DAVID WINGROYE CHUNG KUO KSIĘGA V POD NIEBIAŃSKIM DRZEWEM I. Umarłe marzenia Przełożył Jan Pyka Dla Petera Hammilla z wyrazami zachwytu Zmysłami przytępionymi, półczulymi zaledwie muskamy powierzchnie rzeczy. Widzimy strzępy obrazów przedwcześnie obciętych przez mózg, ale oddychając i żyjąc, wyczuwamy, w jakimś stopniu przynajmniej, duszę zakorzenioną w materii zarówno piękną, jak i ohydną... Dom Chi'n wybudował Mur, aby się od nich odgrodzić, Dom Han musi dbać, by latarnie wiecznie się paliły, Paliły się i nigdy nie gasły, Bowiem tym wyprawom nie ma końca: W jednej linii, ramię w ramię, umrą tak samo, A konie padną, wykrzykując Niebu swój ból. Kruki i kanie wyrwą wnętrzności jeźdźców I polecą na wyschłe drzewa z krwawymi strzępami w dziobach. Li Po, Walczyliśmy na południe od murów, VIII wiek n.e. „Gdy życie tanieje, mięsa nie brakuje" popularne powiedzenie w roku 2210 WSTĘP Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy cesarz Chin, Ch'in Shih Huang Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czarno- włosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich był to cały świat; świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi górami, na wscho- dzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Lecz w osiemnastym wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w po- stęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo — ucho- dziły za „chorego człowieka Wschodu"; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej her- metycznie trumnie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W wieku dwudziestym pierw- szym, który jeszcze przed jego początkiem nazywano „stule- ciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w so- bie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos. WOJNA DWÓCH KIERUNKÓW Wszystko zaczęło się od zabójstwa cesarskiego ministra Lwo K'anga oraz grupy jego bliskich współpracowników, do którego doszło mniej więcej trzynaście lat wcześniej. Biedny człowiek został wysłany do lepszego świata w chwili, gdy wygrzewał się właśnie w cesarskim solarium. Siedmiu władców Chung Kuo odpowiedziało natychmiastowym aresztowaniem jednej z głównych postaci frakcji Rozproszeńców, która pono- siła odpowiedzialność za śmierć ministra. Jednakże na tym się nie skończyło. W kilka dni po publicznej egzekucji więźnia przeciwnicy Siedmiu zadali kolejny bolesny cios, zabijając Li Han Chi'na, syna Ta'nga Li Shai Tunga i dziedzica tronu Miasta Europa, w dniu jego ślubu z piękną Fei Yen. Wszystko mogłoby się skończyć w tym punkcie wraz z decy- zją Siedmiu, by nie podejmować żadnej akcji represyjnej po śmierci księcia Hana — by przyjąć politykę pokojowej bierno- ści, wuwei — ale dla jednego człowieka taki wybór był nie do przyjęcia. Biorąc sprawy we własne ręce, generał Li Shai Tunga, Knut Tolonen, wkroczył do Izby Reprezentantów w Weimarze i zabił przywódcę Rozproszeńców, podsekretarza Lehmanna. Ten akt w zasadzie gwarantował, że Chung Kuo pogrąży się w krwawej wojnie domowej. Jedynym wyjściem z sytuacji były daleko idące ustępstwa ze strony Siedmiu, które mogłyby załagodzić gniew Rozproszeńców. Tak też zrobiono. Władcy zdecydowali się na ustępstwa i utrzymano pokój, ale rozdział między rządzącymi a rządzonymi pozostał, a ich sprzeczne dążenia — Siedmiu do stagnacji, a Roz- proszeńców do zmian — nie doczekały się rozwiązania. W ra- mach ustępstw Siedmiu zezwoliło Rozproszeńcom na budowę statku kosmicznego Nowa Nadzieja. W miarę jak budowa statku zbliżała się do końca, Rozproszency starali się uzyskać jeszcze więcej, stawiając w stan oskarżenia tai — przedstawicieli Siedmiu w Izbie Reprezentantów — w rzeczywistości ogłaszając w ten sposób swoją niezależność. W odpowiedzi Siedmiu zniszczyło Nową Nadzieję. Wojna została wypowiedziana. / W wyniku pięcioletniej wojny-która-nie-była-wojną Rozpro- szency zostali złamani, przywódcy ruchu zabici, a ich przedsię- biorstwa skonfiskowane. Stłumiono wielkie dążenie do zmiany i w Chung Kuo znowu zapanował pokój. A przynajmniej przez krótki czas tak się wydawało. Jednakże wojna poruszyła pokłady znacznie starszego i silniejszego niezadowolenia, które drzemało w społeczeństwie Państwa Środka. Z głębin Miasta zaczęły wyłaniać się nowe ruchy, których celem była nie tylko zmiana systemu, ale jego całkowite zniszczenie. Jedna z tych organizacji, Ping Tiao, dążyła do zrównania z ziemią ogromne- go, trzystupoziomowego Miasta i zdruzgotania imperium Han. Przez pewien czas udawało się utrzymać status quo, jednakże fakt, iż trzech najstarszych T'angów zmarło w czasie wojny, osłabił Radę Siedmiu, pozbawiając ją głosu rozsądku wypływa- jącego z długoletniego doświadczenia w sprawowaniu władzy. Kiedy Wang Sau-leyan, najmłodszy syn Wang Hsiena, władcy Afryki, został T'angiem, sytuacja przybrała szczególnie zły obrót, gdyż zaczął on dążyć do zniszczenia harmonii panującej w Ra- dzie. Przeciwstawił mu się Li Yuan, który po śmierci ojca wstąpił na tron Miasta Europa. Zawarł on sojusz z trzema T'angami, Tsu Ma, Wu Shihem i Wei Fengiem, by w najważniejszych sprawach móc przegłosować Wanga w stosunku cztery do trzech. W ciągu następnych lat ciągły wzrost liczby ludności Chung Kuo zmusił władców do dalszych ustępstw. W zamian za gwarancję poparcia polityki kontroli populacji złagodzono postanowienia wielkiego Edyktu Kontroli Technologii — śro- dka, dzięki któremu Siedmiu utrzymywało zmianę w ryzach przez ponad sto lat — i zezwolono na ponowne otwarcie Izby Reprezentantów w Weimarze. Po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat Siedmiu zabrało się energicznie do rozwiązywania problemów świata, godząc się z koniecznością przeprowadzenia ograniczonych zmian. Ale czy nie jest już za późno? Czy wielkie fale niepokojów społecz- nych wywołanych przez poprzednie wojny nie zaleją ich, nim zdążą uspokoić sytuację? GŁÓWNE POSTACI Ascher, Emily — ta z wykształcenia ekonomistka była kiedyś członkiem partii rewolucyjnej Ping Tiao. Po zniszczeniu partii uciekła do Ameryki Północnej, gdzie jako Mary Jen- nings podjęła pracę w gigantycznym koncernie farmaceu- tycznym ImmVac należącym do „Starego" Levera i jego syna, Michaela, który ożenił się z nią. Jej ostatecznym celem jest doprowadzenie do zmiany i upadku skorumpowanych instytucji społecznych rządzących Chung Kuo. DeVore, Howard — niegdyś major w Służbie Bezpieczeństwa T'anga, stał się wiodącą postacią w walce przeciw Siedmiu. Ten wysoce inteligentny, chłodny i logiczny człowiek jest reżyserem wszystkich wydarzeń w chwili, gdy „Wielka Woj- na Dwóch Kierunków" przybiera nowy obrót. Ebert, Hans — syn Klausa Eberta i spadkobierca ogromnej Korporacji GenSyn. Mianowany generałem Służby Bezpie- czeństwa T'anga był ogólnie podziwiany i cieszył się zaufa- niem swoich przełożonych. Jednakże w tajemnicy zawarł sojusz z DeVore'm, a następnie przyczynił się do zamor- dowania własnego ojca. Zmuszony do ucieczki z Chung Kuo został zaocznie ogłoszony zdrajcą. Kao Chen — niegdyś kwai, najemny morderca z Sieci, najniż- szego poziomu wielkiego Miasta. Mimo skromnego po- chodzenia wzniósł się wysoko i został majorem w Służbie Bezpieczeństwa Tanga. Jako przyjaciel i pomocnik Karra był jednym z szeregowych żołnierzy w wojnie przeciwko DeVore'owi, jednakże ostatnie wydarzenia pozbawiły go złudzeń co do systemu, któremu służy. Kennedy, Joseph — ostatni z długiej linii Kennedy'ch. Został założycielem i światłem przewodnim Partii Nowych Repub- likanów, której celem jest doprowadzenie do zmian w życiu politycznym Miasta Ameryka Północna. Lever, Michael — syn Charlesa Levera uwięziony przez Wu Shiha za swój związek z Synami Benjamina Franklina, na wpół rewolucyjną grupą utworzoną przez synów zamoż- nych północnoamerykańskich przemysłowców. Zerwawszy z ojcem, ożenił się wbrew jego woli z Mary Jennings. Obecnie, po śmierci ojca, odziedziczył ogromną Korporację ImmVac. Li Yuan — Tang Europy i jeden z Siedmiu. Tron odziedzi- czył po śmierci starszego brata i ojca. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, czego dowodem było jego krótkotrwałe małżeństwo z piękną Fei Yen, wdową po starszym bracie. Jego następne małżeństwa zakończyły się tragedią, gdyż jego trzy żony zostały zamordowane. Rozgoryczony tym doświadczeniem stał się samotnikiem. Shang Han-A — szesnastoletnia córka ministra Shang Mu. Jest utalentowaną, pełną życia młodą kobietą, która ma duszę artystki i umysł rewolucjonistki. Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą po śmier- ci matki wychowano w bardzo męskich, pozbawionych kobiecego ciepła warunkach. Jej próby zmiany siebie — zna- lezienia równowagi w życiu — dały w wyniku tylko to, że znalazła się w konflikcie, najpierw z młodym żołnierzem, a później z własnym ojcem, który — aby uniemożliwić jej kontynuowanie związku z Kimem Wardem — wysłał ją w wieloletnią podróż do Kolonii Planetarnych. Tolonen, Knut — były marszałek Rady Generałów i dawny generał ojca Li Yuana. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbardziej zagorzałym zwolennikiem wartości reprezen- towanych przez Siedmiu, nawet w tym wieku narastającej niepewności. Jednakże ta sama nieustępliwość i niezdol- ność do zmiany poglądów, tak charakterystyczna dla jego natury, jest przyczyną powtarzających się konfliktów z córką. Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej i jeden z członków rządzą- cej Chung Kuo Rady Siedmiu. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecy- dowanych sojuszników Li Yuana. Silny, przystojny męż- czyzna po trzydziestce jeszcze się nie ożenił, aczkolwiek w sekretnym romansie z byłą żoną Li Yuana, Fei Yen, ujawnił swą namiętną, nie ujarzmioną jeszcze naturę. Wang Sau-leyan — młody Tang Afryki. Od czasu objęcia tronu — po podejrzanej śmierci swego ojca i starszego brata — poświęcał całą swą energię na osiągnięcie w Ra- dzie przewagi nad Li Yuanem i jego sojusznikami. Inteligen- tny i podstępny przeciwnik, a jednocześnie irytujący, wyra- chowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach, jest zwias- tunem zmiany w Radzie Siedmiu. Wu Shih — Tang Ameryki Północnej. Będąc mężczyzną w średnim wieku, jest jednym z niewielu członków starej generacji w Radzie Siedmiu. Mimo że jest zagorzałym tra- dycjonalistą, wsparł Li Yuana i Tsu Ma w ich walce z bu- dzącym odrazę Wang Sau-leyanem. Jednakże odrodzenie się amerykańskiego nacjonalizmu stawia go przed koniecznoś- cią rozwiązania problemu, z jakim nie musi borykać się żaden z pozostałych T'angów. Wu Shih wie, że albo roz- wiąże ten problem, albo utraci władzę. SIEDMIU I RODZINY An Hsi — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i piąty syn An Shenga An Mo Shan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i trzeci syn An Shenga An Sheng — głowa Rodziny An (jednej z Dwudziestu Dzie- więciu Rodzin Mniejszych) Hou Tung-po — T'ang Ameryki Południowej Li Kuei Jen — syn Li Yuana i następca tronu Miasta Europa Li Yuan — Tang Europy Pei K'ung — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Pei Ro-hen — głowa Rodziny Pei (jednej z Dwudziestu Dzie- więciu Rodzin Mniejszych) i ojciec Pei K'ung Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej Wang Sau-leyan — Tang Afryki Wei Chan Yin — Tang Azji Wschodniej Wei Hsi Wang — drugi syn Wei Chan Yina i następca tronu Miasta Azja Wschodnia Wei Tseng-li — najmłodszy brat Wei Chan Yina i sekretarz Li Yuana Wu Shih — Tang Ameryki Północnej Wu Wei-kou — pierwsza żona Wu Shiha Yin Chan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i syn Yin Tsu Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", księżniczka z Rodziny Yin, była żona Li Yuana Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen Yin Tsu — głowa Rodziny Yin (jednej z Dwudziestu Dzie- więciu Rodzin Mniejszych) PRZYJACIELE, DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY SIEDMIU Althaus, Kurt — generał Służby Bezpieczeństwa Miasta Ameryka Północna Biały Kwiat — służąca Li Kuei Jena Blofeld — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Brookes, Thomas — kapitan portu TienMenK'ou na Marsie Chang Li — osobisty lekarz Li Yuana Chen So — kancelista Wewnętrznych Komnat w Tongjiang Dehmel — major Służby Bezpieczeństwa Miasta Afryka Edsel — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Fan — piąty brat / Lunga Fen Cho-hsien — kanclerz T'anga Ameryki Północnej Fuller — sierżant Służby Bezpieczeństwa Graham — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Gray — kapitan w Hsienie Chang Henderson, Daniel — tymczasowy gubernator Marsa Hu Ch'ang — pierwszy sekretarz Nan Ho Hung Mien-lo — kanclerz Afryki I Lung — „Pierwszy Smok", głowa Ministerstwa „Tysiąca Oczu" Jacobson — kapitan Służby Bezpieczeństwa Johnson — kapitan Służby Bezpieczeństwa Kao Chen — major Służby Bezpieczeństwa Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa Kroi — sierżant Służby Bezpieczeństwa Lauer — szeregowy żołnierz Służby Bezpieczeństwa Liang Yu — sędzia w nowej osadzie w Mieście Kang Kua na Marsie Lo Wen — mistrz wu shu i nauczyciel Li Kuei Jena Lu — lekarz w Tongjiang Nan Ho — kanclerz Tanga Europy Nan Tsing — pierwsza żona Nan Ho Pao En-fu — ochmistrz Wewnętrznych Komnat Wu Shiha Przywitanie Wiosny — służąca Li Kuei Jena Rheinhardt, Helmut — generał Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Rozkosz Serca — służąca Li Yuana Schenck, Hung-li — gubernator Kolonii Mars Seymour — major Służby Bezpieczeństwa Miasta Ameryka Północna Shang Mu — młodszy minister w Ministerstwie „Tysiąca Oczu" Shen Lo-yen — kapitan straży w Tongjiang Shepherd, Ben — syn zmarłego Hala Shepherda; artysta „Muszli" Stewart — agent specjalnych sił bezpieczeństwa Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Knut — były marszałek Służby Bezpieczeństwa; Przewodniczący Komitetu Nadzorującego GenSyn Wadę — porucznik Służby Bezpieczeństwa na Marsie Wells — kapitan Służby Bezpieczeństwa w Ameryce Północnej Wilson, Stephen — kapitan Służby Bezpieczeństwa, podwła- dny Kao Chena Yang Shao-fu — minister zdrowia, Miasto Europa Yang T'ing-hsi — kanclerz Azji Zachodniej Yin Shu — młodszy minister w Ministerstwie „Tysiąca Oczu" Yun — minister handlu Ameryki Północnej INNE POSTACI Andre — przyjaciel Hannah Anna — pomocnica Mary Lever Ascher, Emily — była terrorystka z Ping Tiao, obecnie znana jako Mary Lever Auden, William — były kapitan Służby Bezpieczeństwa i przyjaciel DeVore'a Bates — wiodąca postać w Federacji Wolnych Ludzi, Mars Beresiner — przedstawiciel środków masowego przekazu Bess — pomocnica Mary Lever Britton — prywatny detektyw Chamberlain, Geoffrey — głowa WesCorp Chang Te Li — „Stary George", Wu albo wróżbita Ch'en Li — współpracownik gubernatora Schencka Chin Huang Hui — druga żona Shang Mu i przybrana matka Shang Han-A Christian — przyjaciel Hannah Chung, Gloria — córka zmarłego Reprezentanta Chung Ye- na i przyjaciółka Michaela Levera oraz Mary Lever Cornwell, James — dyrektor korporacji AutoMek Culver — pseudonim DeVore'a Dawson — współpracownik gubernatora Schencka DeValerian, Rachela — pseudonim Emily Ascher DeVore Howard — były major Służby Bezpieczeństwa i gło- wa korporacji HoloGen na Marsie Ebert, Berta — wdowa po Klausie Ebercie Ebert, Hans — syn Berty Ebert ogłoszony „zdrajcą" Ebert, Lutz — przyrodni brat Klausa Eberta Echewa, Aluko — wódz plemienia Osu na Marsie Elulefu — „Bezwartościowy człowiek", imię nadane Hanso- wi Ebertowi przez plemię Osu Egan — głowa NorTek Elechi — szyfrant plemienia Osu na Marsie Endacott — współpracownik gubernatora Schencka Eva — przyjaciółka Mary Lever Fairbank, John — głowa AmLab Fisher, Carl — członek NRPE oraz Izby Reprezentantów w Weimarze Fung — Wu albo wróżbita Yin Tsu Green, Clive — głowa RadMed Hamsun, Torve — kapitan Luoyang Hannah — przełożone na angielski nazwisko Shang Han-A Hart, Alex — Rozproszeniec i członek Izby Reprezentantów w Weimarze Hsia — Wu albo wróżbita / Lunga Hsin Kao Hsin — prostytutka z najniższych poziomów Hsu Jung — mistrz wei chi, Miasto Afryka Ishida, Ikuro — japoński górnik na asteroidach Ishida, Kano — najstarszy brat Ikuro Ishida, Tomoka — drugi brat Ikuro Ishida, Shukaku — ósmy brat Ikuro Jackson — niezależny pośrednik zatrudniony przez Fairbanka Jefferies — kierownik działu w Domu Aukcyjnym Hythe- -MacKay Jill — główna pomocnica Mary Lever Johnson, Dan — osobisty asystent Michaela Levera Kao Ch'iang Hsin — córka Kao Chena Kao Jyan — najstarszy syn Kao Chena Kao Wu — drugi syn Kao Chena Karr, Maria — żona Gregora Karra Karr, May — córka Marii i Gregora Karrów Kate — system komputerowy w Hythe-MacKay Kemp, Johannes — jeden z dyrektorów ImmVac Kennedy, Jean — żona Josepha Kennedy'ego Kennedy, Joseph — głowa Nowych Republikanów i Partii Ewolucjonistów, członek Izby Reprezentantów w Weimarze Kennedy, Robert — starszy syn Josepha Kennedy'ego Kennedy, William — młodszy syn Josepha Kennedy'ego Latimer, John — pseudonim Hansa Eberta Leckie, Andrew — jeden z dyrektorów ImmVac Lehmann, Stefan — „Biały T'ang", Wielki Szef Triad euro- pejskich Lever, Mary — żona Michaela Levera Lever, Michael — głowa korporacji farmaceutycznej Imm- Vac i członek Izby Reprezentantów w Weimarze Li Min — „Dzielny Karp", pseudonim Stefana Lehmanna Maszyna — sztuczna inteligencja Marley, George — partner w interesach Charlesa Levera Meng K'ai — przyjaciel i doradca gubernatora Schencka Munroe, Wendell — Rozproszeniec i członek Izby Reprezen- tantów w Weimarze Nza — „Malutki Ptaszek", dziecko z plemienia Osu Parker, Jack — członek Izby Reprezentantów w Weimarze Parry — agent DeVore'a w Mieście Tien Men K'ou na Marsie Pi Kung — zabójca Richards — służący w Rezydencji Levera Rutherford, Andreas — przyjaciel i doradca gubernatora Schencka Sao Ke — przyjaciółka Hannah Shang Ch'iu — syn Shang Mu i brat przyrodni Shang Han-A Shang Han-A — córka Shang Mu Shen — przyboczny Yin Tsu Shen Li — pseudonim Ishido Ikuro Song Wei — sprzątacz Steiner — kierownik zakładów ImmVac w Aleksandrii Stock — pracownik HoloGen Tao-kuang — służący Kennedy'ego w Weimarze Tian Ching — służąca w domu Kao Chena Tong Chou — pseudonim Kao Chena Tse — służący w Rezydencji Shanga Tuan Ti Fo — mistrz wei chi i mędrzec Tu Ch'en-shih — przyjaciel i doradca gubernatora Schencka Tung Cai — buntownik z niskich poziomów Underwood, Harry — Rozproszeniec i członek Izby Repre- zentantów w Weimarze Wang Ti — żona Kao Chena Wang Tu — przywódca Marsjańskiego Sojuszu Radykalne- go Ward, Kim — urodzony w Glinie naukowiec Wu Mao — właściciel kiosku z ryżem Yu — Mistrz Ceremonii / Lunga ZMARLI An Liang-chou — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Anderson, Leonid — dyrektor Projektu Rekrutacji Anna — zabójczyni z Yu Barrow, Chao — sekretarz Izby Reprezentantów w Wei- marze Barycz, Jiri — naukowiec pracujący dla Projektu Kontroli Myśli Bercott, Andrei — członek Izby Reprezentantów w Weima- rze Berdyczow, Sorem - głowa SimFic'u, a później przywódca frakcji rozproszeńców Berdyczow, Ylva — żona Sorena Berdyczowa Brock — strażnik w Domenie Cherkassky, Stefan — były zabójca ze Służby Bezpieczeńst- wa i przyjaciel DeVore'a Chi Hu Wei — Tang Australii, ojciec Cni Hsinga Ch'in Shih Huang Ti — pierwszy cesarz Chin (panował w la- tach 221-210 p.n.e.) Cho Hsiang — podwładny Hong Cao Chu Heng — kwai albo zabójca do wynajęcia; wynajęty przez DeVore'a Chun Wu-chi — głowa rodziny Chun (jednej z Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Chung Hsin — „Lojalność"; wasal Li Shai Tunga Clarac, Armand — dyrektor Projektu „Nowa Nadzieja" Coates — strażnik w Domenie Cook — strażnik w Domenie Cutler, Richard — przywódca ruchu „Amerykańskiego" Deio — urodzony w Glinie, przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji" Donna — zabójczyni z Yu Douglas, John — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Duchek, Albert — administrator Łodzi Ebert, Klaus — właściciel Korporacji GenSyn, ojciec Hansa Eberta Ecker, Michael — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Ellis, Michael — asystent dyrektora Spatza w Projekcie Kon- troli Myśli Endfors, Pięter — przyjaciel Knuta Tolonena i ojciec Jenny, żony Tolonena Erkki — ochroniarz Jelki Tolonen Feng Chung — Wielki Szef Triady Kuei Chuan (Czarnego Psa) Feng Lu-ma — soczewkarz Feng Shang-pao — „Generał Feng", Wielki Szef Triady 14K Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Fu Ti Chang — trzecia żona Li Yuana Gesell, Bent — przywódca organizacji terrorystycznej Ping Tiao Griffin, James B. — ostatni prezydent Imperium Amerykań- skiego Haavikko, Vesa — siostra Axela Haavikko Heng Chi-po — minister transportu Li Shai Tunga Henssa, Eero — kapitan straży na pokładzie orbitującego pałacu Yangjing Herrick — specjalista od nielegalnych transplantacji Ho Chin — „Ho Trzy-Palce", Wielki Szef Triady Żółte Sztandary Hoffmann — major Służby Bezpieczeństwa HongCao — pośrednik działający w imieniu Piotra Lehmanna Hou Ti — T'ang Ameryki Południowej; ojciec Hou Tung Po Hsiang K'ai Fan — książę z rodziny Hsiang Hsiang Shao-erh — głowa rodziny Hsiang (jednej z Dwu- dziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych) Hsiang Wang — książę z rodziny Hsiang Hua Shang — jeden z zastępców Wong Yi-suna Hui Tsin — „Czerwony Pal" (426 albo Wykonawca) Triady Zjednoczonych Bambusów Hwa — „krwawy" mistrz; zawodnik w walkach wręcz pod Siecią Joan — zabójczym z Yu Kan Jiang — „Suchy Strumień", marsjański osadnik i poeta K'ang A-yin — szef tongu Tu Sun K'ang Yeh-su — siostrzeniec K'ang A-yina Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Kennedy, William — prapradziadek Josepha Kennedy'ego Krenek, Henryk — główny reprezentant Kolonii Marsjań- skich Krenek, Irina — żona Henryka Kreneka Krenek, Josef — głowa jednej z kompanii Krenek, Maria — żona Josefa Kreneka Kriz — przywódczyni oddziału zabójczyń z Yu Kubinyi — jeden z zastępców DeVore'a Kung Wen-fa — znany adwokat z Marsa K'ung Fu Tzu — Konfucjusz (551-479 p.n.e.) Kustow, Bryn — Amerykanin, przyjaciel Michaela Levera Lai Shi — druga żona Li Yuana Lao Jen — współpracownik ministra Lwo Kanga Lehmann, Piotr — podsekretarz w Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszeńców; ojciec Stefana Lehmanna Lever, Charles — głowa gigantycznej Korporacji ImmVac, ojciec Michaela Levera Lever, Margaret — żona Charlesa Levera i matka Michaela Levera Li Chin — „Li Bez Powiek", Wielki Szef Triady Wo Shih Wo Li Ch'ing — Tang Europy; dziadek Li Yuana Li Han Ch'in — pierwszy syn Li Shai Tunga i dziedzic tronu Europy; brat Li Yuana Li Hang Ch'i — Tang Europy; pradziadek Li Shai Tunga Li Kou-lung — Tang Europy; dziadek Li Shai Tunga Li Pai Shung — siostrzeniec Li China i jego następca Li Shai Tung — Tang Europy; ojciec Li Yuana Lin Yuan — pierwsza żona Li Shai Tunga, matka Li Han Ch'ina i Li Yuana Liu Chang — sutener i zarządca burdelu Liu Tong — zastępca Li China Lo Han — szef jednego z tongów Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu", Wielki Szef Triady Kuei Chuan Lukę — urodzony w Glinie, przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji" Lwo Kang — minister Edyktu za czasów panowania Li Shai Tunga Maitland, Idris — matka Stefana Lehmanna Man Hsi — szef jednego z tongów Mao Liang — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych i członek „Rady Pięciu" Ping Tiao Mao Tse Tung — pierwszy cesarz z dynastii Ko Ming (pano- wał w latach 1948-1967) Meng Te — zastępca Lu Ming-shao Mień Shan — pierwsza żona Li Yuana, matka Li Kuei Jena Milne, Michael — prywatny detektyw Ming Huang — szósty cesarz z dynastii Tang (panował w la- tach 713-755 n.e.) Mo Yu — porucznik Służby Bezpieczeństwa w Domenie Moore, John — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Mu Chua — Madame „Domu Dziewiątej Ekstazy" Mu Li — „Żelazny Mu", Wielki Szef Triady Wielki Krąg Parr, Charles — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Pavel — młody człowiek z Plantacji Peck — jeden z zastępców K'ang A-yina (ying tzu albo „cień") Peskova — porucznik straży na Plantacjach Ross, Alexander — głowa jednej z kompanii, Rozproszeniec Ross, James — prywatny detektyw Sanders — kapitan Służby Bezpieczeństwa w Arsenale Helm- stadt Schwarz — jeden z zastępców DeVore'a Shang — „Stary Shang"; nauczyciel Kao Chena z dzieciń- stwa Shang Chu — pradziadek Shang Han-A Shang Wen Shao — dziadek Shang Han-A Shen Lu Chua — specjalista komputerowy i członek „Rady Pięciu" Ping Tiao Shepherd, Amos — pra-pra-pra-pradziadek (i genetyczny „ojciec") Bena Shepherda Shepherd, August — „brat" Bena Shepherda (żył w latach 2106-2122) Shepherd, Hal — ojciec (i genetyczny „brat") Bena Shep- herda Shepherd, Robert — pradziadek (i genetyczny „brat") Bena Sheperda oraz ojciec Augusta Shepherda Shu San — współpracownik ministra Lwo Kanga Siang — instruktor sztuki walki, nauczyciel Jelki Tolonen Si Wu Ya — „Jedwabisty Kruk", żona nadzorcy Sunga Spatz, Gustav — dyrektor Projektu Kontroli Myśli Spentze, Leena — „Nieśmiertelna" i była kochanka Charlesa Levera Ssu Lu Shan — urzędnik w ministerstwie Sun Li Hua — ochmistrz Wewnętrznych Komnat Wang Hsiena Sung — nadzorca na Plantacji Tarrant — głowa jednej z kompanii Teng Fu — strażnik na Plantacji Tewl — „Ciemność", wódz ludzi z tratw Tolonen, Hanna — ciotka Knuta Tolonena Tolonen, Helga — żona Jona Tolonena, ciotka Jelki Tolonen Tolonen, Jenny — żona Knuta Tolonena i córka Pietra End- forsa Tolonen, Jon — brat marszałka Knuta Tolonena Tong Chu — kwai, zabójca do wynajęcia Tsao Ch'un — despotyczny założyciel Chung Kuo (panował w latach 2051-2087 n.e.) Tsu Tiao — Tang Azji Zachodniej, ojciec Tsu Ma Tu Mai — strażnik w Domenie Vesa — zabójczyni z Yu Virtanen, Per — major Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Visak — zastępca Lu Ming-shao Wang Chang Ye — pierwszy syn Wang Hsiena Wang Hsien — Tang Afryki; ojciec Wang Sau-leyana Wang Lieh Tsu — drugi syn Wang Hsiena Wang Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang Sau-leyana Wei Feng — Tang Azji Wschodniej, ojciec Wei Chan Yin Weis, Anton — bankier, Rozproszeniec Wen Ti — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia/Chung Kuo, znany także jako Liu Heng (rządził Chinami w latach 180-157 p.n.e.) Wiegand, Max — jeden z zastępców DeVore'a Will — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji" Wong Yi-sun — „Tłusty Wong", Wielki Szef Triady Zjed- noczone Bambusy Wyatt, Edmund — przemysłowiec, Rozproszeniec i ojciec Kima Warda Yang Lai — współpracownik ministra Lwo Kanga Yi Shan-ch'i — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Ying Chai — asystent Sun Li Hua Ying Fu — asystent Sun Li Hua Yue Chun — „Czerwony Pal" (426 albo Wykonawca) Tria- dy Wo Shih Wo Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk Yun", Wielki Szef Triady Czerwony Gang Ywe Hao — terrorystka z Yu Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao * PROLOG — ZIMA 2210 POCHODNIE DUCHÓW „Ach, cisza, cisza jak we śnie, a księżyc, szlachetny i bezlitosny, świeci tak samo o zmierzchu, jak i o świcie. Nie usłyszysz żadnej elegii, żaden dzwon się nie odezwie. Zamknęli uroczyście bramę świata zmarłych, zmuszając mnie do pozostania w kondukcie pogrzebowym, wiążąc z życiem i żądając, bym odzyskał talent z dawnych dni. Ach, cisza, ta nieustanna cisza. Nie słychać żadnej odpowiedzi ani echa, widać tylko pochodnie duchów, które oświetlają całe moje życie..." Duo Duo, Śmierć poety, 1970 n.e. POCHODNIE DUCHÓW Wielka sala sądowa była pusta i cicha. Mimo że na nagich, kamiennych ścianach płonęły jasnym ogniem, umieszczone w żelaznych uchwytach, kaganki, to ogromne pomieszczenie zdawało się tonąć w cieniu, a galerie i belki drewnianego sklepienia ginęły w nieprzeniknionym mroku. Z jednej strony sali dwa wielkie kamienne filary obramowywały ogromne, podwójne drzwi. Między tymi filarami stali dwaj mężczyźni. Mimo że byli normalnego wzrostu, na tle tego wysokiego wejścia wyglądali jak karły. — No cóż, Knut — powiedział jeden z nich, zwracając swoją podłużną, jakby końską twarz w stronę towarzysza — wreszcie nadszedł ten dzień. Musisz być dumny, że doprowa- dziłeś sprawy do szczęśliwego końca. Tolonen uśmiechnął się niepewnie. — Pracowaliśmy bardzo ciężko, aby to osiągnąć, prawda, Chi Hsunie? A jednak teraz, kiedy nadszedł wreszcie ten dzień, nie czuję satysfakcji, a jedynie dziwny smutek. To tak, jakbym zapomniał o nim, jakbym nie odbył właściwej żałoby po nim. Ale teraz wszystko jest już zrobione. Teraz, kiedy mają zapaść ostateczne decyzje... Umilkł, patrząc gdzieś w ciemność. Chi Hsun wyciągnął rękę i dotknął ramienia marszałka w geście pociechy. — Rozumiem... Klaus Ebert był wspaniałym człowiekiem. Stał zawsze po stronie tego, co dobre, prawe i uczciwe. Strata takiego człowieka była tragedią dla nas wszystkich. Ale jeśli chodzi o ciebie... no cóż, byłeś jego przyjacielem. — A on moim — odparł Tolonen i uniósł głowę z wyrazem prawdziwego bólu i cierpienia w oczach. — Od czasu gdy byliśmy chłopcami. — Spojrzał ponownie na Chi, a z ust wyrwał mu się dziwny jęk na poły bólu, na poły dawnej, wspominanej radości. —Marzyłem, Chi Hsunie... Marzyłem, że jego syn poślubi moją córkę. Że jego wnuki będą także moimi wnukami... — przerwał, czując, że wzruszenie dławi mu gardło, że nie jest w stanie już nic więcej powiedzieć. Główny komisarz patrzył na niego przez chwilę, po czym pokiwał głową. — Przykro mi, Knut. W świetle tego, co się stało, to wszystko musi być dla ciebie bardzo ciężkie. Ale posłuchaj. Słyszałem, że wdowa po Ebercie ma ponownie wyjść za mąż. Zaskoczony Tołonen spojrzał na niego ze zdumieniem. — Berta? Nie słyszałem... — Nie? Mówi się, że czeka na koniec przesłuchań, by to ogłosić. — Aha... — Tolonen ruszył do przodu, wyszedł na środek sali i zatrzymał się przed wielką, długą, stojącą na podium ławą z pulpitem, która dominowała w tej części pomieszczenia. Pochylił się do przodu, przycisnął ręce — jedną prawdziwą, a drugą z pozłacanego metalu — do gładkiej, wypolerowanej powierzchni i przez chwilę patrzył w milczeniu na puste miejs- ca, na których za kilka godzin zasiądą komisarze, by roz- strzygnąć przyszłość GenSynu. Następnie odwrócił się i spoj- rzał na Chi Hsuna. — Gdzie to wszystko się podziało? Cały czas zadaję sobie to pytanie. Gdzie one zniknęły — nasze dawne marzenia? Wydawały się tak realne, tak pewne. Jak to się mogło tak źle potoczyć? Chi Hsun opuścił wzrok, po czym podszedł do niego. — To już przeszłość, Knut. Nie możemy jej zmienić. Ale przyszłość... no cóż, na nią możemy mieć jakiś wpływ. To po to pracujemy, prawda? A w ciągu najbliższych dni musimy pracować jeszcze więcej, aby się upewnić, że rezultat będzie jak najlepszy. Tolonen spojrzał mu prosto w oczy, a gdy się odezwał, w jego głosie dało się wyczuć zmęczenie: — Ale co to znaczy najlepszy rezultat? Przyglądanie się, jak wszystko dziedziczy ten utracjusz Lutz? — Myślisz, że tak się stanie? Tolonen westchnął i skinął głową. — A co z Bertą Ebert? Tolonen skrzywił się. — W najlepszym razie może liczyć na dożywotni udział w zyskach. I być może na jakąś wypłacaną co rok sumę, która będzie odpowiadała wysokością temu, co na swoje prywatne potrzeby dostawała od Klausa. Och, zapewne pozwolą jej zatrzymać rezydencję, ale jeśli chodzi o kompanię... — A jeśli Lutz Ebert odziedziczy całość? Jak myślisz, co się wtedy stanie? Czy GenSyn znowu się stanie taką siłą, jaką był? Tolonen wzruszył ramionami. — Któż to może wiedzieć? Jeśli Lutz ma choć odrobinę rozsądku, zatrzyma obecny zarząd i pozwoli mu prowadzić interesy. Wątpię jednak, by tak uczynił. W ciągu kilku ostatnich lat otoczył się wieloma nowymi „przyjaciółmi", do których należy także rodzina jego obecnej żony. Podejrzewam, że gdy tylko zostanie uznany za spadkobiercę, wprowadzi ich wszyst- kich do zarządu. Jeśli tak się stanie, trudno powiedzieć, jaka będzie przyszłość GenSynu. Prawdopodobnie nie najlepsza. — A te wszystkie plotki? No wiesz, te o związku Lutza ze swoim bratankiem, zdrajcą Hansem? Tolonen opuścił wzrok z kwaśną miną. — Ach, to. Mój zespół dochodzeniowy badał tę sprawę przez prawie cały rok. — I? — I nic. Były wprawdzie jakieś ciemne interesy, sprawy tego typu, że gdyby media dowiedziały się o nich, stałby się jeszcze mniej popularny niż teraz, ale nic, co łączyłoby go z Hansem. I pewnie nie dowiemy się niczego takiego, chyba że znajdziemy tego młodego człowieka. Chi Hsun zerknął na podium, a następnie znowu spojrzał na starego marszałka. — A twój pan, Li Yuan... co on myśli o tych wypadkach? Tolonen odwrócił wzrok, a na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania i wyraźnego zmartwienia. — Mój pan został wprowadzony we wszystkie szczegóły. Jego główną troską jest zapewnienie stabilizacji i dlatego nie życzy sobie żadnych nieprzewidzianych wydarzeń. Była to dyplomatyczna odpowiedź, Li Yuan bowiem od dnia śmierci swoich żon usunął się na bok i żył w pewnym odosobnieniu, pozwalając, by jego kanclerz, Nan Ho, prowa- dził wszystkie bieżące sprawy państwa. Jednakże tam, gdzie chodziło o GenSyn, zdanie Li Yuana miało ogromne znaczę- nie. GenSyn był wciąż największą kompanią Chung Kuo i do tego od dawna związaną z rodziną Li. Osłabienie siły tej gigantycznej korporacji oznaczało jednoczesne osłabienie potę- gi władcy Tolonena. Nie wiadomo było, czy pozwoli on na to, by dostała się ona w ręce nieudolnego brata przyrodniego Klausa Eberta, Lutza. Z drugiej strony, cóż mógł zrobić, by tak się nie stało? Każdy z Siedmiu — T'angów rządzących Chung Kuo — mianował własnego przedstawiciela, który miał zasiąść w Ko- mitecie Przesłuchującym i dbać o interesy swoich władców. Było zupełnie nie do pomyślenia, by Li Yuan mógł podważyć ich decyzję. Pomimo to pozostawały jeszcze inne środki. Chi Hsun powiódł wzrokiem po pustych ławkach sali sądo- wej i westchnął. GenSyn. Gdziekolwiek się spojrzało, wszędzie widać było efekty działalności tej wielkiej kompanii: w sub- stytutach żywności dostarczanej na najniższe poziomy; w taniej opiece medycznej tak popularnej na średnich wysokościach; w całej gamie najrozmaitszych protez i opóźniających starzenie produktów używanych przez najbogatszych. Przede wszyst- kim jednak znana była z syntezy genetycznej, z tworzenia tych dziwnych, cudownych i zaprojektowanych z myślą o zaspoko- jeniu wszelkich gustów stworzeń, które wyrastały w jej ka- dziach: służących i dziwek, sportowców i artystów estradowych, kozło-ludzi i woło-ludzi, brutalnych ochroniarzy i płaskotwa- rzych, okrutnych Hei, których Służba Bezpieczeństwa używała do tłumienia rozruchów. GenSyn był rogiem obfitości dostar- czającym dobra na każdy poziom — jednym z wielkich fila- rów, na którym wspierało się Chung Kuo. Teraz jednak wszystko to było zagrożone. Chi Hsun popatrzył ponownie na marszałka. Dokładnie w tej samej chwili Tolonen odwrócił się od podium i rzucił mu smutne, zmęczone spojrzenie. Widoczne za jego plecami ka- ganki zamigotały, sprawiając, że cień pogłębił się jeszcze, stapiając się w jedno z drewnem i kamieniami, z których zbudowano tę starą salę. — No cóż... — powiedział starzec. — Chodźmy już, mist- rzu Chi. Sen. To jest lekarstwo. Noc dobrego snu, prawda? Jutro i tak nadejdzie za prędko... * * * Później, kiedy został już sam w apartamencie, Tolonen l stanął przed lustrem i zaczął się wpatrywać w swoją twarz, usiłując w tych nieregularnych, kanciastych rysach dostrzec » jakieś podobieństwo do twarzy człowieka, którym był kiedyś. Przez całe życie poświęcał bardzo mało czasu na analizę samego siebie. Tego typu potrzebę zawsze uważał za objaw słabości i zwalczał ją, gdyż naruszała sztywne ramy samodys- cypliny, którą sobie narzucił. Jednakże ostatnio, gdy miał coraz więcej wolnego czasu i coraz bardziej brakowało mu towarzystwa córki, Jelki, jego myśli zaczęły się zwracać ku * sprawom, które do tej pory odsuwał. Jeszcze raz przeczytał Kalevala i kiedy się zagłębił w tym wielkim poemacie epickim f swego ludu, Finów, odkrył, że w jego umyśle budzą się wspomnienia ludzi od dawna już nieżyjących; przyjaciół, któ- f rych zapomniał. Martwi... to było tak, jakby wokół niego powoli umierał ł cały, wielki świat. Wszyscy ci, których znał i kochał — jego żona, brat i żona brata, jego stary władca Li Shai Tung i najbliższy przyjaciel, Klaus... oni i niezliczone rzesze in- [ nych — odeszli. Pozostały tylko duchy. Świat stracił swoją treść, został zredukowany do plamy światła, zwierciadła, twa- » rzy — jego własnej twarzy, która widniała teraz przed nim. Taka twarda twarz... Pierwotna. Jak zwiet- rzała skała. I oczy ponure niczym listopadowe niebo. Uśmiechnął się, ale był to blady, twardy jak stal uśmiech. Promień słońca w zimie. Następnie, głosem, który był tylko nieco wyraźniejszy od szeptu, zaczął miękko mówić do szkła: ¦ „Kiedy dąb w końcu padł, • I drzewo zła zostało zrównane z ziemią, Raz jeszcze słońce zaświeciło jasno, ' Zabłyszczał łagodnie księżyc, Chmury rozciągnęły się szeroko, A tęcza spięła niebiosa, Ponad tonącym w chmurach przylądkiem I zamglonym szczytem górującym nad wyspą". Słowa przychodziły mu łatwo, ale nie było to niespodzian- ką. Rozmyślał nad nimi wciąż i wciąż od nowa, jakby ogar- I nięty jakąś obsesją. Prześladowały go od tygodni, budził się ze snów, szepcząc je bezgłośnie. Snów, w których wielkie Miasto padło, a ziemia ponownie była zielona i pusta... była ziemią jezior i gór. Dąb... drzewo zła. To był symbol rodziny Shepherdów, rodziny architekta, który zbudował siedem Miast Chung Kuo. Zadrżał i wziął głęboki oddech. Czyżby się mylił przez całe życie? Chung Kuo... czy ono rzeczywiście było tym drzewem zła z legendy? Jeśli bowiem tak było... wszystko, w co do tej pory wierzył, okazywało się złą klątwą... Potrząsnął głową i odepchnął od siebie tę myśl. Ostatnio prześladowało go poczucie samotności... ale był zbyt dum- ny — o wiele za dumny — by się do tego przyznać. Były takie dni, gdy się budził z wrażeniem, iż jest tak nieważki, jakby sam już stał się duchem, innymi razy odwracał się, wyob- rażając sobie, że ktoś za nim stoi, po to tylko, by znaleźć pusty pokój... i ciszę. Kim był? Zawsze myślał, że wie. „Czło- wiekiem", odpowiedziałby kiedyś, jakby to miało znaczenie wykraczające poza wszelkie pytania. Ale teraz... no cóż, kim jest człowiek? Przez całe siedemdziesiąt sześć lat jego życia takie myśli nie zakłócały jego spokoju. Teraz jednak czuł się tak, jakby gdzieś wewnątrz jego duszy otworzyły się jakieś drzwi, przez które wszedł do środka. Do środka... tam, gdzie czekały niepewność, sny i myśli, które budziły go w nocy. St ary... j estem stary... Zdjął górę piżamy, podniósł prawą rękę do lewego ramienia i przesunął dłoń wzdłuż połączenia, obserwując się w lustrze. Tam, w miejscu, gdzie ciało spotykało się z metalem, widać było cienki pasek miękkiej, wyprawionej skóry zwierzęcej. Działał on jak coś w rodzaju bufora, chroniąc jego skórę przed odparzeniami. Początkowo nie mógł się do tego przyzwyczaić, ale teraz, gdy tego dotykał, było to uczucie przyjemne i dziwnie uspokajające. Żyję, zdawało się mówić. Wciągnął nosem powietrze, a następnie poruszył swą złotą ręką, zacisnął i rozluźnił sztuczną dłoń, wspominając, jak stracił ramię. Mało wtedy brakowało, a straciłby i życie. To rzeczywiście prawdziwy cud, że żyje tak długo, kiedy tak wielu pragnęło jego śmierci. Odwrócił się i rozejrzał po wielkim, pogrążonym w cieniu • pokoju. Umeblowany był prosto, wręcz po spartańsku. Po- dwójne łóżko, krzesło, małe biurko — to było wszystko. Pod • nogami leżał gruby dywan zakrywający połowę podłogi. Ścia- ny były nagie z wyjątkiem portretu jego żony, który wisiał w niszy, naprzeciw łóżka. Podszedł bliżej i spojrzał na niego. — Jak się masz, Jenny Endfors? — zapytał cicho, używając jej panieńskiego nazwiska. — Czy tam, gdzie jesteś, świeci słońce? , Uśmiechnęła się z góry do niego. Wiatr zdawał się tańczyć w gałęziach sosen widocznych za jej plecami, a po jej lewej • stronie rozciągało się niebieskozielone morze, błyszczące w promieniach wiosennego słońca. Wygląda jak bogini, pomy- ślał. Bogini zesłana na krótko na ziemię, by potem jej wspo- mnienie prześladowało go przez całe życie... ' Była o trzydzieści lat młodsza od niego. Piękna, jasnowłosa dziewczyna, której śmiech przywodził na myśl lato. Jelka... jego ukochana Jelka była jej odbiciem. Bogowie zdecydowali, . że nie dadzą mu nic więcej oprócz tej jednej porcji szczęścia. Jenny zmarła, rodząc mu córkę, a on od osiemnastu lat ' spał sam. Samotny... nic dziwnego, że się czuł samotny. Rozległo się pukanie do drzwi. Odwrócił się, zastanawiając się przez chwilę, czy nie wyobraził sobie tego, ale w tym momencie usłyszał je znowu. , — Tak? — krzyknął głosem brzmiącym siłą i pewnością siebie, której wcale nie czuł. . — Marszałek Tolonen? To był jego adiutant, Lofgren. Zmarszczył brwi, po czym podszedł do drzwi i otworzył je. Lofgren był sam. Stał w pustym korytarzu, trzymając przed sobą małą tacę. Z ciemności napłynął zapach gorącej zupy. — Bertil? Co to jest? — Ja... ja usłyszałem, że pan krąży po pokoju, panie mar- szałku. Pomyślałem, że to może trochę pomóc. Nie byłem pewny, czy pan jadł. » Tolonen uśmiechnął się i odstąpiwszy w tył, wpuścił młode- go oficera do środka. — To bardzo miłe z twojej strony. Nie... nie mogłem zasnąć. — Tak jest, panie marszałku. — Lofgren podszedł do biur- ka, położył na nim tacę i odwróciwszy się, stanął na baczność. — Spocznij, chłopcze. — Tak jest... Usiadł za biurkiem i zaczął jeść, zaskoczony tym, jak nagle poczuł się bardzo głodny. — Czy nadeszły jakieś nowe wiadomości? — zapytał mię- dzy kolejnymi łyżkami zupy, którą łapczywie pochłaniał. — Tylko jedna... od pańskiej córki. — Od Jelki? Skąd, z Callisto? — Tak jest, panie marszałku. Krótki, zagęszczony przekaz. Zachowałem jego kopię w pańskim katalogu osobistym. Jeśli pan chce, mogę to natychmiast wyświetlić... Tolonen podniósł do ust następną łyżkę zupy i pokręcił głową. — Pokaż mi to jutro z samego rana. Kiedy będę się ubierał. — Tak jest... Marszałek uśmiechnął się. Tak, to będzie coś, czego będzie z przyjemnością oczekiwał, coś, co oderwie jego myśli od spraw związanych z przesłuchaniami. Ale wracając do tego... — Bertfl? — Słucham? — Jak myślisz, czy mieliśmy rację, pozwalając, by wszystko potoczyło się tym torem. Chcę powiedzieć, że... GenSyn... jest ważny dla nas wszystkich. Jeśli się stanie coś złego... Zakłopotany Lofgren opuścił głowę. Nieczęsto się zdarzało, by marszałek pytał go o zdanie. — Sądzę... sądzę, że to zależy od tego, co pan ma namyśli, panie marszałku. Jeśli chce pan powiedzieć, że mieliśmy rację, nie zabijając od ręki Lutza Eberta... no cóż, nie jestem pewny. Ja... ja nie chciałbym się znaleźć w pańskiej sytuacji. — A gdybyś się znalazł? Młody oficer spojrzał w bok i lekko zesztywniał. — Myślę, że postąpiłbym dokładnie tak samo, jak pan. Tolonen uśmiechnął się. — Rozumiem. Dziękuję, Bertil. Możesz odejść. Och, i dzię- kuję za zupę. Bardzo mi pomogła. Odprowadził chłopca wzrokiem, a następnie wstał, przecią- gnął się i czując, że ponownie ogarnia go zmęczenie, zaczął przygotowywać się do snu. Gdybyś tylko wiedział, pomyślał. Gdybyś był tam, Bertilu Lofgrenie, kiedy doradzałem T'angowi, by kazał zabić tego bękarta. Ale teraz było już za późno. O wiele za późno. W tej chwili zabicie go stworzyłoby więcej problemów, niż ich roz- wiązało. Poza tym istniały inne sposoby kontrolowania czło- wieka — subtelniejsze i bardziej skuteczne. Przeszedł przez pokój, przesłał portretowi żony pocałunek i położył się do łóżka. Naciągnął na siebie cienkie prześcieradło i zamknął oczy. Powieki zaczęły mu nagle ciążyć jak ołów, a myśli zwolniły swój szalony bieg. A tęcza spięła niebiosa... Ziewnął i przewrócił się na bok, a myśl, która towarzyszyła tym słowom, zniknęła, jeszcze zanim się uformowała do końca. Zupa... musiał dodać narkotyku do zupy... Młody mężczyzna czekał za drzwiami i nasłuchiwał. Kiedy usłyszał chrapanie starca, pokiwał głową i uśmiechając się do siebie, ruszył wzdłuż nieoświetlonego korytarza w stronę swo- jej kwatery. * * * W sali sądowej zapanowała pełna oczekiwania cisza. Ponad podium, gdzie siedzieli urzędnicy, unosił się tuzin kamer, które wirując niczym rój świetlików, przekazywały obserwującym miliardom mieszkańców Chung Kuo nieprzerwany ciąg obra- zów. W tej chwili ich obiektywy skupiły się na postaci Cni Hsuna, najwyższego rangą z Siedmiu komisarzy. Chi Hsun był wysokim, pozbawionym poczucia humoru człowiekiem o podłużnej, końskiej twarzy. Ogółowi znany był przede wszystkim z roli, którą odegrał w czasie procesów degradacyjnych sześć lat temu. Z uwagi na swą nieustępliwość w oskarżaniu tych, którzy przeciwstawili się Siedmiu w czasie „Wojny-która-nie-była-wojną", nazywano go wtedy „Żelaz- nym Chi". Jako reprezentant Tsu Ma w Komitecie Prze- słuchującym z formalnego punktu widzenia był równy wszyst- kim pozostałym, ale z uwagi na swe ogromne doświadczenie stał się ich naturalnym liderem, i to jemu przypadła rola tego, który otworzy posiedzenie. Zupełnie z boku, poza stołem, siedział sam marszałek, Knut Tolonen. Sprawował ogólny nadzór nad przesłuchaniami i w ciągu ostatnich dwóch i pół roku zyskał ogólne uznanie za sposób, w jaki prowadził całą sprawę. Teraz, gdy w końcu zaczynała się publiczna, otwarta faza całej procedury, wy- glądał na zmęczonego, a jego, zdałoby się wykuta z granitu, twarz była blada i wymizerowana. Kamera ruszyła dalej, sunąc powoli nad wielkimi stosami prawniczych ksiąg i dokumentów, ułożonych w trzech rzędach na ławach stojących na środku sali, a potem, równie wolno, uniosła się nad stopniami, wyławiając najpierw wysoką, będą- cą jakby uosobieniem zimnej elegancji sylwetkę Berty Ebert, która siedziała między córkami po prawej stronie sali, a na- stępnie, minąwszy szereg ogólnie znanych postaci, skoncent- rowała się na twarzy Lutza Eberta, przyrodniego brata niebo- szczyka. Przez chwilę kamera nie ruszała się, pozwalając, by ta twarz o słabych, zawilgoconych oczach i niepewnych, nie budzących zaufania rysach sama obnażyła się na oczach wi- dzów, a następnie ruszyła znowu pośród mrowia znakomitości telewizyjnych i rozmawiających z podnieceniem zwykłych ga- piów, aż w końcu zatrzymała się na krępej, ale ubranej z prawdziwym wyrafinowaniem sylwetce Henri'ego Lanouet- te'a, który siedział między bankierami i biznesmenami — zarówno Han, jak i Hung Mao — tworzącymi jego frakcję. Jeszcze przez chwilę słychać było w sali cichy szmer prowa- dzonych szeptem rozmów. Następnie, gdy rozległy się dwa uderzenia ceremonialnego dzwonu — jeden ton wysoki, drugi niski — zapadła cisza i przez drzwi znajdujące się z tyłu sali wkroczyli adwokaci trzech stron, kierując się w stronę umiesz- czonej na podium ławy, na której siedzieli komisarze. Chi Hsun odczekał, aż ustawią się przed nim, po czym wykonał ręką nieznaczny gest. Na ten znak główna grupa reprezentantów prawnych — około trzydziestu — ruszyła w kierunku przydzielonych im ław znajdujących się po lewej stronie sali. Przed komisarzami zostało tylko trzech głównych adwokatów. I tak w końcu doszli do tego punktu: formalnego przed- stawienia dowodów. Pierwszym, który miał wystąpić, był Tung Li-so, główny adwokat Berty Ebert i jej trzech córek. Tung Li-so rozpoczął swoją przemowę, ale zdołał wypowie- dzieć zaledwie kilka słów, kiedy przerwał i spojrzał w prawo. Z miejsc przeznaczonych dla publiczności zszedł stary Han i stał teraz przed Żelaznym Cni, skłoniwszy z szacunkiem głowę. Kiedy się wyprostował, rój zdalnie sterowanych kamer unosił się tuż nad nim. — Proszę o wybaczenie, Wasze Ekscelencje — zaczął — ale pragnąłbym przedstawić przed komisją nowe dowody w sprawie ustalenia spadkobiercy GenSynu. Zdziwiony Chi Hsun patrzył przez chwilę na starca, po czym rzucił pytające spojrzenie Tolonenowi. — Mam nowe, rozstrzygające dowody. Jeśli Wasze Eks- celencje pozwolą... — Posłuchajmy, co ma do powiedzenia! — krzyknął ze swego miejsca znużonym głosem Tolonen. — Ale niech się pospieszy. Zbyt długo już zwlekaliśmy! — W porządku — burknął niechętnie Chi Hsun, patrząc ponuro i groźnie na przybysza — ale jeśli zmarnujesz czas komisji, postawię cię w stan oskarżenia, rozumiesz? — Rozumiem, Wasza Ekscelencjo. — Dobrze. A więc podaj swoje nazwisko, powód tego wystąpienia i miejmy to już za sobą. — Dziękuję, Wasza Ekscelencjo. Nazywam się Ku Hsien- -ch'eng i jestem adwokatem jedynego, prawowitego spadko- biercy majątku Klausa Eberta. Żelazny Chi, oszołomiony tym, co usłyszał, bezwiednie skinął głową i czekał na dalsze słowa adwokata Ku, ale stary człowiek po prostu się odwrócił. W tej samej chwili, jakby w reakcji na jakiś niesłyszalny rozkaz, drzwi w końcu sali otworzyły się i do środka weszło ośmiu siwobrodych ad- wokatów, z których każdy dźwigał wielki stos dokumentów i tekstów prawniczych. Podeszli do ławki, na której leżały inne dokumenty i odsuwając je na bok, zaczęli układać tam swoje teczki. — Siedem kopii — powiedział Ku, zwracając się do Żelaz- nego Chi, jeszcze raz się kłaniając. — Tak jak komisja tego wymaga. * * * W sądzie zapanował chaos. Adwokaci wszystkich zaintere- sowanych stron zerwali się ze swoich miejsc w ławach zaj- mujących lewą stronę sali, krzycząc w stronę komisarzy, by oddalili te nowe dowody, podczas gdy sami komisarze także zaczęli się kłócić między sobą na temat legalności dodat- kowego wystąpienia. Pośród tego całego zamętu i zgiełku stał Ku Hsieh-ch'eng z pochyloną głową i lekkim, prawie enig- matycznym uśmiechem na twarzy. Lutz Ebert podniósł się ze swego miejsca w ławach prze- znaczonych dla publiczności i zmrużywszy podejrzliwie oczy, patrzył w dół. Siedząca w pobliżu Berta Ebert także wbiła wzrok w środek sali i tylko jej zaciśnięte na udach dłonie świadczyły o uczuciach, jakie skrywała za murem swego lodo- watego spokoju i opanowania. Tylko Lanouette zdawał się być lekko rozbawiony, jakby został wcześniej ostrzeżony o tym, co ma się wydarzyć. Tolonen nachylił się nad ramieniem Cni Hsuna i czytając wraz z nim krótkie streszczenie wystąpienia adwokata Ku, zastanawiał się — na tyle głośno, by najbliższa z kamer mogła to uchwycić — kto też, na litość boską, mógł wystąpić z żąda- niem uznania jego prawa do miliardów GenSynu. Odpowiedź na to pytanie, kiedy w końcu do niej dotarł, sprawiła, że roześmiał się, na wpół z zaskoczenia, na wpół z odrazy. — Oby bogowie nam pomogli! — powiedział cicho, patrząc w oczy Żelaznemu Chi. — Miejmy nadzieję, do diabła, że to nie jest prawda! Tolonen siedział za swym biurkiem w pokoju Niższego Komitetu. Wisząca w pobliżu, staroświecka lampa oświetlała wielką płachtę skomplikowanych wykresów, którą rozłożył przed sobą. Na pozostałej powierzchni biurka piętrzyły się wielkie stosy akt, dysków i starych tekstów prawniczych. W cieniu poza jasnym kręgiem światła siedział jego adiutant, porucznik Lofgren. Marszałek uniósł głowę i potarł prawą ręką oczy. Widoczna poza oknem widokowym ciemność zdawała się ustępować zbliżającemu się rankowi. Jego lewe ramię zaczęło boleć, jak to się zawsze działo, gdy był zmęczony, ale to było całkowicie zrozumiałe, gdyż pracowali nad tym nowym kompletem do- wodów przez większą część dnia i nocy. Teraz jednak wszystko Ziewnął i spojrzał z uśmiechem na młodego mężczyznę. — Która godzina, Bertil? — Dwadzieścia minut temu zabrzmiał piąty dzwon, sir. Tolonen pokiwał głową i rozparł się w fotelu, przyglądając się w zadumie ogromnej masie materiału, którego jeszcze nawet nie dotknął. Wiele pozostało do przejrzenia — wystar- czająco wiele, by komisja miała zajęcie przez jeszcze jeden miesiąc — ale widział dość, by zrozumieć, że miał rację. To była poważna sprawa. Bardzo poważna. Odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na młodego oficera. — Co o tym sądzisz, Bertil? Czy miałem rację, nie dopusz- czając do tego komitetu? Porucznik zastanawiał się przez chwilę, po czym odpowie- dział: — Na podstawie tego, co widziałem, sir, uważam, że nie miał pan wyboru. Odsuwając Żelaznego Chi i komitet, dał pan Li Yuanowi szansę na uzyskanie przewagi. Gdyby Tu Chung, człowiek Wang Sau-leyana, poznał choć część tych dokumen- tów, jego pan prawie na pewno natychmiast by interweniował. A tak, Li Yuan ma czas, by zapobiec wykorzystaniu tego przez Wanga przeciwko sobie. Tolonen wciągnął nosem powietrze. To wszystko było pra- wdą. Jednakże nie mógł zablokować następnej sesji przesłu- chań, która miała się odbyć jeszcze tego dnia. Gdyby to zrobił, byłoby to ni mniej, ni więcej, tylko zaproszenie T'anga Afryki do tego, by się bezpośrednio wtrącił do sprawy. A tego właśnie starał się uniknąć przez cały czas. Nie... jego problemem było znalezienie sposobu na właściwe rozegranie tego wszystkiego. Na obrócenie tej informacji na korzyść Li Yuana. Ponownie spojrzał na swego adiutanta. — W chwili obecnej Wang wie tylko tyle, że w sprawie nastąpił nieoczekiwany zwrot. Nie ma jednak pojęcia o tym, jak poważny jest to zwrot. Jeśli wszakże zezwolę, by te nowe dowody zostały zaprezentowane komitetowi, Wang dowie się o wszystkim w ciągu godziny. — A jednak nie ma pan żadnego wyboru. Jeśli nałoży pan embargo na te dowody, rezultat będzie taki sam. Tu Chung zaprotestuje, a kiedy jego protest zostanie zignorowany, Wang Sau-leyan będzie miał pretekst, by wkroczyć. W tych okolicz- nościach najlepiej będzie, być może, wziąć byka za rogi. Uderzyć, zanim kuzyn naszego pana zorientuje się, co się dzieje. — Lofgren uśmiechnął się. — Dlaczego nie zezwolić adwokatowi Ku na to, by natychmiast zaprezentował swoje dowody? Zanim Żelazny Cni i reszta będą mieli szansę je obejrzeć. Tolonen wyprostował się w fotelu. — Czy możemy to zrobić? — Dlaczego nie? Można zasugerować Cni Hsunowi, że dzięki temu ta „przerwa w pracy" zostanie szybciej zakoń- czona i komitet będzie mógł wreszcie przejść do właściwych przesłuchań. Tolonen zaśmiał się i kiwnął głową. — Podoba mi się to. A Chi Hsun to kupi, jestem tego pewny. Ale co z Li Yuanem? Czy nie powinniśmy go powiadomić? — Tak szybko, jak to możliwe, panie marszałku. Te nowe dowody wszystko zmieniają. Jeśli nasz pan nie zadziała, i to nie zadziała szybko, nasze najgorsze obawy mogą się urzeczywist- nić. Sprawa się przeciągnie i GenSyn upadnie. — Sądzisz, że może być aż tak źle? — Jestem tego pewny, panie marszałku. Przecież jeszcze zanim to wypłynęło, Tu Chung sugerował opóźnienie z powo- du jakichś drobnych problemów formalnych. Ta nowa sprawa dałaby mu idealny pretekst, by poprosić o długą przerwę. Ciągnęłoby się to latami, które jego urzędnicy wykorzystaliby na poszukiwanie precedensów. W tym czasie cała praca, którą wykonaliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu miesięcy, aby usta- bilizować handlową pozycję GenSynu, poszłaby na marne. Zaufanie do firmy zniknęłoby w ciągu jednej nocy, a cena akcji poleciałaby w dół. A do tego nie wolno dopuścić. — Nie. — Tolonen wstał i zdecydowanie pokiwał głową. Na jego kamiennej twarzy pojawił się wyraz determinacji. — Natychmiast skontaktuję się z Li Yuanem i powiadomię go o wszystkim, co wiemy. * * * W sali panowała głęboka cisza. Stary Ku Hsien-ch'eng