych prosto, ale z talentem, przez nieznanego autora. Prowadziły czytelnika, nie inspirując go do myślenia. Przewracałem kartki z rosnącym zainteresowaniem i obrzydzeniem... Niewiele się to różniło od Królewskiego Wolnego Teatru. W tych opowiadaniach było coś niemoralnego - brak podstawowych zasad właściwego zachowania - i przez to były złe, może bardziej niebezpieczne, bo zło było mniej oczywiste. Były dziełem znudzonych, zręcznych palców dekadencji... I, o dziwo, to nie klasztorne przykazania czystości odsuwały ode mnie tę książkę, ale obraz dziewczyny, który pojawił się pomiędzy moimi oczami a książką. Kimkolwiek była, życie nie było dla niej nużące i stęchłe, uczucia nie były udręką, miłość - nie tylko pożądaniem. Widziałem ją, czystą i przerażoną, piękną i dotkniętą przez śmierć, zdolną do wielkiej miłości i gotową umrzeć dla niej. I nagle zrozumiałem, że cel nigdy nie może uświęcać środków, jakimi chce się go osiągnąć... Siller siedział obok mnie. Miałem go dosyć i przestałem się bać. - Odczep się ode mnie! Złapał mnie za rękę. - Jesteś młody, silny i czysty. Lubię cię,. Dane. Moglibyśmy zostać przyjaciółmi, ty i ja... - Zamknij się! - krzyknąłem. - Zostaw mnie w spokoju! Zacisnął rękę mocniej. - Nie bądź idiotą, Dane. Bądź rozsądny. Ty potrzebujesz mnie, a ja ciebie... - Zamknij się! Coś wybuchło we mnie. Ścisnąłem jego rękę. Zbladł, jego twarz przypominała brzydki, cętkowany, biały grzyb. Zacisnął zęby, jęknął. Kość jego ręki pękła z dziwnym chrupnięciem. Nagle zrobiło mi się niedobrze i puściłem go. Chciał wstać, lewa ręka zwisła mu bezwładnie. Zamachnąłem się szeroko, jak gdybym mógł napomnieć dopiero wtedy, gdy go zmiotę sprzed oczu. Trafiłem go pięścią w usta, zatoczył się, zachwiał i uderzywszy w przeciwległą ścianę, upadł. Czułem się tak, jak gdybym zanurzył rękę w rynsztoku. Wzdrygnąłem się i wytarłem ją o kurtkę. Wstawał, rzucając przekleństwa w kilku językach. Stałem przed nim pochylony. Klęczał na jednym kolanie. Miał szaleństwo w oczach. Jego zdrowa, prawa ręka poruszyła się i skoczyła nagle do pistoletu. Ale obserwowałem go i moja ręka była szybsza. Mój pistolet znalazł się w niej z taką gotowością, jakby był żywy. - Nie rób tego! - powiedziałem. Pistolet ogniowy wycelowany był w niego. Mój głos był lodowaty. Dziwił mnie brak jakiegokolwiek uczucia, teraz, kiedy czynności stały się ważniejsze od myśli. Jego ręka z na wpół wyciągniętym pistoletem zatrzymała się. - Nie chcę cię zabić - powiedziałem spokojnie. - Wiele ci zawdzięczam. Nic tego nie zmieni. Ale odchodzę stąd. Jeśli będziesz próbował mnie zatrzymać, strzelę. Płomień w jego oczach gasł stopniowo. Stawały się lodowatymi kawałkami marmuru, błękitnego marmuru zamarzniętej nienawiści. - Lepiej zrobisz, jak mnie zabijesz - wyszeptał. - Byłbyś idiotą, gdybyś tego nie zrobił. Jeśli pójdziesz i zostawisz mnie żywego, odnajdę cię. Zawsze będziesz się zastanawiał, czy jestem tuż obok, czy gdzieś daleko. Przy każdym oddechu będziesz się zastanawiał nad tym, czy dane ci będzie odetchnąć raz jeszcze. Każdej twojej myśli towarzyszyć będzie obawa, że następną myśl wypełniać będzie przerażenie. A kiedy już cię znajdę, będziesz błagał mnie, żebym cię zabił. Po tygodniu albo miesiącu będziesz błagał o śmierć. Nie poruszył się. Klęczał na jednym kolanie, skulony, nieruchomy jak śmierć, z pistoletem do połowy wyciągniętym i strużką krwi cieknącą z kącika zmiażdżonych warg. Nieruchomy wzrok utkwił w mojej twarzy. - Strzel! - wyszeptał. Rozum mówił mi, że on ma rację. Rozum mówił mi, że mam go zabić. I próbowałem nacisnąć spust, ale mój palec nie chciał się poruszyć. Przez moment zastanawiałem się nad zadziwiającym faktem, że mój mózg wysyła polecenie przez nerwy do mojego palca, a palec nie słucha. Czułem niemalże, jak bodziec wędruje przez moją szyję, ramię, do ręki i gdzieś przy palcu zanika. Siller poruszył się. Powoli, jakby czas należał do niego, wyprostował nogę i zaczął się podnosić i kiedy wstał, powoli wyciągnął pistolet igłowy. Zdziwienie sparaliżowało mnie na chwilę, a potem mój palec zacisnął się na spuście, jakby w ogóle nie potrzebował polecenia mózgu. I nic. Nacisnąłem jeszcze raz. Siller uśmiechnął się złośliwie. - Naprawdę myślałeś, że oddam ci naładowaną broń? Roześmiał się, nigdy nie słyszałem równie ponurego śmiechu. Spojrzałem na mój pistolet. Obróciłem go i w kolbie, w miejscu na baterię, zobaczyłem czarną dziurę. - Ty idioto! - powiedział Siller bezbarwnym głosem. - Ty ślepy, śmierdzący głupcze! I ty myślałeś, że uda ci się tam żyć. - Kiwnął głową w stronę drzwi. Zabiję cię, Dane. Chciałbym to zrobić powoli, ale za dobrze cię znam. Jesteś zbyt silny i zbyt uparty. Mógłbyś mnie przełamać na pół, gdybym wpadł ci w łapy. Nawet gdybym cię okaleczył, nigdy byś mi nie powiedział, gdzie jest kryształ, nawet gdybym pociął cię na kawałki. Znajdę go. Jest w Katedrze. Jego oczy wypatrywały jakiegoś znaku na mojej twarzy, ale nie mogły go znaleźć. Jego zimną, pustą nienawiść znowu wypełniło uczucie. - Ty śmierdzący hipokryto! Nie próbuj mnie nabrać na tę twoją niby niewinność. Znam te wasze klasztory. Czystość! Celibat! Z jego gardła wydobył się dziwny dźwięk. Potrząsnął pistoletem, zgnieciona ręka drgnęła. Zbladł. Oślepiony gniewem, z rozpaczą rzuciłem pistolet i wiedziałem, że nie ma dla mnie nadziei. Upadłem na podłogę słysząc cichy stuk i syk tuż koło mojej głowy i metaliczny łoskot upadającego pistoletu - pistoletu Sillera! W trzech skokach byłem przy nim, pochylony, dostrzegłem broń i rzuciłem się na oślep. Jego oczy szybko zmierzyły odległość między mną a bronią. Nie zdążyłby jej podnieść, zanim bym go uderzył i obaj o tym wiedzieliśmy. Mój łokieć trafił prosto w brzuch. To powinno było rozpłaszczyć go na ścianie. Ale cofnął się i przesunął w bok. Zatoczył się pod ścianę. Wciąż trzymał się na nogach. Złapałem równowagę i znów rzuciłem się na niego. Dwadzieścia centymetrów stali błyszczało w jego dłoniach. Musiałem złapać go, zanim ustawi się, obróci nóż i nadzieje mnie na niego. Usiłując utrzymać się na nogach, przygotował nóż do tego szczególnego śmiertelnego ciosu, który wyciąga flaki z człowieka, zanim ten zda sobie sprawę z tego, że jest rozcięty. Tak mówił Siller i odparowałem tak, jak mnie uczył - splotłem ręce tworząc V, myśląc jedynie o tym, by złapać jego nadgarstek w kąt tego V. - Zgiń! - wycharczał i uderzył. Ale wciąż chwiał się na nogach, a moje ręce zaciskały się na jego nadgarstku. Myślałem tylko o nożu, błyszczącym teraz zaledwie o kilka centymetrów od mojego brzucha. Chciałem ukarać jego rękę, zmusić go do wypuszczenia noża, zapominając, że ja też miałem nóż w rękawie. Podziwiałem jego siłę i zręczność. Z jedną tylko zdrową ręką wyrwał się, odsuwał i skakał. Ale ja trzymałem jego nadgarstek, naciskając coraz mocniej, myśląc tylko o tym. I to był błąd. Jego ręka zrobiła się śliska. To mógł być pot, ale nie był. Krew. I kiedy poczułem kłucie w ramieniu, wiedziałem, że to moja krew. Nóż przeciął mi ramię, kiedy złapałem jego rękę. Podwoiłem wysiłek, żeby ją unieruchomić. Kości zaczęły chrupotać. Gwałtownym ruchem rzucił się do tyłu. Kiedy go przytrzymałem, rzucił się do przodu. Nóż był coraz bliżej, a kolanem celował w moją pachwinę. „Odsuń się!” coś krzyknęło cicho. Upadłem do tyłu, przekręcając się równocześnie, wciąż ściskając jego rękę. Upadł razem ze mną. Miał wykręconą rękę. Coś trzasnęło. Siller z trudem łapał oddech. Przez chwilę drgał, a potem znieruchomiał. Wyczerpany wstałem ostrożnie. Zemdlał z bólu, czy próbuje mnie oszukać? Leżał nieruchomo, twarzą do dołu. Patrzyłem na niego oddychając chrapliwie. Ukląkłem i potrząsnąłem nim za ramię. Ciało miał miękkie. Przewróciłem go na plecy. Lewa ręka była bezkształtną masą. Prawa zwisała pod nienormalnym kątem. Ale nie na nie patrzyłem, klęcząc tak obok niego. Patrzyłem na oczy, otwarte i wlepione we mnie, ich zbyt jasny błękit, przedtem tak lśniący, zmatowiał. Niewidzące oczy, które widziały zbyt wiele. A kiedy moja głowa opadła ciężko, dostrzegłem kwiat rozwijający się na jego piersi, czarny kwiat śmierci na rosnącej łące czerwieni. VII Wstałem z kolan. Czułem się odurzony zmęczeniem, wyrzutami sumienia i emocjami. Kimkolwiek by nie był i jakiekolwiek byłyby motywy jego postępowania, Siller był moim przyjacielem. Dał mi schronienie, kiedy tak bardzo było mi potrzebne. Opatrywał moje rany. Nauczył mnie tego, co pozwoliło mi ocalić swoje życie, tego, co jemu przyniosło śmierć. Myślałem, że ja sam jestem śmiercią. Wszystko, czego dotykam, na co spojrzę, zwija się i rozpada. Byłem nosicielem. Nietknięty przez tę zarazę, nosiłem ją w sobie. Nie umierając, zarażałem innych. Śmierć była zawsze przy mnie, ale nie dla mnie. I nawet gdybym chciał, tak jak teraz, leżeć bez życia na podłodze, moje życzenie nie mogło być spełnione. W chwili, gdy po mnie sięgała, myślałem tylko o tym, by przetrwać. Przetrwać? Po co? Dlaczego człowiek ma żyć? Jeśli życie jest smutkiem, męką i powolną śmiercią, dlaczego człowiek ma troszczyć się o nie, sączyć je aż do ostatniej gorzkiej kropli? Jeśli życie nie ma celu i sensu, po co człowiek trzyma się go kurczowo, upierając się, by znaleźć jego znaczenie? Jedynym końcem i celem jest śmierć. Ale coś we mnie mówiło „Żyć!” i zabijałem, bo nie mogłem się temu sprzeciwić. Zostawiłem go tam. Zostawiłem ciało na podłodze. Chciałem go gdzieś pogrzebać, zamknąć mu oczy, ale nie potrafiłem zmusić się, żeby go dotknąć. Wziąłem mój ogniowy pistolet. Wsadziłem baterię do kolby i wypaliłem zamek w drzwiach, żeby uniknąć szukania kluczy w jego ubraniu. Przez głowę przemknęła mi myśl, że mógłbym tu zostać, jak długo zechcę, jak długo wystarczy obfitych zapasów jedzenia, ale odrzuciłem ją natychmiast. Chciałem uciec od tego, co leżało na dywanie w tym wspaniałym pokoju. Chciałem biec. Chciałem biec, dopóki nie zapomnę, że będę tak daleko, że nigdy nie zobaczę początku drogi, nie znajdę drogi powrotnej. Ale niektóre rzeczy są niemożliwe. Szedłem zaśmieconym korytarzem, czując zapach spalenizny z dawnego pożaru. Przez krótki czas, światło z otwartych drzwi za mną padało na porozrzucane śmieci. Ale bladło coraz bardziej, a ciemność podpełzała coraz bliżej, aż otoczyła mnie czarną, aksamitną siecią. Zmagałem się z nią obmacując ściany, potykając się, błądząc, kaszląc od kurzu, aż wreszcie zatrzymałem się, stanąłem w mroku i ciszy, zrozumiawszy, że mógłbym plątać się tak do końca życia i nigdy nie znaleźć wyjścia. Stałem tak przez dłuższy czas. W końcu przykucnąłem i zacząłem szukać rękami wśród śmieci. Podniosłem kilka kawałków plastyku i odrzuciłem je na bok. Coś małego, owłosionego, o wielu nogach przebiegło przez moją rękę i uciekło. Wstrząsnąłem się i wstałem, gorączkowo wycierając rękę o kurtkę. Zmusiłem się do ponownego uklęknięcia na podłodze i włożenia ręki w kurz i odpadki. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem - krótki kawałek drewna, gruby i wyschnięty na wiór. Przytknąłem lufę pistoletu do jednego końca deszczułki i nacisnąłem spust. W błękitnym blasku pojawił się płomień. Małe płomyczki skakały po ziemi. Zdeptałem je. Z migocącą nad głową pochodnią, posuwałem się szybciej. Niedługo minąłem miejsce, gdzie Siller zamaskował tylne drzwi księgarni. Miał rację. Zgaszono ogień, nim dotarł do ściany. Ale nie można było tamtędy wyjść. Zaplombowane drzwi zostały nietknięte. Gdzieś musiało być inne wyjście. Siller wychodził na zewnątrz. Możliwe, ze szedłem w złym kierunku, ale postanowiłem przeszukać korytarz do końca. Kilkanaście kroków dalej korytarz skończył się. Światło pochodni odbijało się od gładkiej, plastykowej ściany. Płomień migotał. Za chwilę zgaśnie, a ja będę musiał wrócić tą samą drogą obok oświetlonych drzwi i nie będę mógł się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do środka i nie zobaczyć martwego ciała na podłodze. I wtedy dostrzegłem, że ściany po obu stronach korytarza były z desek. Łącząca je plastykowa ściana wydawała się nie na miejscu. Polano zgasło i rzuciłem je na podłogę. To już nie było ważne. Potrzebne mi były obie ręce. Obmacałem ścianę dokładnie, ale nie znalazłem niczego, co przypominałoby zamek. Żadnego zgrubienia, żadnego rowka. Pchnąłem. Nic. Próbowałem przesunąć ją na bok, ani drgnęła. Przesunąłem się na drugą stronę, pchnąłem jeszcze raz i o mało nie upadłem na ulicę. Płyta nie odsuwała się, a odchylała się na zewnątrz. Nie zauważyłem, kiedy wyblakła płyta cicho zamknęła się za mną. Dokładnie po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem boczną ścianę Katedry. W Królewskim Mieście jest kilka innych katedr i chciałem sobie wmówić, że to właśnie któraś z nich, ale nie mogłem w to uwierzyć. Zbyt dobrze znałem Katedrę, jej rozmiary, kształt i styl. Za rogiem musiało być wejście, złotawa, przezroczysta Bariera. Niedaleko, w pustym kamieniu leżał czysty kawałek kryształu, o jajkowatym kształcie, ale mniejszy od kurzego jajka, nieodgadniony, nic nie znaczący i niewinny. Powinien być czerwony, pomyślałem, czerwony jak krew. Naprzeciwko Katedry jest pochylony, przepełniony dom mieszkalny, opuszczony, rozwalający się magazyn i księgarnia, która aż do wczorajszej nocy miała niemalże nową ścianę frontową. Teraz pewnie wygląda jak czarna i osmalona skorupa. Siller mnie okłamał. Nie znalazł mnie błądzącego po ulicach. Wydostawszy się z Katedry nie chodziłem nieprzytomny po ulicach. Wpadłem prosto przed jego drzwi. Upadając uderzyłem się w głowę. Straciłem przytomność. Wciągnął mnie do środka. Okłamał mnie. Dlaczego? Tylko dlatego, że był chytrym, przebiegłym krętaczem. Po co mówić prawdę, jeśli wystarczy kłamstwo, które może przynieść nieoczekiwane korzyści? Chciał, żebym czuł się zagrożony i całkowicie zależny do niego. Może sądził, że bliskość Katedry da mi wiarę w siebie. Może tak by było. Teraz ta świadomość odebrała mi wszystkie siły. Znużony oparłem się o ścianę. Czego chciał Siller? Przede wszystkim kryształu. Chciał mieć ten kawałek kryształu i teraz leżał martwy, tak jak chcieli go mieć Agenci, i zginęli. Przez chwilę żałowałem, że nie dałem mu go, ale zaraz przypomniałem sobie, jak bardzo był bezwzględny i chciwy. Chciał go dla siebie. Wykorzystałby go dla własnych celów, gdyby mógł. Obywatele, jeśli to oni byli jego zwierzchnikami, dostaliby go wtedy, gdyby dla Sillera okazał się bezużyteczny. Kryształ nosił piętno śmierci. Zabił już pięcioro ludzi. Pięcioro, o których wiedziałem. Jeśli Siller mówił prawdę, kamyk zabił o wiele więcej osób, zanim dotarł do dziewczyny. Zamknąłem oczy. Kamyk zostanie tam, gdzie go zostawiłem. Wystarczy zabijania. Otworzyłem oczy i odsunąłem się od ściany. Nie mogłem zostać. Niebezpieczeństwo czaiło się najbardziej tutaj, w pobliżu Katedry. Musiałem znaleźć miejsce, w którym mógłbym odpocząć, spać. Była noc. Miałem szczęście. Ciekawość skierowała moje kroki ku Katedrze. Chciałem spojrzeć po raz ostatni na miejsce, które zawsze będę uważał za swój dom. Może już nigdy jej nie zobaczę. Poszedłem szybkim krokiem w stronę skrzyżowania. To był błąd. W bocznej uliczce panowały ciemności, ale na skrzyżowaniu było jasno od oświetlonej w nocy Katedry. Wyszedłem na ulicę, zanim zauważyłem lśniący węgiel, unoszący się w ciemności po drugiej stronie. Był dokładnie na wysokości męskiej twarzy. Doleciał mnie zachrypnięty głos: - Schowaj się w cień, idioto! Mój umysł zastygł z przerażenia, ale ciało zareagowało. Kiwnąłem głową i wszedłem w mrok. Równocześnie rozległ się krzyk. - Nie jesteś z Grupy! - Nie, nie jest - powiedział jakiś głos tak blisko mnie, że czułem oddech na karku. Coś twardego dotknęło moich pleców. Zdawało mi się, że słyszę cienki głos Sillera: - „Nie podchodź tak blisko! Trzymaj się z daleka!” W chwili, w której poczułem dotyk broni, odwróciłem się na pięcie. Lewą ręką uderzyłem dłoń z pistoletem. Pistolet splunął tuż obok mnie, wypuszczając w ciemności błękitny błysk. Moja prawa pięść sunęła powoli, wydawało mi się, że bardzo wolno. Ale głowa tego mężczyzny też poruszyła się wolno i moja pięść trzasnęła w ciało i kość. Mężczyzna jęknął i upadł. Nie czekałem. Puściłem się biegiem. Byłem dwadzieścia kroków dalej, kiedy pierwszy strzał z elektrycznym trzaskiem przemknął obok mojej głowy. Czułem, jak włosy jeżą mi się na głowie. Za mną rozlegały się krzyki i odgłosy biegnących stóp. - Zawołajcie Sabatiniego!. Celować w nogi!... Tędy, przeciąć mu drogę!... Gonić go, trafić go, złapać go, wydusić z niego, gdzie! Biegnijcie nogi, biegnijcie. To was chcą dostać. Biegnijcie nogi! Odetną was tak, jak inne. Biegnijcie, póki możecie, albo już nigdy nie będziecie biegać. Biegnijcie! Biegłem ciemnymi, pustymi ulicami i miałem wrażenie, że już nigdy nie przestanę. Biegłem szybko. Pościg został w tyle. Zwolniłem, by złapać oddech i tupot nóg stał się głośniejszy. Ciemne budynki migały po obu stronach. Gnając prosto przed siebie nie mogłem ich zgubić, ale i oni nie mogli mnie złapać, dopóki nie przestawałem biec. Nie mogli przeciąć mi drogi. I bałem się uliczek, wąskich i ciemnych, nieznajomych. Nie znanych mi. Agenci je znali. Wiedzieli, jak przebiegają, które z nich są ślepymi zaułkami, pułapkami dla głupców. Ale w końcu złapaliby mnie, gdybym nie zrobił czegoś oprócz pędzenia przed siebie. Skręciłem i stanąłem, sapiąc. W ręku miałem pistolet. Byli tuż za mną. Omiotłem ulicę salwą błysków. Zatrzymali się, ich stopy szurały ostrożnie. Ruszyłem dalej. Byłem dwa domy dalej, zanim znowu podnieśli krzyk. Mój chrapliwy oddech stał się lżejszy, serce biło trochę wolniej. Ale z resztą było gorzej. Zrozumiałem, jak bliski jestem wyczerpania. Biegłem i chociaż moje ciało bliskie było kryzysu, umysł, o dziwo, pracował chłodno i spokojnie. Mijałem ciemne ulice. „Kryjówka, kryjówka”. Taki był rytm biegu, nierówny, beznadziejny rytm. „Siller wiedziałby, gdzie się schować”. Budynki po obu stronach nie były tak zniszczone. Ulica wydawała się jaśniejsza. „Gdybym tylko znał te wężowate alejki, zgubiłbym Agentów i wymknął się”. Ulica była jaśniejsza, przede mną niebo lśniło, odbijając światła ruchliwszej dzielnicy miasta. „Jeśli mnie złapią, nie będę miał szansy, żadnej szansy”. Rzuciłem się na ślepo w jakąś alejkę. Tak, jakbym zanurkował w ciemnym basenie. Pędząc usłyszałem jak przez mgłę głos wołających z tyłu: „Pobiegł tam! Rozdzielić się! Otoczyć go...” Głos ucichł w oddali. Uderzyłem nogą w coś, co zabrzęczało i zaczęło się toczyć. Czułem, jak porusza się w ciemności i skoczyłem. Moje ręce zamknęły się na gładkim, okrągłym metalowym pudełku. Upadłem, toczyłem się, ściskając ramionami puszkę. Postawiłem ją cicho i posuwałem się do przodu z wyciągniętymi przed siebie rękami. Kilka metrów dalej trafiłem na ścianę. Przesuwając się wzdłuż niej zrozumiałem, że tym razem miałem pecha. Nie było żadnego przejścia. Mur po obu stronach dotykał budynków. Wybrałem ślepą uliczkę. Spojrzałem w górę i poczułem, jak oddech pali mi gardło. Kilka metrów nad moją głową gęsta ciemność ściany przechodziła w jaśniejszą ciemność nieba. Nie miałem przed sobą tylnej ściany budynku, to był mur. Skoczyłem. Moje palce ześliznęły się po krawędzi muru. Spadłem z powrotem na uliczkę. Zrobiłem jeszcze jeden rozpaczliwy krok. Tym razem moje palce złapały i nie puściły. Przez dłuższą chwilę wisiałem tak, nie mając siły się ruszyć, czując jak słabnę. Potem powoli, z wysiłkiem, podciągnąłem się, aż oparłem się całymi rękami. Znowu odpoczywałem. Ostrożnie, z trudem, przerzuciłem ciało przez mur. Pokonawszy ścianę nie miałem już oparcia. Stoczyłem się w głęboką, czarną otchłań. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą niebo. Wciąż ciemne. Dziwny, nikły dźwięk dobiegł moich uszu. Bardzo daleki, albo bardzo cichy. Z początku nie wiedziałem co to jest, potem uzmysłowiłem sobie wszystko: co to jest, gdzie i co się dzieje. Dźwięk był blisko. To był szept butów na chodniku. Po drugiej stronie muru, skradający się coraz bliżej. Wstałem, czując się dziwnie wypoczęty. Stojąc nieruchomo i cicho spojrzałem w ciemność. Wyglądało na to, że znalazłem się na jakimś zamkniętym placu. Był pokryty płytami i leżał wyżej niż ulica po drugiej stronie muru. Ściana sięgała mi dokładnie do ramienia. Stopy były coraz bliżej, tylko dwie. Zatrzymały się tuż przy murze. Cichy szelest dłoni błądzących po murze. Zastanawiałem się, czy umknąć do innego wyjścia, wahałem się, obawiałem się hałasu, i kiedy tak medytowałem, decyzję podjęto za mnie. Po drugiej stronie muru usłyszałem szuranie stóp, tupnięcie, skrobnięcie butów o mur i ciche westchnienie. Na tle szarawej czerni nieba zarysowała się okrągła, czarna głowa człowieka. Patrzyłem, jak pochyla się i krzywi, chcąc przeniknąć noc. Prawą ręką schwyciłem go za gardło, żeby nie mógł ostrzec pozostałych. Wisiał nad murem, wijąc się w moim uścisku. Wyczuwałem jego niezdecydowanie. Gdyby puścił ścianę, całym ciężarem zawisłby na ręce ściskającej go za gardło. Instynkt zwyciężył. Kiedy zacisnąłem rękę, puścił ścianę, sięgając do mojej dłoni. Ale brak powietrza zdążył go już osłabić, a rozpacz - porazić zręczność. Szarpał mnie za rękę. Aby utrzymać jego ciężar, lewą ręką schwyciłem go za nadgarstek. Wił się. Żyły na jego szyi wzdymały się protestując. Czułem jak oczy wychodzą mu na wierzch, a twarz puchnie i czerwienieje w ciemności. Jego ręka poruszyła się bezskutecznie. Odchyliłem się do tyłu, ciągnąłem. Przestał walczyć i miękkie ciało upadło u moich stóp. Ukląkłem przy nim i dotknąłem serca. Biło mocno. Westchnąłem. Wystarczy mordowania. Zdjąłem mu kurtkę i koszulę, cienką, jedwabistą koszulę, którą bez trudu podarłem. Zakneblowałem go jednym rękawem. Drugim związałem mu ręce. Szerszym kawałkiem związałem mu nogi. Nie mogłem tracić więcej czasu. Wlazłem na mur i spuściłem się bezgłośnie w uliczkę. Wyszedłem z niej cicho i ostrożnie. Bliżej ulicy było trochę widniej. Stałem w cieniu, rozglądałem się tak, by pozostać niewidoczny. Ulica wyglądała na pustą. Wahałem się przez chwilę, wzruszyłem ramionami. Czas był ważniejszy niż ostrożność. Żadne krzyki nie powitały mnie, kiedy wyszedłem z alejki. Ani śmiercionośne błyski. Szedłem pod ścianami domów, ciężko oddychając. Nie wciągałem zwykłego powietrza, moje płuca wypełniły się miodem bezpieczeństwa. Szedłem w stronę blasku. Teraz nie oznaczał on niebezpieczeństwa. Oznaczał ludzi, którzy mnie nie znają. Znaczył światło, śmiech, życie. Byłem zmęczony czajeniem się w ciemnościach. Nienawiść i ukrywanie się znużyły mnie. A przede wszystkim miałem dosyć śmierci. W ciągu kilku minut dotarłem do granicy światła. Nie słyszałem nic za sobą. Nędzne domostwa stopniowo ustępowały miejsca większym, nowszym i bardziej luksusowym. Dalej były małe sklepy, ale pogrążone w ciemności. Światło dochodziło z większych budynków położonych jeszcze dalej. Lśniły neonami i kolorowymi, urokliwymi dekoracjami. Z otwartych drzwi wylewały się na ulicę jasne strugi światła. Nie myliłem się. Stąd dolatywał hałaśliwy śmiech, beztroski i niepowstrzymywany, brzęk szklanek i gwar rozmów. Zatrzymałem się i rozejrzałem dokoła. Na ulicy było niewielu przechodniów. Niektórzy wychodzili z jednych drzwi i wchodzili w drugie, inni podążali w sobie tylko znanym kierunku. Najemnik w mundurze o szkarłatno-złotych barwach, imponujących mimo nieładu, wyszedł na próg i obdarzył mnie spojrzeniem. Dostrzegłszy mój czarny uniform, wyprostował się i oddalił. Jakiś statek migocąc w ciemności powoli opadał na ziemię. Patrzyłem i wszystko wydało mi się dziwne, urocze i cudowne. Tylko ja byłem obcy, poza tym, samotny i niepożądany. Ruszyłem wolno w stronę jednego z mniejszych lokali. Nie był tak zatłoczony jak pozostałe, a rozbrzmiewająca w nim muzyka była spokojniejsza i bardziej nastrojowa. Stanąłem w progu, mrużąc oczy w blasku. Wnętrze było zamazane i niewyraźne. Słyszałem brzdąkanie jakiegoś strunowego instrumentu i melodyjny, słodki głos... Mój gwiezdny dom, tak daleko stąd zagubiony w czerni nocy... Głos zamilkł. Ucichł gwar rozmów. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do światła, zauważyłem, że ludzie siedzący niedaleko odwrócili w moją stronę niezadowolone, nieprzyjazne twarze. Spojrzałem na dziewczynę, siedzącą w głębi na stole. Trzymała drewniany instrument o szerokim pudle i długiej szyi. Miał sześć strun. Kiedy mój wzrok napotkał jej oczy, przesunęła palcami po strunach, budząc cichy, brzęczący dźwięk. Miała głębokie, niebieskie oczy. Ruszyłem w jej stronę. Przez chwilę myślałem, że... - Ale dziewczyna, którą Siller nazywał Friedą, miała jasne włosy. Ta była drobniejsza i nie tak piękna - czy chodziło mi o piękno? Na pewno wyglądała uroczo z kaskadą ciemnobrązowych włosów spadających na ramiona, z łukami ciemnych brwi - odrobinę uniesionymi i zmarszczonymi - nad zadziwiająco błękitnymi oczami, prostym, małym noskiem, wydatnymi, czerwonymi ustami, gładkimi policzkami i szyją przechodzącą w rozkoszne białe ramiona wyłaniające się z jasnożółtej tuniki... Nie, to nie była Friedą, nie było nawet śladu podobieństwa. Z wyjątkiem tego, że nie pasowała do tego miejsca tak, jak Friedą nie pasowała do Katedry. Od razu wiedziałem, że Friedą należy do arystokracji. Teraz nie byłem pewien. Ale ta dziewczyna miała w sobie coś niezwykle żywotnego, coś w jej pozie, w szczupłej, białej dłoni, lekko dotykającej strun, w twarzy, w oczach. Ona żyła! Czuło się to jak ciepło od płomienia. Promieniowało od niej i może dlatego właśnie otaczał ją krąg mężczyzn stojących i siedzących na krzesłach albo na podłodze. Obserwowała mnie bacznie, zmrużyła oczy w skupieniu. Potem otworzyła je szeroko, rozglądając się po sali. Musnęła ręką struny. Skrzywiła usta w uśmiechu, gdy zabrzmiał głęboki, czysty dźwięk. Gwiazdy, gwiazdy, miliony gwiazd. Świeci gwiazdek rój. Planety, planety, miliony planet - Wróć, o panie mój. Wróć, wróć, panie mój, wróć ze szlaków stu. Wyciągam białe ręce - By cię powitać znów. Wyciągnęła do mnie ręce. Cała sala zatrzęsła się ze śmiechu. VIII Czułem, że się rumienię. Dowcip. Nie rozumiałem go, ale inni rozumieli i śmiali się ze mnie. Zastanawiałem się, dlaczego chciała, żeby śmiali się ze mnie. Wreszcie pojąłem. Tylko ja byłem ubrany na czarno. Myśleli, że jestem Agentem. Napięcie - czułem je podświadomie - rosło, naprężając wszystkie nerwy. Śmiech je rozładował. Byli tam piloci w czarno-srebrnych strojach, najemnicy w rozmaitych jaskrawych barwach, chociaż przeważały barwy królewskie - błękitna i pomarańczowa, było kilka kobiet w jasnych, obcisłych tunikach i krótkich spódnicach, ale ani jednego ponuro czarnego Agenta. W głębi pokoju dziewczyna opuściła gwałtownie ręce. Jej szeroko otwarte oczy wyrażały bezgłośną prośbę. Chciała, żebym sobie poszedł. Miała rację, ale nie mogłem się ruszyć. Za mną była noc. Nie potrafiłem do niej wrócić. Ze smutkiem, patrząc w jej oczy, powoli, ledwo dostrzegalnie pokręciłem głową. Wzruszyła ramionami i odwróciła się do jednego z mężczyzn siedzących na podłodze. Zaczęła z nim rozmawiać i zapomniała o mnie. Z tyłu był pusty stolik. Podszedłem do niego, wszedłem w krąg głosów, donośnych i cichych, brzęk szklanek, muzykę. Usiadłem, pokój odsuwał się, aż wydawało mi się, że jest bardzo daleko i zastanawiałem się, czy starczy mi sił, żeby znowu wstać. Kelner niechętnie przyniósł mi szklankę jasnego wina. Pochyliłem się nad nią. Świat kręcił się wokół mnie. Głośne, prostackie głosy otaczały moje ciche, niemal nieprzytomne wnętrze. - Młody? Do licha, racja! Im młodszy, tym lepszy, mówię ci. - ... na służbie. Phi! Kilka kolejek raz na miesiąc i złamany... - ... ale jej stary zaczął kląć, rozumiesz? No to mu powiedziałem: - Słuchaj, stary, przegrałeś. Jesteś zero, rozumiesz? Mogę cię załatwić, rozumiesz? - Trzasnąłem go parę razy i już nic nie mówił... - ... i wyjechałem stamtąd z ponad tysiącem chronorów, pięćdziesięcioma pierścionkami, kilkoma zegarkami, paroma z platyny i trzema brylantami, najmniejszy taki, jak mój paznokieć... - ... ten to był porządny... - ... podpisać u takiego, co dużo jeździ - takiego co nie ma wiele tylko błysk w oku - i masz szansę na awans, forsę, może nawet tytuł... - ... szkoda, że nie byłeś w Journey’s End. Boże! Co za miasto! Dlaczego... - ... czy żałowałem, że wyjeżdżam z Arkadii! I czy ona żałowała, że wyjeżdżam... - ... no i byliśmy akurat w środku, a Kapitan... - ... klasa to klasa, zawsze to powtarzam... - ... i mówię jej, mała, za pięć chronorów... - ... trzy lata bez zawijania do portu. Nigdy więcej... Odsuwane krzesła, skrzypiące. Kobieta zrywa się z kolan srebrno-czarnego, stoi dysząc i mrużąc oczy, trochę przerażona obok czerwono-złotego. Srebrno-czarny wstaje, chwiejąc się i wymachując groźnie rękami. Czerwono-złoty rusza z zaciśniętymi pięściami. Jakieś ręce łapią ich za ramiona i sadzają z powrotem. Inna kobieta na kolanach srebrno- czarnego, srebrno-czarny rozmawia z czerwono-złotym, wesoło, przyjaźnie. Świat zawirował... Wirował w takt melodii, czystego dziewczęcego głosu i śpiewających strun - nie mocnego głosu, nawet nie bardzo dobrego głosu, ale co o wiele ważniejsze - miłego i szczerego. Głos pasował do tych piosenek i ludzie słuchali go, pobudzał ich do śmiechu, do łez, do uczucia. Od czasu do czasu przez hałas i moje otępiałe zmysły docierał do mnie wyraźnie... Znałam jednego w Arkadii. Znałam kilku w Brancusi. I wszyscy byli tacy sami Choć ludzie mówią inaczej... - ... no i Kapitan mówi do nawigatora, takiego wrednego typa: „Dobra, to gdzie my twoim zdaniem...” - ... dla pieniędzy, rozumiesz? To ja mówię: „Mała...” - ... a Nawigator na to: „Niech mnie powieszą, jak wiem gdzie jesteśmy”. A Kapitan mówi:... Gwiazdy zawsze wolne Choć ludzie w niewoli. Do lochu mnie zabierzcie... Gwiazdy zawsze wolne. Niewolnik oczy wzniesie Wolnością gwiazd Oczy ucieszy... Patrzyłem na blady, żółtawy płyn w mojej szklance. Podniosłem ją do ust i piłem. Podłe, słodko-mdłe wino. - ... dobra, Szybki, napiłeś się, a teraz się wynoś i nie przychodź tu więcej! Powiedziano to zdanie jeszcze raz, głośniej, zanim pojąłem, że skierowane było do mnie. Powoli podniosłem głowę, ponad ogromny pomarańczowo-niebieski brzuch, na wielką nieogoloną twarz, czerwoną od wina i złości. Gapiłem się na niego z ciekawością. - Nie lubimy takich jak ty, Szybki - powiedział najemnik. - Lepiej wyjdź, póki możesz. Zachwiał się. Może tylko mi się zdawało. Podnosiłem się powoli, jeszcze nie wiedząc, czy jego słowa i toporna, arogancka twarz nie podobały mi się na tyle, żeby je zmienić. Gdzieś we mnie jakiś głos, zimny i logiczny, szeptał, że nigdy nie wyjdę stąd żywy, jeśli go nie uderzę. Zdecydowałem, że wszystko mi jedno. Nie podobał mi się sposób, w jaki poruszał wargami. Nie podobała mi się ta twarz. Zrobiłbym to z przyjemnością. Coś wcisnęło się miedzy nas. Pomarańczowo-niebieski brodacz został odepchnięty do tyłu. Mnie pchnięto na miejsce. - Zostaw go w spokoju - powiedział wyraźny głos. - Nie widzisz, że jest chory? - O, Laurie - najemnik poskarżył się jak mały chłopiec - ty litowałabyś się nawet nad wściekłym psem. Ale ten... - Zostaw go! - powtórzył głos. Wyraźny, przypominający dźwięk dzwoneczków i rozzłoszczony. Pomarańczowo-niebieski odpłynął. Coś zabrzęczało oparte o stół. Coś żółtawego i różowego, i czerwonego, i niebieskiego, i ciemnobrązowego wśliznęło się na krzesło naprzeciw mnie. - Nie jestem chory - powiedziałem. Moje słowa zabrzmiały niegrzecznie. Były niegrzeczne. Skupiłem wzrok na niej. Z bliska była ładna, może nawet ładniejsza. Twarz miała młodziutką, ale jej błękitne oczy były głębokie i mądre. Można się utopić w takich oczach, przyszła mi do głowy szalona myśl - Laurie, Laurie. Podobało mi się brzmienie jej imienia. Powtarzałem je w myślach. - Jesteś chory - powiedziała. - Tutaj. - Stuknęła palcem w czoło w miejscu, gdzie gładka fala ciemnych włosów spływała na