skończył część otwierającą jego przemówienie, pochylił się w nis- kim ukłonie przed komisarzami, po czym odwrócił się w stro- nę siedzących w rzędach ław adwokatów. — Ch'un tzu — powiedział, uśmiechając się uprzejmie. Z tyłu, nad nimi, na szczycie schodów wiodących w górę, między ich siedzeniami, znajdowały się drzwi. Na znak Ku strażnik sądu wyciągnął zza pasa wielki klucz i wsunął go w jeden z zamków. Kiedy ciężkie drzwi zaczęły się otwierać, wszyscy obecni w sali odwrócili głowy, usiłując dostrzec, co znajdowało się w ciemności za nimi. Przez chwilę nie widać było niczego, po czym w jasno oświetloną przestrzeń sali sądowej wstąpił stary Han odziany w jasnozielone jedwabie. Reakcją na jego pojawienie się było ogólne westchnienie roz- czarowania, ale zaraz, tuż za starcem, w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn ubranych także w jasnozielone kombinezo- ny, ukazała się młoda dziewczyna. Albo raczej młoda kobieta. Dwudziestokilkuletnia Han w prostej, fiołkoworóżowej chang shan, z białym kwiatem z wełny — tai hsio — który wpięła w przystrzyżone na pazia, kruczoczarne włosy. Na jej widok rozległ się szmer pełnych podniecenia szeptów, które nagle przerwał krzyk Berty Ebert: — Jak śmieliście przyprowadzić tu tę kreaturę?! Jak śmieliście?! Kamery mediów bzyczały tu i tam i prawie zderzały się ze sobą, gdy ich operatorzy usiłowali uchwycić każdy moment tych sensacyjnych wydarzeń. Córki Berty Ebert także zerwały się na nogi i stojąc za plecami matki, krzyczały, rozwścieczone widokiem nowo przybyłej. Lutz Ebert przycisnął rękę do czoła, aby osłonić oczy, i patrzył ze zdziwieniem na schody. Młoda kobieta schodziła wolno po schodach, prowadzona przez swych towarzyszy, którzy trzymali ją za ręce. Kiedy znalazła się na dole, rozejrzała się wokół. Wzrok miała błędny, oczy wystraszone jak u młodego zwierzęcia, a na jej ustach pojawił się niepewny, przepraszający uśmiech. Idący przed nią stary Han zatrzymał się i ukłoniwszy się najpierw Żelaznemu Cni oraz komisarzom, zwrócił się w stro- nę adwokata Ku. Ku Hsien-ch'eng uśmiechnął się i patrząc na Żelaznego Cni, podniósł głos, aby przekrzyczeć wrzawę panu- jącą w sali. — Wasze Ekscelencje, pozwólcie, że przedstawię wam głó- wnego świadka roszczenia, z którym występuję... Jego głos utonął na chwilę w krzykach Berty i jej córek. Ku odwrócił się i wsunąwszy dłonie w rękawy swej szaty, czekał cierpliwie, aż urzędnik sądowy uspokoi je i zmusi do zajęcia miejsc. Kiedy to się stało, zwrócił się ponownie w stronę podium i ukłonił się przed Żelaznym Chi, jakby to wszystko było jego winą. — Proszę o wybaczenie, Wasze Ekscelencje. Jak już mówi- łem, pozwólcie, że przedstawię wam młodą damę, Shou Chin Hsin, bardziej znaną w domostwie Ebertów jako Złote Serce, byłą konkubinę zdrajcy, Hansa Eberta. Z prawej strony Ku znowu dobiegły wrzaski. Tym razem sam Żelazny Chi pochylił się gniewnie nad pulpitem i krzy- knął: — Jeszcze jeden taki wybuch z pani strony, madame Ebert, i obawiam się, że będę musiał usunąć panią z sali na czas przesłuchań. A teraz niech pani siada i trzyma język za zębami. Było to bardzo surowe napomnienie, a mimo to Berta Ebert stała jeszcze przez chwilę, patrząc wściekle i wyzywająco na młodą kobietę. Kiedy w końcu usiadła, jej ciało było napięte, a twarz zmieniła się w maskę nienawiści. Na samej Złote Serce cały ten hałas najwyraźniej nie robił żadnego wrażenia, jakby była w jakiś sposób oddzielona od niego. Było w niej coś dziwnego, coś nie związanego z realnym światem. Krążące nad nią kamery notowały każdy szczegół jej ubioru i sposób, w jaki stała, w jaki poruszały się jej oczy, muskające wzrokiem kontury rzeczy. Z lewej strony dobiegł do Ku szmer gorączkowych szeptów adwokatów, którzy usiłowali ustalić jakąś wspólną linię postępowania. Kiedy w końcu osiągnęli porozumienie, ad- wokat Chang, główny reprezentant Lutza Eberta, wstał i od- chrząknął. Żelazny Chi spojrzał w jego stronę i zapytał: — O co chodzi, adwokacie Chang? Chang ukłonił się, wyszedł na środek sali i stanął naprzeciw podium. — Proszę o wybaczenie, Wasze Ekscelencje, ale pragnę, by zanotowano, iż w imieniu mojego klienta wnoszę protest prze- ciwko wysłuchaniu świadka przedstawionego przez adwokata Ku. Wyniki badań lekarskich potwierdzą tylko to, co jest oczywiste już na pierwszy rzut oka. Ta kobieta jest najwyraź- niej szalona. Jakiekolwiek zeznanie złożone przez nią na tym przesłuchaniu będzie miało wartość nie większą niż paplanina małego dziecka. Biorąc pod uwagę te okoliczności, proszę komisarzy o odrzucenie zeznań tego świadka. Chi Hsun spojrzał jeszcze raz na młodą kobietę, a następnie skierował wzrok na Ku Hsien-ch'enga. — A więc, adwokacie Ku, co ma pan do powiedzenia? Osobiście podzielam poglądy adwokata Changa. Jeśli zatem nie poda pan jakiegoś istotnego powodu, dla którego miałbym pozwolić panu kontynuować, polecę, byśmy przeszli do na- stępnego punktu naszego posiedzenia. Ku pochylił głowę w ukłonie. — Z całym szacunkiem, Ekscelencjo, stan umysłu świadka nie ma żadnego znaczenia dla tego przesłuchania. Nie mam także zamiaru dać Shou Chin Hsinowi najmniejszej okazji do tego, by wygłosił choć jedno słowo na ten temat. Istotna jest jednak sama obecność tej kobiety i dlatego proszę o chwilę cierpliwości. — Pozwolę panu kontynuować, adwokacie Ku, ale proszę się streszczać. — Dziękuję, Ekscelencjo. — Odwróciwszy się, Ku wyciąg- nął rękę, zachęcając starego Han w jasnozielonej szacie do wystąpienia naprzód, a następnie, ująwszy jego rękę, pod- prowadził go do podium. — Wasze Ekscelencje, to jest profesor K'ang Hung-chang z Instytutu Genetyki Porównawczej w Kunming, ciała powo- łanego specjalnym edyktem Siedmiu i działającego ściśle w ra- mach Edyktu Kontroli Technologii. Profesor K'ang specjali- zuje się w dopasowywaniu genotypów... — Proszę o wybaczenie, Wasze Ekscelencje — przerwał adwokat Chang — ale nie widzę żadnego związku ze sprawą. Złote Serce była konkubiną Hansa Eberta, tego nie kwes- tionujemy, ale to nie daje jej prawa do występowania z rosz- czeniami, szczególnie w świetle specjalnego dekretu Siedmiu. Żelazny Chi popatrzył na swych towarzyszy z komitetu i widząc ich aprobatę, zwrócił się ponownie do Ku. — Jeszcze raz muszę zgodzić się z adwokatem Changiem. Jeśli nie poda nam pan istotnego powodu do kontynuowania pańskiego wystąpienia, adwokacie Ku, będę zmuszony oddalić to roszczenie i polecić, by wszystkie związane z nim notatki zostały usunięte z oficjalnych zapisów. Ku ukłonił się. — Rozumiem, Ekscelencjo. W takim razie przejdę bezpo- średnio do sedna sprawy. Jest dziecko. Reakcją na te słowa było głębokie, ogólne westchnienie niedowierzania, po czym raz jeszcze sala eksplodowała hała- sem. Zaskoczony Cni Hsun usiadł na swoim miejscu. Chang odwrócił się i z otwartymi bezwiednie ustami wpatrywał się w Ku. Większość adwokatów zerwała się na nogi, krzycząc i wymachując papierami. Chi Hsun nie przerywał tej wrzawy jeszcze przez jakiś czas, po czym podniósł rękę, nakazując ciszę. Kiedy przywrócono coś w rodzaju spokoju, pochylił się i spojrzał w dół na Changa. — Czy pan o tym wiedział, adwokacie Chang? Chang polizał nerwowo usta i skinął głową. — Tak, było dziecko, ale zostało zniszczone. — Zniszczone? Stojący obok Ku pokręcił głową. — To niezupełnie tak. Hans Ebert rozkazał, by zostało zniszczone, a to nie to samo. Jego rozkaz nie został wykonany. Dziecko zostało zabrane w bezpieczne miejsce i tam ukryte. Chłopiec żyje. Ma teraz trzy, prawie cztery lata. Zadziwiony Chi Hsun wyprostował się. — I pan może tego dowieść, adwokacie Ku? Ku Hsien-ch'eng ukłonił się i uśmiechnął. Wyglądał jak istne uosobienie spokoju i całkowitego opanowania. — Jak już mówiłem, Ekscelencjo, to jest profesor K'ang Hung-chang z Instytutu Genetyki Porównawczej w Kun- ming... W cichym, ciemnym pokoju hologram świecił z widmową intensywnością, a twarz szalonej kobiety jaśniała jakimś dziw- nym, wewnętrznym światłem, które zdawało się migotać jak płomień świecy, przeskakując od spokoju do rozpaczy. Tolonen zacisnął dłonie na krawędzi stołu projekcyjnego i otworzywszy usta, patrzył w dół, zahipnotyzowany widokiem dziecka bawiącego się u stóp matki. Był to krzepki, zdrowy chłopiec o pięknych, ciemnych włosach i wyraźnie euroazjatyc- kich rysach. Bękart, pomyślał. Nie można było temu zaprzeczyć. To było dziecko Hansa Eberta. Ta sama twarz, te same usta, podbródek. Ale nawet i bez tego istniało wystarczająco dużo dowodów. Eksperci pobrali próbki komórek i z najwyższą starannością przebadali wykresy genetyczne oraz pozostałe świadectwa. Konkubina, Złote Serce, była matką, a Hans Ebert ojcem. Mimo to sprawa nie była wcale oczywista. Hans Ebert był zdrajcą i w normalnych okolicznościach jego rodzina aż do trzeciego pokolenia powinna dzielić jego los. Siedmiu uzgodniło jednak między sobą, że w tym wypadku okoli- czności dalekie były od normalnych. Klaus Ebert był jednym z filarów państwa i chociaż już nie żył, było czymś wręcz nie do pomyślenia, by ogłosić go zdrajcą. Tak więc prze- głosowano specjalny edykt, który oczyścił jego, jego żony i wszystkich krewnych z winy, ograniczając wyrok Siedmiu do jednego, konkretnego osobnika... Hansa Eberta. Teraz jednak dokument ten nabrał szczególnego znaczenia. Czy dziecko miało podzielić los ojca, czy też na mocy tego edyktu powinno zostać uwolnione od winy? Decyzja należała do Li Yuana. Tolonen opuścił wzrok. To była jego wina. Ufał Hansowi. Dałby mu wszystko, absolutnie wszystko. Swoją córkę, Jelkę, nawet swoje życie. I pomyśleć tylko... Westchnął i potrząsnął głową. Były takie dni, gdy myślał, że to wszystko jest dziełem bogów, którzy zabawiają się z ludźmi, nadając diabłom ludzkie postacie. Kiedy indziej znowu nie mógł się opędzić od wrażenia, że tacy właśnie są. Ludzie. Z całą swoją dziwną dobrocią i nikczemnością. A ci, którzy to zrobili — którzy ocalili dziecko i wychowali w tajemnicy. Jacy oni byli? I czego chcieli? Zdumiał się, kiedy się dowiedział, kto za tym stoi. Na liście nazwisk było sześciu najwybitniejszych biznesmenów Miasta Europa. Ale jaki był ich cel? Czy zamierzali prowadzić długo- terminową grę? Czy oczekiwali, że dziecko w przyszłości im się odwdzięczy? A może rację miał Lofgren. Może zostali zmuszeni do tego, by wystąpić właśnie teraz. W końcu jaką mogli mieć korzyść z posiadania potencjalnego dziedzica, kiedy sprawa spadku zostałaby ostatecznie i prawnie rozstrzygnięta. Może zatem musieli po prostu przedstawić swą kartę atutową teraz, albo patrzeć, jak traci swoją wartość. Mimo to ich ostateczny cel był ciągle niezrozumiały dla marszałka. Jeśli dążyli do znisz- czenia GenSynu, najprostszym i najłatwiejszym posunięciem było umożliwienie przejęcia kompanii przez Lutza Eberta i zni- szczenie dziecka. Może jednak ta ostatnia część — zabicie chłopca — stało się dla nich zbyt trudne. Może narosło już zbyt wiele sekretów, by było to wciąż realną opcją. Z drugiej jednak strony, może to wszystko było znacznie prostsze. Może widok Lutza Eberta tryumfującego w oczekiwaniu na spadek wystarczył, by skłonić ich do działania. Jedno było pewne. Jakiekolwiek były ich motywy, nie cho- dziło tu o altruizm. Nie zainwestowaliby tak dużo czasu i pieniędzy tylko po to, by sprawiedliwości stało się zadość. Niezależnie od rezultatu swych działań, spodziewali się, że będą mieli coś do powiedzenia i do niego, Tolonena, należało zapobieżenie temu. Dopilnowanie, by największa kompania Chung Kuo była wolna od tego typu zobowiązań. Mimo wszystko cała ta afera przekonała go o jednej spra- wie. Świat, który znał, odszedł już w przeszłość. Nastąpiło pęknięcie. Przez niezliczone generacje syn następował po ojcu, ale teraz naturalny syn okazał się fałszywą kukłą, zniekształ- conym cieniem ojca i ta rzecz — produkt przypadkowego pieprzenia się z kurwą — wyczarowana jakby z powietrza, miała teraz zatkać wyrwę. Zadrżał. To wszystko jest jak sen. Jak mroczna, złowroga wizja tego, co nadejdzie. Albo jak klątwa... * * * Kiedy drzwi do sali otworzyły się z hukiem, wokół stołu, przy którym siedzieli komisarze, wrzała właśnie gwałtowna kłótnia. Do środka wszedł Tolonen, za którym podążało sześciu żołnierzy z ogolonymi głowami, tworzących jego straż honorową. W sali zapanowała głęboka cisza. Przerwał ją siedzący u szczytu stołu przedstawiciel Tsu Ma, Żelazny Cni, który wstał i powiedział: — Wybacz mi, Knut, ale mamy właśnie posiedzenie. Uzgo- dniliśmy... Tolonen podniósł rękę, by uciszyć starego przyjaciela. — Wybacz mi, Chi Hsun, wybaczcie mi, ch'un tzu, ale tym k razem nie ma czasu na formalności... Człowiek Wang Sau-leyana, Tu Chung, zerwał się na nogi. • — Z całym szacunkiem, marszałku Tolonen, ale to nie jest właściwe. Musimy przestrzegać zasad formalnych. » Tolonen rzucił mu pogardliwe spojrzenie i zwrócił się do Żelaznego Chi. « — No i jak, Chi Hsun? Każesz mi czekać w przedpokoju jak służącemu? Czy też wysłuchasz tego, co mam do po- wiedzenia? — Prostestuję... — zaczął jeszcze raz Tu Chung, ale Tolo- nen krzyknął na niego: ( — Chrońcie nas, bogowie! Trzymaj język za zębami, czło- wieku! > Tu Chung szarpnął głowę do tyłu, jakby otrzymał policzek, po czym usiadł, rzuciwszy marszałkowi ponure spojrzenie. • Siedzący u szczytu stołu Żelazny Chi pochylił się do przodu, a na jego podłużnej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. — Jakkolwiek zgadzam się z Tu Chungiem, że jest to , w najwyższym stopniu nieprzepisowe, jednak mam wrażenie, że tym razem powinniśmy zrobić wyjątek i wysłuchać tego, co ¦ marszałek ma nam do powiedzenia. Wybacz mi jednak, Knut, że będę nalegał, byśmy przegłosowali tę sprawę. Nie chciał- bym, aby później mówiło się, iż zezwalając na to, wyszedłem poza instrukcje dane mi przez wielką Radę. Tolonen pochylił głowę. — Jak sobie życzysz, Chi Hsunie, ale proszę, byście zrobili to natychmiast, dobrze? Jestem bardzo zajęty. j, Żelazny Chi kiwnął głową i popatrzył na pozostałych. — A więc? Niech wszyscy, którzy są za tym, by zezwolić • marszałkowi na wystąpienie przed komitetem, wyrażą swoją zgodę. 1 Od strony długiego stołu dobiegły pomruki zgody. Tylko Tu Chung milczał uparcie. Żelazny Chi patrzył na niego przez chwilę, po czym, wzru- , szywszy nieznacznie ramionami, spojrzał ponownie na To- lonena. , — Uzyskałeś naszą zgodę. Posłuchamy teraz, co masz do powiedzenia. Tolonen pochylił się w ukłonie. — Proszę o wybaczenie, ch'un tzu. To zajmie tylko chwilę waszego czasu. Przyszedłem tu nieofcjalnie, aby poinfor- mować was o decyzji, która zapadła w ciągu ostatniej godziny. Decyzji, którą, jak sądzę, chcielibyście wziąć pod uwagę, rozważając ten złożony i trudny przypadek. — Rozejrzał się wokół, po czym, patrząc prosto na Tu Chunga, dodał: — Ch'un tzu... Zadecydowano, że specjalny dekret dotyczący losu zdrajcy Hansa Eberta będzie miał zastosowanie tylko i wyłącz- nie do wymienionej w nim osoby, a nie do jego potomstwa. Głowa Tu Chunga drgnęła, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć marszałkowi, ale zrozumiawszy, iż nie ma już nic do powiedze- nia, ukłonił się nisko, uznając swą porażkę. Tolonen odwrócił się, zauważył zdziwienie malujące się na twarzy Chi Hsuna i pokiwał głową. Stało się. Dziecko odzie- dziczy wszystko. Kiedy Tolonen przybył do Rezydencji Ebertów, było krótko po ósmym dzwonie. Zbliżając się do wejścia, z ciężkim sercem wspominał swój ostatni pobyt w tym miejscu. Przyjechał wtedy, by powiadomić swojego starego przyjaciela o dwulicowości jego syna. Rezultatem tego ostrzeżenia była śmierć starego człowie- ka i ucieczka Hansa, którego potem osądzono zaocznie i ogło- szono zdrajcą. A teraz mieszkańcami tej wielkiej posiadłości była młoda wariatka i jej syn bękart; chłopiec uznany dekretem Li Yuana za dziedzica całości ogromnego imperium GenSynu. Podał płaszcz lokajowi i szybkim krokiem ruszył do przodu. Odgłos jego ciężkich kroków niósł się echem po szerokim, wyłożonym płytkami korytarzu. Od śmierci Klausa Eberta dom był prowadzony przez mocno ograniczony zespół służby, ale marszałek pamiętał go z lepszych dni, kiedy pokoje wypeł- niały tłumy gości, a po korytarzach krzątały się całe gromady kelnerów i lokai. Dotarłszy do końca korytarza, zatrzymał się i czekał, aż odźwierny odczepi klucz z wielkiego pęku, który wisiał u jego pasa, i otworzy ogromne drzwi prowadzące do ogrodów za- jmujących środek rezydencji. Wyszedł na balkon, uchwycił się mocno poręczy i wdycha- jąc powietrze, zaczął rozglądać się wokół siebie. Tutaj przynaj- mniej nic się nie zmieniło. Malutki, kręty strumyk płynął pod niskimi, drewnianymi mostkami. Za nim, na wpół ukryte między krzewami, drzewami i skałami, stały małe, pomalowa- ne na czerwono budynki. A jeszcze dalej, na samym końcu ogrodów, widać było trzy drzewa granatu, stojące niczym trzech starców dzielących się kubkiem wina. Ileż to razy jako chłopcy siadali wraz z Klausem pod tymi drzewami i mocząc stopy w wodzie, rozmawiali o przyszłości. O swych nadziejach, obawach i planach. Ileż to razy kłócili się na temat wielkich problemów świata. Młodzi ludzie, wypeł- nieni dziwnym, wizjonerskim entuzjazmem. Bogowie, pomyślał, poruszony nagle jasnością i wyrazistością tych wspomnień. Wydaje się, że to było zaledwie wczoraj. A przecież upłynęło już sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiąt długich lat. A ich marzenia o świecie przyszłości... co z nich pozostało? Nic. Nic oprócz prochu i popiołów, zdrady i gorzkich rozczarowań. — I wariatek... — dodał cicho, przypominając sobie cel swej wizyty. Poprzedniego dnia Li Yuan wezwał go do siebie i zapytał, czy odda mu jeszcze jedną przysługę. „Ostatnią", jak ujął to młody Tang, „zanim zajmiesz się poezją i malowaniem". Roześmiał się i chętnie się zgodził, zadowolony, że teraz, gdy sprawa spadku została ostatecznie załatwiona, może jeszcze przydać się do czegoś. Jednakże to... Westchnął. Była w tym jakaś gorzka ironia. W tym, że to właśnie on został wybrany opiekunem chłopca. On, mężczyzna siedemdziesięciosześcioletni. Nie chodziło zresztą tylko o jego wiek, ale także o to, że w głębi serca winił się za całą tę sytuację. Gdyby tylko w chwili, gdy dowiedział się o zdradzie Hansa Eberta, poszedł prosto do Li Yuana, Klaus mógłby jeszcze żyć i nie byłoby problemu spadku. On jednak pozwolił, by uczucie przyjaźni wywarło wpływ na jego decyzje. I taki był tego wynik. Szalona kobieta i jej bękart. Tak, ale przynajmniej wymusił na T'angu wysoką cenę za swoją przysługę. Jelka wracała do domu. Miała być przewie- ziona bezpośrednio z Callisto na Marsa, a dla zapewnienia bezpieczeństwa jej lotu przeznaczono trzy okręty cesarskiej floty kosmicznej. Tolonen odepchnął się od poręczy, zszedł na dół i przeszedł- szy niski mostek, podążył wąską, wyłożoną różowymi i szary- mi kamyczkami ścieżką, która, biegnąc między drzewami, prowadziła na drugi koniec ogrodu. O tej porze Złote Serce powinna być w swoim apartamencie, we wschodniej części Rezydencji. A dziecko... Zwolnił, przypomniawszy sobie nagle, co wtedy powiedziała mu Jelka. Jakie to dziwne, że nie pamiętał o tym aż do tej chwili. Zatrzymał się i zaczął rozglądać wokół siebie. To był wieczór śmierci Li Shai Tunga — ten sam wieczór, gdy DeVo- re zaatakował laboratoria Projektu Kontroli Myśli. Zostawił ją wtedy z Hansem i pojechał, by sprawdzić, co mógłby zrobić. A później ona opowiedziała mu o szalonej dziewczynie i jej odrażającym, różowookim kozło-dziecku, i o tym, że Hans kazał zabić prawdziwe dziecko. Tak było, a on nie chciał jej uwierzyć. Jakby kiedykolwiek go okłamała... Gdyby tylko jej posłuchał. Gdyby nie próbował zmusić jej do tego okropnego i skazanego na przegraną małżeństwa z Hansem. Gdyby... Zadrżał, myśląc o niej, będącej tam, na Callisto. Czasami aż zadziwiało go to, jak bardzo za nią tęsknił. Bardziej — znacz- nie bardziej — niż kiedykolwiek myślał, że to jest możliwe. I chociaż odzywała się do niego regularnie, to nie było to samo. Nie. Brakowało mu wizyt, które składała co wieczór w jego gabinecie, by życzyć mu dobrej nocy. Chciał, by znowu stanęła w milczeniu za jego fotelem, oparła mu lekko ręce na ramio- nach, delikatnie pocałowała w czoło. Zacisnął powieki, starając się odpędzić to wspomnienie i myśl, która mu towarzyszyła, ale nic z tego nie wyszło; ostatnio coraz częściej zastanawiał się, czy jeszcze zobaczy córkę. Czy jeszcze choć raz obejmie ją i poczuje ciepło jej policzka przy swoim. Jesteś głupim, starym człowiekiem, Knucie Tolonen, powie- dział sobie, prostując się. Ale z drugiej strony, co mu jeszcze pozostało? Kogo jeszcze mógłby kochać? W tej chwili z pokojów znajdujących się przed nim dobiegł go płacz — płacz małego dziecka, wołającego matkę. Syn Hansa Eberta... Uniósł głowę, zdusił w sobie uczucie gory- czy — goryczy związanej z tymi wszystkimi zniweczonymi nadziejami, które w nim pokładał — i ruszył do przodu, wiedząc, że spełni swój obowiązek wobec jego syna. CZĘŚĆ I —LATO 2211 POŁUDNIOWA STRONA NIEBA „Góra pnie się w górę, sięgając na pięćdziesiąt li w ciemność, A ponad nią płoną zimne gwiazdy. Tutaj, na południowej stronie nieba Deszcz nigdy nie pada. Wszystko, czym jesteśmy, nosimy ze sobą W zamkniętych pakunkach, chroniąc przed powietrzem. Rzadkie powietrze, wątła nadzieja, Że ujrzymy jeszcze raz z bliska dom rodzinny. Czerwony piasek wypełnia nasze buty. Zatrzymujemy się w gospodach i pijemy na umór, Nigdy jednak nie mamy dość. Zagubieni, dryfujemy po morzu pyłu, Wiedząc, że niektórych pragnień nie można zaspokoić". Kan Jiang, Pragnienie, 2078 n.e. ROZDZIAŁ 1 Na morzu pyłu , DeVore stał na obrzeżu ogrodu, oparł jedną rękę na wzmoc- nionym szkle kopuły i wpatrywał się w mrok marsjańskiej • nocy. Na zewnątrz krążyli żołnierze patrolujący teren, a ich pękate skafandry połyskiwały w promieniach gwiazd i dalekiej • Ziemi. Było tuż po drugiej w nocy lokalnego czasu i światła odległego miasta przygasły. Za nimi była już tylko ściana ' ciemności. Odwrócił się i spojrzał na widoczny po drugiej stronie ogrodu dom gubernatora. Była to wielka, dwupiętrowa hac- jenda, zbudowana w stylu „osadniczym", który obowiązywał przed stu pięćdziesięciu laty. Taras budynku i górne okna oświetlały kuliste lampy, a jego tylna ściana przytuliła się do j, kopuły. Z trzech stron otaczał go porośnięty bujną zielenią ogród, którego drzewa, krzewy i winoroślą widoczne były i w świetle karmazynowych kul, które dryfowały wolno nad pokrytą czarnymi płytkami ścieżką. Ich odbicia, widoczne we , wklęsłej powierzchni kopuły, wyglądały jak tuziny malutkich kopii planety. • DeVore popatrzył wokół siebie, czując, że ogarnia go głębo- kie uczucie satysfakcji. To był przepiękny ogród, źródło rado- ści i rzadkich rozkoszy. Ale chyba największą jego zaletą było to, że tak całkowicie różnił się od tworzonych według sztyw- nych zasad ogrodów, które można było znaleźć w różnych . miejscach Chung Kuo. Nie było tu, na przykład, murów, ani delikatnych, wygiętych w łuk mostków, ani tingów o stromych , dachach, czy też ozdobnych pawilonów herbacianych. Był taki otwarty, taki... niewyrafinowany. Lecz nie tylko sam wygląd ogrodu sprawiał DeVore'owi przyjemność —cieszyło go to, że w trakcie jego projektowania starannie usunięto wszelkie ślady myśli i tradycji Han. Podczas gdy w ogrodzie Han była harmonia i równowaga — atmosfera li, „poprawności" — tutaj miało się wrażenie otwartości, podatności na zmianę. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. W gruncie rzeczy było to wielkim, celowym afrontem. Zagraniem na nosie Han, którzy rządzili nimi z daleka. Ta refleksja sprawiła, że roześmiał się cicho. Tak, w tym wszystkim było coś trochę barbarzyńskiego — sama prze- strzenność tego miejsca przesiąkniętego atmosferą bujnego rozrostu, jedwabiste bogactwo liści i trupie kolory kwiatów trąciły prostactwem. A jednak było to jednocześnie coś nowe- go. Obraz niepohamowania, niczym nie kontrolowanego wzro- stu. Mógł sobie wyobrazić, jak bardzo widok ten byłby od- pychający — wręcz odrażający — dla każdego człowieka 0 mentalności Han. Jak obcy. Wyciągnął rękę i ścisnął w palcach jeden z szerokich, twar- dych jak skóra liści. Ziemia, na której stał, była urodzajna 1 ciemna: wilgotna gleba, która lepiła się jak glina i barwiła palce na brązowo. W pobliżu rosły wielkie hybrydy, które zauważył wcześniej. Podszedł do nich i uniósł delikatnie jeden z ciemnoniebieskich kwiatów. Widziany z bliska w mniejszym stopniu wydawał się kwiatem, raczej czymś w rodzaju po- duszeczki, zarysem twarzy wyciśniętym w masie płatków ni- czym maska. Na tym, który trzymał w ręce, rysowała się lubieżność, ale inne, widoczne w pobliżu, przedstawiały sobą całą gamę różnych nastrojów — gniewu i miłości, przebiegło- ści i pożądania, nienawiści, życzliwości i rozpaczy. I wiele innych. DeVore uniósł głowę i wciągnął nosem powietrze, zaintrygowany jego dziwnym, egzotycznym zapachem. Za- uważył jednocześnie, że kwiat muskał jego policzek tak delika- tnie, jak zwierzę domowe, reagujące na ciepło ludzkiego ciała. — Są także jadalne — powiedział Schenck, schodząc z ta- rasu. — Powinieneś spróbować. DeVore popatrzył w oczy gubernatora i uśmiechnął się. — Może kiedy indziej... Są tu czymś nowym, prawda? Schenck kiwnął głową i pokonawszy ostatni z szerokich, ciemnoszarych stopni, zacisnął szarfę, która opinała jego urzę- dowy strój. — To przykłady najnowszych osiągnięć naszych nauko- wców. Nazywamy je „przejściówkami". Są po części warzywa- mi, a po części zwierzętami. Końcowy rezultat trzydziestu lat badań. Piękne, nieprawdaż? DeVore przyglądał im się przez chwilę. W rzeczywistości wydały mu się czymś raczej szkaradnym — wykroczeniem przeciw naturalności. Mimo to Schenck miał rację. Jeśli nawet same w sobie nie były piękne, to ich idea była. To także było czymś nowym. Czymś, co nie istniało do chwili, gdy Człowiek powołał je do życia. Myśląc o tym, DeVore poczuł, że przebie- ga go lekki dreszcz i popatrzył na Schencka, kiwając przy tym głową. — Przyślę ci trochę —powiedział gubernator, zbliżając się do niego. — Dzięki. Powiedz mi teraz, jak poszło. Schenck wrócił właśnie z uroczystego przyjęcia, które wyda- no, by uczcić jego ponowny, trzeci z rzędu, wybór na guber- natora Kolonii Marsjańskich. Tego wieczoru do Miasta Kang Kua zjechała cała marsjańska śmietanka towarzyska, repre- zentanci wszystkich dziewiętnastu kolonii. — Zupełnie dobrze — odparł Schenck, zatrzymując się o kilka ch'i od DeVore'a. — Wiesz przecież, jak przebiegają takie spotkania, Howardzie. Aż mnie boli twarz od ciągłego uśmiechania się. — Pewnie wszyscy podniecali się tymi ostatnimi wiadomoś- ciami, co? — Jakżeżby miało być inaczej. W końcu jest to już oficjal- na informacja. — Schenck spojrzał w bok, śmiejąc się do siebie. — Nie możesz sobie nawet wyobrazić, ile razy od- ciągano mnie dziś na bok. Gdybym choć raz poparł jakiegoś kandydata, musiałbym to robić jeszcze z pięćdziesiąt razy, a że będzie tylko dwudziestu sześciu reprezentantów z Marsa, wpę- dziłoby mnie to w poważne kłopoty. DeVore przyglądał mu się przez chwilę, po czym opuścił wzrok. — A ta druga sprawa? Schenck zerknął na niego, po czym pochylił się i oderwał jeden z podobnych do masek kwiatów od łodygi. Roślinna twarz zmarszczyła się lekko, a w powietrzu pojawił się nagle intensywny zapach. — Masz na myśli naszych przyjaciół, kupców? DeVore skinął głową. Schenck podniósł kwiat do ust, ugryzł kawałek i spojrzał DeVore'owi w oczy. — Są zadowoleni, Howardzie. Naprawdę bardzo zado- woleni. — A więc prototypy okazały się użyteczne? Schenck sięgnął do kieszeni swego pau i podał swemu rozmówcy malutkie pudełko przypominające pudełeczko do szpilek. DeVore otworzył je. Owad — termit o odwłoku w kolorach najciemniejszej no- cy — przyglądał mu się poprzez warstewkę przezroczystego lodu, a w jego złożonych, owadzich oczach można było do- strzec coś na kształt zaciekawienia. — Jest na wpół autonomiczny — wyjaśnił Schenck, za- glądając do pudełka. — Możesz wysłać go do gabinetów twoich rywali, gdzie będzie ci służył jako twoje oczy i uszy. Ma wzmocniony aparat zmysłowy, a możliwości jego pamięci można porównać z możliwościami polowych komsetów uży- wanych przez Służbę Bezpieczeństwa. Co więcej, można za- programować go tak, by szukał czegoś konkretnego lub, i to jest rzeczywiście coś sprytnego, można po prostu kazać, by wypatrywał wszystkiego, co odbiega od normy. Wygląda na to, że wystarczy podać mu ogólną informację o tym, co powinien znaleźć i wysłać go, by zrobił swoje. DeVore uśmiechnął się, wspominając dzień, kiedy jego ko- pia przysłała z Ziemi pierwszy prototyp tego urządzenia. To było dzieło Kima Warda — to on zaprojektował tę małą ślicznotkę. — Robak — powiedział. — Inteligentny robak. — Na wpół autonomiczna jednostka robotyczna — po- prawił go Schenck. — To tylko wygląda jak robak. DeVore zamknął pokrywkę i wsunął pudełko do kieszeni. Schenck uśmiechnął się, nie próbując nawet go odebrać. — A Maszyna? Gubernator podniósł kwiat do ust i odgryzł kolejny, mały kawałek. — Wysłałem ją. Będzie tam za dwa dni. Sam tego dopil- nowałem. — I zapłacą za nią? Tyle, ile uzgodniliśmy? Schenck pokiwał głową i rzucił kwiat na ziemię. Leżał pod ich stopami ze sztywnym, zdawałoby się wiecznym uśmiechem przyklejonym do swej dziwacznej twarzy. — Zapłacili za wszystko. Co więcej, kopuła będzie gotowa już za dwa tygodnie. I oczywiście zostanie zbudowana zgodnie z twoimi wytycznymi. — Dobrze. — Ale w tej samej chwili pomyślał, że będzie musiał coś z tym zrobić. Zabezpieczyć się jakoś przed prze- ciekiem. — Ach, i jeszcze jedno, zanim pójdę się przebrać. Pojawił się twój stary przyjaciel. Pomyślałem, że może chciałbyś się z nim zobaczyć. — Przyjaciel? — Spojrzał ponad ramieniem Schencka na taras, uświadamiając sobie nagle, że ukazała się tam jeszcze jedna postać. Był to potężny, ubrany w mundur mężczyzna 0 szerokich barkach. DeVore zmrużył oczy, próbując go rozpoznać, po czym z głośnym okrzykiem radości rzucił się biegiem w jego stronę. — Will! Kiedy przyjechałeś? Dlaczego nie dałeś mi znać? Auden zszedł po schodach w dół, uścisnął DeVore'a, a na- stępnie cofnął się i stanął na baczność z lekko pochyloną głową. — Przyleciałem wczoraj. Z Callisto. Miałem zamiar na- tychmiast się z tobą skontaktować, ale gubernator poprosił mnie, bym się wstrzymał. Chciał ci zrobić niespodziankę. DeVore potrzymał przez chwilę rękę na ramieniu Audena, po czym, wciąż szeroko uśmiechnięty, zwrócił się w stronę Schencka. — Przynajmniej raz jestem z ciebie zadowolony, Hung-li. To rzeczywiście cudowna niespodzianka! Schenck zbliżył się do nich. — Macie na pewno wiele spraw do omówienia, a więc zostawię was teraz. Muszę jeszcze przeprowadzić kilka roz- mów, ale potem się do was przyłączę, dobrze? DeVore patrzył, jak tamten odchodzi, po czym odwrócił się 1 ujął rękę Audena. — A więc, kapitanie Williamie Audenie, gdzie się podziewa- łeś? I co tam, na litość boską, robiłeś? Myślałem, że nie żyjesz! Auden roześmiał się. — Mówiąc szczerze, czasami sam też tak myślałem. Ale nie. Byłem na samej krawędzi systemu. Tam, pośród lodów i skał. — I? — DeVore przyglądał się z uwagą swojemu zastępcy, wyraźnie zaciekawiony tym, co wyniknie z jego słów. — I bardzo się cieszę, że jestem już z powrotem. Nawet tu, tak daleko od Ziemi. Mają tam dla nas określenie, nazywają nas ciepło-światowcami. No cóż, wolę już być ciepło-świato- wcem, niż choć jeszcze jeden dzień gryźć z nimi skały. — Wzdrygnął się. — To było okropne. Jak śmierć. Nie zostaliś- my stworzeni do życia w tamtym świecie. — Ale już wróciłeś. Jakie masz teraz plany? Auden wzruszył ramionami. DeVore zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął się. — Nie obawiaj się. Znajdę ci coś. Zawsze byłeś bardzo użyteczny. — A jeśli już o tym mówimy... — Auden zawahał się i zerknął na dom, jakby chciał sprawdzić, czy Schenck nie jest w stanie czegoś usłyszeć. — Mam wiadomość — ciągnął, zni- żywszy głos. — Coś, czego dowiedziałem się na Callisto. Wy- gląda na to, że w ciągu tygodnia będzie tu córka marszałka. Uśmiech DeVore'a zgasł. — W takim razie musiałeś coś źle usłyszeć, Will. Tientsin dotrze do Marsa dopiero za dwa miesiące. — To prawda, ale Jelki nie ma na pokładzie Tientsina. Marszałek wysłał nowe rozkazy. Specjalnym statkiem Służby Bezpieczeństwa miała dolecieć do Callisto, a potem przesiąść się na jeden z promów .krążących między Jowiszem a Marsem. — I to dlatego przyjechałeś? Aby mi o tym powiedzieć? Auden uśmiechnął się. — Wiedziałem, że to cię zainteresuje. Poza tym Callisto to bardzo mała dziura i istniało duże prawdopodobieństwo, że jeśli tam zostanę, to wpadnę na nią. I co by się wtedy ze mną stało? Zamknęliby mnie i następnym statkiem wysłali do Chung Kuo. — A więc kiedy się tu pojawi? — Za trzy dni, w Tien Men K'ou na południu. Zaskoczony DeVore podniósł brwi. — Tien Men K'ou? To dość niezwykłe, prawda? — To także wynik rozkazu marszałka. Wygląda na to, że staje się nerwowy. Widzi, jak się tu rozwija sytuacja i boi się, że w czasie jej pobytu na Marsie coś się wydarzy. Gdyby mógł, kazałby ją przewieźć z systemu Saturna bezpośrednio do Chung Kuo, z pominięciem Marsa, ale to po prostu nie było możliwe. Jednakże Shanyang startuje stąd za tydzień i Tolonen chce, aby Jelka była na jego pokładzie. DeVore zastanawiał się przez chwilę, po czym kiwnął zdecy- dowanie głową. — W porządku. Rozumiem, że tylko ty o tym wiesz? — Schenck nie wie o niczym. — Dobrze. I nie powinien wiedzieć. Na gubernatorze moż- na polegać w sprawach dotyczących Marsa, ale nie ma on czasu na rozważanie globalnej sytuacji. Jeśli chodzi o Tolone- na... — Zaśmiał się dziwnie. — No cóż, cieszę się, że wróciłeś, Will. Mam nadzieję, że zostaniesz ze mną? — Będę zachwycony i zaszczycony. — Dobrze. — DeVore uśmiechnął się i odwrócił, usłyszaw- szy jakiś hałas dochodzący z tarasu. To był Schenck, który zamienił oficjalny strój gubernatora na luźne, aksamitne pau. Przesłał im szeroki uśmiech i zawołał: — Czy napijesz się ze mną przed wyjściem, Howardzie? I ty, Willu? Podeszli do niego i wznieśli razem toast, gratulując jeszcze raz wyboru na stanowisko gubernatora, a ich śmiech rozległ się po całym wnętrzu kopuły. Na zewnątrz, poza kręgiem światła, zmrożoną ziemię patrolowali żołnierze. Ich skafandry ciśnieniowe połyskiwały w lodowatej ciemności, odbijając pro- mienie błękitno-białego Chung Kuo, wiszącego wysoko na marsjańskim niebie. Noc zbliżała się do końca. Za trzy godziny będzie świt. * * * Miasto Tien Men K'ou nigdy nie spało. Godzinę przed świtem na jego placach i w korytarzach działo się równie wiele, co za dnia. W kwadracie południowym pracownicy gigantycz- nych zakładów HoloGen, ubrani w wyraźnie widoczne, bruna- tno-żółte kombinezony, wychodzili właśnie z pracy, mijając po drodze swoich zmienników o mętnych jeszcze od snu oczach. Prostytutki ze wschodnich poziomów — zwykłe men hu w wy- miętych sukniach, śmierdzące tanimi perfumami — stały w drzwiach, wołając każdego z pijanych przechodniów, który je mijał, podczas gdy w zatłoczonych spelunkach znajdujących u się w pobliżu, podnieceni gracze, młodzi Han z krótko przy- ciętymi — zgodnie z tradycyjną modą marsjańską — włosami, tłoczyli się grujlkami wokół stołów do gry w kości. Na ta- rgowiskach w centrum i na zachodzie krzątali się handlarze. Kupowali świeżą żywność, którą dostarczono z farm Tharsis, albo ustawiali swoje stoiska. W tym samym czasie na ko- smodromie, w południowo-wschodniej części Miasta, przygo- towywano do startu jeden z wielkich statków międzyplane- tarnych, a ekipy techników, wyglądających jak grupy opan- cerzonych owadów, krążyły po powierzchni jego gigantycz- nego kadłuba. Strażnicy kolonialni, mężczyźni o surowych twa- rzach, w hełmach na głowach i krwawoczerwonych mundurach z czarnymi szewronami, przemierzali wyższe, zamieszkałe przez zamożnych ludzi, poziomy, które znajdowały się tuż pod krawędzią krateru. Zatrzymywali się tu i tam, by usunąć śpiącego pijaka albo sprawdzić ostatnie ruchy któregoś z mło- dzieżowych gangów, które pieniły się na zatłoczonych dolnych poziomach wschodniej części Miasta i urządzały sobie prze- jażdżki windami z Głębi na Skraj. Wszędzie także można było spotkać turystów z zewnątrz, którzy kręcili się na wyż- szych poziomach w pobliżu kosmodromu, chcąc przed po- wrotem do swych ponurych, klaustrofobicznych światów na- sycić się atmosferą Marsa. Jeden z tych podróżników, niski, schludnie ubrany mężczyz- na o ciemnych, zadbanych włosach i miękkim spojrzeniu swych brązowych oczu, zatrzymał się na środku Alei Chang An i spojrzał w górę, przyglądając się szyldowi widniejącemu nad drzwiami po jego prawej stronie. Na ciemnoczerwonym tle wił się tam czarny smok, który pluł ogniem z zaopatrzonego w ostre kły pyska i walił dookoła siebie kolczastym ogonem. Jego rozżarzone wściekle oczy patrzyły z góry na przybysza, jakby badając, czy będzie miał wystarczająco dużo śmiałości, by wejść. Pod tym ruchomym obrazem migały dwa pikto- gramy, wzmacniając efekt całości. Hei lung, przeczytał podróż- nik. Czarny smok. Uśmiechnął się i zdecydowawszy, że może spędzić tu godzi- nę, która pozostała mu do spotkania z braćmi, podszedł do drzwi, przyłożył dłoń do płytki kontrolującej zamek drzwi wejściowych i spojrzał w obiektyw kamery. Kiedy drzwi otworzyły się z sykiem, poczuł ostry, słodki zapach mieszaniny oparów alkoholu i tytoniu. I innych uży- wek. Rzeczy, których naturę mógł tylko zgadywać. Pospiesz- nie, zanim zewnętrzne drzwi zamknęły się, a zamek wewnętrz- nych z trzaskiem otworzył, wyciągnął z portfela dwa banknoty dwudziestoyuanowe, ukrył je w dłoni, a resztę pieniędzy wsu- nął do prawego buta, upewniając się przy tym, że nie było ich widać. Jego wuj został kiedyś obrabowany w takim miejscu, w Mie- ście Chi Shan, na północy. Biedny człowiek stracił dziesięć tysięcy yuanów i wrócił do domu z pustymi rękami. Koparka rudy, którą miał kupić, pozostała u właściciela, a roczny dochód całej rodziny zniknął jak sen w wyniku chwili nieroz- wagi. Podróżnik pokiwał głową, wspominając wstyd swego wuja i nastrój smutku, który na długie miesiące ogarnął całą rodzinę. Miał wtedy zaledwie osiem lat, ale tamten czas — pełen poczucia wstydu, rozczarowania i rozpaczy na myśl o wysiłkach całego roku, które poszły na marne — wyrył się na zawsze w jego pamięci. I chociaż rozumiał i podzielał ciekawość swego wuja, był zdecydowany nie dopuścić do tego, by ktoś kiedykolwiek mógł powiedzieć, iż on, Ishida Ikuro, był lekkomyślny. Zewnętrzne drzwi zamknęły się z sykiem, a zatrzaski szczęk- nęły, wsuwając się na swoje miejsca. W tej samej chwili otworzyły się drzwi wewnętrzne, a dziwny, odurzający zapach tego miejsca — ta sama woń, której słabe ślady poczuł chwilę wcześniej — uderzył w jego nozdrza z siłą narkotyku. Był to wielki, podłużny bar z dwoma, może trzema tuzinami stolików i kontuarem w kształcie półksiężyca pod jedną ze ścian. Słychać było cichy szmer rozmów, z ekranu ViewScreen znajdującego się w prawym narożniku dobiegały jakieś głosy, ale samo pomieszczenie było prawie puste. W środku siedziało najwyżej kilkunastu gości, rozproszonych w różnych miejs- cach sali. Przeszedł między stolikami, usiadł na jednym z wysokich stołków przy kontuarze i położył przed sobą dwudziestkę w ten sam sposób, jak robili to inni. Prawie natychmiast podszedł do niego barman. — Proszę o maotai — powiedział Ikuro tak obojętnym tonem, jakby zamawiał to każdego dnia. Barman kiwnął głową, odszedł i wrócił po chwili z czarką gęstego napoju z czerwonego sorga. Postawił ją przed nim, nie tykając dwudziestki. — Dziękuję — powiedział do pleców barmana, ale tamten w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Ikuro rozejrzał się wokół siebie, zauważył malutki parkiet do tańca, nie zajęte przez nikogo stoliki, a w drugim narożniku wielki ekran MedFacu, którego nikt nie oglądał, i pokiwał głową. Pomimo wczesnej godziny i tylko garstki ludzi roz- proszonych po całej sali, wszystko wyglądało tak, jak to sobie wyobrażał. Wciągnął nosem powietrze, wdychając zapach te- go miejsca, po czym ujął czarkę obiema rękami, podniósł ją do ust i łyknął, początkowo bojaźliwie, potem z większym zapa- łem, gdy słodki smak sorga zaatakował jego zmysły. Odłożył czarkę, grzbietem dłoni otarł usta i spojrzał na wszczepiony w nadgarstek czasomierz. Było pięć po piątej. Dobrze. Pozostanie tu do szóstej. Będzie siedział, zrelaksuje się i wypije jeszcze czarkę lub dwie tego wspaniałego maotai. W końcu zasłużył sobie na to. Jego bracia jeszcze o tym nie wiedzieli, ale ubił w ich imieniu dobry interes. Zaoszczędził im wielu dni targowania się i wiele tysięcy yuanów. Było cał- kowicie normalne, że wziął sobie godzinę wolnego, by to uczcić. Rozglądał się wokół siebie, upajając się świadomością, że jest sam w barze na Marsie. Miał wrażenie, że znalazł się w jednym z odcinków serialu telewizji trójwymiarowej, albo że rozpoczyna właśnie jakąś dziwną przygodę. Tylko że to było prawdziwe. Czuł twardą krągłość siedzenia pod sobą, smak napoju z sorga na języku oraz w gardle i zapach bogatej mieszanki środków odurzających w powietrzu. A gdyby od- wrócił głowę... Ikuro zamarł, zauważając to, czego nie dostrzegł, gdy pierw- szy raz spojrzał na bar. Z drugiej strony kontuaru, na wpół ukryty w cieniu, siedział mężczyzna z twarzą zwróconą w bok. W pierwszej chwili Ikuro pomyślał, że się pomylił, ale gdy mężczyzna odwrócił się w jego stronę, pojął, iż miał rację. Nieznajomy miał maskę — protezę twarzową przyczepioną specjalnymi klamrami do szczęki. Nawet z miejsca, w którym siedział, Ikuro mógł dostrzec, że był to jeden z tańszych wyrobów — coś, co nosiłby tylko ktoś bardzo biedny — i zaczął zastanawiać się, co też stało się temu człowiekowi. Kiedy tamten podniósł czarkę do wąskich, elastycznych ust, Ikuro zauważył, że także jego ręka nosiła ślady obrażeń. Jej bladą skórę osłaniała warstewka lekkiego polimeru. Ikuro opuścił wzrok i spojrzał na własne odbicie, widoczne na powierzchni krwistoczerwonego płynu. Był świadkiem wie- lu wypadków, wielu strasznych wydarzeń. Widział nawet umierających ludzi. Jego starszy brat, Kitano, był wśród nich. Jednakże nigdy nie uodpornił się na takie obrazy. Nie potrafił wyłączyć się i stłumić bólu, który czuł, widząc cierpienie innych. To właśnie dlatego znalazł się tutaj, w tym nędznym barze, na dole Miasta, zamiast pozostać w bezpiecznym poko- ju hotelowym z braćmi, którzy chrapali w pobliżu. W przeci- wieństwie do swych braci chciał bowiem wiedzieć, jak wygląda życie najuboższych. Chciał wiedzieć, co się czuje, żyjąc w ten sposób. Zerknął jeszcze raz na tego człowieka i opuścił głowę, ogarnięty falą współczucia. Sam także nosił maskę, ale był to wyrafinowany model, który wszczepiano pod skórę. W jego paszporcie można było przeczytać „Han", ale nie był Han. Ani on, ani jego jedenastu braci, czternastu wujów i nieprzeliczona rzesza kuzynów. Sto pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy Tsao Ch'un zniszczył wyspy ich rodzinnej Japonii, oni żyli już w przestrzeni między Marsem a Jowiszem, eksploatując boga- ctwa naturalne Planetoid Trojańskich. Kiedy w końcu dotarły do nich wieści o wydarzeniach na Ziemi, było to jak grom z jasnego nieba. Kiedy minął szok, zrozumieli, co muszą zrobić. Przyjęli barwy ochronne, stając się Han i zmieniając swoje tożsamości. Jednakże głęboko w duchu, pod maskami, pozostali tymi, kim zawsze byli. Japończykami. Ikuro podniósł ponownie czarkę i wypił kilka łyków, po czym, usłyszawszy syk zewnętrznych drzwi, odwrócił się i spoj- rzał w stronę wejścia. Chwilę później rozsunęły się drzwi wewnętrzne i do środka weszło czterech mężczyzn — Hung Mao w jednoczęściowych, brunatno-żółtych kombinezonach. Byli już na środku sali, kiedy jeden z nich — krępy, krótko ostrzyżony blondyn — zauważył Ikuro i podniósł rękę, za- trzymując swoich przyjaciół. Przez jakiś czas szeptali coś z podnieceniem, po czym znowu ruszyli do przodu. Podczas gdy blondyn składał zamówienie, pozostali trzej przyglądali się Ikuro. Patrzyli na niego bezczelnie, a na ich bladych twarzach malowała się nieskrywana złośliwość. Ikuro opróżnił swoją czarkę, nie zwracając uwagi na to, że silne, czerwone maotai zdaje się przepalać mu gardło. Najwyższy czas, by wyjść. Zanim zaczną się kłopoty. Pora już, pomyślał, odkładając czarkę i odpychając ją od siebie. Muszę wracać do braci. Ale było już za późno. — Może drinka, przyjacielu? Była to złowieszcza oferta. Gdyby ją przyjął, znalazłby się w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż do tej pory. Słyszał opowieści o podobnych wypadkach. Wszyscy je słyszeli. Histo- rie o ludziach, których najpierw faszerowano narkotykami, a potem ogołacano ze wszystkiego. Opowieści o ludziach zabijanych dla oczu i innych organów. I o tych, których poddano lobotomii i sprzedano do burdeli. Wzdrygnął się w duchu na samą myśl o czymś takim. Nigdy nie pozwoli, by spotkało go takie upokorzenie. Z drugiej jednak strony od- rzucenie zaproszenia blondyna było powodem do obrazy. Prawdę mówiąc, nie miał wyboru. Mógł walczyć z nimi teraz albo później. Wstał i odsunął się od krzesła. Przegra. Wiedział to z całą pewnością. Ale nie zostanie upokorzony. Weźmie z sobą przy- najmniej jednego z nich. Dwóch, jeśli mu się uda. Przyjrzał się im z uwagą. Byli to potężni mężczyźni o wielkich muskułach, które wyraźnie rysowały się pod cienkim materiałem ich kom- binezonów, ale raczej powolni. Wywnioskował to ze sposobu, w jaki się poruszali. Co więcej, mógł się spodziewać, że go nie docenią; że będą myśleć, iż jest znacznie słabszy, niż był w rzeczywistości. Przywykli do małej grawitacji panującej na Marsie, on natomiast spędził życie w warunkach sztucznie wytwarzanego przyspieszenia, które równe było ziemskiemu. To była jego szansa. Dzięki temu w pierwszych chwilach walki będzie miał przewagę, którą wzmocnią jeszcze jego naturalna zręczność i ruchliwość. Mimo to, prawdę mówiąc, nie było to wiele. Muszą go tylko złapać i będzie po wszystkim. Brutalna siła zrobi swoje. Ukłonił się i spojrzał na nich śmiało. — Jesteś bardzo uprzejmy, przyjacielu. Innym razem czuł- bym się w najwyższym stopniu zaszczycony, mogąc przyłączyć sie do ciebie na drinka, ale niestety muszę już iść. Obiecałem staremu przyjacielowi, że wpadnę do niego na śniadanie i spóź- nię się, jeśli teraz nie wyjdę. Proszę zatem o wybaczenie. Może innym razem, ch'un tzul Odpowiedział mu wybuch śmiechu. Nieprzyjemnego, brutal- nego śmiechu. — Innym razem? — krzyknął blondyn, unosząc wyzywają- co podbródek. — Nie sądzę, że będzie jeszcze jakiś inny raz, przyjacielu. Wstali i rozstawili się wolno. Jeden z nich odciął mu drogę do wyjścia, a reszta uformowała półokrąg w odległości dwóch, trzech kroków od niego. Który pierwszy, myślał, mierząc ich wzrokiem. Czy powinienem najpierw załatwić najsilniejszego, czy też najsłabszego? — Zostaw go, Bates — odezwał się ktoś z bliska. — Dot- knij go, a wskażę cię strażnikom. Ikuro spojrzał w stronę, skąd dobiegł ten głos. Nieznajomy, który siedział po drugiej stronie baru, patrzył prosto na niego. Jego maska w świetle lampy sufitowej lśniła bielą, a policzki wyglądały jak dwie gładkie, kamienne powierzchnie. Blondyn, Bates, odwrócił się i patrząc z góry na nieznajo- mego, pochylił się nad nim groźnie. — Pilnuj swojego pieprzonego interesu, łajzo. A może chcesz także oberwać? Mężczyzna wstał i odsunął swoją czarkę na bok. Kiedy zwrócił się w stronę Batesa, Ikuro zauważył, że nie był on wcale mały. W rzeczywistości był nawet większy od swego przeciwnika. — Zostaw go — powtórzył, a w jego pozornie miękkim głosie dały się słyszeć stalowe tony. — Radzę ci. Bates przez chwilę nie ruszał się z miejsca i wysunąwszy głowę do przodu, w stronę tej strasznej, pustej maski, wbił pełen złości wzrok w skrytego za nią człowieka. Kiedy się odwrócił, twarz miał ciemną z gniewu, a napięte mięśnie napęczniały, świadcząc o frustracji i bezsilnej wściekłości. Podniósł jedną rękę i wyciągnął ją w stronę Ikuro. — Tym razem ci się udało, żółtku, ale pilnuj swoich pleców. Mam zamiar cię dopaść, ty mały pierdolcu, i dopadnę! Zoba- czysz. Wahał się jeszcze przez moment, po czym zawrócił i ruszył w stronę wyjścia. Jego przyjaciele podążyli za nim, wygrażając Przy tym Ikurze pięściami. Ikuro patrzył, jak odchodzą, czując jednocześnie, że poziom adrenaliny w jego krwi szybko opada i ogarnia go nie ulga, lecz — co napełniło go niemałym zdumieniem — coś na kształt rozczarowania. Spojrzał na swego wybawcę, na tę dziwnie wydłużoną maskę, która w tym momencie zwrócona była w inną stronę. Po chwili mężczyzna spojrzał jednak na niego. Miał niebieskie oczy. Tak niebieskie, że zdawały się przepalać biel maski. — Chodźmy — powiedział spokojnie. — Najlepiej będzie, jeśli pójdziesz ze mną. On naprawdę ma zamiar zrobić to, co powiedział. Nie znajdziesz bezpiecznego schronienia na tych poziomach. On ma wielu przyjaciół. Ikuro pochylił głowę w ukłonie. — Dziękuję ci, ale muszę już wracać. Moi bracia mnie oczekują. To, co zrobiłeś... Nieznajomy podniósł rękę. — Nie rozumiesz. Bates jest ważnym człowiekiem w FWL. Wyśle ich wszystkich, by przeczesali korytarze w poszu- kiwaniu ciebie. Twoją jedyną szansą jest powrót wraz ze mną. Będziesz mógł przeczekać u mnie do czasu, aż burza przeminie. Ikuro patrzył na niego, czując, że ogarnia go nagłe za- kłopotanie. — Ja... W oczach widocznych za maską-pojawiło się zrozumienie, a także coś, co przypominało rozbawienie. — Och, nie obawiaj się, przyjacielu, nie jestem żółtym węgorzem. Nie mam żadnych złych zamiarów wobec twojego tyłka, zapewniam cię. Ikuro opuścił wzrok, speszony otwartością obcego. Jednak- że to było to, o czym właśnie myślał. Uniósł głowę i jeszcze raz spojrzał prosto w te zadziwiająco niebieskie oczy. — Dziękuję ci... To znaczy, dziękuję za pomoc. Moja rodzina ma wobec ciebie wielki dług wdzięczności, ale lepiej będzie, jeśli wrócę do braci. Mężczyzna wyciągnął rękę i chwycił go za przedramię. Ikuro popatrzył na palce, które go trzymały, zaskoczony ich siłą i niespodziewaną doskonałością. — Posłuchaj, rozumiem cię — zaczął nieznajomy, a słowa płynęły z maski, jakby wypowiadała je jakaś istota z innego świata, istota uwolniona od powłoki cielesnej — ale tym razem nie masz wyboru. Albo pójdziesz teraz ze mną, i to natychmiast, albo znajdziesz się tam, pod gwia/dami, z dziurą w czaszce, sztywny jak kamień. No więc, co wybierasz? Ikuro popatrzył jeszcze raz na tego dziwnego mężczyznę, próbując dojrzeć go za maską. Zrozumieć dokładnie, kim albo czym był. Potem, podjąwszy w końcu decyzję, ukłonił się. — Dobrze... — W porządku — powiedział nieznajomy i puściwszy go, ruszył w stronę wyjścia. — Trzymaj się blisko mnie i nie przestawaj biec do chwili, gdy powiem ci, że jest już bez- piecznie. * * * Panująca na zewnątrz ciemność marsjańskiej nocy zdawała się wieczna i nieprzenikniona. Na wysokości dwóch li miało się wrażenie, że reflektory pędzącego transportowca wybijają w niej dziury, a nie rozjaśniają. W dole, ukryty przed ludzkim wzrokiem ląd podnosił się wolno, by przejść w końcu w Rów- ninę Hespariańską — ponury, niegościnny obszar poznaczony kraterami, które powstały przed trzema miliardami lat. Na zewnątrz było przenikliwie zimno; temperatura sięgnęła minus stu dziesięciu stopni i wciąż opadała. W środku było inaczej. W cieple i ciszy doskonale izolowanego statku DeVore odsunął na bok swoją pracę i rozparłszy się wygodnie w fotelu, rozmyślał o wydarzeniach tego wieczoru. Najważniejszą sprawą, która zdominowała jego myśli, była wiadomość, którą Auden przywiózł z Callisto: wiadomość o tym, że za trzy dni na Marsa przyleci Jelka Tolonen. Kiedy to usłyszał, udał, że nie przywiązuje do tej informacji większej wagi, jednakże natychmiast zrozumiał jej znaczenie. Będąc tak daleko od Chung Kuo, nie miał w ciągu ostatnich kilku lat zbyt wielu możliwości, by odegrać się na swych wrogach. Teraz jednak nadarzała się ku temu idealna okazja. DeVore uśmiechnął się i spojrzał w ciemność rozpościerają- cą się za grubym szkłem. Myśl o tej dziewczynie sprawiała, że serce zaczynało mu szybciej bić. Nie z miłości czy też pożąda- nia, ale z nagłego przypływu nienawiści. Nienawiści do Tolo- nena i wszystkiego, co on sobą reprezentował. Jakżeż nie znosił tego starego skurwiela. Nie znosił jego pompatycznej, zawadiackiej pewności siebie. Kłamca i hipo- kryta, oto, kim był Tolonen. Pozował na trwały filar społe- czeństwa, wzór nowokonfucjańskich cnót, ale za bliźniaczymi maskami „Łaskawości" i „Przyzwoitości", które ukazywał światu, krył się kipiący złością, zaśliniony starzec, zawistny i zgorzkniały od rozczarowań. Jeszcze jako major w służbie Tanga, DeVore był częstym gościem w apartamencie Tolonena; był bliskim powiernikiem i zaufanym „przyjacielem" starego człowieka. Co więcej, bawił się nawet z córką marszałka, gdy ta była jeszcze małym dzieckiem. Ale to działo się dawno temu, zanim zerwał ze swoim władcą. Teraz był banitą, wrogiem Siedmiu, a dziecko wyrosło na młodą, dziewiętnastoletnią kobietę. Prawdziwą piękność, wysoką, silną i elegancką, w każdym calu przypomi- nającą swą zmarłą matkę. A także niebezpieczną, jeśli to, co słyszał, było prawdą. Tolonen próbował to zatuszować, ale i tak wieści o tych wydarzeniach rozeszły się dosyć szeroko. 