skroń. - Ale nie dlatego to powiedziałam. Musiałam odciągnąć Mike’a, zanim zdążyłbyś go zabić. Jest moim przyjacielem. Nie lubię, kiedy się zabija moich przyjaciół. Przyglądałem się jej twarzy, zastanawiając się, co mnie w niej tak pociągało. - Ja też nie lubię, kiedy zabijają moich przyjaciół. Ale oni giną, giną. I potem widzisz, że nie masz przyjaciół. Żadnych przyjaciół. To logiczne, prawda? Nie masz przyjaciół, więc nie dbasz o to, czy giną. Myślisz, że zabiłbym go? Powoli kiwnęła głową. - O tak. Ty już o nic nie dbasz. Wszystko ci jedno, czy będziesz żył, czy umrzesz. Dlatego tacy jak ty są największym niebezpieczeństwem w galaktyce. - I najbardziej martwymi ludźmi - odparłem z goryczą. Odwróciłem głowę. - Masz rację. Chyba bym go zabił. Potem inni zabiliby mnie. Ale w końcu człowiek jest zmęczony uciekaniem. Biegnie daleko, potem staje i już nie może biec. - Zabijanie nigdy nie jest rozwiązaniem - powiedziała łagodnie. Znowu spojrzałem jej w oczy. Prosiły mnie, żebym posłuchał, żebym zrozumiał. Roześmiałem się. - Rozwiązujemy problem, kto ma umrzeć, ty czy ten drugi. Nic nie wiesz. - Wiem. - Wczoraj... wczoraj zgodziłbym się z tobą. Wczoraj zrobiłbym wszystko, żeby nie zabijać. - Czułem jak kącik ust wędruje do góry w krzywym uśmiechu. - Wczoraj byłem głupcem. Od tego czasu nauczyłem się, że jeśli chcesz żyć, musisz zabijać. Od tego czasu zabiłem czterech ludzi. Szybko wyciągnęła rękę i położyła ją na mojej. Było w tym coś macierzyńskiego, jakby matka uspokajała dziecko. - To boli, prawda? Wyrwałem rękę. - Co ty możesz wiedzieć? - powiedziałem. - Świat jest paskudny. Świat to choroby i śmierć, tortury i zdrady, okrucieństwo i pożądanie, i nienawiść, i strach, i chciwość. - Dlaczego nie miałbym zabijać? Widziałem twarz świata. To ironicznie uśmiechnięta czaszka. Chce odebrać moje życie Chciałaby wyrwać je ze mnie w śmiertelnych mękach. Kto może winić mnie za to, że się bronię? Dlaczego miałbym nie zabijać? - Bo jesteś człowiekiem - powiedziała. - Jestem Agentem. To nie są ludzie. - Nawet oni. Ale ty nie jesteś Agentem. Szybko podniosłem głowę. Ruch spowodował, że zakręciło mi się w głowie i dopiero po chwili zobaczyłem jej twarz wyraźnie. Wielkie, głębokie i pełne litości oczy pociągały mnie jak obietnica spokoju i zrozumienia. - Nic nie wiesz - powtórzyłem niepewnie. Ale to nie miało sensu. Wiedziała. Nic, co mogłem jej powiedzieć, nie zdziwiłoby jej ani nie zaszokowało, dla niej nic nie było obce, nic nie mogło zachwiać wiary w ludzkość. Poczułem nieokreśloną ulgę, jak smagany wichrem wędrowiec, który dostrzega światło w oddali i wie, że gdzieś na świecie jest schronienie i ciepło. Nawet, jeśli sam nie może tam dotrzeć. - Spójrz na swoje ręce - powiedziała. Wzięła moją dłoń i odwróciła ją. - Żadnych zgrubień. Są białe i kształtne, z wyjątkiem tej blizny. Ale coś jeszcze. Nie chodzisz tak jak morderca i inaczej się zachowujesz. Nie ma w tobie tej arogancji i obojętności. I twoja twarz - chociaż taka brzydka - uśmiechnęła się jakby brzydota miała jakiś specyficzny urok - jej rysów, tego, jak ukształtowało ją życie, nie zmieni kilka dni przerażenia i walki. „Laurie... Laurie”. Odwróciłem głowę. - Laurie. Jesteś Laurie. Co robisz? - Ja? Śpiewam. - Tutaj? - Tu i gdzie indziej. - Za to nie płacą wiele. - Och, to tak dla zabawy. - Uśmiechnęła się. - Lubię śpiewać. Lubię patrzeć, jak ludzie się cieszą. - Ci? - Machnąłem ręką w stronę pijanego, rozpustnego tłumu. - Nawet ci. Już drugi raz użyła podobnych słów. Były jak potwierdzenie wiary. Zobaczyłem - w krótkiej chwili olśnienia - że jest coś pomiędzy Kościołem a krwiożerczym światem. Może nawet nie pomiędzy, ale ponad. To było jak uderzenie. Zadrżałem. - Mój Boże! - jęknąłem. - Boże, Boże, Boże! - Czułem, jak łzy napływają mi do oczu. Mrugałem zawzięcie, ale one płynęły. Drżały mi ramiona i nie mogłem ich powstrzymać. - Co się ze mną dzieje? - westchnąłem. - Nie powstrzymuj łez - powiedziała Laurie łagodnie. - Plącz, jeśli to ci potrzebne. Położyłem głowę na stole i płakałem. Trzymałem jej dłoń i oblewałem ją łzami. Płakałem nad całym złem świata, nad wszystkimi, którzy pracują i nie widzą końca harówki, nad wszystkimi, którzy cierpią i nie widzą końca swoich cierpień, nad wszystkimi, którzy żyją, bo inaczej pozostałaby im tylko śmierć. Płakałem, bo po raz pierwszy spotkałem się z dobrocią. Czułem, jak drobna dłoń gładzi moje szczeciniaste włosy. - Biedny chłopiec - szepnęła. - Od czego uciekasz? Dlaczego uciekasz. Czy jest aż tak źle? Jej głos jak miękka niteczka melodii owijał mnie, oplatał kokonem słów sympatii i dobroci. „Laurie! Nigdy nie odpowiem ci na te pytania. Nigdy nie możesz się dowiedzieć, bo prawda jest śmiercionośnym żądłem...” Jej ręka zesztywniała na mojej głowie, przyciskając tak mocno, że me mogłem jej podnieść. Instynktownie chciałem wstać, jej ręka przycisnęła jeszcze mocniej. W sali nagle zapanowała kosmiczna cisza. - Nie ruszaj się! - szepnęła. - Stoją w drzwiach, tak jak ty stałeś, obrzucają wzrokiem salę. Może odejdą, jeśli nie znajdą tego, czego szukają. - Kto? - szepnąłem gorączkowo. - Kto to? Powiedz mi. - Agenci. Trzej. Nie przebrani tak jak ty. Prawdziwi jak jadowite węże. Jeszcze się nie ruszyli. Teraz patrzą tutaj. - Jej ręka zadrżała. - Co za zimne, twarde, czarne oczy! - Kto? - mój głos był chropawy i cichy. - Kto to? Jak wygląda? - Ciemny - rozbawiony - zimny. Ma duży nos. Nie zabawny nos. Straszny nos. „Sabatini!”. Zadrżałem. - Nie ruszaj się! - W jej głosie było przerażenie. Westchnęła. - Odwrócili się. Wyjdą! Nie! Ten ciemny zawołał ich z powrotem. Wchodzą! Usiłowałem podnieść głowę, ale trzymała ją mocno. Pochyliła się nade mną. Czułem na policzku jej jedwabiste włosy. Czułem szept jej oddechu, słodkiego oddechu, szybkiego oddechu. - Słuchaj uważnie. Dokładnie za nami są drzwi. Wychodzą na uliczkę. Jak tylko będziesz mógł, biegnij tam. Czekaj na mnie w uliczce. Zawołam tu Mike’a. Uderz go! Uderz go mocno! Ale proszę - nie rób mu krzywdy, nie mocniej niż trzeba. Rozumiesz? - Nie! - powiedziałem. - Nie mieszaj... Krzyknęła. Z oburzeniem i wściekłością. Kiedy zabrała rękę, podniosłem głowę. Wymierzyła mi solidny policzek. Nowy ból wycisnął mi łzy z oczu. Zacisnąłem zęby. Poczułem stalowy uścisk na ramieniu. Pomarańczowo-niebieski stał koło mnie z lewej strony. W sali wstawali ludzie, spoglądając w naszą stronę. Za nimi mignęły mi czarne mundury. - Ty wstrętny, brudny szczurze - złowrogo powiedział pomarańczowo-niebieski. - Psujesz wszystko, czego się dotkniesz. Dlaczego nie siedzisz wśród swoich, żebyśmy nie czuli twojego smrodu? Gołymi rękami rozerwę cię na pół. Zacisnął rękę. Jakby z własnej woli, moja ręka złapała szklankę ze stołu. Resztka żółtawego wina chlusnęła mu w twarz. Wstałem, przewracając stół, szykując rękę do ciosu. ‘Zniknęła w pomarańczowo-niebieskim brzuchu z głośnym mlaśnięciem. Zwinął się wpół, skrzywiony z bólu. Puścił moje ramię. Zamachnąłem się, żeby trzasnąć go w twarz, ale przypomniałem sobie Laurie, otworzyłem dłoń i pchnąłem go mocno. Zatoczył się do tyłu, rozwalając stoliki i krzesła, ludzie usuwali się na boki. W jednej chwili cała sala wypełniła się plątaniną walczących pięści, ramion i nóg. Kobiety krzyczały, przekleństwa i okrzyki mężczyzn, dźwięk rozbijanego szkła łączyły się w jedną melodię. W powietrzu unosił się ostry zapach alkoholu. Odwróciłem się do Laurie. Jej błękitne oczy patrzyły na mnie błagalnie. Jej wargi ułożyły się w jednym niemym słowie: „Idź”. Poszedłem. Odwróciłem się. Przez moment między walczącymi ciałami pojawił się wąski korytarz, korytarz prowadzący w głąb sali. Skoczyłem w niego z wyciągniętą ręką. Ludzie odpychali ją w zwariowanym chaosie pięści, kolorów i poranionych, skrwawionych twarzy. Dotarłem do drzwi. Przez chwilę zmagałem się z zamkiem, potem pchnąłem. Drewno pękło. Drzwi usunęły się z drogi. Wyszedłem w chłodną, cichą noc i zamknąłem je za sobą, oddzielając się od rzeźni i brutalności. Oddychałem głęboko, oparty o drzwi. - Czekaj na mnie - powiedziała Laurie. „Czekać? Czekać tu, żeby sprowadzić na siebie śmierć? Czekać tu jak śmierć, żeby przyciągnąć cię kościstymi ramionami i bezcielesnymi wargami dotykać twojej twarzy? Czekać? Nie. Laurie. Tu jest spokój i cisza, ale tobie tam jest lepiej. Śmierć także jest spokojem, śmierć jest ciszą.” Koniec uliczki okalało światło. Ruszyłem w stronę światła, samotny, zmarznięty i zagubiony. „Żegnaj, Laurie. Żegnaj”. IX Sen przydusił mnie jak wielki koc. Wierciłem się, nie mogąc go zmienić, nie mogąc się obudzić. Śniła mi się ucieczka, ciemność, cisza i strach, goniące mnie stopy, piekący ból dłoni, upuszczony węgielek i wstyd, i pustka... Były tam obydwie, Frieda i Laurie, najpierw jedna, potem druga, czasem zlewając się w jedną osobę. Frieda dawała mi owalny, kryształowy kamyk, a ja starałem się trzymać go mocno, ale znikał i Laurie dawała mi go znowu. A czasem były razem, przyjaźnie coś do siebie szeptały, a ja nic nie słyszałem, patrzyły na mnie i uśmiechały się albo kręciły głowami, albo wybuchały śmiechem. Frieda zniknęła i została tylko Laurie. Siedziała na zielonym pagórku, uderzała w struny swego instrumentu i śpiewała. Wiedziałem, że śpiewa, bo poruszała ustami, ale nie było słychać żadnego dźwięku. Trzymałem kryształ, a wewnątrz mnie ożywał płomień, silny i niegasnący. Poruszyła ręką po raz ostatni i podniosła ramiona, wyciągnęła je do mnie rozkładając szeroko. Zrobiłem krok w jej stronę, zmagając się z czymś, co mnie trzymało. Powoli, jej tunika zaczęła opadać jak płatki kwiatu. Wstała z tych opadających płatków, oślepiająco piękna, jasna, szczupła, cudowna, budząca bezgraniczne pożądanie. Szedłem do niej, ledwo poruszając ołowianymi nogami, wyciągnąłem rękę, żeby jej dotknąć. Pochyliła się do niej... Pękły struny jej instrumentu. Owinęły się wokół talii jak żywe... Moja dłoń ściskała drobny biały kwiatek, na ziemi wokół łodygi wiły się węże... Obudziłem się z poczuciem wstydu, grzechu i przerażenia, zastanawiając się, dlaczego śnią mi się takie rzeczy, a równocześnie czułem się tak w nie zaplątany, że z trudem powracałem do rzeczywistości. Leżałem na jakiejś twardej, równej powierzchni. Dotknąłem jej ręką. Była gładka. Otworzyłem oczy. Przez wąskie okno słońce wlewało się na czystą, ciemnoczerwoną, plastykową podłogę. Usiadłem. To był tylko mały pokój. Stał w nim stół, dwa krzesła, a we wnęce mały piec i chłodziarka. Wszystko było stare, ale nieskazitelnie czyste. Wstałem powoli, przypominając sobie... Światło z ulicy sięgało badawczymi palcami w alejkę. Byłem zaledwie kilka kroków od tych palców, kiedy usłyszałem jak za mną otwierają się drzwi i ktoś biegnie lekko. - Zaczekaj - nocny wiatr przyniósł do mnie szept. - Nie wychodź tam! Poczekaj! Czekałem bezradnie. Czekałem, aż mnie dogoni. Położyła mi rękę na ramieniu i pozwoliłem, żeby obróciła mnie twarzą do siebie. Stałem obok niej po raz pierwszy i dopiero teraz spostrzegłem jaka jest mała. Ciemna głowa sięgała mi zaledwie do piersi. Gniewała się na mnie. - Mówiłam ci, żebyś czekał - powiedziała marszcząc brwi. - Mężczyźni nie mają za grosz zdrowego rozsądku. - Oni mnie szukali - odpowiedziałem. - Wiedziałaś o tym. Jeśli będziesz ze mną, kiedy mnie złapią albo dowiedzą się, że mi pomogłaś, zabiją cię. W najlepszym razie. - Zabijanie! - skrzywiła się z obrzydzeniem. - Pozwól mi odejść - błagałem. - Różne rzeczy spotykają ludzi, z którymi się stykam. Okropne rzeczy. Nie mieszaj się do tego. - Ale ja już jestem zamieszana. Dokąd idziesz? Wzruszyłem ramionami. Gdybym znał jakieś miejsce, którego nazwa zadowoliłaby ją, skłamałbym. - W takim razie chodź ze mną. Nie możesz spać na ulicy. Odwróciła się i poszła. Szedłem za nią bezradnie. Prowadziła mnie wąskimi alejkami i ciemnymi ulicami, nagle wyrastającymi schodami, przez puste magazyny, pełne tajemnych szelestów. Była ostrożna, ale nie przesadnie. Wiedziała dokąd idzie i jak tam trafić. Odezwała się tylko raz. - Dlaczego chcą cię złapać? - Chcą coś mieć i myślą, że ja to mam. - A masz? Nie potrafiłem skłamać. - Nie przy sobie. Wiem, gdzie to jest. - Czyje to jest? Ich? - Nie. - Więc czyje? Twoje? - Nie wiem. Może moje. Może niczyje. Może kogokolwiek. - Ale nie ich. - Nie! Wtedy kiwnęła głową, jaśniejszą plamką w ciemności. Nie powiedziała już ani słowa, dopóki nie poprowadziła mnie w górę po wąskich schodach na zewnątrz budynku, przez drzwi aż do tej kuchni. Zaciągnęła ciężkie zasłony na okna i włączyła małą lampkę. Dopiero wtedy zobaczyłem, że instrument, który niosła, jest rozbity, z porwanymi strunami. - Zepsuty - odezwałem się idiotycznie. Uśmiechnęła się smutno. - Można go zreperować. Szybciej niż kilka głów, które dzisiaj poturbowali. - Przeze mnie. Zawahała się. - Przez ciebie. Uważałam, że tak trzeba. - Źle uważałaś. Uśmiechnęła się do mnie. - To się okaże później. Jesteś głodny? Mogę coś zrobić. Pokręciłem głową. - W takim razie powinniśmy odpocząć. Wyglądasz na zmęczonego. Rzeczywiście byłem piekielnie zmęczony. Rozejrzałem się po pokoju. Kiwnęła głową w stronę drzwi i spojrzała na mnie zagadkowo. - Tam jest tylko jedno łóżko... - Będę spał tutaj na podłodze. Spałem w gorszych warunkach. - Przypomniałem sobie przesadnie miękkie łoże Sillera. Jej uśmiech był prawie nieśmiały. - Dobrze. Dobranoc. Podeszła do drzwi wejściowych, zasunęła zasuwę, odwróciła się i skierowała do sypialni. Kiedy stanęła przed drzwiami do niej, z wahaniem, coś przyszło mi do głowy. - Nawet nie wiesz jak się nazywam. Spojrzała na mnie. - To prawda. Nie wiem. - William. William... - Wystarczy. Dobranoc Williamie. - Dobranoc - odpowiedziałem cicho. Zamknęła za sobą drzwi i zapanowała cisza. Dłuższą chwilę nasłuchiwałem. Ale nie dotknęła ich już więcej. Nie zamknęła drzwi na klucz. Koc leżał na podłodze. Musiałem go zrzucić w czasie niespokojnego snu. W ciemności przyszła, żeby mnie przykryć. Widziałem jak stoi nade mną i delikatnie kładzie na mnie koc, a potem po cichu wraca do łóżka. Zazgrzytałem zębami. Pozwoliłem, żeby mi pomogła. Wpakowałem ją w niebezpieczeństwo. Śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale to jeszcze nie wszystko. Sen uświadomił mi jedno. Musiałem od niej odejść natychmiast, zanim się obudzi. Szybko i cicho podszedłem do drzwi. Bezgłośnie odsunąłem zasuwę, otworzyłem drzwi... - Dokąd idziesz? - spytała z naganą w głosie. Odwróciłem się. Stała w drzwiach sypialni, w białej koszuli sięgającej prawie do podłogi. Z oczami jeszcze pełnymi snu i ciemnymi włosami spływającymi na ramiona wyglądała jak mała dziewczynka. Tak jak zeszłej nocy nie potrafiłem jej okłamać. - Chciałem odejść, zanim się obudzisz. To byłoby niegrzecznie. Bezpieczniej, ale niegrzecznie. Do widzenia, Laurie. Nie będę tracił czasu, próbując dziękować ci za to, co dla mnie zrobiłaś. Słowa nie są w stanie wyrazić mojej wdzięczności. - Nie bądź niemądry - powiedziała odrzucając głowę do tyłu. - Nie możesz teraz wyjść. Szukają cię. - Zawsze będą mnie szukać - odpowiedziałem powoli. - Wiec wszystko jedno, kiedy sobie pójdę. Ale każda minuta spędzona tutaj, zwiększa twoje niebezpieczeństwo. Zmarszczyła brwi. - Wracaj - rozkazała. - Siadaj! - Machnęła ręką w stronę jednego z prostych, drewnianych krzeseł. Wróciłem niechętnie. Usiadłem. Podeszła do wnęki i otworzyła lodówkę. Wyjęła szynkę, kilka jajek i gotowane kartofle. - Czy nie uważasz, że to dziwne - powiedziała - że dokądkolwiek by się pojechało, na każdej planecie, wszędzie są świnie i kury, i kartofle? Spoglądała na mnie kątem oka, krojąc cienkie plasterki szynki i rzucając je na patelnie. - Nie wiedziałem o tym. - Tak jest. Są też inne zwierzęta i warzywa typowe dla danej planety, ale to jest wszędzie. I wszędzie są ludzie. Mężczyźni mogą się żenić z kobietami z innych planet i mieć dzieci. Świnie, kury i inne wszędzie spotykane gatunki mogą się mieszać, ale żadne z pozostałych. Czy to nie dziwne? - Tak - odpowiedziałem, zastanawiając się, o co jej chodzi. Smażona szynka skwierczała. Na drugą patelnię położyła masło i wbiła na nią jajka. Pokrojone w plasterki kartofle wrzuciła do szynki. - Jak myślisz, dlaczego tak jest? - zapytała. Zmarszczył czoło. - Myślę, że jest tylko jedno wyjaśnienie. Ludzie muszą pochodzić z jednej planety. Przenosząc się do innych miejsc zabierali ze sobą świnie, kury i kartofle. Odwróciła się z poczerwieniałą twarzą. Może od gorąca. - A więc rozumiesz. To jasne, prawda? A jednak nie spotkałam nikogo, kto by myślał w ten sposób. Wolą nie mieć do siebie zaufania i nienawidzieć obcych niż przyznać, że mamy wspólnych przodków. - Pokręciła głową. - To dlatego śpiewałaś te piosenki - zapytałem - żeby im o tym przypomnieć? Uśmiechnęła się. - Jesteś jedyną osobą, która posądziła mnie o subtelność. Odwróciła się z powrotem do pieca, nucąc, a potem zaśpiewała głośno swoim dźwięcznym, dziewczęcym głosem. Znałam jednego w Arkadii. Znałam kilku w Brancusi. I wszyscy są tacy sami, Choć ludzie mówią inaczej... - Tak mówi „Księga Proroka” - powiedziała w zamyśleniu. - Innymi słowami, ale taka jest zasada Kościoła - powiedziała szybko. - Powinnam była się domyślić. Przyjąłeś święcenia? Pokręciłem głową. Nałożyła porcję jedzenia na dwa talerze i postawiła je na stole. - I prosto z klasztoru wyszedłeś na świat. To musiał być szok. Spoważniałem. Nie powiedziałem nic. - No dobrze - powiedziała. - Jedzmy. Napięcie powoli minęło. Wziąłem kęs do ust. Szynka była cudowna. Gorąca i miękka, jajka nie były na twardo, tyle tylko, że ścięło się białko. Kartofle chrupiące i rumiane. Jadłem z apetytem, spoglądając przez stół na Laurie i myślałem jak to by było cudownie każdego ranka siedzieć naprzeciw niej, jeść przygotowane przez nią posiłki, słuchać jej śpiewu, patrzeć na jej pełną wyrazu twarz. - Byłaś na innych planetach? - odezwałem się prędko. - Na kilku. - Czy jest tam tak źle jak na Brancusi? - Źle? - Zastanawiała się nad tym słowem. - Myślisz o trudzie, okrucieństwie, niesprawiedliwości... Kiwnąłem głową. - Na niektórych jest gorzej, na innych lepiej, ale na niewielu. - Dlaczego? - zapytałem. - Skąd bierze się to całe zło w galaktyce? Czy taka jest wola Boga? Czy to po to, by sprawdzić ludzi, zanim znajdą się w lepszym świecie po śmierci, oczyścić ogniem ich dusze? Czy dlatego, że ludzie są źli? Laurie zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie wierzę w to. - W co? - Ani w jedno, ani w drugie. Jeśli istnieje Bóg, to nie bawi się w takie głupstwa jak sprawdzanie poszczególnych dusz. Mógłby to zrobić bez tych wszystkich cierpień. I ludzie nie są źli. Są dobrzy. Ale wszystko im się myli, bo nie potrafią zrozumieć siebie nawzajem, bo słowa nie mogą wszystkiego wyrazić i nikt nie może ufać nawet swoim najbliższym. - Ale jeśli ludzie nie rodzą się źli, to jak się takimi stają? - Boją się, że ktoś ich zrani i budują wokół siebie mur. Budują sobie twierdzę i siedzą w niej, schowani i przerażeni. Przerażeni myślą, że ktoś wedrze się do środka, znajdzie ich tam, zobaczy, jacy naprawdę są; nadzy i bezradni. Wtedy, rozumiesz, można ich zranić. Kiedy są nadzy i bezbronni. Jesteśmy całą galaktyką światów, krążących bez końca, nie dotykających się nigdy, skurczonych w osobnych twierdzach, samotnych, zawsze samotnych. - Gdybyśmy mogli zburzyć te wszystkie mury, wszystkie od razu i gdyby wszyscy zobaczyli siebie nawzajem, ludzi takich samych jak każdy z nich, pragnących delikatności i bojących się ciosu. - To była urzekająca wizja i słuchałem sam siebie jak oczarowany. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że Laurie ma oczy pełne łez. - Masz rację - szepnęła. - To byłoby cudowne. Skończyliśmy śniadanie w milczeniu. Wreszcie odsunąłem talerz i wstałem. - Jedzenie było wspaniałe, Laurie. Cudownie, że ciebie poznałem. Ale muszę iść. Już i tak byłem tu za długo. - Nie pozwolę ci odejść, dopóki się nie dowiem, dokąd idziesz - stwierdziła stanowczo. Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem. Może spróbuję wydostać się z miasta. Może mógłbym się ukryć w jakiejś wiosce. Pokręciła głową, marszcząc brwi. - Nie uda ci się niepostrzeżenie wyjechać z miasta. Znaleźli cię wczoraj i na pewno szukają i teraz. A nawet gdybyś się wydostał, nie schowasz się. Chłopi nie ufają obcym. Wydaliby ciebie. - Miasto jest duże. Znajdę gdzieś jakąś kryjówkę. - Nie znasz ani miasta, ani ludzi. Nie rozumiesz miasta. Wreszcie musiałbyś komuś zaufać. Na pewno wybrałbyś niewłaściwą osobę. A sieci są zarzucone. Wpadłbyś w nie. - Co mogę zrobić? - spytałem bezradnie. - Znajdę ci bezpieczne miejsce - powiedziała Laurie z entuzjazmem. - Będę przynosić jedzenie. Tu nie możesz zostać. Za duży ruch. Ale mogłabym znaleźć miejsce, gdzie schowałbyś się, dopóki nie znudzi im się szukanie. Mam przyjaciół, którzy by pomogli... To była kusząca propozycja, wiedziałem jednak, że nierealna. - Nie - powiedziałem stanowczo. - To zbyt niebezpieczne. Nie pozwolę, żebyś więcej ryzykowała. Westchnęła. - Dobrze. Masz tylko jedno wyjście. Wyjedź z Brancusi. - Wyjechać? - powtórzyłem. - Wyjechać z Brancusi? Skinęła głową. - Przewrócą tę planetę do góry nogami, żeby ciebie znaleźć. Znam tych myśliwych. Nie mogą wrócić do swoich panów bez ofiary. Niepowodzenie równa się wyrokowi śmierci. Będą szukać. Brancusi jest małe, a galaktyka duża. - Wyjechać z Brancusi - rozmyślałem głośno. - Polecieć do innego świata, gdzieś miedzy gwiazdami. Zacząć wszystko od nowa. Powoli układałem sobie obraz przyszłości, kolejne elementy wpasowywałem w mozaikę, a wszystkie były piękne. Wzniósłbym się w powietrze na skrzydle ognia, z pogardą odpychając planetę, wysoko, coraz wyżej, aż Brancusi stałoby się zaledwie małą, niebieskozieloną piłeczką dla dzieci. Zostawiłbym za sobą swoje dotychczasowe życie, grzechy i wyrzuty sumienia. Tam, oczyszczony przez wieczną noc, z łona przestrzeni narodziłbym się na nowo do innego, nowego i lepszego świata, niewinny jak niemowlę. - Podoba mi się ten pomysł, - powiedziałem. - Bardzo mi się podoba. - Powoli - powiedziała Laurie. - To nie będzie takie proste. Nie możesz zwyczajnie wejść na statek i odfrunąć. Niełatwo dostać miejsce na statku. - Jak? - zapytałem. - Co mogę zrobić? Kto...? Pisała coś na kawałku papieru. Podsunęła mi go. - Masz. Poszukaj tego człowieka. Pracuje dla Handlarzy. Znajdziesz go w porcie. Pokaz mu tę kartkę, a on ci pomoże. Tylko, że to może drogo kosztować. Masz pieniądze? Sięgnąłem do pasa, ale zatrzymałem się. - Tak - powiedziałem. Spojrzałem na kartkę. „George Falescu: Proszę pomóż temu człowiekowi w znalezieniu miejsca na statku. To bardzo ważne dla Laurie” Tylko tyle. Wyraźny charakter pisma bez zbędnych ozdób. Zdecydowany i czytelny podpis. Zamiast kropki nad „i” postawiła małe kółeczko. Laurie udzieliła mi kilka wskazówek. - Nie idź prosto do portu. Idź okrężną drogą, zatrzymuj się i patrz, czy ktoś cię nie siedzi. A w porcie nie zaczepiaj pierwszej osoby, którą spotkasz. Poczekaj przy warsztatach, dopóki ktoś nie zapyta cię, czego chcesz. Pokaż mu list. - Westchnęła. - A reszta nie zależy już od ciebie. Wstałem od stołu i spojrzałem na Laurie. Jej twarz była tak nisko. - Nie potrafię powiedzieć nic, co mogłoby wyrazić moją wdzięczność. Nie wiedziałem, ze na świecie są ludzie tacy jak ty. Dzięki tobie świat wydaje mi się lepszy. Do widzenia, Laurie. Żegnaj, na zawsze. Podszedłem do drzwi nie oglądając się, nie miałem odwagi. - Will! - Laurie stała przy mnie, odwróciła mnie twarzą do siebie. - Nie dziękuj mi, dopóki nie będziesz bezpieczny. Uważaj! Nie ryzykuj! I... i... Jakby chcąc wyrazić to, czego nie potrafiła ująć w słowach, przyciągnęła bez wysiłku moją głowę do swojej. Stanęła na palcach i przycisnęła wargi do moich ust. Jej wargi były ciepłe, miękkie i słodkie. I za chwilę już ich nie było, i jej nie było, a ja wyszedłem na słońce, schodami w dół, do czarno-białego miasta. X Królewskie Miasto. Widziałem je takim, jakim widziałby je obcy wędrując ulicami, zalane białym blaskiem porannego słońca. Miasto bezlitośnie odsłonięte, ogołocone z kolorów, nagie w swojej rażącej bieli i czarnych cieniach. Miasto upadku. Przesycone gnijącym czasem. Szedłem przez to miasto powoli, bacznie wytężając wzrok. Mijałem setki przepełnionych domostw: walące się kamienne budynki, nieustannie łatane kruszącym się tynkiem, plastykowe szopy, popękane i dziurawe, brudne magazyny, poplamione sadzą i zaciekami. Przyglądałem się mieszkańcom: chłopom wracającym z targu na pola, wyzwoleńcom śpieszącym w różnych kierunkach, wykwalifikowanym robotnikom, wyróżniającym się dumnie wyeksponowanymi znakami na kurtkach. A jeśli ten znak był biały, szacunek łączył się ze strachem. Biel oznacza pracę z substancjami radioaktywnymi. Towarzyszem takich robotników jest śmierć. Ale wszyscy usuwali się przede mną. Ich oczy mówiły do mnie, zanim odwracali je pośpiesznie: „Jestem biedny” - mówiły - „i nędzny, i nieważny. Możesz mnie zabić, ale szkoda twojego wysiłku dla kogoś tak małego i bezwartościowego jak ja. Nie wiem nic, nie mam nic, jestem niczym”. A czasem: „Gdybyśmy byli sami, gdybym spotkał cię w jakiejś małej uliczce, rannego albo śpiącego...”. Milkli zbliżając się do mnie. Rozmowy urywały się gwałtownie... - ... najlepiej podlegać bezpośrednio Imperatorowi. Wtedy jest tylko jeden pan... - ... Baron wezwał moją najstarszą. Wróciła zalana łzami, ale łzy szybko wysychają, a Baron obiecał... - ... zbiory są kiepskie, a pan żąda więcej, coraz więcej. Nie ma nic do jedzenia. Mój drugi syn umarł dzisiaj... - ... tylko jeden zginął dzisiaj od pyłu... - ... dziś wieczorem dają „Szlachetnego Chłopa”. Moja ulubiona... - ... nie, nie „Córkę Wyzwoleńca”... Śmiech, szybko powstrzymany. Mijałem, mijałem, bez końca mijałem istnienia, cenne istnienia, każde z marzeniami bez słów, które mogłyby je wyrazić, każde z walką bez wiedzy, która pozwoliłaby ją ocenić. Istnienia, istnienia, miliony jałowych istnień. Dodać je, pomnożyć przez niezliczone zamieszkane planety, a ciężka suma nieszczęścia wytrąciłaby gwiazdy z ich odwiecznych torów. Czułem się chory. - ... moja biedna córka. Była moją ulubienicą, ale nie mieliśmy pieniędzy i robi to, co musi... - ... oszczędzaliśmy na własny sklep, a potem - ten specjalny podatek... - ... wniosłem prośbę do Barona, a później do Imperatora - naszego błogosławionego Imperatora... - ... gdyby nie jego czujność, już dawno bylibyśmy podbici, a kraj spustoszony... - ... dziesięcioro dzieci, przyjacielu, wszystkie umarły... Okolica stopniowo zmieniała się. Tu teatr, tam nędzny sklepik. Coraz mniej chłopów i wyzwoleńców. Pojawiły się grupy najemników snujących się bezczynnie, ani jednego Agenta. Sklepy stawały się coraz bogatsze, teatry kunsztownie zdobione. Nigdy w życiu nie widziałem Handlowca, ale poznałem ich od razu. Mieli olśniewające ubrania, o obcym kroju, z błyszczącymi, dziwnymi ozdobami. Przyglądali się wystawom sklepów albo przejeżdżali długimi samochodami o opływowych kształtach. Jakiś helikopter usiadł na niskim dachu. Wysiadło kilkoro mężczyzn i kobiet z wyższej sfery. Mieli na sobie proste, ale piękne stroje. Przez chwilę stali na dachu, spoglądając w dół, potem zeszli do sklepu. Przystanąłem przed sklepem, żeby zorientować się, gdzie jestem. Ulica zapełniona była najemnikami, hałaśliwymi, roześmianymi, dumnie paradującymi z przypiętą do pasa bronią. Gdzieś w tłumie mignął mi czarny mundur, ale mógł to być pilot. Sklep, przy którym stanąłem, specjalizował się w importowanych materiałach. Po drugiej stronie znajdowała się gospoda, taka jak ta, w której byłem poprzedniej nocy. W oddali poranne słońce oblewało kaskadą promieni wysoką i okazałą kopułę królewskiego pałacu. Z łatwością panowała nad miastem, symbol przepychu nad nędznym światem. Wyprostowałem się. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Rozejrzałem się dyskretnie. Wszyscy wyglądali dość niewinnie. Mijali mnie pochłonięci rozmowami. Wspaniali, kolorowi i beztroscy. Odetchnąłem z ulgą. Port był za pałacem, na skraju miasta... Ktoś chrząknął obok mnie. Odwróciłem głowę. Niski mężczyzna w stroju sprzedawcy starał się wyglądać na jeszcze mniejszego niż był w rzeczywistości. W jego małych, niespokojnych oczach widać było strach. - Panie - zaczął niepewnie - jaśnie panie, czy... czy zechciałby pan wejść do środka? Pokręciłem głową. - Niech pan wybierze - ciągnął rozpaczliwie - co pan chce ze sklepu. To będzie dla nas zaszczyt. Gdyby tylko pan zechciał stąd odejść. Odstrasza pan naszych klientów. Ci, którzy są na zewnątrz, boją się wejść, ci w środku boją się wyjść... Patrzyłem na niego. Kurczył się i niknął w oczach. Odwróciłem się, obserwując jego powrót do sklepu. Spojrzałem w lustrzane wejście. Mój wzrok napotkał jakąś obcą postać. Po raz pierwszy od kiedy opuściłem klasztor, zobaczyłem własną twarz. Włosy, zwykle krótko ostrzyżone, teraz pokrywały moją głowę szczotkowatą, ciemną i zmierzwioną strzechą. Twarz, o szerokim czole i wystających kościach policzkowych, stała się ciemna od oparzenia, z wyjątkiem dziwnej, jasnej pręgi dookoła oczu. Miałem krótkie brwi i opalone rzęsy. Oczy wciąż brązowe, ale ciemniejsze, o jakimś innym spojrzeniu. Już nie były spokojne, ufne i otwarte, wydawały się twarde i niespokojne. Właściwie nie zmartwiłem się tym. Trudno było mnie rozpoznać. Wydawało mi się, że nawet zmieniły mi się rysy twarzy. Była to twarz kogoś, kto wiele przeżył, kto przetrwał i przetrwa. I jeszcze - oczy - czy tylko ta bladość, która je otaczała? - dostrzegłem w nich niepewność, coś bliskiego przerażeniu. Ruchliwe i pełne usta zdradzały słabość. Nagle poczułem, że pocą mi się dłonie. Wytarłem je o spodnie, obróciłem się i ruszyłem w stronę pałacu. Trzymałem się cienia drzew alei parkowej, spoglądając na nieskończone, migocące piękno wysokich zwieńczonych kopułami budynków. Przyglądałem się możnym panom w naziemnych pojazdach i helikopterach, dostojnym, bezczynnym, swobodnym i otoczonych przepychem. Spacerowali w ogrodach z tryskającymi fontannami, mężczyźni i kobiety, wysocy, szczupli, pełni wdzięku i bezużyteczni. Kłaniali się, rozmawiali leniwie, śmiali i nic nie robili. Byli jak nierealnie piękny klejnot w marnym, zaśniedziałym pierścieniu. To wszystko było złe. Kto mógłby winić ludzi, nic nie posiadających, jeśli pewnego dnia uderzą na pałac, rozwalą go i rozdepczą tak, że nie zostanie kamień na kamieniu? Nie byłoby to takie trudne. I wtedy zauważyłem straże. Dyskretnie czujni, tak mało rzucali się w oczy, że dopiero gdy zacząłem ich liczyć, zdałem sobie sprawę, jak wielu ich jest. I dostrzegłem zamaskowane pyski ogromnych dział, wystające gdzieniegdzie z krzewów i z murów pałacu. Poruszyłem się niespokojnie. Długie, niskie stopnie wznosiły się ku wielkim drzwiom pałacu. Setki stopni, połyskujących nieskazitelną bielą w porannym słońcu. Prowadziły wzrok w górę, w górę, w górę aż do najwyższej władzy, do pałacu, który nigdy nie wydawał się taki sam, do źródła wszelkich dobrodziejstw. Po obu stronach wysokich drzwi, okrągłe czarne oczy zerkały na schody. Mogły w każdej chwili omieść je strumieniem płomieni. Patrząc tak, wyobrażałem sobie, że idę po schodach, wspinam się do masywnych drzwi, obserwowany przez dwoje czarnych oczu. Szedłem pewnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, wyprostowany, z podniesioną głową. Obserwowały mnie inne oczy, ludzkie, ale równie śmiertelnie niebezpieczne. Zignorowałem je. Straże ruszyły w moją stronę. Utworzyli półokrąg, zostawiając mi tylko jedną drogę, w górę do drzwi pałacu. Było cicho i w tej ciszy wchodziłem, a za mną szli ludzie i dziwili się. Zbliżyłem się do drzwi. Otworzyły się przede mną. Pałac otworzył swą gigantyczną paszczę, ciemną i przepastną. Nagle jeden ze strażników skoczył do przodu z wyciągniętą bronią. - Czego chcesz? - zapytał. - Po co tu przyszedłeś? - Kryształ - powiedziałem, patrząc na niego lodowatym wzrokiem. W jego oczach pojawiło się przerażenie. Odsunął się. Ruszyłem dalej, ale w drzwiach ktoś stał blokując przejście. Sabatini, uśmiechał się. Wyciągnął do mnie rękę, otwartą dłoń... Znowu poruszyłem się niespokojnie. Czy ktoś mnie obserwuje? Nikogo nie było w pobliżu, ale to uczucie nie ustawało. Wzruszyłem ramionami, nie pomogło. Czułem ciągle jakiś nieprzyjemny dotyk między łopatkami. Przemknąłem się ostrożnie między drzewami, omijając pałac. Uszedłem spory kawałek, zanim przestałem się oglądać za siebie. Znalazłem się znowu wśród ruder. Nie mogłem się z nich wydostać. Szedłem powoli, zatrzymując się w uliczkach, żeby przyjrzeć się przechodniom. Nikt nie wahał się, nie przystawał przed wystawą, ani żeby zawiązać buty. Nikt nie był ubrany na czarno. Potem stanąłem przed ponurym sklepem spożywczym i obserwowałem obrazy odbite w szybie wystawowej. Spoglądałem na inny świat, gdzie płascy ludzie pojawiali się, przesuwali i znikali i znowu zapełniał się płaską rzeczywistością, i w tym świecie, w powietrzu rozległ się skowyt... Nie w płaskim świecie, ale w moim. Zanim zdążyłem się odwrócić, płaski świat rozbłysnął przeraźliwie. W chwilę potem coś uderzyło mnie mocno w plecy i płaski świat rozpadł się przed moimi oczami. W ostatniej chwili złapałem równowagę. Omal nie runąłem do sklepu, razem z okruchami szkła z rozbitej szyby. Zakręciłem się w miejscu. W oddali, nad dachami domów, płomienie i dymy buchnęły w niebo. Dookoła mnie rozpłaszczeni przechodnie powoli podnosili się, unosili głowy i wlepiali wzrok w obłok przypominający grzyba. Zaczęli biec w jego stronę. Ja też biegłem. Biegliśmy i nie wiedzieliśmy dlaczego. Czuliśmy tylko, ze gdzieś coś się stało, coś takiego, co dotyczyło nas wszystkich. Nie dotarliśmy do dymu, płomieni i obłoku. Zanim się tam zbliżyliśmy, z nieba spadły helikoptery. Wysypali się z nich umundurowani i uzbrojeni najemnicy. Stanęli w szeregu w poprzek ulicy, tamując falę ludzi. Za nimi, te budynki, które nie rozpadły się, ginęły w płomieniach. W mieście powstała ogromna dziura, jakby wyrwana gigantyczną, płomienną dłonią, sięgającą z nieba. Do trzasku ognia i huku walących się domów dołączyła nowa nuta: jękliwy, głos ludzki połączonych krzyków bólu, wołania o pomoc i płaczu dzieci. Przez kordon przechodzili ci, którzy ocaleli, ociekający krwią, okaleczeni, prawie nieprzytomni. Niektórzy padali na ulicę. Innych osoby z tłumu odprowadzały gdzieś dalej. Stojący bezradnie tłum westchnął żałośnie. Stało się. Helikoptery krążyły nad nami. Mówiono z nich do nas: „Nie bójcie się, to nie jest atak. Wybuch spowodowała tylko wadliwa rakieta. W imieniu Imperatora rozkazujemy rozejść się! To była zaledwie wadliwa rakieta. Idźcie do domu albo do pracy. Nie blokujcie ulic. Imperator strzeże was. Rozkazuje wam wracać do domu albo do pracy. W imieniu Imperatora, rozejść się!...” „Tylko. Zaledwie”. Płomienie huczały, ranni krzyczeli i jęczeli, dzieci płakały. Nieruchomy, zwarty tłum stał, patrząc na to wszystko. To był ich dramat, musieli rozegrać go do końca. „Ale dziś wieczorem”, pomyślałem, „katedry będą miały mnóstwo roboty”. Powoli wycofałem się z tłumu, spoglądając na każdą mijaną osobę. Popełniłem dużą nieostrożność, mogli mnie złapać. Ale w tłumie nie było Agentów, a wszyscy najemnicy w pomarańczowo-niebieskich mundurach stali po drugiej stronie. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po raz pierwszy ludzie nie rozstępowali się przede mną. Musiałem nadłożyć drogi, żeby obejść spustoszony fragment miasta. Wreszcie trafiłem na przedmieścia. Domów było coraz mniej. Na prawo, daleko na horyzoncie, widziałem masywny, czarny budynek, przycupnięty jak wartownik na otaczających go polach uprawnych. Trochę bliżej, na wprost mnie, znajdował się port z wysokimi statkami sterczącymi w niebo, otoczonymi lśniącą poświatą. Stały w pogotowiu jak pociski czekające na impuls, który wyśle je w błękit, by rozbiły go jak kolorowe szkło i zostawiły po nim tylko nie kończącą się noc. Było w nich coś męskiego i silnego, coś co sprawiło, że serce zabiło mi szybciej. Szedłem szybko gładką, szeroką drogą. Ani przede mną, ani za mną nie widać było nikogo. Tylko ja sunąłem na spotkanie z gwiazdami. Po obu stronach drogi leżały pola. Jedne w czarnych, żyznych bruzdach, inne bladozielone i nierówne. Po chwili dostrzegłem pracujących ludzi, najpierw daleko, niewyraźne kropeczki, potem bliżej. Na jednym z pól, zgarbiony, zlany potem chłop pchał stary, zardzewiały, metalowy pług przez upartą ziemię. Na następnym chłop ciągnął lśniący, plastykowy pług, popychany przez żonę. Tylko dzięki postrzępionym resztkom tuniki domyśliłem się, że to właśnie kobieta o poczerniałej od słońca twarzy idzie za pługiem. Na jednym z większych gospodarstw potężne maszyny ciągnęły inne maszyny. Prowadzili je lepiej ubrani, weselsi ludzie. Widziałem jak uśmiechali się. Jeden pomachał mi. Niewola stawała się bardziej pożądana niż wolność. Wkrótce nie będzie już chłopów uprawiających małe poletka i zbierających żałosne plony, oddadzą wolność w zamian za pełne żołądki. Gospodarstwa będą rosły i rosły, aż Brancusi należeć będzie do kilku zaledwie osób, albo do jednej. Port rósł przede mną. Niskie budynki wyglądały jak grzyby pod sięgającymi w niebo gigantycznymi statkami. Wszedłem na niewielki pagórek i zobaczyłem ogrodzenie otaczające port. Nogi nagle odmówiły mi posłuszeństwa. Usiadłem na skraju drogi. Ogrodzenie ciągnęło się w nieskończoność. Było to solidne, mocne, wysokie, metalowe ogrodzenie, strzeżone przez rozstawionych co kilka kroków wartowników. Miałem taką samą szansę, żeby dostać się do środka, jak dotrzeć do innego świata bez statku. Siedziałem tam dosyć długo, zastanawiając się jak wśliznąć się na teren portu. Najbliższe drzewo rosło kilkaset metrów od ogrodzenia. Po zapadnięciu zmroku byłoby może łatwiej, ale podejrzewałem, że ogrodzenie będzie oświetlone. W całym porcie będzie jasno jak w dzień. Ale przecież ludzie dostawali się na statki. Wsiadali do nich i lecieli na inne planety. Dostawali się za to ogrodzenie. Wstałem i ruszyłem dalej drogą. Podszedłem do budki wartownika i przeszedłem przez otwartą bramę. Wartownik spojrzał na mnie, na moje czarne ubranie i skrzywił się. - Dokąd to się wybierasz? - zapytał. Obrzuciłem go lodowatym spojrzeniem. - Powiem ci, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć. Ale ludzie, którzy za dużo wiedzą, nie żyją zbyt długo. Jego twarz zesztywniała. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie miał odwagi. Kiwnął głową w stronę placu. Wszedłem do portu i ruszyłem w stronę skupiska budynków. Chodnik był nierówny i pełen dziur. Niektóre budynki miały drzwi. Nie o takie mi chodziło. To musiały być biura. Niektóre były pomarańczowo-niebieskie, inne srebrno-czarne. Obszedłem je dokoła. Szedłem niekończącym się chodnikiem, szarym, popękanym, miejscami wybrzuszonym. Zbliżyłem się do statków. Wydawało mi się, że pochylają się ku mnie. Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie, jakby za chwilę miały stracić równowagę i przewrócić się na mnie. Przeszedłem obok nich w stronę następnych budynków. Te były otwarte. Mijały mnie ciężarówki wyładowane skrzyniami, belami i pudłami. Znikały w jednym z budynków. Kiedy znalazłem się przy nim, zobaczyłem, że to magazyn. W środku krzątali się ludzie. Zapisywali coś w ogromnych księgach, w miarę jak wyładowywano towary z ciężarówek. Układali pudła, bele i skrzynie, jedne otwierali, inne przepakowywali, jeszcze inne ładowali na ciężarówki. Obejrzałem się. Ciężarówki wyjeżdżały z ładowni jednego ze statków. Towary były opuszczane z czarnej jamy wysoko w boku statku na chwiejącej się linie. Ogromny, nisko zawieszony pojazd na małych kółkach powoli przetoczył się obok mnie. Na jego skrzypiącym cielsku leżał długi, walcowaty zbiornik, poczerniały na jednym osmalonym końcu i rozszerzający się w wielką bulwę na drugim. Majestatycznie skręcił do budynku za magazynem. Podszedłem do tego budynku i stanąłem przy szerokim wjeździe. Zajrzałem do środka. Ludzie uwijali się wśród narzędzi, płomieni i maszyn. Robili i modelowali skomplikowane części i ogromne cylindry, takie jak ten, który właśnie przywieźli. Oparłem się o ścianę i patrzyłem. Te maszyny odbyły podróże do gwiazd, albo dopiero miały do nich lecieć. Te cylindry pchały olbrzymie włócznie w niebo, rzucając wyzwanie czasowi i odległości, z pogardliwym rykiem odpychając świat, który chciał je zatrzymać. Do przywiezionego cylindra ludzie podłączyli łańcuchy. Rozległ się warkot silników. Cylinder uniósł się o kilka centymetrów, zawisł na moment i delikatnie opadł na podpory. Mężczyźni otoczyli go i zabrali się raźno do roboty. Czas mijał. Raz ziemia zadrżała, rozległ się huk. Budynek zatrząsł się, a ja schwyciłem się ściany, żeby się nie przewrócić. Ludzie pracowali, nie zwróciwszy na to uwagi. Daleko, po drugiej stronie placu wylądował statek. Przyglądałem mu się. Po kilku minutach w lśniącym boku otworzyło się czarne koło. Coś wężowatego wysunęło się z niego, rozwinęło i dotknęło ziemi. Maleńkie manekiny schodziły po huśtającej się drabinie, jaskrawe, pomarańczowo-niebieskie kukiełki. Zebrali się pod statkiem i pomaszerowali jak automaty przez pole do jednego z biur. Niekończący się sznur postaci schodził w dół, ustawiał w kolumnę i maszerował. - Czego tu szukasz? - tuż obok mnie zabrzmiał chropawy głos. Odwróciłem się przerażony. Przede mną stał wielki mężczyzna o ogromnym brzuchu, zarośniętej twarzy, ubrany w brudny, przepocony kombinezon. - Chcesz czegoś? - zapytał ostro. - Jeśli tak, to ci pomogę. Jak nie, to ruszaj stąd, bo przeszkadzasz. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem kartkę. Była zwinięta. Podałem, mu ją. Rozwinął ją, przyjrzał się, odwrócił i oddał mi. - Głupi dowcip. O co ci chodzi? - George - powiedziałem - szukam George Falescu. Zmrużył oczy. Rozejrzał się ukradkiem. Kiwnął głową i poszedł. Ruszyłem za nim, zdziwiony. Zatrzymał się w ciemnym kącie, z dala od robotników. - Nie ma go tu - szepnął. - Gdzie jest? - To ty powinieneś wiedzieć. - Jak to? - Twoi koledzy przyszli i zabrali go dziś rano. Agenci, tacy jak ty. Zabrali go. Wiesz, co to znaczy. XI Patrzyłem na niego z kamienną twarzą. Ale w środku cały się trząsłem. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zbyt wiele mogło znaczyć, ale nic nie mogłem wiedzieć na pewno. Właściwie tylko jedno. Straciłem możliwość bezpiecznego wyjazdu z Brancusi. O ile w ogóle taka możliwość istniała, w co musiałem wierzyć. Musiałem wierzyć w Laurie. Była moją jedyną ostoją. - Oczywiście - powiedziałem. - Zostaniesz wynagrodzony za pomoc - w swoim czasie. Celowałem w ciemno, ale nie mogłem po prostu powiedzieć „Och” i odejść. Już i tak miał powody do podejrzeń. Popatrzył na mnie groźnie. - Lepiej by było. Zdałem sobie sprawę, że nerwowo przygryzam wargi. - Czy Sabatini był z nimi? - Kto to? - burknął. - Agent o ciemnej twarzy i dużym nosie. Obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Nie. Nikogo takiego nie było. Kiwnąłem głową. - Musiał być zajęty czymś innym. - Źle to wszystko rozgrywałem. Ale musiałem próbować. - Mam do ciebie jeszcze inną sprawę. Opłaci ci się, jeśli możesz to zrobić. - Ile? - Tyle ile warte, a warte wiele. - Żadnych obietnic! - warknął ponuro. - Gotówką. Kiwnął głową. - O co chodzi? - Muszę wydostać się stąd po cichu. To ważna sprawa. Muszę dostać się na statek. - Jaki statek? - Następny. - Feniks, do MacLeod? Przytaknąłem. - Zgadza się. Parsknął. - Co ty myślisz? Że jestem czarownikiem? Tylko Handlarz może cię wprowadzić na statek, dobrze o tym wiesz. - Świetnie - kiwnąłem głową z przekonaniem. - To znaczy, że podopieczny nie wyślizgnie się tędy. - Popatrzyłem na niego mrużąc oczy. - Masz szczęście, że żyjesz. Był zaskoczony i przerażony. Odwróciłem się szybko i wyszedłem z warsztatu, zanim zdążył zapytać mnie o cokolwiek. W środku byłem bardziej pusty niż daleka przestrzeń. Agenci zabrali Falescu. Co to znaczy? Nie mogli wiedzieć, że będę się z nim kontaktował. Sam nie wiedziałem o tym jeszcze do tego ranka. Musiał być w coś zamieszany, coś nie związanego ze mną. Byłem przewrażliwiony. Świat nie zatrzymał się z mojego powodu. Kręcił się dalej. Ludzie żyli, kochali i umierali, nie znając nawet mojego imienia, ani nie wiedząc, że zniknął tajemniczy kamyk. Nie byłem pępkiem wszechświata, moje istnienie nie miało znaczenia, tak jak nie miałaby go moja śmierć. Może już o mnie zapomniano. Ale ciągle trzęsły mną zimne dreszcze. Wiedziałem, że nie zapomniano o mnie. Sabatini pamiętał. Wróciłem do biur. Dwa budynki były niebieskie z pomarańczowymi ozdobami. Królewskie barwy. Nie wszedłem do nich. Następny był czarno-srebrny. Barwy przestrzeni, barwy Handlarzy. To oni przewozili towary, narzędzia i ludzi. Interesowały ich zyski, nie konflikty. Nie widziałem powodu, dla którego nie mieliby mnie zabrać. W pasie miałem pięć tysięcy królewskich chronorów. Wszedłem do biura. Po zachodzie słońca w pokoju było ciemno, jak w jaskini. Pachniało egzotycznymi przyprawami. Mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Byłem w małym pokoju, skromnym, ale schludnym. Półki po dwóch stronach wypełnione był próbkami towarów. Po przeciwnej stronie pokoju stało długie wysokie biurko. Za nim mężczyzna w średnim wieku, z łysą, błyszczącą czaszką pochylał się nad księgą. Podniósł głowę. Jego twarz tez błyszczała. - Słucham? - odezwał się nieomal świergocącym głosem. Może chce pan wspaniały arkadyjski pieprz? Po upadku Arkadii trudno go teraz dostać. Dopiero za kilka lat będzie następna dostawa. Po raz pierwszy ktoś nie zmienił się na widok mojego czarnego munduru. - Nie - odpowiedziałem. - Życzy pan sobie coś przewieźć? Umiarkowane stawki do wszystkich zakątków galaktyki. Wszystkie zamieszkane planety... - Siebie - przerwałem mu. - Chcę dostać się na Feniksa. - Aha - powiedział znacząco. Przewracał kartki księgi, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Spojrzał na mnie ze smutną miną. - Przedział dla pasażerów na Feniksie jest bardzo mały i wszystkie miejsca są zarezerwowane od miesięcy. Może jakiś inny statek, w późniejszym terminie. - Feniks. Teraz. Wysunął głowę i przyglądał mi się, jak gdybym był jakimś dziwnym i interesującym robakiem. - Może uda się pana wcisnąć. Feniks leci bez drugiego oficera. Ale takie dodatkowe miejsca dużo kosztują i... - To nie ma znaczenia - odetchnąłem z ulgą. Chodziło mu o pieniądze, to bardzo dobrze. - W takim razie wypełnimy formularz. Zeskoczył raźno na podłogę i spostrzegłem, że jest nieprzeciętnie niski. Musiał przedtem siedzieć na wysokim stołku, bo teraz głowa zaledwie wystawała mu znad blatu. Podszedł do ściany, otworzył szafkę i wyciągnął plik papierów. Wdrapał się z powrotem na stół, podsunął mi papiery i podał długopis. - Nie umiem pisać. - Powiedziałem to odruchowo, ale chyba dobrze trafiłem. Kiwnął głową radośnie, wziął papiery. - Imię i nazwisko? - John - powiedział. - John Michaelis. Pisał okrągłymi literami, z zawijasami. - Dowód? Spojrzałem na niego. - To niepotrzebne. Podniósł głowę i wzruszył ramionami. - Dobrze. Cel podróży? - MacLeod. - Nie przesiada się pan tam na inny statek? - Nie. - W interesach? - Sprawy osobiste. Rzucił mi szybkie spojrzenie i pisał dalej. Przyjrzałem się temu, co napisał. Trudno było rozpoznać do góry nogami, ale od razu spostrzegłem, że to nie było „osobiste”. Potem przeczytałem: „tajne”. Pośpiesznie odwróciłem wzrok. Zadawał pytania bez końca. Miejsce urodzenia? Data urodzenia? Rasa? Cechy charakterystyczne? Bagaż? Czy podpiszę oświadczenie zwalniające przedsiębiorstwo z odpowiedzialności w razie wypadku?... Niektóre moje odpowiedzi zadowalały go. Przy innych wahał się. - Protektor? - zapytał. No właśnie. Na to czekał. Protektor, protektor. Nic mi nie przychodziło do głowy. Tak łatwo popełnić błąd. - Nikt - odpowiedziałem, a kiedy podniósł głowę, spojrzałem mu prosto w oczy. Odłożył pióro stanowczym ruchem. - Odmawiam przyznania prawa wejścia na statek - powiedział cicho. Tym razem jego głos nie zabrzmiał tak szczebiotliwie. - Nie przyjmuję odmowy - odparłem, przybierając surowy wyraz twarzy. - Nie ma pan wyboru. O przyznawaniu prawa wejścia decyduje nasze przedsiębiorstwo. - Niezbyt mądrze pan postępuje - powiedziałem z naciskiem. - Wiele zależy od mojego dotarcia do MacLeod. Ważne osobistości będą niezadowolone. - Zgodnie z kartą nadaną nam przez Imperatora, żadna osoba nie posiadająca protektora, nie może otrzymać przepustki. - Był niewzruszony. - Chciałbym porozmawiać z pańskim zwierzchnikiem. Uśmiechnął się - Nie mam nikogo nad sobą. Przyjrzałem mu się uważnie. - To nie jest rozsądne, wiedzieć zbyt wiele o pewnych sprawach. - Słusznie. Wiem też, że niemądrze jest wiedzieć zbyt mało o własnych interesach. - Mądrzejsi od ciebie byli pozbawiani głów. Wzruszył ramionami. - Jeśli masz protektora, to mi powiedz. Jeśli nie, daj mi spokój. Nie mam czasu. - Moim protektorem - wycedziłem - jest Imperator. Nie będzie zadowolony, że ktoś się o tym dowiedział. - Oczywiście mogę to sprawdzić? - Oczywiście. Ześliznął się ze stołka i ruszył do drzwi drobnymi kroczkami. Pchnął drzwi. Następny pokój był jeszcze ciemniejszy. - Jesteś odważny - powiedziałem. - To źle, że tak odważny człowiek musi zniknąć ze świata. Uśmiechnął się i zamknął drzwi za sobą. Poznał, że bluffuję. Nie byłem pewny, czy on też tego nie robi, ale jeśli tak, to był to lepszy bluff. Byłem przekonany, że skontaktuje się z Pałacem. Mały człowieczek wygrał, ja przegrałem. Miałem nadzieję, że skutki nie będą fatalne. Szybko wyszedłem z powrotem na słońce i poszedłem przez pole w stronę wysokich statków. Miałem jeszcze szansę, niewielką, ale szansę. Namalowane na statkach wysoko nad wierzchołkiem znaki były zniszczone, starte i nieczytelne. Słońce zniżyło się i białe światło odbijające się od gładkich boków statku raziło mnie w oczy. Dopiero kiedy wszedłem w podłużny cień, mogłem cokolwiek zobaczyć. Z rozładowywanego statku wypadło ostatnie pudło. Mężczyzna na ciężarówce odłączył łańcuch i machnął ręką do kogoś w ciemnej dziurze wysoko w boku statku. Wijąc się jak wąż, łańcuch podniósł się do góry i zniknął. Podszedłem do tego mężczyzny. - Gdzie jest Feniks? Kiwnął ręką, ziewnął i wdrapał się do kabiny ciężarówki. Samochód odjechał do odległego magazynu. Spojrzałem we wskazanym kierunku. Jakieś pięćset metrów dalej zobaczyłem go. W jedną stronę sunął sznur ciężarówek. Poszedłem za nimi głodny, zmęczony i ściśnięty w środku z jeszcze innego powodu. Ze strachu. Od dość dawna żyłem z tym uczuciem. Już nie pamiętam, kiedy nie bałem się. Zbliżywszy się do statku spostrzegłem, że plama na jego nosie wyglądała jak słońce albo płomień. Z tego wyłaniało się coś, coś ze skrzydłami. Mijały mnie ciężarówki. Dreptałem dalej. Towary płynęły w górę, do statku. Znikały w otwartej, gigantycznej paszczy. Jeden z ludzi dyrygował ładunkiem, wykrzykując rozkazy i machając rękami. Chwilami, kiedy wszystko szło gładko, stał z założonym rękami. Miał na sobie czarno-srebrny mundur, który wiele już przetrzymał. Czerń była brudnoszara, srebrny tylko trochę jaśniejszy. Podszedłem do niego. - Ruszajcie się tam! - krzyknął. - Gdzie te ciężarówki? - Dwa tysiące chronorów za wejście - powiedziałem cicho. Zerknął na mnie kątem oka. - Idź do biura. - Dla ciebie. Nikt nie musi o tym wiedzieć. - Żeby statek był przeciążony? - burknął. - Zwariowałeś? Hej ty! - Najpierw maszyny! Ciężarówka zjechała na bok. - Wpisz mnie na listę załogi - powiedziałem. - Będzie legalnie. - Gdzie masz kartę? - Jaką kartę? - Kartę cechu, idioto. Nie możesz dostać miejsca bez karty. - Nawet jako uczeń? Parsknął. - Uczniowie dopiero po sześciu latach lecą w przestrzeń. - Trzy tysiące chronorów - powiedziałem. Spojrzał na mnie mrużąc oczy. - Gotówką? - Gotówką. Słońce zaszło. W mroku nie widziałem jego twarzy. - Załatwione. Sięgnąłem do pasa. - Nie tu, idioto. Idź za ciężarówkę. Na drugą stronę statku. Przemknąłem się za statek jak cień w jeszcze głębszym cieniu. Już nie przybywało ciężarówek. Trzy czekały na rozładowanie. Kierowcy stali, rozmawiając przy ostatniej z nich. Przecisnąłem się między dwoma samochodami i ukląkłem przy właśnie rozładowywanym. Serce waliło mi jak oszalałe. Czy to wszystko działo się naprawdę? Czy naprawdę dostanę się na statek? - Dobra, Tom - usłyszałem znajomy głos z drugiej strony ciężarówki. - Zastąpię cię na chwilę. Chcę podjechać tą ciężarówką i sprawdzić załadunek. Szuranie stóp w tyle ciężarówki, odgłos skoku na ziemię. Inne stopy weszły na górę. Wstałem, złapałem bok wozu, skoczyłem i przerzuciłem się do środka. Pilot stał na wierzchu. Nie patrzył na mnie, ale w górę na czarny otwór. Nikt z niego nie wylądował. Do łańcucha przyczepione były skrzynie. Niecierpliwie machnął na mnie ręką. Zostało jeszcze miejsce na jedno pudło. Wczołgałem się tam i usłyszałem jak opuszczają na mnie skrzynię. Przycisnęła mnie mocno, nie mogłem złapać pełnego oddechu. Przez szparę widziałem ciemniejące niebo. Dokładnie tam, gdzie schowało się słońce, niebo było ciągle jasnoniebieskie. Ten kolor przypominał mi błysk z pistoletu ogniowego. Zadrżałem. Ładunek zadygotał pod ciężarem czyjegoś ciała. - Ciągnąć! Ładunek drgnął i zaczął się podnosić. Świat kiwał się, pomału obracał. Patrzyłem daleko na pola. Na ogrodzeniu zapaliły się światła, obracały się dokoła mnie jak niezwykłe koło. Unosiłem się coraz wyżej, przyduszony i odrętwiały. Zatrzymaliśmy się i kiwaliśmy jak wahadło. Potem przesuwano nas w bok. Powoli świat zanikał, aż stał się jedynie ciemnoniebieskim kółkiem otoczonym przez ciemność. Spadliśmy kilka metrów w dół. Kiwanie ustało. Stopy zeskoczyły z ładunku. Zadzwonił łańcuch. - Tym ja się zajmę. Stopy odeszły. Podniesiono skrzynię. Zobaczyłem twarz oficera, mocno opaloną i pooraną bruzdami. Kiwnął na mnie. Wysunąłem się tyłem ze szczeliny i ostrożnie opuściłem nogi na ziemię. Metal uderzył o metal. Oficer ukląkł przy mnie. Przymocowywał liny do kołków w pokładzie. - Pieniądze - szepnął. Odsunąłem pas i odliczyłem trzydzieści monet. Sypnąłem mu na dłoń, podniósł ją do góry, żeby upewnić się, że są to stuchronorówki. Były. Mruknął i schował je do kieszeni. Ruszył do wyjścia. Złapałem go za ramię. - Gdzie jest moje miejsce? - szepnąłem. Kiwnął głową w stronę sterty pudeł. Zanim zdążyłem powiedzieć coś jeszcze, wyszarpnął rękę i zniknął za najbliższą piramidą skrzyń. Popatrzyłem na miejsce, które mi wskazał. Stosy skrzyń ciągnęły się bez końca. Spojrzałem w górę. Sufit był nisko, a stosy niemal go dotykały. Zacząłem Po cichu posuwać się przed siebie. Było tak ciasno, że ledwo przeciskałem się między pudłami. Zaplątałem się w jakiś kabel i musiałem złapać się pudła, żeby nie upaść. Robiło się coraz ciemniej. Za mną dzwoniły łańcuchy, łomotały skrzynie, warkotały silniki. Nie znalazłem żadnego miejsca, w którym mógłbym przetrzymać podróż przez przestrzeń. Potem hałas ucichł. Zatrzymałem się, nasłuchując. Włączyli inny silnik, mocniejszy. Powoli ciemność pogłębiała się, aż z ostatnim brzękiem zapadła noc, najciemniejsza noc, bez żadnego światła. Kroki ucichły w oddali. Coś jeszcze brzęknęło i zapadła cisza, równie głęboka jak noc. Strach krążył po moich żyłach jak okruchy lodu. Coś było nie w porządku. Jeszcze kilka kroków, prawie biegiem, potykając się o kable, i nagle znalazłem się w miejscu, gdzie nie było skrzyń. Nie było nic. Wyciągając przed siebie ręce wróciłem do wąskiego przejścia, potem szedłem wzdłuż ściany skrzyń. Skręciłem pod kątem prostym. Kilka kroków dalej znowu musiałem skręcić. Jeszcze kilka kroków. Jeszcze jeden kąt. Kiedy dotarłem z powrotem do przejścia, mogłem już sobie wyobrazić tę pustą przestrzeń. Kwadrat, o boku długości jakichś sześciu kroków. Ukląkłem i dotknąłem podłogi. Była gładka i ciepła, prawie gorąca. Obmacałem całą podłogę, przesuwając się na czworakach. Miejsca tu było za mało. Potrzebowałem jedzenia i światła, jednego i drugiego brakowało mi równie silnie. Miałem ochotę krzyczeć. Coś małego i walcowatego potoczyło się pod moją ręką. Złapałem to i zbadałem ostrożnie. Z boku miało guzik. Przesunąłem go. Z jednego końca strzelił snop światła, odkrywając zakurzoną podłogę i niewielką kabinę o ścianach ze skrzyń. Jednakowo gładkie, z wyjątkiem jednej. Ta otwierała przede mną czarne oko. Skierowałem na nią światło. Było w niej sporo zapieczętowanych, plastykowych buteleczek i sterty pudełek. Otworzyłem jedno z pudełek i wysypałem jego zawartość na rękę. Cztery suchary i osiem kolorowych tabletek. Najpierw zjadłem suchary. Potem włożyłem do ust jedną z brązowych tabletek i czekałem, aż się rozpuści. Miała smak mięsa. Dwie były takie same. Inne miały różne smaki. Jasnożółta smakowała mi jak świeże owoce. Skończywszy jedzenie otworzyłem butelkę i wycisnąłem wodę do ust. Byłem zadowolony, prawie szczęśliwy. Za kilka minut, pół godziny, albo za godzinę statek uniesie się, odepchnie od uparcie trzymającego świata, przebije przez coraz rzadsze powietrze do czarnej przestrzeni, a ja będę tu siedział, ukryty, najedzony, czekając na chwilę, kiedy będę mógł wymknąć się na świeże powietrze i czyściejszą ziemię innego świata. MacLeod. Zastanawiałem się, czy tam będzie lepiej, czy gorzej. Miałem nadzieję, że będzie lepiej, ale to naprawdę nie miało znaczenia. Nowy Świat, gdzie będę mógł zacząć życie od nowa. To mi zupełnie wystarczało. Zgasiłem latarkę. Przebywanie w całkowitych ciemnościach nie jest takie przykre, kiedy się wie, że można w razie potrzeby zapalić światło. Tylko wtedy, kiedy nie ma takiej możliwości, ciemność jak żywa oplata cię ciasno, ściskając za gardło. Nie miałem pojęcia, na jak długo starczy baterii w latarce. Wolałem ją oszczędzać. Ciemność była ciepła i przyjazna. Może trochę zbyt ciepła. Ogarnęła mnie senność. Gorąco od podłogi przenikało do mojego ciała... Gdzieś w oddali coś zawarczało. Potem światło zalało moje powieki czerwonym blaskiem. Coś poruszyło się na mojej piersi, potrząsnęło mój rękaw i zniknęło. Z trudem otworzyłem oczy. Światło oślepiało mnie. Biała plama, nie widziałem nic więcej. - Kto to? - zapytałem sennym głosem. Ktoś zachichotał. Pościg skończył się. Biegłem, aż nie mogłem już dalej. Ten chichot był wspaniałym zakończeniem mojej ucieczki, kiedy wolność była już tylko kilka minut dalej. Znałem ten śmiech. To był Sabatini. XII Walka nie miałaby sensu. Mój pistolet zniknął i nóż też. Sabatini nie był sam. Postawili mnie na nogi. Zdarli ze mnie kurtkę. Ręce związali z tyłu. Poddawałem się temu wszystkiemu bez oporu. Byłem jak automat, bez własnego życia, bez nadziei, strachu, myśli. Czekałem, kiedy odetną mi stopy. Sabatini znowu chichotał. - Stary numer z gorącą szafą. Nigdy nie zmądrzeją. Czekałem. Prowadzili mnie do wyjścia przez wąskie ścieżki pomiędzy stosami skrzyń. Kiedy potknąłem się w ciemności, złapali mnie i podtrzymali. „Czekają, aż wyjdziemy i będą mogli mnie nieść”, myślałem. Jednak kiedy doszliśmy do pustej przestrzeni przy drzwiach, zatrzymali mnie, ale nie odcięli mi stóp. Oprócz Sabatiniego był jeden mały i jeden duży mężczyzna. W przyćmionym świetle gwiazd wpadającym przez drzwi zobaczyłem, że wszyscy mają na sobie prawdziwe, pomarańczowo- niebieskie mundury. To powinno było mi coś wyjaśnić, ale nadal nic nie rozumiałem. - Złapaliście go - powiedział ktoś z ulgą. Jego uniform lśnił matowym, srebrnym blaskiem, ale nie rozpoznałem go. Był starszy od mojego przekupionego przyjaciela. - Dzięki Bogu! Nie widać po nim, że dotknęła go zaraza. - Na tym etapie - powiedział Sabatini - jeszcze nie można nic zobaczyć. - Nie mogę zrozumieć - odezwał się tamten - skąd on się tutaj wziął. - Nie wiesz? - zapytał Sabatini rozbawionym głosem. - Jesteśmy wdzięczni Imperatorowi - dodał pośpiesznie tamten. - Oszczędziliście nam miesięcy opóźnienia w kwarantannie, a może nawet zawdzięczamy wam życie. - Imperator opiekuje się swoimi poddanymi - odparł poważnie Sabatini. - Włączcie dźwig i zabierzemy go stąd, żeby nikogo nie zaraził. Srebro oddaliło się w ciemność. - Tak jest - szepnął. Zbliżyłem się do drzwi, ale zatrzymała mnie czyjaś ręka. Cicho zawarczał motor. Zabrzęczały łańcuchy. W świetle gwiazd ukazała się platforma. Sabatini skoczył na nią, zanim zrównała się z drzwiami. Jeden z jego ludzi podał mnie jemu. Jedną ręką trzymał mocno mnie, drugą łańcuch. Pozostali dwaj najemnicy dołączyli do nas. Platforma ruszyła w noc, kiwając się lekko. Opadła w ciemności, zwolniła wolno osiadła na chodniku. Kiedy tylko Agenci zeskoczyli z niej, ciągnąc mnie za sobą, ruszyła z powrotem w górę. Po drugiej stronie pola zapaliły się światła. Ktoś krzyknął. Głos popłynął daleko w noc. Silnik ciężarówki zaterkotał z ożywieniem. Bez pośpiechu, ale też nie tracąc czasu, Sabatini wepchnął mnie do pomarańczowo-niebieskiego helikoptera, na tylne siedzenie. Opadłem na nie, zmęczony już wszystkim. Jeden z najemników usiadł obok mnie. Był niski, o ciemnej twarzy i oczach, w których odbijały się dalekie światła. Drugi, wielki i roześmiany, usadowił się na przedzie obok Sabatiniego. Słyszałem jeszcze wiele silników, ale były daleko. Pole zostało zalane strumieniami światła. W niebo wyciągnęły się badawcze palce innych świateł. Silny reflektor wdarł się w ciemność nad naszymi głowami, oświetlając kadłub Feniksa. Helikopter posuwał się dalej, trochę wyżej. Światła wokół odległych budynków zniknęły za nami. W ciągu kilku minut byliśmy przy ogrodzeniu. Wyglądało jak prosta, błyszcząca linia. Zostawiliśmy je w tyle i pogrążyliśmy się w ciemności. Lecieliśmy dalej. Nikt nic nie mówił. Mój umysł znowu zaczął pracować, powoli i nieudolnie, ale przynajmniej zacząłem myśleć. Zastanawiałem się, co Sabatini i jego kumple robią w królewskich mundurach. Zastanawiałem się, dlaczego na lotnisku zapanowało takie ożywienie. Zastanawiałem się, dlaczego uciekamy w ciemnościach. Ale to i tak nie miało większego znaczenia. Sabatini zachichotał. - Stary numer. Nie podziękowałeś mi. Dane. Ocaliłem cię od pewnej śmierci. Cały czas chichotał, a ten wielki wybuchnął śmiechem. Nie poruszyłem się. Nie odezwałem się ani słowem. Sabatini odwrócił się, żeby na mnie popatrzeć. Jego nos wyglądał jak monstrualny cień. - Wiesz gdzie cię wpakowali na statku, nie? Tuż nad silnikami. Po starcie ugotowałbyś się na miękko. Od dawna stosują tę sztuczkę, ci z przestrzeni. Nie myślałem, że jeszcze ktoś da się na to nabrać. Znowu zachichotał, tym razem ubawiony odwieczną ludzką łatwowiernością. Nic nie odpowiedziałem. W środku byłem jak z lodu. „Kiedyś będziesz musiał komuś zaufać,” powiedziała Laurie. „Na pewno zaufasz niewłaściwej osobie”. Ale nie miałem wyboru. Jakie miało znaczenie to, czy umrę tam na statku, czy w łapach Sabatiniego? Lepiej byłoby, gdybym zginął w Feniksie, wierząc w przyszłość, śniąc o innym świecie. Helikopter z cichym świstem opadał przez ciemność nocy i wreszcie wylądował miękko. Wysiedli i wyciągnęli mnie za sobą. Sabatini trzymał mnie, a dwaj pozostali ściągnęli mundury. Pod nimi mieli znane mi, czarne stroje. Potem oni mnie trzymali, a Sabatini zdjął mundur. Sabatini trzymał mnie znowu, a mały Agent zapalił latarkę. Pod krzakami leżeli trzej mężczyźni. Byli prawie nadzy. Nie żyli. Dwaj Agenci wciągnęli królewskie mundury na martwe ciała. Stałem spokojnie, przyglądając się temu. Czułem, jak drętwieją mi ramiona. Kiedy skończyli, poprowadzili mnie przez krzaki do niskiego, ciemnego auta. Wepchnęli mnie na tylne siedzenie. Silnik zachrypiał i zaczął pomrukiwać cicho. Wyjechaliśmy na gładką, ciemną szosę. Nabraliśmy szybkości i mknęliśmy bez świateł. Czas mijał, a podróż, zdawała się ciągnąć bez końca. Wreszcie pojawiły się światła Królewskiego Miasta, oblewając niskie chmury