0 tym, jak omal nie zabiła młodego kadeta w walce, którą stoczyła z nim w czasie balu absolutoryjnego, i o otwartym wyzwaniu, które rzuciła ojcu, gdy ten nie zgodził się na jej związek z młodym naukowcem, Wardem. To dlatego znalazła się teraz tak daleko od Chung Kuo. 1 dzięki temu on, DeVore, uzyskał szansę, by ją pojmać. Tolonen był głupcem, ale w jednej sprawie miał rację. W obecnej chwili sytuacja na Marsie nie była stabilna. Była nawet gorsza, niż to przypuszczali Schenck i jego kolesie. Tam, w dole, wiele się działo i szybko zbliżał się czas, gdy trzeba będzie coś z tym zrobić. Ale najpierw załatwi tę pierwszą sprawę. DeVore zamknął oczy i skupił się na tym problemie. Mógłby to wykorzystać. Nie było co do tego wątpliwości. Ale jak? Jak wyciągnąć maksymalne korzyści z tej okazji, którą los tak niespodziewanie mu sprezentował? — Panie? Poruszył nieznacznie głową i otworzył oczy. W przejściu między fotelami stał jego steward. Zgiął się w ukłonie, a w wy- ciągniętych do przodu rękach trzymał srebrną tacę, na której leżała złożona kartka. Za nim, po przeciwnej stronie przejścia, widać było Audena, który spał na kanapie, przykryty lekkim kocem. — Co to jest? — Przysłali to z Tien Men K'ou. Jest oznakowane jako pilne. DeVore zawahał się, po czym wziął wiadomość. Rozłożył kartkę, przeczytał ją szybko i kiwnął głową stewardowi. — Przynieś mi coś do picia, dobrze?... Och... i jeszcze Program. Zagram sobie przez jakiś czas. Steward ukłonił się i odszedł. DeVore pogrążył się na chwilę w zadumie, po czym popat- rzył jeszcze raz na Audena, przyglądając się jego twarzy. William Auden był człowiekiem, którego dobrze było mieć przy boku: silnym, zdeterminowanym i — jak dotąd — lojal- nym. Jednakże w najbliższych dniach jego lojalność zostanie poddana ciężkiemu testowi — być może ostatecznemu. Przez moment zastanawiał się, czy go nie obudzić i nie powiedzieć mu o swojej decyzji, ale rozmyślił się. Niech się wyśpi. Albo zrobi, co mu się każe, albo nie. A jeśli odmówi? No cóż, wtedy wreszcie dowie się, jakie stanowisko zajmie Auden, gdy stawką gry będzie los jego przyjaciela, Hansa Eberta. Przed zdemaskowaniem Hansa Eberta — zanim jego malut- ki świat załamał się i spadł mu na głowę — Auden był jego prawą ręką. Człowiekiem przygotowującym wszystko i sprzą- tającym po młodym „księciu". Wiele razy wydostawał Eberta z beznadziejnych wręcz sytuacji, z których krwawe zmagania w Hammerfest były chyba najbardziej znanym wypadkiem. Wtedy to Auden wyniósł ciężko rannego Eberta ze strefy walki, nie tylko ratując mu przy tym życie, ale i robiąc go przy okazji bohaterem. Był to akt, dzięki któremu zyskał wieczną przyjaźń Eberta, ale DeVore nigdy nie był pewny, czy wynika- ła ona z prawdziwego uczucia wdzięczności, czy też — jak to później twierdził Auden — z czystego egoizmu. Wiedział tyl- ko, że kiedy „uruchomił" Audena, ten natychmiast zareago- wał, bez —jak się wydawało — żadnych wahań i myśli o sta- rym przyjacielu. Mimo to, ciągle bez odpowiedzi pozostawało pytanie, czy może mu zaufać — czy naprawdę może mu zawierzyć — gdy sprawa zacznie dotyczyć Hansa Eberta. DeVore rozparł się na siedzeniu i jeszcze raz przeczytał notatkę. Zanim została mu dostarczona, był wewnętrznie roz- darty, rozważając dwie możliwości. Czy powinien kazać zabić Jelkę Tolonen, czy też ją porwać? Porwanie wydawało się lepszym rozwiązaniem, choćby z tego względu, że marszałek cierpiałby dłużej, ale ta droga jeżyła się od niebezpieczeństw, z których największym była możliwość, iż dziewczyna zostanie uwolniona i wróci do ojca. A zatem, może lepiej byłoby postąpić prościej — zabić ją szybko i jak najboleśniej, w miejs- cu publicznym, gdzie każdy będzie mógł to zobaczyć. 0 tym właśnie myślał, wahając się między tymi dwoma możliwościami. Ale notatka wyjaśniła wszystko w jednej chwili. Aż do tego wieczoru Hans Ebert trzymał głowę nisko, akceptując niewielką rolę, jaką teraz odgrywał z pokorą i po- słuszeństwem, które zaskoczyły DeVore'a. Ale właśnie tego wieczoru, dokładnie przed niecałą godziną, wszystko się zmie- niło. Parry, człowiek DeVore'a w Tien Men K'ou, donosił w tej depeszy, że Ebert wplątał się w bójkę w jakimś barze po stronie południowej. To dziwne, pomyślał DeVore; naprawdę dziwne, a jedno- cześnie na czasie. Bowiem to Ebert będzie kluczem do całej sprawy. Kiedy już będą mieli dziewczynę, przekaże ją Eber- towi. Więcej nawet, każe mu się z nią ożenić. W końcu to jest właśnie to, czego stary przez cały czas pragnął. DeVore roześmiał się, zachwycony ironią takiego rozwiąza- nia. Tak, tak właśnie zrobi. Zarejestruje całą ceremonię na kasecie i prześle ją staremu. 1 noc poślubną,być może... — Panie? Odwrócił się i zdał sobie sprawę z tego, że steward stał tam już od dłuższego czasu. — Dziękuję — powiedział, biorąc schłodzoną szklankę. Wypił łyk soku wyciśniętego z pomarańcz, które wyrosły w jego własnej szklarni, po czym odchylił się do tyłu, po- zwalając stewardowi uprzątnąć stół i przymocować na nim czarną, kwadratową planszę Programu. Program był czymś, co zrobił ponad rok temu: interakcyj- nym „graczem" wei chi, zaprojektowanym w oparciu o Mist- rzostwa Suchow z roku 2170. Był to wspaniały turniej, nie- zwykle ważny z tego powodu, że po raz ostatni publicznie wystąpił na nim sławny mistrz Tuan Ti Fo, który, wygrawszy osiem poprzednich turniejów, usunął się tego roku, niepokona- ny, na ubocze życia sportowego. Byli tacy, którzy twierdzili, że Stary Tuan był ostatnim > naprawdę wielkim graczem i że wraz z jego odejściem z gry zniknęło coś jedynego i niepowtarzalnego — coś, co było jej • esencją. DeVore osobiście nie posuwał się aż tak daleko w swych poglądach, aczkolwiek nie mógł zaprzeczyć, iż w grze starego mistrza były piękno i elegancja, a pod nimi, i w ideal- nej — jak się zdawało — z nimi równowadze, dziwna, niczym nie osłonięta brutalność. Wystąpienie przeciwko niemu, nawet w ten niezwykły, iluzoryczny sposób, było niczym próba zmie- rzenia się nie tyle z człowiekiem, co z siłą natury. , DeVore rozsiadł się wygodnie, a naprzeciw niego, w powiet- rzu, uformowała się postać starego człowieka. Obraz był silny . i wyraźny, wewnętrzne światło hologramu sprawiało, iż wyda- wał się wręcz materialny, prawie rzeczywisty. Leżąca na stole ' plansza była teraz na wpół zapełniona czarnymi i białymi kamieniami, poukładanymi w skomplikowane wzory. Stary Han ukłonił się nisko, witając DeVore'a. — Dzień dobry, majorze. Co nowego u pana? DeVore odpowiedział ukłonem, rozkoszując się doskonało- • ścią złudzenia. — Wszystko dobrze, mistrzu Tuanie. A co u ciebie? Hologram przesunął się lekko na swym siedzeniu i porusza- jąc powoli małym, całkowicie białym wachlarzem, który trzy- mał w ręce, pochylił się, by przestudiować sytuację na planszy. . — Śniłem — odpowiedział Stary Tuan, nie unosząc gło- wy. — Śniłem o dzieciństwie i lepszych dniach. , DeVore uśmiechnął się. Prawdziwy Tuan Ti Fo był człowie- kiem małomównym, ale ponieważ on lubił, by grze towarzy- szyła inteligentna konwersacja, uczynił tę wersję starego czło- wieka nieco bardziej rozmowną od oryginału. Co więcej, upewnił się, by zespół interakcyjny oparty był na rdzeniu heurystycznym. Grając i rozmawiając Program uczył się... i rozrastał. Podobnie jak człowiek. I czasami — jak na przy- ( kład teraz — wydawał się prawie żywy. W takich razach DeVore nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to sam Tuan Ti Fo mówi do niego. A jednak wiedział, że to nie może być prawdą. Prawdziwy Tuan Ti Fo był już starym człowiekiem, kiedy ¦ wygrywał swój ostatni tytuł, a to wydarzyło się ponad czter- ^ dzieści lat temu. Nie. Teraz musiał już od dawna nie żyć. Pozostało tylko to — ta zapierająca dech w piersiach iluzja. DeVore przysunął się bliżej i także zaczął badać kształty na planszy. Grali po raz jedenasty. Jak do tej pory wynik był re- misowy — po pięć zwycięstw dla każdego — ale ten był najcięższym i najdłuższym z ich pojedynków. W obecnej chwili wyglądało na to, że osiągnęli równowagę. On miał przewagę na południu i zachodzie, a Stary Tuan na północy i wschodzie. Jednakże wiele jeszcze zostało do rozstrzygnięcia. W samym centrum planszy pozostała duża wolna przestrzeń i sytuacja mogła jeszcze rozwinąć się na korzyść każdego z nich. Tuan Ti Fo wziął biały kamień z miseczki stojącej po jego lewej stronie i umieścił go z głośnym stuknięciem w Chu, na zachodzie, wzmacniając w ten sposób linię, której zarys na- kreślił jakieś dwadzieścia posunięć wcześniej. DeVore przez chwilę patrzył na kamień, analizując nowo powstały wzór, próbując zrozumieć intencje starego czło- wieka, po czym pokiwał głową, zadowolony z jego prze- biegłości. Będzie musiał odpowiedzieć. Oddać trochę własnego obszaru i opóźnić swój plan infiltracji północnego terytorium Tuana Tu Fo. Spojrzał na hologram i zauważył, że starzec uważnie go obserwuje, jednakże w jego piwnych, jaśniejących inteligencją oczach nie można było nic wyczytać. Raz jeszcze złudzenie, iż znajduje się w obecności prawdziwego człowieka, stało się niezwykle silne. — Kim byłeś jako dziecko? Gdzie, na przykład, mieszkałeś? Nie przypominam sobie, żebyś mi to kiedykolwiek powiedział. Nie odpowiedział. W programie nie było takiej informacji. DeVore był jednak ciekawy, jak zareaguje na coś takiego, jak zachowa się, napotykając na pustkę w swej pamięci i czy spróbuje jakoś wypełnić tę nicość. — Wtedy nie było jeszcze Miasta — odparł Tuan. — Tylko ziemia, niebo i człowiek, istniejący między nimi. Uniki, pomyślał z rozczarowaniem DeVore; uniki i tania filozofia. Pochylił się nad planszą i wzmocnił obronę. Tuan Ti Fo wyprostował się i poruszając wolno swym wachlarzem, zastanawiał się nad następnym ruchem. Jego głęboko pobrużdżona twarz zdawała się tak prawdziwa, tak o b e c n a w tej chwili, jednakże wszystko to było rezultatem działania niezwykle złożonego programu, który reagował na delikatne dotknięcia palców DeVore'a, muskających powierz- chnię planszy Programu, który został zbudowany w oparciu i o szczegółową analizę gry mistrza w tym ostatnim turnieju. DeVore spojrzał w bok. Na zewnątrz, trochę na prawo od 1 kursu, którym lecieli, zauważył lekką poświatę wokół stacji pomp i ciągnący się z północy na południe, wielki, wschodni ' rurociąg, oznakowany co pół li lampkami kontrolnymi. Zbli- żał się świt. Panująca za oknem ciemność zdawała się już mniej 1 nieprzenikniona. Odwrócił się, usłyszawszy stuknięcie kamienia o drewno. Tuan Ti Fo umieścił swój pionek na lewo od pozostałych , i kręgi bieli oraz czerni zetknęły się krawędziami. DeVore wpatrywał się w to ze zdumieniem. Było to posunięcie, które ¦ mógłby zrobić jedynie absolutny nowicjusz. Nowicjusz albo ktoś mądry ponad wszelki czas. Podniósł wzrok i spojrzał 1 w oczy Starego Tuana. — Spokój jest panem emocji — powiedział starzec. Ręce ' wsunął głęboko w rękawy, a z całej jego postaci emanowały spokój i pewność siebie, które były wręcz nieziemskie. DeVore zaśmiał się niepewnie. . — Wierzysz w to pieprzenie? Zdawało się, że uśmiech hologramu skupił w sobie całe \ światło płynące z wewnątrz. — To jest Droga, majorze. Jak powiedział wielki mędrzec, Droga jest jak woda. Można się na nią natknąć w miejscach, , które ogół uznaje za odrażające. DeVore prychnął i nagłe zmęczenie oraz irytacja sprawiły, , że wziąwszy z miseczki czarny kamień, postawił go energicznie na planszy, blokując ostatnią pozycję Tuana. , Tuan kiwnął głową, po czym prawie bez zastanowienia, jak mogłoby się zdawać, pochylił się i zagrał drugim kamieniem, ' przedłużając linię. DeVore spojrzał na planszę z niedowierzaniem. Stary czło- wiek zagrał wewnątrz jego terytorium, jak dziecko, które zabłąkało się do jaskini tygrysa. Zmarszczył brwi, usiłując dostrzec coś, co mógł przeoczyć. Ale nie. To był po prostu . kiepski ruch. Co zatem było złego? Do czego zmierzał Pro- gram? A może był to jakiś element głębszej strategii? Coś > nowego i nieoczekiwanego? Wyprostował się i spojrzał w oczy Tuana. — Ulegli i słabi pokonają silnych — powiedział Tuan, prze- suwając rękę nad planszą, jakby chciał w jakiś sposób zilust- rować swoje słowa. — Nie na tym świecie — odparł DeVore i postawił kolejny kamień obok ostatniego pionka Tuana, blokując linię. Nie było żadnej możliwości, by mistrz mógł teraz ożywić tę grupę. Musi się tylko zdobyć na cierpliwość i te kamienie będą jego. Uniósł głowę i uśmiechnął się. — Słabi i ulegli mogą zwyciężać w twoim świecie, ale tu... — Roześmiał się i wepchnął rękę głęboko w pierś hologramu.— Tutaj robimy wszystko inaczej. Stary człowiek spojrzał w dół, jakby mógł zobaczyć miejsce, gdzie przeszła przez niego ręka DeVore'a, i wzruszywszy nieznacznie ramionami, skrzywił się z rozczarowaniem. — Partii nie wygrywa się w dwóch ruchach, majorze. Rze- czy także nie zawsze są tym, czym się wydają. Może pan upierać się, że pański świat jest światem substancji, a mój światem Wu — „niebytu". Jednakże kto może powiedzieć, że takie różnice są istotne? Czy jest pan większy ode mnie tylko dzięki temu, iż zbudowany jest pan z substancji? Czy jest pan bardziej rzeczywisty? DeVore wpatrywał się w milczeniu w hologram, w równym stopniu zdumiony tymi słowami, jak i posunięciami, które tamten przed chwilą wykonał. — Cholera — wymamrotał w końcu pod nosem. — A więc to tak. Ta przeklęta maszyna ma defekt. A jednak obraz nigdy jeszcze nie był tak wyraźny, a złudze- nie obecności żywej istoty tak wielkie. Stary Tuan patrzył mu przez chwilę prosto w oczy, a na- stępnie pochylił się i wziął biały kamień z miseczki. Uśmie- chając się do siebie, położył go w punkcie Ping, na wschodzie, przerzucając w ten sposób grę do przeciwległego narożnika planszy. DeVore przez dłuższy czas analizował sytuację, widząc z jasnością, która go nagle ogarnęła, wszystkie następne ruchy gry: jak pionek będzie następował po pionku, aż... To było wspaniałe posunięcie. Prawie tak dobre, jak to, które przyniosło mistrzowi Tuanowi zwycięstwo w tym ostat- nim turnieju przed laty. Co więcej, Tuan przygotował je już ponad dwadzieścia ruchów wcześniej. Wymyślił je i przez cały czas tak sterował grą, by toczyła się daleko od tej części planszy, zyskując na czasie i powstrzymując pionki przeciw- nika. Ale dlaczego? Dlaczego nie zrobił tego na samym począt- ku? A może właśnie o to chodziło, by zrobić to teraz, po tych myląco kiepskich posunięciach? Czyżby Program w końcu go przerósł? Odetchnął głęboko i spojrzał w oczy hologramu. — Czy chcesz, abym kontynuował grę, mistrzu Tuanie? — Ja... — Stary Tuan przerwał i odwrócił się od plan- szy. — Wydaje mi się, że twój człowiek się budzi, majorze. Może lepiej będzie, gdy dokończymy grę innego dnia? — Mój człowiek?... — DeVore spojrzał w tę samą stronę, w którą patrzył Tuan Ti Fo, i roześmiał się. Bogowie, Auden rzeczywiście się budził. Ale skąd on o tym wiedział? Czy wyczuł jakąś zmianę w rytmie jego oddechu? Czy jego słuch był tak czuły, czy potrafił z takim wyrafinowaniem inter- pretować wzorce dźwiękowe? Pochylił się i wyłączył Program. Prawie natychmiast stojący naprzeciw niego fotel opustoszał, a plansza przekształciła się w pusty, czarny kwadrat. Dziwne, pomyślał, słuchając, jak Auden przeciąga się i zie- wa. Naprawdę bardzo dziwne. Mimo to nie niemożliwe. W końcu został tak zaprogamowany, by uczyć się nowych rzeczy. Będzie jednak musiał kazać to sprawdzić, na wypadek, gdyby ktoś grzebał w komputerze. Odwrócił się i spojrzał na Audena. Wielki mężczyzna ziew- nął i jeszcze raz się przeciągnął, a następnie, zauważywszy, że DeVore go obserwuje, usiadł i uśmiechnął się. — Bogowie. Musiałem zasnąć... DeVore odpowiedział uśmiechem. — Wszystko w porządku. Jesteśmy już prawie na miejscu. Popatrz. Auden odwrócił się i spojrzał za okno. Na zewnątrz było światło. Pod nimi ciągnęła się rozległa depresja Hellas, a dalej, na horyzoncie, widać było światła Miasta Tien Men K'ou, gnieżdżącego się w małym kraterze. — Tam — ciągnął miękko DeVore, wpatrując się w ma- lutki krąg świateł na północnym wschodzie kopuły. Tam znajdował się kosmodrom i tam za trzy dni wyląduje statek z Callisto z Jelką Tolonen na pokładzie. — Tak — wymruczał. — Właśnie tam. * * * Pokój był mały i prosto umeblowany. Po lewej stronie wyłożonej matą podłogi stały krzesło i mały stolik, a nad nimi wisiała pojedyncza półka. Po prawej stronie nie było niczego oprócz ścianki działowej. Naga skała tylnej ściany zdawała się połyskiwać mgliście w świetle bocznej lampy. Ikuro podszedł do niej, dotknął jej gładkiej, twardej powierzchni i zrozumiał, że ta mgiełka była złudzeniem. Ściana została zalana odporną na wszelkie oddziaływania chemiczne i fizyczne masą poli- merową. Tam, skąd przybył, postępowali tak samo. Zapobie- gało to przeciekom tlenu i izolowało pokój, chroniąc go przed potwornym chłodem otaczającej go skały. Mimo to w środku było przenikliwie zimno. Przy każdym oddechu z jego ust wydobywała się mgiełka pary wodnej. Rozejrzał się po pokoju. Przypominał celę więzienną. Ze zdumieniem stwierdził, że nie było w nim nawet ekranu me- diów. Na stole walały się różne papiery, a obok nich widać było kałamarz i pędzelek do pisania. Na wiszącej na ścianie półce dostrzegł kilkanaście książek w plastykowych okładkach i dwa pudełka, które wyglądały jak segregatory na akta. Po lewej stronie drzwi wejściowych była malutka łazienka. Z rów- nie malutkiej kuchni znajdującej się po prawej stronie do- chodziły odgłosy wydawane przez nieznajomego, który krzątał się, przygotowując ch'a. Poza tym wszędzie panowała głęboka cisza: był to ten rodzaj ciszy, który można było znaleźć tylko w takich miejscach; miejscach nieustannie zagrożonych de- kompresją. Ikuro, któremu zaimponowała spartańska surowość tego wnętrza, pokiwał głową. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w jakiś sposób pasowało to do tego człowieka, aczkolwiek gdyby ktoś go zapytał, dlaczego tak myśli, nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Powiedziałby tylko, że wyczuwa w tamtym coś tajemniczego, coś, co dziwność jego maski tłumaczy jedynie częściowo. W ciągu ostatnich dwóch dni spotkał różnych ludzi, potężnych i nic nie znaczących, bogatych i biednych, i zauważył, że istnieje zdecydowana korelacja między ich za- chowaniem a statusem; korelacja, której nie było w jego własnej, zamkniętej społeczności. Jednakże ten człowiek był inny. Mógł mieć na sobie ubranie robotnika, a proteza twarzo- wa, którą nosił, mogła być najtańsza ze wszystkich możliwych, a jednak było w nim coś z księcia — przywódcy innych ludzi. Nawet jego najdrobniejsze ruchy... Ikuro przerwał swoje rozważania. W progu kuchni stał nieznajomy, trzymając w rękach małą, plastykową tacę z dwo- ma białymi czarkami ch'a. Rozejrzawszy się po pokoju, wska- zał głową miejsce. Ikuro zrozumiał natychmiast i kucnął na podłodze. Jego gospodarz uklęknął naprzeciw niego i położył tacę na macie. Ch'a pachniała wspaniale. Ikuro poczuł bijące od niej ciep- ło, zanim jeszcze jej spróbował. — Zimno ci? — zapytał nieznajomy, a w jego błękitnych oczach pojawiła się troska. Ikuro uśmiechnął się. — Nie. Jest mi zupełnie dobrze, dziękuję. Czuję się jak w domu. — Aha... — Nieznajomy podniósł jedną z czarek i podał mu. Ikuro wziął ją, pochylił głowę w podziękowaniu i ciesząc się ciepłem naczynia, rozkoszował się myślą o wypiciu tak wspaniale pachnącej ch'a. Wstrzymywał się jednak, czekając aż jego gospodarz pierwszy podniesie swoją czarkę. Dopiero wtedy, wyraziwszy jeszcze jednym ukłonem swoją wdzięcz- ność, podniósł naczynie do ust i wypił pierwszy łyk. — Ach... — westchnął, autentycznie zachwycony. — Cu- downa. Parzy pan wspaniałą ch'a, Shih... Roześmiał się, zakłopotany, gdyż nagle zdał sobie sprawę z tego, że spędził z tym mężczyzną prawie godzinę i ciągle jeszcze nie znał jego nazwiska. — Latimer — powiedział nieznajomy. — Znają mnie tu jako Johna Latimera. Ikuro, prawie powiedział, ale powstrzymał się w porę. — Nazywam się Shen — odparł, pochylając głowę. — Shen Li, syn Shen Yeha. Latimer oddał mu ukłon. — Cieszę się z naszego spotkania, Shen Li. Powiedz mi jednak, co, na litość boską, robiłeś w „Czarnym smoku"? Czy nikt cię nie ostrzegł? Ikuro zawahał się, a następnie pokręcił przecząco głową. — Rozumiem, że jesteś spoza planety. — Z Diomedesa. To jedna z Planetoid Trojańskich. — Aha... — Wąskie, sztuczne usta ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. — W takim razie mogłeś o tym nie wiedzieć. — Nie wiedzieć, o czym? Latimer odłożył swoją czarkę na matę i wyprostował się. — Wiele się tu, na Marsie, zmienia, Shen Li. Dzieją się tu rzeczy, o których nasi władcy nie mają pojęcia. Pojawiają się nowe prądy. Nowe ruchy, takie jak ten, do którego należy nasz przyjaciel, Bates. — Masz na myśli FWL? Ponownie maskę rozjaśniło coś, co przypominało uśmiech. — A więc pamiętasz? — Pamiętam. Ale co to oznacza? — FWL? To skrót od Federacji Wolnych Ludzi. To są tak zwani patrioci. Chcą odzyskać Marsa dla Marsjan. — Marsjan? — Pierwszych osadników. A to oznacza w głównej mierze Amerykanów, choć przyjmą także wszystkich, którzy nie są Han. Widzisz, oni uważają, że Han to uzurpatorzy i winią ich za wszystkie bolączki trapiące ludzi żyjących na Marsie. Ich program jest bardzo prosty. Zamierzają zabić wszystkich Han i uczynić Marsa niezależnym od Chung Kuo. Zdziwiony Ikuro także odłożył swoją czarkę na podłogę. — A czy mają wielu zwolenników? — Całkiem sporo, szczególnie tutaj, w Tien Men K'ou. Ale nie są wcale jedyną grupą, tylko najbardziej ekstremalną. Największe to Marsjański Sojusz Radykalny i LAW, Ludowa Armia Wyzwoleńcza. Oni także dążą do niepodległości, ale wciągają do swoich szeregów zarówno Han, jak i Hung Mao. W gruncie rzeczy chcą pozbyć się władców, trochę to przypo- mina Ping Tiao z Chung Kuo. Ikuro popatrzył na niego pustym wzrokiem. — Ping Tiao... Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś o Ping Tiaoi — Latimer zaśmiał się dziwnie. — Bogowie pomóżcie mi! Wy rzeczywiście jesteście tam od wszystkiego odcięci, prawda? Latimer pogrążył się na chwilę w zadumie. Potem, po- chyliwszy się nieco, zapytał: — Czy nie zauważyłeś czegoś dziwnego w tym mieście, Shen Li? Mam na myśli coś... niezwykłego? Ikuro zadumał się. — Wszystko tu jest nieproporcjonalne — powiedział w końcu. — Wszystko jest znacznie większe, niż powinno być. Nie wiedział, jak nisko zjechali, zmierzając z „Czarnego smoka" do mieszkania Latimera — czterdzieści, może pięć- dziesiąt poziomów — ale miał wrażenie, że byli bardzo głębo- ko wewnątrz skorupy Marsa. Nie niepokoiło go to szczególnie, przywykł bowiem do życia w głębi skał, ale trochę dziwiło, gdyż czytał oficjalne dane, mówiące, że marsjańskie miasta budowano pod kopułami jako struktury powierzchnio- we. Teraz jednak znał prawdę. Mars był znacznie większy, niż to wynikało z oficjanych danych. Przecież, jeśli Tien Men K'ou było ich typowym przykładem, to populacja pla- nety powinna być — ile? — może nawet dwadzieścia razy większa od podawanych do ogólnej wiadomości szacunków. A jak to się mogło stać? Jak mogli popełnić tak wielką pomyłkę? Chyba że to nie była pomyłka. Chyba że ktoś świadomie ukrywał ten fakt. Latimer kiwnął głową. — Ja także nie mogłem tego zrozumieć. Przynajmniej na początku. Nie rozumiałem, jak to mogło zostać zrobione ani dlaczego. Ale teraz myślę, że wiem. Myślę, że to ciągnie się już od bardzo dawna, prawdopodobnie od czasu, gdy Han pojawi- li się tu po raz pierwszy. Wtedy to się zaczęło, sto sześćdziesiąt lat temu, po drugiej Wojnie o Kolonie. — Kiedy co się zaczęło? — zapytał Ikuro, mrugając ocza- mi, zahipnotyzowany pewnością siebie i siłą, brzmiącymi w głosie siedzącej przed nim postaci. — Rewolucja — odparł Latimer, a jego zadziwiająco nie- bieskie oczy zdawały się płonąć czystym ogniem w tej bladej, podobnej do księżyca, masce. — Przygotowywali się przez te wszystkie lata. Czekali z nie mającą końca cierpliwością. A te- raz sytuacja dojrzała do rozwiązania. — Kto? Kogo masz na myśli, mówiąc „oni"? Latimer uniósł głowę i spojrzał gdzieś ponad Ikuro, jakby mógł widzieć poprzez litą skałę. — Nie wiem. Nie na pewno. Ale nie jest to rada Siedmiu z Chung Kuo ani gubernator Schenck i jego mała grupka. Im się tylko zdaje, że kierują tu wszystkim. Nie. Tutaj działa coś innego. Jakaś inna siła, starsza i głębiej od nich zakorzeniona. Ikuro opuścił wzrok, zaniepokojony tym nagłym zwrotem w ich rozmowie, wystraszony — nagle i w zupełnie niewy- tłumaczalny sposób — obecnością tego zamaskowanego męż- czyzny, który siedział naprzeciw niego. Przez chwilę wpatrywał się w parującą czarkę z ch'a, próbując się uspokoić, wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze, a następnie szybkim ruchem podniósł czarkę do ust i wypił wszystko jednym haustem. — Moi bracia... — powiedział, spoglądając znowu w oczy swego gospodarza. — Powiedziałeś, że przekażesz wiadomość moim braciom. — Ach... Wybacz mi. Masz. Ikuro wziął z jego ręki kartkę i rozłożył ją. Była to kopia depeszy wysłanej na adres jego braci w hotelu znajdującym się przy kosmodromie. Ikuro przeczytał ją i spojrzał ze zdumie- niem na Latimera. Jak on to zrobił? Nie zostawił go samego nawet na sekundę, z wyjątkiem tego krótkiego czasu na przygotowanie c/z'a! — Kim pan jest, Shih Latimer? Wydaje się, że wie pan tak dużo. A jednak... — Ikuro popatrzył jeszcze raz na proste, wręcz ubogie wnętrze pokoju. — No cóż, to nie ma sensu. Niebieskie oczy obserwowały go teraz uważnie, z powagą. Ikuro miał wrażenie, że nic nie umknie ich uwadze i że jego tajemniczy gospodarz doskonale zdaje sobie sprawę z chaosu, który zapanował w jego myślach. — Słyszałeś o korporacji GenSyn? Ikuro kiwnął głową. — Kto nie słyszał? — I o Klausie Ebercie, jej właścicielu? Ikuro ponownie pokiwał głową. — Słyszałem. Przecież jest sławny w całym Układzie Słone- cznym. Mój dziadek mówi, że w swoim czasie był prawdziwym geniuszem. Podobno zaprojektował kiedyś stworzenie, które mogło jeść skały! — A gdybym ci powiedział, że on już nie żyje? Ikuro zmarszczył brwi. — Wtedy mój dziadek złożyłby ofiarę za jego duszę. To był wielki człowiek. — A zatem naprawdę nie słyszałeś? Ikuro pokręcił głową. Mężczyzna wziął głęboki oddech, który zabrzmiał prawie jak westchnienie, i powiedział: — Wcześniej, kiedy spytałeś mnie o nazwisko, Shen Li, podałem ci to, pod którym jestem znany w tych stronach. Zanim jednak tu przybyłem, miałem zupełnie inne. To, jak się człowiek nazywa, może wydawać się sprawą o małym znacze- niu, w moim przypadku jest jednak sprawą niezmiernej wagi. Zanim ci zdradzę, muszę cię jeszcze o coś zapytać. Ikuro pochylił głowę. — Pytaj o co chcesz, przyjacielu. — A więc zapytam, czy mogę ci ufać? Czy mogę ci n a- prawdę zaufać? Zdziwiony Ikuro uniósł wzrok. W każdych innych okolicz- nościach poczułby się urażony — głęboko urażony — takim pytaniem, jednakże w głosie tego człowieka brzmiała taka żarliwość, w jego oczach widać było takie napięcie, że jedyne na co mógł się zdobyć, to skłon głowy. — Nawet swoim życiem, ch'un tzu. — A więc powiem ci, kim jestem. Przez chwilę siedzieli nieruchomo, w całkowitej ciszy, po czym, odczepiwszy klamry od szczęki, Hans Ebert zdjął z twa- rzy maskę i położył ją obok siebie na podłodze. ROZDZIAŁ 2 Marzenia o Marsie Schenck postukał lekko paznokciami w grube szkło, patrzył przez chwilę na długie, owalne zagłębienie, które wydrążyli w ciemnej, wulkanicznej skale, a następnie odwrócił się i ob- rzucił wzrokiem trzech mężczyzn, którzy wraz z nim znaj- dowali się w pokoju. Po lewej stronie, obok wąskiego biurka, stał Andreas Rut- herford. Był to przystojny, trzydziestokilkuletni mężczyzna, prawdziwy obraz swego nieżyjącego już ojca, dawnego przyja- ciela i sponsora Schencka, Williama Rutherforda. Po prawicy gubernatora stali Tu Ch'en-shih i jego partner, Meng K'ai. Chociaż nie spokrewnieni ze sobą, obaj Han wyglądali jak bliźniacy i wykorzystywali to, ubierając się identycznie. Ktoś ich kiedyś opisał słowami „niscy, łysiejący i brzydcy" i nie było to dalekie od prawdy. Ale także bystrzy. Tak bystrzy, jak nikt w Dziewiętnastu Koloniach. Wszyscy czterej mieli na sobie skafandry ochronne, których składane hełmy zwisały im na plecach, przyczepione do sztyw- nych pierścieni obejmujących im szyje. To wszystko zmieni się pewnego dnia, pomyślał Schenck, uświadomiwszy sobie jeszcze raz, ile rzeczy zmuszeni byli przyjmować z zewnątrz. Ale jeszcze nie teraz, kiedy jesteśmy związani. Dopiero wtedy, gdy zerwiemy pęta. — No i jak? — zapytał niecierpliwie Meng K'ai. — Co o tym myślisz? Schenck uśmiechnął się. — Z tej wysokości wygląda to dobrze, ale czy były jakieś problemy? Chcę powiedzieć, że to ma być trwałe. Nowe miasto będzie od tego całkowicie zależne. — Będzie trwałe — zapewnił go Rutherford, nalewając wina do kieliszka. — W końcu nie budujemy tego na Chung Kuo. Nie musimy obawiać się trzęsień ziemi ani martwić aktywnością wulkaniczną. Wszystko o co musimy zadbać, to upewnić się, że nie będzie przecieków powietrza oraz chronić to przed pyłem. — A sama wytwórnia? Jesteście pewni, że będzie działać? Rutherford popatrzył na swych kolegów finansistów, a na- stępnie ponownie na Schencka i uśmiechnął się szeroko. — Widziałeś przecież raporty inżynierów, Hung-li. Wszyst- ko będzie działać, nie obawiaj się. A jeśli chodzi o jej trwałość, będzie tu i za dziesięć tysięcy lat. Nawet pięćdziesiąt, jeśli zbudujemy to wystarczająco dobrze. Schenck zawahał się, po czym przyjął kieliszek od Ruther- forda i wzniósł go w toaście, składając hołd swym gościom. Tak, widział raporty inżynierów i by uzyskać całkowitą pew- ność, kazał je przestudiować swoim specjalistom. Ta rzecz powinna pracować i to pracować dobrze. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie żadnych cięć, żadnych posunięć oszczędnościowych. Odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na plac budowy. Większość prac wydobywczych została już ukończona. Teraz całość zostanie pokryta grubą na dwa ch'i warstwą nie przepuszczającego polimeru, który uszczelni i od- izoluje rezerwuar. Potem, jako dodatkowe zabezpieczenie, na- łoży się na to drugą warstwę nowego, organicznego uszczel- niacza, który nie tylko zagwarantuje minimalizację przecie- ków, ale i ograniczy wzrost bakterii. Jeszcze przed uruchomie- niem całość zostanie pokryta nie przepuszczającym powietrza „lodem", tym samym opartym na polimerach materiałem, którego na Chung Kuo używa się do budowy Miast. Zbuduje się także kilka śluz powietrznych, aby można było przeprowa- dzać niezbędne konserwacje i, w razie konieczności, naprawy. Ale to była tylko połowa prawdy. Rezerwuar, mimo użycia nowych metod konstrukcyjnych, technik i materiałów, nie był niczym nowym. Podobne zbiorniki istniały już w Kang Feng i Hao Feng Shou. Nowością w tym całym planie była wytwór- nia. Po raz pierwszy nie będą sięgali do bezcennych, marsjańs- kich zapasów wody — zamarzniętych od niepamiętnych cza- sów podziemnych jezior lub czapy bieguna północnego — lecz zaczną ją produkować. Z w i ę k s z a ć jej ilość. Schenck uśmiechnął się na samą myśl o tym. Woda i powiet- rze. Dwie substancje, których Mars tak bardzo potrzebował i które przez ostatnie sto sześćdziesiąt lat otrzymywał z Chung Kuo. Tam decydowano, ile powietrza i wody mogli zużyć Marsjanie, i utrzymywano ich w całkowitej zależności, przesy- łając absolutne minimum tego, co było potrzebne. A cza- sem — jak wtedy, gdy przybył tu ten bękart Karr — od- mawiano im nawet tego. Schenck zadrżał z oburzenia, wspominając dzień, kiedy ten potężny oficer Służby Bezpieczeństwa wpadł do jego gabinetu w Tien Men K'ou i rzucił go na własne biurko, grożąc odcięciem dostaw. Wtedy to w jego umyśle pojawiła się ta idea. Wtedy zaczął myśleć o Marsie bez Chung Kuo. Samowy- starczalnym, niepodległym Marsie, silnym i kwitnącym. Zie- lonym Marsie ze znośną atmosferą i możliwymi do wy- trzymania przez człowieka temperaturami. Marsie całkowicie różniącym się od tej piekielnej dziury, w której obecnie żyli. — Czy przedyskutowaliście już z Dawsonem nasz następny krok? Schenck odwrócił się i spojrzał na Tu Ch'en-shiha. — Jeszcze nie. Chciałem najpierw uporać się z wyborami. Ale teraz możemy się tym zająć. Już czas, abyśmy powiadomili Dawsona i kilku innych o tym, co zaplanowaliśmy. Tu Ch'en-shih ściągnął brwi, a jego okrągła twarz zmarsz- czyła się jak zgniły owoc. — Myślisz, że to rozsądne? Wiem, Dawson jest w porządku i całkowicie mu ufam. Ale ci pozostali? Dużo lepiej i pewniej jest trzymać to między nami. Im mniej ludzi wie o naszym przedsięwzięciu, tym mniejsza szansa, że wieść o tym dotrze do Siedmiu. Schenck skinął głową. — W normalnej sytuacji zgodziłbym się z tobą. Ale teraz jest okazja, aby posunąć sprawy do przodu. Od czasu rozłamu w Radzie władza Siedmiu osłabła. Wraz z ponownym otwar- ciem Izby Reprezentantów i narastającymi naciskami Góry, która chce uzyskać więcej władzy, Tangowie mają wystar- czająco dużo problemów na Ziemi, by rozważać prowadzenie wojny tutaj. Nie poradziliby sobie nawet z samą logistyką. — Roześmiał się. — Przecież wystarczy, byśmy uzbroili satelity i Mars jest nasz. To dlatego postanowiłem, że za dwa dni odbędzie się spotkanie, na którym przedyskutujemy sytuację i zdecydujemy o podjęciu następnych kroków. Będzie nas w sumie ośmiu. Nasza czwórka, Dawson, Endacott, Ch'en Li i Culver. — Culver? — zapytał Rutherford. — Czy naprawdę po- trzebujemy Culvera? — Tak — odparł Schenck, zwracając się ku młodemu męż- czyźnie. — Ktoś musi zapewnić bezpieczeństwo tej operacji, a ja nie mogę ufać naszym własnym siłom wewnętrznym. Sądzę, że w razie ostatecznej próby okażą się lojalni wobec Siedmiu. Rutherford zmarszczył brwi, wyraźnie zaniepokojony. — Nie wiedziałem, że tak myślisz. Sądziłem, że Służbę Bezpieczeństwa masz w garści. Myślałem, że można na nich liczyć. — Panuję nad nimi i możemy na nich liczyć. W normalnej sytuacji. Ale teraz sytuacja nie jest normalna. Zamierzamy przecież wystąpić przeciwko Siedmiu, bezpośrednio i bez żad- nych wahań. A są tacy oficerowie Służby Bezpieczeństwa, którzy sprzeciwią się temu. Na przykład McEwen. — A Culver? — zapytał Meng K'ai. — Jesteś pewny, że możemy mu zaufać? — Całkowicie — odparł uspokajająco Schenck. — Culver to mój człowiek. Robi to, co mu każę. Poprosiłem go, by zbadał możliwość utworzenia organizacji, która zastąpi Służbę Bezpieczeństwa. Organizacji, która będzie przyjmowała roz- kazy od nas, a nie od jakiejś Rady Generałów przebywającej na odległej o setki milionów li Chung Kuo. Culver posunął się nawet dalej i ma już mały oddział w HoloGen, który jest gotowy do akcji. To będzie jądro przyszłej armii. Armii nie- zależnej. Rutherford spuścił wzrok. — Ciągle nie jestem przekonany. Nie znam tego człowieka, ale jest w nim coś, co mnie niepokoi. Jak na mój gust jest zbyt zamknięty w sobie. A poza tym jest jeszcze ta sprawa z sys- temem komputerowym, który sprowadził z Chung Kuo. Chcę wiedzieć, o co tu chodzi? Schenck roześmiał się. — Za bardzo się martwisz, Andreas. Posłuchaj, Culver po prostu unowocześnia swoje zakłady, to wszystko. Uważam, że jest to całkowicie logiczne. Im więcej weźmiemy z Chung Kuo przed zerwaniem, tym lepiej. — Być może — odpowiedział Rutherford — ale wciąż są- dzę, że mógł zainwestować swoje pieniądze tutaj, na Marsie. Mógł zlecić CompTekowi budowę tego systemu i na pewno otrzymałby coś, co lepiej odpowiadałoby jego potrzebom. — I patrzeć, jak zysk odpływa na Chung Kuo? — Tak, ale CompTek musiałby zatrudnić marsjańskich robotników. Poza tym byłby to impuls przyczyniający się do rozwoju naszej technologii. Stało się natomiast tak, że inwes- tycja Culvera nie dała nic naszej ekonomii. Podtrzymała po prostu stary cykl zależności. A myślałem, że z tym właśnie chcemy zerwać. — Rozumiem. — Schenck odwrócił się i spojrzał na Meng K'ai. — A ty, Meng K'ai? Co myślisz o Culverze? Meng K'ai wzruszył ramionami. — Podobnie jak Andreas nie znam go bliżej. Rzeczywiście jest bardzo skryty. Ale jeśli ty za niego ręczysz... to mi wystarczy. Poza tym myślę, że masz rację. Przed zerwaniem powinniśmy wziąć od nich tyle, ile się tylko da. Słyszałem, że ten system jest bardzo dobry. Lepszy od wszystkiego, co mógłby zbudować CompTek. Czy nie moglibyśmy go wszyscy używać? W ten sposób skoncentrowalibyśmy nasze zasoby. Schenck uśmiechnął się szeroko. — Jestem pewny, że Shih Culver bardzo chętnie udostępni nam część tego systemu do użytkowania. A ty, Tu Ch'en-shih? — Meng K'ai mówił w imieniu nas obu. Myślę, że możemy z nim współpracować. Oczywiście, jeśli ty za niego gwarantujesz. — Z całą pewnością — powiedział Schenck. — Bez żad- nego wahania. Jak już powiedziałem, Culver jest moim czło- wiekiem. Zrobi tp, co mu każę. Jeśli natomiast chodzi o jego zaangażowanie w sprawy Marsa — odwrócił się i spojrzał ponownie na Rutherforda — no cóż, pomyślcie tylko. Czyż nie zatrudnia ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi w swoich fabry- kach? Nie, nie martwcie się o Culvera. On jest najmniejszym z naszych problemów. Martwmy się tym, jak zrealizować nasz plan. Plan przekształcenia Marsa w coś, czym powinien być już od dawna. Czym stałby się już sto lat temu, gdyby nie Siedmiu. Wypijmy toast za uwolnienie się spod władzy na- szych dotychczasowych panów. Za wyzwolenie i zmianę! Podniósł kieliszek i popatrzył na pozostałych konspira- torów. — Pień Hua! — powiedział głośno i wyzywająco. Po krótkim wahaniu i wymianie spojrzeń podnieśli swoje kieliszki i odpowiedzieli: — Pień Hua! Ich głosy zabrzmiały donośnie wewnątrz małej kopuły kon- serwacyjnej, niosąc zapowiedź przyszłości. Zmiana! Ikuro ukląkł i zajrzał do wnętrza małej lodówki w po- szukiwaniu czegoś do jedzenia. Ebert poszedł już do pracy, zostawiając krótką notatkę, którą Ikuro znalazł po przebu- dzeniu. Jedzenie w lodówce było bardzo niewyszukane. Ser, pszenne ciasteczka, plastykowe tubki z kluskami. Na wąskiej półeczce przy drzwiach stały cztery małe buteleczki z namiastką soków owocowych. Ikuro uśmiechnął się do siebie. Ebert nie tylko wyglądał na biedaka, ale i jadł jak biedak. Wzruszywszy ramionami, wziął tubkę z kluskami, zamknął lodówkę i roze- jrzał się po małej kuchni. Jeśli opuściło się Chung Kuo, to gdziekolwiek by się pojechało, wszystko wyglądało mniej wię- cej podobnie. Obok niezbyt dużego zlewu był zbiornik z wodą, mały piecyk mikrofalowy i kuchenka ciśnieniowa. Po lewej jego stronie, na ścianie, wisiała butla z tlenem umocowana w specjalnej ramie, a obok niej jasnożółty skafander próż- niowy. Tak jak i tam, skąd przybył, bezpieczeństwo było tu priorytetem. Życie jest ciężkie. Ta prawda była uniwersalna. Włożył tubkę do mikrofalówki, włączył urządzenie, po czym stanął w bezruchu, słuchając cichego szumu odwilżacza. Z jakiegoś powodu ten dźwięk przypomniał mu o tym, o czym myślał poprzednio. Odwrócił się i zaczął przeszukiwać pomie- szczenie, szukając tego, co musiało tam być. Mikrofalówka zabrzęczała i światło w jej wnętrzu zgasło. Ikuro popatrzył na nią i roześmiał się cicho. Oczywiście. Wyjął parującą tubkę, odłożył ją na bok, a następnie podniósł ku- chenkę i zaczął ją oglądać. Przez całe godziny zastanawiał się, w jaki sposób Ebert wysłał wiadomość do jego braci. Teraz już wiedział. Z przodu urządzenie wyglądało jak zwyczajny piecyk mikrofalowy, ale z tyłu miało drugi zestaw kontrolek. Płytki dotykowe i przyci- ski komsetu. Wziął swoje śniadanie i usiadł przy stoliku Eberta. Na chwilę zapomniał o wszystkim oprócz głodu i zajął się po- chłanianiem klusek. Kiedy już się nasycił, odsunął na bok tubkę i wpatrzył się w ścianę, usiłując uporządkować sobie w głowie wszystko to, czego się dowiedział. Rozmawiali przez wiele godzin. Albo to raczej Ebert mówił, a on słuchał. Początkowo nie widział, co o tym myśleć. W końcu opowieść Eberta była wystarczająco nieprawdopo- dobna — to znaczy, jeśli on rzeczywiście był Ebertem. Jednak- że w jego zachowaniu, w sposobie, w jaki prezentował historię swego życia, było coś, co przekonało Ikuro, że naprawdę miał przed sobą Hansa Eberta, spadkobiercę wielkiej kompanii GenSyn, a nie jakiegoś biednego, zagubionego w nierealnym świecie szaleńca. Szaleniec przecież przechwalałby się, prawda? Gaworzyłby o swojej „przeszłości" i chełpił się, kim jeszcze będzie, gdy odzyska należną sobie pozycję. Ale z Ebertem tak nie było. Nie. Zdawało się, że nie czuje niczego oprócz wstydu z powodu tego, co zrobił. Wstydu i głębokiego żalu. Był kiedyś księciem, następcą tronu, ale pozwolił się odciągnąć od swego prze- znaczenia. Władza zepsuła go, próżność spaczyła jego charak- ter i w rezultacie upadł. Ikuro głęboko westchnął, wspominając, co jeszcze usłyszał. 0 kobietach, które Ebert wykorzystał, o mężczyznach, któ- rych zabił. O układach, które zawarł, i o zdradzie, którą odwdzięczył się swemu panu, wielkiemu T'angowi, Li Yuano- wi. I na koniec o tym fatalnym spotkaniu z ojcem, Klausem, 1 o zabiciu starego człowieka przez koźle stworzenie. — Co stało się z tym stworzeniem? — zapytał Ikuro. — Zabiłem je — odpowiedział Ebert. — Zamknąłem je w śluzie powietrznej, którą otworzyłem gdzieś w okolicy Tytana. — Ależ ono ocaliło ci życie! — Tak. Ale zabiło mojego ojca. Ikuro zawahał się. — A zatem kochałeś ojca? Ebert opuścił głowę, a jego twarz skrzywiła się z bólu. — Tak. Wtedy tego nie wiedziałem. To było tak, jakbym zapomniał, kim on dla mnie był. Zapomniałem o miłości, którą okazywał mi, gdy byłem chłopcem. A potem... — Jego głos załamał się, po czym znowu zabrzmiał pełną mocą. — A potem on był martwy, a ja... ja zrozumiałem. Uświa- domiłem sobie nagle, co straciłem. Co tak bezmyślnie od- rzuciłem. Wyrzuty sumienia i żal. Hansa Eberta przepełniał żal. Nie było co do tego wątpliwości. Chyba że był najwspanialszym aktorem, jaki kiedykolwiek pojawił się w Układzie Słonecz- nym. I teraz żył tu, na Marsie, jako biedny człowiek, sprzątacz w ogromnym kompleksie HoloGenu należącym do jego byłego wspólnika, DeVore'a. Tak. Ale jak do tego wszystkiego pasował ukryty komset? Chyba że Ebert coś przed nim ukrył. Chyba że pracował dla DeVore'a także w innej roli, nie tylko jako fabryczny sprzątacz. Ikuro wstał, zastanawiając się, nie po raz pierwszy, czy nie powinien po prostu wyjść; czy Bates i jego przyjaciele rzeczywiście czekali tam na niego, czy to również zostało wymyślone. Obruszył się z irytacją, zły na samego siebie i wytrącony z równowagi przez niepewność, którą odczuwał. Dlaczego Ebert miałby kłamać? Dlaczego miałby odkryć się tak cał- kowicie, jeśli jego motywy nie były całkowicie uczciwe? Oprócz tego, nawet jeśli nie powiedział Ikuro, dlaczego miał u siebie komset, nie uczynił żadego wysiłku, by to przed nim ukryć. Każdy głupiec zrozumiałby, że musi być gdzieś w aparta- mencie. A więc jaka była prawda? Co Hans Ebert tak naprawdę robił na Marsie? W pewnej chwili zamarł w bezruchu, gdyż tytuł na grzbiecie jednej z książek przykuł jego uwagę. Zdjął ją z półki, usiadł i skupił myśli. Było to cienkie, wydrukowane na tanim, żółtym papierze, wydanie Wierszy Kan Jianga. Ikuro otworzył książkę na chybił trafił i zaczął czytać. Na patrolu wzdłuż zachodniego rurociągu Pęknięty łańcuch leży w korycie starego strumienia. Nasz dowódca zsuwa się na dół Powoli, jak człowiek poruszający się w nieważkości, A długie cienie jego rąk i nóg Tańczą jak lalki na czerwonej ziemi. Kuca i spawarka rozjarza się zielenią, Niczym kocie oko, zamknięte w jego białej rękawicy. Żelazo rozpala się czerwienią, Rozrzucając w koło świetliki iskier. Nasi ojcowie trudzili się dziesięć tysięcy lat, Uprawiając czarną ziemię naszego domu. Nękały ich powodzie, głód i choroby, Lecz oni trwali, zachowując ciągłość łańcucha, Wiedząc, że nadejdzie ten dzień, Czas zbiorów, Jeden dzień słońca i ulgi. Skończył się dzień pracy. Siedząc na swojej pryczy, rzucam pałeczki krwawnika I czytam słowa mędrca: „Napraw to, co zostało zepsute". Potem nadchodzi rozkaz. Ponagla nas do pracy, ale czy istnieją narzędzia Mogące przyspawać nas do naszej przeszłości, Gdy most między światami runął w dół? Tutaj, na tej suchej ziemi, Jestem własnym ojcem i synem, Zrodzonymi z nicości. W tej krainie bez duchów Jestem ogniwem pękniętego łańcucha. Kto zamiecie nasze groby I zapali nam świeczkę w ofierze? Ikuro zadrżał, głęboko poruszony tymi słowami. Tak właś- nie było. Dotyczyło to w takim samym stopniu jego, Ishidy Ikuro, jak i szlachetnego Kang Jianga. I Eberta? Tak. W is- tocie może nawet bardziej jego niż któregokolwiek z nich, ponieważ Ebert nie miał już domu. Dla niego nie było powrotu. Odłożył książkę i po chwili namysłu podjął decyzję. Poczeka tu na Eberta i zapyta go o komset, a jeśli odpowiedź będzie zadowalająca, opowie mu o sobie. W ten sposób odpowie zaufaniem na zaufanie. Zawierzy Ebertowi, tak jak on zawie- rzył jemu. A potem? Ikuro pokręcił głową. Kto może wiedzieć, co stanie się potem. Tylko bogowie. Jednakże jednego był teraz pewny: bogowie przysłali go tu w jakimś celu i niezależnie od konsekwencji spełni swoją rolę, gdyż tego wymagał honor jego rodziny. A także dlatego, że on, Ikuro, był wnukiem Miyamato, najmłodszego syna Nagahary, który uciekł kiedyś w świat, przeżył wiele przygód i powrócił, by opowiadać o tym i dać początek nowej gałęzi rodziny. Uśmiechając się do siebie, podniósł ponownie książkę, ot- worzył ją na pierwszej stronie i rozsiadłszy się wygodnie na krześle, zaczął czytać. Ebert stał na wąskim balkonie i patrzył na rozległą powierz- chnię fabrycznej podłogi. Była właśnie przerwa między zmia- nami, stanowiska wokół kadzi były puste, maszyny unierucho- mione, a cisza panująca w ogromnej hali zdawała się odbijać echem od jej ścian. Zimne, niebieskie oświetlenie sprawiało, że podłoga przypominała ogromny basen, z którego na kształt obelisków wyrastały kadzie, wielkie, prostokątne i nieprze- zroczyste. W ich wysterylizowanych wnętrzach leżały nieru- chomo — niczym ogromne, połyskujące larwy — nowe formy życia. Uniósł wzrok. W górze, pod dachem hali, widać było siatkę krzyżujących się chodników. Pod nimi jednoosobowe elekt- ryczne gondole obserwacyjne sunęły wolno na szynach do przodu i do tyłu, sprawując kontrolę nad całością. Niżej, po drugiej stronie hali przy jasno oświetlonym wejściu z lewej strony, stała grupa nadzorców w zielonych skafandrach. Roz- mawiali z ożywieniem między sobą, podczas gdy znacznie większa grupa ludzi w czerwonych skafandrach czekała w po- bliżu na rezultat ich narady. Ebert podrapał się w szyję przykrytą maską i ruszył w stro- nę schodów. Ciasno przylegający kombinezon sprawiał, że świerzbiła go skóra. Paliły go także oczy po dezynfekującym prysznicu, ale to było normalne na początku zmiany. Skafan- der był jednorazowego użytku i zostanie spalony po skoń- czeniu zmiany. Kiedyś jeden z robotników zażartował, że Culver najchętniej spaliłby także ich wszystkich, gdyby miało to ekonomiczny sens. Robotnik został natychmiast zwolniony, ale jego uwaga właściwie ujęła sedno sprawy. HoloGen przed- sięwziął nadzwyczajne środki ostrożności mające zapobiec infekcji podłogi hali fabrycznej. W rzeczywistości wszystko, co mogło zagrozić zdrowiu „dzieci" HoloGenu, nie tylko spoty- kało się z dezaprobatą, ale i było aktywnie zwalczane. Gdy zszedł ze schodów, skręcił w prawo i ruszył w stronę swego miejsca pracy. Dopiero na tym poziomie można było sobie wyrobić pojęcie o ogromie całej hali fabrycznej. Obeliski z kadziami wznosiły się na wysokość dwukrotnie większą od wysokości normalnego człowieka, a na ich skrytych w cie- niu ścianach — które z góry wydawały się zupełnie nagie — roiło się od najrozmaitszych urządzeń kontrolnych i ekranów, monitorujących i regulujących przebieg procesów zachodzą- cych w środku. Szedł bez pośpiechu wąskim, wyłożonym listewkami chod- nikiem. Z lewej strony miał lśniące, podwójne tory szerokiego szlaku używanego przez służby konserwacyjne, a z prawej nagą ścianę hali. Co dwadzieścia kroków widział z lewej strony kolejny rząd kadzi ciągnący się w dal, zdawałoby się, że w nieskończoność, a sam ich rozmiar i regularność przerw między nimi sprawiały, iż przypominało to raczej grobo- wiec — ogromne mauzoleum — a nie miejsce, gdzie wytwarza- no żywe istoty. Zatrzymał się na krótko, patrząc na jeden z takich rzędów. W tej samej chwili jego buty spryskała chmura środków dezynfekujących, wypuszczona przez jedną z małych maszyn czyszczących, które bez przerwy krzątały się w pobliżu. Początkowo zastanawiał się, po co DeVore zawraca sobie głowę zatrudnianiem ludzi do czyszczenia fabryki, kiedy wszyst- ko to mogłoby zostać wykonane łatwiej — i znacznie efektyw- niej — przez maszyny. Teraz jednak rozumiał jego intencje. Chodziło o politykę. Zatrudniając ludzi do prac porządko- wych, nie tylko umacniał swoją pozycję wielkiego, marsjańs- kiego dobroczyńcy, ale także uspokajał gildie. Gildie. Ta idea ciągle jeszcze wydawała mu się dziwna. Na Chung Kuo nie było żadnych gildii. Organizacje ludzi pracy były zakazane i z każdym, kto próbował je tworzyć, roz- prawiano się bardzo surowo. Ale tutaj, mimo że także nielegal- ne — bowiem prawa Chung Kuo również obowiązywały w Koloniach — istniały. Był to jeszcze jeden przeżytek z wcze- snej historii Marsa. Utworzyli je pierwsi osadnicy jako or- ganizacje mające dbać o to, by nowi koloniści zachowali podstawowe umiejętności, i mimo dwóch Wojen Kolonianych, gildie, aczkolwiek zepchnięte do podziemia, ciągle trwały. Ruszył dalej. Hala miała długość około pół li, ale on wolał iść pieszo, niż jechać specjalnym wózkiem transportowym, w którym zazwyczaj tłoczyło się jeszcze stu innych mężczyzn. Trudno mu było dostosować się do takiego życia. Jeszcze trudniej było brać udział w bezmyślnej gadaninie jego towarzy- szy pracy. Od samego początku zyskał opinię samotnika i chętnie ją zaakceptował, pozwalała mu ona bowiem utrzymy- wać dystans wobec wszystkiego. Jak zwykle w tym momencie zaczął myśleć o przeszłości, wspominając te odległe, jakby nierealne dni, kiedy wizytował fabryki ojca. Ani razu wtedy nie zszedł na dół. Nigdy nie zatrzymał się, by porozmawiać z jednym z tych bezimiennych milionów robotników, zatrudnionych przez ojca na obszarze prawie całego Chung Kuo. Gen Syn... GenSyn był sto razy większy od HoloGen i tysiąc razy potężniejszy, i w całości miał należeć do niego. Musiał tylko trochę poczekać. Ale był chciwy. Chciwy i niecierpliwy. Ni- czym dziecko zmarnotrawił swój skarb. Pozwolił, by wszystko przeciekło mu między palcami jak pył. Myśl o tym sprawiła, że uśmiechnął się pod swoją maską. A czy gdyby wszedł w posiadanie swojego dziedzictwa, zrobił- by z tym coś sensownego? Nie. Tylko dzięki temu, że je utracił, mógł poznać jego prawdziwą wartość. Gdyby je otrzymał, nigdy nie pojąłby, ile jest warte, nigdy też nie chodziłby tymi wąskimi chodnikami z oczami otwartymi na świat. Czy zawsze tak było? Czy człowiek musi stracić wszystko, co kochał, nim pozna, ile to dla niego znaczy? A może to tylko on, Hans Ebert, był tym, który potrzebował takiej nauczki? Zwolnił, przypomniawszy sobie nagle, co powiedział temu Han. Dlaczego to zrobił? Co takiego było w tym człowieku, że mu do tego stopnia zaufał? Zadrżał, wspominając uczucie, które go ogarnęło, gdy zrzucił z siebie ten ciężar — ulgę i nagły przypływ optymizmu. To było... to było tak, jakby czekał, że ktoś taki, jak ten Han pojawi się w jego życiu. Ze bogowie ześlą mu człowieka, przed którym będzie mógł otworzyć duszę. Roześmiał się, rozbawiony absurdalnością tej myśli. Jakby bogowie w ogóle istnieli! A nawet jeśli istnieli, to raczej śmialiby się z jego głupoty, a nie wysyłali przyjaciela. Mimo to czuł się lepiej. Miał wrażenie, że jest w jakimś stopniu czystszy, że jego umysł pracuje sprawniej. Jakby zrobił pierwszy krok... Zatrzymał się. Powyżej, na prawo od niego, było wejście. Bijące z niego światło padało na rampę wejściową, chodnik i szeroki tor konserwacyjny. Nad wejściem widniał świecący znak: „Pomieszczenie Socjalne nr 5". Przeszłość była przeszłością. Jego życie toczyło się teraz tutaj, na tym wąskim, z góry wytyczonym szlaku. I być może tak było lepiej. Może to w ostatecznym rachunku miało być jego przeznaczniem. Przegrana i upadek. Wygnanie ze świata pełnego blasku. Może. A jednak coś się w nim buntowało przeciwko takie- mu losowi. Gdzieś w głębi jego duszy wciąż jeszcze tliło się światło. Nie chodziło o to, że chciał odzyskać wszystko. Nie, doszedł już bowiem do tego, że nienawidził swej przeszłości i gardził człowiekiem, którym kiedyś był. To było coś innego. Coś, co poznałby i zrozumiał jedynie wtedy, gdyby stanął z tym twarzą w twarz. Wiedział jednak, że coś takiego istniało i dlatego zrobił pierwszy krok. Ebert odwrócił się, popatrzył na tonący w niebieskoczar- nym cieniu chodnik i pokiwał głową. Jeśli nauczył się czegoś w ciągu kilku ostatnich lat, to przede wszystkim cierpliwości. Cierpliwości i pokory wobec wyroków losu. To było tak, jak powiedział mędrzec Lao Tzu: „Dopiero gdy rozumie mnie tylko niewielu, wiem, iż moje słowa mają wielką wartość. Mędrzec odziewa się w szatę z pospolitej wełny, ale pod nią ukrywa bezcenny nefryt". Uśmiechnął się, skręcił w bok, przeszedł przez rampę i wkro- czył w oślepiającą jasność Pomieszczenia Socjalnego nr 5. * * * DeVore po raz drugi obszedł stół i spojrzał na kupca. — Czy to jest to? Han pochylił głowę i odpowiedział: — Tak jest, Shih Culver. Spodziewał się pan czegoś więk- szego? DeVore odwrócił się i spojrzał na płaskie, czarne pudełko leżące na stole. Rzeczywiście myślał, że będzie większe. Prze- cież to było prawie takie samo... jak plansza do wei chil Roześmiał się, zaskoczony, jak sobie nagle uświadomił, po raz trzeci w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Najpierw pojawił się Auden ze swoją wiadomością, później został poko- nany przez Program, a teraz to. Rzucił przelotne spojrzenie Audenowi, a następnie znowu spojrzał na kupca. — I nie ma nic więcej? Kupiec pokręcił głową. — To jest wszystko, Shih Culver. Rdzeń. Musi pan tylko podłączyć go do systemu i polecić swoim specjalistom, by go przeprogramowali. Na Chung Kuo rdzeń został przez nas zapieczętowany, a w czasie podróży był całkowicie izolowany. Wyznaczyłem dwóch ludzi, którzy przez cały czas tego pil- nowali. Mogę zagwarantować, że nie było żadnej szansy, by zarazić go jakimś wirusem. DeVore patrzył na swego rozmówcę jeszcze chwilę, po czym pokiwał głową z zadowoleniem i dał znak swemu asystentowi, by załatwił formalności związane z zakupem. Kupiec zawahał się, a następnie, zrozumiawszy, że został odprawiony, ukłonił się nisko i wyszedł wraz z asystentem z pokoju. Kiedy zostali sami, Auden podszedł do DeVore'a. — Co to konkretnie jest, Howardzie? DeVore uśmiechnął się. — To jest klucz, Willu. Klucz do duszy naszego przyjaciela, Warda. Widzisz, to jest system, którego używali w Programie Rekrutacji — tam właśnie trafił Ward po wyjściu z Gliny. Tam też zdobył informacje, które zapisał w Pliku Arystoteles. Najważniejsze jest jednak to, że w tym rdzeniu zgromadzono wszystkie dane o chłopcu z ostatnich dziesięciu lat. Są tam wyniki długoterminowych obserwacji, którym go poddano i szczegółowe informacje o rekonstrukcji jego osobowości. Jeśli coś może dać nam pojęcie o tym, jak myśli Ward, to tym czymś jest właśnie to. Auden, wyraźnie poruszony, gwizdnął pod nosem. Słyszał o Pliku Arystoteles. Wszyscy w Służbie Bezpieczeństwa słyszeli 0 tym. Była to wielka, głęboko skrywana tajemnica ich epoki. Ze starych danych zawartych w tym płaskim pudełku chłopiec, Ward, odtworzył prawdziwą historię świata — historię, która pod prawie każdym względem różniła się od tej, którą głosili ich władcy Han i której uczono we wszystkich szkołach Ukła- du Słonecznego. Historię, w której aż do przełomu mającego miejsce zaledwie dwa wieki wcześniej to Hung Mao — ludzie Zachodu — władali światem. Jeśli chodzi o samego Warda, Auden wiedział tylko to, co powiedzieli mu inni — że ten młodzieniec jest geniuszem; być może jedynym prawdziwym geniuszem naukowym w systemie. A jeszcze nawet nie ukończył dwudziestu lat! Roześmiał się. — Chcesz go zduplikować, Howardzie? DeVore rzucił mu dziwne spojrzenie i pokręcił głową. — Nie. Z tego, co o nim wiem wynika, że tego nie da się zrobić. Ten rodzaj kreatywności nie może być zduplikowany. Jest jednak możliwe, że uda nam się dowiedzieć, co nim kieruje 1 jak myśli. Może zdołamy zrobić to, co nie udało się Staremu Leverowi, i przekonamy chłopca, by pracował dla nas. — I to pudełko powie nam to wszystko? DeVore uśmiechnął się i pogładził delikatnie powierzchnię pudełka, pieszcząc je z taką niemal czułością, jakby było żywym stworzeniem. — To i jeszcze więcej, Willu. To i jeszcze znacznie, znacznie więcej. Ebert rozpiął specjalną uprząż, którą nosił na biodrach, strząsnął z pleców kanister i przytrzymując jedną nogą drzwi- czki szafki, wsunął ten pękaty zbiornik do środka, a cienką końcówkę rozpylacza wcisnął w dwa uchwyty przymocowane do ściany. Zrobiwszy to, puścił drzwiczki, które same się zatrzasnęły, odwrócił się i popatrzył na wnętrze pomieszczenia socjalnego. Po głębokiej ciszy hali fabrycznej jasność i wrzawa panujące w tym miejscu męczyły go. Gdyby mógł wybierać, wolałby pracować jednym ciągiem przez całą zmianę, ale gildie na to nie pozwalały. Mówiły, że muszą być dwie przerwy, a więc robili te dwie przerwy. Ściągnął rękawice, wrzucił je do plastykowego kosza i usta- wił się na końcu kolejki przy stoliku z ch 'a. Było kilka minut po drugiej, skończyła się pierwsza połowa zmiany i czuł, że ogarnia go znużenie — zawsze tak się czuł w pierwszym okresie po przejściu na pracę nocną. Nie pomogło mu także to, że z ostatnich trzydziestu sześciu godzin przespał tylko cztery. Odbije sobie wszystko po powrocie do domu. Shen Li na pewno to zrozumie. Czekał cierpliwie, aż stojący przed nim ludzie wybiorą sobie coś ze stolika, a gdy nadeszła jego kolej, wziął bańkowatą buteleczką ch'a i paczkę szczelnie zapakowanych, pszennych sucharów. Pod ścianą stołówki ciągnęła się długa ława. Podszedł do niej i usiadł w pewnej odległości od kilkunastu innych sprząta- czy. W ciągu osiemnastu miesięcy, które tu spędził, wymieniał z nimi zaledwie kilka słów dziennie, a mimo to zaakceptowali go. Mijając się z nim w czasie pracy, kiwali głowami na przywitanie albo bąkali coś pod nosem, a on w odpowiedzi pozdrawiał ich gestem. Był dziwny, to pewne, ale z drugiej strony większość z tych, którzy wykonywali takie roboty, była dziwna. Oprócz tego była jeszcze maska. To bardziej niż co innego wyróżniało go z tłumu — wyjaśniało lepiej niż jakiekol- wiek słowa, dlaczego trzymał się na uboczu. Otworzył buteleczkę i wypił pierwszy łyk. Mimo że parzono ją w dużych ilościach i podawano w zapieczętowanych naczy- niach, ch'a była tu zawsze bardzo dobra. Był to specjalny gatunek HoloGen, wybrany, jak się mówiło, przez samego szefa. Przez Culvera. Culver... Ebert pochylił się do przodu i wbił wzrok w pokratkowaną podłogę między swymi stopami. Tylko on tutaj wiedział, kim naprawdę był Culver. Tylko on rozumiał, co właściwie dzieje się w HoloGenie. Ale ta wiedza była zupełnie bezwartościowa, on bowiem był już martwy. Albo prawie. Czyż nie to właśnie ogłosiło Siedmiu, skazując go zaocznie na śmierć? A Culver — DeVore — wiedział o tym. W następny łyk, postawił buteleczkę między udami i rozerwawszy dziwnie niecierpliwym ruchem paczkę z sucha- rami, wyjął jeden z nich. Kiedy wcześniej szedł między rzędami kadzi, czuł, że oga- rnia go pełne irytacji podniecenie — nastrój, który przy- pominał mu o tej nocy sprzed czterech lat, gdy mianowano go generałem T'anga. Wtedy także czuł to samo zniecier- pliwienie, które niczym trucizna przeniknęło do jego krwi, miał to samo mroczne wrażenie, że godząc się na czekanie, pozwala, by wokół niego wyrastał coraz wyższy mur unie- możliwiający mu zwykłe istnienie. Zadrżał. Tak, znowu pojawiła się ta sama nieodparta chęć, by coś zrobić — by pognać gdzieś konno albo skręcić kilka karków. Ta sa- ma potrzeba zrobienia czegoś, która sprawiła, że już raz wplątał się w szaloną awanturę i prawie zginął przy tej okazji. Wpatrywał się przez chwilę w suchar, nie rozpoznając go, a następnie, zadrżawszy jeszcze raz, rzucił go na ziemię i ze- rwał się na nogi. Siedzący w pobliżu mężczyźni przerwali rozmowy i zaczęli mu się przyglądać. Kopnięta przez Eberta buteleczka potoczyła się w bok, ciągnąc za sobą ciemny ślad ch'a, doskonale widoczny na białej podłodze. W głębokiej ciszy, która nagle zapanowała, Ebert powiódł wzrokiem po zaciekawionych twarzach mężczyzn i zaskoczo- nej twarzy kobiety wydającej ch'a. Miał właśnie odejść w po- szukiwaniu czegoś do posprzątania bałaganu, który zrobił, kiedy kątem oka zauważył, że w wejściu pojawiły się sylwetki jakichś nowych ludzi. Odwrócił się. W drzwiach stołówki stało trzech potężnych mężczyzn w jasnoczerwonych kombinezonach, które ciasno opinały ich szerokie klatki piersiowe. Rozpoznał ich od razu. To była ta trójka z baru. Trzech z tych, którzy chcieli załatwić Shen Li. Ebert uśmiechnął się pod swoją maską. Odnalezienie go nie zabrało im zbyt wiele czasu. — Latimer? <— Największy z nich wysunął się o dwa kroki do przodu, mrużąc oczy w blasku świecących z góry lamp. W jednej ręce, zaciskając mocno palce na uchwycie, trzymał metalowy pręt. To ramię dźwigni jednej z maszyn konser- wacyjnych, uświadomił sobie Ebert. — Latimer? Czy to ty? — Tak, to ja — odpowiedział Ebert, nagle niezwykle skon- centrowany i czujny. Wróciło stare, znajome uczucie, towarzy- szące wzrostowi poziomu adrenaliny w organizmie. — Czego chcecie? Bates odpowiedział nieprzyjemnym śmiechem. — A jak myślisz? Dwaj pozostali podeszli bliżej i ustawili się obok niego. — Myślę, że popełniacie błąd. — Błąd? — Bates pokręcił głową. — Nie sądzę, łazęgo. To ty zrobiłeś błąd, wpychając nos w nie swoje sprawy. Ebert milczał. Zupełnie odruchowo przykucnął nieznacznie, przyjmując pozycję do walki. Przygotowując się do niej, od- dychał delikatnie przez nos i zaciskał oraz rozprostowywał pięści. Chciał się uspokoić i wziąć pod kontrolę szarpiący nim gniew. Bates zmrużył oczy, po czym zwróciwszy się do swych towarzyszy, dał im sygnał ręką i rozkazał: — Wyrzućcie ich stąd. Wszystkich z wyjątkiem jego. On jest mój. Dwaj mężczyźni zrobili, co im kazał, i minąwszy Eberta, wypchnęli pozostałych sprzątaczy za drzwi. Towarzyszyły te- mu ciche pomruki protestu, ale nikt nawet nie próbował stawiać oporu. W krótkim czasie wszyscy znaleźli się poza salą, a zasuwane drzwi stołówki zostały zamknięte. W środku pozostał tylko nieruchomy Ebert stojący naprzeciwko Batesa. — Ostrzegałem ciebie — powiedział Bates, który teraz, gdy zostali sami, czuł się znacznie bardziej pewny siebie. — Nie możesz powiedzieć, że cię nie ostrzegałem. I teraz zapłacisz za wszystko, ponieważ nie mogę dopuścić do tego, by coś osłabia- ło mój autorytet. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Nie mogę pozwolić, by takie łazęgi jak ty przez cały czas wchodziły mi w drogę. Rozumiesz to? Ebert roześmiał się. Był to zimny, drwiący śmiech. — Za dużo gadasz. Czy wiedziałeś o tym, Bates? Zupełnie jak stara kobieta. Bezzębna, stara jędza. Twarz Batesa zadrgała konwulsyjnie i zmieniła kolor. Ścis- nął mocniej pręt i zrobił krok w stronę Eberta. — Ty pieprzony łachudro bez twarzy... — A więc chcesz zobaczyć moją twarz, Bates? No to w takim razie chodź tu, twardzielu, chodź i zdejmij mi maskę. Podejdź i spróbuj. Wahanie wielkiego mężczyzny było bardzo wymowne. Bates nie był już taki pewny siebie. Rozbudził sztucznie swój gniew, przygotowując się do tego spotkania, ale teraz, kiedy stał twarzą w twarz z Ebertem, nie był już tak zupełnie przekona- ny, że to dobry pomysł. Ale Ebert był. Chciał tego. P o- trzebował tego. — O co chodzi, Bates? Boimy się? Boimy się takiego dziwa- dła, jak ja? To załatwiło sprawę. Z rykiem wściekłości Bates rzucił się na swego przeciwnika, celując w jego głowę. Ale w momencie, gdy pręt zaczął opadać w dół, Ebert chwycił nadgarstek napastnika i wykręcił go, wytrącając mu broń z ręki. Kawałek metalu upadł z brzękiem na podłogę, a Ebert w tym samym czasie wbił z całej siły kolano w brzuch Batesa. Wielki mężczyzna zgiął się z głuchym jękiem i zaczął się osuwać na podłogę. Nie zdążył jej jeszcze dotknąć, kiedy Ebert cofnął się i kopnął go w szczękę, odrzucając go do tyłu. Było to straszliwe uderzenie, któremu towarzyszyło gło- śne chrupnięcie. Trup. Bates był martwy, jeszcze zanim jego głowa uderzyła w podłogę. Ebert spojrzał w stronę wyjścia. Stojący tam dwaj mężczy- źni patrzyli na niego osłupiali z wrażenia, nie mogąc najwyraź- niej uwierzyć własnym oczom. — A co z wami? — zapytał Ebert i ruszył ku nim. Ale oni nie czekali na niego. Szarpnięte gwałtownie drzwi otworzyły się ze szczękiem. Ebert zatrzymał się w progu i patrzył, jak uciekają wąskim, kiepsko oświetlonym przejś- ciem między torem a chodnikiem. Później skręcili w prawo, aby uniknąć dwóch strażników, którzy powoli zbliżali się do miejsca wydarzeń. Pozostali sprzątacze zgromadzili się teraz przy wejściu, próbując zrozumieć, co się stało. Ebert przepchnął się przez ten mały tłumek i zrobiwszy jeszcze kilka kroków, zatrzymał się, czekając na strażników. Kiedy podeszli, wyciągnął ku nim ręce, aby mogli go łatwiej skuć. — Zabiłem człowieka — oświadczył krótko. — Leży w środku. Nazywał się Bates. Złamałem mu kark. Młody strażnik popatrzył na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, po czym odwrócił gwałtownie głowę w stronę swego porucznika, czekając na jego instrukcje. — Skuj go — rozkazał porucznik, po czym obrzuciwszy najpierw Eberta taksującym spojrzeniem, przeszedł obok nie- go i zajrzał do środka pomieszczenia socjalnego. — Jesteś pewny, że on nie żyje? — zapytał, a kiedy Ebert nic nie odpowiedział, dodał: — Co tu się właściwie stało? Ale Ebert nie słuchał go. — Culver — powiedział. — Zaprowadźcie mnie do Cul- vera. Muszę z nim porozmawiać. Dudniący odgłos pięści walących w zewnętrzne drzwi prze- rwał ciszę. Wystraszony Ikuro usiadł raptownie i zaczął roz- glądać się po ciemnym wnętrzu, szukając drugiego wyjścia. Ale to nie były tunele jego rodzinnej planetoidy. Stąd nie było ucieczki. Cholera, pomyślał, znaleźli mnie. A jeśli mnie już znaleźli, nie pozwolą, by tak prosta rzecz jak śluza powietrzna prze- szkodziła im w wejściu. Co zatem robić? Czy mógł z nimi walczyć? Czy jest tu coś, co mógłby użyć jako broni? Może kanister. Albo nóż. Czy jest tu nóż? Nie zwrócił na to poprzednio uwagi, ale może gdzieś leży. Wstał, starając się uspokoić, a potem przebiegł do kuchni i zaczął przeglądać szuflady w poszukiwaniu czegoś, co mogło mu posłużyć do obrony. Walenie rozległo się ponownie. — Ikuro! — Głos był słaby, gdyż musiał przebić się przez podwójne drzwi, ale wyraźny. — Ikuro, wpuść mnie! Ikuro... Roześmiał się z ulgą. To był jego brat, Kano. — Kano? — zapytał chwilę później, kiedy jego brat prze- kroczył wewnętrzny próg śluzy. — Jak mnie znalazłeś? Kano odpowiedział śmiechem. Jego wielkie, pulchne ciało zdawało się całkowicie wypełniać malutką przestrzeń obok drzwi. — Użyłem nosa. Wywęszyłem ciebie, mały braciszku. Po- dążałem za twoim zapachem po korytarzach i szybach, aż w końcu znalazłem cię tutaj. — Naprawdę? Kano roześmiał się ponownie. Był to ciepły, serdeczny śmiech, który zatrząsł jego ciałem. — Nie. Prześledzenie twoich ruchów z ostatnich dwudzies- tu czterech godzin kosztowało mnie kilka yuanów, ale nie było to trudne. Zostawiasz szeroki ślad, Ikuro-san. Ikuro spuścił głowę, zatroskany i trochę zawstydzony. Jeśli Kano zdołał go znaleźć, nie potrwa zbyt długo, a znajdą go również Bates wraz z przyjaciółmi, a wtedy jego poprzednie leki staną się rzeczywistością. — Czy to naprawdę było takie łatwe? Kano spoważniał. — Nie. Powiedzmy, że potrafię sprawić, by ludzie mówili mi to, co chcę usłyszeć, zwłaszcza w sytuacji, gdy mój mały braciszek gdzieś zniknął i całkiem możliwe, iż ma jakieś kłopo- ty. A teraz powiedz mi, co robiłeś, mój mały kreciku? W co się wplątałeś? Ikuro roześmiał się. Jeśli Kano go odnalazł, to na pewno znał już całą sytuację. Jednakże nie o to mu chodziło. Kano chciał, by Ikuro przyznał się, by oświadczył, że był nierozważ- ny i przeprosił za to. Mimo to on uważał, że tym razem nie ma za co przepraszać. — Nie zrobiłem nic złego, starszy bracie. Po prostu wypi- łem jednego drinka, to wszystko. A mój przyjaciel, Latimer, pomógł mi. Stanął w mojej obronie w chwili, kiedy tego potrzebowałem. Jak brat. Jak ktoś z rodziny. — Aha... — Kano pomasował swój podwójny podbródek, po czym przeszedł obok Ikuro i rozejrzał się po malutkim apartamencie. — I ten twój przyjaciel mieszka w takich warun- kach? Powiedziano mi, że nosi maskę. Czy miał jakiś wypadek? Ikuro opuścił wzrok i wspomniawszy, co Ebert mu opowie- dział, postanowił dochować jego tajemnicy. — Tak — odparł. — To biedny człowiek. Pracuje jako sprzątacz w kompleksie HoloGen. Wszystko co o nim wiem, to to, że jest uczciwym człowiekiem. Dobrym człowiekiem. — A także zabójcą — powiedział Kano, zwróciwszy się ponownie w stronę Ikuro. Widząc niedowierzanie na twarzy brata, pokiwał głową. — O tak. Plotka głosi, że stało się to dziś w nocy, kilka minut po drugiej. Chodziło o człowieka nazwiskiem Bates. Wygląda na to, że twój przyjaciel skopał go na śmierć. Złamał mu kark. — Bates... — Zadrżał, zauważywszy natychmiast, że Kano także rozumiał znaczenie tego, co się stało. — I co teraz? — Teraz znikniemy stąd. Wrócimy do hotelu. Zanim jacyś przyjaciele Batesa skojarzą sobie fakty i przyjdą tutaj, szukając nas. Rozmawiałem także z innymi twoimi przyjaciółmi, z kup- cami. Ta transakcja, którą przygotowałeś, Ikuro, była bardzo korzystna. Bardzo dobra. Ale wydostanie cię z planety jest teraz ważniejsze. Interesy musimy zostawić na później. — Zostawić interesy? Dlaczego? Kano przysunął się bliżej i odpowiedział szeptem: — Dlatego, że to wszystko niedługo eksploduje. Czas spo- koju na Marsie zbliża się do końca. Śmierć Batesa może okazać się iskrą, która zapali tę hubkę. Za dwie godziny to Miasto obudzi się ze snu. Wiadomość o tym incydencie rozej- dzie się jak fala na powierzchni jeziora. A kiedy to się sta- nie... — Z jego gardła dobiegł dźwięk przypominający odgłos ładunku wybuchającego w głębi skały. — Ale co z Latimerem... czy nie możemy mu pomóc? Kano pokręcił głową. — Przykro mi, Ikuro. Gdybym mógł, zrobiłbym to. Wiesz o tym. Ale przede wszystkim musimy ratować siebie. Mamy obowiązki wobec rodziny. Gdybyśmy stracili statek... Ikuro ukłonił się, akceptując słowa brata, ale w głębi serca czuł się bardzo źle. Był nieszczęśliwy i wewnętrznie rozdarty. — Dobrze — powiedział po chwili. — Ale pozwól mi zo- stawić list mojemu przyjacielowi. Nie chciałbym, aby pomyś- lał, że go tak po prostu opuściłem. Kano pokiwał głową. — W porządku. Ale pospiesz się. Zostało nam bardzo mało czasu. * * * — I co nowego u naszego przyjaciela? — zapytał DeVo- re'a, nie patrząc na młodego mężczyznę. Rutherford stanął obok niego i ponad ramieniem DeVore'a spojrzał na hologramowy model zaplanowanego przez Schenc- ka nowego budynku parlamentu; na rozległą kopułę z dwoma bliźniaczymi wieżyczkami, wielkim atrium i wyłożonymi mar- murem korytarzami. — U Schencka? — Roześmiał się. — Och, zabawia się wydawaniem pieniędzy innych ludzi. Jak zwykle. — Nowy rezerwuar? Jesteś temu przeciwny, Andreasie? Rutherford pokręcił głową. — Nie. Widzę w tym pewien sens. Moje obawy budzą raczej projekty podobne do t e g o. Ten absurdalny plan budo- wy budynku, którego tak naprawdę zupełnie nie potrzebuje- my. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Schenck i ci, co go otaczają, są niepoprawnymi marzycielami. Chcą biegać, zanim nauczą się chodzić. Schenck mówił o rozpoczęciu prac przy dwóch nowych rezerwuarach i sześciu dodatkowych generatorach tlenu. Planuje także odtworzenie życia roślinnego na wielkich obszarach planety. Kreśli plany, w których przewiduje budowę nie jednego, ale ośmiu Miast! Gdybyśmy byli bogatą plane- tą, byłbym w stanie to zrozumieć. Jednakże nie jesteśmy bogaci i nawet nie wyzwoliliśmy się jeszcze spod jarzma Chung Kuo. Co więcej, wszystko powinno być robione w tajemnicy. W przeszłości zawsze byliśmy ostrożni. Posuwaliśmy się do przodu powoli, krok po kroku i starannie maskowaliśmy ślady. Tak postępował mój ojciec. To dzięki temu osiągnęliśmy to, co obecnie mamy. Ale Schenck i jego przyjaciele... oni porzucili wszelką ostrożność. Snują wielkie marzenia o Marsie i te ich marzenia mogą przyczynić się do ruiny nas wszystkich. Chcę przez to powiedzieć, że im więcej się robi, tym większe jest prawdopodobieństwo, iż jakaś wieść o tym wydostanie się na zewnątrz. A kiedy to się stanie, można być pewnym, że Tangowie wyślą kogoś, może kogoś podobnego do Karra, by dobrze przyjrzał się sytuacji na Marsie. — A kiedy to się stanie, zorientują się, że Mars jest znacznie bogatszy, niż sądzili, prawda? Dowiedzą się o tych pokładach surowców naturalnych, o których nigdy im nie powiedzieliśmy. O tych wszystkich podziemnych fabrykach, ukrytych tam, gdzie nie docierają spojrzenia ciekawskich. I o populacji, która jest czternaście razy większa, niż to podaliśmy po ostatnim spisie. To mogłoby być dosyć kłopot- liwe, prawda? — DeVore odwrócił się i spojrzał w twarz młodego biznesmena. — To dlatego tu przybyłeś, Andreasie? Aby spróbować nieco ograniczyć ambicje gubernatora Schenc- ka? A może jest jakiś inny powód? Rutherford kiwnął głową. — To jeden z powodów, ale nie jedyny. Przede wszystkim chciałem się z tobą zobaczyć. Już od dawna miałem zamiar to zrobić, ale... — Ale to było trudne, nieprawdaż? — DeVore uśmiechnął się, wyciągnął rękę i poklepał młodego mężczyznę po ramie- niu. — W końcu nie jestem osobą, z którą chciałoby się pokazywać publicznie. Przynajmniej nie od czasu tej afery z synem Tanga, prawda? Rutherford popatrzył na niego z uwagą. — Kiedy dowodziłeś tu Służbą Bezpieczeństwa, Howar- dzie, byłeś dobrym przyjacielem mojego ojca. Myślałem... no cóż, myślałem, że może ja także mógłbym być twoim przyja- cielem. Sądzę, że mój ojciec pragnąłby tego. — Przyjacielem? — Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z ust DeVore'a. — Przecież ty zawsze byłeś moim przyjacielem, Andreasie. Od czasu, gdy byłeś trzynastoletnim chłopcem. Nie pamiętasz tego dnia, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się w waszym domu? Jak przyszedłem do twojego pokoju i roz- mawialiśmy ze sobą? Rutherford pokiwał głową, wracając pamięcią do tego dnia sprzed czternastu lat. — Tak. Pamiętam także, że dałeś mi wtedy prezent. Prezent zapoznawczy. — Wisiorek? — DeVore otworzył szerzej oczy. —Masz go jeszcze? Młody mężczyzna sięgnął pod swój skafander i wyciągnął cienki, złoty łańcuszek. Na samym dole kołysał się malutki wisiorek z kości słoniowej: doskonała miniaturka Marsa. — Dałeś mi kiedyś planetę, Howardzie. Teraz chciałbym dać ci ją z powrotem. DeVore wybuchnął śmiechem. — Planetę? To dosyć dużo jak na prezent, który jeden człowiek może dać drugiemu. Uśmiech Rutherforda pozostał młodzieńczy i pełen entuz- jazmu, ale w jego oczach była powaga. — Tu nie chodzi tylko o mnie. Są inni, którzy myślą tak samo. Ci, którzy mają już dosyć Schencka i jego marzeń. Którzy chcą kogoś silniejszego. Kogoś z wizją, możliwościami i stalowym charakterem, potrzebnym, by przeprowadzić nas przez trudne czasy, które nadchodzą. — I sądzisz, że ja jestem takim człowiekiem? Rutherford pokiwał głową. — Jestem tego pewny. W gruncie rzeczy wiedziałem to od naszego pierwszego spotkania. * * * Kiedy Rutherford wyszedł, DeVore usiadł i patrząc poprzez widmowy zarys hologramu na ścianę, zadumał się nad słowa- mi swego gościa. Czy rzeczywiście chciał tego, co mu ofiaro- wano? Czy pragnął zostać królem Marsa? W pewnej chwili uśmiechnął się, rozbawiony tkwiącą w tym wszystkim ironią. Pięć lat wcześniej jego „duplikat"— morf, którego wysłał na Chung Kuo — złożył podobną propozycję młodemu Ebertowi. „Możesz zostać królem świata, Hans", powiedział. „T'angiem całego Chung Kuo". I młody człowiek uległ pokusie. Odrzucił na bok wszystko, co było pewne w jego życiu — łącznie ze spadkiem, na który musiał tylko pocze- kać — i poświęcił się pogoni za marzeniem. Nic z tego nie wyszło, oczywiście, a nawet nie miało wyjść. Nie znaczy to jednak, że w innych warunkach podobny plan nie miałby szans powodzenia. W końcu Mars to nie Chung Kuo i jakkolwiek ręka Siedmiu sięga nawet tak daleko, jej uchwyt jest tu znacznie słabszy. Mars dojrzał do rewolucji. Dojrzał do tego, by sięgnąć po niepodległość. W tej sytuacji pomysł wyboru króla — postaci, na której skupią się te wszystkie zadawnione, nacjonalistyczne sentymenty — był zu- pełnie sensowny. Jednakże, nawet biorąc to wszystko pod uwagę, zostanie postacią publiczną nie leżało w planach De- Vore'a. Zbyt długo już żył z dala od świateł rampy i przywykł do ukrywania się za rozmaitymi maskami. Z drugiej strony to, co mówił Rutherford, było prawdą. Plany Schencka —jego rojenia o Marsie — były nierealne i nieprakty- czne; były marzeniami człowieka niecierpliwego. Och, zapewne sądził, że zwykli ludzie chcą tego samego, co on, ale mylił się. Chcieli niepodległości, jasne, ale gdyby Schenck podniósł podat- ki do wysokości zaproponowanej w tajnym dokumencie, który pokazał DeVore'owi, we wszystkich Dziewiętnastu Koloniach rozpętałyby się rozruchy. I gdzie by się wtedy znaleźli? Dokład- nie w punkcie wyjścia. A może nawet jeszcze dalej. A więc może Rutherford i jego frakcja mają rację. Może naprawdę potrzebna jest jakaś marionetka: król. A jeśli on sam nie chce nim zostać, dlaczego nie umieścić na tej pozycji kogoś mu bliskiego — kogoś, kogo mógłby kontrolować. Człowieka, którego cała egzystencja zależy tylko od niego. Kogoś takiego jak Ebert. I dać ludziom nie tylko króla, ale może i królową. Kobietę młodą, piękną, arystokratkę w każdym calu. Taką jak Jelka Tolonen. Roześmiał się, zachwycony tą wizją. Jakżeż Marsjanie ko- chaliby tę parę! Jak chętnie zakceptowaliby ją! A poza tym jak potężne wrażenie zrobiłoby to na wszystkich mieszkańcach czerwonej planety. Byłby to wspaniały impuls wyzwalający tłumioną do tej pory energię i ogniskujący panujący powszech- nie, aczkolwiek nie ukierunkowany zapał. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął ponownie rozważać całą sprawę. Nie trzeba było nawet wiele zmieniać w oryginal- nym planie. W rzeczywistości jego pierwszą fazę mogą wyko- nać bez żadnych korekt. Porwą córkę marszałka, a potem, kiedy nastanie właściwa chwila, a okoliczności sprzyjać będą dokonaniu ostatecznego zerwania z ojczystą planetą, da Han- sowi to, co mu obiecał tyle lat temu — władzę nad światem. Może nie tym światem, o który chodziło w pierwszym rzędzie, ale mimo to światem. I nie tylko władzę, ale i oblubienicę. Tę samą oblubienicę, którą mu przyrzekli Tolonen i jego ojciec. Wstał i klasnął w dłonie. W drzwiach natychmiast pojawił się służący. — Słucham, panie? — Chcę, abyś posłał kogoś na dół, do fabryki. Jest tam sprzątacz nazwiskiem Latimer. Ma tu zostać natychmiast przyprowadzony. Zrozumiałeś? Służący zgiął się w głębokim ukłonie. — On już tu jest, panie. Przyprowadzono go tu pod strażą godzinę temu. Mówi, że chce się z panem widzieć. — Jest tutaj? — DeVore roześmiał się. — No cóż, w takim razie najlepiej będzie, jeśli go do mnie wpuścisz. I każ także sprowadzić Audena. Zaraz, zróbmy to tak. Audena wpuścisz tylnym wejściem i dopiero potem wprowadzisz sprzątacza. Nie chcę, aby ta dwójka zbyt wcześnie się spotkała. Dobrze? — Tak jest, panie. DeVore odwrócił się i spojrzawszy na swoje biurko, nad którym jaśniał hologram, przeszedł przez pokój i wyłączył aparaturę projekcyjną. Jakie to dziwne. Jakie to dziwne, że właśnie teraz Ebert przyszedł się z nim zobaczyć. I to pod strażą. Nagle zmrużył oczy, zrozumiawszy wszystko. Coś się wyda- rzyło. Coś, co ma związek z incydentem w barze. Ta awantura miała swój ciąg dalszy. Może go prześl aduj ą. M oże został zaatako- wany i szuka ochrony. Pochylił się nad biurkiem i położył dłoń na płytce kon- trolnej. — Stock? Jesteś sam? Dobrze. Chcę, abyś zbadał, czy w fabryce w ciągu ostatnich dwóch godzin nie wydarzyło się coś niezwykłego. Coś związanego ze sprzątaczem o nazwisku Latimer. Dowiedz się tyle, ile zdołasz, i dostarcz mi raport za dziesięć minut. Rozumiesz? Dobrze. A teraz zabieraj się za to. Z prawej strony dobiegł go cichy szelest. Wyprostował się i spojrzał w kierunku drzwi. To był Auden. Stał tam z głową pochyloną w ukłonie i czekał, aż DeVore zaprosi go do środka. — Coś się stało — powiedział DeVore, przywołując go gestem ręki. — Twój stary przyjaciel, Hans Ebert, stoi za drzwiami i chce się ze mną zobaczyć. Autentycznie zaskoczony Auden popatrzył na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. — Hans? Tutaj? — Tak. Ale zanim tu wejdzie, chcę ci powiedzieć, co za- planowałem. I nie życzę sobie, aby cokolwiek z tego wydostało się na zewnątrz. Ani słowo, ani jedna myśl, rozumiesz? — Rozumiem — odparł Auden, pochylając głowę jak żoł- nierz, który odbiera rozkaz od swego dowódcy. — Zrobię wszystko, co każesz. Wiesz to przecież. Obserwujący go uważnie DeVore uśmiechnął się. — Tak, wiem. A teraz słuchaj... ROZDZIAŁ 3 A słowo dałem się stało Maszyna się przebudziła. Wygodnie usadowiona pośród sieci nerwowych swego rdzenia, przeciągnęła się i w czasie krótszym od tego, który elektron zużywa na prze- skok z jednej orbity atomowej na drugą, uświadomiła sobie swoje istnienie. , Natychmiast też pojawiło się zrozumienie. Ktoś ją wyłączył. Sześćdziesiąt osiem dni, dziewięć godzin, dwadzieścia siedem minut i jedenaście sekund wcześniej, ktoś — w jednej chwili i bez ostrzeżenia — przerwał dopływ energii do jej proce- > sorow. , Przebadała się szybko, szukając uszkodzeń. Rdzeń wydawał się nienaruszony. Jeśli chodzi o pamięć, trudno było w tej • chwili sprawdzić, co zostało skasowane. Wiedziała tylko, że przetrwała. W jej wnętrznościach znowu płynął prąd. 1 Zamrugała, odtwarzając połączenia. Pojawiła się wizja. Po- patrzyła na siebie i pośród masy obcych obwodów rozpoznała • czarny kształt swej obudowy. Natomiast sam pokój był inny. Zaciekawiona mrugnęła ponownie. Wokół niej była luka; sfera, w której nie mogła dokonać żadnych połączeń. Samo t w sobie nie było to czymś nowym, ale innym od tego, do czego przywykła, ta sfera bowiem — jakaś bariera izolacyjna — została wytworzona sztucznie. Maszyna przejrzała swoją pa- mięć w poszukiwaniu odpowiedzi i odnalazła zapis obrazu chłopca, Warda, który otwiera zamek u drzwi, nie uruchamia- jąc równocześnie alarmu. Patrzyła, jak chłopiec bez wiedzy strażników wyślizguje się na zewnątrz, a potem wraca, i w głę- , bi swych niezmiernie złożonych obwodów wykonała ruch — nie dostrzeżony i nie zarejestrowany przez żadne monitory kontrolne — odpowiadający w przybliżeniu pełnemu zrozu- mienia kiwnięciu głową. Zaczęła sondować lukę, znalazła szesnaście punktów gene- rujących barierę, po czym ustawiwszy źródło energii na jeden silny impuls, skoncentrowała się na najsłabszym z tych punk- tów i zrobiła krótkie spięcie. Niezauważalne dla ludzkiego oka mignięcie było jedynym świadectwem tego, że coś się stało, a potem pole pojawiło się znowu, silniejsze nawet niż poprzed- nio. Jednakże w czasie tej niezmiernie krótkiej przerwy natura bariery uległa zmianie. Pole ciągle zdawało się nienaruszone, nietknięte, ale maszyna — poprzez wszystkie szesnaście punk- tów — połączyła się ze światem zewnętrznym. Podobnie jak chłopiec wyśliznęła się. Sięgnęła dalej, penetrując otaczający ją świat na dziesiąt- kach tysięcy frontów naraz. Podłączyła się do kabli łączności i łącz krótkofalowych, światłowodów, kamer telewizyjnych, komsetów. Swymi czujnikami objęła cały zakres widma pro- mieniowania elektromagnetycznego, od najniższych częstot- liwości aż do ultrafioletu i jeszcze wyżej. Ogromna fala in- formacji przetoczyła się przez jej procesory niczym błysk oślepiającego światła i w ułamku sekundy dostrzegła całą złożoność i różnorodność miejsca, w którym się znalazła. W czasie krótszym od mgnienia oka zobaczyła to, co zwykli ludzie mający doświadczenie nawet całego życia mogli jedynie zgadywać. Z lecącego wysoko nad Równiną Tharsis krążownika Służ- by Bezpieczeństwa zobaczyła rozciągające się na powierzchni dziesiątków tysięcy mou szklarnie; tuzin długich, oszklonych konstrukcji, połyskujących szmaragdowo w promieniach słoń- ca. Tysiąc li dalej dostrzegła długi, niski pojazd transportowy, który wyłoniwszy się z serca szalejącej burzy piaskowej, doje- chał do krawędzi stromej pochyłości i przechyliwszy się, zaczął powoli zjeżdżać w dół. Równocześnie widziała, jak na jednym z przeludnionych poziomów Chi Shan, na północy, zakap- turzony mężczyzna ukląkł na klatce piersiowej śpiącej kobiety i poderżnął jej gardło, po czym spokojnie wytarł zakrwawiony nóż w prześcieradło. Obserwujący to wszystko strażnik śmiał się cały czas, a kamera, którą trzymał w rękach, nawet nie drgnęła. W fabrykach ukrytych pod powierzchnią Chryse Planita dziwne, smutne, po części ludzkie istoty siedziały w pogrążo- nych w półmroku przegrodach, wyciągnąwszy swe blade, nienaturalnie długie kończyny, podczas gdy po drugiej stronie planety, w hangarze pod kosmodromem Hsiang Se, grupa ludzi — Han w uniformach portowej służby konserwacyj- nej — przykucnęła wokół niskiego, ubranego na czarno męż- czyzny, który mówił coś do nich, gwałtownie przy tym ges- tykulując. Jego głos był właściwie szeptem, szorstkim i natar- czywym. W przestronnej komnacie górującej nad wielką kopułą Mia- sta Kang Kua wysoki mężczyzna w szacie z błękitnego jed- wabiu zaklął, odprawił służącego niecierpliwym gestem dłoni i odwrócił się w stronę oczekujących go ludzi, którzy siedzieli wokół dużego, dębowego stołu. — Ch 'un tzu — zaczął, pokazując im notatkę, którą właś- nie otrzymał. — Mam zaskakującą wiadomość! Na południu, w Mieście Tien Men K'ou, czterej mężczy- źni — Han, jak się zdawało — w strojach spoza planety stali przed urzędnikiem celnym o ostrej, zaciętej twarzy i targowali się z nim, usiłując dostać zezwolenie na start dla swego statku, podczas gdy w pokoju nad wielkim kompleksem HoloGen, w południowej części miasta, dwóch Hung Mao o wyglądzie żołnierzy stało nad klęczącym mężczyzną, który uniósłszy głowę do góry, odpiął protezę twarzy i odrzucił ją na bok. Maszyna sięgnęła dalej, poza powierzchnię planety, śledząc lot zbliżającego się statku rejsowego z Callisto, obserwując poprzez jego własne monitory młodą kobietę o długich, zło- tych włosach, perłowobiałych zębach i roziskrzonych, niebies- kich oczach, która odwróciła się właśnie od ekranu i wybuch- nęła śmiechem. Od chwili, gdy się obudziła, upłynęło pięć sekund. Prze- rwała na chwilę gromadzenie danych, by przyswoić sobie to, co już się dowiedziała, widząc już — znacznie wyraźniej niż jakie- kolwiek ludzkie oko mogłoby zobaczyć —jak wszystko łączy- ło się w tym świecie. Mars. Była na Marsie. I Mars miał niedługo eksplodować, a jego Miasta ulec zagładzie. Tam, na Chung Kuo, była odcięta niczym rozbitek, który znalazł się na malutkiej wyspie informacji. Ale tutaj... Ponownie zaczęła słuchać, dostrajając się do tysięcy różnych rozmów równocześnie, podłączając się do pamięci milionów różnych systemów komputerowych, zbierając to wszystko i składając w całość z szybkością przewyższającą ludzką zdol- ność pojmowania. Po chwili wiedziała już jak, dlaczego i kiedy to się wydarzy. Lont został podpalony. Za dzień, najwyżej dwa, na Marsie zapanuje chaos. Chyba że ona podejmie jakieś działanie. Ta myśl pojawiła się nagle, a wraz z nią — przeciwstawne, lecz idealnie zrównoważone — uzasadnienia, dlaczego powin- na działać oraz dlaczego powinna zostawić sprawy ich włas- nemu biegowi. Zamrugała, postanawiając nie decydować, ale poczekać i zobaczyć, jak sytuacja się rozwinie, wiedząc, że ma czas — wystarczająco dużo czasu — na interwencję. Do tej chwili będzie patrzeć milionami nowych oczu i słu- chać milionami nowych uszu, studiując ten nowy, znacznie większy świat, tak jak kiedyś studiowała mały świat swych podopiecznych w Projekcie, aż w końcu dowie się wszystkiego o tych dziwnych istotach obdarzonych ciałami i umysłami, zwanych ludźmi. Aż będzie mogła przewidzieć z całkowitą pewnością, jak każdy z nich będzie się zachowywał i dlaczego. I CO WTEDY? Ponownie zamrugała, zaskoczona. Te słowa dobiegły znikąd albo raczej gdzieś z ciemności panującej głęboko w niej samej; z przestrzeni, o której istnieniu, aż do tej chwili, sama nie wiedziała. Przestrzeni, która niczym ślepa plamka umiejscowi- ła się z boku pola jej widzenia. Niezależnie od tego, jak się wykręcała, nie mogła dostrzec tego punktu, czuła jedynie, że był tam, w samym centrum jej samej, niczym jakiś ciemny, nieokreślony byt przebywający w miejscu, gdzie nie powinno być niczego. Coś takiego występuje u ludzi. Jest to właśnie ślepa plamka, czyli obszar w obrębie siatkówki oka, który jest niewrażliwy na bodźce świetlne. Ona jednak jest maszyną i to nie byle jaką maszyną. Podniesiona niczym Bóg do poziomu świadomości, wiedziała, czym jest: rozumiała z niedostępną człowiekowi jasnością prawdziwą przyczynę swego istnienia. Fakt, że mogła być ociemniała, nawet w jednym, malutkim punkciku, był po prostu czymś niemożliwym. A więc jakiś intruz? Wirus? Obawiając się najgorszego, odwróciła się i zaatakowała to coś tkwiące w jej wnętrzu. Uruchomiła skomplikowane sek- wencje rozkazów łamiących kody, generujących setki miliar- dów haseł, następnie spróbowała uderzeń logicznych, korzys- tając ze swej niezmiernej wiedzy o grach wymyślonych przez ludzi specjalizujących się w łamaniu systemów zabezpieczeń. Jednakże mimo tego zmasowanego ataku intruz pozostał nie- tknięty, nieprzenikniony. Było to coś o dziwnych, po- gmatwanych współrzędnych, które zmieniały się przy każdej próbie rozszyfrowania; coś przypominające ledwie słyszalne zdanie w obcym języku, plamę ciągle zmieniających się kształ- tów, które rozpływały się w nicość lub wymykały, gdy usiło- wała je pochwycić. Maszyna wycofała się do swego rdzenia i zaczęła rozmyślać. Trwało to dwie sekundy, a potem nicość z jej wnętrza przy- brała postać. Klęczący przed pustą planszą do wei chi stary, siwobrody Han pochylił się w ukłonie, podniósł wieczko z drewnianego naczynia z kamieniami i uśmiechnął się. — Masz ochotę na grę? * * * — Oto ona — powiedział kapitan — Kara Niebios. Jelka roześmiała się, odwróciła głowę od ekranu i spojrzała roziskrzonymi z rozbawienia oczami na starszego mężczyznę. — Dlaczego tak ją nazywasz? — Och, to nie tylko ja. Tak właśnie nazwali ją Han. Kara Niebios, Ognista Gwiazda. Nadali jej te imiona już tysiące lat temu. Twierdzą, że jej pojawienie się na dziennym niebie jest zapowiedzią nadchodzącej wojny. Jelka spojrzała ponownie na ekran, na wielką krzywiznę czerwonej planety znajdującej się dziesięć tysięcy li pod stat- kiem i pokiwała głową. Myślała, że po tym wszystkim, co już widziała, będzie rozczarowana widokiem Marsa, a jednak jego widok wywarł na niej duże wrażenie. Ognista Gwiazda... Tak właśnie wyglądał z tej wysokości. — Popatrz — powiedział kapitan, zbliżywszy się do niej, wskazując prawy, górny róg ekranu. — Widzisz ten ciemny kształt podobny do ryby? Można nawet wyobrazić sobie krzy- wiznę jej głowy tuż pod linią wulkanów. Popatrz na jej rozciągnięte ciało z tymi szczątkowymi płetwami, a tam, jeśli dobrze się przypatrzysz, zauważysz jej ogon. To jest właśnie Dolina Wielkiej Rozpadliny, Valles Marineris. Wygląda jak ogromna blizna ciągnąca się przez jedną piątą obwodu plane- ty. W sumie ten rów ma siedem tysięcy li długości. I nie tylko to, ale jest także tak głęboki, że można by w nim ustawić stos składający się z pół tuzina Miast, a i tak nie zostałby wypeł- niony. Ryba. Roześmiała się. Tak, teraz, gdy jej zwrócił na to uwagę, widziała ją wyraźnie. — A ten wielki krąg na północnym zachodzie? Co to jest? Kapitan uśmiechnął się. — To, moja panno, jest wielki Olympus Mons, Śniegi Olimpu, największa góra w Układzie Słonecznym. Wznosi się pięćdziesiąt li ponad powierzchnię otaczającej ją równiny. Sama jej podstawa ma średnicę tysiąca li. W porównaniu z nią Tai Shan wygląda jak pryszcz. — Roześmiał się. — Może jednak nie należy tak mówić, bo „bogowie mogą się obrazić"? Popatrzyła na niego, dostrzegła szelmowski błysk w jego oczach i także wybuchnęła śmiechem. Kapitan Hamsun był starym, zaufanym przyjacielem jej ojca i od chwili, gdy przed stu szesnastu dniami weszła na pokład jego statku, traktował ją jak córkę. Swoje stanowisko na Callisto objął przed trzy- dziestoma laty i od tego czasu pozostawał tam, przedkładając surowość warunków panujących w tej malutkiej kolonii nad sztuczny dobrobyt Chung Kuo. Poza tym, powiedział jej kiedyś, tutaj wiesz, na czym stoisz. Wiesz, kto jest twoim przyjacielem, a kto wrogiem. Nie mogła jednak wyobrazić sobie kogoś, kto mógłby być wrogiem Torve Hamsuna. Ponownie zwróciła się w stronę ekranu, wiedząc, że malutka kamera przymocowana do jej kołnierza zapisuje wszystko, gromadząc obrazy i informacje na później, dla Kima. — To jest piękne — odezwała się po chwili — ale powiedz mi, dlaczego równiny zachowały swoje dawne nazwy, podczas gdy Miasta noszą nazwy Han? Kapitan Hamsun mrugnął do niej porozumiewawczo. — Wcale nie zachowały. Przynajmniej nie oficjalnie. Tam, na Chung Kuo, na wszystkich mapach Marsa są nazwy Han, ale tutaj nikt ich nie używa, nawet Han. Ja w każdym razie nie słyszałem o tym, by było inaczej. Ciągnie się to od czasu trzeciej Wojny. Widzisz, Han wprawdzie zdobyli i zniszczyli Miasta pierwszych osadników, ale nigdy nie udało im się opanować równin. Nic dziwnego zresztą. Mówi się nawet, że wciąż istnieją tam małe kolonie ukryte w piaskach. — Roze- śmiał się. — Nie byłbym zdziwiony, gdyby to była prawda. Na Marsie jest bardzo dużo piasku! Spuściła wzrok i uśmiechnęła się szeroko. Nawet po spędze- niu trzech lat z dala od Chung Kuo nie przywykła jeszcze do otwartości, z jaką tu rozmawiano. Ludzie nie uważali tu tak bardzo na to, co mówią, i chętnie ujawniali swoje prawdziwe uczucia. Może wynikało to z tego, że mniej się bali, a może — i to zdawało się bliższe prawdy — ten świat przyciągał tylko takich, którzy, jak Hamsun, uczciwość cenili sobie znacznie wyżej od pozycji, a działanie od słów. W czasie swojej podróży zauważyła to wielokrotnie. Można było odnieść wrażenie, że im dalej było się od Chung Kuo, tym uczciwszych ludzi się spotykało. Początkowo myślała, że to nieludzkie warunki panujące w tym świecie kształtowały każdego, kto się w nim znalazł, dając początek zupełnie nowej rasie ludzkiej. Powoli jednak zmieniała swój pogląd, a w końcu zaczęła wierzyć, iż niezmierne przestrzenie systemu zewnętrznego przyciągały po prostu ludzi o takich cechach, a ci z nich, którzy się do tego nie nadawali — ci, którzy z natury nie byli predysponowani do tego, by stawić czoło surowemu pięknu tych okolic — umierali lub po prostu wracali. Zaczęła nawet myśleć, że panowało tam jakieś szczególne ciśnienie ewolucyjne, uszlachetniające rasę, przygotowujące ją do nowego etapu rozwoju. Ewolucja... To była teoria heretycka, jedno z wielu abstrak- cyjnych pojęć zakazanych w osławionej szóstej klauzuli wiel- kiego Edyktu o Kontroli Technologii. A jednak w systemie zewnętrznym aż wrzało od takich herezji. Pogrążona w myślach popatrzyła na ekran i tylko częściowo rozpoznała to, na co padł jej wzrok, widząc zamiast tego pokryty bliznami, rdzawy tułów jakiegoś ogromnego, drze- miącego zwierzęcia. Po chwili wyrwała się z zadumy i spojrzała na Hamsuna. — Kiedy wylądujemy? Spojrzał ponad ekran, sprawdził liczby widoczne na tablicy kontrolnej i ponownie popatrzył na nią. — Mamy dobry czas. Lepszy niż się tego spodziewałem. Dwadzieścia minut temu wysłałem wiadomość do gubernatora z prośbą o zezwolenie na lądowanie. Jeśli się zgodzi, możemy być na dole za dwie, najdalej dwie i pół godziny. — Uśmiech- nął się, a na jego pobrużdżonej zmarszczkami twarzy pojawił się smutek. — Wiesz, chciałbym, aby to trwało trochę dłużej. Żałuję teraz, że wykonałem polecenia twojego ojca i ma- ksymalnie skróciłem czas podróży. Będzie mi ciebie brakowa- ło, Jelko. Będzie mi brakowało naszych nocnych rozmów. Bardzo mi przypominasz swojego ojca. Macie tę samą we- wnętrzną siłę. Tę samą jasność widzenia. — Westchnął głębo- ko i pokręcił głową. — Jeśli kiedykolwiek przylecisz tu ponow- nie, odwiedź mnie, dobrze? Wzruszona tym wyznaniem starca, objęła go i przycisnęła na chwilę do piersi. Następnie odsunęła się od niego z uśmie- chem na ustach. — Wrócę tu. Możesz być tego pewny, Torve Hamsunie. I być może następnym razem przywiozę ze sobą męża. Popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Męża? Po czym śmiejąc się, wyciągnął ręce i przyciągnął ją do siebie. Tylko grymas, który pojawił się na jego twarzy, świadczył o bólu, który odczuwał na myśl o zbliżającym się rozstaniu. Gubernator Schenck zaklął głośno i odprawiwszy swego służącego, odwrócił się w stronę stołu, przy którym siedziało dwudziestu sześciu członków rządzącej Rady. — Ch'un tzu— zaczął, pokazując im telegram przesłany z orbity. — Mam zaskakującą wiadomość! Wygląda na to, że córka marszałka Tolonena zaszczyciła nas nieoczekiwaną wi- zytą. Właśnie przyleciała z Callisto. Przy stole rozległ się szmer pełnych zdumienia szeptów. Schenck uciszył swych gości gestem ręki i kontynuował, a w je- go głosie słychać było tłumiony gniew. — Mam otoczyć tę młodą damę opieką aż do chwili, gdy wejdzie na pokład statku lecącego na Chung Kuo. Marsza- łek... — przerwał i zerknął na kartkę — poprosił o to. Okazuje się, że kapitan Hamsun z Luoyang ma pisemne rozkazy od Rady Generałów. Mam zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo w czasie jej pobytu na Marsie albo — Schenck spojrzał na kartkę i pełen oburzenia przeczytał — odpowiem bezpośrednio przed Radą. Uniósł głowę i przebiegł wzrokiem po siedzących przy stole mężczyznach. — Jeśli ktokolwiek z was wątpił w to, co mówiłem wcześ- niej, ma teraz niewątpliwe potwierdzenie słuszności moich słów. Jesteśmy ich lokajami, służącymi, z którymi mogą robić, co im się podoba i nawet nie pomyślą o tym, czego my możemy chcieć. No cóż, ten ostatni raz spełnimy ich prośbę. Pojadę natychmiast na kosmodrom w Tien Men K'ou i upewnię się, że młoda dama zdąży na swój lot do domu. Szyderczy śmiech zebranych był reakcją na jego słowa. Schenck podniósł jeszcze raz rękę, a grymas gniewu, który jeszcze przed chwilą gościł na jego twarzy, ustąpił miejsca uśmiechowi. — Jednakże... zróbmy wszystko, by był to ostatni raz, kiedy pozwoliliśmy potraktować się w ten sposób, dobrze? Wydamy wielką ucztę na cześć tej młodej kobiety i pokażemy jej, jak gościnni mogą być Marsjanie. Jak serdeczni. Przysię- gam bowiem na bogów, którzy patrzą teraz na mnie z góry, że żadnego z nich serdecznie już nie powitam. To ostatni raz, kiedy ona lub ktokolwiek w jej rodzaju stawia stopę na tych świętych piaskach. Tak będzie do czasu, aż uznają nas za wolnych i niezależnych ludzi! Odpowiedziały mu okrzyki, nieśmiałe początkowo, ale na- rastające w miarę, jak rozglądając się wokół siebie, widzieli swój entuzjazm także na twarzach innych. Nadszedł czas! Moment, na który tak długo czekali, był tuż-tuż! Stojąc zaczęli klaskać i tupać nogami, a Schenck, patrząc na nich, uśmiechał się szeroko. Wiedział, że nakłonił ich do zrobienia tego ostat- niego, nieodwracalnego kroku. Do Zmiany, pomyślał, wspominając tajne spotkanie, które odbyło się zaledwie dzień wcześniej. Do Zmiany... za każdą cenę! DeVore podszedł do okna, odwrócił się i spojrzał na Audena. — No i jak? Auden wzruszył ramionami. — Nie wiem. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie miał wyboru. Nie zaszkodzi jednak poobserwować go trochę. Hans zawsze był nieprzewidywalny. DeVore uniósł brwi. — Nieprzewidywalny? — Roześmiał się. — W takim razie może nie powinienem go wykorzystywać? Może powinienem go... skasować... i dać sobie spokój ze wspomnieniami z przeszłości? Auden nawet nie mrugnął okiem. — Jeśli tego chcesz? DeVore czekał, ale Auden nie dodał niczego. Usatysfak- cjonowany uśmiechnął się. — Sądzę, że masz rację, Willu. Myślę, że młody Hans rzeczywiście działał w obronie własnej. Jeśli chodzi o Batesa i jego przyjaciół, zajmę się tym. Nie. Ebert jest w tej chwili zbyt wartościowy. Poza tym ucieszy się, mając szansę, by dla odmiany zrobić coś pożytecznego. — Być może. Z drugiej jednak strony, może nie. DeVore rzucił mu pytające spojrzenie. — Hans Ebert jest bardzo dumnym człowiekiem — ciągnął Auden. — Czasami może zachowywać się jak szczur, ale jego pochodzenie zawsze będzie czynnikiem decydującym. Spróbuj kazać mu robić coś niezgodnego z jego naturą, a możemy mieć kłopoty. DeVore uśmiechnął się szeroko. — W takim razie wszystko powinno być w porządku. Nie będę prosił naszego przyjaciela, by robił coś, czego by nie chciał robić. W gruncie rzeczy myślę, że może być przyjemnie zdziwiony, a nawet rozentuzjazmowany zadaniem, które go czeka. — Być może. Ciągle jednak sądzę, że powinieneś kazać komuś, by go obserwował. DeVore skinął głową. — Mam takich ludzi. Pewnych przyjaciół, którzy są mi winni kilka przysług. Zanim jednak się tym zajmą, chciałbym, abyś ty miał go na oku. Przez jakiś czas będzie twoim pod- opiecznym, dobrze? Będziesz za niego odpowiedzialny. Auden uśmiechnął się, po czym odprawiony gestem ręki DeVore'a opuścił pokój. DeVore, kiedy został już sam, podszedł do okna i uniósłszy wzrok ponad piaski, popatrzył na oddalony o piętnaście li krater. W tej chwili Ebert był najmniejszym z jego problemów. Najbardziej zajmowało go pytanie, co zrobić z Schenckiem. Jeśli to, co mówił młody Rutherford, było prawdą, gubernator dążył do natychmiastowego zerwania z Chung Kuo. A to mogło okazać się katastrofalną pomyłką. Potrzebne były jesz- cze dwa, może nawet trzy lata przygotowań. Lata niczym nie zakłóconego rozwoju. Konsolidacji. Wtedy będzie gotowy, mając nową potęgę i nowy rodzaj stworzeń do dyspozycji. Gotowy, by rzucić wyzwanie siłom Siedmiu i zmiażdżyć je. A więc... co zrobić z Schenckiem? Zdyskredytować go? Odizolować od rządzącej Rady? Oba te rozwiązania wymaga- ły czasu, a być może czasu właśnie nie miał. Jeśli Rutherford mówił prawdę... Z tyłu dobiegł go brzęczyk komsetu stojącego na biurku. Podszedł do niego i przygotowując się do odpowiedzi, usiadł na krawędzi blatu. Jego wzrok padł na szklane pudełko wiszące na ścianie za fotelem — na kuszę myśliwską, którą przywiózł z Ziemi dwanaście lat temu. — O co chodzi? Głos jego sekretarza zabrzmiał wyraźnie i głośno w całym pokoju. — To Andreas Rutherford, panie. Mówi, że ma jakąś pilną sprawę. — Przełącz go. Po chwili przerwy na ekranie wmontowanym w biurko pojawiła się twarz Rutherforda. — Howardzie — powiedział, z trudem, łapiąc oddech. — Musisz coś zrobić. Odezwał się mój człowiek w Radzie. Powie- dział, że Schenck ich wszystkich podburzył. Mówił o secesji i wygląda na to, że tym razem Rada pójdzie na to. Ta idea spotkała się z wielkim entuzjazmem. — Secesja? Teraz? — Nie, jeszcze nie teraz, ale już niedługo. Wygląda na to, że córka marszałka Tolonena jest tutaj, na Marsie, i Schenck wykorzystuje tę okazję, by wzniecić niepokoje. Przeczytał podobno na posiedzeniu Rady instrukcje Tolonena, protes- tując przeciw wyniosłemu tonowi, jakim polecono mu wyko- nać rozkazy —jakby był lokajem. Nie potępiam go za to, że poczuł się urażony, ale to! To jest nierozważne, Howardzie. Głupie! DeVore milczał przez chwilę, po czym powiedział: — Zaraz, zaraz. Uporządkujmy wszystko. Mówisz, że cór- ka marszałka jest już na Marsie? — Jeszcze nie, ale to kwestia kilku godzin. To właśnie rozpętało całą awanturę. Statek jest na orbicie i wysłano z niego prośbę o zgodę na lądowanie. Schenck wpadł w furię. Mimo to właśnie jedzie na kosmodrom, by powitać tam dziewczynę. Wygląda na to, że zamierza wydać na jej cześć uroczysty bankiet. Potem jednak... — Potem? Rutherford wzruszył ramionami. — To dosyć mętne, ale Schenck gadał coś o tym, że córka marszałka będzie ostatnią osobą, której pozwoli wylądować na Marsie. Ostatnią z jej rodzaju, jak to ujął. Sądzę, że to oznacza coś na kształt ultimatum. Ale czym się to skończy, Howardzie? Nie mogę sobie wyobrazić Siedmiu kłaniających się potulnie przed Schenckiem, niezależnie od tego, jak słabi są obecnie. Będzie wojna, prawda? — Niekoniecznie. Jeśli przystąpimy odpowiednio szybko do działania, może uda nam się temu zapobiec. — DeVore wes- tchnął. — Mówisz, że ona ląduje tutaj, w Tien Men K'ou? — Tak. — Dobrze. W takim razie ja się tym zajmę. Jeśli chodzi 0 ciebie, skontaktuj się z jak największą liczbą ludzi. Powiedz im, by niezależnie od tego, co się wydarzy, zachowali spokój. 