posępną czerwienią. Skręciliśmy w drogę, przypominającą pokryty koleinami wiejski gościniec. Telepaliśmy się po niej dosyć długo, jadąc trochę wolniej. Nie miałem pojęcia, dokąd jechaliśmy. Na końcu tej drogi wznosiła się w niebo wysoka, masywna góra zasłaniająca gwiazdy. Zatrzymaliśmy się przed nią. Wyciągnęli mnie z auta i Sabatini zniknął w ciemności. Usłyszałem jakiś brzęk i jękliwy zgrzyt. Drzwi otwierały się z trudem. Jakiś otwór ział jeszcze gęściejszą ciemnością. Wielki Agent pociągnął mnie do przodu. Zatrzymałem się, żeby po raz ostatni spojrzeć na gwiazdy, migocące wśród chmur. Silne szarpnięcie wrzuciło mnie w czerń. Nikłe światło pojawiło się w ciemności. Migotało niepewnym blaskiem. Przed nami szeroki korytarz, pełen kurzu, o ciemnych, kamiennych ścianach. Światło posuwało się do przodu, a my za nim, bez końca, korytarzem, w dół po stromych schodkach, kilka kroków poziomo i znowu w dół, w dół, ciągle w dół. Na ścianach pojawiły się krople, czasami jakiś krystaliczny osad zabłysnął w świetle. Wchodziliśmy w głąb ziemi za tańczącym światłem. Zatrzymaliśmy się w ciemnym pokoju. Wyczuwałem, że jest ogromny, było zupełnie ciemno, ale nie wydawało mi się, że ściany naciskają na mnie. Sabatini pokazał coś ręką ze światłem. Jego kumple zapalili drewniane pochodnie umocowane w zardzewiałych kinkietach. Zamigotały i zapłonęły dymiąc. Rozejrzałem się po pokoju. Był duży, niewykończony i przypominał jaskinię. Z sufitu kapała woda. Na nierównej, kamiennej podłodze i przy ścianach stały dziwne przyrządy z żelaza, drewna i sznurów. Powoli przeniosłem wzrok na Sabatiniego. Obserwował moją twarz i uśmiechał się. - Widzę, że mój pokoik wywarł na tobie wrażenie - powiedział cicho. - Znasz pracę swoich braci. Ja też jestem pewnego rodzaju naukowcem, a to jest moje laboratorium. To tutaj badam istotę prawdy - i metody jej odnajdywania. To fascynujące zajęcie i wydaje mi się, że odkryłem pewne podstawowe prawa, które uszły uwadze filozofów. Rozejrzał się po pokoju. - Stary Baron, który kazał zbudować ten zamek i zadbał o wyposażenie tego pokoju, miał wiele dobrych pomysłów, ale jak sądzę nie był filozofem. To było tylko jego hobby. Ściany tutaj drżały kiedyś od krzyków, jęków i skowytów rozkoszy. To on skowyczał z rozkoszy. Ale teraz pokój należy do mnie, a my szukamy prawdy. Gdzie jest kamyk? Trudno wzruszyć ramionami, kiedy ma się ręce zawiązane do tyłu, ale udało mi się to. Jest tylko jeden sposób, by nie powiedzieć czegoś źle. Milczenie. Niezależnie od tego, co będzie się działo, będę milczał. Sabatini przyglądał mi się z uśmiechem i kiwnął na jednego z Agentów. Mały ciemny typek o błyszczących oczach wytrząsnął nóż z rękawa i stanął za mną. Mimo woli wyprostowałem się. Coś świsnęło w powietrzu. Moje ręce opadły, uwolnione. Zwisały bezwładnie. Chciałem rozetrzeć ślady po sznurach, ale powstrzymałem się. - Ból to coś dziwnego - stwierdził uprzejmie Sabatini. - U niektórych działa jak bodziec wprawiający w ruch język. Uwalnia rozmaite rzeczy, prawdę, kłamstwo, nieważne co, byle zadowoliło pytającego. Trudno wyłowić to, co się chce. Dla innych jest klinem rozdzierającym duszę, żeby zrobić miejsce na inne uczucia. Dla jeszcze innych jest kneblem, zaciskają na nim mocno zęby i nawet śmierć ich nie rozewrze. Zastanawiam się, do jakiego rodzaju należysz. Ja też się zastanawiałem, ale nie dałem tego po sobie poznać. Gapiłem się na niego obojętnym wzrokiem. Pomimo masywnego nosa jego twarz była uśmiechnięta i łagodna. Ale oczy nie były uśmiechnięte. Były twarde, zimne i przenikliwe. Patrzyły we mnie i widziały zbyt wiele. Ale nie spuściłem wzroku. - Chodź - powiedział - pooglądaj sobie. Myślę, że cię to zainteresuje, bo należysz do ciekawskich. Oprowadzał mnie po jaskini, pokazując rozliczne przyrządy, które walały się po podłodze i szpeciły ściany. Opowiadał mi, jak działają i co robią z człowiekiem. W jego głosie brzmiała czułość, świetnie dobierał słowa. Ukazywały mi się niezliczone tortury i ciarki przebiegały mi po plecach. Niektóre narzędzia miały kolce, niektóre ostrza noży, inne liny i koła. Były tam małe klatki, w których człowiek nie mógł ani siedzieć, ani stać. Były też buty i rękawice ze śrubami do przykręcania. - Wszystko zawsze pasuje - powiedział Sabatini - na tym polega ich piękno. Pokazywał mi stare, ciemne plamy, omawiał je z błyszczącymi oczami. Ale było tam za dużo przyrządów, za dużo plam. W końcu jego miękki, mruczący głos przestał do mnie docierać, patrzyłem, ale nie widziałem. - Wszystko jest genialne - powiedział wreszcie - podziwiamy mistrzostwo wykonania i zręczność. Smarujemy koła i śruby, ostrzymy noże i kolce, zmieniamy liny. Ale ostatecznie te przyrządy nie osiągają celu. Są zbyt wspaniałe. Oszałamiają. Za bardzo skomplikowane, zbyt wiele części. Brakuje jednego: dramatycznego aspektu, który przyciągnąłby umysł jak symbol, nie pozwolił o sobie zapomnieć. To właśnie jest podstawą w docieraniu do prawdy. My nie torturujemy. Nie chcemy męczyć ciała. Stosujemy jedynie łagodny bodziec. Torturujemy umysł. Mogłem się na niego rzucić. Mogłem uderzyć go i biec do drzwi. Ale wiedziałem, że nie mam szansy, a taka próba byłaby przyznaniem się do słabości. Nie, lepiej było poddać się i milczeć. Bez obciążania się nieudaną ucieczką, byłem już i tak dość słaby. Poprowadził mnie z powrotem do sklepionego przejścia, przez które się tu dostaliśmy. Na stole leżała kolekcja igieł, noży i kleszczy. Sabatini przyjrzał im się badawczo, spoglądając to na mnie to na stół. Wyciągnął rękę. Wziął parę kleszczy. Mówiąc bawił się nimi. - Siadaj, William - powiedział uprzejmie. Wskazał na ciężki fotel przy stole. Usiadłem i położyłem ręce na poręczach. Mały założył mi na nie obręcze i zapiął mocno. Dwie obręcze zamknęły się na moich nogach. Siedziałem spokojnie, nie mógłbym się ruszyć, nawet gdybym chciał. - Na pewno jesteś ciekawy - mówił Sabatini - jakie mam prawo do kamienia. Powiem ci. Największe prawo. Chcę go mieć bardziej niż ktokolwiek inny i jestem gotowy zrobić wszystko, żeby go zdobyć, dosłownie wszystko. - Dlaczego? - zapytałem i od razu pożałowałem. Złamałem daną sobie obietnicę. Sabatiniemu zabłysły oczy. - Nie wiem - powiedział z zadumą. - Będę szczery i mam nadzieje, że ty też będziesz ze mną szczery, Williamie. Ja cię lubię, a i ty mnie polubisz. To pewnie trochę potrwa, ale nie brakuje nam cierpliwości, prawda, Williamie? Będę blisko przy tobie, bliżej niż cokolwiek w przeszłości i przyszłości. Powiedziałem, że nie wiem. Ale wiem, że ma jakąś wartość, wielką wartość i musi być mój. Przez galaktykę poszła wieść, że jest tutaj, i od razu wiedziałem, że to jest to, czego szukam. Poświęciłem wiele, żeby tu przyjechać i znaleźć go, więcej niż mógłbyś sobie wyobrazić. Ale kiedy go dostanę, galaktyka będzie moja. Śmiałem się z niego. Odchyliłem głowę do tyłu i śmiałem się. Echo odbiło się od ścian i spadło na nas. Poczerwieniał, oczy mu pociemniały i wiedziałem, że śmiech był właściwą reakcją. Jego twarz powoli nabrała zwykłego koloru i znów się uśmiechnął. - Świetnie, Williamie - powiedział - lubię cię coraz bardziej. Ciężko mi będzie zrobić to co muszę. Oszczędź mi tej przykrości, Williamie. Powiedz, gdzie jest kamień. Patrzyłem na niego spokojnie. Westchnął i machnął kleszczami. - Zdejmijcie mu buty - powiedział ze smutkiem. Mały Agent zdjął mi buty. Podłoga pod bosymi stopami zimna była i wilgotna. Sabatini klęknął przede mną jak poganin przed bóstwem w świątyni. Dotknął palcem mojej lewej stopy. Opanowałem chęć, żeby ją cofnąć. - Taka piękna, biała stopa - mówił - jaka szkoda, że muszę ją oszpecić. Opuścił kleszcze poza zasięg mojego wzroku. Czułem ich chłód na moich palcach. - Och, Williamie - westchnął. - Dobry Williamie, biedny Williamie. Poruszył ręką. Uniósł ramię. Ogień palił moją stopę, strzelił wzdłuż mojej nogi, przez rdzeń kręgowy do mózgu, eksplodował. Wciągnąłem powietrze z bezgłośnym okrzykiem. Nie mogłem powstrzymać się od tego. Fale bólu przebiegały moje ciało, zaciskałem zęby, mrugałem oczami, bo łzy zalewały mi: oczy, próbowałem uśmiechnąć się. Ból! Coś, co trudno sobie wyobrazić. Wydaje nam się, że potrafimy znieść wszystko. Tortury nie mogą wyciągnąć tajemnic zza niechętnych warg. Jesteśmy silni, dumni i odważni. Nie będziemy mówić. Ale nasze ciało zwraca się przeciwko nam, nagina naszą wolę, ukazuje naszą słabość. To nieuczciwe, nieuczciwe! Dzielić człowieka na pół, by jedna część walczyła z drugą, by męczyły się nawzajem. Kiedy ciało jest słabe, wola nie powinna być silna. Ale nie powiem... Ból minął, skupiwszy się w nodze, w palcu. - No już - powiedział Sabatini - nie było tak źle, prawda? Nie bolało za bardzo, co? Rozwarł kleszcze i coś cienkiego, małego spadło na podłogę. Wstał, spojrzał na moje stopy. - Biedny paluszek - powiedział. Wielki Agent ryczał z śmiechu, aż trzęsły mu się uszy. Sabatini popatrzył mi w oczy, machając kleszczami. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Jakby przyciągała go koszmarna siła. - Gdzie jest kamień, Williamie? - błagał Sabatini. Patrzyłem na kleszcze bez słowa. - Dobra - powiedział - jutro zajmiemy się następnym palcem. Potem następnym i tak dalej, aż wszystkie będą wyglądały tak samo. A później, jeśli nie zostaniesz moim przyjacielem, zabierzemy się za ręce. Potem pomyślimy o czymś innym. Mam mnóstwo czasu, Williamie. Nauczymy się żyć w przyjaźni, ty i ja. Odpięli klamry z moich nóg i ramion. Postawili mnie na nogi. Drżałem. Zdarli ze mnie ubranie, odcinając rękawy i nogawki. Ubranie upadło na ziemię. Odpięli mój pas. Stałem przed nimi nagi. Zerknąłem szybko na lewą nogę, tak żeby Sabatini nie przyłapał mnie na tym. Z małego palca, tam gdzie był paznokieć, lała się krew. Taka mała rzecz, a tyle sprawiła bólu. Nagość była okropna, gorsza od bólu. Nie z powodu zimna i wilgoci - trudno zachować siłę i dumę bez ubrania. Odzierając człowieka z ubrania, odziera się go z godności. Bez godności jest się niczym. - Dobranoc, Williamie - powiedział łagodnym głosem Sabatini. - Do jutra. Uśmiechnął się. Wyprowadzili mnie. Kulałem, kiedy prowadzili mnie długim korytarzem do małych, drewnianych drzwi z metalowymi wzmocnieniami. Otworzyli je kluczem i wepchnęli mnie do środka. Potknąłem się i upadłem na stertę słomy. Coś w niej łaziło i szurało, ale byłem zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Usiadłem na słomie, podsunąłem kolana pod brodę i próbowałem zapomnieć o bólu, który czułem teraz, i tym, który będę musiał znieść jutro i pojutrze, i następnego dnia, aż nie będę już mógł go znieść i zacznę mówić. Próbowałem zapomnieć o szczypcach. Dlaczego musiałem wytrzymywać takie cierpienia? Życie nie powinno być agonią. Życie powinno być pełne wolności, dumy i miłości. Ja nie miałem nic, żadnej z tych rzeczy. Dlaczego nie miałem im dać tego kamienia? Niech walczą o niego. Niech zabijają się dla niego. To nie moja sprawa. To tylko owalny kamyk bez znaczenia, a nawet jeśli coś znaczy, to i tak nigdy się nie dowiedzą. A jednak wiedziałem, że nigdy im nie powiem, gdzie go znajdą. Tylko to mi pozostało. Nigdy im nie powiem i ból będzie trwał zawsze. Coś się poruszyło. Coś, co było w tej samej celi. Coś większego niż te biegające i szeleszczące stworzenia. Siedziałem cicho, nasłuchiwałem, starałem się wzrokiem przeniknąć ciemność, zobaczyć, co to. Powoli mój wzrok przywykł do ciemności. W rogu siedział człowiek. Dostrzegłem kształt ciała. Zaczołgałem się w jego stronę, przez starą słomę, cuchnącą wilgocią i stęchlizną. Kiedy dowlokłem się bliżej, zobaczyłem, że to kobieta, naga tak jak ja. Stara kobieta, o chudym, pomarszczonym ciele, zniszczonej twarzy i splątanych włosach. - Carlo - wymamrotała bezzębnymi ustami. - Carlo? Wróciłeś? W jej głosie strach mieszał się dziwnie z oczekiwaniem. - Nie rób mi nic złego, Carlo. Już nie. Powiedziałam ci wszystko, Carlo. Gdzie jesteś, Carlo? Tęsknię za tobą. Tylko nie rób mi już nic złego. Powiedziałam ci, gdzie on jest. Widziałeś mnie. Wrzuciłam go do skrzynki na dary. Zostawiłam kamień tam, w Katedrze... Przestałem słuchać. Wiedziałem, kim jest ta staruszka. To była Frieda. XIII Biegiem, biegiem, biegiem przez ciemność, chociaż nie ma powodu, by biec, tak trudno stopom biec, kiedy ciemna ścieżka najeżona jest ostrzami, a ból przeszywa ciemność, staje się ona jeszcze czarniejsza. Noc rozbrzmiewa głosami pytającymi, ale nie mogę odpowiedzieć, bo usta mam zapieczętowane i nie mogę poruszać wargami, nie mogę ich otworzyć, nawet żeby krzyknąć i nie mogę się zatrzymać, chociaż ścieżka najeżona jest ostrzami i ból jest tak wielki... Już są za mną, coraz bliżej, bo nie mogę biec dość szybko. Ogarniają mnie rozdziawiając szczęki, gotowe zamknąć się i rozedrzeć mnie. Szczęki zaczynają się zamykać... Obudziłem się. Zawsze budzę się, zanim szczęki kleszczy zacisną się na mnie. Ile razy już miałem ten sen? Straciłem rachubę. Nie pamiętam. Jestem tu od zawsze. Spojrzałem w róg, tam gdzie leżała Frieda, ale róg był pusty. Przypomniałem sobie. Friedy już nie było. Zabrali ją, ile dni temu? Chciałem sobie przypomnieć, ale nie mogłem. Usiłowałem się skupić. Ile razy byłem w jaskini od czasu, kiedy zabrali Friedę? Pięćdziesiąt? Sto? Nie. To nie mogło być tyle. Dałem za wygraną. To nie miało znaczenia ani dla mnie, ani dla Friedy. Nie żyła. Wkrótce ja też umrę. Nikt nie mógłby przejść przez to, przez co ja przeszedłem, i żyć długo. Rozmyślałem o tym. Umrę, a oni przyjdą i będą patrzeć na mnie tak, jak patrzyli na Friedę i podniosą moje ciało, i zabiorą je gdzieś albo zostawią je tutaj, żeby zgniło i wtedy Sabatini pożałuje. Oczekiwałem tej chwili z radością, wyobrażając sobie smętną minę Sabatiniego. Bo milczałem. On gadał, gadał godzinami, tym swoim aksamitnym kocim głosem, plącząc, czając się, pomrukując. Mówił i mówił, aż wreszcie przytakiwałem sennie i wtedy przychodził ból! „Nie ma Friedy”, mówiłem do siebie, „i nie mam do kogo się odezwać, nawet nieszczęsnej, starej, szalonej kobiety, która kiedyś była jasna, smukła i urocza, i muszę siedzieć sam, nagi i zmarznięty, bez nikogo z kim mógłbym porozmawiać, bo nie mogę rozmawiać z Sabatini”. Łzy płynęły mi z oczu. Mogłem płakać tu, w ciemności, gdzie Sabatini mnie nie zobaczy. Coś pełzało mi po nogach, ale już na to nie reagowałem. Jeśli moje ciało było dla tych stworzeń pokarmem, nie brały więcej niż potrzebowały. Były lepsze od tych, którzy nigdy nie mają dość, nawet gdyby mieli pęknąć. Krzątały się koło mnie jak przyjaciele, zajęci swoimi sprawami, może nie przyjaciele, ale i nie wrogowie. Tylko że z nimi nie mogłem rozmawiać. Wolałem mówić do Friedy. Zamykałem oczy i widziałem ją taką, jaka była kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, dumną, odważną i piękną, kiedy odcięli jej stopy, a ona uśmiechnęła się do nich. Mogłem powiedzieć jej to, czego nie powiedziałbym nikomu innemu. To mi dobrze robiło, pozwalało pozostać przy zdrowych zmysłach. Nawet jeśli mi nie odpowiadała. Nawet lepiej, że nie odpowiadała, bo kiedy mówiła, to myślała, że jestem Sabatini. - Carlo - mówiła - och, Carlo, dobry Carlo. Nie rób mi nic złego. Kochany Carlo. Gdzie jesteś?... I wtedy nie pomagało zamknięcie oczu, bo wiedziałem, że leży tam bez zębów, bez stóp, że próbuje znowu chodzić na tych żałosnych kikutach, i oczy wypełniały mi się łzami i płakałem nad marnością ciała... Łkałem w ciemności przypominając sobie... Światło ścigające ciemność. Monstrualny czarny cień na ścianach celi, cień z olbrzymim, krogulczym nosem, uśmiechniętą twarzą i oczami, które nigdy się nie śmiały, nigdy. - Hej, nic nie mówisz? Znacie się przecież. Frieda, znasz Dane’a, nowicjusza, mordercę? I ty, Williamie, znasz Friedę, kochankę Imperatora. Macie sobie na pewno wiele do powiedzenia. - Carlo... - Wy dwoje powinniście być dobrymi przyjaciółmi, zmówiliście się, żeby mnie oszukać. Pomyślcie o krwi i cierpieniach, które macie na sumieniu. - Carlo, najdroższy... - Kochanka Imperatora! Kto by pomyślał? Imperator brzydziłby się dotknąć ciebie teraz, prawda, Frieda, nawet gdybyś nie ukradła mu jego tajemniczej błyskotki. Białe ciało, które pieścił, twarz, którą kazał uwiecznić w prawdziwym diamencie; teraz na twój widok zrobiłoby mu się niedobrze. - Mój dobry Carlo... - Kobiety to istoty tak delikatne, że szkoda bawić się dla nich w subtelność. Są jak cenne puchary, miło na nie patrzeć i miło z nich czasem pić stare wino, gaszące pragnienie, ale jeśli dotknie się je mniej delikatnie, rozlatują się. Frieda! Chudy wrak gramolący się na kolana, próbujący wstać na nogi, które nie mają stóp. - Tak, Carlo, słucham, Carlo, zrobię, zrobię, co zechcesz, Carlo... Przezroczysta ręka odgarniająca włosy, by odsłonić nędzną, zniszczoną twarz. Zapadnięte wargi. Strach ściskający gardło. Szeroko otwarte, wyblakłe oczy. - Dziwna sprawa, ból. Już ci o tym mówiłem. Kobiety nie są wytrzymałe na ból. Niszczy ich wolę, miażdży im duszę. Tracą swoją osobowość. Przestają być niezależnymi osobami, stają się przedłużeniem swoich dręczycieli. Zaciśnięta pięść, bezgłośny jęk, niemal zwierzęcy. Szpony wyciągnięte, żeby uderzyć w przezroczystą rękę. - Carlo, mój kochany Carlo... - Widzisz? Ona mnie kocha na swój szalony sposób. Zrobi wszystko, co każę. Gdybym kazał jej ciebie zabić, zrobiłaby to, nawet gdyby musiała czekać aż zaśniesz i gołymi rękami rozedrzeć ci gardło. Ale nie powiem jej, żeby to zrobiła, bo jesteśmy przyjaciółmi, ja i ty, Williamie. I pewnego dnia, i ty polubisz mnie tak, jak ona. Któregoś dnia będziesz chciał całować mnie po rękach, kiedy powiem ci coś miłego, całować ręce, które sprawiają ci ból nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że szukają prawdy; twój umysł jest chory, Williamie i nie chce zrozumieć, że jesteśmy przyjaciółmi, a przyjaciele nie powinni mieć przed sobą tajemnic, więc musimy nauczyć ten umysł, ten uparty umysł i ranić ciało, biedne, niewinne ciało, bo umysł jest chory, Williamie... umysł jest chory... Łkałem, bo nie mogłem sobie przypomnieć, czy to zdarzyło się naprawdę, czy tylko mi się przyśniło i nie mogłem sobie przypomnieć, ile czasu upłynęło od chwili kiedy zabrali Friedę. To okropne, kiedy człowiek jest samotny i nagi, bo zabierając ci ubranie, zabierają część twojej fortecy. To mała część, ale to już początek. Potem próbują zburzyć jej mury, dotrzeć do twojej kryjówki, gdzie siedzisz nietykalny i patrzysz na świat, i wiesz, że niezależnie od tego, co się stanie, nikt nie może dotknąć twojego prawdziwego ja, nawet jeśli to prawdziwe ja jest zagmatwane i zagubione i nie pamięta najdrobniejszych rzeczy, a ty siedzisz i płaczesz w ciemnościach, i wielonożne stworzenia biegają po twoim ciele... Usiadłem uszczęśliwiony i uradowany, bo nagle przyszło mi do głowy w jaki sposób mogę obliczyć, ile czasu upłynęło od zabrania Friedy i jak długo byłem już w tej celi. Nie miałem światła, ale mogłem liczyć po ciemku. Mogłem policzyć dni na palcach. Dotykałem delikatnie palców nóg sycząc z bólu, ale ten ból był niczym w porównaniu z męką zapomnienia. Ból rozjaśnił mi umysł na tyle, ze mogłem policzyć palce, dziewięć z nich nie miało paznokci, więc siedziałem tu od dziewięciu dni, a pięć dni wcześniej zabrali Friedę, bo wtedy zaczęli z prawą nogą, więc od jej zabrania minęły cztery dni. Albo pięć. Może pięć i niedługo przyjdą, żeby zanieść mnie do pokoju-jaskini i Sabatini będzie gadał i gadał, a potem będzie ból i inny palec stanie się taki jak reszta, i jedna z wewnętrznych ścian mojej twierdzy zawali się. Jęknąłem. Już niewiele ich zostało. Mocne mury z zewnątrz runęły, kiedy zabrali mi ubranie i zobaczyłem Friedę, i zdałem sobie sprawę, jak wielka jest ich siła. A potem burzyli po kolei dalsze mury i wkrótce dotrą do mojego ukrytego ja, zwiniętego jak robak w ciemnym pokoju, jęczącego i samotnego. I wtedy powiem to, co Sabatini chce wiedzieć. A jednak wiedziałem, że kiedy zabiorą mnie do tamtego pokoju, będę próbował iść o własnych siłach i będę patrzył spokojnie na Sabatiniego i nie powiem ani słowa. Tu, w celi, mogłem jęczeć i płakać, ale tam będę milczący i silny, dopóki nie zabraknie mi sił i nie umrę. Ale to potrwa długo i ból będzie i| wracał, i wracał, i wracał... Jaki naprawdę był Sabatini? Nigdy się nie dowiem, co kryje się za uśmiechniętą twarzą z wielkim nosem i lodowatym wzrokiem. Nikt się tego nie dowie, bo Sabatini zbudował sobie twierdze, która przetrwa dłużej niż jego życie, taką, za jaką uważałem moją. Nikt jej nigdy nie zburzy, nikt go nigdy nie dotknie. Na całym świecie, w całej galaktyce, zawsze był sam, bez niczyjej pomocy. Niczego ani nikogo nie kochał i niczego się nie bał, i nie chciał nic, z wyjątkiem jednej rzeczy. Nie chodziło mu tylko o kamyk, on był tu jedynie elementem, ale gdybym wiedział co to jest, może to właśnie było bezbronnym miejscem twierdzy. Siedziałem w ciemności zastanawiając się, czego mógł chcieć, ale nic nie mogłem wymyślić, bo przychodził mi do głowy tylko kamień, miejsce, w którym on jest tam, w murach Katedry, a to było niebezpieczne i nie powinienem o tym myśleć, nigdy. Usłyszałem kroki na korytarzu. Nie! To nieuczciwe. Oszukiwali. Cały czas oszukiwali. Jeszcze nie minął dzień, od kiedy wyszedłem z tamtego pokoju. Zaledwie kilka godzin, bo... bo... „Każdego dnia”, powiedział Sabatini. Ale to był podstęp. Czekali tylko pół dnia albo kilka godzin i sądzili, że nie domyśle się, bo światło tu nie dochodzi i nie wiem, czy jest noc, czy dzień, bo zawsze jest noc. Ale ja wiedziałem. Dawali mi jeść tylko raz, w przerwach między jedną wycieczką do tamtego pokoju a drugą, a nie byłem głodny, więc to nie mógł być cały dzień. Łzy napłynęły mi do oczu. Znowu oszukiwali. Jeszcze nie pora na pójście do tamtego pokoju, i to nieuczciwe, że przychodzą tak szybko, tak szybko, tak szybko... To podstęp, żeby mnie złamać. Myślą, że zastaną mnie pochlipującego w ciemności, ale ja ich przechytrzę. Otarłem łzy wierzchem dłoni. Chciałem podnieść się na kolana, ale nie był to najlepszy pomysł, bo słoma wbijała mi się w palce. Przesuwałem się do tyłu w stronę ściany, aż poczułem na plecach jej zimny i wilgotny dotyk. Kroki słychać było bliżej. Ciche i ostrożne. Skradali się, ale nie wiedzieli, że od dawna przebywając w ciszy słyszę, jak robaki chodzą po słomie w najodleglejszym kącie. Podnosiłem się po centymetrze, z plecami przyciśniętymi do ściany, odpychając się piętami od podłogi. Jeszcze kawałek. Och, jeszcze kawałek! Nogi drżały mi z wysiłku. Ale musiałem stać, kiedy wejdą, stać gotowy, żeby nie podnieśli mnie z podłogi jak przedmiot bez życia i zawlekli do Sabatiniego. Jeśli uda mi się wstać, przetrwam następną wizytę w pokoju-jaskini. Już trafili kluczem do drzwi, ale i ja prawie stałem. Odpychałem się mocno. Przejechałem plecami po murze i już stałem na nogach. Założyłem ręce i wtedy padło na mnie światło. Wpadło przez drzwi i usłyszałem czyjś stłumiony okrzyk i pośpieszne szamotanie się z zamkiem; światło zgasło, a mnie wypełniało chłodne podniecenie. Zdziwili się, że stoję. Tego się nie spodziewali. Znowu ich pokonałem. Zamek zgrzytnął. Puścił z metalicznym jękiem. Drzwi otworzyły się skrzypiąc. Ktoś wszedł lekko i zatrzymał się. - Will? Nic ci nie jest? - głos brzmiał inaczej, łagodniej, z wahaniem. To nie był głos, na który czekałem. Już go kiedyś słyszałem, ktoś już mnie kiedyś tak nazywał. Zmarszczyłem czoło szukając w pamięci. - Will! To ja. Przyszłam ci pomóc. Uciekajmy. To nie mógł być następny podstęp. Tego nie mogli mi zrobić. - Och, Will! Znowu zabłysło światło, ale tym razem nie w moje oczy. Ta nowa osoba trzymała je tak, że oświetlało jej twarz. Niebieskie oczy i wygięte brwi, i krótki prosty nos, i czerwone usta, głowa okolona ciemnobrązowymi, splecionymi włosami. Tak, to była jej twarz. - Laurie! - powiedziałem. Mój głos zabrzmiał jak skrzek, bo od dawna nic nie mówiłem. Zrobiłem krok w jej stronę i spadłem w przepaść nocy. - Taki blady, taki blady - ktoś szeptał. Połknąłem coś zimnego i szczypiącego w usta, co paliło moje gardło, żołądek i wypalało ścieżki siły w moich rękach i nogach. Laurie siedziała na spleśniałej słomie, podtrzymywała mi głowę i wlewała coś do moich ust. Przełknąłem jeszcze łyk i odsunąłem butelkę. - Uciekaj stąd - powiedziałem. - Tylko z tobą. - Ja nie mogę. Nie mogę chodzić. Nie wiem, jak się tu dostałaś, ale musisz uciekać. Zaraz! Zanim przyjdą i znajdą cię tutaj. - Nie - powiedziała - nigdzie bez ciebie nie pójdę. - Nie mogę - głos mi zadrżał. - Nie rozumiesz? Nie mogę chodzić, a ty mnie nie uniesiesz, i na Boga, uciekaj, zanim cię tu znajdą! - Nie - powtórzyła - jeśli nie spróbujesz pójść, zostanę tu z tobą. Palące łzy bezsilnej rozpaczy napłynęły mi do oczu. - Dobrze - łkałem - pokażę ci, że nie mogę chodzić. A potem pójdziesz. Usiadłem. Laurie wstała, pochyliła się, podnosiła mnie do góry, a ja odpychałem się mocno stopami. Nagle stanąłem, zachwiałem się, a cela zawirowała w ciemności. Wsunęła rękę pod moje prawe ramię i oplotła mnie w pasie lewą ręką. - Świetnie - powiedziała łagodnie - teraz zrób krok. Tylko jeden krok. Podniosłem prawą nogę, opierając się na Laurie, przesunąłem ją do przodu, postawiłem i o mało znowu nie zemdlałem. Powoli rozjaśniło mi się w oczach. Wciąż stałem. Zrobiłem następny krok, odpocząłem i następny. Po chwili staliśmy przed celą, spoglądając w głąb długiego, czarnego korytarza. Przypomniałem sobie, jak mnie tu prowadzili, kilometrami przez stary zamek, w dół i w dół, i wiedziałem, że nigdy nie zdołam wyjść. - To za daleko - powiedziałem. - Nie ujdę aż tyle. Idź sama, Laurie. Proszę, zostaw mnie. Uciekaj, a będę ci bardziej wdzięczny niż możesz sobie wyobrazić. - Nie - powiedziała to cicho i spokojnie, ale wiedziałem, że nie zmieni zdania. - Następny krok - poprosiła - malutki kroczek. Zrobiłem krok i następny, i następny, i nie było tak źle, naprawdę, kiedy robiłem po jednym kroku, i nie patrzyłem przed siebie, tylko skupiałem się na przejściu jednego kroku, jednego kroku więcej. Korytarz nie był wyłożony nożami, tak jak w moim śnie. Raczej igłami i po jakimś czasie nie wbijały mi się W palce przy każdym kroku, tylko co kilka kroków przeszywały moje ciało błyskawice bólu, ale to mogłem wytrzymać. Wydawało mi się, że moje stopy są daleko w dole, a moja głowa tak wysoko, że pochylałem się, żeby nie uderzyć nią w sufit. I Laurie była przy mnie, podtrzymując mnie i zachęcając. Mijaliśmy małe odcinki ciemności, przeszliśmy obok pokoju-jaskini pogrążonego w ciemności, z urządzeniami jak ciemne, przyczajone demony. Zastanawiałem się, gdzie jest Sabatini i reszta, chociaż to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia, oprócz tego, że trzeba zrobić jeszcze jeden krok i szedłem, ale nie stanąłem nigdy w dobrym miejscu, bo wszędzie były tam igły, ale to nic mogłem to wytrzymać. Dopóki Laurie była ze mną, a jedynym sposobem, żeby wyprowadzić ją z tego miejsca, było wędrowanie z nią, mogłem iść. Szedłbym Poprzez całe Brancusi, niczym po rozpalonej powierzchni, pokonywałbym przestrzeń, wspiąłbym się do gwiazd, choćby na drodze były tylko igły, a przecież |Ł wspinaliśmy się i czułem je. Wchodziliśmy po jednym stopniu. Liczyłem je przez jakiś czas, ale potem, kiedy doliczyłem się do stu zgubiłem rachubę, bo ciemność wirowała i nie chciała przestać, chociaż trzymałem sztywno głowę. Zrobiło się jaśniej i w świetle słychać było jakieś kroki, nie nasze. Poczułem, że wciśnięto mi coś do ręki, spojrzałem w dół i zobaczyłem pistolet, pistolet ogniowy. Zastanawiałem się, skąd się tam wziął, ale potem domyśliłem się, że Laurie musiała go przynieść dla mnie i trzymając go w ręku czułem się silniejszy i nie czułem się już nagim mężczyzną i wydało mi się zabawne, że wlokę się ciemnym korytarzem starej, bardzo starej twierdzy, z piękną dziewczyną. Roześmiałem się i kroki przed nami ustały, zapaliło się światło przy mnie, rozjaśniając korytarz i oświetlając Agenta, który stał mrugając oczami. To nie był Sabatini ani ten mały, czarny, o błyszczących oczach, tylko ten trzeci, wielki i okrutny, ten który się śmiał. Teraz się nie śmiał. Trzymał broń, a ja się śmiałem. Śmiałem się tak, że ledwo mogłem unieść pistolet, ale podniosłem go i nacisnąłem spust, podczas gdy on usiłował dostrzec coś w oślepiającym go świetle. Dymił przez chwilę i roztopił się na podłodze. Nie mogłem przestać się śmiać. Zacząłem biec. Biegłem przez ciemny korytarz, kroki biegły za mną, wołając. Wiedziałem, że powinienem zwolnić! pozwolić dogonić się tym krokom, ale nie mogłem. Biegłem więc na odrętwiałych nogach poprzez noc, aż wreszcie zakrzepła wokół mnie i już nie mogłem biec. XIV Myślę, że długo byłem nieprzytomny, omdlenie łączyło się ze snem, mąconym przez koszmary. Nie były to zwykłe sny. Chwilami, jak sądzę, nie spałem a myślałem, że śpię, chwilami śniłem a myślałem, że nie śpię i nie potrafiłem odróżnić rzeczywistości snu. Miałem gorączkę i było mi albo gorąco, albo zimno i majaczyłem. Śniło mi się, że jestem znowu w mieszkaniu Laurie, ale nie w kuchni, tylko w sypialni, której nigdy nie widziałem, w łóżku Laurie. Śniło mi się, że Laurie siedzi przy mnie i kładzie rękę na moim rozpalonym czole, rękę chłodną i kojącą, i mówi do mnie głosem brzmiącym jak łagodna muzyka. Wiedziałem, że to sen, bo przecież zemdlałem w zamku. Nigdy nie uniosłaby mnie i nie wydostała się ze mną na zewnątrz, i bałem się chwili, kiedy się obudzę i dowiem czy uciekła, kiedy zrozumiała, że nie da rady przywrócić mnie do przytomności. Śniło mi się też, ze jestem znowu w celi na zgniłej słomie i nie wiedziałem, czy to jawa, czy sen. Miałem nadzieję, że to sen, nie ze względu na siebie, ale dlatego, że Laurie była tam ze mną. Czasem leżała pod ścianą, tam gdzie przedtem Frieda, czasem tuż przy mnie i ogrzewała mnie swoim ciałem, kiedy miałem dreszcze. Czasami rozmawialiśmy i wtedy nie byłem pewny, gdzie jesteśmy. - Jestem twierdzą - mówiłem. - Kiedyś nie byłem, dawno temu nie byłem i zło bez przeszkód weszło do mojego świata. Więc nauczyłem się, że trzeba wokół siebie zbudować grube i mocne mury, których nikt nie zburzy. Będą dobijać się do mnie, ale nigdy nie dostaną się do mojej kryjówki Twierdza wytrzyma atak galaktyki. - Cicho - odpowiadała nigdy cię już nikt nie skrzywdzi. - Kocham cię, Laurie - mówiłem. - Jesteś dobra i piękna, ale najbardziej kocham cię za to, że widziałem cię w twojej twierdzy i tam też jesteś piękna. Tam jesteś najpiękniejsza. Kocham cię. Kocham cię. - Wiem - mówiła. - Sza, cicho teraz. - Ale niebezpiecznie jest kochać. Nie powinienem się kochać, bo miłość jest taranem, któremu nie oprze się żaden mur. - To prawda - odpowiadała cicho. - A jeśli cię wpuszczę do środka, czy będziesz się ze mnie śmiała? Czy będziesz się śmiała, kiedy zobaczysz mnie takiego jakim jestem naprawdę? Bo gdybyś to zrobiła, myślę, że stałbym się taki jak Sabatini i zbudował wokół siebie mur, którego nikt nigdy nie mógłby zniszczyć. Zniknąłbym za nim i już nikt by mnie nie zobaczył. Wszyscy widzieliby tylko mury mojej twierdzy, zimne i szare, nie do przebycia. - Zaśnij teraz - mówiła. - Już nigdy nikt cię nie skrzywdzi. I pewnego dnia ocknąłem się. Było chłodno, nie przenikliwie zimno, ale chłodno. Leżałem, bojąc się otworzyć oczy. Odetchnąłem głęboko. Powietrze było świeże i czyste. Poruszyłem nogami. Nie bolały bardzo, trochę, ale nie bardzo. Coś na nich leżało, coś chłodnego i szorstkiego. Otworzyłem oczy. Przez okno wpadały promienie słoneczne. Byłem w sypialni. Wszystko było w niej proste i czyste. Pokój należał do kobiety. Poznałem to po jasnych firankach z falbankami i kolorowych małych dywanikach na podłodze. Odwróciłem głowę. Zasłona na wnęce z ubraniami była do połowy odsunięta. Zobaczyłem tuniki i spódnice, niewiele, ale wisiały porządnie i były czyste. Zdawało mi się, że pamiętam jedną z nich, żółtą z dużym dekoltem. Usiadłem. Pokój chwiał się przez chwilę i potem stanął. Przede mną były zamknięte drzwi. Otworzyły się w chwili, kiedy na nie spojrzałem. Weszła Laurie. Ucieszyła się na mój widok. Trzymała przed sobą tacę z miską i szklanką. Podeszła szybko do łóżka i postawiła ją na nocnym stoliku. - Will! - wykrzyknęła radośnie. - Obudziłeś się. - Mam nadzieję - powiedziałem. Pożerałem ją oczami. Miała na sobie białą suknię, tę samą co tamtego ranka, włosy opadały jej na ramiona. Zarumieniła się i wyglądała jeszcze piękniej, niż w moich snach. - Bałem się, że będzie inaczej. - Och, Will - powiedziała - jak dobrze, że tak mówisz. - Mówiłem pewnie różne rzeczy. - Gadałeś prawie bez przerwy. Ale bredziłeś bez sensu. - Nie patrzyła na mnie. - Tylko niektóre rzeczy - powiedziałem. - Pamiętam część tego, co mówiłem, czasami było to zupełnie do rzeczy. Ale trudno nam było rozmawiać o sobie. Prysła wolność słów w gorączce i mur znów stał na miejscu. Westchnąłem. Pochyliłem się i zajrzałem do miseczki na tacy. Była w niej jakaś zupa o kuszącym zapachu. Podniosłem miseczkę jak filiżankę i wypiłem duszkiem. Była gorąca i pyszna, ale nie wystarczyło mi to. - Zjadłbym coś jeszcze - powiedziałem. - Nie wiem - powiedziała niepewnie. - Tak długo byłeś chory. - Jak długo? - Sześć dni. - To nic dziwnego, że zgłodniałem. Zerwała się i prawie pobiegła do drugiego pokoju. Oparłem się o poduszki i trochę zmęczony, bo siedziałem po raz pierwszy od sześciu dni. Słuchałem jak krząta się, nucąc radośnie. Brzęczały naczynia, skwierczało mięso na patelni. To wszystko było cudowne i chciałem, żeby trwało wiecznie. - Wróciła z naładowaną tacą. Pośrodku, na dużym talerzu, leżał największy i najgrubszy stek jaki kiedykolwiek widziałem. Na mniejszych talerzykach były kartofle, jarzynka i zielona sałata. Przygotowała dwa talerze. Przełknąłem ślinę ze smakiem, wziąłem sztućce i ukroiłem cienkie plasterki mięsa. W środku było różowe i soczyste. Nałożyłem wszystkiego po trochu na talerz i podałem Laurie, wziąłem sobie taką samą porcję i zaczęliśmy jeść. Laurie jadła z apetytem, ale równocześnie obserwowała mnie i pilnowała żebym nie jadł zbyt szybko, bo mogłoby mi zaszkodzić. Posiłek trwał więc długo, a kiedy skończyliśmy, usadowiliśmy się wygodnie i czułem się szczęśliwszy niż kiedykolwiek od czasu, kiedy opuściłem klasztor. - Nie podziękowałem ci za wydostanie mnie z zamku i opiekę podczas mojej choroby - powiedziałem. - I tak jak wtedy, brak mi słów. Za każdym razem narażałaś się na niebezpieczeństwo. Ostatnie było tak wielkie, że drżę na myśl o tym, co mogłoby się stać. Zrobiłaś to dla kogoś obcego. Dlaczego? - Bo tylko ja mogłam to zrobić - odpowiedziała po prostu. - A trzeba było to zrobić. - To nie jest prawdziwy powód. Ale myślę, że musi mi to wystarczyć. Skąd wiedziałaś gdzie mnie trzymają? Patrzyła w bok. - Rozmawiam z ludźmi. - Ale jak znalazłaś to miejsce? Jak dostałaś się do środka niezauważona? - Zawsze jest jakiś sposób, nawet jeśli miejsce jest dobrze strzeżone. - Jak udało ci się zabrać mnie stamtąd, kiedy zemdlałem? - Proszę cię. Will - powiedziała. - Nie chcę o tym mówić. Nie chcę już o tym słyszeć. Odetchnąłem głęboko. - Nie będę cię już pytał, ale chcę o tym porozmawiać. Ryzykowałaś i jesteś w niebezpieczeństwie. Powinnaś wiedzieć o co chodzi, przynajmniej tyle, ile ja wiem. Powiedziałbym ci już wcześniej, gdyby nie niebezpieczeństwo. A więc... - Nie musisz mi nic mówić. - Wiem - powiedziałem. - Ale chcę ci powiedzieć,. To była prawda. Tak bardzo chciałem jej o tym powiedzieć. To, czego Sabatini nie mógł ze mnie wydusić torturami, chciałem jej dać jako podarunek wdzięczności - a może czegoś innego. Opowiadałem długo, bo chciałem, żeby wiedziała wszystko. Opowiedziałem jej o klasztorze i o Katedrze, o tym, że życie moje było tam długim snem spokoju, modlitw i rozważań, że fizycznie było surowe i skromne, wewnętrznie bogate i pełne, i nigdy nie chciałem stamtąd odejść. Laurie słuchała kiwając głową. Rozumiała. Opowiedziałem jej, jak zniszczono ten sen tam, w Katedrze, kiedy weszła Frieda, pełna życia i przerażona, a Agenci czekali przed wejściem. Powiedziałem jej o darze Friedy - „kamyku”, Laurie zamyśliła się - o tym jak Frieda wyszła na ulicę, do Czarnych, a Sabatini uśmiechał się do niej i odciął jej stopy. Przerażenie wykrzywiło twarz Laurie. Powiedziałem jej, jak wahałem się i wątpiłem, jak poszedłem z nadzieją do Opata i co mi powiedział, co czułem i co zrobiłem. Opowiedziałem jej o obcych w klasztorze, długim pościgu przez korytarze, o dziwnej i strasznej walce w Katedrze i o tym, jak wreszcie uciekłem. - Och - westchnęła Laurie. Opowiedziałem jej o Sillerze i księgarni, ucieczce do jego zadziwiających pokoi, o tym, czego nauczył mnie w podziemiach. Opowiedziałem jej, czego dowiedziałem się o politycznej i społecznej sytuacji w galaktyce, o życiu i Sillerze. Powiedziałem jej, jak Siller zginął i jak znowu uciekłem, i kiedy jej to wszystko opowiadałem, wydawało mi się, że ciągle uciekam i moja ucieczka nigdy się nie kończy, ciągle biegnę i nigdy nie oddalam się od niebezpieczeństwa. - Nie możesz uciec od siebie - powiedziała Laurie. Miała rację. To właśnie próbowałem zrobić, ale było to niemożliwe. Wiedziałem o tym od dawna, ale aż do tej chwili nie potrafiłem tego zaakceptować. Skończyłem z uciekaniem. Opowiedziałem Laurie o długim pościgu ulicami Królewskiego Miasta i o mojej ucieczce. Słuchała mnie z uwagą, patrzyła na mnie i przeżywała wszystko ze mną w miarę jak mówiłem. Była poruszona i uspokojona, ożywiona i pełna nadziei, wierzyła i rozumiała. Dziwiło mnie, że mogę powtarzać to wszystko tak spokojnie, wywoływać okropne wspomnienia i były one nie tyle okropne, ile smutne i wina spadła ze mnie jak ciężki kamień. Opowiedziałem Laurie, co myślałem, kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, potem o mojej wędrówce przez miasto po naszym rozstaniu, o trafieniu do portu i zniknięciu Falescu. Opisałem jej zajście w biurze i próbę kupienia miejsca w Feniksie, ujęcie mnie, i co Sabatini powiedział o mojej kryjówce. Laurie pokręciła głową. - Miał rację. Nie powinieneś był ufać oficerom. Opowiedziałem, jak Sabatini ze swoimi ludźmi i ze mną uciekał z portu, jak zawieźli mnie do starego zamku. Opisałem pokój-jaskinię. Opowiedziałem co Sabatini robił i mówił, i jak postanowiłem nie powiedzieć mu ani słowa, i o koszmarnej nocy, długiej, długiej nocy w celi, i o Friedzie. W oczach Laurie zabłysły łzy. - Powinieneś był mu powiedzieć. Dlaczego mu nie powiedziałeś? Opowiedziałem jej o koszmarach, które były rzeczywistością i o rzeczywistości, która była koszmarem, o wielonożnych stworzeniach, ciszy, samotności i bólu, i w końcu o tym, jak przyszła, a ja myślałem, że to Sabatini, i że mnie oszukują. I już to wszystko nie było straszne, jak coś, co zdarzyło się komuś dawno temu. Kiedy zamilkłem, kiedy powiedziałem jej prawie wszystko, potrząsnęła głową ze smutkiem. - I to wszystko dla kamyka - powiedziała. Ale nie zapytała, dlaczego to zrobiłem, i cierpiałem. Wydawało mi się, że wie. Byłem jej za to wdzięczny. Ja nadal nie byłem pewny. - I nie wiedziałeś, co to jest i dlaczego wszyscy tak bardzo go chcą mieć. Pokręciłem głową.. - Może to nic innego tylko jakby lustro, w którym ludzie zobaczyli odbicie własnych pragnień. Myślę, że całe to cierpienie i zabijanie było bez powodu. Może zawsze tak jest. - Nie - powiedziała. - Mylisz się. Sądzę, że to jest klucz do twierdzy. Spojrzałem na nią, zastanawiając się, co miała na myśli. - Pomyśl o nich, o Sillerze, Sabatinim i reszcie - ciągnęła dalej. - Nie byli marzycielami goniącymi za złudzeniem, czy szukającymi własnego cienia. To twardzi ludzie, myślący trzeźwo. Muszą coś wiedzieć. Kamyk musi być podstawą szalonego łuku, który spina galaktykę. Bez niego cała ta fantastyczna budowla zawali się w gruzy. Siller miał rację. Podział władzy tworzy granice między częściami galaktyki, ale jedno proste odkrycie mogłoby wszystko zmienić. Przypuszczam, że kamyk jest tym odkryciem i ci twardzi mężczyźni boją się go albo pożądają władzy, którą mógłby im dać. A jeśli kamień jest tym rzeczywiście, jest kluczem do twierdzy w galaktyce. - Może masz rację - powiedziałem. - Powiem ci, gdzie jest. Zanim uciekłem z Katedry, schowałem go tam, skąd nikt nie może go zabrać, ani ty, ani ja, ani nikt - inny. Ale jeśli będziesz wiedziała... - Nie chcę wiedzieć - Laurie przerwała mi gwałtownie. - Nie chcę, żebyś mi powiedział. - Ale jeśli... jeśli cię złapią... - zamilkłem. Ta myśl była potworna, gorsza niż to, co zrobił Sabatini. - Gdyby cię złapał Sabatini będziesz mu mogła powiedzieć. - Wolę nie mieć nic do powiedzenia. Sam stwierdziłeś, że lepiej nic nie mówić. Frieda miała coś do przekazania i powiedziała, a wcale jej to nie pomogło. Wolę nic nie wiedzieć. Westchnąłem. - Dobrze. Ale jeśli nie mylisz się co do kamienia, coś powinno się z nim zrobić. Powinien jakoś trafić do właściwych rąk, jeśli takie istnieją. - Ale powiedziałeś, że nikt nie może go zabrać. - To prawda. Nikt z nas. Wspominając przeżycia ostatnich tygodni, usiadłem prosto. Teraz opadłem z powrotem na poduszki. - Wiesz wszystko o mnie. Nie zastanawiałem się nad tym, że ja nie wiem nic o Laurie, ale gdybym o tym pomyślał, uznałbym, że to nie ma znaczenia. To, co wiedziałem, zupełnie mi wystarczało. - Wiesz wszystko z wyjątkiem jednej rzeczy. A może nawet i to. Mówiłem dużo, kiedy byłem nieprzytomny. - Tak - powiedziała spoglądając w bok. - Majaczyłeś. Wiem, że te słowa nie miały sensu. - Nie wszystkie. Niektóre wywołała po prostu gorączka i moja choroba. Ale jedno jest prawdziwsze niż wszystko, co w życiu powiedziałem. Wiesz co. - Nie. Trudno było to powtórzyć. W chorobie powtarzałem to wiele razy. Pamiętałem, że to mówiłem i czułem się wtedy szczęśliwy, mimo że mury waliły się we mnie, czułem się szczęśliwy. Ale teraz musiałem wziąć pod uwagę inne mury i uczucia drugiej osoby, i bałem się, bo mogło nic z tego nie wyjść, mogłem unieszczęśliwić Laurie, a nie chciałem zrobić nigdy nic takiego, co mogłoby ją unieszczęśliwić. Ale wiedziałem, że nie będę spokojny, dopóki tego nie powiem, A więc, egoistycznie, powiedziałem: - Kocham cię, Laurie. - Zabrzmiało to szorstko i sztywno, przestraszyłem się. - Nie mów nic, o nic nie proszę. Tylko chciałem, żebyś wiedziała. Ale to nie była prawda, sam o tym wiedziałem, i musiałem dodać: - Zobaczyłaś mnie bez murów. Czy podoba ci się to, co zobaczyłaś? Westchnęła szczęśliwie. - Tak. Tak... - Dlaczego wzdychasz? - Bałam się, że mury są zbyt mocne i nigdy nie przepchniesz przez nie tych słów. Pochyliła się nade mną tak blisko, że nie mogłem rozróżnić rysów jej twarzy. Jej usta dotknęły moich, ciepłe i słodkie, poruszały się delikatnie, jakby szeptały sekrety moim wargom i wypełniła mnie radość. Czułem w sobie nowe siły. Przytuliłem ją i przyszła do mnie jak świt, chętnie, pełna światła, radości i obietnic... - Will - powiedziała cicho. - Will... Will... Will. A może tylko pomyślała? W tej chwili mogliśmy dzielić myśli, o ile takie rzeczy są możliwe. - Jutro - powiedziałem - wezmę kamyk. XV Długi czas obserwowałem Katedrę. Tak, jak przewidywałem, pilnowali jej. Dyskretnie. Siedzieli na progach drzwi w tych swoich czarnych strojach. Kryli się w cieniu. Sabatini nie zrezygnował. Przyglądałem się im. Nie zauważyli mnie. „Wypatrujcie młodego człowieka, który kuleje” - powiedziano im. „Może być ubrany jak Agent, albo może inaczej. Jest wysoki, młody i kuleje”. Stary pochylony wyzwoleniec w łachmanach i zniszczonej czapce nasuniętej na czoło nie istniał dla nich. Ludzie mijali ich, Czarni rzucali im krótkie spojrzenia. Ludzie przechodzili przez migoczącą, złocistą przezroczystość Bariery i wychodzili, wchodzili przygnębieni, wychodzili spokojni, a Czarni spoglądali i zapominali o nich. Ja patrzyłem i zapamiętywałem. Wszedł mężczyzna trzymający pudełko. Na kurtce miał opaskę cechu cieśli, nie wyszedł. Ruszyłem długimi krokami w stronę Bariery. Palce bolały jeszcze trochę, ale |nie kulałem. Pamiętałem, że mam nie kuleć. Nie było to łatwe. Posuwałem się w górę po wysokich schodach, rozmyślając. „Azyl”, myślałem. „Azyl dla duszy. Pokój zmęczonej duszy. Nie ma Bariery dla tych, którzy szukają spokoju.” Przychodziło mi to z trudem. Nie chciałem azylu ani spokoju. Niełatwo człowiekowi kierować swoimi myślami, człowiekowi, który skosztował szczęścia myśleć o smutku, człowiekowi, który zdecydował się zwalczyć wszelkie trudności udawać załamanego i bez nadziei, i iść suwając nogami, garbić się, kiedy normalnie szedłby wyprostowany i kulał. Delikatne łaskotanie ostrzegło mnie, że Bariera nie da się oszukać. „Laurie opuściła mnie”, pomyślałem. „Nigdy już jej nie zobaczę. Odeszła i jestem niczym”. Łzy napłynęły mi do oczu. „Spokój”, myślałem, „pragnę spokoju. Nie mogę pragnąć osiągnięcia tego, co niemożliwe, nie ma dla mnie ratunku, pomocy, tylko w Katedrze”. Sunąłem naprzód, w górę schodami, które trudno było pokonać nie kulejąc, czepiając się syntetycznych uczuć, zapominając o Barierze i Bariera otworzyła się przede mną, aby mnie przepuścić. W Katedrze było spokojnie i chłodno. Tęsknota spłynęła na mnie jak wiatr z dalekiego lądu. Tu był prawdziwy spokój. Nigdzie indziej nie było tak, jak tutaj. Jedyne miejsce na świecie, gdzie było tak spokojnie, a ja je opuściłem i nigdy już nie będę do niego należał. Zacisnąłem usta. „Są lepsze rzeczy niż spokój. Spokój jest poddaniem się. To nienaturalny stan. Nie może istnieć równocześnie z życiem, tylko śmierć przynosi prawdziwy spokój, kiedy kończy się walka i człowiek poddaje się ostatecznie.” Tęsknota minęła i moje myśli pochłonął plan działania. Trwała msza. Obserwowałem ją, była dobra. Cechowała ją szczerość i skuteczność. Zastanawiałem się, kto siedzi w pokoju kontrolnym. Ojciec Michaelis? Ojciec Konek? Z pochyloną głową ukląkłem w ławce koło Portalu. Byłoby fatalnie, gdyby mnie rozpoznali. Kątem oka obejrzałem naprawy wyrządzonych przeze mnie szkód. Wyrwa we frontowej ścianie została wypełniona cementem. Ktoś zrobił to bardzo dokładnie, kolor pasował idealnie i można było zauważyć jedynie cienką jak włos kreskę. Zreperowali też większość klęczników. Tylko kilka wymagało jeszcze wykończenia. Dostrzegłem w tyle klęczącego stolarza, który czekał na koniec mszy. Za ołtarzem pojawiały się coraz to nowe cudowne wizje wykonane ze znajomością rzeczy, ale bardziej mechaniczne niż natchnione i podejrzewałem, że to ojciec Konek jest przy pulpicie. Myśli pewnie o czymś innym, o swoich ukochanych reliktach przeszłości, tajemniczych maszynach o niewiadomym przeznaczeniu, które jeszcze mogłyby się przydać Kościołowi. Zastanawia się jakiego odkrycia dokona brat John w czasie, gdy on pełni służbę. Przyglądałem się klęczącym blisko mnie wiernym. Byli wpatrzeni w ekran, ślepo, kornie, z twarzami rozświetlonymi wiarą i oczarowaniem, i zazdrościłem im niewiedzy, błogosławionej ignorancji. Bo wiedzieć zbyt wiele, znaczy wątpić, a ja wiedziałem zbyt wiele i już nigdy nie mógłbym wierzyć tak ślepo, jak oni. Zamknąłem oczy i myślałem o tym, jaki jestem. Widziałem w sobie dziwną mieszaninę siły i słabości, wiedzy i ignorancji, odwagi i tchórzostwa i wiele innych rzeczy, które uświadomiłem sobie dopiero wtedy. Przypomniałem sobie, jaki byłem, zanim zostałem rzucony w wir życia. Czy lepiej byłoby, gdybym został taki, jak przedtem, niewinny i nieświadomy? Czy byłbym szczęśliwszy, pozostając niewinny i spokojny? I gdzieś w głębi mojej duszy zrodziło się przekonanie, że wiedza, chociaż jest smutkiem i bólem, jest warta wszystkiego i nigdy nie mógłbym pozostać w klasztorze, nawet gdyby ta dziewczyna nie weszła. Przyspieszyła to, co i tak było nieuniknione. W końcu odwróciłbym się od klasztornego życia, bo życie ma cel i myślący człowiek musi szukać tego celu czy chce, czy nie. Mury zostały już rozwalone i moje oczy, przedtem oślepione ciemnością, widziały jasno. Mogłem żyć swobodnie i kochać z całych sił, a to wyzwolenie warte było ceny jaką zapłaciłem i może jeszcze miałem zapłacić. I zamiast błogosławić jedynego Boga, błogosławiłem Laurie. ... jedno słowo istnieje dla ludzi, tylko jedno słowo, a to słowo brzmi - wybierz... Wybrałem. Msza skończyła się. Jeden po drugim wychodzili wierni. Cicho, by nie zakłócać spokoju Katedry, stolarz zabrał się do roboty. Wkrótce zostaliśmy sami. Za kilka minut ojciec Konek wyjdzie z pokoju kontrolnego, który aż do następnej mszy, przez co najmniej godzinę będzie pusty. Miałem wystarczającą ilość czasu do zrobienia tego, co zrobić musiałem. Ojciec Konek już pewnie wyłączył instrumenty, ale pewnie zwleka jeszcze przez chwilę i ogląda je z czułością. Były tak genialnie zaprojektowane, tak zręcznie wykonane, były dziełami sztuki, przy których obrazy, rzeźby i muzyka bladły i stawały się nieważne, bo te instrumenty działały. Ale teraz już musi wyjść, jeszcze obejrzy się za siebie i zejdzie po schodach powoli, bo już nie jest pierwszej młodości. Odsunie płytę przy schodach, wyjdzie na korytarz, zasunie ją z powrotem i odejdzie w stronę warsztatu Brata Johna, przyspieszy kroku z ciekawości. Czekałem jeszcze chwilę, szykując się do drugiego, bardziej niebezpiecznego kroku. Portal był z boku, błękitny, połyskliwy i nieprzenikniony. Oddychałem głęboko, żeby serce biło mi trochę wolniej. Myślałem o rozległych, zielonych łąkach, gdzie spokój pokrywa ziemię jak miękki koc, gdzie nic się nie porusza i panuje całkowita cisza. Wyobrażałem sobie, że leżę tam bez ruchu na trawie, oddycham głęboko, pogodzony ze wszechświatem. A nawet więcej. Chciałem zjednoczyć się ze wszechświatem, razem ze strumykami spływać do rzek, z rzekami do mórz i tam zgubić swoją odrębność i stać się wszechistnieniem. Chciałem razem z gwiazdami krążyć po ich odwiecznych szlakach, płonąć jak one i stygnąć wraz z nimi do ostatecznej śmierci. „Śmierć i spokój. Spokój i śmierć. Łagodne, ciche, odwieczne bliźnięta. Przejdę przez Portal i znajdę spokój. Przejdę przez Portal do...” Myśląc tak, wypełniony uczuciem rezygnacji, wstałem. Znużony sunąłem w stronę Portalu. Znużony przeszedłem przez niego. Zatrzymałem się po drugiej stronie, zlany potem i drżący. Oparłem się o ścianę. Jak we wszystkim innym w kontrolowaniu swoich uczuć i myśli dzięki ćwiczeniom można dojść do perfekcji. Tym razem nie było to takie trudne, ale zmęczyłem się. Przekonałem sam siebie, że pragnę wiecznego spokoju i przekonałem o tym Portal. Kiedy tak stałem oparty o ścianę, usłyszałem w murze po przeciwnej stronie czyjeś kroki schodzące w dół. Zmarszczyłem brwi. Cały czas mijał dla mnie tak wolno, iż myślałem, że kilka sekund trwało pół godziny. Mogłem wrócić przez Portal. Od tej strony było to proste. Ale żeby tu się dostać musiałbym przejść przez niego jeszcze raz, a nie byłem pewny, czy zdołam ponownie wytrzymać taką mękę. Spojrzałem na Portal. Płyta odsunęła się. Na korytarz wyszedł Ojciec Konek. Patrzył na schody, którymi zszedł. Na jego twarzy malowała się troska. Powoli zasunął płytę, powoli odwrócił się ode mnie i ruszył korytarzem. Odetchnąłem z ulgą. Co cię tak martwi, ojcze Konek? Dlaczego marszczysz czoło? Dlaczego idziesz tak powoli? Czy wciąż pamiętasz o sprofanowaniu klasztoru i Katedry, chociaż wszelkie ślady już zostały zatarte? Czy krzyki i strzały na zawsze zniweczyły spokój? Czy cienie przemocy i śmierci czają się w nieoczekiwanych miejscach, spadając nagle na nieostrożnych? Czy idziesz tak wolno, tak niepewny swej wiary, jak niepewny jesteś tego domu? „Gdyby to była prawda, byłoby to bardzo smutne”, pomyślałem i poczułem się za to odpowiedzialny. Podszedłem cicho do płyty, przyłożyłem do niej ucho i nasłuchiwałem. Z pokoju kontrolnego nie dobiegał żaden dźwięk. Oczywiście musiało tak być. Delikatnie i cicho odsunąłem płytę, wszedłem i zamknąłem ją za sobą. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem, nie wiedząc dokładnie, dlaczego stoję i słucham. I nic. Sunąłem po schodach jak cień, spoglądając do góry. I zobaczyłem go. Wstawili nowe lustro. Zobaczyłem go w nim. Stał przyciśnięty do ściany po prawej stronie drzwi, bacznie wpatrując się w ich otwór, z bronią gotową do strzału. Nie wiedział, że go widzę. Nie miał zamiaru mnie złapać. Wargi miał zaciśnięte mocno i białe jak ręka na pistolecie wycelowanym w drzwi. Znałem go. Nigdy go przedtem nie widziałem, ale znałem go. Był jak rodzony brat wszystkich śmiercionośnych Czarnych, jakich w życiu widziałem. Czekał tam, żeby mnie zabić, bo usłyszał jak wchodziłem. Nie wiedziałem co robić. Było mu wszystko jedno kim jestem. Nawet gdybym był wracającym ojcem Konkiem, zabiłby mnie, jak tylko ukazałbym się w drzwiach. Miał rozkaz zabić i to było dziwne. Ale nie miałem czasu na rozważania. Niecierpliwił się, zastanawiał czy to słuch go omylił, czy też człowiek na schodach coś podejrzewa. Za chwilę mógł skoczyć do drzwi i strzelić, a ja nie mogłem nic zrobić, bo nie wziąłem ze sobą broni. Nie chciałem jej brać. Teraz tego żałowałem. Poruszył się i dokładnie w tej samej chwili zrobiłem bezgłośny ruch do przodu i w bok. Przycisnąłem się do ściany po prawej stronie. Stałem tak przytulony do niej, a tuż za rogiem on stał przytulony do ściany i czekał. Już nie widziałem go w lustrze, ale i on nie mógł mnie zobaczyć i nie mógł być pewny, że wiem o nim. Czekaliśmy. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Powoli zza rogu wysunął się węszący pysk pistoletu. Czekałem, aż pokaże się cały, bliżej. Otwór lufy stał się czarniejszy, bardziej okrągły i zobaczyłem kawałek białej skóry. Uderzyłem bokiem dłoni z całych sił. Pistolet upadł. Usłyszałem ni to chrząknięcie, ni to krzyk i ręka zniknęła. Jeszcze rozcierał prawy nadgarstek lewą ręką, kiedy znalazłem się za rogiem. Uderzyłem nisko. Zwinął się wpół i wtedy trafiłem go bokiem dłoni w kark. Upadł na podłogę. Przez chwilę stałem na środku pokoju, z trudem łapiąc oddech. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo moje siły były nadwerężone. Potem pochyliłem się, związałem go mocno i zakneblowałem. Wyprostowałem się i rozejrzałem dokoła. Miło było znaleźć się znowu w tym pokoju. Wszystko stało na swoim miejscu, wszystkie znane mi urządzenia, ale tym razem nie dało mi to poczucia władzy. Czułem się dziwnie pokorny. Zapomniani geniusze zagubionych wieków stworzyli te rzeczy, a my używaliśmy ich teraz jako spadkobiercy, nie wiedząc, jak one działają i po co, tylko tyle, że działają jak zrobimy to, czy tamto. Cofnęliśmy się bardzo. Westchnąłem i usiadłem przy pulpicie. Nacisnąłem guzik, założyłem hełm i wsunąłem ręce w rękawice. Ostatnim razem, kiedy tam siedziałem, na dole w Katedrze szukało mnie czterech ludzi. Ale teraz ja przyszedłem poszukać czegoś i musiałem się pospieszyć. Przenikałem mroczną głębię ścian, prześlizgiwałem się przez nie, wracałem w to samo miejsce. Szukałem, sondowałem. I nic. W murach nie było nic. Kamyk zniknął. Siedziałem przez chwilę próbując zrozumieć, co się stało i dopasować ten fakt do innych informacji. Nagle wszystko stało się jasne. Odwróciłem się. Czarny miał otwarte oczy, wlepione we mnie, błyszczące wściekłością. Kazano mu zabić. Oczywiście. Znaleźli kamyk i nie byłem im potrzebny. Ogarnęło mnie uczucie ulgi. Sabatini będzie chciał mojej śmierci, postawi strażników, żeby mnie zabili, gdybym wrócił, ale nie będzie mnie szukał, bo ma to, co chciał. Byłem wolny. Długo związany byłem z kamykiem, ale teraz już byłem wolny. Mogłem żyć, mogłem kochać Laurie. Nie dałem mu go. Sam znalazł, albo ktoś to zrobił za niego. Ale ja nie powiedziałem nic, moja rola się skończyła. Ale zrobiło mi się wstyd na myśl o Laurie i co ona o mnie pomyśli i co ja sam będę o sobie myślał. Bo kamyk może być kluczem, jak powiedziała Laurie, a w rękach Sabatiniego będzie kluczem do terroru i zniszczenia. Odpowiedzialności za to nie mogłem z siebie strząsnąć jak pyłu. Może powiedziałem mu o kryjówce. Wydawało mi się, że nie, ale nie byłem zupełnie przytomny i taka możliwość istniała. Czarny obserwował mnie bacznie i miałem wrażenie, że zapomniałem o czymś albo nie dostrzegłem czegoś oczywistego. Rozejrzałem się po pokoju, ale nie zauważyłem czegoś podejrzanego. I wtedy zdałem sobie sprawę, że zbyt pośpiesznie doszedłem do wniosku, że Sabatini znalazł kamyk już dawno i już z nim zniknął. Wcale nie musiało tak być. Mógł być jeszcze ciągle w klasztorze, a ja miałem do dyspozycji najlepszy przyrząd w Brancusi. Za jego pomocą ktoś znalazł kamyk w mojej kryjówce, za jego pomocą ja mogłem odnaleźć go, o ile nadal był w zasięgu aparatu. Wróciłem do pulpitu, przeniknąłem tylną ścianę i obniżyłem szperacz do poziomu korytarza. Przemknąłem przez klasztor szybciej niż jakikolwiek człowiek mógłby biec. Korytarze były puste. Ale nie spodziewałem się znaleźć na nich kamyka. Nie byłem pewny gdzie może być, ale wiedziałem skąd zacząć. Nie chciałem stamtąd zaczynać. Bałem się tego, co mogłem zobaczyć. Zawahałem się przed drzwiami, drzwiami Opata, a potem prześliznąłem się przez ich ciemną smugę. Byli tam. Opat siedział w fotelu, potężny, siwy i niewzruszony. Naprzeciw niego stał Sabatini, czarny, z wielkim nosem, sardonicznie uśmiechnięty. Miedzy nimi, na małym stoliku, leżał kamyk, lśniąc łagodnym blaskiem. - ... nic od trzech dni - mówił Sabatini. - Teraz ja zobaczę, co się da zrobić, - I myślisz, że uda ci się to, co nam się nie udało? - zapytał głęboki głos Opata. - Jakie masz do tego przyrządy? Jakie umysły możesz w tym zatrudnić? - Przynajmniej - powiedział Sabatini - nie będę się bał zaryzykować. - I zniszczysz go. Nie, Carlo, to zbyt subtelne dla ciebie. Zostawisz go nam i jeśli można rozwikłać tę tajemnicę, Brat John to zrobi. To zbyt cenna rzecz, żebyś ty się nią zajmował. - Cenna! - krzyknął Sabatini. - Co ty wiesz o cennych rzeczach? Może zapomniałeś już, kto za to zapłacił, zapłacił tobie tak samo jak innym, kto kazał ci tego poszukać w Katedrze. Kto powtarzał: „Wyobraź sobie, ze jesteś Dane. Jesteś oblężony w pokoju kontrolnym. Gdzie ukryłbyś...?” - A jednak - przerwał mu spokojnie Opat - można to sprzedać drożej, o wiele drożej niż ty zapłaciłeś, szczególnie, jeśli rozwiążemy zagadkę. A zrobimy to. Sabatini poczerwieniał. - Ani chronora więcej! - wrzasnął, uderzając w stół. Kamyk podskoczył. - Carlo, spokojnie - Opat zmarszczył czoło. - Nie ma powodu tak się denerwować. Bardzo możliwe, że ten przedmiot nie ma żadnej wartości, że nic nie zyskasz. Myślę, że prawdopodobnie straciłeś już zbyt wiele. - To, co dałem, mogę odebrać - chłodno stwierdził Sabatini. - Zawsze biorę to - ryknął - za co zapłaciłem! Sięgnął po kamień. Kamyk odsunął się od jego ręki, ale on nie dostrzegł tego. Dostrzegł Opat. - Doprawdy, Carlo - powiedział Opat - nie spodziewasz się chyba, że uda ci się coś ukraść z mojego klasztoru. Przynajmniej nie wtedy, kiedy mam do dyspozycji pokój kontrolny. - Ale ja mogę dysponować twoją przyszłością - Sabatini uśmiechnął się. - Słówko do Arcybiskupa o twoich posunięciach...? I pamiętaj, w pokoju kontrolnym siedzi mój człowiek - za twoją zgodą. Znowu sięgnął po kamyk. Kamyk ześliznął się ze stolika na podłogę. Kiedy pochylił się po niego, pistolet wysunął mu się z kieszeni i zawisł w powietrzu. Kamyk dołączył do pistoletu. Wisiały tak w niewidocznych rękach. Sabatini wyprostował się, z wściekłością rzucił się na kamyk i broń. Pistolet poruszył się złowrogo. Sabatini stanął. - Kto to? - zapytał Opat. - Czy to ty, ojcze Konek? Dobra robota! Teraz daj kamyk i broń do mnie! Wstał i zrobił krok do przodu. Stanął w miejscu, zdziwiony i przestraszony, bo pistolet zwrócił się w jego stronę. - „To ja, Ojcze, William Dane. Nowicjusz wyrzucony z objęcia śmierci, niewinny człowiek sprzedany na tortury”. - Williamie! - powiedział Opat. - Williamie, mój synu! Sabatini poruszył się. „Uważaj!”. „Przyszedłem po to, co nie należy ani do ciebie, ani do niego, ojcze, ale do mnie. Jeden z was jest obojętnym, zakłamanym zdrajcą, a drugi katem i mordercą. Powinienem zabić was obydwóch, tak jak stoicie!” Sparaliżowało ich uczucie jakim przesycona była ta myśl. Sabatini pierwszy; odzyskał równowagę. Założył ręce przed sobą i patrzył na kamyk i pistolet. Rumiana twarz Opata pobladła. - Nie! - zachrypiał. - Nie możesz tego zrobić! Nie możesz splamić rąk moją krwią! „Krwią fałszywego Opata? Krwią przeniewiercy, oszusta, złodzieja, handlarza torturami?” Zbladł jeszcze bardziej. - Polałaby się twoja własna krew - wyrzucił z siebie. - Moja krew jest twoją krwią. Jesteś moim synem. BOŻE! Uderzyło to we mnie jak piorun. Pistolet zadrżał w powietrzu, gdy mimo woli zacisnąłem palce na regulatorze. Zdziwiła mnie i zaszokowała fałszywość Opata, ale nie zabiłbym ich. Wtedy nie. Teraz świat przewrócił się do góry nogami. Mój ojciec! Mój ojciec! Teraz potrafiłem ich zabić. Zastrzelić obydwóch, zanim zdążyliby się poruszyć, strzeliłbym do bezbronnych, w złości i przerażeniu. Mój ojciec! To słowo brzmiało jak bluźnierstwo. „Nie jesteś ojcem! Trzeba więcej niż chwili namiętności, żeby stać się ojcem!” Staruszek ukląkł i uniósł ręce do góry. - Proszę - szepnął przez zaciśnięte gardło. - Mój synu. - Pochylił głowę przed bronią, kamykiem i nieznanym duchem zemsty. „A więc żyj!” Myśl jak krzyk umierającego. „I cierp!” Ściągnąłem do siebie pistolet i kamyk. Cierpiałem tak, jak nigdy przedtem, nawet w najgorszych chwilach w komnacie tortur Sabatiniego, Mój umysł był rozdzierającym cierpieniem. „Och, Boże! Jeśli na świecie coś może się zmienić, jeśli jest jakaś nadzieja, przemów do mnie teraz!” Kamyk przemówił. XVI Pamiętam to jak dzisiaj. Nie mógłbym zapomnieć, nawet gdybym chciał. Tak mocno wyryło się to w mojej duszy, że nawet czas nie może tego zatrzeć, jedynie śmierć. Tylko trudno mi wyrazić to słowami. Bo to nie były słowa. Nie potrafię opisać, jak mi to przekazano. Mógłbym to określić jako obrazy, ale tylko w przybliżeniu. Idealne porozumienie umysłów jest przeżyciem, którego nie można wyjaśnić, bo nie ma go z czym porównać. Tak więc kamyk przemówił do mojego umysłu, w ciągu sekund przekazując mi to, co mogę powtórzyć na kilku stronach. Słowa są powolne i niezdarne, uporządkowane myśli są dokładne i mogą oszukać czas. Jeśli niezdarnie dobrałem słowa, to dlatego, że brak właściwych słów. Kamyk powiedział: Do was (przekaźnik myśli-słowo, słowo) którzy przyszliście po nas, którzy jesteście naszymi dziećmi, od nas (Ziemian, przekazujących), którzy kiedyś żyliśmy, kochaliśmy i umieraliśmy i już nas nie ma. Witajcie. Oto historia naszych ojców: Mała, zielona planeta krążąca wokół małego, żółtego słońca (Ziemia, Słońce). Obraz galaktyki, gęstej, pełnej gwiazd, jedna z nich świeci żółto, i wyraźny obraz planety krążącej wokół niej (dokładna lokalizacja Ziemi i Słońca). Tu człowiek rodził się, żył i umierał na wiele wieków przed przeniesieniem się między gwiazdy. Historia Człowieka na Ziemi była cykliczna, cywilizacje powstawały i upadały cyklicznie (historia, całość), ale wreszcie Człowiek przebił się przez te cykle i osiągnął więcej niż kiedykolwiek przedtem. Pokonał przestrzeń i założył kolonie w galaktyce i bezpieczny na tych szczytach osiągnięć myślał, że już nigdy nie spadnie. Podbój nie był jednym najazdem i zjednoczeniem. Był długim, ciągnącym się wysiłkiem, który wyczerpał zasoby Ziemi i Układu Słonecznego i pochłonął energię tych, którzy zostali na Ziemi. Kolonie, połączone nikłą nicią pamięci i przywiązania do macierzystej planety, rozwijały się gwałtownie. A Ziemianie spoglądali na galaktykę i Imperium i uważali, że to wszystko jest dobrze, bo człowiek to stworzył. Ale więzy pamięci są słabe, a budowanie nowego świata jest trudne i wymaga realizmu. Realistycznie myśląc Ziemia nie miała przyszłości, miała przeszłość. Była dłużnikiem. Mogła eksportować tylko sentymenty. Ale pozostałe planety nie miały ochoty wysyłać zasobów naturalnych w zamian za sentymenty i nikt nie upierał się, że jest to niesłuszne. Rozpoczął się Drugi Etap. Imperium było tylko sentymentalną fikcją, ale Ziemia stworzyła sobie inne imperium. Przekształciła się w rozległy uniwersytet, królestwo wiedzy. Mądrość płynęła z Ziemi nie kończącym się strumieniem, wynalazki, nauka, filozofia. Kolonie nie miały czasu na takie rzeczy, eksploatowały swoje dziedzictwo, gwiazdy. Chętnie sprzedawały pożywienie za prototyp jakiegoś urządzenia, surowce za podstawowe prawa przyrody i paliwo za filozofię. Z całej galaktyki ludzie przybywali, na Ziemię, żeby uczyć się, sprzedawać, kupować. Ziemia była targowiskiem wszystkiego. Ale galaktyka była niespokojna i Ziemianie przewidzieli, że ich świat zostanie rozszarpany przez rywalizujące siły. By mieć plac targowy na własność, światy gotowe były zmienić go w pole walki i zniszczyć go. Taka jest prawda o posiadaniu: posiąść to znaczy zniszczyć. Stopniowo Ziemia rezygnowała ze swojej roli, przestała eksponować i uprościła swoją egzystencję. Ludzie zapomnieli. Myśleli, że Ziemia umiera, i kiedy pierwsze Imperium eksplodowało, pominięto Ziemię, Inne planety umierały w płomieniach, a Ziemia przetrwała, zielona i spokojna, zamyślona i cicha, ze smutkiem przypatrując się śmiertelnym drgawkom galaktyki. W tym spokoju zdarzyło się coś niezwykłego. Na Ziemi ludzie zaczęli myśleć jasno, po raz pierwszy w historii. I to był Etap Trzeci. To dziwne i straszne, że do przetrwania potrzeba jasnego myślenia, a myśleć jasno można tylko wtedy, gdy nie trzeba się martwić o przetrwanie. Kiedy zrozumiano, w jaki sposób ludzie myślą, rozwinęła się kontrola procesu myślenia i w rezultacie odkryliśmy zasady porozumiewania się telepatycznego. I z tej ciszy i spokoju Ziemianie ruszyli znowu na galaktykę, nie tak, jak za pierwszym razem, z hukiem i ogniem, i radością, ale cicho, niezauważalnie, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale też ze świadomością odpowiedzialności. Galaktykę owiało tchnienie rozumu, subtelne poczucie jedności, niemej nadziei. Najpierw powoli, potem bardziej gwałtownie, planety zaprzestawały walk, galaktyka uspokajała się, płomienie gasły i ludzkość dziękowała bogom pokoju. Nieznani, bez podziękowania, działaliśmy w całej galaktyce, przenosząc swoje siły z miejsca na miejsce, sięgając coraz wyżej. Narodziło się Drugie Imperium, złoty wiek ludzkości, bogaty i płodny. Człowiek nigdy przedtem nie podejrzewał, że może wspiąć się tak wysoko. Nigdy nie marzył o takich widokach. To było długie, słoneczne lato, ale zima, choćby długo zwlekała, musi w końcu nadejść. Nasza własna praca doprowadziła do naszej tragedii. Wynaleziono przyrząd, wykryto nas. Galaktyka rzuciła się na nas, dzika i nieposkromiona. Taka jest prawda o inności: być innym to znaczy być znienawidzonym. Byliśmy inni i nienawidzili nas. Nie miało znaczenia, co zrobiliśmy i dlaczego. Zaczęła się nasza ucieczka przed przejmującymi wichrami zimy. Uciekaliśmy przez galaktykę, z nadzieją, że uda nam się ukryć i przetrwać do lepszych czasów, chociaż wiedzieliśmy, że to płonna nadzieja. Nie gonili nas. Zgubiliśmy ich. Ale oni badali, myśleli i szukali umysłami, które pomogliśmy im rozwinąć w spokoju przez nas stworzonym, i znaleźli Ziemię wśród miliona światów. Dzisiaj zobaczyliśmy pierwszego zwiadowcę. Dziś w nocy albo jutro nadejdą, po raz ostatni zjednoczeni dla zemsty, zanim galaktyka wybuchnie milionem płonących żagwi. Chcą zemścić się na tych, którzy dali im to, o co nie prosili. Ziemię swoich ojców przeorzą płomieniami. Zabiją wszystko, co żyje na planecie, która dała życie im i ich dobroczyńcom. Zanim zwrócą się przeciwko sobie, zginiemy, ale Ziemia kiedyś znów będzie zielona. Ziemia wyleczy swoje rany i będzie bez końca czekać na człowieka. Z matczyną wyrozumiałością. Ziemia przebaczy swoim dzieciom ich głupotę i będzie czekać. Chłód i ciemność zapanuje w galaktyce, zmrożonej zimą nowego średniowiecza, a Ziemia będzie czekać. Ludzie będą zapominać i pamiętać, aż pamięć upodobni się do zapomnienia, a zapomnienie do pamięci i powstaną legendy. A Ziemia będzie czekać. To posłanie będzie tu wciąż, tak jak ja i inne sekrety ukryte (tu i tu i tu) przeznaczone dla Was, którzy przyjdziecie po nas. Odnajdźcie je. Korzystajcie z nich mądrze. To wasze dziedzictwo. Kiedyś człowiek znowu postawi stopę na Ziemi i nie ma znaczenia, jeśli to nie będzie ktoś z was, bo kamyk jest naznaczony pragnieniem. Ludzie będą pragnęli go bardziej niż życia, będzie przechodził z ręki do ręki, aż trafi do ciebie, który potrafisz go odczytać. A ty będziesz istniał, bo rozsialiśmy swoje nasienie po galaktyce i chociaż umrzemy dziś albo jutro, to nigdy nie można nas zniszczyć. Kiedyś będziemy żyć znowu w was, naszych dzieciach, kiedy zaistnieją korzystne warunki. Bądźcie silni. Bądźcie mądrzy. Bądźcie dobrzy. Ziemia czeka. Siedziałem tam, trzymając w ręku kamień, oszołomiony i wyczerpany. Przeczytałem list, a ten list nie był do mnie. Nie byłem jednym z ich dzieci. Ogarnął mnie żal i wstyd. To było piękne i smutne, a ja byłem nieszczęsnym, słabym śmiertelnikiem, który nie mógł odbudować ich Imperium. Powoli zdjąłem hełm, odłożyłem go i spojrzałem na Agenta leżącego w kącie. Wlepiał we mnie wzrok pełen nienawiści. Wstałem, zostawiłem broń. Nie chciałem jej. Jeszcze nie przyszli. Ile czasu upłynęło od chwili, kiedy ściągnąłem do siebie kamyk, kiedy obudziłem go swoim cierpieniem? Wieczność? Poznałem bieg historii przez długie wieki, przeżyłem chwile wielkości i upadku. To należało do mnie na zawsze, wiedziałem więcej o zapomnianej przeszłości Człowieka, niż ktokolwiek od czasu rozpadu Drugiego Imperium. Ale wiedziałem, że minęło zaledwie kilka sekund. „Oni byli”, pomyślałem nagle z pewnością, „jeszcze oddaleni o kilka minut”. Podszedłem do mężczyzny w rogu i stanąłem nad nim. - Powiedz swojemu panu, żeby nie szukał mnie. Nie posłucha, ale powtórz mu to. Powiedz, że oszczędziłem go tym razem i może jeszcze raz to zrobię, ale kiedyś zmusi mnie do tego, żebym go zabił. Zszedłem po schodach, wyszedłem na korytarz i zasunąłem płytę. To mogło zabrać mi trochę czasu. Przeszedłem przez Portal, co nie było trudne od strony klasztoru, stanąłem w Katedrze. Było pusto i ciemno. Stolarz już poszedł, chociaż nie skończył pracy. Spojrzałem na swoją rękę. Wciąż trzymałem w niej kamyk, już nie tajemniczy, ale wzbogacony o coś innego, może o znaczenie, które czyniło go jeszcze bardziej bezcennym. Wsunąłem go do woreczka przy pasie. Czułem się silny i odważny. Rozejrzałem się dokoła. Mogli ostrzec Czarnych przed wejściem. Pewnie czyhali na kogoś, kto będzie wychodził z Katedry, ale musiał istnieć jakiś sposób, by ominąć ich bez stosowania przemocy. Oczywiście, istniał. Nie mogli zatrzymywać każdego. Podszedłem do drewnianej skrzynki z narzędziami stolarza. Podniosłem ją, wydawała mi się lekka. Zbliżyłem się do Bariery z opuszczoną głową i zgarbionymi ramionami. Przeszedłem przez nią, w dół po schodach na ulicę. Zapadał zmrok. Posuwając nogami szedłem ulicą, niosąc drewnianą skrzynkę. Minąłem jakieś drzwi. Ktoś wyciągnął rękę, żeby złapać mnie za ramię. Odwróciłem głowę i zwróciłem ku niemu moją starą i zniszczoną twarz. - Zaczekaj no - powiedział jeden z Agentów. - Puść go - wtrącił się drugi. - Wydajesz nas. - Ale widziałem, jak stolarz wyszedł parę minut temu. - To jest ich dwóch! Spójrz na tego starego. To nie Dane. Ucisk na moim ramieniu rozluźnił się powoli. Ruszyłem dalej. Przykro mi było, że stolarz stracił swoje cenne piłki, młotki i heble, dlatego że musiałem uciec z kamykiem, ale to było ważniejsze. Nie dlatego, że kamyk miał jakąś wysoką cenę, ale chciałem go uchronić przed takimi jak Sabatini, którzy mogli go zniszczyć, zanim trafi do tych, do których jest zaadresowany. Zatrzymałem się przy wejściu do alei i postawiłem skrzynkę w nadziei, że zostanie znaleziona i zwrócona właścicielowi. Oddaliłem się pośpiesznie. I właśnie, kiedy już myślałem, że jestem bezpieczny, zobaczyłem helikoptery spadające jak liście. Obejrzałem się. Szerokim kołem opadały w dół. Wiedziałem jaki mają plan. Z dużą liczbą ludzi załatwienie sprawy było proste i pewne. Otoczą teren i będą posuwać się do środka, przepytując każdą napotkaną osobę, przeczesując wszystko dokładnie - tak mogą znaleźć nawet najdrobniejszą rzecz. Czułem jak, kamyk staje się cięższy. Poszedłem szybko w stronę opadającej linii helikopterów. Jedyną moją szansą było wydostanie się poza linię, zanim zamkną koło. Kiedy zostało mi zaledwie sto metrów, szansa zniknęła. - Zostać tam, gdzie jesteście! - ryknął głośnik. - Nie przechodzić pod helikopterami! Zostać na miejscu. Miałem przed sobą żywą barykadę ze zbitych w tłum przechodniów. Musiałem zastosować się do polecenia. Nie mogłem iść w tym kierunku, ale mogłem spróbować przesunąć się w drugą stronę. Jak gdyby nigdy nic, zawróciłem. Nie ja jeden wpadłem na ten pomysł. Niektórzy w panice zaczęli biec. - Zostać na miejscach!... - grzmiały głośniki, ale już dalej. Obejrzałem się za siebie. Z helikopterów wysypywali się pomarańczowo-niebiescy najemnicy. Utworzyli szeregi w poprzek ulicy i zaczęli przeszukiwać oczekujący tłum. „Wszędzie dokoła, wszędzie dokoła”, myślałem. Ale zawsze musi być jakieś wyjście, zwykle wystarczy zastanowić się nad sytuacją. „Z dużą liczbą ludzi...” No właśnie, nie mieli wystarczającej liczby ludzi. Nie mogli mieć aż tylu, ilu potrzeba do dokładnego przeczesania całego terenu. Skręciłem w wąską uliczkę. Po jednej stronie stał rozwalający się magazyn, ruina, jaką można znaleźć wszędzie, bo handel przenosi się w miarę jak zmieniają się warunki i rozwijają miasta, i taniej jest postawić nowy budynek, niż odbudować stary. Gdzieś powinno być okno albo drzwi, wyłamane i zniszczone. Znalazłem czarną jamę okna. Rozejrzałem się. Nikt mnie nie obserwował. Wskoczyłem do środka i czekałem, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Po chwili mogłem już odróżnić niewyraźne kontury starych skrzyń, porozrzucanych rzeczy, niszczejących i zapomnianych. Szedłem między nimi ostrożnie, uważając żeby się nie potknąć. Gdzieniegdzie podłoga zapadała się pode mną. Dalej w ciemnościach znalazłem to, czego szukałem. Zbadałem dokładnie rękami. Była to duża skrzynia, w której brakowało jednego boku. Ustawiłem ją tym brakującym bokiem do ściany, przysunąłem bliżej inne pudła, poustawiałem je jedno na drugim tak żeby stos rozwalił się przy najlżejszym dotknięciu. Zostałem sam w środku stosu, ukryty w skrzyni. Usiadłem przyciągnąwszy kolana pod brodę, i czekałem, czekałem, rozmyślając. Powiązanie mojego problemu było równie skomplikowane jak badania nad swobodnym ruchem molekuł powietrza. Nawet w zamkniętej przestrzeni działało zbyt wiele sił. Najemnicy Imperatora. Kto ich wezwał? Sabatini? Nie. To oni chcieli go złapać w porcie. Pracował dla siebie albo dla kogoś innego, ale nie dla Imperatora. W takim razie musiał ich zaalarmować ktoś, kto pracuje dla Imperatora w klasztorze. Wiedziałem kto. Jeśli nie Sabatini, to tylko Opat. To mógł być tylko on, bo tylko oni dwaj wiedzieli, że mam kamyk i dowiedzieli się o tym dostatecznie szybko, żeby zdążyć zaalarmować Imperatora. Siller nie mylił się co do niego. I pewnie rzeczywiście opat był moim ojcem. Mógł to powiedzieć, żeby uratować swoje życie, ale takich rzeczy nie wymyśla się na poczekaniu. Jego słowa zabrzmiały szczerze. Nie dotknęło mnie to. Stracił prawo do ranienia moich uczuć. Miałem ważniejsze sprawy. Nie chciałem myśleć o nim. Były też inne siły, przesuwające się ślepo w długiej nocy. Obywatele. Być może walczący o ideały, ale zarażeni zepsuciem, jak cała reszta. Handlowcy. Zajęci tylko jednym. Zyskami. Ale czym był zysk? Kroki. Jeszcze odległe, zbliżające się. - Uważaj! Może się zawalić - niski i władczy głos. - Co za kupa śmieci! - niezadowolony i zrzędliwy. - Od lat nikogo tu nie było. - Liczy na to, że właśnie tak pomyślimy. Takie właśnie miejsce wybrałbym, gdybym musiał się ukryć - powiedział pierwszy głos. Przeklinałem go w duchu. - Pośpieszmy się - trzeci głos. Ilu ich było? Czy mogłem się mylić? Ale wiedziałem, że nie. Trzask drewna, powtarzający się bez końca, coraz bliżej. - Nie widzisz, że tu nikogo nie ma? - narzekał znowu drugi głos. Żadnej odpowiedzi, tylko głos przewracanych skrzyń. - Uwaga! On może być uzbrojony. - To pierwszy. Był zbyt blisko. - Co za szczurze gniazdo! - Zabierzcie to pudło. Rozwalcie ten stos. Huk walących się pudeł. Trzask pękającego drewna. Krzyk. Wszystkie te dźwięki dudniły w mojej skrzyni, jakby w środku mnie samego. - Wyciągnąć go. - Spokojnie! - odezwał się drugi, prawie z płaczem. - Te deski kaleczą mi nogi. Nie ciągnijcie tak mocno! Odgłos rozdzieranego ubrania. Wrzask bólu. - O Boże! Patrzcie! Zróbcie coś z tym! - Zabierzmy go stąd, zanim podłoga załamie się pod nami. Nikogo tu nie ma - pierwszy głos. Kroki oddaliły się razem z krzykami. Długo czekałem w ciemności. Po kilku godzinach wyprostowałem się, przedarłem przez rumowisko i ruszyłem do Laurie. Długo to trwało, dłużej niż myślałem i na pewno martwiła się o mnie. Wbiegłem po rozklekotanych schodach. Zaraz zobaczę Laurie. Dam jej kamyk i opowiem o swoich przygodach, i będę z nią. Może nie martwi się. Może, pewna mojej odwagi i sprytu, śpi, oczekując na mój powrót. Obudzę ją. Spojrzy na mnie, senna, a potem otworzy swoje błękitne oczy szeroko i przyciągnie mnie do siebie... W kuchni było pusto. Uśmiechnąłem się, śpi. Wyciągnąłem kamyk z kieszeni i trzymając go w ręku podszedłem na palcach do drzwi sypialni, stanąłem... Ktoś oddychał głęboko, chrapliwie, sapał. Czyjś głos mamrotał coś. Stałem jak wryty. Wtedy usłyszałem straszne słowa, które miały dręczyć mnie w niekończące się noce, słowa ciche jak westchnienie, zbyt ciche, by usłyszeć je tak wyraźnie, jak ja je usłyszałem. - Mike - powiedziała Laurie - Mike, Mike, Mike. Odwróciłem się z obrzydzeniem. Wszystko się wyjaśniło. Wiedziałem już, dlaczego mnie uratowała, dlaczego mnie pielęgnowała kiedy byłem chory, dlaczego... Nie chciałem o tym myśleć. Chciała mieć kamyk, nieważne, dla kogo pracowała. Podrzuciłem kamyk na dłoni. Będzie go miała. Na nic się jej nie przyda, ale zasłużyła na niego. - Zabawiam ludzi śpiewem - powiedziała. „Laurie! Laurie!” Znalazłem w koszu kawałek papieru i napisałem na nim osmaloną zapałką: „Nie mam pieniędzy, żeby ci zapłacić. Sabatini je zabrał. Myślałem, że znalazłem coś o wiele cenniejszego, ale i to ktoś mi zabrał. Żałuję, że byłem taki głupi. Może to wynagrodzi ci wszystko”. Zawinąłem kamyk w papier i położyłem na stole. Wyszedłem na schody. Czułem, że znów wyrasta wokół mnie mur. XVII Istnieje wiele sposobów, żeby przetrwać, ale wszystkie sprowadzają się do trzech: atak, obrona i ukrycie się. Atak wymaga zręczności, umiejętności i broni. Obrona działa na zasadzie twierdzy. Są dwie metody ukrywania się: człowiek może się wtopić w otoczenie albo schować się jak kret. W ciągu następnych dni stosowałem wszystkie trzy sposoby, żeby utrzymać się przy życiu, chociaż nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego chcę żyć. Na początku robiłem wszystko odruchowo, potem stało się to grą, sztuką dla sztuki. Najpierw musiałem się zamaskować. Już byłem ubrany jak obszarpany wyzwoleniec. Byłem częścią miasta, jak domy, magazyny i rozpadające się rudery. Ale to nie wystarczało. Nie miałem pieniędzy. Więc żeby mieć pożywienie, musiałem żebrać, ale żebranie naraziłoby mnie na podejrzenia. Poza tym byłem źle przebrany, wiedziano, że wyglądam jak wyzwoleniec. Chociaż wielu było takich jak ja, ale głupio byłoby tak zawężać pole działania. Przede wszystkim potrzebowałem pieniędzy. Był tylko jeden sposób na ich zdobycie; nie mogłem jednak zabierać ich tym, którzy potrzebowali ich bardziej niż ja. Polowałem na myśliwych. Polowałem na nich z gołymi rękami, bo nie chciałem już mieć do czynienia z bronią. Miałem dość mordowania. Wyczekiwałem cierpliwie w dzielnicy rozrywki. Czekałem ukryty w alejkach, obserwowałem bacznie, może czekałem też, by zobaczyć Laurie, zobaczyć ją na nowo taką, jaka była, ale nie pojawiła się. Za to pojawili się myśliwi. Zauważyłem ich, jak szli ulicą. Dwóch Agentów, dwóch, ponieważ nigdy nie chodzili samotnie. Celowo niepozorni w tych swoich czarnych mundurach. Nie znałem ich, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy oni są tacy sami, wszyscy winni, myśliwi. Kiedy przechodzili obok alejki, odwróciłem się i zacząłem iść w drugą stronę. Schowałem się w bramie. Zawahali się u wlotu alejki, rozejrzeli, a potem wyciągnęli pistolety i pobiegli za mną. Kiedy ten z lewej przebiegał obok mnie, wystawiłem nogę. Potknął się, trzasnąłem go w kark. Upadł i leżał bez ruchu. Drugi zatrzymał się trochę dalej, odwrócił i próbował dostrzec coś w ciemnościach. - Sam? - zapytał. - Sam? Odpowiedziała mu cisza. Zawrócił ostrożnie, z bronią wycelowaną w noc. Kiedy już był dość blisko, schwyciłem go jedną ręką za nadgarstek, a drugą uderzyłem w brzuch. Zgiął się wpół. Kiedy jego głowa powędrowała w dół, moje kolano skoczyło do góry. Trafiłem go w twarz. Poleciał do tyłu, uderzył głową w ścianę i opadł na ziemię bezwładnie. Szybko i sprawnie zdarłem z nich ubranie. Wysypałem zawartość ich pasów do mojego woreczka, obliczając w przybliżeniu, że zarobiłem jakieś pięćset chronorów. Wziąłem też dwa dowody, które chciałem później obejrzeć. Zawinąłem ich pistolety w ubrania i wyszedłem z alejki, zostawiając nagie, białe ciała. Trochę dalej wrzuciłem pakunek do śmietnika. Zasuwa w drzwiach uległa pod naciskiem ręki. Zapiszczały zawiasy i potem nędzny sklepik był równie cichy jak ciemny. Nasłuchiwałem przez chwilę. Dźwięk nie zaalarmował nikogo albo właściciel bał się odezwać. Wszedłem do środka. Światło, które przebijało przez brudne okno wystawowe, przypominało raczej nieco jaśniejszy cień, ale wystarczyło oczom, przywykłem do życia w nocy. Wędrowałem między stertami używanych ubrań, aż znalazłem to, czego |szukałem. Już zdecydowałem, za kogo się przebiorę. Wciągnąłem parę czystych, połatanych spodni i odpowiednią koszulę. Na koszuli widniała czerwona oznaka mechanika. Jeden ze zdobytych dowodów, też był czerwony. Trafiłem na stos czapek i przymierzałem je, dopóki nie dobrałem odpowiedniego rozmiaru. Wziąłem ubranie, zostawiłem na brudnej ladzie dziesięć chronorów za ciuchy i zniszczenie zasuwy i wyszedłem w noc, zamykając cicho drzwi za sobą. Opuszczone magazyny są gościnnymi miejscami, jeśli nie ma się nic przeciwko szurającym i pełzającym stworzeniom. Mnie one nie przeszkadzały. Znalazłem magazyn w nieco lepszym stanie niż ten, w którym ukryłem się przedtem. Przynajmniej nie groziło, że podłoga zapadnie się pode mną. W rogu zbudowałem szałas z pudeł, z ukrytym wejściem, zwinąłem łachy wyzwoleńca w poduszkę i zasnąłem. Spałem niespokojnie, ale i z takiego odpoczynku byłem zadowolony. Jadałem w tanich knajpach dla robotników. Żywiłem się rzadką zupą, starym chlebem i prawie śmierdzącymi rybami, płaciłem drobnymi, skrzętnie odliczając. Ale nigdy nie jadłem dwa razy w tygodniu w tym samym miejscu, a czasami po prostu kupowałem chleb i ser i zabierałem do kryjówki. To, czego szczury nie zdążyły zjeść w nocy, miałem na śniadanie. Nie żyłem pełnią życia, raczej jak kret, ale żyłem, i gra toczyła się dalej. Będąc kretem, musisz znać tunele i wykopy na swoim terenie. Uczyłem się miasta, głównych przejść przez targi i dzielnice ruder, szerokich i prostych ulic, krętych uliczek, biegnących zupełnie przypadkowo, ciemnych, nieoczekiwanych zaułków, brudnych i tajemniczych. Dzień po dniu, noc po nocy wędrowałem przez miasto, nie rzucając się w oczy, aż w końcu znałem je na pamięć. Czasem natykałem się na jakiegoś Agenta, szedłem za nim, jak gdyby nigdy nic, a on nawet o tym nie wiedział. Czasem dowiadywałem się czegoś ciekawego, ale przede wszystkim robiłem to dla wprawy. Za kilkoma trafiłem do bocznych drzwi wspaniałego Pałacu. Inni znikali w nędznych domach albo wałęsali się po ulicach, aż spotkali kogoś. W czasie jednego z takich spotkań dowiedziałem się, że ciągle mnie szukają. Stanąłem za rogiem, ukląkłem, żeby zawiązać but i słuchałem. - I jak? - Nic. - Siller? - Martwy. Śmierdzi. - Kretyn. - Wpuściliśmy go. - Masz coś do Kongresu? - Nie. - Nie możemy wdawać się w szczegóły. Ale żeby wypuścić to z rąk! Kiedy już mieliśmy odpowiedź! - Odpowiedź okazała się fatalna. - Zwykle tak bywa. Ale ten Dane jest tu gdzieś. Znajdźcie go. Przyprowadźcie. - Ba! - No dobrze. Ale postarajcie się. Oddaliłem się po cichu. Obywatele wciąż działali. Pewnego dnia zobaczyłem niskiego, czarnego Agenta o błyszczących oczach, człowieka Sabatiniego. Nie poznał mnie, chociaż szedłem za nim dłuższy czas. Skręcił w wąską uliczkę, a kiedy go minąłem, rozejrzał się i wszedł do jednego z domów. Zapamiętałem to miejsce. Kiedyś ta informacja mogła mi się przydać. Za jednym z Czarnych poszedłem aż za miasto. Ukryłem się w krzakach. Czekał na coś, spoglądając co jakiś czas w niebo. Wreszcie wstał, osłonił oczy i wtedy ja też zobaczyłem. Czarna kropka na niebie zbliżała się, aż w końcu zmieniła się w helikopter, który spadł na polanę. Wyszedł z niego niski mężczyzna w średnim wieku, ze lśniącą, łysą głową - mój znajomy Handlarz z portu. Przemknąłem się po cichu na drugą stronę helikoptera. Pierwsze słowa, które usłyszałem, były o morderstwie. - Zabić go? - tego nie powiedział Handlarz. - Tak - zapiszczał łysy. - Kiedyś był nam potrzebny, ale już nie jest. Za dużo miał swobody. Za dużo wie. Będzie lepiej dla niego umrzeć niż pomagać innym. - Najpierw trzeba go znaleźć. To znaczy, jeśli jeszcze nie złapał go ktoś inny. - Mieli go. Najpierw jeden, potem drugi. Nie mogli go utrzymać. Nie sądzę, żeby dał się jeszcze raz złapać. Musi zginąć, zanim zechce sam to wykorzystać. - Co wykorzystać? Czułem, że łysy wzrusza ramionami. - Ktoś mnie obserwował - powiedział Czarny z niepokojem. - Kto? - Nie wiem. To właśnie dziwne. Wiedziałbym, gdyby to był ktoś z nich. - To pewnie Dane - stwierdził Handlarz. - Jest sprytniejszy od pozostałych, już się tego nauczył. Jeśli znowu będzie ci się wydawało że ktoś cię śledzi, zatrzymaj się i przyjrzyj wszystkim, którzy będą przechodzili, nawet tym, których nigdy byś nie podejrzewał. Przede wszystkim takim. Rozpoznasz jego twarz. Ma jasną smugę na wysokości oczu. Zrobiło mi się zimno. Łysy był zbyt przebiegły. Musiałem uważać przy oddalaniu się stąd. Zaczęli szeptać tak cicho, że nic nie mogłem usłyszeć. Ale czułem, że knują jakąś zasadzkę. Na teraz czy na później? Wolałem nie ryzykować. Bezszelestnie podczołgałem się do helikoptera. Czekałem. Złowieszcze szepty ciągnęły się w nieskończoność. - Dobrze - powiedział głośno Handlarz. - Nie kontaktuj się ze mną, dopóki nie będziesz miał dla mnie tych wiadomości. Zarośla zaszeleściły. Łysy wdrapał się na przednie siedzenie helikoptera i czekał. Mijały minuty. Umierałem z niepokoju. - Nic - krzyknął ktoś na zewnątrz. Handlarz wzruszył ramionami. - Zawsze lepiej sprawdzić. Wiesz, co masz robić. Śmigło zaczęło się kręcić. Helikopter uniósł się powoli. Zaczekałem, aż był kilka metrów nad ziemią. - Nie odwracaj się - powiedziałem. Znał moją twarz, ale chciałem uniknąć kłopotów ze zmianą przebrania. Podskoczyła mu głowa, a lśniąca czaszka zrobiła się biała. - Mogę cię bez trudu załatwić. Ale nie zrobię tego, jeśli nie będę musiał. Dlaczego chcesz mnie zabić? - Jeśli byłeś tam, to słyszałeś - powiedział patrząc przed siebie. - Jesteś niebezpieczny. - Zawsze zabijasz to, co jest niebezpieczne? Może mógłbym ci się przydać? - Jesteś niewiadomą. Nie możemy ryzykować.. - Kto? Milczał. - Nie odpowiem na żadne pytanie - odezwał się po chwili. - Nie potrafisz prowadzić tego helikoptera. To było stwierdzenie, ale odpowiedziałem. - Nie. - Jak będziesz zadawał mi pytania albo chciał mnie nastraszyć, rozwalę maszynę. Zachichotałem. - No to już. Helikopter leciał równo. - Skręć w stronę miasta. Westchnął i skręcił. - Czego chcecie? - zapytałem. Wiedział o co mi chodzi. - Galaktyki, w której będziemy mogli swobodnie handlować. - Wolnej galaktyki? - Niekoniecznie. Jest pewna różnica. Wolna galaktyka to wspaniały pomysł, gdyby to było możliwe. Ale nie jest. Równowaga sił jest możliwa. Musimy dopilnować, żeby równowaga sił została zachowana. - A ja prawdopodobnie jestem czynnikiem zakłócającym tę równowagę - powiedziałem. - A jednak oddałeś mnie Sabatiniemu. - Nie wiedziałem kim jesteś. Gdybym wiedział, pomógłbym ci wydostać się. Mogę to zrobić teraz. Roześmiałem się. - Nie, dziękuję. - I dodałem: - Nie oglądaj się. Jego głowa szybko wróciła na miejsce. - Ląduj tutaj, na przedmieściach. Helikopter zaczął się zniżać. - Kto to jest „my”? - zapytałem. - Handlarze? - Tak. - A więc macie swoją organizację. Milczał. Helikopter usiadł na ziemi. - Załóż ręce do tyłu. Wyciągnął ręce za siebie. Związałem je kawałkiem liny, dość mocno, by nie mógł ruszyć się od razu i na tyle luźno, żeby mógł się uwolnić za kilka minut. Myślałem, że dobrze byłoby mieć po swojej stronie kogoś takiego jak on, ale to nie było możliwe. Zerwałem kawałek materiału ze ściany, zawinąłem i zasłoniłem mu oczy. Zatrzymałem się w drzwiach. - Powiem ci coś. Zapomnij o kamyku. Nie mam go i nawet nie wiem gdzie jest. A nawet gdybyś go znalazł, nie odgadniesz jego znaczenia. Nawet gdybyś je odkrył, nic ci to nie da. Nie ma żadnej wartości praktycznej. Milczał. Nie widząc jego oczu, nie mogłem odgadnąć co myśli. - Wierzę ci - powiedział. Mówił prawdę. Wyskoczyłem na ziemię. - Dam ci radę - powiedział jeszcze. - Nie przeocz tego, co jest oczywiste. Oddaliłem się szybkim krokiem od helikoptera i zniknąłem wśród budynków. Zastanawiałem się nad jego ostatnimi słowami, nad ich znaczeniem. Już wcześniej doszedłem do wniosku, że jedna ze wzajemnie zwalczających się sił pozostaje przez cały czas w ukryciu. Od czasu do czasu czułem jej dotknięcie, ale nie potrafiłem jej zidentyfikować. Coś się gdzieś wydarzyło, coś, co powinno być dla mnie wskazówką, ale nie pamiętam co. „Nie przeocz tego, co jest oczywiste”, powiedział Handlarz. Przez całą drogę przez miasto myślałem o tym, ale nic nie przyszło mi do głowy. Mimo że umysł miałem zajęty czym innym, moje zmysły pozostały czujne. W końcu zdałem sobie sprawę, że jestem w znanej mi okolicy. Podniosłem głowę. Przede mną, przy ścianie budynku, wznosiły się rozchwiane schody. Prowadziły do mieszkania Laurie. Coś poruszyło się we mnie. Myślałem, że umarło dawno temu. Ale wciąż było. Wciąż miałem nadzieję. Chciałem mieć Handlarza po swojej stronie, ale rozumiałem, że to nie jest możliwe. Już wiedziałem dlaczego. Od chwili, w której Frieda weszła do Katedry, szukałem pomocy i rady. Szukałem wszędzie i nie znalazłem. Powód był prosty: nie było dla mnie rady ani pomocy. Od początku byłem sam i tylko sam mogłem sobie radzić i pomagać. To nie była łatwa lekcja, ale wreszcie ją pojąłem. Ciekawe wnioski wynikały z tej lekcji. Jeśli jesteś sam, nieważne czy czujesz się upokorzony. Nikogo nie obchodzi to, co czujesz, a jeśli masz do wyboru dwie przykrości i wybierzesz mniejsze zło, nie ma to znaczenia dla nikogo oprócz ciebie. Wszedłem na schody. Byłem głupi i wiedziałem o tym, ale było mi wszystko jedno. Nawet gdyby to miała być zasadzka. Nawet gdyby mnie nienawidziła, musiałem ją zobaczyć. Nie potrafiłem zapomnieć o tym, co zrobiła, ale gdybym mógł ją zobaczyć, przeprosić za to, co napisałem i powiedzieć, że jest mi przykro, że tak się stało i pożegnać ją, może wtedy mógłbym o niej zapomnieć i zniknąłby ten ból w sercu. Pchnąłem drzwi. Poddały się bez oporu. Wszedłem. Na podłodze leżała gruba warstwa kurzu. - Laurie? - powiedziałem. Odpowiedziała mi cisza. Wszedłem dalej, zostawiając w kurzu ślady stóp. - Laurie? - powtórzyłem, ale już bez nadziei. Otworzyłem drzwi sypialni i zajrzałem do środka. Łóżko nie było posłane. Suknie wisiały na drążku. Na nocnym stoliczku leżało pięć chronorów. Zamknąłem drzwi i poszedłem do kuchni. Otworzyłem lodówkę. Rozniósł się odór zepsutego jedzenia. Prędko zamknąłem drzwi. Spojrzałem na stół i podłogę. Ukląkłem, żeby zajrzeć pod meble, ale nic nie znalazłem. Laurie zniknęła i nie było nic, co mogłoby mi wskazać, kiedy, gdzie i dlaczego. Ale nie zabrała ze sobą ubrań. Po prostu wyszła, wzięła tylko kamyk, jakby tylko to chciała mieć. Cicho zamknąłem drzwi za sobą, zszedłem na dół i podszedłem do frontowych drzwi. Zapukałem. Nikt się nie pojawił. Zapukałem głośniej. Wreszcie ktoś uchylił drzwi i wyjrzała zniszczona, nieprzyjazna twarz. Małe, podejrzliwe oczy wpatrywały się we mnie. Czekałem. Nagle drzwi zaczęły się zamykać. Wsunąłem w nie nogę. - Czego? - burknęła kobieta. - Gdzie jest Laurie? - zapytałem. - Kto to? - Dziewczyna z góry. - Nie ma żadnej dziewczyny na górze. - Wiem. Chcę wiedzieć, dokąd poszła. - Nie wiem. Nie widziałam. Dawno nie widziałam. Zapłaciła za mieszkanie. To wszystko, co wiem. - Jestem jej przyjacielem. Zarechotała. - Tak wszyscy mówią. Dla mnie to bez różnicy. Nie widziałam jej. - Ktoś tu był? - Sami faceci. Sami przyjaciele. Różni. Miała dużo przyjaciół. Zabierz nogę z drzwi. - Od jak dawna jej nie ma? - Nie wiem. Idź stąd. - Pójdę, jak mi powiesz, od kiedy jej nie ma. Długa cisza. Widziałem tylko jej czarne, zmrużone oczy. - Ostatni raz widziałam ją - powiedziała wreszcie - kiedy ty byłeś ostatnio tutaj. Wyprostowałem się. Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Pukałem i pukałem, ale zza drzwi nie dobiegał żaden dźwięk. W końcu dałem za wygraną i powoli odszedłem. „Ostatni raz, kiedy tu byłem.” Wiedziała, czy to był tylko złośliwy traf? Nietrudno było jej zgadnąć, znając Laurie i słysząc moje pytania. Udało jej się. Ale coś szeptało mi, że powiedziała prawdę. W takim razie Laurie zniknęła, kiedy tylko dostała kamyk. Tego właśnie chciała. Zabrała go i poszła. Tak jak stała. Ale nawet z kamykiem nie mogła obejść się bez ubrań. Chyba - zacząłem coś podejrzewać - chyba, że ją zabrali. Musiałem to wiedzieć. Był tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć prawdy. XVIII Czekałem przed zaułkiem. Po drugiej stronie ulicy była restauracja, w której jadałem, kiedy głód mnie przycisnął. Czekałem, aż zwolnił się stolik przy oknie i jadłem, nie patrząc na jedzenie, nie zwracając uwagi na smak, całkowicie skupiony na obserwowaniu zaułka. Dopiero nad ranem, tuż przed świtem wracałem do swojej kryjówki i starałem się zasnąć, chociaż nigdy nie udawało mi się spać dłużej niż jedną czy dwie niespokojne godziny. Budziłem się i wpatrywałem w szeleszczącą ciemność. Potem szybko wyczołgiwałem się ze swojego legowiska i szedłem do zaułka, przeklinając siebie za marnowanie czasu. Ten, na którego czekałem, mógł przyjść i odejść. Czekałem dalej, z podkrążonymi oczami, drżąc jak w gorączce. Pojawił się po trzech dniach. Ten mały z ciemną twarzą i błyszczącymi oczami. Wyszedł z zaułka. Właśnie jadłem. Rzuciłem jakąś monetę na stół, złapałem czapkę, nacisnąłem ją na czoło i wyszedłem. Agent kluczył po mieście. Zatrzymał się przed sklepem. Wszedł do kawiarni i był tam piętnaście minut. Potem wszedł do jakiegoś domu. Czekałem, ale nie wychodził. Już myślałem, że go zgubiłem, ale po godzinie znowu wyszedł na ulicę. Znowu ruszyłem za nim. W chwilę później zauważyłem, że jestem śledzony. Do wskazówki „Nie przeocz tego, co jest oczywiste” dodałem następną: „Nie należy nie doceniać wroga”. Miałem nadzieje, że będę miał okazję pamiętać o tym w przyszłości. Dwaj Czarni szli niedaleko za mną i nie wiedziałem, czy zostałem rozpoznany, czy tylko podejrzewali coś. Przy następnym zaułku skręciłem. Trzema susami dotarłem do końca uliczki. Skoczyłem, złapałem krawędź niskiego dachu i podciągnąłem się do góry. Trwało to tylko kilka sekund. Skoczyłem dalej i znalazłem się na dwupiętrowym budynku, po którego drugiej stronie była ta sama ulica. Przeszli pode mną, czujni jak zwykle i odetchnąłem z ulgą. Przebiegłem po dachu, zeskoczyłem na niższy, skoczyłem w uliczkę równoległą do dużej ulicy i pobiegłem do jej końca. Po drugiej stronie była następna uliczka. Przeszedłem przez ulicę, pobiegłem wąską uliczką i skręciłem pod kątem prostym. Sapiąc czekałem w cieniu, w pobliżu ulicy, którą szli Agenci. Mały mógł nadejść lada moment. Miałem zaledwie kilka sekund na zrobienie tego co trzeba. - Pssst. Czarny zawahał się, obejrzał na swoich i wszedł w uliczkę. Nie zdążył mnie zobaczyć. Zanim zdołał zrobić jakiś ruch, wykręciłem mu ręce do tyłu i wyciągnąłem pistolet z kurtki. - Ani słowa! - szepnąłem. - Nie ruszaj się! Nic ci się nie stanie. Czekał. Czułem napięcie jego chudych rąk. - Powiedz swojemu panu, powiedz Sabatiniemu, że Dane chce się z nim zobaczyć. Powiedz mu, żeby przyszedł na ulicę kawiarni, najbliższą przy Katedrze Niewolników. Dziś wieczorem. Sam. Jeśli przyprowadzi kogoś ze sobą, nie zobaczy Dane’a. Niech czeka, aż ktoś przejdzie obok niego i szepnie „Idź za mną”. Trafi do Dane’a. Jeśli rozumiesz, kiwnij głową. Kiwnął. - Jeśli Sabatiniego nie będzie tam dzisiaj, ty zginiesz jutro. Już wiesz, że to nietrudne. Teraz wracaj na ulicę i nie oglądaj się. Popchnąłem go. Potknął się, wyprostował i odszedł szybko, nie odwracając głowy. Zawróciłem i pobiegłem uliczką. Słyszałem jego krzyk. Zgubiłem ich szybko. Czekałem na noc. Obserwowałem go prawie godzinę. Stał oparty na rogu budynku, z niewyczerpaną cierpliwością. Było ciemno, ale poznałem jego ogromny nos. Wpatrywałem się w różnobarwny tłum. Nie było żadnego Agenta. Wszyscy się spieszyli i tylko Sabatini stał spokojnie. Najemnicy i wyzwoleńcy przechodzili szybko, a Sabatini czekał. Znając go, wyczuwałem jakiś podstęp. „Nie należy nie doceniać wroga”, powiedziałem sobie, i okazało się to takie proste, że nawet nie musiałem się długo zastanawiać. Wyszedłem za róg i znalazłem ich prawie natychmiast. Czekali w mroku, żeby ruszyć za Sabatinim, kiedy ich minie. Czekali w bocznych ulicach, po obu stronach. Przeszedłem obok jednego z nich i nie zauważył mnie. W ciemnej bramie wyraźnie błyszczały białka jego oczu. Myślę, że nawet nie zauważył pięści, która go uderzyła. Westchnął, złapałem go, jak padał na ziemię. Drugi czaił się w zaułku. Zaszedłem go od tyłu. Trzasnąłem kamieniem w czaszkę. W chwilę później przeszedłem obok Sabatiniego, z odwróconą twarzą. Otarłem się o niego i poczułem pistolet ukryty w kurtce. - Idź za mną - szepnąłem. Poszedłem szybkim krokiem ulicą, którą oczyściłem, nie oglądając się. Przygotował się już i wiedziałem, że pójdzie za mną. Skierowałem się w stronę Katedry. Ulice były ciemniejsze, coraz bardziej puste i kiedy zwalniałem, słyszałem za sobą jego kroki. Skręcając w boczną ulicę, zerknąłem na niego. Wyglądał jak czarny cień. Ciarki przeszły mi po plecach. W połowie drogi do następnego zakrętu czekałem na niego. Szedł wolno, by jego ludzie mogli za nim nadążyć. Ale nie liczył na to, że ich zobaczy. Mieli rozkaz trzymać się w cieniu, nie za blisko i nie ujawniać się. Skręcił i ruszyłem dalej. Wszedłem w zaułek i stanąłem w cieniu. Zatrzymał się i zaglądał w ciemne przejście. Ale to jeszcze nie było właściwe miejsce. - Tędy - szepnąłem. Zwlekał. Obejrzał się za siebie dyskretnie i nie wiedziałbym dlaczego, gdybym wcześniej nie widział tamtych. „Chodź Sabatini. Nie bój się, Sabatini. To jeszcze nie tu. Niczego się nie boisz, uśmiechasz się tym swoim lodowatym uśmiechem i tak bardzo chcesz. Chodź, Sabatini. Chodź za mną”. Poszedłem dalej energicznie, tak żeby słyszał moje kroki. Czułem, jak jego niezdecydowanie mija i ruszył za mną. Pchnąłem ciemne drzwi i wszedłem do magazynu. Odmierzyłem dziesięć kroków, skręciłem i spojrzałem na jaśniejszy prostokąt czerni. Zasłonił go cień. - Tutaj - szepnąłem. Podniosłem końce sznurów. Jeden z nich miał węzeł na końcu. To było już właściwe miejsce. Powoli, miękko jak kot, wszedł do środka. Cień stał się ciemniejszy i mniej wyraźny. Jego cześć poruszała się tuż nad podłogą. Usłyszałem szmer i drzwi zatrzasnęły się. Już go nie widziałem, ale wiedziałem, gdzie jest. Wyczuwałem to w ciemności, stał nie ruszając się, bo dźwięk zdradziłby jego pozycję, przyczajony, wstrzymując oddech. Delikatnie pociągnąłem za sznur z supłem. Zabłysły dwa światła. Jedno z nich oblało Sabatiniego oślepiającym blaskiem. Pistolet trzymał w ręku, gotowy do strzału, przesunął go w stronę światła. Zmrużył oczy - Nie! - szepnąłem, bo szept nie ujawnia kierunku. - Spójrz na drugie światło! Stał bez ruchu, zastanawiał się, a potem powoli podniósł głowę. Dostrzegł pistolet, wysoko pod sufitem, wycelowany dokładnie w miejsce, w którym stał. Ten pistolet zabrałem rano jego kumplowi. Zobaczył sznur wędrujący od spustu w ciemność. Wiedział, co to znaczy. - Nie ruszaj się! - szepnąłem. - Rzuć broń! Jego twarz wyglądała jak maska. Ale czułem, że jego mózg pracuje na pełnych obrotach. Upuścił pistolet, który z głośnym stukiem spadł na podłogę. - Kopnij go dalej. Kopnął. Pistolet wśliznął się w ciemność. Zrobiłem krok do przodu i kopnąłem go jeszcze dalej, w labirynt śmieci i pudeł, gdzie nikt nigdy go nie znajdzie. Patrzyłem cały czas na niego. Czekałem. Dałem mu czas na czekanie i zdziwienie. Wreszcie przerwał milczenie. - Dane? - powiedział cicho, wpatrując się w świetlną zasłonę. - Wpadłem w twoją pułapkę. Masz kamyk. Czego jeszcze chcesz oprócz zemsty? - Nie chcę zemsty - powiedziałem głośno. - Chcę dziewczyny. Zmarszczył czoło. - Friedy? Ona nie żyje. Wiesz o tym. - Nie Friedy. Tej z ciemnymi włosami. Laurie. - Nie wiem, o kogo ci chodzi. - Mówił coraz głośniej. - Nie mam żadnych dziewczyn. - Chodzi mi o jedną. Chcę ją mieć, Sabatini. Jeśli ją zabiłeś, umrzesz tutaj. Jeśli jeszcze żyje, powiedz mi, gdzie ją znaleźć, a pozwolę ci odejść. Zachichotał. Jego śmiech zabrzmiał nieoczekiwanie głośno w odbijającej głos ciszy. - Zawsze byłeś idiotą. Dane. Gdybym miał tę dziewczynę, a nie mam, nie mógłbyś uwierzyć w to, co ci powiem - prawdę czy kłamstwo, obojętnie co, bylebyś mnie stąd puścił. - Wiedziałbym czy ci wierzyć - powiedziałem. To była prawda. - A ty musisz mi zaufać, bo nie masz wyboru. - Chyba oczywiste, że jeżeli nie mogę ci nic powiedzieć, nawet by ocalić własne życie, to jest to dowodem na to, że nie kłamie. - O ile ten argument nie jest tylko subtelniejszym i bardziej przekonywającym kłamstwem. - Przeceniasz mnie. Rozmawialiśmy tak dalej, a Sabatini cały czas nasłuchiwał. - Nie przyjdą - powiedziałem mu. Poruszył się gwałtownie. - Sprytny jesteś, Dane. Zawsze byłeś sprytny. Od samego początku. Mógłbyś mieć świat w ręku, gdybyś nie był taki miękki. Razem moglibyśmy daleko zajść. Połączmy nasze siły. Dane. Kto wie, co moglibyśmy razem zdziałać. Może zdobylibyśmy całą galaktykę. Daj mi kamyk i powiedz wszystko, co wiesz o nim, jak powiem ci wszystko, co wiem i może nawet uda mi się znaleźć te dziewczynę. Bo przysięgam, że nie mam jej i nic o niej nie wiem - znajdę ci dziesięć, dzięki którym zapomnisz, że ją znałeś. Pochylił się w zapale. Słuchałem go i wiedziałem, że mówi prawdę. Jego słowa były szczere, ale kryło się w nich coś jeszcze, i kiedy starałem się to rozszyfrować, skoczył i to właśnie było to, i było już za późno. Leciał w moją stronę ze światła w ciemność. Puściłem sznur. Odsunąłem się, wymierzając mu cios pięścią. Jego oczy jeszcze były oślepione światłem i wiedziałem, że muszę się z nim rozprawić szybko, zanim nasze siły się zrównają. Jęknął i zachwiał się, ale utrzymał na nogach i ruszył na mnie, cień w cieniu, i zdałem sobie sprawę, że teraz mnie było widać na rozświetlonym tle. Schyliłem się i szarpnąłem sznur. Światło zgasło, ale Sabatini trafił mnie ramieniem, kiedy byłem pochylony. Upadłem do tyłu, potoczyłem się i wpadłem w skrzynię, rozwalając ją na kawałki. Wstałem ostrożnie. Magazyn, kiedyś pełen egzotycznych wonności, żywności i tkanin, teraz wypełniony był cuchnącą ciemnością. Gdzieś w tej ciemności Sabatini czekał tak, jak ja. Z każdą chwilą traciłem swoją przewagę. On coraz lepiej widział w mroku. - Dane! - krzyknął, ale nic mi to nie pomogło, bo ściany odbijały głos. - DANE! Dane! danedanedane... Zabiję cię. ZABIJĘ. Zabiję. Zabijęzabijęzabiję... Dziwne, że w tak odpowiednim miejscu, gdzie gromadzono bogactwa galaktyki, spotkaliśmy się, żeby walczyć jak zwierzęta, gołymi rękami, walczyć na śmierć, bo wiedziałem, że jeden z nas nie wyjdzie żywy z magazynu. Już wiedziałem, gdzie jest. Czułem bijącą od niego nienawiść. Zastanawiałem się nad tym. „Niezwykłe”, myślałem zdejmując buty z nóg, „że nienawiść łączy się ze strachem. Sabatini bał się mnie. Mnie, Dane’a, zakonnika. Nie znający, strachu, uśmiechnięty Agent, z wielkim nosem i zimnymi oczyma, bał się mnie”. Boso sunąłem do niego przez ciemność. Deska zaskrzypiała pod moją stopą. Zastygłem. Poruszył się niespokojnie i dostrzegłem go, czarnego na czarnym tle. Skoczyłem. Instynktownie zrobił unik i moja pięść trzasnęła go mocno w ramię, zamiast w podbródek. Odsunął się do tyłu, a ja rzuciłem się za nim, wymierzając mu serię ciosów w piersi i głowę. Ale nie dość skutecznie. Zaczął się bronić, oddawał cios za ciosem. Nagle osłabłem. Opadły mi ręce. Odskoczył i zniknął w ciemności. Starałem się złapać oddech, oddychać cicho. Wreszcie serce zaczęło mi bić wolniej i znów wsłuchałem się w ciszę. Skulił się gdzieś i odpoczywał. Widział już na pewno równie dobrze jak ja. Usiłowałem przeniknąć ciemność, ale nie mogłem go ani usłyszeć, ani wyczuć jego obecności. Nisko przy podłodze coś zaszemrało. Czołgał się, ale nie wiedziałem gdzie. Coś zaskrzypiało dalej w magazynie. To nie Sabatini. Rzucił coś, żeby odwrócić moją uwagę i zorientowałem się, gdzie jest. Próbował dotrzeć do drzwi. Podbiegłem cicho i rzuciłem się na miejsce, gdzie powinien być. Spadłem na jego plecy i przydusiłem go do podłogi, ale wykręcił się pode mną jak wąż, kopiąc i waląc pięściami. Nie wiadomo jak znalazł się na wierzchu. Uderzyłem go pięścią, przewracając na plecy, skoczyłem jeszcze raz i mocno schwyciłem. Podciągnął kolana, celując w mój brzuch. Przesunąłem się. Jedną ręką przyciskałem go do podłogi, przegiętego na mojej nodze, wygiętego w łuk jak miękki kawałek drewna. Napiął wszystkie mięśnie, usiłując uwolnić się. Wtedy coś trzasnęło i jego ciało zwiotczało. - Aaau! - jęknął dziwnym, nieswoim głosem. Ledwo wstałem. Poszukałem sznurów na zakurzonej podłodze. Pociągnąłem ten z supłem i zapaliły się światła. Oświetliły akurat jego głowę i ramiona: resztę jego ciała kryły ciemności. Myślałem, że nie żyje, ale otworzył oczy, ciemne i zimne. Spróbował się podnieść. Skrzywił się i jego zęby, wbite w dolną wargę, poczerwieniały. Zamknął oczy i opadł z powrotem na podłogę. Znalazłem buty i założyłem je. - Dane - szepnął. - Jesteś tu, Dane? - Tak. - Kim jesteś, Dane? - Spojrzałem na niego, wpatrywał się w ciemność. - Nie jesteś człowiekiem. Odbiłem się od dna i przebijałem się do góry. Byłem niczym, a zostałem dyktatorem największego ze Zjednoczonych Światów, gdzie każdy walczył o władzę i Agentów było tylu, ile mułu w bagnie. Ale udało mi się. Dane. Sam do tego doszedłem. Potem zostawiłem wszystko. Zostawiłem, żeby przyjechać tutaj, chociaż wiedziałem, że facet, którego wyznaczyłem na zastępcę, przejmie całkowicie władzę, jak tylko zniknę z horyzontu. Bo chciałem mieć kamyk. Z nim podbiłbym resztę światów, całą galaktykę. Jęknął z bólu. Odpoczywał chwilę po tej długiej przemowie, zanim odezwał się znowu. - Tylko ty stałeś mi na drodze, zasmarkany nowicjusz, i za każdym razem pokonywałeś mnie. To cud. Kim jesteś? Miał rację. Pokonałem go nawet wtedy, gdy trzymał mnie w pokoju-jaskini i nie miało znaczenia to, że ktoś inny wyciągnął mnie stamtąd, bo już i tak wygrałem. To było dziwne, zdumiewające, nietrudno więc zrozumieć, dlaczego się mnie bał. - Po prostu człowiekiem - powiedziałem cicho. - Zwyczajnym człowiekiem. - Potrzebny był mi tylko kamyk - jego głos zabrzmiał prawie normalnie. - I miałbym całą galaktykę. - Nie - powiedziałem. - Nic by ci nie pomógł. Nie przyda się nikomu, chyba że komuś, kto się dopiero narodzi. - Kłamiesz! - krzyknął. - Wiedziałbym, co z nim zrobić. Czymkolwiek to jest. Raz byłem blisko niego. Czułem jego siłę. Promieniowała na mnie, a galaktyka kryła się w niej, lśniła... Wściekał się dalej. Żądza, oto co krył w sobie kamyk. Inne pragnienie dla każdego, kto się doń zbliżył, ale żaden pożytek. Ani dla Sabatiniego, ani dla Sillera, mnie, Laurie, czy kogokolwiek. Smutne, że wszyscy cierpieli i umierali za nic. Może nie za nic. Coś przyszło mi do głowy. Nie przedmioty, ale idee wstrząsają światem. - Dane! - znów mówił przytomnie, ale z większym trudem. - Nie należy mi się nic od ciebie, oprócz nienawiści. Ale chcę cię o coś poprosić. Nic cię to nie będzie kosztować. Zabij mnie. Dane. Zanim stąd pójdziesz, zabij mnie. Przyjrzałem się jego twarzy, bladej, z nosem wystającym jeszcze bardziej niż przedtem, rzucającym groteskowy cień na policzki, z których znikał kolor. Sabatini naprawdę chciał, żebym go zabił. - Powiem komuś, gdzie jesteś. Wyleczysz się. - Nie! - zdenerwował się. - Dane! Błagam cię! Nie rób tego! Jak nie chcesz mnie zabić, to zostaw mnie tu i pozwól mi umrzeć. Mam złamany kręgosłup. Nigdy nie będę mógł chodzić. Wyleczą mnie po to, żebym pełzał do końca życia. Ja! Sabatini! Proszę, Dane! Proszę! Głos mu się załamał. Wiedziałem, że po raz pierwszy w życiu prosił kogoś o coś i że była to najcenniejsza rzecz, jaką ktoś mógł mu dać, cenniejsza nawet niż kamyk. - Gdzie jest dziewczyna? - Nie wiem, Dane. Wierz mi. Nie wiem. Mówił prawdę. Nawet jeżeli przedtem miałem wątpliwości, teraz mu uwierzyłem. Walczył o śmierć i nie kłamał. - Kto ją ma? - Nikt. - Nie Imperator? - On! - w jego głosie zabrzmiała pogarda. - Ten idiota nawet nie wie, co się dzieje w jego własnym świecie. - Obywatele? - Nie. - Handlarze? - Nie. Mówiłem ci, że nikt. - Skąd wiesz? - Agenci i kontragenci. Wywiadowcy i kontrwywiadowcy. Wiem o każdym ich ruchu. Są ślamazarni i zdezorganizowani, bo nie mają dość siły, żeby zrealizować swoje plany tak jak ja. Wiedziałem, że kamyk jest na Brancusi dokładnie w chwili, kiedy tu dotarł. Zanim Frieda dostała rozkaz od Obywateli, wiedziałem o tym i wiedziałem, gdzie ma go zanieść i komu. Nie zrobiła tego. Niosła go komuś innemu. - Komu? - Nie wiem. Zwariowała, zanim zdążyłem to z niej wyciągnąć. Bełkotała coś o Katedrze. Zastanowiłem się nad tym, co mówił i zrozumiałem. Pasowało to do obrazu, który sobie stworzyłem, niewidoczny gracz, jedyna siła w galaktyce, która nie ujawniła się. Jasna sprawa. Było to tak oczywiste, że o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Ja, akurat ja nie dostrzegłem tego wcześniej. Wiedziałem już, gdzie jest Laurie, gdzie jest kamyk i co znaczyła okrągła kropka, którą Laurie postawiła w swoim liście. Nie wiedziałem jeszcze jak się tam dostać, ale na pewno była jakaś droga. Postanowiłem zmusić niewidzialnego gracza do ujawnienia się. Podniosłem sznur, ten bez supła i podszedłem do drzwi. Otworzyłem je i stałem przez chwilę, przyglądając się Sabatiniemu. Leżał beznadziejnie okaleczony, z twarzą już nie zaciekłą i zuchwałą, ale brzydką i żałosną, jak mały chłopiec, który wie, ze różni się od innych, z nosem, który wszyscy wytykają palcami i wyśmiewają. - Dane... - powiedział ledwo dosłyszalnie. Prośba chłopca o litość. Upuściłem sznur obok jego ręki i wyszedłem w noc. Zanim dotarłem do końca uliczki, rozświetlił ją krótki, błękitny błysk. XIX Wchodziłem po wysokich schodach, bynajmniej nie tak, jak sobie kiedyś wyobrażałem, że będę kroczył dumny i odważny. Powoli i jednostajnie dreptałem po niskich stopniach, prowadzących do masywnych drzwi Pałacu. Zbierali się gapie, bo rzadko widuje się zakonników poza klasztorem, a nigdy w pobliżu Pałacu. Miałem na sobie szary, zgrzebny habit i kaptur. Idąc, musiałem uważać, żeby nie zaplątać się i nie potknąć. Gapili się, lśniący arystokraci i ich kobiety, i czujni strażnicy, ale nie próbowali mnie zatrzymać. Dotarłem do drzwi i zatrzymałem się, bo były zamknięte. Były trzy razy wyższe ode mnie, poczułem się mały i nieważny. Podniosłem olbrzymią kołatkę, okrągłą jak planeta, z wyrzeźbionymi zarysami kontynentów, w których rozpoznałem Brancusi. Puściłem ją i drzwi zadudniły głucho. Czekałem i po chwili otworzyły się, skrzypiąc. Nie używano ich często. Przede mną stał niewolnik. Miał na sobie połyskującą pomarańczowo-niebieską liberię, na szyi zaś złoty łańcuch. - O co chodzi? - zapytał z szacunkiem. - Chcę by zaprowadzono mnie przed Najwyższy Sąd. - Najwyższy Sąd? - powtórzył. Poważnie kiwnąłem głową. - Czy już się zebrał? - Tak, ojcze. Ale czego możesz chcieć od Sądu? - To mogę wyjawić tylko Sądowi. Pokręcił głową ze zdumieniem i poprowadził mnie długimi, krętymi korytarzami. Wysokie sufity ozdobione były bogato freskami, przedstawiającymi Imperatora i jego przodków. Puchate dywany tłumiły odgłos naszych kroków. Pokrywały niemal całą podłogę i tylko na brzegach wystawał różowy, niemal przezroczysty marmur. Niewolnik stanął przed wysokimi, drewnianymi, grubo złoconymi drzwiami. Otworzył je i powiedział: - Sąd Najwyższy, Ojcze. Przekroczyłem próg i zatrzymałem się. Na końcu olbrzymiej sali znajdowało się podwyższenie. Na podwyższeniu stał długi, wysoki stół, przy którym siedzieli trzej mężczyźni o posępnych twarzach, ubrani w uroczyste, pomarańczowe szaty. Za nimi był wysoki, bogato zdobiony tron. Nikt na nim nie siedział. Przed ciemnym stołem, w małej, drewnianej klatce zobaczyłem skulonego, obdartego i żałosnego niewolnika. Dalej, na niskich ławach siedzieli inni niewolnicy, wyzwoleńcy, rzemieślnicy. Niektórzy spoglądali na wielki stół i pusty tron z nadzieją, inni wlepiali wzrok w podłogę. Pod ścianami stali umundurowani najemnicy, w jaskrawych pomarańczowo- niebieskich kolorach. Dwóch stało z założonymi rękami przed stołem, obserwując zatłoczone ławy. Mimo imponującego wyglądu, najemnicy byli obojętni i spokojni. Nie spodziewali się buntu, nic groźnego nie mogło się zdarzyć. „Bogactwo i ubóstwo”, pomyślałem, „spotykają się tu, w sądzie, przed którym wszyscy są równi. Ale dlaczego nie ma tu arystokratów ani Handlarzy?” Przypomniałem sobie stare powiedzenie: „Prawo jest dla ubogich, to jedyna rzecz na jaką ich stać”. Moje pojawienie się poruszyło ławami, zmieniło je w szemrzące morze twarzy. Najemnicy drgnęli. Nawet sędziowie spojrzeli na mnie, marszcząc brwi. Przyjrzałem im się. Pierwszy z prawej był stary. Miał siwe włosy i pomarszczoną twarz, ale jego oczy wyglądały jak zimne, niebieskie kamienie. Pierwszy z lewej był młody i znudzony. Siedział odchylony do tyłu z miną pełną wyższości i obojętności. Między nimi, pochylony nad stołem, siedział postawny mężczyzna o wyniosłej twarzy, której wiek trudno było odgadnąć. Był twardy jak skała, a jego oczy były oczami jastrzębia. Miał w sobie coś z Sabatiniego. Przed nim musiałem mieć się na baczności. Wciąż marszcząc czoło, ten pośrodku zwrócił się do drżącego niewolnika. - Którą ręką przestępca ukradł chleb? - zapytał gromkim głosem. - Prawą ręką. Wysoki Sądzie - odpowiedział jeden z najemników przy stole. - Prawo mówi, że karą za kradzież - oznajmił sędzia piorunując niewolnika wzrokiem - jest odcięcie ręki. Już nigdy nic nie ukradnie. Podniósł drewniany młotek. Czysty dźwięk rozniósł się po sali jak nieskazitelny głos prawdy. Niewolnik zaszlochał bezgłośnie, z ław dobiegło westchnienie. Zapanowała cisza, dwóch najemników podeszło i wyciągnęło niewolnika za małe czarne drzwi po prawej stronie stołu. Następni dwaj zajęli ich miejsce. Sędziowie odwrócili się do mnie. Poczułem na sobie jastrzębi wzrok i zadrżałem. - Co sprowadza cię tutaj. Ojcze? - zapytał. - Sprawiedliwość - powiedziałem wyraźnie. - Dla kogo? - Dla mnie. Po sali przebiegł szmer. - Kto cię skrzywdził. Ojcze? - Wszyscy. Ale nie dlatego tu jestem. Przyszedłem, aby oddać się w ręce sprawiedliwości. - To rzadko się zdarza - zagrzmiał sędzia, marszcząc brwi. - Jakie popełniłeś przestępstwo? - Zabójstwo. Sala zastygła, a potem zahuczała. Młotek stuknął parę razy. - Cisza! Cisza! - ryknął sędzia. Sala uciszyła się. Spojrzał na mnie bacznymi, czarnymi oczami. - Czy chcesz wystąpić z zakonu? - Nie - odpowiedziałem cicho. Skrzywił się. Stary sędzia pochylił się ku mnie. - Więc po co przyszedłeś tutaj i zakłócasz pracę sądu? - Władze świeckie mają obowiązek zatrzymać zakonnika, który popełnił przestępstwo i postawić go przed świeckim sądem, by odpowiedział za swój czyn. Oto jestem. Jastrząb natychmiast zainteresował się znowu. - Przyznajesz się do winy? - Jestem niewinny! W sali zawrzało. Na znak sędziego najemnicy zrobili krok do przodu. Głosy ucichły. - Jeśli zamierzasz kpić sobie z Cesarskiego Sądu, to - pomimo szat zakonnych - zostaniesz odpowiednio ukarany - powiedział. - Jeśli przychodzisz w dobrej wierze, sprawiedliwości stanie się zadość. Powiedziałeś, że nie jesteś winny przestępstwa, które zostało przez ciebie popełnione. Na jakiej podstawie opierasz swoje stwierdzenie? - Zabiłem w obronie własnej i w obronie własnej wolności. - Jedynym usprawiedliwieniem zabójstwa jest działanie w obronie Imperatora. - W takim razie odwołuję się do władz kościelnych. - Czy Biskup jest w sądzie? - ryknął sędzia z wściekłością. Nikt mu nie odpowiedział. - Dobrze. Zostaniesz zatrzymany do jutra. Zwrócił się do młodego sędziego, który nie był już taki znudzony i szeptał coś. Wyprostował się znowu. - Zabrać więźnia! Kiedy podchodzili do mnie najemnicy, zobaczyłem, że młody sędzia wstaje i idzie do wysokich drzwi za tronem. Czarne drzwiczki otworzyły się i wyprowadzono mnie z sali. Miałem już sporo doświadczenia, jeśli chodzi o cele. Stwierdziłem, że cesarskie pomieszczenie jest całkiem wygodne, właściwie wygodniejsze od mojej celi w klasztorze. Było czyste, suche i dobrze oświetlone. Położyłem się na pryczy i usnąłem. Nie śniło mi się nic złego. Dwóch kolorowo-anonimowych najemników przyszło po mnie dość wcześnie. Poprowadzili mnie przez kilka pięter w górę do sali sądowej. Znowu stanąłem przed wysokim stołem, ale tym razem było inaczej. Teraz ja stałem za kratami i ławy zniknęły. Ich miejsce zajęły wygodne krzesła zajęte przez baronów i innych szlachetnie urodzonych. Bogaci, lśniący i roześmiani, porozmawiali wesoło ze swoimi damami. Przyszli na przedstawienie. Przede mną siedzieli trzej sędziowie. Swobodnie rozparci w fotelach, szeptali między sobą. Spoglądali na mnie, uśmiechając się tajemniczo. Poruszyłem się niespokojnie. Czekano na coś. Szmer wielu głosów i śmiechy wzmagały jeszcze moje wrażenie, że ostry miecz wisi w powietrzu, nad moją głową, w potężnej, niewidocznej dłoni. Ale widownia nie wiedziała, że miecz ten ma podwójne ostrze. Czekałem zadowolony, że cień kaptura kryje moją twarz. Napięcie wzrastało. Nagle wszyscy zerwali się na nogi, arystokraci za mną, sędziowie przede mną. Patrzyli na drzwi za tronem. Drzwi otworzyły się. Weszli strażnicy, szybcy, czujni, a za nimi mężczyzna w średnim wieku, tłusty, zasapany z wysiłku, jakim musiało być przesuwanie jego masywnego cielska. Z twarzy przypominał świnie i miał małe, chytre świńskie oczka. Dotoczył się do tronu i powoli ledwo się mieszcząc zasiadł na nim. Jego krągłe kształty pokrywała lśniąca łuska ze szkarłatnej tkaniny, ozdobionej migocącymi klejnotami. To był Imperator, władca Brancusi. Jego obecność oznaczała, że jest to wydarzenie ważniejsze niż mogłem przypuszczać. Po plecach przebiegł mi dreszcz podniecenia. Imperator westchnął i ledwo dostrzegalnie skinął głową. Sędziowie usiedli, a za nimi reszta. Drapieżny sędzia zwrócił się pytająco w stronę Imperatora, który odpowiedział mu niedbałym machnięciem ręki, rzucając na salę iskierki z brylantowych pierścieni. Sędzia spojrzał na mnie, poważnie i surowo. - Rozpoczynam przesłuchanie mordercy, Williama Dane’a. Czy uznajesz się za winnego? - Nie - powiedziałem głośno - gdyż działałem w obronie własnej. - Prawo nie uznaje takiego usprawiedliwienia - powiedział sędzia. - Co masz na swoją obronę? - Odwołuję się do władz kościelnych. Sędzia podniósł głowę i wzruszył ramionami. - Czy Biskup jest na sali? - Biskup jest obecny - odpowiedział jeden z najemników przy stole. - Niech podejdzie tutaj i przejmie więźnia, jeśli jego żądanie jest słuszne. Mówił zimnym głosem sędziego, ale wyczuwałem coś jeszcze, co nie dawało mi spokoju. Wszystko było zbyt gładkie i zbyt dokładnie zaplanowane. Z tyłu sali zapanowało poruszenie. Ktoś szedł do stołu, ale nie odwróciłem się, żeby zobaczyć kto. Kątem oka dostrzegłem biały habit. Kaptur miał odrzucony do tyłu, jakby chciał podkreślić, że nie ma powodu ukrywać kim jest. Poznałem siwe włosy i władczą twarz Opata. Odetchnąłem głęboko. Zatrzymał się przy mnie i spojrzał życzliwie. - Proszę zdjąć kaptur więźniowi, żebym mógł zobaczyć jego twarz - powiedział łagodnym głosem. Jeden z najemników ściągnął mi kaptur. Spojrzałem Opatowi prosto w oczy. Patrzył na mnie ze smutkiem, bez mrugnięcia okiem. W tej chwili nikogo nie było na sali, tylko my dwaj. - To William Dane, Wysoki Sądzie. Widownia zaszemrała. - Jaka jest jego pozycja w klasztorze? - Odbywał nowicjat w moim klasztorze - powiedział Opat i dodał, kręcąc głową - ale złamał regułę i uciekł. - Czy Wasza Wysokość domaga się, by został oddany w ręce Kościoła? Zapanowała pełna oczekiwania cisza. - Nie mogę - powiedział po chwili ze smutkiem. Sala westchnęła. - Po ucieczce z naszego klasztoru przestał podlegać naszej jurysdykcji. „Straciłem szansę”, pomyślałem. Nie szkodzi, nie liczyłem na to. Uśmiechnąłem się do niego. - Dziękuję, Ojcze - powiedziałem tak cicho, że tylko on usłyszał. Pokręcił głową. - Ach, mój synu. - Proszę opowiedzieć sądowi o okolicznościach ucieczki więźnia - powiedział sędzia. Opat odwrócił się. Był tak blisko, że mogłem schwycić go za gardło. Ale to już nie było potrzebne. Między nami wszystko się skończyło. Trzymałem ręce swobodnie na prętach kraty. - W jego rękach znalazła się mała, kryształowa kula. Została ukradziona Imperatorowi. Ukrył ją w Katedrze, zanim uciekł. Potem po nią wrócił. Opat złożył niski ukłon Imperatorowi i jego sędziom, ale nie taki niski, jak kiedyś pistoletowi i kamykowi. Odszedł i zapomniałem o nim. Spojrzałem na sędziego, który mierzył mnie surowym wzrokiem. - Czy więzień chciałby coś dodać, zanim zostanie wydany wyrok? Spuściłem głowę, a potem znowu popatrzyłem w te jego zimne, zawzięte oczy. - Jeśli sąd pozwoli, opowiem krótką historię. - Słuchamy. - Nie tak dawno - zacząłem cicho - Imperator Brancusi miał pewien kawałek kryształu. Był to tylko kamyk i nikt nie wiedział, co to jest naprawdę, ale wielu ludzi chciało go mieć. Przerwałem i spojrzałem na Imperatora. Mrużył oczy i nerwowo oblizywał wargi. - W otoczeniu Imperatora żyła dziewczyna imieniem Frieda, którą Imperator darzył zaufaniem. Ukradła kamyk. Organizacja, znana pod nazwą „Obywatele”, poleciła jej oddać go człowiekowi, który nazywał się Siller. Ale ona nie miała zamiaru ich posłuchać. Szła, by dać go komuś innemu, ale tropił ją Sabatini, niegdyś władca największego ze Światów Zjednoczonych. On też chciał mieć ten kryształ. W rozpaczy i rozterce, Frieda wrzuciła kamyk do misy ofiarnej w Katedrze. Dała go mnie. I wreszcie ja odkryłem, czym on jest. Widownia jednogłośnie wydała stłumiony okrzyk. Sędziowie wyprostowali się, nawet ten młody. Imperator pochylił się i szepnął coś jednemu z sędziów. Sędzia zwrócił się do mnie. - Gdzie jest ta dziewczyna, Frieda? - Nie żyje. Wszyscy westchnęli. - Gdzie jest Siller? - Nie żyje. - Gdzie jest Sabatini? - Też nie żyje. Sędziowie w milczeniu pochylili się. Za mną rozległy się szepty. Sędziowie naradzali się. Wreszcie ten drapieżny spojrzał na mnie. - Czy przyznajesz się do popełnienia tych wszystkich zabójstw? - Siller usiłował mnie zabić i sam zginął. Friedę zabił Sabatini. Sabatini sam odebrał sobie życie. Poza tym zabiłem czterech innych, którzy inaczej zabiliby mnie, gdybym nie miał więcej szczęścia niż oni. Wszyscy czterej byli ludźmi wynajętymi przez Sabatiniego, powszechnie znani jako Wolni Agenci. - Zostałeś już poinformowany, że działanie w obronie własnej nie jest usprawiedliwione w oczach prawa. Kościół wyrzekł się ciebie. Co powiesz na swoją obronę? - Powołuję się na prawo zakonu. Sędzia zmarszczył brwi. - Biskup odmówił przejęcia sprawy. Musisz podać argumenty, które sąd zaakceptuje albo zostaniesz osądzony zgodnie z prawem. - Są inne próby. Proszę, aby sąd odwołał się do nich. Sędziowie szeptali. Środkowy zwrócił się do mnie. - W przypadku, z jakim mamy do czynienia, test umiejętności pisania i czytania nie jest istotny. - Istnieje też próba ostateczna, próba, której wyniku nie można poddać w wątpliwość. Została wprowadzona za czasów Założyciela, Judy Proroka. Jest uznawana w całej galaktyce. Sędzia wytrzeszczył oczy. - Czy domagasz się prawa cudu? Debatowali nad tym przy wysokim stole, a arystokratyczna widownia szemrała podniecona i zaintrygowana. Stałem za kratami, obserwując ich w milczeniu. W końcu sędziowie spojrzeli na Imperatora. Wstał majestatycznie, wlepiwszy we mnie małe oczka i zrobił krok do przodu. Nagle zrozumiałem, że nierozsądnie byłoby lekceważyć tę górę mięsa. Sprawował absolutną władzę w Brancusi i niezależnie od wyroku sądu, mógł sprzeciwić się gdyby chciał, gdyby uznał, że grozi to konfliktem z Kościołem. Wziął sprawę w swoje ręce i ja, tak jak wszyscy, czekałem na to, co powie. - Odwaga więźnia powinna zostać nagrodzona - przemówił cichym, bezbarwnym głosem. - Będzie miał szansę udowodnienia swojego powołania przez sprawienie cudu. Pod jednym warunkiem. Widownia czekała. I ja czekałem nie odrywając od niego wzroku. Spojrzał na mnie z leniwym uśmiechem. - Pod jednym warunkiem: jeśli mu się nie uda, przyzna się do winy i wyjawi wszystko, co wie o kamyku. Teraz czekał Imperator, mrużąc oczy i obserwując mnie bacznie. Uśmiechnąłem się w duszy, zachowując nieruchomą twarz. Tłusta ryba połknęła przynętę. Pozostało mi tylko przekonać się, czy naprawdę istnieje niewidzialna ręka. Pochyliłem głowę. - Tak się stanie. Wasza Wysokość. Imperator uśmiechnął się. - Przeszukać go. Najemnicy podeszli do mnie i przeszukali od stóp do głów. Kiedy skończyli i odsunęli się, mieli zdziwione miny i puste ręce. Uśmiech zniknął z twarzy Imperatora. Przyjrzał mi się z ciekawością i machnął pulchną dłonią. - Zaczynaj. Ukłoniłem się, podniosłem głowę i rozłożyłem ramiona. - Jeśli nie zdarzy się cud i nie udowodnię, że działam zgodnie z wolą Bożą, oddam siebie i wszystko, co wiem człowiekowi, któremu powierzono świecką władzę nad Brancusi i jego mieszkańcami. Jeśli istnieje sprawiedliwość, niech stanie się jej zadość. Jeśli istnieje siła dobra, która pragnie wolności ludu galaktyki, niech działa albo wolność zginie. Niech da świadectwo mojej niewinności, bo nikt nie jest winny, jeśli działa bez złych zamiarów, niezależnie od tego, co mówi prawo. Decyzja nie należy do mnie ani do Waszej Wysokości, ale do tego, kto jest nad nami. Podniosłem ręce w górę. - Czekam na Twą decyzję. Czekałem z nadzieją i w miarę jak mijały sekundy, moje zwątpienie rosło, zrozumiałem, że pomyliłem się i nigdy nie zobaczę Laurie, nigdy nie będę szczęśliwy i niedługo skończy się moje życie. Sala zadrżała. Zobaczyłem zdumioną twarz Imperatora i chciałem zobaczyć Opata, ale nie zdążyłem, bo sala zniknęła, pochłonięta przez noc. XX Znałem już to uczucie - czerń dookoła i spadanie, tylko tym razem trwało dłużej i wcześniej wróciła mi świadomość. - Dzień dobry, Laurie - powiedziałem mrugając oczami w nagłej jasności. Wyciągnęła dłonie z rękawic i zdjęła siatkę z głowy. Odwróciła się w moją stronę. Zaparło mi dech. - Dziękuję za cud - powiedziałem. - Zdaje mi się, że ratowanie mnie weszło ci w nawyk. Uśmiechnęła się krzywo. - Tym razem nie dałeś nam wyboru. Miała na sobie niebieską tunikę i luźną spódnicę, która ukrywała skromnie jej kształty, ale dobrze je pamiętałem. Moje ręce zwisały bezwładnie. Przypomniałem sobie, jak kiedyś trzymałem ją w objęciach. Gdybym miał kieszenie, schowałbym ręce, ale w habicie nie ma kieszeni. Odwróciłem twarz. - O to mi właśnie chodziło. Gdzie jest Arcybiskup? - Nie możesz dzisiaj się z nim zobaczyć. Odpoczywa. Ostatnio źle się czuje. Może jutro albo pojutrze. - Nie szkodzi. Rozejrzałem się po pokoju. Był niewielkich rozmiarów, o miękkiej, gumowej podłodze, metalowych ścianach i niskim metalowym suficie. Stały w nim rożne urządzenia. Znałem połowę z nich. - Jesteśmy oczywiście na statku Arcybiskupa - powiedziała Laurie. - Odbywa on właśnie jedną ze swoich okresowych inspekcji. To oficjalny powód. Znajdujemy się na orbicie zbyt wysoko, by zagrażać Brancusi, a równocześnie poza zasięgiem rakiet orbitalnych. Dlatego trudno było ustalić połączenie z salą sądową. Mało brakowało, a nie złapalibyśmy ciebie. Nawet, kiedy już pociągnęłam, nie byłam pewna, czy mam ciebie i czy dotrzesz tu żywy. - Nie musiałaś tego robić - powiedziałem. - Mogłaś mnie tam zostawić. - I pozwolić, żebyś wyjawił tajemnicę kamyka? Tego nie mogliśmy zrobić. - A więc nie poznaliście jej? Pokręciła głową. - Nielicho ryzykowałeś. Przecież nie mogłeś być pewien, czy Arcybiskup jest w to wmieszany i czy może cię wyciągnąć. - Nie byłem pewien. Ale prawie. Widziałem, że jest blisko Brancusi. Siller mi o tym powiedział, Sabatini też wspomniał o tym Opatowi, ale przypomniałem sobie to dopiero, kiedy usiłowałem odgadnąć, kto może działać anonimowo. Odrzuciłem wszystko i wszystkich i zostało mi tylko jedno - Kościół. Musiałaś pracować dla Arcybiskupa i mieć to urządzenie, bo mogło udać ci się przedostać do starej twierdzy, w której trzymał mnie Sabatini, ale nie dałabyś rady wydostać mnie stamtąd, kiedy zemdlałem, bez czegoś takiego. Wskazałem ręką maszynę. - I ta wiadomość do Falescu. Długo nie potrafiłem zrozumieć znaczenia tego kółeczka nad „i”. Potem zdałem sobie sprawę, że jest to symbol Kościoła, wasz znak. - A jednak ryzykowałeś. - Zmarszczyła brwi. - Mogłeś się mylić albo Arcybiskup mógł zdecydować, że nie będzie się do tego wtrącał. Wiesz, że nawet miał taki zamiar. Ujawnianie działalności i władzy Kościoła nie jest zgodne z jego zasadami i polityką. - Dlatego zorganizowałem to przedstawienie. Musiałem działać otwarcie i stanowczo. Inaczej nigdy by się nie wtrącił. Nie ryzykowałem wiele. Moje życie liczyło się tylko dotąd, dopóki nie znałem odpowiedzi na pytania. - Czy naprawdę rozszyfrowałeś kamyk, czy tylko blefowałeś? - I tak, i tak - powiedziałem. - Mógłbym powiedzieć Imperatorowi wszystko, co wiem o krysztale i nic by mu z tego nie przyszło. Nie pomoże też Arcybiskupowi, przynajmniej nie w taki sposób, jakiego się spodziewa. Wszystkie te cierpienia i zgony były niepotrzebne. - Och, Will! - krzyknęła. Oczy jej pociemniały. Tak bardzo chciałem podbiec do niej i wziąć ją w ramiona, przytulić ją tak mocno, żeby już nigdy nie dosięgnął jej smutek. Ale nie miałem prawa tego zrobić i bałem się, i pamięć o tym, co zaszło między nami, tkwiła jak mur wokół mnie. Nie mogłem się ruszyć. Zamiast tego, przyglądałem się przyrządowi, niemalże identycznemu jak ten w pokoju kontrolnym w Katedrze. - Dziwne - powiedziałem - że ma tak duży zasięg. - Arcybiskup ma do dyspozycji ekspertów i urządzenia z tysięcy światów. Zwiększono moc i wymieniono uszkodzone części. Chyba tak miała działać ta maszyna. Tamta w Katedrze wykorzystuje tylko niewielką część swej mocy. Kiwnąłem głową. - A inne? - Też działają. Arcybiskup jest głową Kościoła, strażnikiem jego cudów. Obrazy, jakie potrafi wywoływać, są dziwne i niezwykłe. - I nie może pomóc rozdartej, krwawiącej galaktyce. - To nie jest jego obowiązkiem - powiedziała cicho Laurie. - On ma strzec dziedzictwa ludzkości. Nie może tych rzeczy rozdawać jak zabawki dzieciom. Są zbyt niebezpieczne. Pomyśl tylko, gdyby znalazły się w rękach ludzi takich, jak Sabatini, Siller albo Imperator Brancusi. - Może - wzruszyłem ramionami. - Może. Porozmawiam o tym z Arcybiskupem. Chciała coś powiedzieć, ale nie zrobiła tego. Patrzyłem na nią z bólem serca. - Laurie - powiedziałem. - Laurie. Podniosła głowę. - Tak? - Nic. Milczeliśmy. - Czym jest kamyk? - zapytała wreszcie. - Powiesz mi, Will? - Za pewną cenę. Przyglądała mi się przez chwilę. - Jaką? - Powiem Arcybiskupowi. Nic wielkiego i nic złego. Ale powiem dopiero, kiedy go zobaczę. Była zamyślona. - Nie proś go o życie czy wolność. To bardzo dobry człowiek, i tak ci je da. Ale czy możesz teraz opowiedzieć o kamyku? Zawahałem się, bo wiedziałem, że mogę stracić jedyną rzecz, której pragnąłem - coś, co teraz miałem szansę dostać. - Jeśli obiecasz, że nie powtórzysz tego nikomu, nawet Arcybiskupowi, szczególnie Arcybiskupowi, dopóki nie zawrę z nim umowy. Podniosła wysoko głowę. Widziałem jej wspaniałą, białą szyję. - Obiecuję. - Nie powiem ci. - Posmutniała. - Sama zobaczysz. Przynieś kamyk. Odwróciła się i wyszła przez metalowe drzwi. Zostałem sam. Jeszcze raz dokładnie obejrzałem pokój. Zauważyłem metalowe płyty na każdej ze ścian. Podszedłem do jednej z nich, odkręciłem śrubę i pokrywa odpadła. Okazało się, że była to okiennica. Wyjrzałem na aksamitne pole czerni z błyszczącymi paciorkami ognia, iskrzącymi się niezliczoną ilością kolorów. Nie był to widok przerażającej nieskończoności. Po prostu obrazek, bez głębi i odległości. Przestrzeń, której dosięgnąć można było ręką, klejnoty, a za nimi rozległa, mglista poświata, jak gigantyczny most przez galaktykę, czekający na dotyk stopy olbrzyma. Ale olbrzymów już nie było, nie było od dawna i tylko karły pełzały wśród gwiazd. Gwiazdy były tak blisko, że mogłem zerwać jedną z nich dla Laurie. Jej blask nie dorównywał blaskowi oczu Laurie. Zamknąłem okiennicę i przykręciłem ją mocno. Podszedłem do drugiego okna i kiedy odsłoniłem je, krzyknąłem spadając w długą noc. Stopniowo uspokajałem się. Powoli moje zbielałe dłonie rozluźniły się na uchwytach w ścianie i zmusiłem się, żeby spojrzeć jeszcze raz. Brancusi, niebiesko-zielona kula unosiła się w czarnym morzu, słońce odbijało się od wielkich oceanów, małych jezior i lodowca na biegunie. Połowa planety była w cieniu, półksiężyc nocy na wschodnim brzegu, a dalej słaba poświata od miasta na zamglonej półkuli. Ciekawe, czy to było Królewskie Miasto. Kiedy już pokonałem wrażenie spadania, zachwyciłem się widokiem jak z bajki, innym niż ten poprzedni, zimny i wieczny. Ten obrazek był ciepły, pełen życia i mały. To był dom, planeta, na której rodzili się ludzie, która ich karmiła i na której żyli aż do śmierci, nigdy nie wiedząc, jak naprawdę wygląda. I dlatego ją zniszczyli. Ujrzałem ją przez moment taką, w jaką zmienili ją ludzie, fortecę, zimną, szarą i posępną. Garstka ludzi siedziała w komnatach na górze, ogrzewanych przez promienie słońca, reszta gnieździła się na dole, w wilgoci i zimnie, wijąc się jak białe robaki. Nic dziwnego, że byli biedni, ograniczeni i nieczuli. Wiedziałem, że nadejdzie dzień, kiedy twierdza runie. Nadejdzie dzień, kiedy szare mury zwalą się, i znikną, i słońce dotrze do najciemniejszych lochów. Niedługo zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby przybliżyć ten dzień. - Will - odezwała się Laurie. Odwróciłem się, przestraszony. Nie słyszałem, jak wróciła. Stała na środku pokoju z kamykiem w wyciągniętej do mnie ręce i przyglądała mi się. Zamknąłem okiennicę. - Połóż go tam, na pulpicie. Zrobiła to delikatnie. Leżał, niewinny, przezroczysty. Popatrzyliśmy na niego, a potem podnieśliśmy wzrok spoglądając sobie prosto w oczy. „Kocham cię, Laurie”, myślałem. „Kocham cię. Kocham cię”. Ale ta myśl przesycona była goryczą i zwątpieniem. Zarumieniła się i spuściła oczy. - Wiesz, o czym myślałem - powiedziałem. - Potrafisz czytać w myślach. - Czasami. Kiedy czyjś umysł jest otwarty. - Jak teraz. - Tak. - Spróbuj to zrobić z kamykiem. Sięgnij do niego myślami. Poproś, żeby do ciebie przemówił. Wpatrzyła się w kamyk. Zmarszczyła brwi. W końcu westchnęła i spojrzała na mnie zagadkowo. - Co słyszałaś? - Nic - powiedziała. - Może jakiś daleki szum, jak bzyczenie pszczół. Co to jest. Will? O co w tym wszystkim chodzi? Odetchnąłem głęboko i ta nadzieja rozwiała się. - Załóż słuchawki! Spróbuj jeszcze raz. Włożyła je, przycisnęła guzik, spojrzała na kamyk i za chwilę na mnie, z szeroko otwartymi oczami. Wiedziałem, że odebrała posłanie. - Och, Will - powiedziała. - Jakie to smutne. Jakie niezwykłe i smutne. - Najsmutniejsze jest to, że ich dzieci jeszcze nie przyszły na świat. - Może już niedługo. Ja umiem czytać w myślach, a ty... Pokręciłem głową. - Potrafisz - upierała się. - Raz czy dwa - zarumieniła się - czułam jak twoje myśli dotykają moich. I zawsze wiesz, czy ktoś mówi prawdę, czy kłamie. Dlatego nigdy nie próbowałam cię okłamać. I wyczuwasz uczucia, jeśli są dość silne. Może nawet potrafisz dzięki temu odgadnąć, gdzie kto jest. - Tak - powiedziałem, przypominając sobie walkę z Sabatinim. - Ale myślałem, że wszyscy to potrafią. Potrząsnęła głową. - Byłam w wielu miejscach i poznałam mnóstwo ludzi, ale nikt nie miał takich zdolności jak ty czy ja. Zamilkła na chwile. Minął pierwszy zachwyt. - Ale nic z tego nie wynika, prawda? On nam nie pomoże. - Pokazała ręką kamyk. - Nie bezpośrednio. Powiedz mi, czy wiedziałaś kim jestem, kiedy zobaczyłaś mnie po raz pierwszy? - Nie - odpowiedziała. Nie kłamała. Ucieszyłem się. - A potem dowiedziałaś się. I wyciągnęłaś mnie od Sabatiniego przy pomocy tego urządzenia. Skinęła głową. - Szukaliśmy Friedy, rozumiesz, ale kiedy ją znaleźliśmy, było już za późno. Za to ty tam byłeś i odkryliśmy kim jesteś. Musieliśmy cię stamtąd zabrać. Zgłosiłam się na ochotnika. - Frieda pracowała dla was? - Tak. Obywatele myśleli, że jest ich agentką, ale pracowała dla nas. Miała mi przynieść kamyk, ale wpadła w pułapkę, zanim do mnie dotarła. - A więc byłaś łączniczką - powiedziałem. Kiwnęła głową. - Dlatego śpiewałaś te piosenki. Jeśli ktoś chciał przekazać jakąś informacje albo odebrać polecenia, chodził od kawiarni do kawiarni, aż usłyszał, że ktoś śpiewa takie piosenki. - Tak - powiedziała. Patrzyła na mnie spokojnie. - Falescu. Też dla was pracował. - Tak. Przywiózłby cię tu, na statek. Ale Agenci Imperatora zabrali go na przesłuchanie. Niczego się nie dowiedzieli. Puścili go. Chodź. Pewnie jesteś zmęczony. Pokażę ci, gdzie możesz się przespać. Poszedłem za nią wąskimi korytarzami w stronę, jak się domyślałem, tyłu statku. Spotkaliśmy po drodze kilku ludzi z załogi, w srebrno-czarnych mundurach. Ukłonili się Laurie z szacunkiem. Laurie stanęła przed drzwiami i odsunęła je. Weszliśmy do maleńkiej kabiny z koją, krzesłem i umywalką. - Ciasno tutaj - powiedziała przepraszającym tonem. - Will... - Tak? - Czy Sabatini naprawdę nie żyje? Myślałam o tym i jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. - Nie żyje - powiedziałem i westchnąłem. Opowiedziałem jej, co się stało i jak zginął. Zamyśliła się. - Straszny, nieszczęśliwy człowiek - powiedziała. - Ale dlaczego zwabiłeś go do magazynu? Nie powiedziałeś mi tego, ale wiem, że nie chciałeś się zemścić. - Poszedłem do twojego mieszkania i dowiedziałem się, że zniknęłaś. Myślałem, że cię złapał. - Nie chciałem kłamać. - Och. - Odwróciła się do drzwi. - Laurie. - Tak? Zawahałem się. - Czy przyszłaś po mnie do celi tylko z powodu kamyka? - Nie. - Laurie. - Tak? - Przepraszam cię za to, co ci napisałem. Niepotrzebnie to zrobiłem. - Niepotrzebnie. - Wybaczysz mi? - zapytałem pokornie. Byłem zbyt blisko niej. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - Już dawno ci wybaczyłam. - Laurie - powiedziałem szybko, żeby mieć to wreszcie za sobą, zanim zmienię zdanie. - Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego się w to wmieszałaś? - Bo chciałam - powiedziała powoli. - Bo był to mój obowiązek. - Obowiązek względem kogo? - zapytałem. Zabrzmiało to prawie jak jęk. - Ludzi. I Arcybiskupa. - Nie powinnaś była tego robić. - W sumie niewiele. Frieda zrobiła więcej. - Ale... - zacząłem i umilkłem. Słowa brzmiały beznadziejnie. „Kocham cię, Laurie”. - „Kocham cię. Will”. Jej odpowiedź zabrzmiała jasno jak dzwoneczek w moich myślach. Waliło mi serce. Nie było między nami muru, twierdza runęła. A jednak, kiedy przyjrzałem się jej twarzy, była blada i nieszczęśliwa. - To okropne, prawda? - powiedziała cicho. - Nie musi tak być. Mogłoby być najcudowniej na świecie. My dwoje, obdarzeni takimi zdolnościami, moglibyśmy być szczęśliwsi niż wszyscy ludzie na świecie, z wyjątkiem może tych, których głos dzięki kamykowi dotarł do nas poprzez wieki i lata świetlne. - Tak. - Powiedz mi, Laurie - słowa przychodziły mi z trudem - powiedz mi, że pomyliłem się. Że tylko grałaś rolę... Ale ona pokręciła głową, a w oczach miała smutek, znużenie, litość, a może tęsknotę. - Nie potrafiłabym udawać. Will. Wiesz o tym. I nic by to nie pomogło, gdybym cię okłamała. Taki już jest los kobiety tam, czy gdzie indziej. Robiłam to, co trzeba było. Czasem nie było to przyjemne, ale wielu ludzi robi jeszcze gorsze rzeczy. To jedyny sposób, żeby dowiedzieć się czegoś. Dowiedziałam się, na przykład, że najemnicy Imperatora nie złapali cię, kiedy poszedłeś po kamyk. Nie lituję się nad sobą. Nie lituję się nad tobą. To co innego, prawda? - Tak - powiedziałem głucho. Przez chwilę stała patrząc na mnie w milczeniu i ze smutkiem. - Dobranoc, Will. Nie odpowiedziałem. Mur znowu nas oddzielił, grubszy niż przedtem. Miłość go zburzyła, a słowa postawiły na nowo. Położyłem się na pryczy i odwróciłem do ściany, ale zanim zasnąłem, upłynęło dużo czasu. XXI „... i kiedy tak leżałem, przypominając sobie, jak kamyk zniknął i jak poznałem co to strach, nie wiedząc, czy jest noc, czy ranek, przyszła po mnie Laurie”. Zapukała do drzwi i wiedziałem, że to ona. Wstałem i wpuściłem ją. - Arcybiskup chce cię widzieć - zakomunikowała. Nie patrzyła na mnie. Może tak było lepiej. Byłem nieogolony, wynędzniały z bezsenności. Znowu prowadziła mnie korytarzami. Zastanawiałem się nad trzema sprawami, które musiałem zrobić, jedną dla ludzkości i dwiema dla siebie. Potem gra będzie skończona. - Dlaczego on ciebie tak nienawidzi? - spytała Laurie. - Kto? - Opat. - To ambitny człowiek - odpowiedziałem. - I powiedział, wierzę mu, że jest moim ojcem. Rzuciła mi szybkie spojrzenie. - Nieszczęśliwy człowiek - powiedziała cicho. Dziwne słowa, ale wiedziałem, co miała na myśli. - Tak - powiedziałem. Stanęła przed jakimiś drzwiami i zapukała delikatnie. - Proszę - odpowiedział czyjś cichy głos. Laurie odsunęła drzwi i weszliśmy cło pokoju. Był niewiele większy od kajuty, w której spędziłem noc. Na środku, na fotelu siedział starszy mężczyzna. Był blady i zupełnie siwy. Po chwili zauważyłem, że był kaleką, nie mógł chodzić. Wiedziałem, że nie jest tak stary, jak myślałem. Zniszczyły go choroba, cierpienie i troski; wyżłobiły zmarszczki na jego twarzy i głębokie doły wokół oczu. A oczy miał mądre i dobre; wiedziałem, że mogę mu ufać. - A więc - powiedział - spotkaliśmy się wreszcie, mój synu. - Wreszcie? - Interesowałem się tym, co się z tobą dzieje i co robisz. Pochyliłem głowę i nic nie odpowiedziałem. - Usiądź. Przysunęliśmy krzesła spod ściany i usiedliśmy, ja naprzeciwko niego, Laurie przy nim. Wzięła go za rękę. Zrozumiałem, że są razem przeciwko mnie. - I kamyk okazał się bezużyteczny i bezwartościowy - powiedział. Spojrzałem na Laurie. - Powiedziałaś - oskarżyłem ją. Podniosła wojowniczo głowę. - Tak. Nie mogłam pozwolić, żebyś się z nim targował. Mógłbyś poprosić o coś, czego ofiarowanie sprawiłoby mu przykrość. Usiadłem głębiej na krześle, wściekły i wyniosły. - A twoje słowo nic nie znaczy? - Nic. Poświęciłam o wiele więcej. - Jednak przyrzekłaś mi szczerze. Dlaczego zmieniłaś zdanie? Z powodu tego, o czym mówiliśmy później? Arcybiskup spoglądał to na nią, to na mnie. Teraz podniósł niemal przezroczystą dłoń. - Dzieci! - powiedział. Zamilkliśmy bombardując się wzrokiem. - Powiedziała mi - przyznał i uśmiechnął się smutno. - Ale wydaje mi się, że zrobiła to bardziej ze względu na ciebie niż na mnie. Teraz nie mam już wyjścia i nie odmówię ci niczego, w granicach rozsądku. Zmarszczyłem brwi i zerknąłem na Laurie. Patrzyła na Arcybiskupa. Była blada. - Czego chcesz, synu? - O tym później - powiedziałem. - Stwierdziłeś że kamyk jest bezużyteczny i bezwartościowy. Ale gdybyś był z nim związany tak jak ja, zmieniłbyś zdanie. To tylko połowa prawdy. - Dla nas to zaledwie subtelna różnica. - Ale znacząca. Nie możemy go użyć do niczego, to prawda. Bo nie mamy dostatecznej władzy, żeby wypełnić jego polecenia, nie do nas są skierowane. Ale nie jest zupełnie bezwartościowy, ponieważ proponuje coś, co mogłoby zmienić galaktykę i przygotować ją do utworzenia Trzeciego Imperium. Właściwie są dwie propozycje. - Chyba cię nie rozumiem, mój synu. - Więc wyjaśnię wszystko i proszę wybaczyć, jeśli będę powtarzał rzeczy, które są ci znane, Ojcze. Ale mnie te fakty dość brutalnie uświadomiono. - I jakież to fakty? - Galaktyka jest podzielona na tysiące oddzielnych światów, każdy z nich walczy z pozostałymi, każdy jest twierdzą, którą można podbić jedynie za cenę znacznie przewyższającą jej wartość. Głównie dlatego, że wszyscy są o wiele lepiej przygotowani do obrony niż do ataku. Starzec kiwnął głową. - W rezultacie - mówiłem dalej - mamy do czynienia z psychiką twierdzy, która zniekształca wszystko. Oznacza odosobnienie, strach, nienawiść do innych. Oznacza silne rządy. Oznacza koncentrację władzy, bogactw i siły. Oznacza zgnębionych ludzi, wpatrzonych bezmyślnie w swoich zwierzchników, ze strachem i z nadzieją, że zapewniają im bezpieczeństwo. Oznacza stagnację, demoralizację i zniszczenie ludzkiej cywilizacji, w miarę niszczenia techniki oraz nauki i zrywania więzi między światami. - To prawda - powiedział Arcybiskup - ale wyjątkiem jest Kościół. Jest skarbnicą wiedzy i umiejętności. - Dopóki istnieje błędne koło obrony, centralizacji, ignorancji i strachu, nie ma nadziei dla galaktyki i wiedza Kościoła nie ma żadnej wartości, bo nikt nie potrafi jej zrozumieć. - Czy proponujesz - powiedział Arcybiskup unosząc jedną białą brew - żebyśmy wzmocnili siły ofensywne, dali broń ambitnym władcom i przerwali to błędne koło? Pokręciłem głową. - To jedno z rozwiązań i mogłoby dać jakieś rezultaty. Ale zniszczenie i rzeź byłyby straszne i gdyby nawet któremuś z władców udało się siłą zjednoczyć galaktykę, niewiele zostałoby mu z niej. Nie, zbrojenia nie są wyjściem z sytuacji. Laurie zmarszczyła brwi. - Więc co? - Powoli - powiedziałem. Zawahałem się, chciałem właściwie sformułować myśli. Znałem odpowiedź i byłem pewny, że jest słuszna, ale musiałem przekonać o tym Arcybiskupa. - W twierdzy najpotrzebniejsza jest niewiedza ludzi. Inteligentnych, wykształconych ludzi nie można trzymać w twierdzy. Wiedza jest siłą, która rozwaliłaby mury od wewnątrz. Władcy dobrze o tym wiedzą. Pierwszą zasadą ich politycznej filozofii jest niedopuszczenie, by poddani stali się silni, drugą - utrzymywanie ich w ignorancji. Pierwsza dotyczy spraw fizycznych, druga - spraw umysłu, ale właściwie jest to jedno i to samo. Spojrzałem na Arcybiskupa, ale z jego pomarszczonej, spokojnej twarzy trudno było wyczytać, czy mnie rozumie. - Mów dalej. - Wszystko zależy od możliwości porozumiewania się. - Ależ właśnie o to chodziło Obywatelom - zaprotestowała Laurie. - I niczego to nie rozwiązało. - Pomysł może być dobry, niezależnie od tego, od kogo pochodzi - wtrącił starzec. - Mów dalej, mój synu. - Znali rozwiązanie, ale nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. Próbowali wykorzystać do tego książki. To zrozumiałe, bo książki były jedynym nieocenzurowanym przekaźnikiem informacji dostępnym dla nich, a słowo pisane jest jakimś bodźcem do logicznego myślenia. Ale musieli jakoś skłonić ludzi do czytania. Nie mogło to być nic mądrego, bo władcy nie zgodziliby się na to. - Może powinni byli publikować traktaty matematyczne - stwierdziła złośliwie Laurie. - Nie - odparłem poważnie - chociaż nawet one byłyby lepsze. Ale taka metoda nie przyniosłaby oczekiwanego skutku, bo słowo pisane można kontrolować - ludzie muszą umieć czytać. Istnieje tylko jeden niezależny sposób porozumiewania się. - Jaki? - zapytał Arcybiskup. „Kocham cię, Laurie”. Zaczerwieniła się i zabłysły jej oczy. - Myśl. Oczywiście! - I sądzisz, że coś takiego jest możliwe? Laurie mówiła mi, że prawdziwi telepaci jeszcze nie istnieją. - Telepaci? - Tak ich nazywamy. Czytałem o nich dawno temu. - Telepaci - powtórzyłem i podniosłem głowę. - My robimy to codziennie. - Jak to? - Arcybiskup uniósł brwi. Laurie ożywiła się. - No tak. Oczywiście. W Katedrach. Msze przekazywane są myślami za pomocą przyrządów. Zajmujemy się tym cały czas, a nie przyszło nam to do głowy. Kiwnąłem głową. - Znakomita metoda porozumiewania się. Nic do ocenzurowania. Ale Arcybiskup kręcił głową. - Czy chcesz, żeby Kościół podburzał lud? To niemożliwe. Naszym obowiązkiem jest strzec dziedzictwa ludzkości, aż nadejdzie czas. - A jeśli to nigdy się nie zdarzy? - zapytałem cicho. - Człowiek nigdy nie zmieni się na lepsze, jeśli Kościół mu nie pomoże. Będzie grzązł coraz głębiej w barbarzyństwie. Ignorancja, tak jak wiedza, narasta. Wiedza działa od wewnątrz, ignorancja jak ciężar i im głębiej wciąga człowieka, tym staje się trudniejsza do pokonania. - Nie, nie - powtórzył Arcybiskup. - To niemożliwe. - Kościół nie spełnia swego posłannictwa. Powinien przygotować człowieka do przyjęcia spadku. Teraz Kościół, jedna z sił galaktyki, nie jest lepszy od władców. Władcy dają ludowi chleb i widowiska, Kościół daje im cuda i pociechę. Pierwsi uspokajają ciała, drugi - dusze, nie ma między nimi różnicy. Uspokoić ludzi, sprawić, by byli zadowoleni ze swego losu. - Jeśli zaczniemy działać, co obroni Kościół przed zniszczeniem? - Jego siła. - Nie jest dość silny, by przeciwstawić się władcom - powiedział Arcybiskup. - Przetrwaliśmy przez wieki, bo nigdy nie prowokowaliśmy doczesnych władców. - Nie, pomagaliśmy im, a ludzie na tym tracili. Nigdy nie docenia się siły i możliwości Kościoła, bo jego przywódcy są słabi i strachliwi. Władcy długo by się zastanawiali, zanim zaatakowaliby Kościół. Wynikłby z tego konflikt, otwierający świat przed podbojem. Ale to jedyne źródło siły. Władcy potrzebują Kościoła. Bez niego na świecie byłoby sto razy niespokojniej. Gdyby nie skarby kultury strzeżone przez Kościół, w ostatecznym rozrachunku, galaktyka miałaby się lepiej bez niego. Jest jeszcze jedno źródło siły o którym nikt nie pamięta - ludzie, którzy z pewnością nie patrzyliby spokojnie, jak władcy niszczą Kościół. Zagrożenie Kościołowi jest równoznaczne z buntem ludu. - Może - zgodził się Arcybiskup - ale nie możemy ryzykować przyszłości Kościoła. - A możecie poświęcić przyszłość ludzkości? Co jest wart Kościół bez ludzi? Ale wyobrażasz sobie coś innego, niż proponuję. Nie chodzi mi o nic tak oczywistego jak buntowanie ludzi. To zbyt ryzykowne. Ja tylko proponuję, żeby Kościół przekazał ludziom część ich dziedzictwa, nie urządzenia, ale wiedzę - która w końcu jest ważniejsza - w takim stopniu, w jakim ludzie mogliby ją wchłonąć. Począwszy od umiejętności czytania. Oczy Laurie aż płonęły z podniecenia. „A” jak Automat, „B” jak Brat. „T” jak Twierdza - powiedziałem - „W” jak Wolność. I kiedy będą potrafili czytać, dacie im proste książki, a potem coraz trudniejsze. - Ale nie mamy możliwości drukowania książek ani pisania ich - sprzeciwił się Arcybiskup. - Obywatele mają. - Sądzisz, że powinniśmy z nimi współdziałać? - To dobrzy ludzie - powiedziałem - i mądrzy. Ich niektóre cele są zgodne z waszymi. Uważam, że powinniście połączyć się ze wszystkimi siłami, które dążą do wolności i zjednoczenia galaktyki. Mieszkańcy, Handlarze i część arystokracji, wszyscy właściwie chcą tego samego. - Intrygi, szpiegostwo i tajemnice - Arcybiskup skrzywił się z odrazą. - Dotąd nie wahaliście się przed stosowaniem takich metod. Kiwnął głową. - I jeszcze jedno - powiedziałem. - Kamyk powierza wam następne zadanie. Urządzenia mogą wychwytywać ludzi ze zdolnościami telepatycznymi. Takich ludzi przygotowywałoby się specjalnie w swego rodzaju koloniach i kiedyś powstaliby autentyczni telepaci. Dopiero wtedy można będzie zbudować trwałe Imperium ze zjednoczonym społeczeństwem, opartym na powszechnym zrozumieniu, możliwym jedynie dzięki telepatii. W ten sposób naprawiłoby się krzywdę wyrządzoną telepatom z Ziemi. Urządzenie, które pomogło znaleźć ich i zniszczyć, może teraz pomóc w odnowieniu utraconych zdolności. - A co będzie z religią? Zgodnie z tym co mówisz, przestałaby istnieć. - Czym jest Kościół? Musimy odpowiedzieć sobie na to pytanie. Religią, czy grobowcem osiągnięć człowieka? Przypomnij sobie Judę. Czy religia, którą ustanowił, miała być celem samym w sobie, czy tylko środkiem? Czy był to człowiek mądry, czy widzący tylko swoje korzyści? Myślę, że był jednym z ostatnich telepatów - z pewnością naukowcem - który widział rozpad galaktyki i wiedział, że jedynym sposobem ocalenia wiedzy człowieka jest otoczenie jej mistycyzmem. Same cuda - to nie cuda religijne, ale demonstracje nieznanych zjawisk. A słowo? Przecież generacje teologów zmieniły je. Straciliśmy z oczu cel Judy i wznieśliśmy wokół siebie mur złudzeń. - I nie sądzę - ciągnąłem - żeby nasza religia miała zostać zniweczona. Etyka jest dobra, zasady słuszne. To, co najlepsze i najsilniejsze, połączy się z nowym, i stanie się silniejsze. A to, co powinno zniknąć, zniknie. To, co pomaga utrzymywać ludzi w nędzy i bezradności, co spycha ich na dno, co nie prowadzi ich do światła - to powinno zniknąć. Bo Kościół nie jest magazynem. Do magazynu można pójść i wziąć co cię chce. Kościół też jest twierdzą i nie wpuszcza ludzi do środka, chociaż powinien ich przyjąć. Zanim rozpadną się inne twierdze, musimy zburzyć mur wokół nas. Arcybiskup westchnął. - Ależ to będzie trwało bardzo długo. Wieki. Tysiąclecia. - Nie twierdzę, że to będzie proste. Nie ma drogi na skróty do pokoju, wolności i zjednoczonej galaktyki. Nie można naprawić szkód wyrządzonych przez tysiąclecia w ciągu kilku dni. Ale możemy zrobić początek, a nasi następcy będą działać dalej. - Kiedy jest się młodym - powiedział cicho Arcybiskup - łatwo myśleć w ten sposób. Ale kiedy człowiek jest tak stary jak ja, szuka bliższych celów. Nie przewidujesz trudności, z których ja zdaję sobie sprawę. Pewnego dnia, za rok, dwa albo trzy, umrę... - Zauważyłem, że Laurie kurczowo ścisnęła jego rękę... a mój następca wybierze własną drogę, skieruje Kościół na inne ścieżki. Jak mogę planować wieki, kiedy Rada Biskupów wybierze człowieka, który może nie zgodzić się z moimi dążeniami? - Sam musisz wybrać następcę - powiedziałem cicho. - Musisz wybrać kogoś, kto będzie kontynuował twoje dzieło, a on potem wybierze następnego. Jeśli ma się to odbywać legalnie, musisz mianować na biskupów ludzi, którzy będą realizować twoje plany nawet po twojej śmierci. Po dłuższym zastanowieniu kiwnął głową. Niechętnie i jakby ze znużeniem. - Tak będzie - powiedział. Jego ciche słowa miały zmienić galaktykę. Uśmiechnął się. - Walczyłeś dzielnie dla ludzkości, dla miliardów ludzi w całej galaktyce. A czego chcesz dla siebie? Jak już powiedziałem, Laurie sprawiła, że trudno by mi było odmówić ci czegokolwiek. - Mam dwie prośby. Laurie zmarszczyła brwi. - Powiedziałeś, że tylko jedną. Spojrzałem na nią chłodno. - Zmieniłem zdanie. - Mów synu - zachęcił mnie Arcybiskup. - Po pierwsze, chcę pojechać na Ziemię. - Co będziesz tam robił? - Chcę ją zobaczyć. Może to sentymentalne, ale chciałbym mieszkać tam, gdzie żyli telepaci, poznać spokój, który oni znali, patrzeć na ich niebo, chodzić po ich planecie i może kiedyś poznałbym siebie tak, jak oni siebie znali i nauczyłbym się robić to, co oni robili. Są tam pewne tajemnicze rzeczy, wiem gdzie je znaleźć. Laurie też wie. Nie ruszałbym ich, bo są dla tych, którzy przyjdą, kiedy ja nie będę już żył, ale to, że poznam tajemnice, nie zmniejszy ich wartości. Chciałbym zbudować wioskę. Telepaci odkryci przez Kościół powinni być wysyłani na Ziemię i rozwijać się tam tak, jak ich ojcowie. - A walkę zostawisz innym? - zapytał Arcybiskup. - Jeśli będę potrzebny, wystarczy przysłać po mnie statek. Kiwnął głową. - Dobrze. A druga prośba? - Chcę Laurie. Usłyszałem stłumiony okrzyk i nie patrząc, wiedziałem, że Laurie zbladła jak ściana. Patrzyłem na Arcybiskupa i zaskoczył mnie ból, jaki malował się na jego twarzy. Zwrócił się do Laurie: - Jakże mógłbym cię oddać? - Jakie masz do niej prawo? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Właściwie żadne - powiedział cicho. - Tyle tylko, że jest moją córką. - Twoją córką!? - krzyknąłem. - To najlepszy i najdelikatniejszy człowiek w całej galaktyce - wybuchnęła Laurie. - Jeśli kiedyś w przeszłości zgrzeszył, to i tak już za to odpokutował. - Grzechu nigdy nie można przekreślić - powiedział patrząc na nią. Pogłaskał jej ciemne włosy. - Kochałem jej matkę. Kocham Laurie. To grzech, którego nigdy nie żałowałem, chociaż będę za niego potępiony. - Nigdy, ojcze! - wykrzyknęła zapalczywie. - I wysłałeś ją tam, na dół, w takie bagno! - oburzyłem się. - Nie wysłał mnie - Laurie broniła go zawzięcie. - Błagałam go, żeby mnie wysłał. I jak mógł odmówić, skoro wysyłał innych? - Pozwolisz jej odejść? - powtórzyłem pytanie. - Tak - westchnął. - Tak. Pozwolę. Jeśli chce odejść z tobą, nie mogę jej zatrzymać. Powiedz, Laurie. Spojrzałem na nią. Łzy błyszczały w jej oczach i kochałem ją bardziej niż przedtem, bardziej niż mógłbym kiedykolwiek pokochać kogoś czy coś. - Ale między nami jest jednak inaczej, prawda. Will? - zadrżał jej głos. - Tak - powiedziałem. - Tak... - Więc jak możesz prosić, żebym poszła z tobą? Jak będę się czuła, wiedząc o czym myślisz i co czujesz, wiedząc, że pamiętasz? Wiedząc cały czas, że nie możesz mi wybaczyć? - Wiem - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. - Wiem. Czy nie rozumiesz, że myślałem o tym, myślałem tak długo, że już nie wiem, co myśleć. Ale nie mam wyboru. Wybrałem już dawno temu i nie mogę tego zmienić. Teraz nie mogę zapomnieć. Może kiedyś, kiedy będę mądrzejszy i lepszy, to przestanie mieć znaczenie. Ale teraz - to zmieniło wszystko, i może zawsze będzie inaczej, ale ja - kocham ciebie, Laurie. Nie proszę, żebyś już podjęła decyzje. Poczekam. Będę czekał długo. Zawsze będę czekał. A każda chwila oczekiwania będzie jak umieranie. Wstałem. - Wybaczyć - powiedziałem. - Komu mam wybaczyć? Na pół przytomny poszedłem korytarzem do swojego pokoju i czekałem. EPILOG Szedłem po ziemskiej łące, patrząc na niskie, zielone łuki wzgórz na horyzoncie. Ziemia jest stara i mądra, i łagodna, a góry stare i zniszczone przez deszcze i wiatry. Nad głową miałem błękitne niebo, pod stopami zieloną trawę, a wokół spokój i ciszę. Wdychałem ją głęboko, wchłaniałem całym ciałem. Trochę się zestarzałem i zmądrzałem, ale czułem niemal fizyczny ból, widząc jak statek osiada na łące, w czarnym kręgu spalonej trawy. Podszedłem do statku, do stóp wysokich schodów, które spuszczono z otworu, wysoko w bocznej ścianie. Kapitan czekał na mnie. - Przepraszam za pośpiech - powiedział z szacunkiem - ale Rada czeka od wielu dni na przyjęcie nowego Arcybiskupa. Westchnąłem i podałem ramię Laurie. Ruszyliśmy razem wysoko, wysoko po schodach, które prowadziły nas z powrotem do gwiazd...