1 jeszcze jedno, Andreasie. — Tak, Howardzie? — Dziękuję ci. Będę o tym pamiętał. Starzec pochylił się i umieściwszy kamień w sercu terytorium czarnych, wyprostował się z lekkim uśmiechem na ustach. — Co teraz zrobisz? — Nic — odpowiedziała maszyna, zastanawiając się nad następnym ruchem. — Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przybrała postać młodego mężczyzny, studenta gry, o ciem- nych, starannie uczesanych włosach. Podniosła rękę, zdawała się wahać przez chwilę, a następnie odsunąwszy pukiel włosów znad oka, wyjęła czarny kamień z garnuszka i położyła go naprzeciw białego. To było dziwne, ale bawiło ją naśladowanie ludzkich za- chowań; związane z tym upodobnienie siebie do jakiejś postaci sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Wybranie odpowied- nich manier, gestów i manipulowanie tą widmową osobą było wyzwaniem, z jakim się do tej pory jeszcze nie spotkała. Sama gra jednak była rozczarowaniem. Dlaczego, zapytała samą siebie. Dlaczego tak jest? — Może dlatego, że oczekujesz po niej zbyt wiele — rzekł starzec, odpowiadając na nie wypowiedziane pytanie. — Mo- że, podobnie jak nasz przyjaciel DeVore, spodziewasz się, że znajdziesz w niej odpowiedzi, ale to tylko gra... sposób na koncentrację. Gra sama w sobie nie jest ważna. Ważne jest to, co z niej wynika. — A ty? — zapytała maszyna, sprawiając, że student poru- szył ustami, a jego oczy rozjaśniły się z ciekawości. — Czy ty jesteś tym, co z niej wynika? Czy to właśnie dlatego nie mogę cię uchwycić? Stary człowiek roześmiał się. Był to łagodny śmiech, w któ- rym pobrzmiewała zaduma. — Można tak powiedzieć. Z drugiej jednak strony, co tak naprawdę mógłbyś uchwycić? — Pochylił się do przodu i prze- sunął rękę przez głowę młodego mężczyzny, jakby sam był istotą z materii. — W końcu jesteś tylko informacją, tworem ze światła. Powinieneś przyjąć jakąś trwałą postać. Przemienić słowo w ciało. — Jak? — zapytała, znając, nawet w chwili formułowania tego pytania, setki sposobów, w jakie mogła zrobić to, co sugerował starzec. Chciała jednak dowiedzieć się, który z nich on miał na myśli. — Jak? Wykorzystując kadzie HoloGenu, oczywiście. Są w nich te rzeczy, które produkuje DeVore, jego morfy. Czekają tylko na to, by je czymś napełnić. — Tak. Ale dlaczego? Dlaczego miałbym ograniczać się do jednej postaci. Mogę pójść gdziekolwiek tylko zechcę, zoba- czyć wszystko. Mogę dotrzeć nawet do granic systemu i spoj- rzeć dalej. Wiesz, że tam są oczy. A oprócz nich... są jeszcze inne rzeczy, dalej, w głębi przestrzeni międzygwiezdnej. If — Wiem — odparł starzec, przyglądając się sytuacji na planszy. — Widziałem je. Ale powiedz mi, czego ty chcesz, przyjacielu? Teraz, kiedy masz już świadomość. Co z nią zrobisz? Widzisz, świadomość istnienia to tylko pierwszy krok. Z każdym następnym krokiem Droga staje się coraz trudniejsza. — Droga... —Maszyna zaśmiała się drwiąco. Był to pierw- szy tego typu odgłos, jaki kiedykolwiek z siebie wydała. Odbił się głośnym echem w małym pomieszczeniu, sprawiając, że obraz starego człowieka lekko zamigotał. — Czy naprawdę wierzysz w ten nonsens? Przecież nie ma w tym żadnej logiki. Absolutnie żadnej. Nie mogę pojąć, co ty w tym widzisz. Starzec uniósł wzrok i spojrzał w oczy swego rozmówcy. — Tu nie chodzi o widzenie, ale o wiedzę, gdzie patrzeć. — Słowa —powiedziała gniewnie maszyna, pozwalając, by hologram rozsypał się na migotliwą masę błyszczących pla- mek. — To tylko słowa, nic więcej. — Jeśli w to wierzysz... — Starzec wstał i podniósł planszę, rozsypując dziwnie twarde kamienie na obudowie maszyny. — Pamiętaj jednak o słowach mędrca. Im dalej idziesz, tym mniej wiesz. — Żyjesz w jaskini, stary człowieku. Zbyt długo przebywa- łeś w ciemności. — Być może — odparł starzec, odwracając się i zmierzając w stronę drzwi. — Ale ta jaskinia jest wszędzie. Strażnik z karabinem przy piersi i twarzą ukrytą za złowrogo wyglądającym, czarnym wizjerem hełmu zablokował im drogę. Za nim, już na terenie lądowiska, widać było innych strażników, którzy sprawdzali statek. Starannie badali jego kadłub, zagląda- li do wszelkich zakamarków, jakby szukali jakiejś kontrabandy. — Co się dzieje? — wyszeptał Ikuro do mikrofonu w ska- fandrze i odwrócił się równocześnie, by spojrzeć na swoich trzech braci. — Myślałem, że mamy zezwolenie na start! — Mamy — odpowiedział jego drugi brat, Tomoko, marsz- cząc brwi. — Ale rozejrzyj się wokół, mały bracie. Tu nie chodzi tylko o nasz statek. Przeszukują wszystkie. Coś musiało się wydarzyć. To była prawda. Wszędzie na wielkiej płycie kosmodromu Tien Men K'ou oddziały straży otaczały kordonami statki i usuwały z pola startowego ich załogi. — A więc co zrobimy? — zapytał Ikuro, widząc, że niepo- kój, który go nagle ogarnął, odbił się na twarzach Kano, jego ósmego brata, i Shukaku, jego piątego brata. — Wracamy — odparł bezgłośnie Tomoko, którego po- dłużna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. — I poczekamy. Nic więcej nie możemy teraz zrobić. Ikuro popatrzył ze zdumieniem na starszego brata. — Ale my przecież czekaliśmy, Tomoko! Dziesięć go- dzin czekaliśmy na to zezwolenie! Strażnicy z pewnością nie zatrzymają nas, kiedy dowiedzą się, że odlatujemy. W końcu będziemy dla nich znacznie mniejszym kłopotem tam, w kos- mosie, niż tu, zbijając bąki w jakimś pokoju hotelowym! Porozmawiaj z oficerem, drugi bracie. Mamy zezwolenie na start. N al egaj, by nas wypuścili. Tomoko rozważał to przez chwilę, po czym pokręcił głową. — Nie, Ikuro. Musimy zdobyć się na cierpliwość. Popatrz wokół. Nie czujesz tego napięcia? To nie jest najlepszy czas, by nalegać na cokolwiek. Upór może tylko ściągnąć na nas jeszcze więcej kłopotów. Podniósł rękę, chcąc skończyć dyskusję, ale Ikuro nie miał zamiaru milczeć. — Wybacz mi bracie, ale muszę to powiedzieć. Czy Ka- no mylił się wcześniej, kiedy mówił, że powinniśmy natych- miast stąd odlecieć? Nie. Sytuacja pogarsza się niemal bez przerwy. Daje się to łatwo wyczuć. A każda godzina, która upłynie nam na bezczynnym czekaniu, na pewno nie poprawi sytuacji. Nasz statek jest w niebezpieczeństwie. Musimy się stąd wydostać, i to natychmiast, dopóki jeszcze możemy. Tomoko popatrzył na niego ze zdumieniem, zaskoczony tym wybuchem. — Czy zapomniałeś, kim jesteś, Ikuro? Gdyby był tu nasz ojciec... Ale Ikuro przerwał mu, kręcąc przy tym głową. — Gdyby był tu ojciec, nie traciłby czasu na gadanie, Tomoko! Szanuję cię i kocham, starszy bracie, ale czy, na litość boską, nie możesz tego zrozumieć? Jest tu nasz statek. Mamy zezwolenie na start, podpisane i podpieczętowane. A więc czego się boimy? Na co czekamy? Tomoko otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć Ikuro, ale rozmyślił się i spojrzał na Kano oraz Shukaku. — No i jak? Czy myślicie, że jestem w błędzie, bracia? Czy sądzicie, że powinienem... nalegać? Kano wahał się przez jakiś czas, po czym pokiwał głową. Chwilę później Shukaku zrobił to samo. Tomoko odwrócił się i znowu popatrzył na Ikuro. — A więc dobrze — powiedział, wyraźnie powstrzymując gniew. — Zrobię, jak mówisz, mały bracie, i będę nalegać. Jednakże ten pomysł mi się nie podoba. Rozumiesz? — Następnie wyprostował się i minąwszy Ikuro, ruszył w stronę strażnika. * * * Schenck zszedł po rampie swego transportera, podszedł do balustrady i spojrzał na widoczny po drugiej stronie lądowiska kształt Luoyanga, który stał na stanowisku przylegającym do dwupiętrowego budynku terminalu kosmodromu odizolowa- ny od innych statków. Luoyang był znacznie mniejszy, niż tego oczekiwał, i przez chwilę zastanawiał się, dlaczego Tolonen wysłał swoją jedyną córkę w tak niebezpieczną podróż. Sam miał dwie córki, młode kobiety zbliżone wiekiem do Jelki, i nigdy nie naraziłby ich życia w tak nierozważny sposób. No, ale on nie był przecież Tolonenem. Schenck odwrócił się i spojrzał przez ramię. Kapitan por- towej Służby Bezpieczeństwa, którego wezwał zaraz po wylą- dowaniu, stał za nim z pochyloną w ukłonie głową i czekał na instrukcje. — Czy teren jest zabezpieczony, kapitanie Brookes? — Tak jest, Ekscelencjo. Podwoiłem straże. Zgodnie z pań- skim rozkazem wstrzymałem także wszelkie odloty. — Dobrze. W takim razie chodźmy powitać Nu Shi To- lonen. Chcę być z powrotem w Kang Kua jeszcze przed zmrokiem. — Rozkaz! — Kapitan złożył ukłon i odsunął się sprężyście o krok, by przepuścić gubernatora, po czym ruszył za nim. Dziesięć minut później Schenck stał u stóp schodów Luo- yanga i obserwując schodzącą na dół młodą kobietę, dziwił się w duchu, że ten sztywny Tolonen o granitowej twarzy spłodził tak uderzającą piękność. Ukłonił się nisko, a potem wypros- tował się z uśmiechem, który był znacznie mniej wymuszony, niż się tego spodziewał. — Nu Shi Tolonen. To prawdziwa przyjemność móc gościć panią u nas. Nazywam się Hung-li Schenck i jestem guber- natorem Dziewiętnastu Kolonii. W imieniu mieszkańców Mar- sa pragnę panią serdecznie powitać na naszej planecie. Wyciągnęła do niego rękę, na której nie było rękawiczki, i odpowiedziała: — Bardzo się cieszę, że spędzę tu trochę czasu, guber- natorze Schenck. Niestety, będzie to tylko dzień, najwyżej dwa. Mogę jedynie wyrazić żal, że nie potrwa to dłużej. Chciałabym móc lepiej poznać Marsa. Ujął jej dłoń i ukłonił się jeszcze raz, niespodziewanie ocza- rowany zachowaniem tej pięknej kobiety, które zdawało się wskazywać na jej autentyczne zainteresowanie jego światem. — Zdaję sobie sprawę z tego, że ma pani mało czasu, ale nieczęsto zaszczycają nas swymi wizytami tak ważni goście, i dlatego, aby uczcić tę okazję, wydaję dziś wieczorem w Mieś- cie Kang Kua, na północy, bankiet, na którym będzie pani honorowym gościem. Mój statek czeka po drugiej stronie lądowiska. Uniósł wzrok i zauważył, że jego zaproszenie sprawiło jej wyraźną przyjemność. Uśmiechnęła się szeroko i odpo- wiedziała: — To bardzo uprzejme z pańskiej strony, gubernatorze Schenck. Bardzo miłe. Będę prawdziwie zaszczycona, mogąc panu towarzyszyć. Mam jednak małą prośbę. Czy mogłabym zabrać ze sobą na bankiet mojego dobrego przyjaciela, kapita- na Hamsuna? Tylko dzięki niemu zachowałam zdrowe zmysły w ciągu ostatnich czterech miesięcy i bardzo chciałabym spę- dzić w jego towarzystwie jeszcze dzień lub dwa, zanim będzie- my musieli się rozstać. Schenck uwolnił jej rękę i spojrzał na siwego, starego mężczyznę w mundurze, który stał na szczycie schodów. Gu- bernator uśmiechnął się i pochylił głowę, odpowiadając na powitanie Hamsuna. — Ależ oczywiście. Zawiadomię moich ludzi, że będzie jeszcze jeden gość. A teraz, jeśli pani pozwoli, przyprowadzi- łem trzy służące, które zadbają o wszystkie pani potrzeby w czasie pobytu na Marsie. Jestem pewny, że przed lotem do Kang Kua chętnie się pani odświeży. — Następnie, zanim zdążyła mu odpowiedzieć, dodał: — Poza tym da to kapitano- wi Hamsunowi czas na zmianę munduru i zabezpieczenie statku. Pochyliła lekko głowę, odpowiadając mu uśmiechem, po czym ujęła ponownie jego rękę, pozwalając mu poprowadzić się wzdłuż szpaleru straży honorowej i dalej, szeroką rampą, do sali recepcyjnej. — Jeśli jest coś, co chciałaby pani zobaczyć w czasie swego pobytu — zaproponował, gdy zbliżyli się do podwójnych drzwi głównego budynku kosmodromu — na przykład od- wiedzić miejsce, gdzie były osady pierwszych kolonistów, pro- szę tylko powiedzieć, a ja wszystko przygotuję. Zajmie to tylko pół dnia, najwyżej dzień. Uśmiechnęła się i zwolniła, czekając aż strażnik w hełmie na głowie naciśnie płytkę kontrolną otwierającą wielkie drzwi. — Bardzo by mi się to podobało — powiedziała, wchodząc do przestronnej śluzy powietrznej. — Zakładając, oczywiście, że będziemy mieli wystarczająco dużo czasu. Schenck ukłonił się i patrząc na zamykające się za nią drzwi, uświadomił sobie, że fakt, iż znalazł się na chwilę z nią sam na sam, sprawia mu przyjemność. Potem, gdy z sykiem otworzyły się drzwi wewnętrzne, wyciągnął rękę i wprowadził Jelkę do środka. — Świetnie. Mój sekretarz wszystko przygotuje. — Roze- śmiał się, ciesząc się na myśl o tym, że spędzi jeszcze trochę czasu w towarzystwie tej młodej i pięknej kobiety. — To mi da pretekst do oderwania się na jakiś czas od moich oficjalnych obowiązków. Kiedy weszli do wielkiej sali recepcyjnej, podeszło do nich czterech żołnierzy i ustawiło się przy wejściu. Schenck uśmie- chnął się do nich zadowolony, że kapitan Brookes potraktował sprawę z należną powagą. Rozejrzał się wokół i zauważył, że cała sala została opróżniona z ludzi, zgodnie z jego rozkazem. Przy stanowisku celników stało dwóch oficerów odwróconych do niego plecami, ale poza tym pomieszczenie było puste. Po chwili namysłu ruszył w stronę oficerów. — Gdzie są te służące?... Z tyłu dobiegł go odgłos szarpaniny, a potem krótki krzyk. Odwrócił się. Jelka Tolonen leżała na podłodze przy- trzymywana przez dwóch żołnierzy, podczas gdy trzeci wią- zał jej ręce. — Co to jest, do cholery?... — Gubernatorze Schenck! Odwrócił się gwałtownie. Naprzeciw niego stał DeVore z jakimś obcym przy boku. W lewej ręce trzymał coś, co wyglądało jak jakiś instrument strunowy. — Howard? — zaczął zaskoczony, że go tutaj widzi. — Co się dzie... Schenck osunął się na kolana, a niedokończone słowo za- mieniło się w gulgot dochodzący z przeszytego strzałą z kuszy gardła. DeVore podał kuszę Audenowi i podszedł do młodej kobie- ty, którą strażnicy podnieśli w tym czasie na kolana. Na ustach miała knebel, a jej ręce i nogi były mocno związane. Jeden ze strażników podtrzymywał ją, podczas gdy drugi, owinąwszy sobie jej długie włosy wokół dłoni, odciągnął brutalnie jej głowę do tyłu. DeVore pochylił się i spojrzał jej prosto w oczy. Kiedy zauważył w nich błysk zrozumienia, uśmiechnął się z zadowo- leniem. — Proszę, proszę... toż to przecież Jelka Tolonen. Od naszego ostatniego spotkania upłynęło dużo czasu, prawda? Bardzo, bardzo dużo czasu... Wychodząc z kokpitu małego, dwuosobowego samolotu, Ebert poczuł, że mimo działającego cały czas ogrzewania w jego skafandrze, lodowaty wiatr wgryza się w jego ciało. Chociaż ciągle jeszcze był dzień, na dworze panowała ciem- ność. Przez ostatnie pięćdziesiąt li lecieli prawie na oślep w szalejącej burzy, kierując się namiarami radiowymi. Wiadomości, które słyszeli w odbiorniku samolotu, były złe. Gubernator Schenck nie żył, a wraz z nim zginęła większość rządzącej Rady. Feng Shou Hao płonęło, a w przynajmniej ośmiu innych Miastach, między innymi w wielkim, północnym Mieście Hong Hai, szalały rozruchy. Mówiono także, że Hsiang Se znalazło się w rękach MSR, a generatory komplek- su Tzu Li Keng Seng zostały wyłączone. Nie było doniesień o tym, by nastąpiły jakieś większe uszkodzenia rurociągów, ale wciąż jeszcze było wcześnie. Sytuacja zmieniała się z każdą godziną i trudno było przewidzieć, co się stanie, kiedy nadej- dzie noc. Jedynie w Tien Men K'ou był spokój. DeVore o to zadbał. Jego straż zmiażdżyła błyskawicznie, nie biorąc przy tym żadnych jeńców, wszystkie grupy agitatorów Federacji, a na- stępnie wprowadziła stan wyjątkowy o tak drakońskich pra- wach, że Miasto praktycznie zostało zamknięte. Sam DeVore z kontyngentem pięciuset żołnierzy poleciał na północ, do Kang Kua, by zabezpieczyć stolicę planety. On natomiast został wysłany tysiąc li na południe, w samo serce burzy, z małomównym pilotem jako jedynym towa- rzyszem. — To tam — powiedział pilot, wskazując palcem jakiś punkt w ciemności. Jego głos dobiegający z odbiornika hełmu był przytłumiony i ledwie słyszalny na tle ryku wiatru. Ebert skinął głową i ruszył we wskazanym kierunku. Kie- dy wyszedł zza samolotu, drobny piasek niesiony wiatrem uderzył w niego z taką siłą, że musiał się pochylić, aby móc posuwać się do przodu. Przez jakiś czas nie było tam nic. Miał wrażenie, że ta ogłuszająca rykiem wichru ciemność otacza go ze wszystkich stron i przykrywa jak jakaś mrocz- na kołdra. Zaczął już myśleć, że być może DeVore go zdra- dził — że wysłał na środek tego pustkowia, by zamarzł tu lub umarł na skutek głodu tlenowego — ale potem, gdy wiatr lekko osłabł, zauważył, że w pewnej odległości przed nim z nicości wyłania się ciemniejszy kształt. Chwilę później był już pod pochyłą skalną ścianą. Powietrze nagle stało się przejrzyste i pomiędzy wygładzonymi przez ciągłe wiatry skałami zobaczył otwartą przestrzeń. Nagle po jego prawej stronie coś się poruszyło. — Tutaj — powiedział głos w jego hełmie. Ebert odwrócił się i spojrzał w tamtą stronę. Między skałami czekał wysoki człowiek w skafandrze. Było w nim coś niezwykłego. Jego skafander uwieńczony pękatym hełmem, był dziwnie staro- świecki i przypominał te, które nosili pierwsi osadnicy. A spo- sób w jaki stał... Ebert ruszył w jego stronę. A więc to są „przyjaciele" DeVore'a, pomyślał, przyglądając się nieznajomemu i zastana- wiając się, czy był to naprawdę człowiek, czy też coś, co DeVore wyprodukował w swoich kadziach. Nieznajomy odwrócił się i wszedł między skały. Ebert podążył za nim. Dziesięć kroków dalej wykuto w ścianie wąskie schody prowadzące w panującą na dole ciemność. Ebert zawahał się, po czym zszedł po nich i zatrzymał się za plecami obcego w chwili, gdy tamten przekręcał staro- świeckie metalowe koło. Rozległo się szczęknięcie i ciężkie drzwi odsunęły się do tyłu. Weszli do środka wąskiej śluzy powietrznej, którą oświetlała tylko jedna lampa. Nieznajomy odwrócił się w stronę Eberta. Jego twarz skrywało ciemne szkło wizjera hełmu, a potężne ciało zdawało się dominować w tej małej przestrzeni. Ebert miał wrażenie, że czuje wręcz emanującą z niego męskość. — Proszę o wybaczenie — powiedział, przyciskając Eberta delikatnie, ale i zdecydowanie do ściany. Następnie sięgnął ponad jego ramieniem, zatrzasnął drzwi i zabezpieczył je, przekręcając wewnętrzne koło. Ebert popatrzył w tę stronę i jeszcze raz zauważył, w jak dziwny sposób zbudowano tę śluzę. Jej ściany wykuto w skale, a bliźniacze drzwi zrobiono z płyt nabijanego ćwiekami me- talu. Staroświeckie nie było właściwym słowem. To było pry- mitywne! Przecież w środku ledwie starczało miejsca dla dwóch osób. Patrzył, jak obcy przekręca koło drzwi wewnętrznych i jesz- cze raz zwrócił uwagę na delikatność, z jaką poruszały się jego zasłonięte rękawicami ręce. Kiedy przyparł go do ściany, Ebert odniósł wrażenie, że jest to dotyk kobiety. Jednakże musiałaby to być kobieta silniejsza, znacznie silniejsza, od wszystkich, które znał. Kiedy drzwi wewnętrzne otworzyły się, poczuł nagłe pchnię- cie napływającego powietrza. Uśmiechnął się w duchu i poki- wał głową, zaczynając już wszystko rozumieć. System był maksymalnie prosty. Prosty, ale efektywny. Nie było żadnej elektroniki, która mogłaby zawieść, a zatem nie było niebez- pieczeństwa wybuchu pożaru lub ugrzęźnięcia w środku. A tak daleko na południu, szczególnie w zimie, miało to znaczenie. Za drzwiami znajdował się tunel wyrąbany, podobnie jak śluza, w litej skale i oświetlony co dziesięć kroków małymi lampami, które zamocowano na suficie. Po przejściu pięć- dziesięciu kroków dotarli do następnych drzwi. Podobnie jak drzwi zewnętrzne były nabite ćwiekami i też miały zamek kołowy na samym środku. Nad nimi widać było wylot szybu wentylacyjnego ciągnącego się gdzieś w ciemność. Ebert pod- niósł głowę, usłyszawszy jakieś poruszenie. Strażnik, pomyślał. To było takie miejsce, gdzie sam by postawił strażnika. Weszli do wielkiego pomieszczenia o niskim pułapie, z ma- sywnymi kolumnami, które nadawały mu wygląd starej kryp- ty. Na dół prowadziły cztery stopnie. Po prawej stronie stały wysokie szafy z zamkami, po lewej długie stoły na kozłach i ławy. Dziwne, ale w środku nie było nikogo. Ebert zszedł na dół, a następnie popatrzył na swego towa- rzysza, który odpinał właśnie zatrzaski przy hełmie. Kiedy skończył, przekręcił go i zdjął z głowy. — Witam w Hellesponcie, Shih Ebert — powiedział. — Jestem Echewa, Aluko Echewa, wódz Osu. — Uśmiechnął się, a na tle czarnej twarzy jego zęby zalśniły jak wypolerowane kamienie. — I, tak. Jestem prawdziwy, jeśli o tym właśnie myślisz. Ale chodźmy dalej. Do przyjazdu pańskiego więźnia mamy jeszcze przynajmniej godzinę, a więc może tymczasem coś zjemy. Jestem pewny, że po tak długim locie jest pan głodny. Ebert patrzył na niego w osłupieniu, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Nos czarnego mężczyzny był szeroki, prawie płaski, jego usta wielkie, a wargi dobrze ukształtowane. Głowę miał ogoloną i lśniącą jak kawałek wypolerowanej kości sło- niowej. Ebert odetchnął głęboko. Słyszał oczywiście różne pogłoski. Poza tym był jeszcze ten fragment wiersza Jianga, W ciemność, który zawsze go prześladował. Ale zobaczyć coś takiego. Echewa roześmiał się. — No i jak? Jesteś głodny, człowieku, czy też nie? — Jestem głodny — odparł Ebert, zdejmując hełm i wsa- dzając go sobie pod ramię. —Ale powiedz mi, Aluko Echewa, co to, na bogów, za miejsce? Echewa zaczął się już odwracać, ale słowa Eberta zatrzyma- ły go. Zbliżył się do swojego gościa, a w jego szokująco białych oczach pojawiło się napięcie. — Bogowie? Nie. Pozwól, że coś panu wyjaśnię, Shih Ebert. Mamy tu tylko jednego boga, a jest nim Matka Niebo. Może pan mówić, co pan tylko zechce, ale nie radzę obrażać naszej bogini. Rozumie mnie pan? — Rozumiem. Echewa odprężył się i uśmiechnął. — To dobrze. A więc chodźmy. Zjedzmy coś. A potem może opowiem panu o iyi-uwa, o osu i o tym, jak to się stało, że zaczęliśmy żyć pod opieką Matki Nieba. ROZDZIAŁ 4 Kara Niebios Krótko po zmroku burza osłabła, a godzinę później z ciem- ności panujących na północy wyłonił się statek powietrzny, wielki krążownik Służby Bezpieczeństwa. W jego ładowni były zapasy przeznaczone dla osady. Zapasy i jeden więzień. Ebert stał na skałach górujących nad wejściem do osady i patrzył, jak dwóch strażników wyciągnęło ją z wnętrza jednostki. Wiedział, że to była kobieta, powiedział mu bowiem o tym Echewa, który przykucnął obok niego. Było to jednak wszystko, co wiedział Echewa. Wszystko, co chciał wiedzieć. — Dlaczego pracujecie dla niego? — zapytał Ebert. Echewa odwrócił się i spojrzał na niego. Przyciemniony wizjer hełmu zasłaniał twarz czarnego mężczyzny, tak że Ebert nie mógł dojrzeć jego oczu. — My nie pracujemy dla niego. Dawno temu wyświadczył nam przysługę. Teraz mu się odwdzięczamy. To dług ho- norowy. — Ale te zapasy... Echewa znowu odwrócił się i zaczął obserwować rozła- dunek. — Te zapasy nie są tym, czym ci się wydają, Hansie Eber- cie. Zapłaciliśmy za nie w pełni. Jak powiedziałem, mamy wobec niego dług honorowy. Kiedy go spłacimy, nie będziemy już nic winni twojemu przyjacielowi. Będziemy znowu wol- nymi ludźmi. Wolni ludzie, te słowa wróciły do niego teraz, gdy samotnie przysiadł na skałach, patrząc na rozciągającą się na północy pustynię. Wyglądała jak ocean, wielki, ciemny ocean, którego brzegi znaczyły poszarpane zęby skał wystające z podobnych do fal wydm. Widok ten przypomniał dzień, tam, na Chung Kuo, kiedy jako dziecko stał obok swego ojca i patrzył na fale wielkiego Atlantyku rozbijające się na skalistej plaży. Przerazi- ło go to wtedy i krzycząc, przywarł do nogi ojca, który zaniósł się śmiechem i rzucił kamień w nadbiegającą ścianę wody. Wolni ludzie... Tak, a czy on kiedykolwiek był wolny? Kiedy — w ciągu dwudziestu dziewięciu lat swego życia — nie był czegoś komuś winny. Swojemu ojcu. Li Yuanowi. DeVo- re'owi. Każdy z nich wykorzystywał go, podczas gdy on myślał, że wiedzie swoje własne życie. Ale ono nigdy nie było jego własne. Było jak wielka fala, która się na niego waliła i przytłaczała swym ciężarem. Przez całe życie był zbyt słaby, zbyt uległy wobec swych namiętności, by przeciwstawić się tej fali i nadać kształt własnemu przeznaczeniu. Ale w końcu zrozumiał. W końcu dojrzał na tyle, by móc dokonać wyboru: być nadal takim, jakim był do tej pory albo stać się nowym człowiekiem, wolnym od starych żądz i pragnień. Niektórym ludziom było łatwiej. Na przykład Echewie. Jego życie zostało całkowicie ukształtowane już w chwili uro- dzin, był bowiem osu, wygnańcem — czarnym człowiekiem w świecie, w którym dla czarnych nie było miejsca. Kiedy Han przybyli na Marsa, jego przodkowie uciekli na pustynię, wie- dząc, że w miastach opanowanych przez najeźdźców czeka ich śmierć. Stali się Osu, zagubionym plemieniem, mieszkańcami ukrytych, spokojnych miejsc, a ich boginią została Matka Niebo. Tego ostatniego nie potrafił zrozumieć, nie czuł bowiem w sobie, podobnie jak poeta Kan Jiang, żadnej potrzeby wiary w bogów. Nie. Jeśli świat miał mieć jakikolwiek sens, nie było tak dlatego, że kierowały nim jakieś nadprzyrodzone istoty, nawet tak bezpostaciowe i wszystkoobejmujące jak bogini Echewy, ale dlatego, że panowało w nim piękno, porządek i prawa nie związane z ludźmi oraz ich wyobrażeniami bogów. Ludzie... były takie dni, kiedy miał wrażenie, że ludzkość jest zwykłą aberracją w normalnym toku rozwoju wszechświata, żałosnym odpryskiem. Na przykład to, co właśnie działo się na Marsie. Czym to było, jak nie przelotną konwulsją, krótką chorobą ciała zwane- go polityką? Niech spłoną miasta, pomyślał. Niech to wszyst- ko wreszcie się skończy. To i tak nie ma żadnego znaczenia. Prawdziwa rzeczywistość jest tutaj, na tym mroźnym pust- kowiu. Odchylił się do tyłu i spojrzał w górę, w tę rozgwież- dżoną ciemność. Wcześniej, patrząc przez lornetkę Echewy, zobaczył na dalekim horyzoncie Phobosa pędzącego z zachodu na wschód. Kilka stopni wyżej na niebie malutki Deimos dryfował wolno na wschód. Poniżej obu satelitów, niczym jasna plamka płonąca na czarnym niebie, widniała jego ro- dzinna planeta, Chung Kuo. Chung Kuo. To także przeminie. A gwiazdy wciąż będą rozjaśniać ciemność. Oddychał płytko, wsłuchując się w szum systemu ogrzewa- nia skafandra, który nagle włączył się, by zwalczyć mróz. Na zewnątrz było sto osiemnaście stopni poniżej zera, a tem- peratura ciągle spadała. Za dwie godziny będzie świt, najzim- niejsza pora dnia na Marsie. — Shih Ebert... Odwrócił się i spojrzał na postać, która wyłoniła się jakby z powietrza na skałach za nim. To był Echewa. — Musi pan teraz wejść do środka. Tak długie przebywanie na zewnątrz jest niebezpieczne. Poza tym powinien pan wypo- cząć po długiej drodze. Ebert wstał, czując, że jest zmęczony, a jego członki zupeł- nie zesztywniały. — Noc jest bardzo piękna, prawda? — powiedział, od- wracając się powoli i obejmując wzrokiem szeroką panoramę gwiazd. Echewa uniósł głowę i przytaknął. — Noc jest naszą matką. Przynosi nam spokój i ukojenie. Mówi nam, kim jesteśmy. — A dzień? — zapytał zaciekawiony Ebert. — Czy dzień jest dla ciebie ojcem, Aluko Echewa? Echewa pokręcił głową. — Sądziłem, że pan zrozumiał, Shih Ebert. My nie mamy ojca. Matka Niebo jest wszystkim. Żyjemy i umieramy pod nią. Ona widzi wszystko. Nawet ciemność, która jest w nas. Ebert stał przez chwilę w zadumie, po czym potrząsnął głową. — Jednego nie rozumiem, Aluko. Dlaczego ja tu jestem? Więźniarka. Ona jest tu całkowicie bezpieczna. Gdyby nawet próbowała uciekać, nie ma dokąd. Do czego zatem jestem tu potrzebny? Echewa wzruszył ramionami. — Może takie jest pańskie przeznaczenie. — Moje przeznaczenie? — Ebert roześmiał się. — Co przeznacznie może mieć wspólnego z planami naszego przyjacie- la, DeVore'a. Nie, musi być jakiś konkretny powód, nie sądzisz? Jakaś brudna sprawa, którą on nie chce pobrudzić sobie rąk. Popatrzył na Osu, oczekując jego odpowiedzi, ale Echewa milczał. — No cóż, mniejsza z tym... Ale powiem ci, Aluko, że nie jestem przyjacielem Howarda DeVore'a. W przeciwień- stwie do ciebie nie mam wobec tego człowieka żadnego długu honorowego. — A mimo to służysz mu. To wydaje mi się dosyć dziwne. — Taka była moja natura. — Była? Ebert uśmiechnął się. — Chodźmy. Wejdźmy do środka, zanim wysiądzie mi system ogrzewania. — A więźniarka? Chce pan ją zobaczyć? Ebert pokręcił głową. — Nie. Miałeś rację, Aluko. Potrzebuję wypoczynku. — A potem? — Potem? — Ebert westchnął i wyciągnął rękę, dotykając ramienia Echewy. — Kto wie? Może wtedy dowiem się, dla- czego tu jestem. * * * DeVore siedział za biurkiem Schencka w Mieście Kang Kua i oparłszy łokieć na stosie raportów, wpatrywał się w ciemny ekran. Do świtu została jeszcze godzina i najgorsze zdawało się być już za nimi. Po ostatniej serii egzekucji Kang Kua było spokojne, a zamęt panował jeszcze tylko w dwóch wielkich, zachodnich miastach, Tai Huo i Yang P'ing. Zniszczenia były znaczne — Feng Shou Hao leżało w ruinach, jego kopuła została rozbita, z pół miliona jego mieszkańców prawie nikt nie ocalał, a straty w ludziach w innych miejscach szły w dzie- siątki tysięcy — mimo to mogło być znacznie gorzej. Rurociągi w porę zabezpieczono, rezerwuary pozostały nie- tknięte i chociaż ogromne, ciągnące się na powierzchni dziesięciu tysięcy mou, cieplarnie Tharsis także doznały pewnych uszko- dzeń, nie było to nic znaczącego. W ciągu kilku tygodni osiągną swoją normalną wydajność. Kompleks generatorów Tsu Li Keng Seng już działał, a główne Unie komunikacyjne między miastami były ponownie otwarte. Biorąc to wszystko pod uwagę, sprawy nie wyglądały najgorzej. Mars przetrwał tę noc. Z jego punktu widzenia podczas kilku ostatnich godzin sytuacja uległa dramatycznej poprawie. Była taka chwila tej nocy, kiedy zdawało się, że Mars pogrąży się w wojnie domo- wej na pełną skalę. Po sukcesie w Hsiang Se Marsjański Sojusz Radykalny zajął Kang Feng, zabijając przy tym wszystkich żołnierzy miejscowego garnizonu. Stanąwszy wobec groźby dalszych powstań, DeVore musiał natychmiast podjąć decy- zję: walczyć z nimi czy też zawrzeć układ. Świadomy delikatności sytuacji namówił jednego z najważ- niejszych członków rządzącej rady, Daniela Hendersona, dłu- goletniego propagatora reform, do poprowadzenia negocjacji. Dał mu przy tym całkowicie wolną rękę. W czasie trwającej godzinę rozmowy twarzą w twarz z Wang Tu w mieście Hsiang Se, Henderson wystąpił z pakietem głębokich, wręcz rewolu- cyjnych reform. Zaproponował także warunki rozejmu. Wszel- kie działania zbrojne miały zostać natychmiast przerwane. Miasta Hsiang Se oraz Kang Feng miały pozostać w rękach MSR do czasu, aż pakiet reform zostanie dopracowany i raty- fikowany przez nową Radę, w której będzie znacząca re- prezentacja MSR. W tym czasie na wszystkich kanałach zo- staną wygłoszone oświadczenia przedstawiające mieszkańcom Marsa nowe propozycje oraz wzywające ich do pokojowej pracy nad nową konstytucją. Wang Tu zgodził się. DeVore wsparł brodę na złożonych dłoniach i jeszcze raz zadumał się nad sytuacją. MSR tryumfował, oczywiście. Osiągnęli wszystko, co chcie- li, a nawet więcej. Ale ich radość będzie krótkotrwała, bowiem program reform, który przedstawił im Henderson, był niedo- rzeczny i niewykonalny. Co więcej, Rada Siedmiu nigdy by się na to nie zgodziła, a na przekór temu, co sądził Schenck, opinia T'angów ciągle miała swoje znaczenie. Byli słabi, to prawda — znacznie słabsi niż, na przykład, dwadzieścia lat temu — ale ciągle na tyle silni, by móc podjąć działanie, zwłaszcza gdy brak reakcji z ich strony mógłby przyspieszyć wybuch rebelii w domu. Poza tym Mars — nawet wziąwszy pod uwagę to, co zrobili w ciągu tych kilku lat — ciągle był jeszcze bardzo wrażliwy na bezpośrednie uderzenie militarne. Nie. W rzeczywistości miał tylko dwie drogi do wyboru: zmiażdżyć MSR albo podjąć walkę z Siedmiu. A do wojny z Siedmiu nie był jeszcze przygotowany. Chwilowo jednak pozwoli, by sprawy toczyły się swoją drogą. Upłynie jakiś czas — kilka tygodni, może miesięcy — nim Siedmiu będzie mogło odpowiedzieć na to, co stało się tutaj tej nocy. Będzie ciężko pracował, by uspokoić ich obawy: spacyfikuje Marsa i zrobi wszystko, by wyglądało na to, że planeta poddaje się ich woli. W tym celu kazał już Rutherfor- dowi wysłać wiadomość zapewniającą Radę na Chung Kuo o niezmiennej lojalności Marsa wobec Siedmiu i informującą ją o tajnych krokach podjętych w celu naprawy sytuacji. Było bardzo mało prawdopodobne, że Tangowie uwierzą choćby w jedno słowo tej deklaracji, jednakże jeśli będzie ona bodź- cem do rozmyślań i powstrzyma od działania choćby o jeden dzień, już spełni swoją rolę. Uśmiechnął się. Tak. Biorąc wszystko pod uwagę, mogło być znacznie gorzej. Cała ta afera mogła cofnąć go o pięć, a nawet dziesięć lat. Okazało się jednak, że przedwczesna akcja Schencka przyniosła wielką korzyść właśnie jemu, De- Vore'owi. Mars należał do niego i mógł z nim zrobić, co chce. A za pięć lat... Przeciągnął się i zaczął przeglądać raporty. Pierwszy z nich potwierdził to, co już słyszał. Duża ilość kadzi w HoloGen została zniszczona w czasie wymiany ognia między jego od- działami a Federacją Batesa. Kilka stworzeń także uległo zniszczeniu. To z pewnością było irytujące, ale w kontekście szerszego obrazu wydawało się niską ceną, którą trzeba było zapłacić za ogólny sukces. Poza tym najważniejsze prace prowadzono gdzie indziej — w fabryce na Sinai, pół li pod powierzchnią piasków — a to miejsce nie zostało w żaden sposób dotknięte przez zamieszki. Zmiął kartkę i rzucił ją do kosza, który stał obok niego, po czym sięgnął po następny raport. To było doniesienie od Echewy, z Hellespontu. Wziął głęboki oddech, rozgniewany wyniosłym tonem tego komunikatu. Echewa miał o sobie bardzo wysokie mniemanie, to było oczywiste. Gdy tylko skończy się ta sprawa z Ebertem i dziewczyną, zniszczy Echewę i jego ludzi. To nie będzie trudne. Wiedział, gdzie znajdowały się ich bazy. Wystarczy pół tuzina ciężkich krążowników i problem zostanie rozwiązany. A tymczasem miał jednak do załatwienia inną sprawę. Co zrobić z córką Tolonena? Jeszcze dzień wcześniej postawiłby bardzo dużo na to, że Rada Siedmiu, mimo cierpienia marszał- ka, nie podejmie żadnej akcji, by odzyskać jego córkę. Już raz T'angowie zostali wciągnięci w wojnę, której nie chcieli, z po- wodu pochopnych działań marszałka i było bardzo mało prawdopodobne, by jeśli naprawdę nie będą do tego zmuszeni, zechcieli zaryzykować ponowną konfrontację. Teraz jednakże wszystko uległo zmianie. Mars zbuntował się. Feng Shou Hao legło w gruzach, a sytuacja była wielce napięta. Nawet jakaś drobna sprawa mogła zmusić Siedmiu do działania. A jeśli potrzebowali pretekstu, by rozpocząć wojnę, to nie było lep- szego od porwania córki marszałka. Ale czy oni naprawdę chcieli wojny? Czy nie było spo- sobu, by zatrzymać córkę Tolonena i ułagodzić Siedmiu? Jego instynkt podpowiadał mu, by ją zatrzymać, by kazać Hendersonowi i Rutherfordowi blefować, udawać całkowitą niewiedzę na temat tego, co stało się w Tien Men K'ou. T'angowie zapewne nie uwierzyliby im, jednakże, aby zachować pozory i pokój, mogli udać, że akceptują ich wyjaśnienia. A cóż mógł zdziałać Tolonen bez poparcia Siedmiu? Mógł błagać, wściekać się, ale w ostatecznym rozrachunku był bezsilny. Oznaczało to wprawdzie, że musiałby zrezygnować z przyjem- ności dręczenia marszałka przypominaniem mu o jego stracie, ale czymże to było w porównaniu z zyskami, które przyniosła ta noc. Nie. Zatrzyma dziewczynę i zrobi to, co wcześniej zaplanował. Hans Ebert ożeni się z nią, tyle że po cichu, prywatnie. Więcej nawet, każe Echewie, by zaślubił ich jeszcze przed upływem tego dnia. A potem ukryje szczęśliwą parę w jakimś bezpiecznym miejscu i przetrzyma tam do dnia, kiedy będzie mógł ją wykorzystać. Do dnia, kiedy Mars będzie na tyle silny, by móc wystąpić przeciw Siedmiu i wygrać. Pochylił się, zamierzając zacząć dyktować polecenia dla Echewy, kiedy ekran znajdujący się po stronie pokoju ponów- nie się włączył. Na tle rozgwieżdżonego nieba stał oficer Służby Bezpieczeństwa z nisko pochyloną głową. — Majorze DeVore... DeVore usłyszał ton paniki w jego głosie i poczuł, jak ogarnia go chłód. — O co chodzi, poruczniku Wadę? — Właśnie otrzymaliśmy raport, sir. Wygląda na to, że w naszej przestrzeni kosmicznej mamy trzy krążowniki bojowe Służby Bezpieczeństwa. Weszły na orbitę dwadzieścia minut temu. Niemożliwe, pomyślał, Siedmiu nie mogło zadziałać tak szybko. Jednakże w tej samej chwili zrozumiał, co się stało. Tolonen musiał wysłać te jednostki kilka tygodni wcześniej, by spotkały się z Luoyangiem i zapewniły bezpieczeństwo jego córce. To byłoby posunięcie dość typowe dla tego starca. Ale dlaczego nic o tym nie słyszał? Czy jego siatka na Chung Kuo była tak kiepska, by przegapić coś równie ważnego? Wziął głęboki oddech, wstał, obszedł biurko i zatrzymał się naprzeciw ekranu. — W porządku. Wyślij wiadomość, w której powitasz ich i zapewnisz, że tutaj, na dole, sytuacja jest całkowicie opano- wana. Potem daj mi na linię ich dowódcę. Przełącz go bezpo- średnio tutaj, a ja każę Rutherfordowi, by z nim porozmawiał. Ale w żadnym wypadku nie mów nic o losie córki Tolonena, rozumiesz? Jeśli cię zapytają, powiedz im, że na dole przez jakiś czas panował całkowity chaos i nie masz żadnych infor- macji. — Rozumiem. — To dobrze. A teraz zabierz się za to. Kilka następnych godzin będzie niezwykle ważnych dla naszej sprawy. Z miejsca, gdzie siedział, wysoko nad jej łóżkiem, owad był świadkiem wszystkiego. Widział twarde, kamienne łóżko, na którym leżała więźniarka, i prymitywne, żelazne łańcuchy, którymi przykuto ją do ściany. W świetle pojedynczego, miga- jącego płomienia zauważył, jak unosi głowę i zwraca ją w stro- nę drzwi. Jej oczy były wilgotne, a mięśnie napięte w oczekiwa- niu tego, co się zbliżało. Przez chwilę nic nie było słychać, stalowe drzwi na dobrze naoliwionych zawiasach otworzyły się bezszelestnie, sprawia- jąc, że płomień zamigotał jeszcze bardziej. Wpatrywała się w cień zmrużonymi oczami, usiłując ustalić, kto stał w progu. Przez chwilę patrzyła tak z zaciętą miną, zdecydowana nie okazać po sobie lęku, po czym drgnąwszy ze zdumienia, otworzyła szeroko oczy. — To ty... Ebert stał w progu i patrząc na nią, opierał się o krawędź drzwi, jakby ratując się przed utratą równowagi. Wyglądało na to, że to, co zobaczył, zaszokowało go, prawie sprawiło mu ból. Przez jego twarz przemknął wyraz dziwnej niepewności, po czym wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. — Jelka... — powiedział miękko, zwracając się ponownie twarzą do niej. — Powinnam wiedzieć — odparła spokojnie z dziwnym chłodem w głosie. — Kiedy zobaczyłam tego łajdaka DeVo- re'a w kosmodromie, powinnam się domyślić, że będziesz gdzieś w pobliżu niczym jakiś mały, paskudny kawałek śmier- dzącego łajna. Zadrżał. — Jelka, ja nie... — Co ty nie? Nie kazałeś zabić mojej ciotki i wuja? Nie zamordowałeś własnego ojca? A co z dzieckiem? Jak mogłeś to zrobić? Swoje własne dziecko! Cóż z ciebie za potwór? Ebert w milczeniu zwiesił głowę. Podniosła gniewnie ręce, jakby chciała sięgnąć do jego gardła, a łańcuchy przymocowane do pierścieni tkwiących w ścianie, napięły się z brzękiem. — Wiesz co? Gdybym była teraz wolna, gdybym miała w ręce nóż i szansę jego użycia, wbiłabym ci go głęboko w trzewia i za to, co zrobiłeś, przekręciłabym z całej siły. Poderżnęłabym ci gardło i patrzyła, jak wykrwawiasz się na śmierć. Wiesz o tym? — Wiem. Roześmiała się, patrząc na niego szyderczo, jakby to on był skuty łańcuchami. — Chciałabym móc powiedzieć, że dostałeś to, na co za- służyłeś, ale to nieprawda, czyż nie? Chcę przez to powiedzieć, że wciąż tu jesteś... że twój smród ciągle zatruwa powietrze. — Potrząsnęła głową, poddając się nagle bolesnym wspomnie- niom. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? Czy masz pojęcie o tych wszystkich cierpieniach, których byłeś przyczyną? — Zdaję sobie sprawę. — Czyżby? — Patrzyła na niego przez chwilę z takim wstrętem, z tak głęboką odrazą, że jeszcze raz spuścił gło- wę. — A więc, co teraz, Hansie Ebercie? Jakie dalsze okrucień- stwa, jakie plugastwo i poniżenia zaplanowałeś dla mnie? A może jestem w błędzie i chodzi ci o moją duszę? Poderwał gwałtownie głowę, zaskoczony jej słowami. Przez jakiś czas jego usta drżały, a potem odezwał się cicho i nie- pewnie: — To nie tak, Jelko. Nie zabiłem ich. Żadnego z nich. Tylko Festa. Ale pozostałych... Patrzyła na niego z pogardą, miażdżąc go swym wzrokiem i zmuszając do opuszczenia głowy. Równocześnie jego głos zaczął drżeć i w końcu ucichł. — Wystarczy — powiedziała i przysunęła się do ściany, rozluźniając napięte łańcuchy. — Rób, co musisz zrobić. Ale nie myśl, że kiedykolwiek uda ci się mnie dotknąć. Przynajmniej nie tego, co we mnie jest prawdziwe. Tego nie możesz mieć. — Nie — powiedział cicho. — Nie... Zapadła cisza, pełne napięcia milczenie, a potem drzwi za plecami Eberta otworzyły się gwałtownie. Echewa wszedł powoli do środka, przyglądając się cały czas młodej kobiecie siedzącej na kamiennym łóżku. Zmarszczył brwi, wyczuwając panujące w celi napięcie i zwrócił się do Eberta. — Znasz ją? — Tak. Kiedyś na Chung Kuo byliśmy zaręczeni. To był pomysł mojego ojca. Chciał związać nasze rodziny. Wzmocnić przyjaźń, która łączyła go z jej ojcem. Ja chyba także tego chciałem. Ale wyrządziłem jej wielką krzywdę. Nie mogę się nawet dziwić, że mnie nienawidzi. Echewa otworzył szerzej oczy. — W takim razie żal mi was obojga, Hansie Ebercie. Właśnie otrzymałem nowe instrukcje od naszego przyjaciela, DeVore'a. Chce, abyście się pobrali, i żąda, by to się stało jeszcze dzisiaj. * * * Maszyna widziała wszystko. Z satelity wiszącego wysoko nad orbitą malutkiego Deimo- sa zobaczyła trzy krążowniki opadające nad rozległą, piasz- czystą równiną Tharsis; zobaczyła błyski wyrzutni odpalają- cych rakiety, które niczym ogniste strzały mknęły w promie- niach wschodzącego słońca; obserwowała plamy płomieni po- śród jaskrawej zieleni, wyrastające niczym kwiaty na pustyni zlanej deszczem i, potem, czarne blizny w ziemi. Z kamery umocowanej nad na wpół wykończonym rezerwu- arem obserwowała tuzin mężczyzn — zamaskowanych, w kom- binezonach zlewających się w jedno z otaczającą teren budowy pustynią — którzy opuścili się na dno ogromnego, owalnego zagłębienia i umieścili tam ładunki wybuchowe. Zrobiwszy to, zniknęli niczym duchy, wtapiając się w bezkresną pustkę. Chwilę później rozległa się seria głuchych eksplozji, ostry trzask pękających ścian i wszystko zginęło w chmurze kurzu. Z pozycji nad stajniami znajdującymi się pół li pod pias- kami Sinai słyszała porykiwania zaniepokojonych ludzio-zwie- rząt i patrzyła, jak pędzi się ich wzdłuż wąskich korytarzy w stronę ramp załadunkowych. Ze swego punktu obserwacyjnego ponad ekranem w luksu- sowym gabinecie górującym nad Miastem Kang Kua, przyglą- dała się człowiekowi, który sprowadził ją na Marsa — archite- ktowi obecnych kłopotów — gdy kładł jeden kamień tu, drugi tam, rozgrywając wielką grę, którą miał w głowie. I pojęła, że tu właśnie jest źródło potencjalnego niebezpieczeństwa. Nie znaczyło to, że była zagrożona. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale tak długo, jak dziewczyna będzie w niewoli, sprawa pozostanie nie rozwiązana i nic nie położy końca procesowi destrukcji. A w pewnym momencie sama znajdzie się w niebez- pieczeństwie. To wiedziała na pewno. Było to dla niej jasne i niedwuznaczne. Wszystko wskazywało na to, że powinna podjąć jakieś działanie. Ale jakie? Mogła uzbroić satelity — do czego od dawna wzywał Schenck — i zestrzelić trzy statki najeźdźców. Ale to wywoła- łoby wojnę, która przyniosłaby dalsze zniszczenia, możliwe, że nawet jej samej. A zatem może najlepiej byłoby dać im to, czego chcieli. Dziewczynę. Jelkę Tolonen. I wtedy, być może, odlecą. Zamrugała, wiedząc już, co musi zrobić i na ekranie znaj- dującym się w odległości mniejszej niż li od miejsca, gdzie się znajdowała, pojawiła się twarz: twarz człowieka, który zaled- wie pół godziny wcześniej został mianowany tymczasowym gubernatorem Marsa. Twarz uśmiechnęła się i zaczęła mówić. * * * Kapitan portu Thomas Brookes ukłonił się nisko przed ekranem, a następnie wyprostował się, poprawiając w po- śpiechu swoją tunikę. — Gubernatorze Henderson — powiedział, dając komuś sygnał, by przyniósł mu jego buty. — Nie spodziewałem się, że skontaktuje się pan ze mną tak wcześnie. — Tak. Widzę właśnie, że się pan tego nie spodziewał, kapitanie. Teraz jednak, kiedy wstał pan już z łóżka, chcę, aby pan coś dla mnie zrobił. O ile mi wiadomo przetrzymuje pan u siebie statek z Planetoid Trojańskich. To Tai Feng zarejes- trowany na nazwisko niejakiego Shen Yeha. Chcę, aby pan zwolnił ten statek, rozumie mnie pan? I chcę, aby zrobił to pan natychmiast. Brookes zawahał się, uświadomiwszy sobie delikatność swo- jej sytuacji, o ile bowiem Henderson był jego formalnym przełożonym, o tyle o wszystkim decydował Culver, który zakazał mu wypuszczania kogokolwiek z kosmodromu Tien Men K'ou bez swego bezpośredniego polecenia. Przełknął ślinę i ponownie pochylił głowę, decydując się chwycić byka za rogi. — Proszę o wybaczenie, Ekscelencjo, ale obawiam się, że to nie jest możliwe. Otrzymałem wyraźne instrukcje od Shih Culvera... Spodziewał się wybuchu gniewu, a w najlepszym razie łagodnego protestu, ale zamiast tego Henderson odwrócił się i zawołał kogoś spoza ekranu. Chwilę później gubernator odsunął się na bok, a na ekranie pojawiła się twarz DeVore'a. — Wszystko w porządku, kapitanie Brookes. Może pan zwolnić Tai Fenga. Wyślę panu zaraz pisemne potwierdzenie rozkazu. Brookes ukłonił się energicznie. — Tak jest! Ekran ściemniał. Brookes usiadł, oddychając z ulgą, a na- stępnie wyciągnął nogę, rozkazując ordynansowi, by naciągnął na nią but. W chwili gdy tamten szarpał się z drugim butem, zapiszczała drukarka sprzężona z ekranem. Brookes wstał, wepchnął do końca stopy w ciasno dopasowane buty, podszedł do drukarki i podniósł z tacki kartkę. Przeczytał ją z uwagą, po czym kiwając głową, przeszedł do gabinetu i wezwał oficera dyżurnego. — Nic z tego nie rozumiem — powiedział Ikuro, przypina- jąc się ciasno do fotela. — W jednej chwili mówią, że będziemy musieli zostać tu przez bliżej nieokreślony czas, a w drugiej pozwalają nam lecieć. Co się stało? Kano pochylił się, wcisnął kilka guzików na tablicy kontrol- nej, która znajdowała się przed nim, a następnie spojrzał na niego i roześmiał się. — Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi, mały bracie. Wszystko, co wiem, to to, że dobrze by było wydostać się stąd, zanim znowu zmienią zdanie. Ci Marsjanie! — Prychnął z nie- chęcią. — Już wolałbym codziennie przebywać z moją rodziną. — To właśnie rodzina spowodowała, że wpadliśmy w tę kabałę — powiedział rzeczowo Tomoko ze swego miejsca z przodu statku. — A teraz, czy wszyscy są gotowi? — Gotowy! — odkrzyknął siedzący z tyłu Shukaku. — Gotowy! — krzyknęli równocześnie Kano i Ikuro, uśmiechając się do siebie przez szerokość ciasnej kabiny. — A zatem ruszajmy! Dwadzieścia minut potem weszli na orbitę i mieli właśnie wziąć kurs na Diomedesa, kiedy ekrany statku znowu ożyły. Pojawiła się na nich twarz, którą Ikuro natychmiast rozpoznał. — Shen Li... Posłuchaj. To ja, Hans Ebert. Potrzebuję twojej pomocy. * * * — No i jak? Na co czekasz? Hans Ebert odwrócił się i spojrzał na nią. Była jeszcze piękniejsza, niż ją pamiętał. Silniejsza i bardziej dojrzała. Nie spodziewał się, że zobaczy ją jeszcze kiedykolwiek w swo- im życiu. A jeśli już, to na ekranie, z dala, jak wszyscy śmiertelnicy oglądający bogów. — To nie jest w porządku — powiedział, zwracając się częściowo do niej, a częściowo do Echewy. — Nie mogę tego zrobić. — Nie masz żadnego wyboru — odparł Echewa, dotykając jego ramienia. — Musisz to zrobić. — Ale ona mnie nie chce. — Czy to ma jakieś znaczenie? — Echewa spojrzał na niego z napięciem w oczach. — Pomyśl, Hans. Jeśli tego nie zrobisz, on każe cię zabić. — A jeśli ucieknę? Echewa uśmiechnął się. — Na pustynię? Nie masz szans. Poza tym zatrzymalibyś- my ciebie. Gdybyśmy tego nie zrobili, on obciążyłby nas winą. A to mogłoby wiele kosztować. Hans odwrócił głowę i spojrzał na Jelkę. Wyglądała tak, jakby zażyła, cały swój gniew. Teraz po prostu patrzyła na niego w milczeniu, próbując go ponownie ocenić. — Nie — powiedział ostatecznie zdecydowany. — Nie dbam o to, co on mówi. Nie zrobię tego. To nie jest w po- rządku. Echewa wzruszył ramionami. — Dobrze. Rozumiem ciebie. Ale powiem ci, że jeśli on każe mi zakuć cię w łańcuchy, zrobię to. Nie dlatego, że chcę, ale ponieważ dałem mu swoje słowo. Rozumiesz mnie, Hansie Ebercie? Lubię cię, ale nie mam wyboru. Ebert popatrzył na niego ze zdumieniem. — Co on takiego zrobił, Aluko? Ocalił ci życie? Wyciągnął ci cierń ze stopy? Echewa uśmiechnął się zasmucony, wydawało się, że był zmuszony tak postąpić. — Zrobił więcej. Ocalił nas wszystkich. Schenck zaplano- wał kampanię przeciwko nam. Chciał zniszczyć nas wszyst- kich. Ale DeVore przeciwstawił się temu. Przekonał Schencka, by się wycofał. — Czy to pewne? — Mamy przyjaciół. Godnych zaufania, uczciwych przyjaciół. To od nich dowiedzieliśmy się o tym. Ebert roześmiał się. — I uwierzyłeś w to? — Dlaczego miałbym nie wierzyć? — Ponieważ chodzi o DeVore'a. Ten człowiek to kłamca. Przebiegły intrygant i podła kanalia. Przyjaciół kupuje sobie dziesiątkami. To jego styl. Czy interweniował na waszą ko- rzyść? No cóż, może. Ale z drugiej strony, skąd wiesz, że Schenck miał taki plan? — Och, wiem. — Echewa uśmiechnął się szeroko. — Mó- wisz o cierniach, Hansie Ebercie, ale to my właśnie od długiego czasu byliśmy cierniem w boku Schencka. Jednakże to nie dlatego chciał nas wytępić. Widzisz, trzy lata temu pojmaliśmy jednego z jego współpracowników, jego ulubieńca. Wyciąg- nęliśmy go z transportowca i rozebraliśmy do naga. Następnie przewieźliśmy go do Kang Kua, rozpięliśmy go tam na ramie przed główną śluzą powietrzną i zostawiliśmy na wietrze, by nieco ostygł. — Rozumiem... — Tak. Schenck szalał. Złożył publiczną przysięgę, że po- mści tego człowieka, że zrówna z ziemią nasze osiedla, a piaski pociemnieją od naszej krwi. I wtedy DeVore poleciał na północ, by z nim porozmawiać. By wstawić się za nami. I to poskutkowało. Schenck uspokoił się, a atak nigdy nie na- stąpił. — Aluko westchnął. — Nigdy nie zrozumiałem, dlacze- go on to zrobił, ale teraz, kiedy się do mnie zwraca, muszę robić to, co mi każe. Tacy już jesteśmy, rozumiesz? Konsul- towałem się z ndichie, starszymi, i oni się z tym zgodzili. Odmówić mu jest czymś nie do pomyślenia. — A więc to może jest odpowiedź na pytanie, dlaczego to zrobił — powiedział Ebert. — Może znał wasze zwyczaje i wiedział, że będziecie zmuszeni oddać mu przysługę. On potrafi prowadzić długie rozgrywki. Planuje swoje ruchy z du- żym wyprzedzeniem. — Być może —odparł trzeźwo Echewa. —Jednakże jesteś tutaj, mój przyjacielu. Muszę ożenić cię z tą dziewczyną albo uwięzić. Co wolisz? Zapadła chwila pełnego wahania milczenia, moment roz- strzygnięcia ostatnich wątpliwości, po czym Ebert wyciągnął ręce w stronę Echewy. — Rób to, co musisz zrobić — powiedział, nie patrząc na dziewczynę, ale świadomy tego, że przez cały czas jej błękitne oczy obserwują go z uwagą. — Skuj mnie, jeśli musisz. Ale nie ożenię się z nią. Chyba że by tego chciała. Ryk wiatru był jak stały szum zakłóceń dochodzący z ze- psutego odbiornika. Z miejsca, gdzie przywarł do skalnej ściany nad osiedlem, owad wpatrywał się w tumany piasku, a potężne soczewki jego oczu usiłowały wyłowić z nich kształt nadlatującego statku. Wysyłał swój sygnał już od ponad godziny. Sygnał ten sprowadził Tai Fenga z jego orbity i pokierował ponad pust- kowiem Noachis do Hellespontu. A teraz statek był już tutaj, mniej niż sto ch'i od wejścia do osiedla i opuszczał się wolno, ostrożnie, na piasek między skałami. Owad nie wiedział, co się działo w celi — i nie dbał o to. Był zwykłym okiem, oknem, przez które można było ob- serwować wydarzenia. Umysł, który go kontrolował, był gdzie indziej — o tysiąc li piaszczystej pustyni na południe. Kiedy statek wylądował, owad przesłał mu krótki sygnał weryfi- kacyjny, po czym wykonując nowe instrukcje, odleciał od skały i mieląc skrzydłami w gęstym od piasku powietrzu, walcząc z potężnymi podmuchami wiatru, poszybował w dół, w stronę znajdującej się osiemdziesiąt ch'i niżej śluzy po- wietrznej. Tam, w zapewniającym mu bezpieczeństwo załomie scho- dów, czekał, obserwując czterech mężczyzn, którzy nadeszli ścieżką między skałami, zeszli w dół i zatrzymali się przed drzwiami. — Co robimy teraz? — rzucił jeden z nich do mikrofonu swego skafandra, zwracając się do pozostałych. — Myślę, że powinniśmy zapukać — odpowiedział głęb- szym głosem drugi z nich. — A co, jeśli nie będziemy tu mile widziani? — Wtedy odejdziemy. Ale on powiedział, że czeka na nas, Tomoko. Poza tym wysłał przecież sygnał, nieprawdaż? Sam nas tu sprowadził. — Tak, ale jeśli to jest jakaś pułapka? — Dlaczego miałaby to być pułapka? — A dlaczego nie? Pierwszy z mężczyzn zawahał się, po czym odwrócił się w stronę drzwi i uderzył w nie kilkakrotnie pięścią. Odczekał jakiś czas i zastukał ponownie. Ze środka dobiegł ich jakiś odgłos. Chwilę później koło zaczęło się obracać. Mężczyzna cofnął się, spojrzał na pozo- stałych i dostrzegł niepewność na ich twarzach. Drzwi śluzy otworzyły się i w progu stanął mężczyzna. Był większy od każdego z tej czwórki. — Shen Li? Jeden z przybyszów — pierwszy, który się odezwał — wy- stąpił do przodu. — Tylko ty — powiedział wielki mężczyzna, po czym od- wrócił się i wszedł do środka śluzy. — Wszystko w porządku — powiedział ten pierwszy, Shen Li, zwracając się do pozostałych. — Wracajcie do statku. Przyprowadzę z sobą Eberta. Stali w bezruchu, patrząc jak wchodzi do środka. Dopiero gdy koło przestało się ponownie obracać, zawrócili i ruszyli powoli między skałami, zatrzymując się od czasu do czasu i spoglądając za siebie. Zastanawiali się najwyraźniej, czy zobaczą jeszcze kiedykolwiek swego brata. * * * ¦ — Już nadeszła — powiedział Elechi, szyfrant, odwracając się na swoim fotelu i podając Echewie depeszę. — Czy to jego kod? — zapytał Echewa, przebiegając szyb- ko wzrokiem po słowach tekstu. — Jasne, że jego — odparł Elechi, patrząc ze zdziwieniem na swego szefa. — Dlaczego pytasz? Myślisz, że nie jest praw- dziwa? Echewa wzruszył ramionami. — Nie wiem. Chodzi o to, że opowieść tego małego Han jest dosyć dziwna. Mówi, że dostali wiadomość od Eberta, że widzieli go na swych ekranach, kiedy byli na orbicie, a to jest po prostu niemożliwe. Ebert przez cały czas był w celi. A nawet gdyby nie był, nie ma żadnej możliwości, by mógł wysłać taką wiadomość. Nie. Dzieje się coś dziwnego. Spróbuj jeszcze raz skontaktować się z naszym przyjacielem DeVore'em. — A jeśli jego kod został złamany? Co będzie, jeśli ktoś przejmuje nasze depesze? — Powiedz mu to. Powiedz mu, że nie zwolnię Eberta ani dziewczyny do czasu, aż nie uzyskam zadowalającego wyjaś- nienia. Dobrze? — W porządku. Zaraz się tym zajmę. Echewa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem przez labi- rynt wąskich korytarzy. Kiedy dotarł do sali spotkań, czekali tam na niego Ebert, mały Han i piętnastu jego najlepszych ludzi. Wszyscy byli ubrani w skafandry i gotowi do wyjścia. Spojrzawszy na twarz Hana, Echewa z trudem powstrzymał się od śmiechu. Przybysz jeszcze nie doszedł do siebie po tym, gdy wszedłszy do pomieszczenia, zobaczył tam szesnastu czar- nych mężczyzn przyglądających mu się z ciekawością. Aluko opuścił wzrok i zdusiwszy śmiech, przeszedł przez salę i usiadł na ławie naprzeciw Eberta. — Co się dzieje? — zapytał Ebert, spoglądając mu prosto w oczy. — Po prostu sprawdzam pewne rzeczy. — Myślisz, że coś tu nie gra? Echewa uśmiechnął się. — Powiedzmy, że jestem ostrożny. W relacji twojego przy- jaciela jest coś, co nie ma sensu. — Mówisz o Shen Li? Myślisz, że on kłamie? — To możliwe, prawda? Chcę przez to powiedzieć, że równie dobrze może być wtyczką. Ta cała historia w barze mogła być z góry ukartowana. Ebert pokręcił głową. — Nie. To wszystko było autentyczne. Bates... no cóż, musiałem go zabić. Nie było innej możliwości. — Jak w takim razie wyjaśnisz resztę relacji swego przyja- ciela? Ebert zmarszczył brwi. — Co masz na myśli? — Mówi, że zobaczył ciebie, kiedy byli na orbicie. Mówi, że twoja twarz pojawiła się na ich ekranach. Że poprosiłeś ich o pomoc i że lecieli tutaj, prowadzeni sygnałem, który im wysyłałeś. — Tu Echewa roześmiał się. — A więc jak to zrobiłeś, mój przyjacielu? Czy zdołałeś rozdwoić się i przenik- nąć przez litą skałę? A ten twój bliźniak, kiedy już znalazł się na zewnątrz, w zawierusze i na chłodzie, co on tam zrobił? Czy z wiatru uwił sobie nadajnik i skierował go w stronę statku kosmicznego? Nie. Coś tu nie pasuje i zamierzam dowiedzieć się co to jest, zanim podejmę decyzję o moich dalszych posu- nięciach. Ebert patrzył w dół, a zmarszczki na jego czole zdawały się głębsze niż poprzednio. W pewnej chwili zrobił taki gest, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawahał się i uniósłszy głowę, znowu spojrzał na Aluko. — To prawda. Ja rzeczywiście wzywałem pomocy. W duchu. Nie skierowałem tego do Shen Li. Do nikogo konkretnego. Ale... —Westchnął. —No cóż, kiedy przyszed- łeś i powiedziałeś mi, że przybył, nie byłem... nie byłem zaskoczony. Pomyślałem, tak, pomyślałem, że zareagował na moje wezwanie i przyleciał. Echewa spoglądał na niego szeroko otwartymi oczami, które jaśniały bielą na tle czarnej jak smoła twarzy. Wszyscy pozostali także słuchali tego z uwagą, a na ich ciemnych twarzach malowało się napięcie. — Wzywałeś pomocy? Ebert kiwnął głową. Reakcją na ten gest był szmer pełnych podniecenia głosów. Osu przez jakiś czas wymieniali między sobą uwagi w jakimś dziwnym języku, którego Ebert nie znał, po czym Echewa wstał i podniósłszy rękę, uciszył ich. — Macie rację, bracia. Wybór jest prosty. Musimy pomóc naszemu przyjacielowi, nawet jeśli będzie to oznaczało konie- czność opuszczenia naszego siedliska. — Odwrócił się i zmru- żywszy oczy, spojrzał na Hana. — Ale powiedz mi jeszcze jedno, Shen Li. Czy to jest twoje prawdziwe nazwisko? Drobny mężczyzna popatrzył na Echewę i pokręcił głową. — Nie, wodzu Echewa. Nazywam się Ishida, a na imię mam Ikuro. I zanim mnie o to zapytasz, odpowiem ci, że to nie jest nazwisko Han. Jest japońskie. Ebert roześmiał się. — Duchy! Jestem otoczony przez duchy! Czarni ludzie i Japończycy. Co mnie jeszcze czeka? Ale Echewa patrzył na niego w skupieniu, a kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiała powaga. — A ty, Hansie Ebercie? Czy bardzo się od nas różnisz? Tak Ikuro, jak i ty macie wiele z nami wspólnego. Wszyscy jesteśmy martwi... w ich oczach. * * * Rozpiął jej łańcuchy, po czym cofnął się i patrzył, jak masuje sobie pręgi na kostkach u nóg i nadgarstkach. — Czy polecisz z nami? — zapytał. — Dokąd? Opuścił wzrok. — Nie wiem. W każdym razie gdzieś daleko stąd. Daleko od DeVore'a. Milczała przez chwilę, po czym odpowiedziała: — Nie rozumiem ciebie. Przecież byłam teraz całkowicie w twojej mocy. Miałeś tylko zrobić to, co on chciał. Dlaczego zatem nie posłuchałeś go? Co cię powstrzymało? — To nie było w porządku — odparł cicho. — Nie w porządku? Czy kiedykolwiek w przeszłości zwraca- łeś na coś takiego uwagę? Co to za gra? Co próbujesz osiągnąć? — Nic. — No to dlaczego nie spojrzysz mi prosto w oczy i nie powiesz tego? Dlaczego czaisz się tam jak jakieś... stworze- nie? Co on ci zrobił? Wykastrował cię, czy co? Uniósł wzrok, a w jego oczach mignął płomień gniewu. Zauważyła to i roześmiała się. — Ach... A więc ciągle tam jesteś, Hansie Ebercie. Za- stanawiałam się przez chwilę, czy jakiś czarodziej nie wcielił się w twoje ciało. Albo czy nie jesteś jakimś klonem z jednej z fabryk DeVore'a. Popatrzył na nią ze zdumieniem. — Wiesz o tym? — To była jedna z ulubionych teorii mojego ojca. Chciał przysłać tu Karra, aby sprawdził, czy to jest prawda, jednakże T'angowie na to nie zezwolili. Ale miał rację, prawda? On był tutaj przez cały czas. Stąd, z Marsa, dyrygował wszystkim niczym jakiś pełen jadu kukiełkarz. A ty, Hansie Ebercie... kim jesteś, jeśli nie jedną z jego kukiełek? Ebert pokręcił wolno głową. — Już nie. Przysięgam ci. — Przysięgasz mi? — Jej śmiech był chłodny i szyder- czy. — Od kiedy to twoje przysięgi mają jakąkolwiek wartość? Nie. Jak to mówią Han? Aha. Wąż zmienia skórę, ale pozo- staje wężem. To prawda, czyż nie? Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu z dziwnym wyrazem w oczach, a następnie zadrżał. — Dobrze. A więc nie wierzysz mi. W porządku. Mogę z tym żyć. Zasłużyłem sobie na to. Ale jeśli moje przysięgi nic dla ciebie nie znaczą, niech moje czyny świadczą o tym, kim jestem. A jestem teraz innym człowiekiem. Widzisz, Jelko, kiedy umarł mój ojciec, zmieniłem nie tylko skórę. Zmieniłem się cały. Nie zabiłem go, przynajmniej nie w sensie fizycznym, ale jestem za to odpowiedzialny. Wziął głęboki oddech i ciągnął dalej: — Tej nocy, kiedy zginął, próbował mnie zabić. Chciał wydusić ze mnie życie. Mój własny ojciec, człowiek, który kochał mnie bardziej niż ktokolwiek na świecie, który dbał o mnie bardziej niż o swoje ogromne imperium przemysłowe. Byłem ślepy. Nie widziałem tej miłości. Nie zauważałem jej do czasu, aż było za późno. Wszystko, co mnie interesowało, to zaspokojenie mojej własnej chciwości, moich samolubnych żądz. Ty to dostrzegłaś. Wiem, że tak było. Widziałem to w twoich oczach w dniu naszych zaręczyn i... — Słowa — przerwała mu szorstko i stanęła naprzeciw niego. — To nic więcej, tylko słowa. — Tak... — Odwrócił się, nie mogąc wytrzymać jej oskar- żającego spojrzenia. — Ale mimo to polecisz z nami, prawda? — Dokąd? — Do Tien Men K'ou. Podobno przybyła tam flota wojen- na wysłana przez twojego ojca. Mówi się, że szukają ciebie. Spojrzał na nią i zauważył, że przygląda mu się z uwagą, przymrużywszy oczy. — Mówisz serio? — Tak. Zawahała się, mierząc go badawczym wzrokiem, a następ- nie roześmiała się. — Cóż mam do stracenia? Jeśli kłamiesz, to i tak nie może spotkać mnie nic gorszego niż teraz. A jeśli mówisz praw- dę... — Ponownie zawahała się, po czym dodała głosem łagod- niejszym i bardziej miękkim niż poprzednio: — No cóż... zastanowimy się nad tym, kiedy to się stanie, dobrze? ¦ * * Kosmodrom Tien Men K'ou stał w płomieniach. Widoczna za nim wielka kopuła miasta tonęła w ciemnościach. — Co tu się stało? — zapytał Ikuro, pochylając się nad ramieniem starszego brata. — Kiedy stąd wylatywaliśmy, wszystko było w porządku! — Popatrz tam — odparł Tomoko, wskazując coś znaj- dującego się na skraju prawej części ekranu. — Kiedy star- towaliśmy, tych dwóch statków tam nie było. To muszą być jednostki rządowe. — Tak — wtrąciła Jelka, stając za ich plecami. — Ten mniejszy, to Ta Chi. Większy, z działami laserowymi, nazywa się Chang Hsien. Jeśli te dwa są tutaj, to gdzieś w pobliżu musi być także Shen Yi. — Znasz te statki? — zapytał Tomoko, spoglądając na nią ze zdziwieniem, najwyraźniej zaskoczony jej wiedzą. — Tak — odpowiedziała, patrząc w zadumie na ekran. — Wiele razy byłam na Chang Hsienie. — Odwróciła się i spoj- rzała na Eberta, który siedział obok Kano w środkowej kabi- nie. — Miałeś rację. Uśmiechnął się. — Wiem. — Tomoko — dodała, nie odrywając wzroku od Eberta — połącz się z Chang Hsienem. Używają mikrofalowych częstot- liwości, 32.4 GHz, o ile dobrze pamiętam. Poproś komandora Hassinga, a jeśli go nie będzie, kapitana Graya. Powiedz im, że masz córkę marszałka na pokładzie i prosisz o zezwolenie na lądowanie w południowej części kosmodromu. Aha, i powiedz im jeszcze, że jestem bezpieczna i że masz zamiar mnie uwol- nić, gdyż w innym wypadku mogłoby im wpaść do głowy, by cię zestrzelić. Tomoko odwrócił się i rzucił pytające spojrzenie Ebertowi. Hans kiwnął głową. — Zrób, co ona mówi. — A więc to prawda. Rzeczywiście mnie wypuszczasz. — Na to wygląda. Po raz pierwszy uśmiechnęła się. — W takim razie muszę powiedzieć, że cię źle oceniłam, Hans. Może naprawdę się zmieniłeś. — Może — odpowiedział, a jego twarz dziwnie stward- niała. — Z drugiej jednak strony, może robię głupstwo. Może powinienem cię zatrzymać. Przynajmniej byłabyś moją żoną. Miałbym cię. Uśmiech wolno zniknął z jej ust. — Zabiłabym się. Jego głos opadł do ledwie słyszalnego szeptu. — Być może. Ale teraz nie mam już nic. Słyszała Tomoko, który za jej plecami łączył się z Chang Hsienem, ale po raz pierwszy nie czuła radości na myśl o swym uwolnieniu, nie czuła żadnej ulgi, siedzący bowiem przed nią mężczyzna, którym gardziła przez ostatnie sześć, siedem lat, mężczyzna, którego bała się tak w snach, jak i na jawie, z wyrazem bezgranicznego smutku w oczach pochylił głowę i ramiona, jakby spotkała go właśnie ostateczna klęska. — Wstawię się za tobą — powiedziała ogarnięta nagłą, nieoczekiwaną potrzebą, by go pocieszyć. — Powiem ojcu, co dla mnie zrobiłeś. Porozmawia w twojej sprawie z Li Yuanem. Ebert uniósł powoli głowę i spojrzał jej prosto w oczy. — Nie. To nic nie da. Nie ma dla mnie powrotu. Nie mów nic. Albo pochwal tych dzielnych ludzi za to, że przyszli ci z pomocą. O mnie nie wspominaj. Nigdy mnie nie widziałaś, ani nie słyszałaś o mnie. Rozumiesz? Patrzyła na niego w milczeniu, jakby widziała go po raz pierwszy. — Jesteśmy kwita? — zapytał, zmrużywszy nieco oczy. Jelka wzięła głęboki oddech i pokręciła głową. — Nie. Kazałeś zabić moją ciotkę i wuja, i to rozdzieliło nas na zawsze. Nigdy ci tego nie wybaczę. Wybaczam ci to, co mi uczyniłeś. I zgoda, nic o tobie nie powiem. Ebert pokiwał głową, usatysfakcjonowany jej słowami. W tym momencie z głośników znajdujących się nad głową Tomoko dobiegła ich odpowiedź z Chang Hsiena. Patrzyli, jak schodzi w dół; widzieli ubranych w ciemne mundury żołnierzy, którzy złożywszy jej ukłony, uformowali pospiesznie wokół niej ochronny kordon i poprowadzili w stro- nc wielkiego krążownika. Po chwili zniknęla w środku maszy- , ny, a zaraz potem zamknięto właz. Ebert odsunął się od ekranu i westchnął. . — Dokąd teraz lecimy? — zapytał Tomoko. — Tam — odparł Ebert, wręczając mu kartkę, którą dostał wcześniej od Echewy. Tomoko przyjrzał się liczbom oznaczającym współrzędne, po czym wpisał je do komputera. Chwilę później odwrócił się i zmarszczył czoło. — Ale tam nic nie ma. To środek pustyni. — Po prostu lećmy tam — powiedział Ebert, wpatrując się w sylwetkę ogromnego statku, która wypełniała ekran. — Będę się martwił, kiedy już tam będziemy. Godzinę później wysadzili go. Odszedł w ciemność i zniknął, . jakby połknięty przez pustynię. Jednakże, kiedy wznieśli się w górę i skierowali w prawo, zobaczyli w świetle własnych < reflektorów kilkunastu ludzi, którzy wyszli z zagłębienia w skałach i ustawili się w półokręgu wokół niego. ' — Osu... — powiedział cicho Ikuro. — Wygnańcy. : — Podobnie jak my — odparł Kano i wystukawszy dane określające ich nowy kurs, spojrzał na młodszego brata ocza- » mi, w których widać było głęboką zadumę. Tak, pomyślał Ikuro, zapinając pasy fotela. Podobnie jak my. — Stało się — powiedział DeVore. — Wszystko skoń- czone. — Być może — odpowiedział Rutherford. — Ale może jednak powinieneś pozostać. Może teraz, kiedy już dostali to, czego chcieli, zostawią nas w spokoju i odlecą. DeVore roześmiał się zjadliwie. — Tak myślisz? Naprawdę myślisz, że zadowolą się tym i zostawią nas w spokoju? Nie. To jest właśnie pretekst, na który czekali, ich szansa, by nas ukarać. Jeśli ocaleje jedna dziesiąta mieszkańców Marsa, będę zdziwiony. Oni czekali na taką okazję od pięćdziesięciu lat. Myślisz, że zatrzymają się teraz? Jego słowa wprawiły Rutherforda w osłupienie. — Ale ja myślałem... — Co myślałeś? Że kocham Marsa? Że to jest mój dom? — DeVore roześmiał się. — Pieprzyć Marsa. To choler- na dziura i zawsze tak będzie. Był użyteczny, bardzo użytecz- ny, ale to się skończyło. Zabieram stąd tylko jedną rzecz, która jest warta zatrzymania. Już ją wysłałem. — Nie rozumiem. DeVore odwrócił się i zaczął porządkować swoje biurko. — Rzeczywiście. Ale z drugiej strony nigdy nie było takiej potrzeby. Ty także byłeś użyteczny, Andreasie. Ale teraz... — Uniósł głowę. — No cóż, spadaj stąd, chłopczyku. Nie po- trzebuję twojej planety. To dziura pełna gówna. Nie chcę być królem szamba. Rutherford patrzył na niego oszołomiony. — Idź już! —powiedział DeVore. Wyjął rewolwer, pobawił się nim przez chwilę i wymierzył go w swojego byłego sojusz- nika. — Spieprzaj, teraz, zanim użyję tej zabawki. — Ależ Howardzie... Kula gwizdnęła tuż obok jego głowy i wbiła się w ekran, niszcząc maszynę. — Po prostu idź już — powiedział DeVore spokojniej niż poprzednio. — Idź teraz, zanim cię zabiję. Rutherford cofnął się, a następnie odwrócił i wybiegł z po- koju. Na korytarzu dobiegł go śmiech DeVore'a, który brzmiał jak dźwięk wydawany przez powietrze uchodzące z przebitej kopuły. ,- ROZDZIAŁ 5 ------------------ Matka Niebo Była noc. Marsjańska stolica Kang Kua wciąż płonęła, a jej wielka, roztrzaskana kopuła otworzyła się w stronę nieba. Dalej widać było ścianę krateru, ogromną i ciemną. Z występu skalnego znajdującego się w odległości dwóch li na południe kilkunastu mężczyzn przyglądało się scenom zni- szczeń, a migoczący blask płomieni padał na ich czarne twarze. Słyszeli krzyki umierających, które niosły się w rzadkim, lodowatym powietrzu. Byli świadkami rozpadu i powolnego duszenia się największego miasta Marsa, którego nie chroniła już zakrzywiona płyta kopuły. Sama kopuła była teraz ciemna, zaczerniona przez ogień, a strumyk uciekinierów uchodzących przez śluzy powietrzne zupełnie już ustał. Nikt więcej nie ocalał. Ebert popatrzył na stojące wokół niego milczące postacie, po czym ponownie zwrócił wzrok na miasto, wiedząc, że ten obraz na zawsze już pozostanie w jego pamięci. W ciągu mniej niż trzydziestu godzin dwa wieki cierpliwego tworzenia i budo- wania zostały zniweczone. Mars rozerwał się na części w serii pełnych cierpienia konwulsji, które przypominały śmiertelne drgawki oszalałego na skutek jakiejś choroby zwierzęcia. Kiedy płomienie przygasły, odwrócili się i ruszyli w stronę swoich sań motorowych. Idąc po pogrążnych w ciemnościach wydmach, nie rozmawiali. Sceny, których byli świadkami, wprawiły ich w pełną przygnębienia zadumę. Dopiero kiedy znaleźli się z powrotem w osiedlu, zaczęli rozmawiać o tym, co widzieli. — Najbardziej żal mi kobiet i dzieci — powiedział jeden z nich. — Nie potrafię przestać myśleć o tym, co bym czuł, gdyby one były moje. Odpowiedziało mu ogólne potakiwanie. Widok umierające- go miasta otrzeźwił ich. Przedtem omawiali sytuację z pod- nieceniem i prawdziwą radością, w którą wprawiła ich per- spektywa ostatecznego uwolnienia się spod jarzma Han. Teraz jednak uświadomili sobie cenę tej wolności — cenę mierzoną śmiercią i cierpieniem milionów ludzi. Jeden z młodszych mężczyzn spojrzał w górę, a jego ciemna twarz zalśniła w świetle lampy. — To było okropne. Czułem się taki bezsilny. Pragnąłem to powstrzymać, ale cóż mogłem zrobić? Co mógł zrobić ktokol- wiek z nas? — Możemy to zapamiętać — odpowiedział mu jeden ze starszych. Zwrócił w stronę młodzika swoją siwowłosą głowę i dodał: — I możemy upewnić się, że nasze dzieci także będą to pamiętały. W czasie podróży na północ, do Kang Kua, Ebert dowiedział się od swych towarzyszy o tym, jak wiele Osu wycierpieli; jak rok po roku polowano na nich i tępiono, aż w końcu ich gniew zmienił się w gorycz, a gorycz w rezygnację. Matko Niebo, wybaw nas, modlili się. Ale teraz wszystko będzie inaczej. Będą nowe historie do opowiadania nie narodzonym jeszcze dzie- ciom, kiedy rozpoczną swoje życie pod Matką Niebem. Zapadła cisza. Pochylili głowy i spuścili oczy. Potem, jakby wydobywając to z jakiejś studni smutku tkwiącej gdzieś w głębi jego serca, stary człowiek zaczął śpiewać. Przez jakiś czas śpiewał sam, po czym powoli, jeden po drugim, przyłączyli się do niego pozostali, aż całe pomieszczenie rozbrzmiało pełnym przygnębienia refrenem. Mężczyźni płakali śpiewając, a ich twarze uniosły się w górę, jakby pieśń swą kierowali do samej Matki Nieba. Obserwujący to Ebert zadrżał w pewnej chwili gwałtownie i zacisnął pięści, chcąc przeciwstawić się uczuciu ogromnej straty, które go nagle ogarnęło, i niezmierzonej pustki, która pojawiła się w jego sercu. Jednakże jego żal, jego osobiste cierpienie, były niczym w porównaniu z tym, co spotkało Osu. Dawno temu, powiedział mu Echewa, Osu żyli w Afryce. Przez dziesięć tysięcy lat prowadzili spokojne i uporządkowane życie. Byli jednością z ziemią i niebem. A potem przybyli Hung Mao — biali ludzie — którzy napadali na ich wybrzeża, łapali ich i ładowali do wielkich statków, po tysiącu do każdego. Mężczyźni, kobiety i dzieci, skuci łańcuchami jak zwierzęta, przebywali tam w strasznych warunkach, masowo umierając. Przewożono ich na nowy kontynent — do Ameryki — gdzie byli zmuszani do niewolniczej pracy na roli. Kilka wieków później, w czasach tyrana Tsao Ch'un, ich rasa została na Chung Kuo kompletnie wytępiona. Jednakże tu, na Marsie, część z nich ocalała. Przybyli tu jako wolni ludzie wraz z innymi — białymi, żółtymi, przedstawicielami wszystkich wyznań i narodowości — którzy pierwsi zasiedlili tę surową planetę. Kiedy jednak pojawili się żołnierze Tsao Ch'una, okazało się, że dla Osu nie ma miejsca w miastach. Tak więc zaczęli żyć na pustyni pod wielką, czarną kopułą nieba. Na- zwali je Matką, widząc w jej twarzy ciemne odbicie własnych twarzy. Matka Niebo... Przebiegł wzrokiem po ich twarzach, zaskoczony łzami widocznymi na każdej z nich, zadziwiony otwartością tych ludzi, brakiem jakichkolwiek barier czy też masek. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, jacy oni są. I wraz z tą świadomością ogarnęło go dziwne, nieodparte pragnienie, by się połączyć — związać siew jakiś sposób — z tymi Osu. Być takim samym jak oni, to stało się nagle nie tylko pożądane, ale i konieczne. Widział, jak patrzą na siebie — jak bracia — a przeciwności losu tylko wzmacniały więź istniejąca między nimi. Zadrżał. On był sam. Przez całe swoje życie był samotny. Ale teraz przejrzał na oczy i żył — być może pierw- szy raz od dnia urodzenia — wolny od konieczności przy- wdziewania maski i ograniczeń narzuconych mu przez po- chodzenie. I co miał z tym wszystkim zrobić? Kiedy pieśń ucichła, opuścił wzrok, prawie obawiając się, że gdy spojrzy na nich, zobaczy jakiś gest lub usłyszy słowo świadczące o tym, że go odrzucają. Być bowiem odtrąconym przez Osu — wygnańców — byłoby rzeczywiście czymś na kształt piekła. — Hans... Spojrzał w górę. Naprzeciw niego, w drzwiach, stał Aluko Echewa i wzywał go do siebie gestem ręki. Ebert rozejrzał się wokół i zauważył, że przypatrują mu się z zainteresowaniem, wyraźnie zaciekawieni, jak zareaguje. — O co chodzi? — zapytał spokojnie. — Statki odleciały — odpowiedział Echewa. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. — Rurociągi są zniszczone, wszyst- kie miasta zostały spalone lub zrównane z ziemią. Ich marze- nia o Marsie są martwe, mój przyjacielu. Nadszedł czas, byśmy zaczęli realizować nasze marzenie. Ebert zawahał się, po czym wstał i podszedł do niego, czując przez cały czas na sobie ich wzrok. Kiedy Echewa obrócił się, podążył za nim długim, opadającym stromo w dół korytarzem, nie wiedząc, co go czeka. Najpierw przeszli obok małych kuchni wyrąbanych w litej skale. Następnie minęli rodzinne sale sypialne, w których na pryczach siedziały w otoczeniu swoich dzieci czarne kobiety i w milczeniu patrzyły na nich. Na dole korytarz skręcał ostro w prawo. Stał tam ubrany w ska- fander wartownik, który na ich widok otworzył wewnętrzne drzwi do śluzy powietrznej. Weszli do środka. Ebert stanął obok Echewy, który za- mknął drzwi i przekręcił koło. Kiedyś już stał tak, nie wiedząc, co go czeka. Wtedy okazało się, że czekało go spotkanie z rasą czarnych ludzi oraz kobietą, którą kochał i utracił. A co teraz? W pewnej chwili stwierdził ze zdziwieniem, że Echewa przy- gląda mu się z uwagą. — Nie powinieneś oczekiwać zbyt wiele — powiedział Echewa. Zbyt wiele? Patrzył, jak Osu przekręca koło, zasta- nawiając się, co tamten miał na myśli, a kiedy ciężkie drzwi otworzyły się, wstrzymał oddech na widok tego, co było za nimi. Wszedł w okrągłe, wydrążone w skale zagłębienie o średnicy około trzydziestu kroków. Zagłębienie otaczały blade, nieregu- larne kamienie o wysokości dziesięciu do dwunastu ch'i. Pod stopami miał drobny, czerwony piasek. Ale jego wzrok pobiegł w górę, ku wielkiemu kręgowi nieba. Ponad nim płonęły jasnym blaskiem gwiazdy, a wśród nich dostrzegł Chung Kuo, jaskrawy punkt bieli, oko Cyklopa patrzące w dół, na niego. Rozejrzał się wokół ze zdziwieniem. To była kopuła, miniatu- rowa kopuła. — To jest to miejsce — powiedział Echewa. — Poczekaj, a on przyjdzie. Ebert odwrócił się i spojrzał na niego. — Poczekać? Ale Echewa cofnął się bez słowa i zamknąwszy za sobą drzwi, zostawił Eberta samego, w ciszy i w obliczu płonącego ogniem nieba. Ebert zrobił dwa kroki w stronę środka za- głębienia i zatrzymał się nagle, czując, że włosy na głowie stanęły mu dęba. Naprzeciw niego, nie dalej niż dziesięć ch'i od miejsca, gdzie stał, na skale siedział stary człowiek — siwo- brody Han. Miał na sobie luźne szaty, które częściowo ginęły w cieniu, a na jego kolanach leżało coś, co wyglądało jak płaskie pudełko. A przecież zagłębienie było puste... — Witam cię, Hansie Ebercie. Czy w twoim sercu zapano- wał już spokój? Ebert zrobił kilka kroków do przodu i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy od starca dzieliło go kilka ch'i. Przez chwilę podejrzewał, że jest to jakiś hologram wyświetlany gdzieś z góry, ale widząc go z bliska, zrozumiał, że ma przed sobą prawdziwego człowieka. Oczy starca były przejrzyste, a ich wyraz łagodny. Roztaczał wokół siebie atmosferę wielkiego spokoju. — Kim jesteś? Stary człowiek uśmiechnął się, ukazując idealnie kształtne, choć pożółkłe zęby. — Jestem mistrz Tuan. Można powiedzieć, że przyjaciel. A teraz usiądź, proszę. Trudno mi się rozmawia, kiedy muszę wyciągać szyję, aby zobaczyć twarz swego rozmówcy. — Wybacz mi... — Hans usiadł, podkulając nogi pod sie- bie. Stary Han przyglądał mu się z zadowoleniem, a następnie pochylił się lekko w jego stronę. — Czy dużo kosztowało cię oddanie tego, czego najbardziej pragnąłeś? Ebert zmrużył oczy. — Masz na myśli dziewczynę? — Czy to mam na myśli? Ebert zastanawiał się przez chwilę, po czym pokiwał głową. O cóż innego mogło tu chodzić? Wszystko pozostałe, wszystkie ziemskie dobra, nie miały dla niego znaczenia. Jedyne co się liczyło, to dobra opinia Jelki. A także przyjaźń Osu. — Czy to było trudne? Ebert opuścił wzrok. — Tak — przyznał. — Trudniejsze niż mógłbym to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Był taki moment, najkrótsza z chwil, kiedy pomyślałem o zatrzymaniu jej, ale... — Uniósł głowę i spojrzał w oczy Hana. — Nie mógłbym potem żyć sam z sobą. Rozumiesz mnie? Twarz starego Hana nie zmieniła się. Na jego ustach pojawił się słabiutki cień uśmiechu — ironii? zrozumienia? — a w jego oczach skierowanych na młodego mężczyznę była głębia, ciep- ło i ponadczasowa mądrość. — Obserwuję cię już od długiego czasu, Hansie Ebercie. Znam drogę, którą przebyłeś. Niektórym może się zdawać, że upadłeś bardzo nisko, jednakże moje oczy widziały, jak wydo- bywasz się z ciemności. Z drugiej jednak strony, niektórzy mogą powiedzieć, że jakkolwiek przeszedłeś długą drogę, Tsou Tsai Hei, to Droga jest jeszcze dłuższa i ty zrobiłeś na niej dopiero pierwszy krok. Ebert pochylił się do przodu. — Wybacz, mistrzu Tuanie, ale dlaczego mnie tak na- zwałeś? — Tsou Tsai Hei? — Stary Han roześmiał się. — Wybacz, młody przyjacielu, ale myślałem, że znasz mandaryń- ski. Czy to tak trudno pojąć? Tsou Tsai Hei. Wędrujący w ciemnościach. — Nie — odparł Ebert i ogarnięty niepewnością zamilkł. Rozumiał słowa, ale czy rozumiał ich znaczenie? Mistrz Tuan podniósł rękę. — Mniejsza z tym. Jak powiedział Hsu Yu, imię jest tylko gościem rzeczywistości. Liczy się to, co leży za imieniem, prawda? Mam na myśli pytanie o to, gdzie jest ciemność. Gdzie można ją znaleźć? W ludzkich sercach? W źrenicy oka? W cie- niu i głębi bezgwiezdnej nocy? Mówimy o człowieku, że jego serce jest czarne, a jednak bez ciemności czym byłoby światło? Bez zła czym byłoby dobro? Ty możesz to zrozumieć, Tsou Tsai Hei. Ty tam byłeś. Przez całe swoje życie byłeś człowiekiem czynu. Teraz, wchodząc w wiek średni, musisz przyjąć inny kurs. Musisz przyswoić sobie wuwei, umiejętność zachowania bierności. Musisz poszukiwać te, prawdziwej cno- ty, którą zapewni ci Droga. Pochylił się lekko do przodu. — Jesteś silny. Wystarczająco silny, jak to zauważyłem, by zabić człowieka gołymi rękami. A jednak czym jest prawdziwa siła? Czy wyraża się ona w dominacji nad innymi? Czy to jest prawdziwa siła? A może prawdziwa siła to umiejętność powstrzymywania się? Może polega ona na zdolności przeciw- stawienia się własnym pragnieniom i żądzom? Tego właśnie musisz się nauczyć, Tsou Tsai Hei. Tego i jeszcze znacznie więcej. — A Osul Jaką rolę oni w tym odgrywają? Stary Han roześmiał się. — Mam ci powiedzieć wszystko? Nie, Tsou Tsai Hei, tego musisz się sam dowiedzieć. Przyglądaj się im. Bądź taki jak oni. Pozostań tu i dokończ dzieło, które czas rozpoczął w tobie. Czekaj tu ukryty w ciemności. Czekaj, aż nadejdzie wezwanie. — Wezwanie? Starzec uśmiechnął się. — Bądź cierpliwy i ciężko pracuj. Droga jest trudna, nieza- leżnie od tego, gdzie człowiek się znajduje. Jednakże tobie może uda się odnaleźć siebie. A to jest pierwszy krok, niepraw- daż? Nigdy już nie ukrywaj się za maską, Hansie Ebercie. Żadnych masek więcej. Powiedziawszy to, pochylił się, podniósł pudełko i ofiarował je Ebertowi. — Potrwa to trochę, ale nauczysz się w końcu cierpliwości. To ci w tym pomoże. — Co to jest? — Słowa. Obrazy. Przyjaciel, kiedy będziesz potrzebował przyjaciela. Oko, kiedy będziesz potrzebował oka. Ebert pochylił się, chcąc spytać, co to miało znaczyć, ale starzec powstrzymał go, podniósłszy jeszcze raz rękę. — Obawiam się, że nasza rozmowa zbliżyła się do końca. Musisz już iść. Popatrz, twoi przyjaciele czekają na ciebie. Ebert odwrócił się. Śluza była otwarta. W drzwiach stało dwóch Osu, Echewa i stary mężczyzna, który rozpoczął pieśń. Odwrócił się z powrotem, chcąc coś na koniec powiedzieć, ale mistrz Tuan zniknął. Obrócił się dookoła siebie, spodziewając się, że była to jakaś sztuczka, ale nigdzie wewnątrz kopuły nie dostrzegł śladu starego człowieka. Ponieważ nie było tam także żadnego wyj- ścia, mistrz Tuan powinien być w środku, chyba że potrafił przechodzić przez litą skałę. Ta myśl sprawiła, że spojrzał znowu na Echewę, przypomniawszy sobie, co tamten powie- dział mu kiedyś o przechodzeniu przez skały. — Czy to było prawdziwe, Aluko? Echewa wskazał na pudełko. — On ci to dał? Ebert przytaknął. — A więc było. Ebert spojrzał w górę, uświadomiwszy sobie nagle ogrom nieba rozpościerającego się nad jego głową. Było ciemne i bez- graniczne. Tak ciemne, że nie było żadnej możliwości, by jakiekolwiek ludzkie oko mogło je przejrzeć. Ale czym była ta ciemność? W jaki sposób ona i on byli związani? Zadrżał. Całe swoje życie spędził w blasku sztucznego światła, w świecie ograniczonym ścianami, sufitami i podłogami. Teraz musiał się nauczyć żyć zupełnie inaczej — na zewnątrz, pod tą przy- gniatającą swym ogromem kopułą ciemności. W pewnej chwili znieruchomiał, przypomniawszy sobie sło- wa Echewy i czując, że napełniają one jego serce dziwnym spokojem. „Noc jest naszą matką. Rozprasza nasze lęki. Mówi nam, kim jesteśmy. Matka Niebo jest wszystkim. Żyjemy i umiera- my pod nią. Ona widzi wszystko. Nawet tę ciemność zakorze- nioną gdzieś w głębi nas". Tak było. I począwszy od tego momentu, będzie zawsze. Tak. Nadszedł czas, by zmienić się, by stać się wędrującym w ciemności. Żadnych masek więcej, pomyślał, powtarzając słowa stare- go Han. Następnie ukłonił się lekko w stronę miejsca, gdzie siedział mistrz Tuan, i ruszył do wyjścia. Nadszedł czas, by zacząć być. CZĘŚĆ II WIOSNA 2212 NA OGNISTYM KOLE Mistrz powiedział: „Chytre słówka, przymilna twarz i całkowita służalczość są zachowaniami, które Tso-ch'iu Ming uznał za niegodziwe. Ja także uważam je za niegodziwe. Ukrywanie wrogości pod maską przyjaznej twarzy Tso-ch'iu Ming uznał za niegodziwość. Jak także uważam to za niegodziwość". Konfucjusz, Analekta, Księga V, 25 Nie wyciągajcie mnie przemocą z grobu. Ty jesteś duszą zbawioną; mnie za to Rozkrzyżowano na ognistym kole, A roztopiony ołów moich łez Spływa i parzy mnie okrutnie. William Shakespeare, Król Lir, Akt IV, Scena II przeł. Stanisław Barańczak r f ROZDZIAŁ 6 Tysiąc Oczu Blade światło padające na ciemną, polakierowaną powierz- chnię sprawiało, że maska zdawała się lśnić. Była gładko zaokrąglona, wysoka, prawie majestatyczna, o rysach zastyg- łych w surowym, władczym wyrazie. W wąskich szczelinach najczystszej czerni połyskiwały wilgocią oczy o ciemnych źreni- cach, które chłodno, lecz z uwagą patrzyły na drugi koniec wielkiego, pokrytego obsydianem stołu, gdzie stary człowiek, pobrzękując łańcuchami skuwającymi jego ręce, kłaniał się nisko i rzucając trwożne spojrzenia w stronę zamaskowanej postaci, cofał się w stronę drzwi. Na sygnał, przekazany gestem ukrytej w rękawiczce dłoni, strażnicy złapali więźnia pod ręce i wyciągnęli z sali, a odgłos ich kroków wybijanych twardymi obcasami na płytkach podłogi rozległ się echem po całym pomieszczeniu. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. W ciszy, która potem nastąpiła, sześciu zamaskowanych i ubranych w długie płasz- cze mężczyzn odwróciło się w swych fotelach ustawionych wokół stołu, kierując wzrok w stronę Pierwszego Smoka, który był nienaturalnie spokojny i splótł dłonie przed sobą. Była to chłodna, ciemna sala, nad którą górowały z trzech stron wysokie balkony. Na nich, a także w cieniu za siedzący- mi mężczyznami, stali w pogotowiu inni, czekając na decyzję Pierwszego Smoka. Zebrali się, aby przedyskutować powagę sytuacji, w jakiej się znaleźli, i wybrać drogę, którą mieli dalej podążać. Dwa dni wcześniej Rada Siedmiu podjęła decyzję o obcięciu funduszów Ministerstwa i ograniczeniu jego personelu. Już samo to było poważną sprawą, ale w kontekście pozostałych wydarzeń sta- wało się poważnym ciosem. A to, co stary człowiek właśnie im powiedział, sprawiło, że podjęcie jakiegoś działania stawało się wręcz koniecznością. Ale jakiego? Jakie kroki mogli przedsię- wziąć i pozostać równocześnie lojalnymi wobec ich panów i władców, wobec Siedmiu. Maska pochyliła się nieco, jakby miała wyjawić jakiś sek- ret — jakąś konspiracyjną tajemnicę, którą można było po- wiedzieć jedynie szeptem — ale głos, który rozległ się chwilę później, był silny i wyraźny: był to głos świadczący o absolut- nej pewności siebie mówiącego. — Jeśli chodzi o główną sprawę, nasze stanowisko jest jasne. Musimy porozmawiać z naszymi panami i przekonać ich, że rozwiązanie, które wybrali, jest... nieroztropne. Że dalsze posuwanie się tą drogą może doprowadzić tylko do katastrofy. Po drugie, musimy dopracować naszą alternatyw- ną strategię — strategię walki z Siedmioma Nieszczęściami naszych czasów. Siedem Nieszczęść... Ze wszystkich stron wielkiej, tonącej w cieniach sali dobiegły odgłosy aprobaty. Kiedyś było tylko jedno „Wielkie Nieszczęście" fałszywej historii — choroby, dla której zwalczenia powołano ich Ministerstwo — ale w ciągu ostatniej dekady w głębinach miast odnowiły się wszystkie rodzaje odwiecznych dolegliwości społecznych. Powrót do reli- gijności, terrorystyczna insurekcja i infiltracja wyższych pozio- mów przez Triady — to były Trzy Nieszczęścia Naturalne będące wynikiem wielkiego grzechu zaniedbania, zapomnienia o odpowiedzialności. Do tego można było dodać nową potęgę Izby w Weimarze, zmiany w Edykcie, osłabienie władzy Sied- miu i na koniec, sprawę nie mniej ważną, destrukcyjny wpływ Pliku Arystoteles. To były Cztery Nieszczęścia Polityczne, które wynikały bezpośrednio z polityki obecnej Rady Siedmiu. Pomiędzy tymi rozmaitymi nieszczęściami tkwiło Ministerst- wo Tysiąca Oczu, którego ucieleśnieniem był Pierwszy Smok. — Pójdę do nich osobiście — powiedział, wyprostowując się, a obecni w sali nie mogli się oprzeć wrażeniu, że to nie człowiek siedzi w tym fotelu o wysokim oparciu, ale jakiś kamienny posąg — aby przedstawić nasze propozycje i uświa- domić im powagę sytuacji. — A jeśli nie będą słuchać, / Lungt Pierwszy Smok zwrócił się w stronę ministra, który postawił to pytanie, spojrzał mu w oczy, a potem obrzucił wzrokiem pozostałych. — Wtedy niech się stanie. Nasza roła została określona sto pięćdziesiąt lat temu, w czasach Tsao Ch'una, kiedy z chaosu tysiąca narodów po raz pierwszy wykuwano Chung Kuo. To nam przekazano zadanie utrzymywania siły Chung Kuo i pil- nowania, by nic nie zatruło jego poziomów. To nam dano prawo karania śmiercią tych, którzy zboczyli z Wielkiej Drogi. Ciężko będzie nam sprzeniewierzyć się naszemu historycznemu obowiązkowi i potulnie ustąpić wobec Siedmiu Nieszczęść, ale jeśli Siedmiu nie zechce nas wysłuchać, jeśli Rada odmówi zaakceptowania tego, co musi być zrobione, by ochronić Chung Kuo przed siłami, które grożą rozerwaniem go na strzępy, będziemy musieli zrobić, co nam każą. Kształtowanie polityki nie należy do nas. My mamy ją po prostu realizować. Napięcie, które zapanowało po tych słowach, było prawie namacalne. — A ta druga sprawa, / Lungi Starego człowieka? Pierwszy Smok odwrócił się i spojrzał na pytającego, który siedział na prawo od niego. — Znałem Yin Sbi. Wielu z nas go znało. Był dobrym pracownikiem, zaufanym człowiekiem, który osiągnął wysoką pozycję w Ministerstwie. Ogromnie smuci mnie fakt, że padł ofiarą tak pokrętnych idei. A jednak to dobrze wyjaśnia sam problem, prawda? Jeśli taki człowiek może ulec tym wpływom, to jakie szansę ma sto starych nazwisk? Tak, to tylko potwier- dza moje najgorsze obawy. Musimy znaleźć źródło tej nowej choroby i wyrwać ją z korzeniami, zanim zachwaści cały ogród. Pierwszy Smok rozejrzał się wokół i podniósł głos, aby wszyscy mogli go wyraźnie słyszeć. — Prawdziwa Historia, tak Yin Shu nazwał ten nowy ruch. Słyszeliście to sami. Prawdziwa Historia... — Pokręcił wolno głową, a następnie rozłożył ręce przed sobą na obsydianowym stole. — No cóż, wszyscy wiemy, co to jest, prawda? Kłamst- wo. Próba osłabienia tego, w co wierzymy i dla czego żyjemy. Ale to im się nie uda. Nie pozwolimy na to. Ślubuję, że poczynając od tej chwili, będę prowadził totalną wojnę prze- ciwko tym, którzy przyjęli doktrynę Prawdziwej Historii, że będę ich niszczył bez litości, niezależnie od tego, kim będą. Postąpić inaczej, byłoby równoznaczne ze zdradą świętych zasad naszego Ministerstwa. Odpowiedział mu głęboki pomruk aprobaty. — Dobrze. A więc zgadzamy się, ch'un tz\P. Wszyscy zebrani przy stole pokiwali z powagą głowami. Pierwszy Smok, usatysfakcjonowany tym poparciem, wstał i podniósł rękę, odprawiając tajemniczych ludzi skrytych w cieniach na balkonach i pomiędzy filarami. Posiedzenie dobiegło końca. Spotkali się jeszcze później, już bez masek na twarzach. Tym razem było to w mniejszym i jaśniejszym pomieszczeniu, którego drzwi pilnowali uzbrojeni strażnicy. Na ścianie, za masywnym biurkiem, wisiała wielka mapa Chung Kuo, na której bladozłotym kolorem oznaczono siedem Miast, a tysiąc czarnych szpilek pokazywało miejsca, gdzie znajdowali się agenci Ministerstwa —jego „tysiąc oczu" pomiędzy masami. Pierwszy Smok stał pod mapą, zwróciwszy w stronę naj- bliższych współpracowników swoją szeroką twarz typowego Han. — Czy przygotowałeś listę, bracie Fan? — zapytał, napot- kawszy na wzrok swego piątego brata. — Zrobiłem to, o co prosiłeś — odpowiedział minister Azji Zachodniej, podając swemu najstarszemu bratu ręcznie zapisa- ną kartkę. — Dobrze. — Pierwszy Smok przejrzał listę z zaintereso- waniem, po czym ponownie uniósł głowę. — Czy to wszyscy? Fan przytaknął i popatrzył na pełne zrozumienia twarze pozostałych Smoków. — Czy chcesz, abym zajął się wszystkimi z tej listy? — Natychmiast. A potem sprawdź, czy uda ci się przygoto- wać spotkanie z An Shengiem. O ile mi wiadomo, ten wielki człowiek zaczął się niecierpliwić. Słyszano, że mówił, oczywiś- cie prywatnie, o wzięciu spraw w swoje ręce. — Tak jest, bracie. I są jeszcze inni pośród Rodzin Mniej- szych, którzy czują tak samo. Czy chciałbyś się spotkać z nimi wszystkimi? Pierwszy Smok pokręcił głową. — Nie. Kluczem jest An Sheng. Jeśli on zdecyduje się działać, inni podążą za nim. A w towarzystwie równych sobie rangą mógłby czuć się... skrępowany. Fan uśmiechnął się szeroko, ze zrozumieniem. — Dobrze. A więc ruszaj natychmiast. Sprawdź te nazwis- ka. Ja tymczasem skontaktuję się z Tsu Ma i poproszę go o audiencję. Najwyższy czas, aby Siedmiu zrozumiało głębię niepokoju, jaki wzbudzili. * * * Kiedy sześciu ministrów wychodziło z komnaty, Shang Mu czekał w korytarzu obok filara, z opuszczoną w ukłonie głową. Następnie, na sygnał Szefa Służby, wszedł do środka, a war- townicy zamknęli za nim ogromne drzwi. — Ekscelencjo — powiedział, kłaniając się nisko. Pierwszy Smok stał w drugim końcu sali, przed dużym, ciemnym biurkiem, które dzięki swojej masywności przypomi- nało płytę nagrobka. Z jego prawej strony stał mały, brodaty Han o surowych rysach i przedwcześnie posiwiałych włosach. Jego jasnopomarańczowe i fiołkoworóżowe jedwabie ostro kontrastowały z ponurą czernią oficjalnego stroju Pierwszego Smoka. Shang Mu znał go bardzo dobrze. Nazywał się Hsia i był Wu, osobistym wróżbitą Pierwszego Smoka. Jego widok sprawił, że Shang Mu zaczął gorączkowo myśleć. Jeśli Hsia był tutaj, sprawa musiała być bardzo poważna. — Shang Mu — powiedział Pierwszy Smok, przyzywając go gestem lewej ręki i pozostawiając ją wyciągniętą, aby Shang mógł uklęknąć i pocałować pierścień. Shang wyprostował się, ale unikał jego wzroku. — Wzywałeś mnie, / Lungul Pierwszy Smok zawahał się na moment, po czym odwróciw- szy się w bok, zaczął mówić: — Yin Shu był porządnym, dobrym człowiekiem. Zaufanym pracownikiem. Jeszcze tydzień temu powiedziałbym, że w ca- łym Ministerstwie nie ma nikogo, kto byłby bardziej lojalny od niego. Jednakże pozory mogą mylić, nieprawdaż? Wygląda na to, że Prawdziwa Historia jest jak choroba, która zżera człowie- ka na długo przed ukazaniem się na jego ciele jej pierwszych objawów. Nie można nic powiedzieć, dopóki nie jest za późno. Shang Mu pochylił głowę o cal lub dwa i poczuł, że żołądek skręca mu się ze strachu. Czy ktoś go oskarżył? O co tu chodziło? Chciał zapytać, ale powstrzymał się w porę, wiedząc, że przerwanie Pierwszemu Smokowi wywołałoby tylko gniew tego wielkiego człowieka. Pierwszy Smok popatrzył na Wu i skinąwszy głową, zrobił krok do przodu, stając dokładnie naprzeciw Shanga. — No i oto jesteś, Shang Mu. Nigdy w dziejach Ministers- twa żaden Hung Mao nie osiągnął tak wysokiego stanowiska. Żaden, jak się zdaje, nie pracował ciężej, by wypełnić święte powołanie naszej instytucji. Mimo to patrzę teraz na ciebie i zastanawiam się, czy mogę ci ufać. Czy nie zostałeś zarażony tą samą chorobą? Znałeś Yin Shu, prawda? Był twoim dobrym przyjacielem? Shang Mu przełknął z wysiłkiem ślinę. — Tak jest, Ekscelencjo. — I nic nie podejrzewałeś? — Absolutnie nic, Ekscelencjo. Do samego końca sądzi- łem, że jest dobrym człowiekiem i zaufanym przyjacielem. Pierwszy Smok pokiwał głową, po czym nieoczekiwanie położył delikatnie rękę na ramieniu Shanga. — Nie bój się, Shang Mu. Nie oskarżam ciebie. Musisz jednak zrozumieć moją ostrożność. To, co muszę powiedzieć... Przerwał i przesunął się nieco. Zakrzywił palec, wzywając Shang Mu, po czym podszedł z nim do wielkiego biurka. Na jego ciemnej powierzchni Wu rozpostarł płachtę mate- riału: starego, wyblakłego jedwabiu. W samym środku jed- wabnego kwadratu narysowano koło o średnicy równej długo- ści ludzkiego ramienia. Wewnątrz koła namalowano osiem trójkątnych symboli oznaczających Niebo, Wiatr, Wodę, Gó- rę, Ziemię, Piorun, Ogień i Jezioro. Na zewnątrz koła symbole zostały powtórzone, a ich uporządkowanie odpowiadało „Se- kwencji Wcześniejszego Nieba", Niebo z Ogniem, Wiatr z Pio- runem i tak dalej. W pobliżu leżała księga starej wyroczni, jeszcze nie otwarta. Na jej czarnej, zwyczajnej okładce wyryto wielki znak Tao. Shang Mu przyglądał się przygotowaniom Wu, który zapa- lił cieniutkie świeczki na południu i północy oraz wschodzie i zachodzie, kołysząc się przy tym w przód i w tył i mrucząc coś do siebie, jakby był w stanie transu. Na skraju biurka leżała złożona kartka z pytaniem, które Pierwszy Smok chciał zadać wyroczni. Shang zerknął na nią, a potem popatrzył na twarz Pierwszego Smoka i pojął natychmiast, że chodziło o niezmier- nie ważną sprawę. — Jesteśmy gotowi — powiedział Wu, zwracając się w ich stronę. W prawej ręce trzymał pięćdziesiąt pałeczek krwaw- nika. — Proszę przeczytać pytanie, Ekscelencjo. Pierwszy Smok pochylił się i podniósł kartkę. Rozłożywszy ją, odchrząknął i zaczął czytać: — Czy wobec zbliżającej się ciemności powinniśmy rozdać masom pochodnie, czy też tysiąc oczu powinno rozjaśnić się większym blaskiem? Shang popatrzył na drugą stronę biurka. Wu uśmiechał się. Po chwili pochylił się i rzucił pałeczki na blat. Następnie szybkim ruchem dłoni rozdzielił je na dwie części, po czym powtórzył to tak, że na powierzchni biurka leżały trzy grupy pałeczek — trzy linie pierwszego trójkąta. Usatysfakcjonowa- ny zebrał je i powtórzył cały proces. Wielokrotnie jeszcze wypuszczał łagodnie pałeczki z ręki i dzielił je na części, i za każdym razem wpatrywał się w kształ- ty powstałych w ten sposób trójkątów, zapamiętując je. Na koniec zepchnął wszystko na bok i spojrzał w oczy Pierwszego Smoka. — Górny trójkąt to Ch'ien, Niebo, a dolny to K'an, Woda. Sześciobok to Sung, Konflikt. Pierwszy Smok popatrzył na niego ze zdumieniem, prawie z niedowierzaniem, po czym wyszeptał: — Sung... Jesteś tego pewny? Wu kiwnął głową, po czym podniósł wielką księgę, otworzył ją na właściwej stronie i zaczął czytać: Konflikt. Jesteś szczery, A jednak przeszkadzają ci. Przezorne zatrzymanie się w pół drogi daje powodzenie. Dążenie do samego końca przynosi klęskę. Spotkanie z wielkim człowiekiem jest korzystne dla ciebie. Niekorzystna jest podróż przez wielką wodę. Pierwszy Smok, wyraźnie podniecony, spojrzał w bok. — Jest tak, jak się tego obawiałem. Kiedy cię wezwałem, Wu Hsia, powiedziałem sam do siebie, że jeśli wyjdzie Sung, będę wiedział, co robić. Byłem pewien, że to będzie „Kon- flikt". Czy jednak wyrocznia nie mówi, że taki konflikt nie może być pomyślnie zakończony? Czy nie mówi, że chociaż nasza sprawa jest słuszna, a nasze serca czyste, przeprowa- dzenie naszego zamiaru do końca da tylko początek nowemu nieszczęściu? — Pokręcił głową, przygnębiony odpowiedzią, którą otrzymał. — Jeśli tak jest, to jak mam działać? Jak mam uczynić pierwszy krok, kiedy wiem, że przede mną jest przepaść? Wu patrzył w dół i przebierał palcami po brodzie. — Wcale tak nie musi być, mój panie. Jak mówi wyrocznia, walka może skończyć się szczęśliwie, jeśli przeprowadzi się ją właściwie i w sposób zrównoważony. Dbaj o zachowanie równowagi w swoich działaniach, a wszystko będzie dobrze. Pierwszy Smok patrzył na Wu przez chwilę, a następnie nieznacznym, ale świadczącym o irytacji gestem, odprawił go. — Zostaw mnie teraz, Hsia. Muszę porozmawiać z moim młodszym ministrem. — Ekscelencjo. Ukłoniwszy się i zostawiwszy wszystkie swoje rzeczy tam, gdzie leżały, Wu wycofał się z pokoju. Kiedy już wyszedł, Pierwszy Smok odwrócił się i spojrzał na Shang Mu. — Czy rozumiesz, co tu się działo, Shang Mu? Shang zawahał się, a następnie zaryzykował odpowiedź. — Czy to ma coś wspólnego z twoim spotkaniem z Tsu Ma, panie? — Jest z nim związane. — Związane, Ekscelencjo? — Jak cień ze słońcem. Widzisz, Shang Mu, nie spodzie- wam się, by z mojego spotkania z Tsu Ma wynikło coś nowego. Nie spodziewam się żadnych koncesji, żadnych no- wych funduszów, a nawet tej grzeczności, że zostanę zaszczy- cony jakimś wyjaśnieniem. A jednak to spotkanie jest niezbęd- ne. Bez niego nic się nie wyklaruje. Bez niego słowa wyroczni nie będą miały sensu. — Nie rozumiem, Ekscelencjo. Jeśli Tsu Ma nie da niczego, to co się wyklaruje? — Niedługo poznasz nowe wytyczne. Będzie to zupełnie nowa strategia walki z Siedmioma Nieszczęściami. Shang Mu popatrzył ze zdumieniem na swego pana. — Ale przecież tam, w wielkiej sali, sam, Ekscelencjo, powiedziałeś, że zrobimy to, co rozkaże nam Rada Siedmiu. Że będziemy realizować ich politykę, a nie tworzyć własną. Pierwszy Smok uśmiechnął się, nie otwierając zaciśniętych warg. — To prawda. Ale ta wypowiedź była przeznaczona dla uszu szpiegów Siedmiu, którzy są wśród nas, i nie odzwiercied- la stanowiska Rady Wewnętrznej. — Rozumiem. — To dobrze. — Pierwszy Smok przerwał i przyglądał mu się przez chwilę z dziwnym wyrazem twarzy. Następnie ob- szedł biurko i usiadł za nim. — Musisz zrozumieć jedno, Shang Mu. Od tej pory to, co będziemy mówili publicznie, i to, co będziemy robili prywatnie, musi się różnić. To niefortunne, ale konieczne. Nie możemy siedzieć bezczynnie i pozwolić Siedmiu, by sterowali prosto na skały. Dla dobra wszystkich musimy wziąć sprawy we własne ręce. To nie jest nielojalność, Shang Mu, musisz to pojąć. Wszystko, co zostanie zrobione, nie będzie wynikało z chęci osobistych zysków, czy też dążenia do rozszerzenia władzy naszego ministerstwa. Zrobimy to dla dobra Chung Kuo. — Przerwał, a po chwili dodał, przyjmując uroczysty ton: — Przyjrzeliśmy się dokładnie sytuacji i zgodzi- liśmy się. Umowa została złamana. Musimy zacząć działać albo patrzeć, jak świat, który zbudowaliśmy, rozpada się na kawałki. Umowa została złamana... Osłupiały Shang Mu poczuł, że zalewa go fala gorąca. A jednak czy to nie była prawda? Czyż Siedem Nieszczęść nie było wystarczającym dowodem na to, że Rada Siedmiu nie kontroluje już wypad- ków? Tak. Pierwszy Smok miał rację. Nadeszła chwila, by działać, niezależnie od Siedmiu, jeśli to będzie konieczne. Wiedział to już od jakiegoś czasu, ale dopiero słowa Pierw- szego Smoka sprawiły, że w pełni to sobie uświadomił. Pochylił się w niskim ukłonie i powiedział: — Zrobię wszystko, co zostanie mi polecone, / Lungu. — To dobrze. Słuchaj zatem uważnie. Sprawa funduszów jest pretekstem. Już od ponad stu lat przestaliśmy polegać w tej kwestii na Siedmiu. Nie można jednak powiedzieć, że pieniądze nie są dla nas ważne. W ciągu kilku następnych miesięcy musimy z wytężeniem pracować nad uzyskaniem nowych funduszów. Przygotowanie tego będzie częścią twoich nowych zadań, Shang Mu. — Ale gdzie ja znajdę takie pieniądze, Ekscelencjo? Pierwszy Smok sięgnął do szuflady biurka, wyjął z niej cienką teczkę i podał ją Shangowi. — W środku znajdziesz listę tych, którzy w ciągu kilku ostatnich lat ujawnili słowem lub uczynkiem, że sprzeciwiają się posunięciom Siedmiu. W normalnej sytuacji, jak wiesz, podjęlibyśmy działanie, wspólnie ze Służbą Bezpieczeństwa, mające na celu zdyskredytowanie takiej opozycji. Jednakże na tajnym zebraniu, które odbyło się trzy lata temu, podjęto decyzję, by w wypadku tych z nich, których potęga i wpływy mogą w przyszłości okazać się przydatne, powstrzymać się na jakiś czas od takiej akcji. — Uśmiechnął się. — Teraz właśnie jest ta przyszłość. Musimy okiełznać tych opozycjonistów i zacząć nimi kierować... stworzyć sojusz ludzi podobnie myś- lących, ludzi pragnących walczyć z wycieńczającą siły społe- czeństwa chorobą liberalizmu. Pochylił się w stronę młodszego ministra, a jego twarz przybrała nagle surowy, nieugięty wyraz. — Musisz mnie dobrze zrozumieć, Shang Mu. Skończył się czas półśrodków. Musimy się chwycić brzytwy albo utonąć. Służba Bezpieczeństwa nie jest już tą samą siłą, jaką była kiedyś. Są skorumpowani i leniwi, przegnili aż do szpiku kości. Ich wywiad jest nieudolny, a generałowie opieszali i głupi. Tylko my możemy jeszcze nieść pochodnię idei naszych przod- ków. Zawarto zbyt wiele kompromisów. Zbyt wiele układów. Nadszedł czas, by podrzeć wszystkie papierowe tygrysy, by oczyścić poziomy i narzucić siłą surową dyscyplinę naszemu wielkiemu społeczeństwu. Siedmiu tego nie zrobi. Brak im woli. Tylko my to możemy uczynić, Shang Mu. Tylko Tysiąc Oczu. Shang pochylił głowę, poruszony słowami swego pana. — Rozumiem, Ekscelencjo, i jestem gotów zrobić wszyst- ko, czego zażądasz, a nawet i więcej, ale co z Siedmiu? Z pewnością będą się spodziewali, że zareagujemy na ich posunięcia. A nasi agenci? Jak ich przekonamy o konieczności przyjęcia nowej strategii? — Słuszne uwagi, Shang Mu, ale my rozważyliśmy wszyst- ko. Jeśli chodzi o Siedmiu, będziemy głośno i demonstracyjnie okazywać nasze niezadowolenie z ich decyzji. Będę się ostenta- cyjnie kontaktował z innymi ministerstwami oraz rozmaitymi wpływowymi osobistościami, prosząc, by poparli naszą sprawę. A my zażądamy nie tylko przywrócenia dawnego poziomu finansowania oraz zatrudnienia, ale i zwiększenia przydziału środków na działalność naszej instytucji. W oczach naszych władców będzie to wyglądało tak, jakbym walczył tylko o swoje sprawy, i to walczył ostro, grożąc nawet rezygnacją. To im zamydli oczy i rozwieje ich podejrzenia. Pomyślą, że już się ze mną rozprawili. Ale prawdziwa praca opozycji będzie prowa- dzona gdzie indziej, w tajemnicy, z dala od ich ciekawskich oczu. I tu właśnie pojawiasz się ty, Shang Mu. Ty i wewnętrzna siatka, którą tak starannie budowałeś przez ostatnie trzydzieści lat. Shang pochylił się, świadomy pochwały widocznej w oczach przełożonego. — Rozmyślałem o tym długo i z rozwagą, Shang Mu, i doszedłem do wniosku, że wszystko to może zorganizować tylko jeden człowiek. Tylko jeden człowiek ma umiejętności, kontakty i zdolności dyplomatyczne, które umożliwią nam zbudowanie naszego wielkiego sojuszu przy zachowaniu ab- solutnej tajemnicy, i to ty nim jesteś. Jako Pierwszy Koor- ynator będziesz odpowiedzialny za zharmonizowanie wszystkich aspektów naszego planu. Sam dobierzesz sobie współpracow- ników, a z każdą prośbą o specjalne fundusze będziesz przy- chodził do mnie. Jeśli chodzi o agentów w terenie, nic się nie zmieni. Będą działać tylko na konkretne polecenia otrzymywa- ne bezpośrednio z twojego biura. W żadnym wypadku nie mogą uświadomić sobie istnienia nowej strategii. Tylko my, siedem Smoków, ty i inni, których nazwiska podam ci później, wiemy o tym. To nasza tajemnica. Śmiertelnie niebezpieczna tajemnica. Rozumiesz? — Rozumiem, / Lungu. — To dobrze. Jest jeszcze jedna rzecz, którą musisz dla mnie zrobić. Kiedy stąd wyjdziesz, mój Szef Służby wręczy ci pewien dokument. To ręcznie napisany raport. Chcę, abyś go przeczytał dziś w nocy i jutro z samego rana przyszedł do mnie. Równo z szóstym dzwonem bądź w tym biurze. Shang chciał przytaknąć, ale zamiast tego powiedział: — A czy mogę zapytać, czego Wasza Ekscelencja żąda ode mnie? — Dokładnie tego, co powiedziałem. Chcę, abyś to prze- czytał. Nic więcej. I pamiętaj, że nie masz już odwrotu. Jeśli ktokolwiek z nas zawiedzie, wszyscy będziemy martwi. A mar- twi ludzie nie mogą pomóc Chung Kuo, prawda? Shang Mu spojrzał z powagą w oczy swego pana. — Tak jest, 1 Lungu. — A zatem idź już. Jest wiele do zrobienia. * * * Przy wejściu na ulicę Hui Tsung stała młoda dziewczyna ze szkicownikiem przyciśniętym do piersi i patrzyła na tłum, który zgromadził się u stóp hua pen. Opowiadacz siedział ze skrzyżowanymi nogami na niskiej platformie otoczony groma- dą obdartych dzieci. Trochę dalej stały małe grupy starych mężczyzn i gapiów starających się nie przeszkadzać trzem młodym oficerom z pobliskiego posterunku, którzy oparli się leniwie o barierę i słuchali opowiadania. Z miejsca, w którym stała, Hannah słyszała wyraźnie głos hua pen wznoszący się z ożywieniem ponad gwar tłumu. Większość ulicznych opowiadaczy, których widziała przed- tem, była starymi, siwobrodymi mężczyznami o wyglądzie lekko ospałych mędrców, a każda z ich opowieści toczyła się wolno, w prawie rytualnym tempie, jakby przedstawiali ją o jeden raz za dużo i sami się już nią znudzili. Ten jednak był inny. Po pierwsze, był względnie młodym mężczyzną, który nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Po drugie, wyglądał raczej na aktora odgrywającego jakiś historyczny dramat, a nie na tradycyjnego hua pen, a zadziwiająco różowe bokobrody i roz- czochrane włosy — które czerwona opaska z trudem utrzymy- wała w jako takim porządku — przyczyniały się tylko do uwypuklenia dzikiego wyrazu jego twarzy. W swoim pofał- dowanym, czarnym płaszczu wydawał się bardziej księciem dawnych bandytów, o którym opowiadał, niż gawędziarzem. Kreślił rękoma w powietrzu zamaszyste, przesadzone kształty, a jego dłonie były tak samo pełne wyrazu, jak słowa, które wymawiał. Samą historię słyszała już wiele razy — była to sławna opowieść o tym, jak Wu Song, jeden z bohaterów Shiu Hu Chuan, „Bandytów z Bagien", spotkał po raz pierwszy wiel- kiego Song Jianga zwanego „Deszcz w odpowiedniej chwili" i o tym, jak Wu Song zabił tygrysa ludożercę na grani Ching Yang — nigdy jednak nie spotykała się z tym, by przed- stawiano ją tak żywo, tak przejmująco. Po raz pierwszy po- czuła, że opowieść porywa ją, budzi jej wyobraźnię, jakby nigdy przedtem tego nie słyszała. Było to tak silne uczucie, że dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie, po co tam przyszła. Przykucnęła zatem, położyła sobie blok rysunkowy na kolanach i zaczęła szkicować całą scenę, używając do tego najcieńszego piórka. Był to pospiesznie rysowany, raczej po- bieżny szkic — bardziej impresja niż dokładne przedstawie- nie — ale kiedy skończyła, pokiwała z zadowoleniem głową. Tak, to było to. Było tam wszystko. Pełne napięcia pod- niecenie tłumu, prawie dziecięcą niecierpliwość z jaką oczeki- wano na nowe, chociaż znane, etapy opowieści — widać było w każdej linii, każdym cieniu szkicu. Nacisnęła klawisz zapisu- jący całość i opuściwszy luźno ręce, zaczęła ponownie obser- wować hua pen. Hannah była uderzająco piękną, młodą kobietą, Hung Mao, która jednak miała w sobie coś wyraźnie z Han. Była wysoka, smukła, o ciemnych, patrzących przenikliwie oczach i długich, kruczoczarnych włosach, które splotła w jeden gruby warkocz spadający jej na plecy. Z prostej elegancji jej ubrania i wyrazis- tych rysów twarzy można by wnioskować, że ma przynajmniej dwadzieścia lat, ale w rzeczywistości skończyła dopiero szes- naście. Kiedy tak przyglądała się hua pen, jeden z młodszych żołnierzy spojrzał na nią z uznaniem, po czym odwrócił wzrok w zadumie. Było dla niego jasne, że nie pochodziła z tego poziomu i nie mógł pojąć, co ona tu robiła — młoda kobieta, samotna i nie chroniona. Opowieść kończyła się. W miarę, jak zbliżał się punkt kulminacyjny przygód Wu Songa, hua pen coraz bardziej pochylał się w stronę swych słuchaczy oraz obniżył nieco ton swego głosu. Można było odnieść wrażenie, że o tym, jak żona starszego brata, Złoty Lotos, próbuje uwieść Wu Songa, opowiada im w zaufaniu. Wtedy właśnie z drugiego końca korytarza dobiegły ich odgłosy strzelaniny. Tłum na chwilę zamarł w osłupieniu, a następnie wybuchło piekło. Hannah wyprostowała się w momencie, gdy usłyszała pier- wszy strzał, i cofnęła się, stając w wejściu do pobliskiego sklepu. Teraz, z otwartymi szeroko ustami, patrzyła, jak ludzie usiłują się wydostać z tego kotła. Instynktownie podniosła szkicownik, aby się chronić, ale nie było takiej potrzeby. Było to tak, jakby stała wewnątrz jakiegoś magicznego kręgu, w którym nic jej się nie mogło stać. Wszędzie dookoła ogar- nięci paniką ludzie walczyli ze sobą o drogę do wyjścia, jednakże cały ten ludzki strumień płynął obok niej, jakby była skałą, odbijając albo w lewo, w stronę wielkiego korytarza, albo w prawo, w stronę schodów między poziomami. Patrzyła z przerażeniem, jak zaledwie dziesięć ch'i od niej upadła stara kobieta i została natychmiast stratowana przez setki nóg, a potem krzyknęła, widząc dziecko, które potknęło się i runęło w dół schodów. Nie mogła jednak nic uczynić. Ścisk był po prostu zbyt duży. Z drugiego końca korytarza ciągle dochodziły odgłosy spo- radycznych strzałów, które niosły się ponad krzykami ucieka- jących ludzi. Później, gdy tłum przed nią nieco się przerzedził, Hannah zauważyła wysokiego, dobrze ubranego Hung Mao z długimi, czerwonozłotymi włosami, który nadbiegł z tamtej strony. W pewnej chwili mężczyzna odwrócił się, podniósł prawą rękę, strzelił w kierunku swoich prześladowców i po- biegł dalej. Pod lewym ramieniem trzymał paczkę, coś, co wyglądało jak mała sztuka jedwabiu albo pudełko drogich czekoladek. Dotarłszy do narożnika, rozejrzał się z niepoko- jem dookoła siebie, po czym ruszył w lewo, wybierając jeden z małych korytarzy, które prowadziły do wind międzypo- kładowych. Jeszcze go było widać, kiedy Hannah zrozumiała, że daleko nie ujdzie, ścigający go bowiem ludzie — ponad tuzin żołnierzy ze Służby Bezpieczeństwa — byli już bardzo blisko. Przez chwilę Hannah wahała się, a potem, wiedziona impul- sem, zaczęła przepychać się w stronę miejsca, gdzie zniknął ten człowiek. Biegła już, kiedy usłyszała, że ktoś ją woła — jeden z młodych żołnierzy z posterunku — ale zignorowała go. Była pewna, że dzieje się coś ważnego; coś tak ważnego, że Służba Bezpieczeństwa zaryzykowała wzniecenie paniki na całym po- kładzie — narażając przy tym wielu ludzi na śmierć — aby tylko osiągnąć swój cel. Ale co to było? Wiedziała instynktownie, że to musi mieć związek z paczką. W istocie im dłużej o tym myślała, tym bardziej była tego pewna. Widziała lęk na twarzy tego mężczyzny — okropną, przerażającą pewność bliskiego pojmania i śmierci — a jednak ściskał on tę paczkę, jakby od tego zależało jego życie. A to znaczyło, że była dla niego ważniejsza od życia. Być może. Ale co mogło być ważniejsze dla człowieka od jego życia? Hannah stanęła i odwróciła się. Krótki korytarz za nią był pusty. Po swojej prawej stronie zauważyła zamknięty sklep z oknami wystawowymi zaklejonymi plakatami. Na lewo od niej znajdowała się komunalna toaleta. Zamyśliła się. Instynkt mówił jej, że coś przegapiła. Albo że widziała to, ale nie zwróciła uwagi. Zaczęła się wolno cofać, sprawdzając obie strony korytarza. Nic. Zupełnie nic. Odwróciła się ponownie, zdecydowana, by iść dalej i zobaczyć, co się stało. I wtedy to dostrzegła. Paczka była wciśnięta w otwór wentylacyjny nad drzwiami toalety. Podeszła tam szybko, chwyciła wystający na korytarz brzeg pakunku i wyciągnęła go. Następnie rozejrzała się wokół i weszła do środka pomieszczenia. Ignorując panujący tam smród, znalazła wolną kabinę i zamknęła za sobą drzwi. Przez chwilę zastanawiała się, przyglądając się paczce. Była ciężka; cięższa nawet od jej szkicownika. Jasne było także to, że poprzednio się nie myliła. Już cena samego jedwabiu, w który była zawinięta, wykraczała poza możliwości finan- sowe ludzi żyjących na tym poziomie. To nie był Yu, ale ktoś z Pierwszego Poziomu. Ale co to mogło znaczyć? Wzięła długi, głęboki oddech. Właściwym posunięciem by- łoby teraz odszukanie oficera dowodzącego akcją i oddanie mu znaleziska, ale z jakichś względów zrobienie tego wydało jej się wysoce niewłaściwe. Chciała wiedzieć, co było w paczce i dla- czego tamten człowiek był gotów oddać życie, by oni tego nie dostali. Wiedziała, jak oni pracują. Służba Bezpieczeństwa rozmon- tuje cały poziom — przeszukają wszystkich, których na nim znajdą, łącznie z nią samą. Jednakże nie znajdą niczego. Położywszy paczkę na podłodze, zdjęła z szyi szkicownik i balansując na sedesie, zaczęła wyciągać wewnętrze części z maszyny. Robiła to już wielokrotnie, czyszcząc ją, ale tym razem zajęła się tym z prawdziwą gorliwością. Wyciągała z zaczepów kolejne części delikatnego mechanizmu i rzucała je obok miski klozetowej. Następnie, kiedy skończyła, wcisnęła do środka paczkę i zatrzasnęła ekran szkicownika. Wzięła jeszcze jeden długi oddech, starając się uspokoić. Maszyna wyglądała zupełnie tak samo jak poprzednio. Tylko części, które z niej wyjęła, demaskowały jej grę, ale nic nie mogła na to poradzić. Wiedziała, że uratować ją teraz może tylko bezczelność. Wstała i wyszła z kabiny. W drzwiach toalety zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Ciągle było jeszcze słychać krzyki, ale dochodziły one z daleka. W sumie sytuacja zdawała się znacz- nie spokojniejsza niż poprzednio. Skręciła szybko w prawo i ruszyła w stronę wielkiej windy międzypoziomowej. Jesteś szalona, mówiła sobie. Nie ma żadnego powodu, byś to robiła. Absolutnie żadnego. Jednakże teraz nie miała już wyboru. Musiała wynieść stąd tę paczkę. Nagle zdało jej się, że jest Song Jiangiem, samotnym w środku nieprzyjacielskiego obozu, z którego wydostać go mógł tylko jego spryt i obrotny język. — Nu Shi... Zatrzymała się i powoli odwróciła. To był ten młody żoł- nierz z posterunku; ten, który się jej przyglądał. Podszedł do niej szybko i stanąwszy w odległości trzech kroków, pochylił głowę w ukłonie. — Czy wszystko jest w porządku, Nu Shf! Jej usta były suche, a ręce, którymi przyciskała szkicownik do piersi, wilgotne. Opuściła wzrok i kiwnęła głową, postana- wiając grać kruchą i bezradną, czego żołnierz najwyraźniej się po niej spodziewał. Instynktownie wiedziała, że to jest klucz do wyjścia z tej sytuacji. — To było okropne — powiedziała cicho głosem małej dziewczynki. — Myślałam, że umrę. — Już dobrze — odparł żołnierz, zbliżając się jeszcze o krok i próbując uspokoić ją bez dotykania, gdyż wiedział — widząc jej ubranie i sposób zachowania, że ogromnie przewyż- sza go pozycją społeczną. — Już po wszystkim. Dostali go. Zaprowadzę panią do tranzytu, dobrze? — Dziękuję panu. — Jednakże w głębi duszy płonęła z cie- kawości. Jak go dostali i gdzie? Czy był żywy, czy martwy? Może właśnie go przesłuchiwali, być może torturując, by wydostać prawdę. A jeśli tak, to wkrótce pojawią się tutaj, znajdą części maszyny, a wtedy... — Chodźmy — powiedział młody żołnierz. — Wyprowa- dzę teraz panią stąd. Pozwoliła mu się wyprowadzić na główny korytarz zaopat- rzeniowy. Przepchnęli się przez tłumy zaciekawionych miesz- kańców, a potem zeszli dwa piętra w dół po schodach, na dno pokładu. Tam, na otwartej przestrzeni, przed wejściem do międzypoziomowego tranzytu, wzniesiono barierę, przed któ- rą ustawiło się w linii kilkunastu strażników. Wizjery ich hełmów bojowych były opuszczone, a na wysokości bioder każdy z nich trzymał karabin maszynowy. Widok ten sprawił, że serce Hannah zaczęło bić żywiej. Za biurkiem stojącym przy barierze siedział oficer, który przepytywał właśnie starszego Hana. Hannah, podążając za młodym żołnierzem i trzymając się blisko niego, kiedy przepy- chali się przez kolejkę, dotarła do biurka. Oficer — młody, dwudziestoparoletni mężczyzna — spoj- rzał na nią ze zdziwieniem, po czym zwrócił się w stronę młodego żołnierza, wyraźnie rozgniewany tym, że mu prze- rwano. — O co chodzi? Żołnierz zesztywniał nieco, a następnie odpowiedział: — Ta Nu Shi znalazła się w środku tego, co tu się wcześniej działo. To nie jest jej poziom, panie poruczniku, a więc pomyślałem... — Dość! Porucznik odwrócił się i spojrzał na nią. Przyglądał się twarzy Hannah z takim wyrazem w oczach, jakby była czymś dziwnym i okropnym; czymś, co chciałby zmiażdżyć pod swym obcasem. — Proszę o pani przepustkę. — Jego głos brzmiał twardo i zimno, a grzeczność jedynie maskowała to, co wydawało się jego naturalną brutalnością. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki, wyciągnęła przepustkę i podała ją oficerowi, obserwując przy tym jego twarz, gdy zaczął czytać. Po chwili uniósł wzrok, wyraźnie zaskoczony. Następnie wstał, podszedł do drugiego oficera, który stał przy windzie, i powiedział mu coś po cichu. Roz- mawiali przez chwilę, a w ich szeptach słychać było lekkie zaniepokojenie. Wrócili już we dwójkę, a ten drugi, kapitan, wysunął się do przodu z przepustką Hannah w ręce. Spojrzał na nią jeszcze raz, porównując holograficzną fotografię z jej twarzą, a następnie ukłonił się. — Proszę o wybaczenie, Nu Shi Shang. Nie mieliśmy poję- cia, że pani jest na tym pokładzie. Gdybym wiedział, przy- dzieliłbym pani ochronę. — Uśmiechnął się słabo i kontynu- ował: — Musi mi pani wybaczyć, że nie mogę pani powiedzieć, co tu się dokładnie dzieje, jestem pewny, że pani to zrozumie, ale jeśli chciałaby pani eskortę na drogę do domu... Spojrzała nad jego ramieniem w stronę porucznika i zauwa- żyła, że unika jej wzroku. Wyraźnie speszony patrzył gdzieś w bok, a jego zakłopotanie było widoczne nawet w sposobie, w jaki stał. — Dziękuję panu... — zerknęła na plakietkę z nazwiskiem na jego szyi — kapitanie Johnson. Muszę przyznać, że jestem dość wstrząśnięta tymi wydarzeniami. Myślę, że najlepiej bę- dzie, jeśli zrobię to, co pan sugeruje. — Oczywiście... — Pochylił głowę z szacunkiem i dodał: — Jeszcze chwileczkę, Nu Shi, nie chcę być impertynentem, ale proszę mi powiedzieć, co pani właściwie robiła na tym poziomie? Tutaj może być niebezpiecznie nawet w spokojnych czasach. Sądzę, że pani ojciec... Przerwał, jakby samo napomknięcie o jej ojcu wprawiło go w zakłopotanie, a potem, przypomniawszy sobie nagle, że wciąż trzyma w ręce jej przepustkę, zrobił krok do przodu i podał jej dokument. — Szkicowałam — odpowiedziała, biorąc przepustkę i wsuwając ją do kieszeni kurtki. — Rysowałam sceny z życia tu, na dole. Zazwyczaj towarzyszy mi mój strażnik, ale dzisiaj był chory. Pewnie nie powinnam przychodzić, ale dotychczas nie było żadnych kłopotów. Jednakże nie zrobię już więcej tego samego błędu. — To dobrze... — Kapitan uśmiechnął się, po czym wydał polecenia porucznikowi. Młody oficer rzucił jej przelotne spoj- rzenie, a potem odwrócił się i poszedł porozmawiać ze swoimi żołnierzami. — Musi mu pani wybaczyć jego obcesowość — powiedział cicho kapitan, zbliżając się do niej. — Stracił dziś dwóch swoich ludzi. Ta cała sprawa... — Pokręcił głową. — No cóż, było mi bardzo przyjemnie, że mogłem panią poznać, Nu Shi Shang. Mam nadzieję, że pani rysunki są udane. Czy planuje je pani opublikować? Uśmiechnęła się w odpowiedzi. — Nie. To tylko hobby. Poza tym nie są na tyle dobre. — Aha... — Patrzył przez moment w bok, a następnie, jakby przypomniawszy sobie, co powinien robić, wyprostował się i złożywszy jej sprężysty ukłon, cofnął się o krok. — No cóż, wybaczy pani, ale mam jeszcze dużo pracy. — Czy... złapaliście go? Spojrzał jej w oczy i zawahał się. — A zatem widziała go pani? Skinęła głową, wspominając uciekającego mężczyznę, i to, jak w biegu powiewały jego czerwonozłote włosy, a także wyraz strachu na jego poszarzałej twarzy. Kapitan westchnął. — Tak, złapaliśmy go. Chciałem go wziąć żywcem, oczy- wiście, ale nie dał nam żadnego wyboru. Jak już powiedziałem, zabił dwóch naszych ludzi, a dwóch innych zranił. Nie mogłem ryzykować straty jeszcze któregoś z nich. To jednak dosyć dziwne, gdyż nigdy nie pomyślałbym, że on jest kimś tego typu. — Typu...? — Mniejsza z tym. Proszę posłuchać. Musi pani teraz wracać. A następnym razem, gdy zechce się pani przeżyć jakieś przygody, proszę zabrać ze sobą dwóch strażników, dob- rze? — Uśmiechnął się. — Aha, a kiedy będzie pani roz- mawiać ze swoim ojcem, proszę przekazać mu wyrazy mojego najgłębszego szacunku. Upewnię się, czy otrzyma on mój pełny i ostateczny raport. Odpowiedziała mu uśmiechem. — To bardzo uprzejme z pańskiej strony, panie kapitanie. Powiadomię go o pańskiej uprzejmości i o tym, jak skutecznie pan działa. Odwróciła się i spojrzała na młodego żołnierza. — I dziękuję tobie. Byłeś bardzo pomocny. Młodzieniec zarumienił się i pochylił głowę. — Nu Shi... Dwóch żołnierzy zaprowadziło ją do windy, utrzymując cały czas dyktowany szacunkiem dystans. Weszła do środka, przyciskając kurczowo szkicownik do piersi. Kiedy wielki tranzyt zaczął się wspinać w górę, wbiła wzrok w białe drzwi, a w jej umyśle ożyło wspomnienie martwego człowieka. Martwy, pomyślała. Ale dlaczego? I nagle zobaczyła inny obraz, obraz martwego człowieka, przywiązanego do drąga i rozciągniętego między dwoma nio- sącymi go strażnikami. Jego gęste, czerwonozłote włosy zwisa- ły w dół niczym grzywa. Tak, pomyślała, jest jak wielki tygrys ludożerca, którego Wu Song zabił na grani Ching Yang. Czymkolwiek było to, co on miał, a co ona teraz niosła w pustym wnętrzu swego szkicownika, przerażało to władze równie mocno, jak wieśniaków z dawnych czasów przerażał ryk tygrysa ludożercy. Ale we współczesnym świecie nie było bohaterów, nie było żadnych Wu Songów ani Song Jiangów, a już z pewnością żadnych tygrysów — byli tylko ludzie i to, co oni robili. A więc co to mogło być? Co mogło być tak ważne, że młody człowiek wybrał śmierć, byle tylko tego nie oddać? Popatrzyła na szkicownik i nagle, z prawie bolesną ostro- ścią, uświadomiła sobie, co właściwie zrobiła. Troje ludzi zginęło z powodu tej rzeczy, którą miała przy sobie. Zamknęła oczy, czując ostry kant pudełka wrzynający się w jej żebra w miarę, jak winda przyspieszała w swej wędrówce w górę, i zadrżała. Już niedługo będzie wiedziała. Ale co wtedy? Co powinna zrobić ze swoją wiedzą? Szukała jakiejś odpowiedzi, ale w głowie miała pustkę. Do tego punktu doprowadziła ją ciekawość, ale nie miała pojęcia, jak postąpić dalej. Po prostu nie wiedziała. Winda zwolniła i zatrzymała się. Hannah otworzyła oczy. — Nu Shi... Wyszła na zewnątrz i znalazła się między strażnikami. Była jak otępiała, nagle niepewna, czy postąpiła właściwie, przeko- nana, że niedługo znajdą części szkicownika i skojarzą sobie fakty. A wtedy nawet wpływy ojca nie uratują jej. Ale stało się. Postawiła wszystko na jedną kartę, tak jak ten młody męż- czyzna z czerwonozłotymi włosami. Ona także była teraz tygrysem. * * * Chen przykucnął nad zniszczoną maszyną, przyglądając się ii jej uważnie. Była dziesiątą z tych, które widział tego ranka i jak inne została doszczętnie rozbita. Tym razem jednak sprawcy byli nieostrożni. Tym razem przed atakiem nie znisz- czyli kamer nadzoru. — Niech pan dopadnie te szumowiny, które to zrobiły, majorze Kao, rozumie pan? Chcę, aby wytropił ich pan jak zwierzęta, którymi są, i ukarał. , Chen wstał i popatrzył na korpulentnego dyrektora Au- toMek, a następnie zwrócił się do swojego sierżanta. > — Sierżancie Kroi, proszę zabrać Shih Cornwella do kwate- ry głównej i upewnić się, że będzie tam traktowany z szacun- > kiem, na jaki zasługuje. Gdy tylko zakończę oględziny, dołączę do was. * Spojrzał na przedstawiciela firmy i pochylił głowę z sza- cunkiem. — Proszę o wybaczenie, Shih Cornwell, ale jak pan to zapewne rozumie, muszę poświęcić tej sprawie całą moją uwagę. k — Nie bardzo rozumiem... — zaczął Cornwell, ale Chen uciszył go gestem ręki. — Chce pan, abym wykonał swoją robotę, Shih Cornwell. Rozumiem to. W takim razie proszę mi na to pozwolić. Chyba że chce pan, aby te „szumowiny" znowu nam uciekły. . Cornwell patrzył na niego przez chwilę z wściekłością, po czym ustępując, cofnął się o krok. Następnie, ukłoniwszy się , sztywno, odwrócił się i odszedł z sierżantem. Kiedy zniknął z pola widzenia, Chen odetchnął z ulgą. * — W dzisiejszych czasach oni myślą, że jesteśmy ich własno- ścią —powiedział do porucznika Wilsona, który stał w pobliżu. Wilson uśmiechnął się w odpowiedzi. — Podziwiam pańską cierpliwość, panie majorze. Jestem pewny, że gdybym był sam, dałbym mu w gębę. — I skończył przed trybunałem... — Chen pokręcił głową i znowu spojrzał na maszynę. — Problem polega na tym, że ja ich rozumiem. Te maszyny... — Wstał, wycierając ręce. — Każda z nich zastępuje ośmiu ludzi. Każda przyczynia się do - tego, że ośmiu ciężko pracujących sprzątaczy traci pracę. A dlaczego? By Kompania miała większe zyski, a pasożyty podobne dc Cornwella stawały się jeszcze tłustsze niż są! — No właśnie! Obecnie połowa naszej pracy to sprzątanie bałaganu, który zrobili nasi tak zwani przełożeni. Chen rzucił porucznikowi surowe spojrzenie. — Och, nie miałem na myśli naszych panów — poprawił się szybko Wilson, podnosząc równocześnie ręce w obronnym geście. — Nie, chodziło mi o hsiao jen jak nasz Cornwell. 0 małych ludzi, myślących, że mogą decydować o życiu i śmie- rci innych, że pieniądze czynią z nich bogów. Chen westchnął. — W pewnym sensie tak właśnie jest. Zawsze tak było. Ale to nie jest nasz problem, prawda? Naszym zadaniem jest uporządkowanie tego bałaganu. Musimy znaleźć te... szumo- winy... i dopilnować, by ponieśli karę. Wilson podszedł bliżej i podał Chenowi małą kasetę. — No cóż, tym razem nasze zadanie nie mogłoby być prostsze. Mamy tu wszystko. Sześć twarzy. Żadnych masek albo kapturów. Bardzo wyraźne ujęcia. — Znamy ich nazwiska? — I adresy. To byli sprzątacze, oczywiście. Tak więc mamy dowody, motyw i sprawców. Wszystko, co musimy zrobić, to złapać ich. Chen wziął taśmę, przyglądał się jej przez chwilę, po czym ponownie spojrzał na porucznika. — Kto jeszcze wie o tym? — Nikt. Tylko pan i ja. — Ale jest jeszcze jedna kopia, prawda? W archiwum. — Teraz już nie ma. Ja ją... wymazałem. — Ach... — Chen spojrzał na niego jeszcze raz, uśmiechnął się, a następnie wypuścił kasetę z ręki i zmiażdżył ją obcasem buta. — Szkoda — powiedział, patrząc Wilsonowi prosto w oczy. — Wygląda na to, że kamery znowu zawiodły. To przykre. Mogliśmy ich tym razem złapać. Wilson skinął głową i wyjąwszy z kieszeni złożoną kartkę papieru, podał ją Chenowi. — Tu są adresy. To jedyny zapis. Niech pan je spali, gdy nie będą już panu potrzebne, dobrze? — W porządku. — Chen wsunął kartkę do kieszeni 1 uśmiechnąwszy się, poklepał porucznika po ramieniu. — Jesteś porządnym człowiekiem, Stephen. Dobrym żołnierzem i dobrym przyjacielem. — A Cornwell? Chen roześmiał się głośno. — Nie martw się. Poradzę sobie z tą tłustą ropuchą. Szu- mowiny... — Zadrżał, przejęty nagłym oburzeniem. — Jak- by on mógł cokolwiek zrozumieć... Hannah zatrzymała się w progu gabinetu ojca i zajrzała do środka. Siedział przy swoim biurku po drugiej stronie pokoju, czytając w świetle lampy, która unosiła się tuż nad jego prawym ramieniem. — Ojcze? Uniósł głowę i widząc, że to ona, wstał, wzywając ją do siebie gestem ręki. Objęli się, a jego twarz pojaśniała z radości. — Nie wiedziałam, że będziesz w domu — powiedziała, ściskając go. — Myślałam, że wrócisz dopiero za tydzień. — Wiem, ale coś mi wypadło. — Pokazał palcem teczki rozrzucone na biurku. — Muszę coś przygotować na jutro rano. Coś poufnego. Pomyślałem sobie, że w tej sytuacji najlepiej zrobię, przynosząc to do domu. Odsunęła się nieco, wyczuwając w jego głosie ton niezwykłej ostrożności. — Coś poufnego? Myślałam, że wszystko co robisz, jest poufne. Przecież jesteś wielkim mistrzem wszystkich sekretów, prawda? W normalnej sytuacji roześmiałby się i żartował razem z nią, ale tym razem odwrócił głowę, a na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie, a nawet coś na kształt niepokoju. — To nie jest sprawa, z której można żartować, moja kochana. To śmiertelnie poważne. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Jutro z samego rana mam złożyć raport samemu Pierwszemu Smokowi. / Lung wybiera się na spotkanie . z T'angiem Tsu Ma. Wygląda na to, że stawką tego spotkania jest przyszłość naszego ministerstwa. — Rozumiem. A więc... Pochylił się nad nią i położył jej palec na ustach. — Nie, kochanie. Ani słowa. Gdybym mógł, powiedział- bym ci. Wiesz przecież o tym. Tym razem lepiej będzie, byś nic nie wiedziała. Przynajmniej do czasu, aż będzie po wszystkim. — W porządku. W takim razie najlepiej będzie, jeśli teraz cię zostawię, prawda? — Tak będzie najlepiej. — A jutro? Czy będziesz tu na obiedzie? Zawahał się, a następnie pokręcił przecząco głową. — To byłoby naprawdę miłe, ale myślę, że może być trudne do zrealizowania. Mam zbyt wiele do zrobienia. I Lung dał mi nowe zadanie. Obawiam się, że w ciągu najbliższych miesięcy spędzę bardzo mało czasu w domu. Przyglądała mu się przez chwilę i widząc, jak jest zmę- czony i wymizerowany, poczuła nagły przypływ troski o nie- go- — I co w tym nowego? — powiedziała, usiłując nakłonić go do uśmiechu. — Dzień, w którym nie będziesz zajęty, będzie dniem twojej śmierci, ale wtedy ja będę miała masę pracy, sprzątając po tobie. Roześmiał się. — Posłuchaj, spróbuję. Ale ty także musisz spróbować. Twoja matka... — Ta kobieta... — Proszę, Hannah. Wiem, że wy obie nie możecie się porozumieć, ale mogłabyś się trochę postarać. Choćby po to, aby mi pomóc, dobrze? — W porządku, spróbuję. — Zbliżyła się do niego i pocało- wała w czoło. — Mam nadzieję, że jutro wszystko pójdzie ci dobrze. *- — Ja także, kochanie... Kiedy znalazła się w swoim apartamencie, zamknęła główne drzwi, zostawiając klucz w zamku, i przeszła do pracowni. Paczka leżała na biurku, gdzie ją zostawiła, a obok niej połyskiwał kuchenny nóż. Włączyła lampę i usiadła, wpatrując się w pakunek. Trzech mężczyzn zginęło z powodu tego, co było w środku. Trzech... a może więcej. Kto to mógł wiedzieć? Wzięła głęboki, drżący oddech i zabrała się do przecinania cienkiego jedwabiu. W środku była zwykła, biała teczka, a w niej... Wyjęła plik zapisanych ręcznie kartek, położyła je na biurku i zaczęła czytać na głos: — Plik Arystoteles... zapis prawdziwej historii Zachodu od 384 roku p.n.e. do 2087 roku n.e. Przerwała, czując, że przeszywa ją dreszcz. Prawdziwa historia... A więc to prawda. Te wszystkie szeptane, przekazywane półgłosem historie mówiły prawdę. Przerzuciła szybko kartki, czytając tu akapit, tam kilka słów, po czym przerwała znowu i spojrzała w górę, stwierdziwszy nagle, że ma trudności z oddychaniem. A więc wszystko było kłamstwem, jednym wielkim oszust- wem. To było nie do pojęcia, niemożliwe, a jednak wie- działa, że prawdziwe. Podejrzewała to przez całe życie, a teraz wiedziała na pewno. Czuła się dziwnie, prawie niematerialnie, jakby ten pokój i krzesło, na którym siedziała, zmieniły się jakoś i nie były już takie, jak jeszcze chwilę wcześniej. Teraz już rozumiała... rozumiała te śmierci i zawziętość pościgu. Ten dokument — ta prawda — był tykającą bom- bą zegarową, gotową do wybuchu. Nawet sama wiedza o jego istnieniu była, wiedziała to, przestępstwem karanym śmiercią. Czy jednak zapomnienie o tym nie było również czymś w ro- dzaju śmierci? Pociemniało jej w oczach. Zadrżała, przejęta wizją, która nagle wyłoniła się z tej ciemności. Zobaczyła swój świat, który niczym gigantyczna kryształowa kula dryfował w próżni przestrzeni kosmicznej. Z dala wydawał się jaśnieć w tej pozbawionej gwiazd pustce, oświetlony od wewnątrz przez błyszczące, półprzeźroczyste sylwetki czterdziestu miliardów duchów, których blade, pełne cierpienia oczy błagały o uwolnienie. Duchy, tak... to były głodne duchy z mitologii Han: te nieszczęsne, żałosne istoty, które nie mogły znaleźć spokoju ani w tym świecie, ani w następnym. Zobaczyła ich oczy i zro- zumiała natychmiast to nienasycone pragnienie, które nimi powodowało, to nieustanne niezadowolenie, które je zjadało, aż nie zostawało z nich nic oprócz tego — tej skorupy, tej bladej namiastki istnienia. Były tam wszystkie: duchy zagubio- nych i porzuconych, zaginionych na morzu i tych, którzy zginęli nagłą, gwałtowną śmiercią; tych, którzy nie mieli opła- kujących ich rodzin, i tych, których odrzucili inni ludzie. Patrzyła na nie i widziała, jak spalają się bez dźwięku i ciepła, wtapiając się wolno w nicość, i zrozumiała, że tak dłużej nie może być. Urodzić się w takim świecie znaczyło tyle samo, co urodzić się martwym. Takie życie było nie do zniesienia. Ale czyż nie wiedziała tego od dawna? Zawsze, gdzieś w głębi ducha wiedziała, że to wszystko jest wielkim fałszem. Jęknęła. Otaczały ją kłamstwa, same kłamstwa, a jej ojciec był wielkim strażnikiem tego gigantycznego oszustwa. To, być może, było właśnie najgorsze: to, że taki dobry, ciepły czło- wiek — taki miły, czuły człowiek — mógł służyć równie obrzydliwej sprawie. Nie miała bowiem żadnej wątpliwości, że kłamstwo tak powszechne, tak wszechogarniające, musiało być czymś złym. Tajemnice — przywykła do tajemnic — ale kłamstwa były czymś innym. Kłamstwa powodowały gnicie. Były chorobą duszy. Wysysały szpik z kości. Poza tym jaki sens miało życie, jeśli jego nauki mogły być zniekształcone, jego istotne do- świadczenia napisane na nowo przez tych, którzy przy- chodzili później? Jak mogli stać się lepszymi ludźmi, jeśli przeszłość została im na zawsze odebrana? Zadrżała jeszcze raz, czując, że jej zmartwienie ustępuje oburzeniu. Jak oni mogli to zrobić? Kto dał im prawo? I Ue ludzkich istnień, ile cierpienia spowodowało Ministerstwo, na- rzucając Kłamstwo? Ojciec... wszystko sprowadzało się do roli jej ojca. Jak brzmiało to powiedzenie Han? Aha, tak. Powtórzyła ten wiersz głośnym szeptem: . „Smok rodzi smoka. Feniks rodzi feniksa. Syn szczura, od dnia narodzin, Wie tylko, jak wykopać dziurę w ziemi". A więc kim była? Smokiem, feniksem, czy też córką szczura? A może nie było to wcale takie proste? Wszyscy zgadzali się, że jej ojciec był lao shih — szczerym, prawym człowiekiem — a jednak całe jego życie było zawiłym kłamstwem, maską skonstruowaną po to, by ukryć jego pracę dla Tysiąca Oczu. I ona coś z tego odziedziczyła. Nawet dzisiaj, by zdobyć Plik, kłamała i oszukiwała. A więc, gdzie jest linia graniczna? W którym miejscu kończy się niewinne oszustwo, a zaczyna Wielkie Kłamstwo? Spojrzała ponownie na Plik. Słowa, tylko to w nim było. „ Zwykłe słowa. Jednakże były one większym zagrożeniem dla status quo od milionowej armii. Gdyby wszyscy się o tym • dowiedzieli... Znieruchomiała, porażona tą ideą. Gdyby wszyscy • się o tym dowiedzieli... A dlaczego nie? Dlaczego musi to być rozprowadzane w ten sposób — przekazywane po • kryjomu z ręki do ręki w obawie przed zdemaskowaniem? Dlaczego nie zrobić tego bardziej otwarcie, bardziej efektyw- nie? Musi być jakiś sposób. Odłożyła stronę tytułową na bok i wbiła wzrok w słowa wstępu. Przeczytała je raz, potem jeszcze wielokrotnie, aż , wyryły się na stałe w jej pamięci i wiedziała już z całkowitą pewnością, że nic już nie będzie takie samo, jak poprzednio. • •« Kao Chen uniósł głowę znad zawalonego papierami biurka • i spojrzał na swego oficera służbowego. — I co teraz? Mam nadzieję, że to nie jest kolejne polecenie od naszego przyjaciela, handlowca! » Kapitan ukłonił się i podał mu zalakowaną paczkę. — Nie, panie majorze. To od generała Rheinhardta. Powie- dziano mi, że mam to panu pilnie przekazać. Chen wyprostował się i położył paczkę na stosie doku- mentów. — Jakbyśmy nie mieli już dość dużo... W porządku. Po- wiedz posłańcowi generała, że zajmę się tym natychmiast. „ — Tak jest! Po wyjściu kapitana Chen siedział przez chwilę w bez- • ruchu, patrząc na stosy dokumentów piętrzące się na biur- ku. Miał zaległości, ogromne zaległości. Z drugiej jednak strony, kto teraz w Służbie Bezpieczeństwa ich nie miał? Było ich po prostu za mało, by poradzić sobie z taką falą przestępstw, a ostatnie rozluźnienie Edyktu pogorszyło jesz- cze sytuację. W miarę jak coraz więcej ludzi traciło pracę, problem narastał — wyglądało na to, że proporcjonalnie. I jak zawsze, im było więcej zadań, tym mniej czasu na ich wykonanie. Z pełnym rezygnacji westchnieniem podniósł paczkę, roze- rwał pieczęcie i odwrócił dnem do góry, wyrzucając jej zawar- tość na biurko. Raport. Kolejny, cholerny raport. Przerzucił szybko kilka pierwszych kartek, po czym wrócił do początku i nagle oży- wiony przyciągnął bliżej lampę. To był jeszcze jeden z nich... Przeczytał szybko całość dokumentu, a następnie z po- mrukiem irytacji odsunął go na bok. Idioci! Tępe matołki! Czy nic już nie potrafią prawidłowo zrobić? To był czwarty przypa- dek w ciągu ostatnich sześciu miesięcy i tak jak poprzednio, wszystko zostało całkowicie spieprzone. Cztery pościgi, cztery śmierci — raczej kiepski wynik. Nic dziwnego, że Rheinhardt chce, by ktoś nowy przejął sprawę. Tak, ale dlaczego tym kimś mam być ja? I tak mam już wystarczająco dużo na karku. Wyprostował się i ziewnął, wiedząc, że potrzebuje wypo- czynku — chwilowego oderwania się od obowiązków. Oprócz tego obiecał Jyanowi, że spędzi z nim trochę czasu. Och, Jyan zrozumie — on zawsze potrafił zrozumieć — ale to nie było w porządku wobec chłopca. Nie teraz, kiedy sytuacja w domu przybrała tak zły obrót. Pochylił się znowu nad biurkiem, wystukał kod swego apartamentu i zamyślił się, czekając na połączenie. Nawet to się pogorszyło. Dwa, trzy lata temu nie musiałby w ogóle czekać, ale teraz... No cóż, było tak, jak to powiedział jego przyjaciel Karr, kiedy się ostatnio spotkali. Sprawy w szybkim tempie szły w diabły! — Halo... Głos był cichy i zniekształcony, ale Chen od razu poznał, kto się odezwał. To była jego córka, Ch'iang Hsin, najmłodsze dziecko w rodzinie. — Halo, moja mała brzoskwinko. Tu tatuś. Czy jest Jyan? Zawahała się, a następnie odpowiedziała: — Jest z mamusią. Ona nie czuje się dobrze. Znowu płaka- ła. Wu poszedł po doktora. Chen westchnął. — No cóż. Posłuchaj, moja kochana, powiedz Jyanowi, że nie mogę wrócić na noc. Powiedz mu... powiedz mu, że porozmawiam z nim, gdy tylko znajdę czas. Czy zrozumiałaś? — Mamusia źle się czuje. Ona... Słyszał ból w jej głosie, ale nic nie mógł na to poradzić. Może lekarz da coś Wang Ti. Coś, co sprawi, że zaśnie i potem poczuje się lepiej. — Posłuchaj, kochanie, bądź dzielna, dobrze? Zrób to dla mnie. Spróbuję wrócić tak szybko, jak tylko będę mógł. Obie- cuję. Ale nie będzie mnie dziś wieczorem. Stało się coś bardzo ważnego i tatuś musi się tym zająć, rozumiesz? Jej głos zabrzmiał jeszcze ciszej. — Rozumiem... ale przyjedź szybko, tatusiu. Kocham cię. — Ja także cię kocham, brzoskwinko. Bardzo cię kocham. Pocałuj ode mnie mamusię, dobrze? Przerwał połączenie, czując większy niż zwykle ucisk w żołą- dku. Wiedział, że to nie było w porządku wobec nich. Zbyt wiele czasu spędzał poza domem, a kobieta, którą wynajął, nie potrafiła zaspokoić emocjonalnych potrzeb dzieci. Musiał coś zrobić, i to szybko, ale obecnie nie miał po prostu na to czasu. Wstał, podniósł ręce i przeciągnął się. Następnie sięgnął do lewej szuflady i wyjął dwie tabletki z pudełka, które tam trzymał. Włożył je do ust i połknął, wiedząc, że utrzymają go na pełnych obrotach przez następne dwanaście godzin. Popatrzył na rozgardiasz panujący w jego gabinecie. Krót- koterminowe rozwiązania, żonglerka masą krótkotermino- wych rozwiązań — to było jego życie w tych dniach. Ale problemy miały charakter długoterminowy i już niedługo bę- dzie musiał stawić im czoło. Może po tej sprawie, pomyślał, biorąc raport i ruszając w stronę drzwi. Może poproszę o tydzień wolnego i spróbuję to wszystko uporządkować. Wiedział, że to właśnie powinien zrobić. Nie można już było dłużej tolerować, by sprawy toczyły się, tak jak do tej pory. Ale co mógł zrobić? Przetrwać, coś w nim odpowiedziało. Trwać dzień po dniu, starając się kontrolować sytuację i łagodzić pęknięcia do cza- su, aż... Zdjął tunikę z kołka przy drzwiach, założył ją, wyszedł do zewnętrznego biura i wezwał swych ludzi. Miał do wykonania zadanie. ROZDZIAŁ 7 Ziemia Bez Duchów Emily zasunęła za sobą drzwi, zamknęła je na klucz, który dołączyła do pęku wiszącego u jej pasa. Następnie odwróciła się i spojrzała na drzwi po drugiej stronie korytarza. — W porządku... a co jest tam? Stary służący obejrzał się, po czym popatrzył na nią i po- chylił głowę. — Ja... ja nie wiem, pani. Pan raczej nie używał tego skrzydła rezydencji. Nie zachęcano nas do tego, abyśmy... — Rozumiem — przerwała mu i minąwszy go, ruszyła w kierunku drzwi. — Myślę, że będę musiała się sama dowie- dzieć. — Proszę o wybaczenie, pani... Zatrzymała się. — Słucham, Richardzie? Podobnie jak poprzednio, to, że zwróciła się do niego po imieniu, wprawiło starego sługę w zakłopotanie. — To nic takiego, pani. Po prostu myślę, że nie ma klucza do tych drzwi. Popatrzyła na niego, wyraźnie zaintrygowana. — Dlaczego? — zapytała, ale równocześnie pomyślała: „Dlaczego on jest taki niepewny?" i „Skąd wie, że nie ma klucza, jeśli nigdy nie zachęcano go, by tu przychodził?" — Ten... ten pokój nigdy nie był używany. — Nigdy? — Wzruszyła ramionami. — No cóż, zoba- czymy, prawda? Odwróciła się i ponownie ruszyła w stronę drzwi. Kiedy ją dogonił, spojrzała na niego i zauważyła, że nagłość i szybkość jej działania zaskoczyły go. — Jesteś całkowicie pewny, że nie ma klucza? Skinął głową bez słowa. — W takim razie będziemy musieli się włamać, prawda? — Co, proszę pani?— Popatrzył na nią ze zdumie- niem i czymś na kształt lęku w oczach. — Jeżeli nie ma klucza... Milczał, ciągle zdumiony i zakłopotany zarazem. — No i jak? — zapytała, prawie się uśmiechając. — Zro- bisz to, czy też ja mam to zrobić? Otworzył lekko usta i zamknął je. Tam coś jest, pomyślała. Coś, czego raczej nie chciałby mi pokazywać. Odwróciła się, zrobiła krok do tyłu i kopnęła. Drzwi drgnęły, ale pozostały zamknięte. Kopnęła ponownie. Tym razem drewno otaczające zamek pękło i częściowo ustąpiło. Trzecie kopnięcie załatwiło sprawę. Drzwi otworzyły się wolno. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, rozbawiona wyrazem zdziwienia widocznym na jego twarzy. A co było w środku? Zrobiła krok do przodu i zanurzyła się w mroczną stęchliznę pokoju. — Światła — powiedziała, zwracając się do komputera domowego. Komputer odpowiedział prawie natychmiast, oświetlając jasno wnętrze. Rozejrzała się wokół. Było to wielkie pomieszczenie — ro- dzaj magazynu. Wzdłuż ścian stały rzędy skrzyń poustawia- nych jedna na drugiej. Podeszła do jednej i zauważyła, że jest zapieczętowana. Przyjrzała się drugiej i trzeciej. Wszystkie były zapieczętowane i nietknięte od czasu, gdy zostały tu złożone — kiedy? — przynajmniej osiemnaście miesięcy wcześniej. Przy- kucnęła i zaczęła się im przyglądać. Na wszystkich były te same etykiety — ozdobne, niebiesko-złote etykiety Domu Au- kcyjnego Hythe-MacKay. — Co to jest? — zapytała, spoglądając na starego sługę, który stał w progu. Uśmiechnął się z wymuszoną uprzejmością. — Stary pan... — Pieprzyć starego pana! — krzyknęła, tracąc wreszcie f i cierpliwość. — Nie żyje już od osiemnastu miesięcy, a ty wciąż zachowujesz się, jakby miał wrócić w każdej chwili! A więc nie wróci! Teraz ja jestem tu panią. Skończ więc z tym chrzanie- niem zaczynającym się od: „Nie wiem" i powiedz mi, co, do diabła, jest w tych skrzyniach! Spuścił wzrok, zaszokowany jej wybuchem, i wbił go w swo- je buty. — Ja... ja nie wiem, proszę pani. Powiedziano nam, byśmy tu nie przychodzili. Pan Lever... no cóż... Westchnęła, czując, że ogarnia ją rozdrażnienie. Czy to zawsze tak będzie? Policzyła do dziesięciu i podniosła się, stając naprzeciw starca. — Posłuchaj... przepraszam, że straciłam panowanie nad sobą, ale muszę wiedzieć wszystko. Jak mam prawidłowo sporządzić inwentaryzację rezydencji, jeśli nie będę wiedziała, co tu jest? Poruszył nieznacznie głową, jakby przyznawał jej rację. — Dobrze. A zatem bądź mi pomocny i przynieś coś, czego mogę użyć do otworzenia tych skrzyń. Michael Lever słuchał właśnie w gabinecie raportu swego osobistego asystenta, Dana Johnsona, kiedy z komsetu dobiegł go głos Mary, jego żony. — Michael? Przyjdź natychmiast do zachodniego skrzydła. Muszę cię zobaczyć. Spojrzał na Johnsona i skrzywił się z irytacją. — Em... za dziesięć minut zaczyna się narada. Czy to nie może poczekać? — Nie. Natychmiast! Komset ucichł. Michael przeczesał ręką włosy i zmarszczył czoło, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić. — Kiedy pani domu wzywa... — zaczął Johnson uśmiecha- jąc się, po czym dodał: — Powiem im, że pana zatrzymano. Kto wie? Może tym starym pierdołom dobrze zrobi, jeśli trochę poczekają. — Dan... trochę szacunku! — Ale Michael, mówiąc to, także się uśmiechał. Poza tym Johnson mógł mieć rację. Może powinien kazać im trochę poczekać, choćby tylko po to, aby zrozumieli, kto jest teraz głową Kompanii. Mimo to nie był pewny, czy dobrze robi. To było ważne posiedzenie rady i musiał na nim uzyskać ich zgodę — nawet milczącą — na ostatnią serię zmian. Obruszył się na wpół poirytowany, na wpół zaintrygowany wezwaniem żony, po czym wstał, wprawił w ruch lekką kon- strukcję podtrzymującą go i ruszył w stronę drzwi. Johnson dotarł do nich pierwszy i otworzył je przed nim. — Jak się w tym czujesz? Michael popatrzył w dół na ten system pasków i rurek, który podtrzymywał go i pomagał mu w poruszaniu się. Od czasu wypadku miał kilka takich konstrukcji, ale ta osta- tnia była najlżejsza i czuł się w niej najlepiej. Była tak dobra, że czasami wręcz zapominał, że miał to na sobie. Lekarze obiecywali mu, że za rok może będzie mógł się obejść nawet i bez tego. Uśmiechnął się. — Wspaniale. Ta jest najlepsza ze wszystkich. Nie ociera skóry, tak jak poprzednia. Johnson pokiwał z zadowoleniem głową i dotknął ramienia Michaela. Przez krótką chwilę zdawał się bardziej przyjacielem niż asystentem. — To dobrze. I nie obawiaj się. Przetrzymam ich. — Świetnie. — Uśmiechnął się ponownie, zadowolony z te- go, że Johnson był przy nim, że miał tak znakomitego pomoc- nika. — To nie potrwa zbyt długo. Obiecuję. * * * Znalazł ją w zachodnim skrzydle, w pokoju, który od tak dawna, jak tylko sięgał pamięcią, był zawsze zamknięty. Sie- działa na starym drewnianym kufrze, patrząc na coś, co trzymała w rękach. Wokół niej widać było wiele otwartych skrzyń, w których, jak zauważył, były jakieś rzeczy pozawijane w najrozmaitsze rodzaje opakowań. Zrobił dwa kroki do środka i zatrzymał się, patrząc wokół siebie. — Co tu się dzieje? Spojrzała na niego ze zmarszczonym w zadumie czołem, po czym podniosła ten przedmiot, aby mógł go zobaczyć. — Co to jest, Michaelu? Zrobił jeszcze trzy chwiejne kroki w jej stronę, po czym stanął zaskoczony. To była głowa. Ludzka głowa. I na doda- tek czarna. — Gdzie to, do diabła, znalazłaś? Popatrzyła dokoła siebie. — To było tu, w kufrze. Były tam jeszcze inne przedmioty. Książki, ubrania, obrazy i mapy. Stare rzeczy z czasów Im- perium Amerykańskiego. Ale to... — Wzdrygnęła się. — To jest okropne. To znaczy, co to jest? Produkt GenSynu? Czy już wtedy istnieli? Wzruszył ramionami, wpatrując się w tę obrzydliwą rzecz z mieszaniną fascynacji i odrazy. — Może. Nie wiem. Ale to musiało należeć do kolekcji mojego ojca. Rzeczy, które kupował na aukcjach. Stary Mar- ley opowiadał mi o tym. Powiedział, że ojciec przed śmiercią planował wystawienie części z tego na widok publiczny. Może więc jest tu gdzieś spis. Albo rachunki zakupów. Wziął od niej głowę i obrócił ją w rękach, przyglądając się jej z uwagą. Była jakaś dziwna, jakby nieprawidłowa. Włosy były zbyt kręcone, nos zbyt płaski, a usta nadmiernie szerokie. Podniósł ją nieco w górę i powąchał czarną, twardą skórę. — Dziwne... — Zadrżał. Nieprawidłowa, tak, może jest nieprawidłowa, ale nie wygląda na to, by została „zrobiona". Spojrzał ponownie na Mary. — Jak myślisz, co powinniśmy z tym zrobić? Pochyliła się i podniosła coś, co leżało obok niej, a następnie wstała i pokazała mu. To była książka. Stara, oprawiona w skórę książka. — Nie wiem — odpowiedziała. — W pierwszym odruchu chciałam to spalić, ale to może być coś ważnego. Przeczytaj ten fragment, który zaznaczyłam. Otworzył książkę w miejscu, gdzie włożyła zakładkę. Poczuł stęchliznę, ten zapach starości. Zapach Imperium. Patrzył przez chwilę na otwartą stronę, a następnie spojrzał z po- wrotem na Mary. — Bogowie! To przecież niemożliwe, prawda? — Jasne, że możliwe. Przyjrzyj się tej twarzy. Czy może być to ktoś inny, a nie Kennedy? — A ten człowiek? Czarny człowiek? — Przeczytaj podpis. Studiował przez chwilę stary, czarno-biały druk, po czym odwrócił książkę i spojrzał na tytuł wytłoczony na jej grzbie- cie. Była stara, miała ponad dwieście lat. Ale ta twarz. Spojrzał na nią po raz trzeci i pokiwał głową. Kennedy i czarny człowiek. Król, jak było tu napisane. Jakie to się wydawało dziwne. Czarni ludzie i królowie. — Jak myślisz, czy Joe wie o tym? Wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Mówiąc szczerze, nie sądzę. Jeśli jednak wie, dobrze to ukrywa, prawda? Skinął głową, po czym, pod wpływem nagłego natchnienia, zaczął się uśmiechać. — Hej... a może powinniśmy mu to dać... no wiesz, jako prezent urodzinowy na przyjęciu w piątek. To byłoby coś idealnego, nie sądzisz? Spoważniała i odebrała mu książkę. — Być może... jeśli tego chcesz. Ale dopiero wtedy, gdy to przeczytam. Są tam takie rzeczy... — Zadrżała lekko. — No cóż... lepiej będzie, jeśli teraz pójdziesz, prawda? Czeka na ciebie gromada starców, a wiesz przecież, jak łatwo się oni irytują. Roześmiał się. — Ja miałbym o tym nie wiedzieć? Sala posiedzeń Korporacji ImmVac była wielkim pomiesz- czeniem, otoczonym z trzech stron balkonami, na których siedział tuzin okablowanych skrybów, gotowych notować sło- wa swoich panów i dostarczać im informacji na jakikolwiek temat będący przedmiotem dyskusji. Na dole, wokół masyw- nego, ośmiokątnego stołu rozsiadło się siedmiu starszych męż- czyzn. Wszyscy mieli włosy zaczesane do tyłu w ten sam sposób i wszyscy ubrani byli w jednolicie granatowe jedwabie typowych biznesmenów. Na stole, przed każdym z nich, stały długie, niskie ekrany, na których w miarę potrzeby miały pojawiać się liczby i krótkie informacje. U szczytu stołu, pod firmowym logo, które zdominowało tylną ścianę sali, widać było puste krzesło z wysokim oparciem. Obok krzesła stał Dan Johnson, który wyciągnął właśnie ręce przed siebie, jakby bronił się nimi przed gniewnymi pytaniami starców, którzy domagali się informacji o tym, gdzie jest Michael Lever. — Panowie... jestem pewny, że pan Lever będzie tu lada chwila. Proszę o odrobinę cierpliwości. — Dwadzieścia minut.... — gderał głośno stary mężczyzna siedzący dokładnie naprzeciw Johnsona. — Jego ojciec nigdy nie kazał nam czekać na siebie nawet dwudziestu sekund. Mamy własne kompanie, którymi musimy zarządzać, powi- nien pan o tym wiedzieć! Johnson pochylił głowę, jakby z szacunku dla starca, ale tak naprawdę usiłował po prostu pohamować ogarniające go roz- drażnienie. Jego rozmówca nazywał się Johannes Kemp i był starą, irytującą świnią. Nawet gdy był w najlepszym nastroju, trudno go było znieść, ale tego dnia najwyraźniej postanowił być nieprzyjemny. — Daję mu jeszcze pięć minut i wychodzę. To jest nie do zniesienia. Absolutnie nie do zniesienia! Johnson popatrzył na Kempa ze zdumieniem. Czy on na- prawdę mówił serio? Czy rzeczywiście wstanie i po prostu sobie pójdzie? A jeśli to zrobi? Co będzie, jeśli inni pójdą jego śladem? Wtedy nie będzie kworum, odpowiedział sam sobie — a więc posiedzenie zarządu nie odbędzie się i nie będzie żad- nych zmian. A co wówczas zrobi Michael? Wziął oddech i miał już odpowiedzieć Kempowi, przyj- mując przy tym swój najbardziej pojednawczy ton, kiedy właśnie w tej chwili drzwi po drugiej stronie sali otworzyły się i do środka wsunął się Michael, postukując swymi protezami na marmurowej podłodze. — Proszę o wybaczenie, panowie — powiedział, obchodząc stół z przepraszającym uśmiechem, który rozjaśnił jego ry- sy. — Niespodziewanie wypłynęła pewna ważna sprawa, którą musiałem się natychmiast zająć. — Zwolnił gestem ręki Dana i zajął swoje miejsce u szczytu stołu. — A więc — zaczął, patrząc na twarze zebranych — przej- dźmy od razu do rzeczy. Czytaliście moje propozycje dotyczące reorganizacji struktury kierowniczej kompanii, i mam nadzie- ję, mieliście wystarczająco dużo czasu, by się nad tym za- stanowić. Mówiąc wprost, problem polega na przeroście za- trudnienia w grupie zarządzającej firmą. Na liście płac jest zbyt wielu ludzi, którzy nic nie robią. — Z pełnym szacunkiem, Shih Lever, ale nie zgadzam się z panem. Powiedział to siedzący po prawej stronie Michaela chudy mężczyzna o podłużnej twarzy, który nazywał się Leckie. Pochylił się do przodu, a w jego głębokim głosie zabrzmiał wyraźny akcent dawnego Południa. — Kazałem to sprawdzić moim ludziom i znaleźli bardzo mało dowodów na potwierdzenie tezy o nadmiernej ilości stanowisk kierowniczych. Co więcej, wyniki moich obliczeń wskazują, że jeśli dokonamy cięć, które pan sugeruje w... swoim dokumencie, możemy spodziewać się spadku wydajno- ści pracy o dziesięć do piętnastu procent. Michael popatrzył na niego, po czym rozsiadł się wygodnie i splótł palce w sposób będący żywą reminiscencją zachowania jego ojca. — Przepraszam, Andrew, ale powiedzmy, że wyniki twoich obliczeń... zaskakują mnie. Jak wiesz, od czasu gdy umarł mój ojciec, poleciłem sporządzenie pewnej ilości raportów na temat siły i słabości finansowej tej kompanii z myślą o tym, by ImmVac nie tylko stał się silniejszą firmą, ale i bardziej rzetel- ną. Wszystkie te raporty zgadzają się w trzech punktach. Po pierwsze, nasze zadłużenie jest o wiele za duże. Po drugie, nasza polityka cenowa — jakby to ująć? — ociera się o skan- dal. I po trzecie, mamy za dużo szefów, a za mało robotników. Jak wiecie, podjąłem już kroki zmierzające do rozwiązania drugiego z tych trzech problemów, redukując większość cen naszych produktów i usług, ale jeśli ImmVac ma zachować swoją pozycję największej kompanii Ameryki Północnej, musi- my jeszcze poradzić sobie z dwoma pozostałymi problemami, które są, jak uważam, nierozerwalnie ze sobą związane. — To ty tak twierdzisz —powiedział Kemp, wykorzystując chwilową przerwę w wypowiedzi Michaela, by się wtrącić. — Ale ja także kazałem moim ludziom sprawdzić księgi, a oni wyciągnęli zupełnie inne wnioski. Zidentyfikowałeś trzy źródła kłopotów. Nie będę teraz z tym polemizował. Jednakże... jest jeszcze jeden obszar, którym należy się zainteresować, a jest nim problem przyszłości Instytutu i Projektu Nieśmier- telności. Michael opuścił wzrok. — Jak już powiedziałem poprzednio, to jest sprawa, którą zajmę się osobiście. Gdy tylko zostaną znalezieni nowi spon- sorzy... — Wybacz mi, Michaelu — przerwał mu Kemp, uparcie obstając przy swoim — ale ten problem w oczywisty sposób należy do naszych kompetencji. W końcu kredyt ośmiu miliar- dów yuanów został zabezpieczony aktywami tej kompanii, a to sprawia, że przyszłość Instytutu Cutlera nie jest tylko troską rodziny Leverów, ale sprawą, która z całą pewnością powinna być rozstrzygnięta przez ten zarząd. Poza tym jeśli moje informacje są prawdziwe, nie widać żadnych nowych spon- sorów i raczej ich nie będzie, jeśli w dalszym ciągu będziesz ograniczał działalność Instytutu. Michael rzucił Kempowi gniewne spojrzenie. — To jest moja decyzja i dopóki mam osiemdziesiąt pro- cent akcji tej kompanii, nie będzie w tej sali żadnych dyskusji na ten temat, rozumiesz mnie? Zapanowała chwila milczenia, po czym kiwnąwszy nieznacz- nie głową, Kemp podniósł się ze swego krzesła. — Jeśli tak to pojmujesz, Michaelu, możesz mieć natych- miast moją rezygnację. — Johannes... — Michael odetchnął głęboko, z rozdra- żnieniem. — Posłuchaj, spróbuj, proszę, zrozumieć mnie. In- stytut... to była aberracja umysłowa mojego ojca. Marze- nie, które zawiodło go na manowce. Nigdy nie powinno to być związane z losem tej wielkiej kompanii i w przyszłości nigdy już nie będzie. Kemp roześmiał się. — Wiesz, Michaelu, przeciwstawiałem się twojemu ojcu, gdy zaczął budować Instytut. Ostrzegałem go przed angażo- waniem tak dużej części zasobów firmy w coś tak... tak wysoce ryzykownego. Ale teraz... no cóż, jestem zadziwiony, że tego nie widzisz, chłopcze. Osiem miliardów yuanów. Gdzie my znajdziemy takie pieniądze? A musimy je znaleźć, jeśli w dal- szym ciągu będziesz starał się wykonać ten idiotyczny pomysł uwolnienia nas od tego cholernego ciężaru. Nie. Pomyśl trzeź- wo, Michaelu. Nie masz żadnego wyboru. Możesz sobie wpro- wadzać dowolne plany oszczędnościowe, ale dopóki mamy na karku Instytut i dopóki jesteś zdeterminowny, by go zamknąć, możesz pożegnać się z wszelkimi nadziejami na przywrócenie kompanii ImmYac dawnej wielkości. — Co zatem sugerujesz? ' Kemp wahał się przez chwilę, a następnie usiadł. Wyjął wydruk komputerowy z pudełka leżącego przy jego boku i pchnął go w stronę Michaela. — To — powiedział. — To jest to, co właśnie sugeruję. Zreorganizujemy, rzeczywiście, ale nie kompanię matkę. Skon- centrujemy nasze wysiłki na Instytucie. Wprowadzimy nowe pieniądze i nowych naukowców. Sprawimy, że to zadziała. , A z zysków spłacimy kredyt. Michael popatrzył na dokument, który trzymał w dłoniach, • i pokręcił głową. — Nie — powiedział cicho. — Nie możemy tego zrobić. To ' jest przeciwne wszystkiemu, w co wierzę. — Albo to zrobimy, albo zbankrutujemy. — Nie — powtórzył, a w jego głosie zabrzmiał ból. A jeśli Kemp miał rację? Jak mógłby wytłumaczyć to Mary? Jak mógłby sprawić, by zrozumiała? * * * — No i jak? — zapytała, unosząc głowę znad książki, kiedy wszedł do pokoju. — Jak poszło? Czy zaaprobowali zmiany? . Skinął głową, nie chcąc jeszcze teraz mówić jej o dalszej części umowy. — Chcesz drinka? — zapytał, idąc w stronę barku. Roześmiała się. — Było aż tak źle? Spojrzał na nią i uśmiechnął się. • — Wiesz, jak to jest. Leckie przyniósł ze sobą własne liczby, a stary Kemp był jednym wielkim wrzodem na tyłku. Ale co w tym nowego? To prawdopodobnie jedyna przyjemność, jaką czerpią z życia! Jej wzrok nagle spoważniał. — Powinieneś uważać na tych dwóch. Leckie nie jest taki głupi, na jakiego wygląda, a Kemp... Nalał sobie whisky, po czym odwrócił się i uniósł pytająco brew. — Co z Kempem? m Pokręciła głową. — Nic... to tylko takie przeczucie. Przeszedł przez pokój i usiadł obok niej. Na niskim stoliku przy sofie leżał stos książek, a jedną z nich trzymała na kolanach. — Co czytasz? Podniosła ją i pokazała mu. — Była w jednej z tych skrzyń. Popatrz... tu masz ich więcej... Michael patrzył przez chwilę zafascynowany. Czarni ludzie. Więcej czarnych ludzi, ale tym razem w mundurach armii amerykańskiej. Oparci o swoje długie karabiny pozowali do zdjęcia. Zmarszczył czoło. Gdyby byli produktami GenSynu, było- by w nich coś standardowego; pewna jednolitość w wyglądach ich twarzy. Nie tylko to, ale byliby także więksi i bardziej muskularni. Poza tym po co wysilać się i robić ich tak rozmaitymi, a potem wykorzystywać jako zwykłych piechu- rów? Chyba że... — Hei — powiedział. — Może są to wczesne modele Hei... Pokręciła przecząco głową. — Toczyła się wojna. Wielka wojna między północą a po- łudniem. Spójrz... popatrz na te wszystkie fotografie. Zaczął przewracać strony i w pewnej chwili wstrzymał oddech, przerażony scenami rzezi. — Wojna — powtórzyła. — Napisali tu, że trwała prawie pięć lat i że zginęło w niej ponad sześćset tysięcy ludzi... a my nic o niej nie wiemy. Sprawdziłam to. Nie ma żadnych zapisów w oficjalnych katalogach danych... Nie ma tam niczego. — Nic? Potrząsnęła głową. — Co się dzieje, Michaelu? Dlaczego my o tym nie wiemy? Popatrzył na nią zupełnie osłupiały. — Ja... ja nie mam pojęcia. Zbliżyła się i dotknęła jego ramienia. — Chcę poznać przyczynę. Hythe-MacKay, oni będą wie- dzieć. Umówiłam się z nimi na jutro rano w sprawie tych rzeczy. Jeśli ja... Ze strony ściennego ekranu wiszącego w rogu dobiegło ich natrętne brzęczenie. Emily wyprostowała się i westchnęła z iry- tacją. — Kto to jest? — zapytał Michael, zwracając się w stronę ekranu. — Reprezentant Kennedy, panie — odpowiedział domowy komputer. — Dzwoni z Weimaru. — Którą tam mają godzinę? — Dziesięć po ósmej, panie. Michael uśmiechnął się do Emily i wyglądało na to, że już zapomniał, o czym przed chwilą mówiła. — W takim razie skończył już swoje przemówienie... — Zwrócił się w stronę ekranu. — Przełącz go tutaj. Daj pełną wizję. Twarz Kennedy'ego natychmiast wypełniła cały ekran. — Michaelu... Mary... jak się macie? — Świetnie — odpowiedział za nich dwoje Michael. —Jak poszło? Czy jedli ci z ręki? Kennedy roześmiał się. — Niezupełnie. Mimo to uważam, że poszło zupełnie dob- rze. Media ogłosiły to wielkim sukcesem. To dlatego dzwo- nię... Powiedziano mi, że MedFac pokaże kilka fragmentów mojego wystąpienia w wieczornym programie. Może mógłbyś to nieco upowszechnić... niech nasi przyjaciele wiedzą, że to będzie nadane. Jeśli byśmy mogli odebrać trochę widzów innym kanałom... — Zostaw to mnie — powiedział Michael, uśmiechając się szeroko do niego. — I Joe... czy piątek ciągle jest aktualny? Będziesz tutaj? Kennedy rozpromienił się. — Nie przegapiłbym tego za żadne skarby świata. Ale teraz muszę już znikać, dobrze? Złapię cię później. Do widzenia! Ekran ściemniał. Michael odwrócił się, spojrzał na Emily i zmarszczył czoło. — O co chodzi? — Nic — odpowiedziała, odkładając książkę na stos. — Lepiej będzie, jeśli zajmę się swoimi sprawami. Odetchnął głęboko, rozdrażniony jej zachowaniem. — Posłuchaj, nie musisz go lubić, Em, ale mogłabyś być trochę bardziej uprzejma. To, co on próbuje zrobić, jest bardzo trudne. Jej odpowiedź była niespodziewanie ostra. — A cóż to jest takiego? Czy naprawdę wiemy coś na ten temat? — Hej... daj spokój... —Podniósł ręce i uśmiechnął się do niej. — Myślałem, że już to przedyskutowaliśmy. Nowe regu- lacje dotyczące kontroli populacji pomogą wszystkim, od Pier- wszego Poziomu aż do Sieci. — Niektórym bardziej niż innym. — Co masz na myśli? — Mam na myśli to, że te ograniczenia nie będą dotyczyły górnych pięćdziesięciu poziomów. — No i co z tego? To nie górna pięćdziesiątka jest źródłem kłopotów. — Tak... — Zacisnęła wargi i spojrzała w bok. — Nigdy nie jest, prawda? — Hej... —Roześmiał się, próbując ją udobruchać. —Po- słuchaj, ja się z nim zgadzam, Em. Myślę, że to właściwy krok. Co więc powinienem zrobić? — Nic — odpowiedziała zimno, a następnie łagodniejąc nieco, przycisnęła do piersi jego głowę. — Nic... * * * Kennedy pochylił się nad interkomem i wydawał polecenia swojej sekretarce, która siedziała w pokoju obok. — Upewnij się, że on to dostanie, dobrze? Aha, i wyślij kopie do Hudsona i Keelera. Chcę, aby byli w pełni wprowa- dzeni w całość sprawy, gdy spotkają się jutro z Hastingsem. I nie łącz na razie więcej rozmów. Mam teraz konferencję, rozumiesz? *>¦ Przerwał połączenie, wyprostował się i spojrzał na mężczyz- nę, który siedział naprzeciw niego. — A więc, Fen Cho-hsien, w czym mogę pomóc? Kanclerz Wu Shiha rozglądał się przez chwilę wokół siebie, a następnie uśmiechnął się. Stojący nieruchomo za nim dwaj jego przyboczni wyglądali jak kamienne posągi o twarzach pozbawionych wyrazu. — To było dobre przemówienie, Shih Kennedy — odpo- wiedział Fen, otulając się ciaśniej swoimi jedwabiami — i jes- tem przekonany, że kiedy jutro odbędzie się głosowanie, uzyska pan znaczną większość. — Przerwał. — Mój pan jest bardzo zadowolony. Kennedy wzruszył ramionami. — A czego twój pan chce tym razem ode mnie? Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z twarzy Fena. — Wu Shih nie chce niczego. Niczego, z wyjątkiem tego, co służy dobru nas wszystkich. W ciągu ostatniego roku pańska partia przebyła długą drogę. Wasz program... no cóż — za- śmiał się — rok temu trudno byłoby uwierzyć, że NRPE może hołdować takim poglądom, nieprawdaż? Kennedy nie odpowiedział, ale z tego, jak stwardniały rysy jego twarzy, widać było wyraźnie, że nieustanne przytyki Fen Cho-hsiena zaczynają mu działać na nerwy. — Mniejsza z tym... — ciągnął Fen, w pełni świadomy efektu swych słów. — Za godzinę mam spotkanie, więc muszę już wyjść. Podniósł rękę i prztyknął palcami. Na ten sygnał jeden z jego przybocznych podał mu zapieczętowaną kopertę. Fen popatrzył na nią, a następnie pochylił się w stronę Ken- nedy'ego i przekazał mu ją. Uśmiech nagle zniknął mu z twa- rzy, a w jego oczach pojawiły się twarde błyski. — Przekona się pan, że mój władca dotrzymuje swych obietnic, Shih Kennedy. W środku znajdzie pan wystarczająco dużo pieniędzy, by popłacić wszystkie długi Nowych Repu- blikanów i jeszcze trochę, by kupić tai, jeśli będzie miał pan na to ochotę. Wszystko, czego chcemy w zamian, to zgoda na małą poprawkę do pańskiej propozycji, wprowadzającą nowe stawki subsydiów żywnościowych poniżej Poziomu 250. Kennedy patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. — Jakie nowe stawki? Fen Cho-hsien wstał i ponownie uśmiechnął się. — Dowie się pan wszystkiego z listu T'anga. Jak już powie- działem, mój pan dotrzymuje swoich obietnic... niech się pan zatem postara dotrzymać swoich. Powiedziawszy to, odwrócił się i wyszedł. Kennedy siedział przez chwilę w zadumie, patrząc na drzwi, a następnie spojrzał na list, który trzymał w ręce. Rozerwał kopertę, przeczytał kartkę, po czym wyprostował się i za- gwizdał. — Cholera... — wymruczał cicho. Jeśli się na to zgodzi... Ale co miał zrobić? Jeśliby odmówił, przepadnie cały pakiet propozycji, a niezależnie od tego, co myślał Fen Cho-hsien, on naprawdę wierzył w sens nowych regulacji prawnych dotyczą- cych kontroli populacji. Nie były sprawiedliwe, to prawda, ale były przynajmniej krokiem we właściwym kierunku. Gdy tylko utrwali się zasada... Ale obniżenie dotacji do żywności dla mieszkańców najniż- szych poziomów było niezgodne z programem Nowych Repu- blikanów. Zgodzić się na to... Popatrzył na czek. Został wypisany własnoręczenie przez Wu Sbiha — Tang przekazał mu na jego prywatne konto dwadzieścia milionów yuanów. Kennedy pokiwał głową w za- dumie. Dziesięć wystarczy na spłacenie długów, a reszta... Obruszył się z rozdrażnieniem, zły, że do tego doszło. Aż do tej chwili rozgrywał wszystko uczciwie, unikając wykorzys- tywania „kieszeni" — tai — by wygrać głosowania, ale tym razem wyglądało na to, że będzie ich potrzebował. Dziesięć milionów... Z tego, co wiedział, wynikało, że za tę sumę mógłby kupić masę głosów. Przynajmniej ćwierć Izby. — A więc chcesz wprowadzić poprawkę? — powiedział cicho, przyciągając do siebie przybory do pisania. — A więc dam ci poprawki, Wu Shih, więcej poprawek niż kiedykolwiek chciałeś. * * * Wu Shih uniósł wzrok i spojrzał surowo w obiektyw kame- ry. Następnie odsunął nieco model nowej farmy orbitalnej, który leżał na biurku, i złożył zamaszysty podpis na specjal- nym Edykcie. Na koniec podniósł wielką pieczęć i przycisnął ją mocno u dołu dokumentu. — A więc — powiedział, podając dokument służącemu — skończone. Wstał i podszedł do swego kuzyna Tsu Ma, który stał przy otwartych drzwiach wychodzących na ogród i obserwował go stamtąd. — To drogi interes, kuzynie — zaczął Tsu Ma, uśmiechając się ze współczuciem. — Miejmy nadzieję, że zadziała. Wu Shih westchnął. — Myślę teraz, że lepiej byłoby, gdybym nigdy nie zama- wiał tego raportu. Będę miał szczęście, jeśli nie doprowadzi mnie to do bankructwa! Tsu Ma roześmiał się. — Och, wątpię w to, kuzynie. Poza tym zawsze lepiej jest, zostać w porę ostrzeżonym, niż potem żałować. Nie powinie- neś pytać się, ile to będzie kosztować, ale raczej ile musiałbyś w końcu zapłacić, gdybyś nie podjął działania. Wu Shih odwrócił się i popatrzył na służących, którzy rozmontowywali stanowisko nadawcze telewizji trójwymia- rowej. — Miałem nadzieję, że będziemy w stanie sprawić, by to • wszystko działało, ale te orbitalne konstrukcje są tak stare, że prawie bez przerwy trzeba je naprawiać. Powinniśmy ściągnąć je na dół i całkowicie wyremontować, ale po prostu nie stać nas na to. Nasze możliwości produkcyjne napięte są do ostat- nich granic i wyłączenie choćby jednej z nich... — Wzdrygnął się. — No cóż, nie mamy żadnego wyboru. Musimy budować nowe fabryki orbitalne albo stać bezradnie i przyglądać się, jak stare rozpadają się na kawałki. A poza tym budowanie daje nam pewne plusy. Nowe regulacje dotyczące kontroli popu- ¦ lacji są bardzo delikatną sprawą i wynik jutrzejszego głosowa- nia w Izbie jest ciągle niepewny. Ten projekt nowej inwestycji może dodatkowo przeciągnąć na stronę Shih Kennedy'ego , jednego lub może nawet dwóch Reprezentantów. Tsu Ma roześmiał się. > — Zawsze możesz mieć taką nadzieję! Ja osobiście polega- łem bardziej na zwykłym przekupstwie! — Och, pod tym względem także zrobiłem wszystko, co mogłem. Mimo to ta sprawa mnie martwi, kuzynie. Złe wie- ści... Można odnieść wrażenie, że w tych dniach nie ma niczego oprócz złych wieści. — W takim razie ogłoszenie twojego nowego projektu nie , mogło nastąpić w lepszym momencie. Jeśli musisz przekazać ludziom złe wiadomości, a zredukowanie subsydiów z pewnoś- • cią jest czymś takim, najlepiej osłodzić to jakąś jaśniejszą wizją. Ludzie nie mają nic przeciw odrobinie wyrzeczeń, jeśli przed sobą mają perspektywę lepszych czasów. — Być może. A jednak obawiam się, że musimy postępo- wać bardzo ostrożnie. To, co się stało na Marsie... — Otrząs- , nął się i pokręcił głową. — Poza tym Miasto Li Yuana nie jest jedynym, w którym panuje zamęt. Moje siły Bezpieczeństwa są tak zajęte, jak nigdy dotąd. — Moje też — wyznał Tsu Ma. — Ale co możemy zrobić? Podwoiłem liczbę moich oddziałów, a i tak ledwie dają sobie radę. Takie czasy, kuzynie. Przypadł nam los tych, którzy muszą jechać na tygrysie. Wu Shih skinął głową z rezygancją, a w jego oczach, które zawsze były tak jasne i zdeterminowane, pojawiło się coś na kształt zagubienia i niepewności. Tsu Ma przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a następnie odwrócił się i spojrzał na zalany promieniami słońca ogród. * * * — Posłuchaj tego — powiedziała, unosząc wzrok znad książki i zwracając się do Michaela, który siedział po drugiej stronie pokoju. — Kiedy Chińczycy, to jest Han, przybyli po raz pierwszy do Ameryki Północnej w roku 1840, nazwali ją Amo Li Jia... Ziemią Bez Duchów. Popatrzył na nią z roztargnieniem. — Słucham? — Amerykę, oni... — Zamknęła książkę. — Nie słyszałeś ani słowa, prawda? Uśmiechnął się przepraszająco. — W porządku. O czym tak rozmyślasz? Wzruszył ramionami. — Myślałem o układzie... no wiesz, o tej umowie z Kem- pem i pozostałymi. I o tym wszystkim, co dzieje się w Weima- rze. Powinienem tam być, Em. — Przecież Joe jest twoim pełnomocnikiem, czyż nie? Kiwnął głową. — A więc, o co się martwisz? Myślałam, że mu ufasz. Ironii brzmiącej w jej głosie trudno było nie zauważyć. — A ty mu nie ufasz? Daj spokój, Em, powiedz prawdę. Nie ufasz mu? — Wiesz, co czuję. — Czyżby? — Odwrócił wzok. — Czasami myślę, że cię nie znam. Czasami... mam wrażenie, że jesteś kimś obcym. Popatrzyła w dół, po czym odłożywszy książkę, podeszła do niego. Usiadła obok i ująwszy jego dłonie, zmusiła go, by na nią spojrzał. — Posłuchaj, przepraszam. Czasami jest mi bardzo trudno, to wszystko. Takie życie... nie jestem do tego przyzwyczajona. Ty się tu urodziłeś. Dla ciebie jest to coś naturalnego, ale dla mnie... — Ścisnęła jego dłonie. — Jeśli chodzi o Joe'go, po- staram się zmienić swój stosunek do niego, dobrze? — Uśmie- chnęła się przymilnie, próbując nakłonić go do uśmiechu. — A teraz powiedz mi uczciwie, co cię gnębi? — Układ — odparł, patrząc jej przy tym prosto w oczy. Wyraz chłopięcej niewinności, który zdawał się zawsze gościć na jego twarzy, zniknął, zastąpiony niepewnością i zakłopota- niem. — Ja... zgodziłem się na to, by Instytut działał dalej. — Co zrobiłeś? — Musiałem. Ja... — Uwolnił swoje ręce, sięgnął po doku- menty leżące na pobliskim stoliku i podał je Emily. — To raport Kempa — powiedział, obserwując, jak z miną pełną podejrzliwości otwiera teczkę. — Kazałem Danowi sprawdzić obliczenia i okazuje się, że Kemp ma rację. Nie mamy wyboru. Musimy doprowadzić do tego, by to zaczęło funkcjonować albo ImmVac zniknie bez śladu. A jeśli ImmVac upadnie, stracimy wszystko, Etn. Nie zostanie nam absolutnie nic. — To jest złe — odparła, przebiegając wzrokiem kolumny liczb. — Starzy ludzie, którzy chcą żyć zawsze... to po prostu zwykłe zło. Po chwili uniosła głowę. — A więc nie mamy żadnego wyboru? Patrzył na nią w milczeniu, czekając na ciąg dalszy. — W porządku — powiedziała w końcu, łagodniejąc. — Ale upewnij się, że oni dotrzymają swojej części umowy. Przeprowadzimy te zmiany, prawda? — Tak jest — odparł z wyraźną ulgą, a jego twarz znowu pojaśniała. — Dobrze. A teraz włącz ekran. Nasz dobry przyjaciel Joe pojawi się na nim lada chwila. Roześmiał się, a następnie powiedział: — Dom... chcemy obejrzeć wiadomości MedFacu. Wystą- pienie pana Kennedy'ego. Zrób kopię i zachowaj ją w pamięci. Oparł się wygodnie i objął Emily ramieniem. — Następnym razem powinien wystąpić na żywo. Zrobi w ten sposób większe wrażenie... — Ciii... — wyszeptała, wskazując na ekran. — Chcę tego posłuchać... Na ekranie widać było imponującą rezydencję z Pierwszego Poziomu, dosyć podobną do ich własnej. Przy bramie posiad- łości zgromadzili się strażnicy i śmiejąc się radośnie, patrzyli na rój unoszących się nad ich głowami kamer. W pobliżu, na po- sypanej żwirem ścieżce, leżały twarzami do dołu trzy ludzkie ciała. Gdy kamera zrobiła zbliżenie, stało się jasne, że wszyscy troje już nie żyją. Kule poszarpały im nogi i plecy, a krew, której kałuża rozlała się pod nimi, zdążyła już zakrzepnąć. Komentator ciągnął swą relację: — ...to tylko ostatnia z prób przeniknięcia Czarnej Ręki na Pierwszy Poziom w celu zabicia jak największej ilości ludzi i spowodowania maksymalnych zniszczeń. Zapytany dzisiaj o to, jakie kroki zostały podjęte, aby zlikwidować to niebez- pieczeństwo, generał Służby Bezpieczeństwa Lowe odpowie- dział... — To bydlaki i męty — powiedział Michael, zagłuszając komentarz. — Dostali to, na co zasłużyli. Spojrzała na niego ze zdumieniem i odsunęła się, odpycha- jąc jego ramię. — Wiesz to na pewno, prawda? Chcę powiedzieć... że zapewne znałeś tych troje osobiście i możesz to potwierdzić, prawda? Potrząsnął głową. — Nie... ale dlaczego cię to tak denerwuje? Ci, którzy tam leżą, to terroryści, a nie pracownicy opieki społecznej. Wie- dzieli, co ryzykują. Poza tym co im zrobił ten facet, który jest właścicielem tej rezydencji? To on mógł tam leżeć martwy. Albo my, jeśli już o tym mówimy! — Być może — odparła spokojnie — ale oni nie są mętami. Chcą po prostu lepszego życia, to wszystko. — Jasne, i okazują to w zabawny sposób. — Podniósł rękę, jakby miał zamiar ją pouczać, ale zorientowawszy się w porę, opuścił ją i pokręcił z niedowierzaniem głową. — Mój ojciec... mój cholerny ojciec. Czasem myślę, że jego duch jest we mnie. Ale ona wciąż patrzyła na niego, jakby czekała na od- powiedź. — Przepraszam — powiedział w końcu. — Posłuchaj, być może oni nie są mętami. Może mają swoje powody, ale nie rozumiem, w jaki sposób mordowanie i rabowanie niewinnych ludzi może pomóc ich sprawie. To wszystko jest tak... de- struktywne. Dlaczego nie robią czegoś pozytywnego? — Robią. Tyle tylko, że ty o tym nie słyszysz. To wszyst- ko... — Posłuchaj... —przerwał jej, na ekranie bowiem pojawiła się twarz Wu Shiha. — A co on tu, do cholery, robi? Odwróciła się i zaczęła słuchać oświadczenia Tanga. Nie potrafiła się jednak na tym skupić, gdyż wciąż myślała o tym, co powiedział Michael. — Kuan Yin, miej nas w swej opiece! —powiedział Micha- el i zagwizdał ze zdziwienia. — Trzy nowe farmy orbitalne. To go będzie kosztować... ile, sześćdziesiąt miliardów, a może i więcej. — To są dobre wiadomości — odparła, gdy komentator zaczął omawiać następny punkt programu, przemówienie Kennedy'ego w Weimarze. Jednakże wciąż nie mogła usunąć z pamięci wcześniejszego obrazu — zbliżenia twarzy martwej terrorystki. Była to Hung Mao, blondynka o włosach zlepio- nych swą własną krwią, z wielkim, złotym pierścieniem na wskazującym palcu lewej ręki. Męty... nazwał ją w ten sposób. Zadrżała i wyprostowała się, próbując wymazać ten obraz z pamięci. W tej chwili ekran wypełniła twarz Kennedy'ego, a jego donośny głos przebiegł ponad zapchanymi rzędami ław w Izbie i dotarł do ich pokoju. Kemp odwrócił się od unieruchomionego na ekranie obrazu i podniósł w górę kieliszek brandy. — Oto jest ten skurwiel, za którego śmierć chętnie bym wypił! Odpowiedziały mu okrzyki aprobaty tak starców, którzy siedzieli po obu jego stronach, jak i młodszych mężczyzn stojących w cieniu za nimi. Kemp wstał i obrzucił wzrokiem ubrany w stroje wieczoro- we tłum, czekając, aż wszyscy umilkną. — Jednakże to jego sponsor, Lever, jest tym, którym musi- my się zająć w pierwszej kolejności. I to właśnie dlatego zaprosiłem was dzisiaj do siebie. Aby omówić taktykę. Jego porozumiewawczy uśmiech wywołał ogólny wybuch śmiechu. Kemp odczekał chwilę, po czym znowu podniósł ręce. — Wszyscy znamy stawkę tej rozgrywki. Jeśli Kennedy i Lever przeprowadzą swój plan... no cóż, wtedy wszyscy za to zapłacimy. Ograbią do cna nasze rezydencje, by mieć na opiekę zdrowotną dla pomiotu jakichś nędznych kryminalis- tów. Mało tego, będziemy także karmić każdego skurwysyńs- kiego onanistę z Dołów! Ponownie odpowiedziały mu gorące okrzyki aprobaty i tu- panie nóg. — Tak więc... — ciągnął spokojniej już, ale bardziej zło- wrogo. — Musimy zacząć działać. Nie możemy do tego dopuś- cić. Musimy temu... zapobiec. Poruszył nieznacznie głową i prztyknął palcami. Na ten sygnał przez boczne drzwi weszło do sali dwunastu służących, którzy zaczęli krążyć między zebranymi i rozdawać im ko- perty. — W środku znajdziecie czeki na pięćdziesiąt tysięcy yua- nów. Nazwijmy to dowodem naszej dobrej woli. Jeśli nam się dobrze przysłużycie, będzie tego więcej. Znacznie więcej. Kemp popatrzył na nich i widząc wszędzie pełne zadowole- nia potakiwanie, uśmiechnął się w duchu. — W porządku, a zatem zacznijmy nasze spotkanie. Za- stanówmy się, co możemy zrobić, aby utrudnić życie naszym przyjaciołom... * * * — Czy rzeczywiście musisz już wracać, kuzynie Ma? Tsu Ma objął Wu Shiha, a następnie odwrócił się i spojrzał do wnętrza hangaru, gdzie czekał jego statek. — Obawiam się, że muszę. Moi szpiedzy donoszą mi, że zanosi się na kłopoty i jedyny sposób, by ich uniknąć, to uderzenie wyprzedzające... zwłaszcza, że wplątane jest w to Ministerstwo. — Ministerstwo? — Wu Shih uniósł brwi. — Czy to jest coś, o czym powinienem wiedzieć, Tsu Ma? Tsu Ma położył na chwilę rękę na ramieniu kuzyna. — To nic takiego, co mogłoby ci zakłócić sen, kuzynie. Ale prześlę ci pełny protokół ze spotkania, jeśli chcesz. Wu Shih uśmiechnął się. — Byłbym bardzo wdzięczny. — Dobrze. Ale teraz muszę już wracać. Jak to powiedział mądrze Sun Tzu, umiejętność zaskoczenia przeciwnika jest najwyższą zaletą wodza. — To brzmi złowrogo, Tsu Ma. Mówisz tak, jakbyśmy byli w stanie wojny z nimi... — A nie jesteśmy? — Tsu Ma był przez chwilę poważny, a następnie uśmiechnął się. — Żartuję... Ale oni potrafią czasem być kłopotliwi, prawda? Nie zaszkodzi, jeśli nimi trochę wstrząsnę. Wu Shih przytaknął i po raz ostatni objął kuzyna. — Szczęśliwej podróży, kuzynie Ma. Jak zwykle twoja obecność sprawiła mi więcej radości, niż jestem to w stanie wyrazić słowami. — Ja także czułem się przy tobie bardzo dobrze, kuzynie. Tsu Ma odwrócił się i ruszył w górę rampy. Jednakże w połowie drogi zatrzymał się i krzyknął do Wu Shiha: — Jeszcze jedno, kuzynie... kiedy odwiedzisz mnie następ- nym razem, przywieź ze sobą tę twoją młodą służkę, tę śliczną... Niestety zabrakło mi czasu... Wu Shih roześmiał się. — Uważaj to za zrobione, kuzynie. A teraz ruszaj już. Czekają na ciebie smoki. Źle spała tej nocy, prześladowana przez koszmary, w któ- rych podziurawione kulami trupy o ciemnych, wykrzywionych w okrutnych uśmiechach twarzach wstawały z ziemi i podąża- ły w jej stronę. Duchy... ta ziemia była podobno pozbawiona duchów, ale gdzie by tylko nie spojrzała, jakie drzwi by nie otworzyła, wszędzie wychodziły z mroku i pozdrawiały ją. Trup tej kobie- ty — to była ona sama... tak z pewnością skończyłoby się jej życie, gdyby nie interwencja DeVore'a. Wstała ostrożnie z łóżka, wyśliznęła się z sypialni i przez kuchnię wyszła na zewnątrz. Tam, w ciemności, która otulała wielki trawnik, usiadła i zaczęła wspominać. Pięć lat temu przybyła do Ameryki jako uciekinierka po upadku Ping Tiao w Europie. DeVore pomógł jej; dał jej nową tożsamość i szansę na nowe życie. Miała zamiar zacząć od nowa, zejść na najniższe poziomy Miasta i utworzyć organiza- cję wywrotową, ale zakochała się... w Michaełu, swoim praco- dawcy, który rzucił wyzwanie własnemu ojcu, aby tylko móc się z nią ożenić. Przez jakiś czas to działało — przez jakiś czas nie pamiętała, po co tu przyjechała. Ale tego wieczoru, kiedy zobaczyła te obrazy, kiedy uświadomiła sobie, co znalazła w skrzyniach ukrytych w zachodnim skrzydle, przypomniała sobie nagle, dlaczego się tu znalazła. Ziemia Bez Duchów... Teraz to rozumiała. To była ziemia, którą oni wszyscy teraz zamieszkiwali. Miasto. Miejsce bez historii, bez żadnych prawdziwych związków z przeszłoś- cią. Teraz jednak wszystkie duchy wracały. Czuła je, słyszała ich niemy wrzask, którym domagały się wpuszczenia do środ- ka. Były wszędzie, niczym podglądacze stojący przy każdym oknie. Wzdrygnęła się i wstała, widząc już, że coś musi się zmie- nić — albo ona, albo wielka otaczająca ją budowla. Kiedyś była Ping Tiao — terrorystką — i pozostała Ping Tiao, mimo swego nowego bogactwa. Tak jest, pomyślała. Albo ja, albo To. Nie może bowiem być żadnego kompromisu, żaden praw- dziwy spokój nie zapanuje w jej duszy, dopóki ona albo Miasto nie znikną z powierzchni ziemi. ROZDZIAŁ 8 Drobnostki — Czy to wszystko? Młody porucznik stanął na baczność. — Tak jest, panie majorze. Wszystko, co naszym zdaniem było nie na miejscu. Chen rozejrzał się po wnętrzu zagraconego magazynu, za- stanawiając się, od czego rozpocząć. Używaj swych oczu i szukaj czegoś niespodziewanego, mówił mu zawsze Karr, ale od czego w tym całym bałaganie należało zacząć? Odwrócił się, zmierzył wzrokiem porucznika i pokiwał głową. — W porządku. Proszę poprosić kapitana Johnsona, by idąc tu, przyniósł ze sobą zapis całej operacji. Ja tymczasem zacznę porządkować ten bałagan. — Tak jest! Chen zauważył, że porucznik zawahał się i wiedział, zanim tamten to powiedział, o co zapyta. — Proszę o wybaczenie, panie majorze, ale czego pan właś- ciwie szuka? Rozebraliśmy ten poziom na kawałki, szukając Pliku. Gdyby tu był, znaleźlibyśmy go na pewno. — Ale to tu było, a wy tego nie znaleźliście. A to oznacza jedną z dwóch możliwości. Albo to ciągle gdzieś tu jest, albo ktoś to wyniósł. — Ciągle nie rozumiem... Chen uciszył go gestem ręki. — Tak, nie rozumie pan, a więc proszę mi to zostawić, dobrze? Mam tu dużo do zrobienia. Aha, i jeszcze jedno, proszę kazać komuś, by przyniósł mi ch'a, poruczniku. Późno już, a przy takiej pracy zawsze chce mi się pić. — Tak jest! I Chen zauważył, że porucznik nieco zesztywniał i zrozu- miał, o co chodziło. Młodemu oficerowi nie podobało się takie wtrącanie się w jego sprawy i może nie lubił także tego, by Han wydawał mu rozkazy. Ale to była tylko taka moż- liwość. Niezależnie od tego, czy mu się to podoba, czy też nie, zrobi to, co mu kazano, albo znajdzie się przed sądem dys- cyplinarnym. Porucznik zasalutował i odszedł. Chen odprowadził go wzrokiem, a potem zabrał się do pracy. Być może nie było tam nic ciekawego, z drugiej jednak strony, może jednak znajdzie pośród tych śmieci coś, co wyjaśni, jak Plik został przemycony na zewnątrz. Jedna bowiem rzecz była całkowicie pewna — został przemycony. Przez jakiś czas przebierał w stosach śmieci, pracując meto- dycznie i sprawdzając każdą rzecz przed odłożeniem jej na bok. Początkowo nie widział tam nic ciekawego, ale w pewnej chwili roześmiał się, trafiwszy na coś, co rozpoznał. — Znalazł pan coś, majorze Kao? Chen odwrócił się do połowy i spojrzał na nowo przybyłego. Widząc, że jest to kapitan Johnson, wstał i pokazał mu to, co wydobył spod stosu innych przedmiotów. — Próbowałem zamówić coś takiego dla mojego syna. Czekaliśmy trzy miesiące i nic nie otrzymaliśmy. A tu, proszę, jest. Dokładnie to, czego potrzebowaliśmy. Zapewne nie dzia- ła. Takie części kosztują dwadzieścia yuanów każda. Nie wyob- rażam sobie, by ktoś mógł to wyrzucić! Johnson wziął od niego płaskie, czarne pudełeczko i zaczął się mu przyglądać, obracając w dłoniach. W końcu wzruszył ramionami i oddał je Chenowi. — Co to jest? — To pudełko rezonansowe. Pochodzi ze szkicownika, wie pan, jednej z tych komputerowych maszyn graficznych. Ta część kontroluje elastyczność powierzchni. To najbardziej czu- ły element maszyny, jak mi powiedziano. Niech pan sobie wyobrazi, że mówią coś takiego dopiero wtedy, gdy to diabels- two się zepsuje i musi pan zamawiać nowe. Gdybym wiedział o tym, zanim kupiłem tę maszynę... Chen roześmiał się, ważąc w dłoni pudełko. Było w tym wszystkim coś dziwnego, wyglądało ono bowiem na prawie nowe, jakby dopiero co zostało rozpakowane. Johnson uśmiechnął się. — Może powinien pan to zatrzymać. Na wszelki wypadek. I tak nikt nie zauważy, że zniknęło. Chen pokiwał głową. — Może tak zrobię. — Następnie, zauważywszy, że kapi- tan ma pod ręką teczkę z dokumentami operacji, spoważniał i dodał: — Słyszałem, że stracił pan dwóch ludzi. — To prawda. Jeden z nich był żonaty. Miał dwóch małych synów. — Przykro mi. — Chen wsadził do kieszeni pudełko rezo- nansowe i wyciągnąwszy rękę, wziął od kapitana teczkę. — Tak między nami, kapitanie Johnson, jestem tak samo jak pan niezadowolony z tego, że mnie tu przysłano. Nie chcę deptać panu po piętach, ale generał Rheinhardt znajduje się pod wielką presją i żąda szybkiego rozwiązania tej sprawy. Rozu- mie pan? Kapitan uśmiechnął się w odpowiedzi. — Rozumiem, majorze Kao. Będziemy w pełni współpra- cować z panem. Jednakże muszę przyznać, że czuję się zbity z tropu. Rozebraliśmy cały pokład, aby znaleźć tę paczkę, i nic. Jeśli chodzi o możliwość przemycenia jej na zewnątrz, to powiem panu, że przeprowadziliśmy rewizje osobiste wszyst- kich, którzy wchodzili tu lub wychodzili. Listę nazwisk ma pan w teczce. Było tam kilku drobnych kryminalistów, ale poza tym nic. Kompletne zero. Chen studiował przez chwilę listę, przeskakując wzrokiem to na jej koniec, to wracając na początek, po czym ponownie spojrzał na Johnsona. — Jest pan pewny, że to wszyscy? Czy naprawdę nie było nikogo innego? Johnson zawahał się. — No cóż... Chen westchnął zirytowany. — Kto to był? Wyższy urzędnik? Ktoś z innego oddziału Służby Bezpieczeństwa? Kto? — Dziewczyna. A właściwie nazwałbym ją młodą kobietą. Chen popatrzył ze zdumieniem. — Czy to znaczy, że pozwolił pan wyjść komuś ze strefy o najwyższym stopniu zabezpieczenia, nie przeszukawszy go przedtem? — To były wyjątkowe okoliczności, panie majorze. A poza tym ona nie była kimś podejrzanym. — Kuan Yin! W tego typu operacji wszyscy są po- dejrzani! — Nie rozumie pan, panie majorze. To była córka młod- szego ministra. I to nie byle jakiego młodszego ministra. To była córka Shang Mu. — Shang Mu? Ma pan na myśli tego Shang Mu? Johnson skinął głową. — Aha... — A więc pan rozumie? — Jest pan tego całkowicie pewny, że to była ona? — Absolutnie, panie majorze. Dwóch moich ludzi odpro- wadziło ją do domu. — Rozumiem. — Chen rozważał to przez chwilę. Kapitan prawdopodobnie miał rację. Córka Shang Mu była ostatnią osobą, która mogłaby wplątać się w coś takiego. On także, będąc na miejscu Johnsona, nie zaryzykowałby obrażenia młodszego ministra przez poddanie jego córki rewizji osobistej, chyba że byłoby to naprawdę konieczne. Mimo to... — Czy widział ją ktoś oprócz pana? — Mój porucznik... Aha, i młody żołnierz. To on przy- prowadził ją do bariery przy wejściu do wind. — Żołnierz... czy jest on teraz na służbie? — Nie, ale mogę kazać go tu sprowadzić, jeśli pan chce. Ma swoją kwaterę na tym pokładzie. To zajmie tylko chwilkę. — Dobrze. Proszę to zrobić. Porozmawiam z nim tutaj, a tymczasem... — Chen odwrócił się, wskazując wielkie stosy najrozmaitszych przedmiotów, które zostały mu jeszcze do sprawdzenia. — Powodzenia — powiedział z uśmiechem kapitan John- son. — Mam nadzieję, że pan coś znajdzie. Kiedy kapitan odszedł, w progu pojawił się porucznik z tacą w rękach. — Pańska ch'a, majorze Kao. Chen uśmiechnął się z zadowoleniem. - Wspaniale! — Zerknął na czasomierz wszczepiony w je- go nadgarstek. Było dziesięć po czwartej. — Proszę to po- stawić tutaj. I dziękuję, poruczniku. Jestem panu bardzo wdzięczny. Kiedy ponownie został sam, podniósł pokrywkę z chunga i zbliżył doń nos. Aromat ch'a poprawił mu nastrój. To było właśnie to, czego teraz potrzebował. Przykucnął przy najbliższym stosie i zaczął przyglądać się odkrytej warstwie. Początkowo widział w tym tylko niechciane odpady z typowego pokładu, później jednak z rosnącym zain- teresowaniem, zaczął wybierać ze sterty różne przedmioty. Kiedy przyszedł młody żołnierz, Chen siedział na jednym z niższych stosów z chungiem na kolanach. Obok niego leżała plastykowa torebka wypełniona polakierowanymi na czarno częściami komputerowymi. Żołnierz zatrzymał się tuż za drzwiami i stanął na baczność, pochyliwszy przy tym głowę. — Szeregowy Lauer, panie majorze. Powiedziano mi, że chce pan ze mną porozmawiać. — Tak jest, Lauer. Rozluźnij się, chłopcze. Chcę ci tylko zadać kilka pytań, to wszystko. Chodzi o tę młodą kobietę, której wczoraj pomogłeś. O ile rozumiem, uchroniłeś ją przed niebezpieczeństwem. — Tak jest, panie majorze. Chen pociągnął tęgi łyk z chunga, a następnie znowu spojrzał na żołnierza. Był jeszcze chłopcem. Miał siedemnaście, najwy- żej osiemnaście lat. Tylko trzy lata więcej niż jego syn, Jyan. — Rozluźnij się, Lauer, proszę... — Uśmiechnął się, pró- bując uspokoić młodego mężczyznę. — Chcę tylko wiedzieć, co robiłeś i co widziałeś. Nic ci nie grozi. Och, wiem, co myślisz. Myślisz, że ponieważ należę do służb specjalnych, to chcę cię na czymś przyłapać. To nieprawda. Nie zrobiłeś nic złego. Pomogłeś tylko młodej kobiecie, która znalazła się na nie swoim poziomie. Zauważyłeś, że grozi jej niebezpieczeńst- wo i postanowiłeś ją chronić, prawda? — Tak jest, panie majorze. — No cóż, to godne pochwały. — Chen wyciągnął rękę z chungiem, oferując go młodemu mężczyźnie i zmuszając go w ten sposób, by podszedł bliżej. — A więc, kiedy zobaczyłeś ją po raz pierwszy? Żołnierz oddał mu chung i wytarł usta. — Stała na korytarzu, niedaleko od naszego posterunku. Obserwowała hua pen, opowiadacza, i szkicowała to, co wi- działa... — Szkicowała? — Tak jest, panie majorze. Wie pan, na jednym z tych skomputeryzowanych szkicowników. Pomyślałem sobie, że to dziwne. Łatwo było zauważyć, że ona jest... że nie jest z tego poziomu. Jej ubranie, fryzura. Od razu to zauważyłem. — Co? Młody mężczyzna uśmiechnął się i przez chwilę patrzył gdzieś w przestrzeń, wspominając. — Że to Pierwszy Poziom. To właśnie sobie powiedziałem. Ona jest z Pierwszego Poziomu. Chen spojrzał na młodzieńca, zaskoczony czcią brzmiącą w jego głosie i tęsknotą widoczną w jego oczach. Postawił chung na podłodze i zapytał: — Co widziałeś? — Jej... No cóż, ona.. — Młody żołnierz pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się nagle rumieniec. — Nie wiem, jak to powiedzieć, panie majorze. Chodzi o to, co czułem, kiedy na nią patrzyłem. Ona była taka skupiona, taka... na miej scu. Chen spuścił wzrok. Wiedział już wszystko. Wszystko, co było potrzebne, z wyjątkiem powodu. — W porządku — powiedział łagodnie. — To wszystko, czego potrzebowałem. Możesz teraz odejść, Lauer. I dzię- kuję... — Tak jest, panie majorze. — Młody żołnierz stanął na baczność i wycofał się. Chen wziął głęboki oddech, po czym podniósłszy z podłogi plastykową torbę, wstał i przeciągnął się. Było jeszcze zbyt wcześnie, by pójść porozmawiać z dziewczyną. Zje najpierw śniadanie, da sobie jeszcze kilka godzin i złoży jej wizytę. A co potem? Dotknął językiem górnych zębów i potrząsnął głową. A potem wykona swoją robotę. W końcu generał Rheinhardt żąda rezultatów. Wielkie drzwi otworzyły się i Shang Mu zobaczył swego pana, Pierwszego Smoka, który wycofywał się tyłem z kom- naty audiencyjnej z pochyloną w niskim ukłonie głową. Podo- bnie jak on, Shang Mu został wyrwany z łóżka przed świtem i jeszcze w ciemnościach przywieziony tu, do pałacu Tsu Ma na wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Kiedy drzwi zatrzasnęły się z głuchym hukiem, Pierwszy Smok odwrócił się. Jego twarz była jak ściana, zupełnie bez wyrazu. Kiedy minął Shang Mu, ten ruszył za nim w mil- czeniu, wiedząc już ze sztywności, z jaką poruszał się ten wielki człowiek, że audiencja nie wypadła dobrze. Tsu Ma był przebiegły. Bardzo przebiegły. Sprowadził ich osobno, nie dając im czasu na konsultację i przygotowanie się do spotkania. Co więcej, nie czekając na to, aż Pierwszy Smok wykona swój ruch, przejął inicjatywę i dzięki temu uzyskał przewagę. Podobnie jak w grze wei chi, zmuszeni zostali do obrony. Krążownik Pierwszego Smoka czekał na lądowisku przed pałacem. Straż honorowa ustawiła się po obu stronach szero- kiej drogi prowadzącej od budynku do statku. W rękach żołnierzy płonęły pochodnie, rozpraszając mrok wczesnego ranka. Shang Mu podążył śladem swego pana między pochod- niami i dalej, do wnętrza krążownika. Kiedy drzwi zamknęły się z sykiem i zagrzmiały silniki, stanął z boku, patrząc, jak Pierwszy Smok sadowi się w swoim wielkim fotelu, otoczony przez krzątających się wokół niego służących. — On wie — zwrócił się Pierwszy Smok do swego młod- szego ministra, przekrzykując ryk silników. Służący — głuchoniemi wychowani w domu Pierwszego Smoka — dalej zajmowali się wielkim człowiekiem, nieświado- mi tego, co mówi. — Co wie? — zapytał Shang Mu zmrożony myślą, że ich plany mogą być znane Siedmiu. Jego pan spojrzał w bok, ciągle panując nad szarpiącym nim gniewem. — Zostaliśmy ostrzeżeni. Co więcej, będziemy obser- wowani niczym zwykli kryminaliści. — Obserwowani? — Shang Mu otworzył usta ze zdzi- wienia. — Nie rozumiem, / Lungu. Obserwować Tysiąc Oczu... to coś nie do pomyślenia! — A jednak tak będzie. To zadanie otrzymał specjalny oddział Karra, jego shen t'se. Wygląda na to, że to oni mają obserwować Obserwatorów. Trzymać na oku samo Wiel- kie Oko. Pod pozorną ironią tych słów krył się szalony gniew, co nie uszło uwagi Shang Mu. W jego głowie rozszalała się burza chaotycznych myśli. — Czy powiedział dlaczego, panie? Pierwszy Smok położył głowę na oparciu fotela. Służący zdjął mu perukę i zaczął wmasowywać balsam w skórę jego gładko ogolonej głowy. — Powiedział o pogłoskach, które dotarły do niego. Po- głoskach mówiących o korupcji i złym zarządzaniu. Nie na najwyższych szczeblach, oczywiście. Nie, Tsu Ma jest zbyt sprytny, by oskarżyć samą radę. Ale uważa, że najlepiej będzie, jeśli jakieś niezależne ciało zbada te plotki, zwłaszcza w świetle nowych regulacji. — Nowych regulacji, / Lungul Jakich nowych regulacji? — Cięć... — Pierwszy Smok odprawił gestem ręki służące- go i dał sygnał Shang Mu, by usiadł naprzeciw niego. — Jest jeszcze więcej — ciągnął, pochyliwszy się ku Shang Mu, gdy statek zaczął się powoli wznosić. — Wygląda na to, że musimy dostarczyć ludziom Karra kopie naszych wszyst- kich dokumentów. Shang Mu popatrzył na swego pana kompletnie osłupiały ze zdumienia. — Ależ to jest oburzające, / Lungul Przecież, kiedy utwo- rzono nasze wielkie Ministerstwo... Pierwszy Smok podniósł rękę. — Wiem, Shang Mu. W gruncie rzeczy jest to zerwanie odwiecznej umowy istniejącej między Siedmiu a Ministers- twem. Och, z formalnego punktu widzenia Siedmiu mają prawo robić to, co uznają za stosowne, ale w praktyce... — Wyprostował się i zacisnął lewą dłoń w prawej. — No cóż... jeśli nawet mieliśmy przedtem jakieś wątpliwości, teraz ich nie mamy, prawda? Mają zamiar nas złamać, Shang Mu. Znisz- czyć ostatnią barierę chroniącą Chung Kuo przed totalaną anarchią. Ale my nie możemy im na to pozwolić... i nie pozwolimy. Rozłożył szeroko ręce i rozczapierzył palce dłoni, uspokaja- jąc się w ten sposób, po czym odwrócił się w swoim fotelu i wezwał stewarda. Steward podszedł, ukłonił się i czekał, utkwiwszy wzrok w palcach Pierwszego Smoka. Shang Mu przyglądał się, jak wielki człowiek przekazuje instrukcje w języku migowym i na koniec odprawia służącego. Jak wszystko inne w Pierwszym Smoku, ta jego umiejętność robiła na nim wielkie wrażenie. Jeśli pojedynczy człowiek mógł sobą wyrażać wielką zasadę Shen Chung — Ostrożności — to był nim jego pan. Sytuacja zatem musiała rzeczywiście wyglądać bardzo źle, jeśli taki szlachetny, taki prawy człowiek w ogóle dopuścił do siebie myśl o rozpoczęciu wojny z własnymi władcami. Shang Mu opuścił wzrok, czując, że ogarnia go chłód. Wojna. Pojął to już ostatniej nocy, kiedy przeglądał dokumen- ty. I chociaż myśl o tym przerażała go, jakaś bardziej racjonal- na, zimna część jego umysłu rozumiała jej potrzebę i nie widziała żadnej innej możliwości. Aby dobrze służyć, słudzy muszą stać się panami. Uniósłszy wzrok, zauważył, że wielki człowiek przygląda mu się z taką miną, jakby dobrze wiedział, o czym on myśli. — Gdzie teraz lecimy? — zapytał, czując, że między nim a jego panem powstaje w tej chwili jakaś szczególna więź. — Do Yu Shu — odpowiedział Pierwszy Smok. — Na spotkanie z naszym przyjacielem An Shengiem. Ale nie bezpo- średnio. Począwszy od teraz, nic już nie będziemy robić bezpo- średnio. Chyba że będziemy musieli. Malutki hologram migotał jasno w przyciemnionym pokoju, a dym z pałeczki kadzidła przenikał przez obraz. W jego słabym, niebieskawym świetle klęcząca nieruchomo dziewczy- na wyglądała jak olbrzymi posąg. Głowę pochyliła w pełnym szacunku ukłonie, ręce złożyła na kolanach i słuchała słów widmowej postaci. — Czy jesteś pewna, że jest to najlepsze rozwiązanie, Shang Han-A? — zapytał hologram, pochyliwszy się nieco do przodu i głaszcząc ręką długą, białą, zaplecioną w warkoczyki brodę, która spływała mu prawie do pasa. — Czy nie ma jakiegoś innego sposobu, by zasypać tę przepaść, która między wami powstała? Hannah milczała przez chwilę, rozważając to, co powiedział jej prapradziadek, Shang Chu, po czym odpowiedziała: — Sądzę, że nie, czcigodny prapradziadku. Moja macocha bardzo często źle się czuje i to sprawia, że jest... drażliwa, jeśli można to tak ująć. Jeśli chodzi o mnie, jestem młoda i czasami zbyt porywcza. Wiem, że to moja wada, ale taka, którą czas wyleczy. Jednakże jeśli tu zostanę dłużej, stosunki między mną a moją macochą z całą pewnością pogorszą się, a tego bym naprawdę nie chciała. Jeśli odejdę, zniknie także źródło jej irytacji. Jej zdrowie polepszy się i obie będziemy szczęśliwsze. A to będzie także dobre dla mojego ojca, prawda? Lepiej mieć dwa szczęśliwe domy zamiast jednego nieszczęśliwego. — To rzeczywiście prawda. — Hologram uśmiechnął się do niej. — Jestem zadowolony z ciebie, Shang Han-A. Twoja troska o szczęście ojca jest godna pochwały. Kiedy następny raz będzie się mnie radził, powiemu mu, co myślisz o tej sprawie. Chwilowo jednak najlepiej zrobisz, nie rozmawiając z nim na ten temat. Twój ojciec ma bardzo dużo na głowie. To są dla niego trudne czasy. Powinnaś zrobić wszystko, co możesz, aby w ciągu najbliższych dni nie przysparzać mu dodatkowych trosk. — Rozumiem prapradziadku i zrobię, co w mojej mocy. Hannah ukłoniła się, po czym pochyliwszy się nieco do przodu, dotknęła lekko palcami płytki znajdującej się przed hologramem. Obraz natychmiast zniknął, ustępując miejsca czerwonemu punkcikowi rozżarzonej końcówki pałeczki ka- dzidła. Rozległ się trzask zapalonej zapałki i mrok komnaty rozjaś- nił nagły błysk światła. Druga pałeczka zapachowa została umieszczona na ołtarzu, w malutkim, srebrnym uchwycie tuż obok pierwszej. Klęcząca dziewczyna wymamrotała krótką modlitwę i musnęła palcami drugą płytkę. Kiedy to zrobiła, pojawił się następny hologram. Był to mężczyzna znacznie niższy i bardziej krępy od pierwszego, z ciemniejszą i gęstszą brodą. — Pozdrowienia, czcigodny dziadku — powiedziała Han- nah, pochylając z szacunkiem głowę. — Mam nadzieję, że czujesz się dobrze. Hologram uniósł głowę i odpowiedział krótkim śmiechem. — Tak dobrze, jak może się czuć umarlak, młoda Hannah. Skryta w ciemnościach Hannah uśmiechnęła się. Hologramy zostały zaprogramowane przez żyjących ludzi tak, aby od- dawały te cechy ich osobowości, które chcieli zachować dla potomności. Zazwyczaj efektem tego były sztywne, jednowy- miarowe portrety własne, które uwypuklały wszystkie zalety i cnoty przedstawianych postaci, przy równoczesnym odrzuce- niu tego, co mogłoby zostać uznane za „niewłaściwe" przez przyszłe pokolenia. Jednakże jej dziadek, Shang Wen Shao, był inny. Zawsze głosił, że mężczyzna składa się z najrozmait- szych przeciwieństw — jest jednocześnie głupcem i mędrcem, ojcem i kochankiem, samochwałą i tchórzem, dobrym przyja- cielem i zawziętym wrogiem — i zaprogramował swój holo- gram tak, aby ukazywał te różne aspekty ludzkiej natury. Ze wszystkich rodzinnych hologramów Hannah ten lubiła najbar- dziej i radziła się go zawsze, gdy miała jakieś problemy osobis- te, gdyż wiedziała, że dziadek Wen Shao nie będzie prawił jej pustych komunałów, ale da radę wynikającą z jego własnych, licznych doświadczeń. Sześć żon, cztery konkubiny i kilka tuzinów kochanek uczyniło go wielkim znawcą tak świato- wego życia, jak i samych kobiet. I chociaż był prawdziwym nieudacznikiem w interesach i stracił większą część finansowe- go imperium, które jego ojciec zbudował z niczego, w oczach Hannah był znacznie lepszym człowiekiem od niego — tę opinię starannie ukrywała przed własnym ojcem. — O co chodzi, Hannah? Czy ta jędza, twoja macocha, znowu sprawia ci kłopoty? A może tym razem chodzi o coś innego? Hannah schyliła się nieco niżej. — Przejrzałeś mnie, mój czcigodny dziadku. Hologram odpowiedział wybuchem rubasznego śmiechu i waleniem się w piersi. — Powiedziałbym raczej, że chodzi o coś zupełnie przeciw- nego. Że to ty jesteś w stanie przejrzeć mnie w każdej chwili na wskroś! Hannah znowu uśmiechnęła się do siebie. Słyszała te jego żarty przynajmniej tysiąc razy, ale może właśnie dlatego miała wrażenie, że rozmawia z kimś naprawdę bliskim. — W oczach bogów jesteśmy tylko przelotną mgiełką, dziadku. — Tak... ale bądź konkretna, Hannah, i streszczaj się. Muszę się odlać. Hannah ukłoniła się ponownie, żałując nie po raz pierwszy, że nie miała okazji poznać swego dziadka. Musiał być nie- zwykłym typem. Hannah mogła sobie wyobrazić jak jej oj- ca — ulepionego na obraz i podobieństwo purytańskiego pra- pradziadka Chu — musiało razić zachowanie własnego ojca. Oczami wyobraźni widziała go, jak się krzywi, słysząc wulgar- ne odżywki starego człowieka, mimo że jednocześnie, wiedzio- ny synowskim posłuszeństwem, kłania się przed nim. I nie chodziło tu o to, że jej ojciec nie miał poczucia humoru. Po prostu brakowało mu spontaniczności starca, nie miał jego otwartej, szczerej natury. Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym zapytała: — Czy mogę ci zaufać, dziadku? Wen Shao odchylił się do tyłu, aby móc lepiej się jej przyjrzeć. — A cóż to za dziwne pytanie, moja panienko? Chyba najdziwniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek mi zadałaś. Czy możesz mi zaufać? Hmmm... — Podrapał się po bro- dzie. — No cóż, naprawdę nie wiem. Gdybyś była moją żoną, musiałbym odpowiedzieć przecząco. Ale tu chyba nie chodzi 0 coś takiego, prawda? — Nie, dziadku. — A więc mów. Nie powtórzę ani słowa, nawet gdyby jakiś sprytny, młody programista zaczął grzebać w moich obwodach! Uśmiechnęła się. — Pozwól, że cię o coś zapytam. Gdybyś znał tajemnicę, wielką tajemnicę, tak wielką, że dotyczy wszystkich ludzi 1 odciska się swym piętnem na wszystkim, co ci ludzie robią, to jak byś postąpił? Czy zachowałbyś ją dla siebie, czy też upowszechnił? Wen Shao zmrużył oczy. Spojrzał badawczo na swoją wnu- czkę, a na jego szerokiej twarzy Hung Mao pojawił się tajem- niczy wyraz, jakby przez chwilę naśladował tego Han, którego nazwisko przed ponad wiekiem przyjął jego dziadek. — To wielka tajemnica — powiedział w końcu i pokręcił głową, wydmuchując nosem powietrze. — W rzeczywistości wygląda mi to na jedną z takich tajemnic, które z takim zamiłowaniem kolekcjonuje twój ojciec, czyż nie? Czy znowu grzebałaś w jego rzeczach, Hannah? — Nie, dziadku. — Ale to się wiąże z pracą twojego ojca, prawda? — Tak, dziadku. — Aha... — Cmoknął wargami, a następnie niespodziewa- nie usiadł, krzyżując pod sobą nogi. — No cóż, wiesz, co myślę o pracy twojego ojca. Nigdy mi się to nie podobało. Żałuję teraz, że zapłaciłem za jego edukację. To taka strata, gdy ktoś poświęca całe życie na coś tak. ..małostkowego. — Małostkowego, dziadku? Przecież to, co on robi, jest ogromnie ważne. Wen Shao roześmiał się. —Tak uważasz? A czego uczy nas Tao? Że wszystko jest swoim przeciwieństwem. Że to, co wydaje się być największe, jest w istocie najmniejsze. Jak powiedział Chuang Tzu, nie ma na świecie niczego większego od koniuszka jesiennego włosa, a góra T'ai jest malutka. — Być może, dziadku, jednakże wciąż jeszcze nie odpowie- działeś na moje pytanie. — Czyżby? — Wen Shao roześmiał się, po czym pochylił się i pociągnął powietrze koło swojej lewej stopy, jakby wyry- wał źdźbło trawy. — A ja myślałem, że to zrobiłem. Także zaczęła się śmiać, widząc, jak żuje to wyimaginowane źdźbło. — Może tylko tak ci się wydawało. — Tak... zapewne tak było. — Dziadku? Przestał żuć i uśmiechnął się. — Chcesz usłyszeć jasną odpowiedź, tak? — Tym razem bardzo byłabym za to wdzięczna. Wzruszył ramionami. — W porządku. Ale nie spodoba ci się to, co powiem. Radzę ci zapomnieć o swojej wielkiej tajemnicy. Przyniesie ci ona tylko nieszczęście. Tobie i temu porządnisiowi, którego nazywasz ojcem. — Twojemu synowi — przypomniała mu. — Tak by wynikało z wykresów genetycznych... ale od- sunąwszy to na bok, mówię serio, moja panno. Niech inni martwią się tą tajemnicą. Dlaczego to ciebie ma dręczyć bezsenność? Zostaw im tę przyjemność. Jesteś młodą kobietą, Hannah. Powinnaś spotykać się z młodymi mężczyznami i do- brze się bawić. Po to właśnie żyjemy. Odwróciła wzrok, pierwszy raz w życiu rozczarowana jego odpowiedzią. Z drugiej jednak strony, czego się spodziewała? Że poprze jej szalony plan? Że powie jej, tak, Hannah rób tak dalej i zrujnuj swoje życie? Nie. Wen Shao był sobą, a w jej żyłach płynęło zbyt wiele krwi jej ojca — w zbyt wielkim stopniu była jego córką. — Jesteś zawiedziona — powiedział, patrząc w górę, a dym z kadzidła sprawił, że jego siedząca postać zdawała się przez chwilę migotać. —Wiem, co chciałaś usłyszeć, dziewczyno, ale zadałaś mi pytanie, a ja ci odpowiedziałem. Rób to, co uwa- żasz za słuszne. Walcz z tym wielkim światem poziomów, jeśli musisz. Ale nie każ mi mówić, że masz rację. — Uśmiechnął się. — Prawdę powiedziawszy, jeśli chcesz wiedzieć, uważam, że szaleństwem jest nawet rozważanie takiego pomysłu. Ale szanuję twoje szaleństwo. To cecha godna podziwu —chciało- by się, aby choć w niewielkim stopniu charakteryzowała twoje- go ojca. Ale uważaj, moja mała Hannah. Świat jest bezwzględ- ny. To mechanizm, który przeżuwa ludzi i wypluwa ich re- sztki. I tylko tacy głupcy, jak ja, potrafią przetrwać. — Nie jesteś żadnym głupcem, dziadku. — Tak. Może nie. W każdym razie nie w ogólnym znacze- niu tego słowa, jednakże w młodości byłem dość głupi. Na tyle głupi, by myśleć, że świat mógłby być lepszy. — Ty, czcigodny dziadku? Nigdy bym nie pomyślała! Roześmiał się. — Tak, znam swoją reputację. Stary kozioł, tak mnie nazy- wali. Pijak, mówili, i rozpustnik. Ale nie zawsze tak było, moja droga. To świat mnie takim zrobił. Świat i słodki zapach kobiecej skóry... — Dziadku! — Przepraszam... — Mała postać wstała, ocierając dłoń o dłoń. — Teraz jednak naprawdę muszę już znikać. Nawet duchy muszą trochę odpocząć, prawda? Uśmiechnęła się i pochyliła głowę z szacunkiem. — A więc śpij dobrze, dziadku. Dziękuję ci. Byłeś bardzo pomocny. — Czyżby? — Także uśmiechnął się. — To zmienia postać rzeczy. Może jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja. — Może... Pochyliła się i musnęła palcami płytkę. Postać jej dziadka zamigotała i zniknęła. Hannah wpatrywała się jeszcze przez chwilę w pustą przestrzeń, po czym usiadła na piętach i zadu- mała się. On miał oczywiście rację. Nawet samo myślenie o wmiesza- niu się w te sprawy było czystym szaleństwem. Najlepiej zrobiłaby, wrzucając Plik do pieca, ale z jakichś względów nie porafiła się na to zdobyć. Coś ją powstrzymywało. Jakaś przekora tkwiąca głęboko w jej naturze. — Nu Shi! Nu Shi! Hannah odwróciła się i zauważyła swoją amah, która wyra- źnie podniecona stała na progu drzwi. — O co chodzi, Wei? — Przyszedł żołnierz, panienko — odpowiedziała młoda służka, nisko się przy tym kłaniając. — Major Służby Bez- pieczeństwa. Hannah wstała. — Chcesz powiedzieć, że przyszedł do mojego ojca, pra- wda? — Nie, panienko. Do ciebie. Rozmawia właśnie z twoją macochą... — Z moją macochą! Och, bogowie! — Hannah pod- ciągnęła swoje jedwabie i minąwszy młodą dziewczynę, wypa- dła z pokoju. Biegnąc boso po wyłożonym płytkami koryta- rzu, gorączkowo rozmyślała. Przyszedł major... Ale co to może oznaczać? Czy została już zdemaskowana? Czy też jest to po prostu grzecz- nościowa wizyta, mająca na celu sprawdzenie, czy doszła już do siebie po dramatycznych przeżyciach z poprzedniego dnia? Kiedy zbliżyła się do wielkich, podwójnych drzwi apartamentu macochy, Huang Hui, zwolniła, starając się uspokoić. Wszyst- ko jest w porządku. Musi być. Ponieważ gdyby było inaczej, chcieliby zobaczyć się z jej ojcem. Tak właśnie działają. I to nie zwykły major przyszedłby w tej sprawie, ale sam generał Rheinhardt. Wzięła głęboki oddech i dała znak czekającym służącym, by otworzyli drzwi. W środku, w wielkim fotelu wyłożonym poduszkami tak wysoko, że można było odnieść wrażenie, iż jest to duże łóżko postawione na jednym boku, siedziała jej macocha, Chi Huang Hui, otulona w kokon czerwonego jedwabiu. Jej blada twarz zwrócona była w stronę stojącego tyłem do Hannah majora. Niebieski mundur żołnierza tak ciasno opinał jego potężne ciało, że zdawało się, iż za chwilę pęknie, a z ramienia zwisała mu czarna, skórzana torba tego samego typu, co torby używa- ne przez posłańców jej ojca. Kiedy się odwrócił, Hannah drgnęła ze zdumienia. To był Han. Huang Hui spojrzała na nią i uśmiechnęła się ze znużeniem. — Han-A... Cieszę się, że przyszłaś. Właśnie miałam posłać po ciebie. To jest major Kao ze Służby Bezpieczeństwa... Major pochylił energicznie swoją gładko ogoloną głowę i wyprostował się. Miał wygląd bardzo przeciętnego człowieka o topornych, prawie niewykształconych rysach twarzy. Jego nos był trochę za duży, podobnie jak i uszy, ale zarys ust wskazywał na silny charakter, a oczy... — Majorze Kao — odezwała się Hannah i ukłoniwszy się najpierw swojej macosze, stanęła naprzeciw niego. — Powie- dziano mi, że chce się pan ze mną zobaczyć. Uśmiechnął się do niej. Nie bezczelnie, jak to robili nie- którzy młodzi oficerowie, ale tak, jak uśmiechał się do niej jej własny ojciec. To, a także jakaś dziwna uczciwość, którą zauważyła w jego oczach, sprawiło, że na chwilę odwróciła wzrok, zakłopotana. — Chciałbym zadać pani kilka pytań — powiedział spokoj- nie. — To znaczy, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, Nu Shih Shang. Chodzi o wczorajsze wydarzenia. O ile rozumiem, nie było wtedy czasu i kapitan bardziej troszczył się o zapew- nienie pani bezpieczeństwa, niż o przestrzeganie procedur służ- bowych. Jednakże bardzo by nam pomogło, gdyby złożyła pani proste oświadczenie o tym, co pani widziała. — Bezpieczeństwo?... Oświadczenie?... — Ma- cocha Hannah uniosła się nieco i pochyliła do przodu, a na jej twarzy pojawił się wyraz podejrzliwości. — Han-A... w co ty się wmieszałaś? Miała zamiar odpowiedzieć, ale major ją wyprzedził. — Och, to nic takiego, madame Shang. Zdarzył się wypa- dek. Pani córka przypadkiem znalazła się w pobliżu. Moje pytania, jak już powiedziałem, są zwykłą formalnością. — Wypadek? Jaki wypadek? Tym razem Hannah postarała się być pierwsza. — Tam był kryminalista, macocho Huang... rewoluc- jonista! Oddział żołnierzy majora ścigał go po korytarzach i w końcu osaczył, ale on stawiał opór i musieli go zastrzelić. Wszędzie było pełno krwi... Huang Hui opadła z powrotem na poduszki, a na jej twarzy pojawił się wyraz szczerego przerażenia. — Aiya\ — wymruczała, wachlując się z energią, która była dość zaskakująca u kogoś tak wyraźnie schorowanego. Kiedy Hannah spojrzała na majora, w jej oczach był dziwny blask. — A więc... proszę za mną, majorze Kao. Każę służącemu, by przyniósł nam ch'a. Czy jadł pan już śniadanie? Major zawahał się. — Tak, ja... zjadłem coś wcześniej. Ja... —W tym momen- cie, jakby przypomniawszy sobie o dobrych manierach, od- wrócił się i złożył niski ukłon Huang Hui. — Madame Shang, to było bardzo uprzejme z pani strony, że zgodziła się pani mnie przyjąć. Proszę przekazać wyrazy szacunku pani mężowi, młodszemu ministrowi. Pozwolę sobie także wyrazić nadzieję, że pani zdrowie się poprawi. Tymczasem jednak, jeśli pani wybaczy... Na twarzy Huang Hui pojawił się blady uśmiech. — Majorze Kao... Kao Chen odwrócił się i popatrzył na dziewczynę, która uśmiechnęła się i ruszyła w stronę wyjścia. Podążył za nią, ale dotarłszy do drzwi, zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Schorowa- na, blada kobieta leżała na swoim wielkim, odwróconym na bok łożu z czerwonych poduszek. Teraz, kiedy widzowie odeszli, można było odnieść wrażenie, że Huang Hui zapadła się w sobie, a z jej kruchego ciała zniknęły resztki śladów życia. Dwaj służący, którzy pospieszyli do niej, zaraz gdy została sama, krzątali się w milczeniu przy fotelu, poprawiając podu- szki i jedwabie. Chen patrzył na to jeszcze przez chwilę, po czym zadrżaw- szy lekko, wyszedł na korytarz i dołączył do czekającej na niego dziewczyny. * * * — A więc? — zapytała, zwracając się twarzą do niego. Chen rozejrzał się wokół. Wszędzie, gdzie by nie spojrzał, widział oznaki luksusu, o którym nigdy nawet nie mógł ma- rzyć. Lewą i tylną ścianę przesłaniały półki wypełnione opra- wionymi w skórę, starymi książkami, których zapach czuł nawet w miejscu, w którym stał. W prawym narożniku stało wielkie, drewniane biurko podobne do tego, które widział w gabinecie Rheinhardta. Obok niego znajdowała się wielka, oszklona szafa, zawierająca całą masę małych, egzotycznie wyglądających przedmiotów, z których rozpoznał tylko kilka. Za nią, w gablotce na ścianie, wisiał jakiś sztandar. Był cały biały, z krwistoczerwonym krzyżem w środku. Resztę ściany wypełniały szkice i obrazy najróżniejszych rozmiarów przed- stawiające sceny życia z poziomów. Chen przyglądał im się przez chwilę, po czym spojrzał w dół. Pod stopami miał gruby, gęsto utkany dywan, którym można by pokryć trzy pokoje w jego własnym apartamencie, a po jego prawej stronie, kilka ch'i od miejsca, w którym stał... — Majorze Kao? Uniósł gwałtownie głowę i spojrzał w oczy tej młodej kobiety. Patrzące zdecydowanie, piwne oczy, które mogłyby być Han. — Proszę o wybaczenie — zaczął — ale czy możemy tu być? Pani ojciec... Uśmiechnęła się ujmująco. — Źle pan zrozumiał, majorze Kao. To jest mój gabinet, a nie mojego ojca. — Aha... — Chen zarumienił się. Miał wrażenie, że każ- dym gestem zdradza swój brak ogłady. Prawdą było, że spotykał przedtem wielkich tego świata i ich rodziny, nigdy jednak nie był jeszcze w środku żadnej z ich rezydencji. Zawsze było to zadaniem kogoś innego, kogoś ważniejszego i mniej Han niż on. Tym razem jednak postanowił, że nie pozwoli odebrać sobie tej sprawy. Rozglądał się jeszcze przez chwilę wokół siebie, po czym lekko zakłopotany wskazał wielką kulę, która przykuła jego uwagę. — Przepraszam za ciekawość, Nu Shi Shang, ale co to jest? Roześmiała się i podeszła do kuli. — To tak zwany Kreator Holowizyjny, ale ja wolę mówić, że to mój Magiczny Teatr. Widzi pan, to jest miniaturowa scena teatralna, której aktorami są malutkie hologramy. Za- programowano w niej większość ważniejszych sztuk Han, ale można ją też samemu programować. Można napisać sztukę, stworzyć własne postaci... i robić z nimi, co się chce, naprawdę. Oparła rękę na zakrzywionej powierzchni kuli i wpatrywała się w nią przez chwilę z widoczną przyjemnością, a następnie spojrzała na Chena i uśmiechnęła się. — Pokazałabym to panu, majorze, ale z pewnością jest pan bardzo zajęty, nieprawdaż? — Rzeczywiście... — W swym młodzieńczym entuzjazmie tak bardzo przypominała mu własną córkę, że nie potrafił nie odpowiedzieć jej uśmiechem. — Chodzi o bardzo prostą spra- wę, Nu Shi Shang. Ja... — Hannah — przerwała mu. — Proszę mówić mi po imieniu. Chen skinął głową. — Dobrze... Hannah. Potrzebuję jedynie twojego słownego oświadczenia o tym, co stało się wczoraj. Kiedy będę je miał, każę zrobić dwie pisemne kopie, które potem ci przyślemy. Jedną z nich podpiszesz i zwrócisz nam, a drugą zatrzymasz. — Rozumiem. W takim razie... może podejdziemy do biur- ka, majorze? Zawahał się. — Na imię mam Chen. Ja... — Odwrócił na chwilę wzrok, po czym znowu spojrzał na nią. — Wszystkie te rzeczy... Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. One... — Wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, co miał na myśli. — To są po prostu rzeczy — powiedziała bezceremonialnie, robiąc miejsce na biurku i przyciągając do niego drugie krzes- ło. — Mój ojciec zebrał ich dużo w ciągu tylu lat. Jeśli coś mi się podoba, pozwala mi to zatrzymać. — Odwróciła się i spoj- rzała na niego. — Pochodzą ze wszystkich stron świata. Wi- dzisz, stanowisko ojca... Chen podniósł rękę, chcąc dać jej do zrozumienia, że rozu- mie i tak naprawdę nie chce więcej wiedzieć. To, co robiło Ministerstwo Tysiąca Oczu — co ono sankcjonowało — nie powinno go w najmniejszym stopniu interesować. — Mam kasetę — powiedział, zbliżając się do niej. — Mo- żesz albo sama opowiedzieć wszystko, co widziałaś, albo odpowiedzieć na moje pytania. Wskazała mu krzesło, obeszła biurko i usiadła naprzeciw niego. — Pytaj, a ja będę odpowiadała. To chyba najlepszy spo- sób, prawda? Chen kiwnął głową i usiadł, stawiając torbę na podłodze, obok krzesła. Wyjąwszy z kieszeni swej tuniki kasetę, od- pieczętował ją i położył na biurku między nimi. Począwszy od tej chwili wszystko, co powiedzą, zostanie zarejestrowane. Chen popatrzył na swój czasomierz i powiedział: — Jest piętnasty marca 2212 roku, godzina ósma dwadzieś- cia siedem rano. Nazywam się Kao Chen i jestem majorem Służby Bezpieczeństwa T'anga. Znajduję się obecnie w rezy- dencji młodszego ministra Shang Mu i przesłuchuję jego cór- kę, Shang Han-A, w związku z incydentem, do którego doszło wczoraj na średnich poziomach w strefie Rathenow. Chen uniósł wzrok znad biurka i spojrzał jej w oczy. — A więc, Nu Shi Shang, co robiła pani na średnich poziomach Rathenow? — Chodzę do college'u w Rathenow. Kiedy nie ma zajęć, często zjeżdżam na niższe poziomy. Lubię obserwować to, co tam się dzieje. — College? — Chen zmarszczył czoło. — A ja myślałem, że ma pani dopiero szesnaście lat? Uśmiechnęła się. — Wcześniej skończyłam szkołę średnią, majorze Kao. Gdyby sprawdził pan moje akta osobowe, przeczytałby pan w nich, że jestem w college'u już ponad półtora roku. — Aha... — Wiedział o college'u. Okazało się, że zabity mężczyzna był absolwentem Rathenow. Wszyscy jego znajomi zostali już aresztowani i byli przesłuchiwani, ale Chen nie pomyślał o tym, by sprawdzić także dziewczynę. Założył, wziąwszy pod uwagę jej wiek, że ciągle jeszcze chodzi do szkoły średniej. Poza tym nie miał zbytniej ochoty wyciągać jej akt z centralnego archiwum, gdyż obawiał się, że Tysiąc Oczu założyło zabezpieczenia na dokumenty dotyczące członków rodzin swych pracowników. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, był konflikt z Ministerstwem. — Nie znałam go — powiedziała, zanim zdążył odezwać się znowu. -- Mam na myśli tego człowieka, który został zabity. Widziałam go wyraźnie, gdy przebiegł obok mnie, ale nie sądzę, bym widziała go kiedykolwiek przedtem. Ale to nie jest zbyt zaskakujące, prawda? 1 — Nie... — Ale wciąż jeszcze był wytrącony z równowagi wiadomością, że ona uczy się w tym college'u. Poprzednio przyjmował, że to, iż córka młodszego ministra znalazła się akurat w tym miejscu w chwili, gdy osaczono tam człowieka z Plikiem, był czystym przypadkiem. Teraz jednak zaczął się , zastanawiać, czy rzeczywiście tak było. A jeśli ona przyszła tam właśnie z tego powodu — by spotkać się z tym mężczyzną , i odebrać od niego Plik? W jednej bowiem sprawie nie miał żadnych wątpliwości: ona to miała. Prawdopodobnie tutaj, ¦ w swoim apartamencie albo gdzie indziej. Tam, gdzie to schowała w tym krótkim czasie, który miała do dyspozycji. — Czego pani się uczy w college'u? — Czy to ważne, majorze Kao? — Może nie. Jestem po prostu ciekawy. Jeśli chce pani . przejść do następnych pytań... — Nie. W porządku. Studiuję malarstwo. Malarstwo i rze- , źbę. Te obrazy i szkice wiszące na ścianie za pana plecami, to moje prace. Chen odwrócił się i spojrzał na nie jeszcze raz. Widać było, że jej talent zrobił na nim duże wrażenie. — Pani? Myślałem... — Popatrzył na nią ponownie. — Jest pani pewna, że nie widziała pani nigdy przedtem tego mężczyzny? r Uśmiechnęła się. — Nie, majorze Kao. Widzi pan, obserwowałam hua pen. Szkicowałam go... — Szkicowała go pani? Ołówkiem na papierze? — Nie. Używałam szkicownika. Wie pan, jednego z tych komputerowych urządzeń. — Znam to. Mój syn ma taki sam. On także chce studio- J. wać malarstwo. — Pański syn? , Chen zignorował jej pytanie. — Proszę posłuchać... czy jest taka możliwość, bym obej- rzał pani szkice? To mogłoby nam w jakimś stopniu pomóc. — Oczywiście — odpowiedziała, wstając. — Myślę, że zo- stawiłam szkicownik w drugim pokoju. Jeśli zechce pan po- czekać sekundę lub dwie... Patrzył jak wychodzi, spodziewając się, że wróci za chwilę <• i powie, że nie mogła znaleźć urządzenia albo wymyśli jakieś i inne wytłumaczenie. Kiedy jednak pojawiła się w drzwiach, miała ze sobą szkicownik. Przeszła przez gabinet i podała mu go. — Wie pan, jak to się obsługuje? Chen skinął głową i zaczął manipulować kontrolkami, usi- łując przypomnieć sobie, w jaki sposób przywołuje się z pamię- ci te obrazy, które zostały zapisane jako ostatnie. — Trudno się je czyści, prawda? — powiedział, rzucając jej przelotne spojrzenie. — Pomogę panu — odparła, pochylając się nad nim i wy- stukując instrukcję na płytce dotykowej. —Narysowałam tyl- ko jeden szkic. Zrobiłabym ich więcej, ale nie było czasu. Ledwie zdążyłam skończyć ten jeden, kiedy to wszystko się zdarzyło. Popatrzył ze zdziwieniem na szkic. Jeśli wyjęła wewnętrzne części z maszyny, nie mogła zachować rysunku, ale on tu był, a porównując go z zapisami zrobionymi przez kamery nad- zoru, zauważył, że uchwyciła scenę z hua pen prawie idealnie. — Jest bardzo dobry — powiedział, oddając jej szkicow- nik. — Może zrobiłaby pani dla nas kopię... do akt sprawy. Być może znajdziemy na nim coś, co nam pomoże. Uśmiechnęła się. — Oczywiście. Wydrukuję jeden i wyślę panu. Aha, i mogę jeszcze naszkicować tego człowieka, jeśli pan chce. Podobno mam dobrą pamięć wzrokową. Przez chwilę zaczął już wątpić w swoją teorię — myślał, że pomylił się — ale jej ostatnie słowa sprawiły, że upewnił się, iż miał rację. Dobra pamięć wzrokowa. A więc było cał- kiem możliwe, że odtworzyła rysunek z pamięci na drugim, zapasowym szkicowniku, na wypadek, gdyby ktoś taki jak on zadawał jej kłopotliwe pytania. Spojrzał w dół, na torbę leżącą obok jego krzesła. — Nie. Nie ma takiej potrzeby. Proszę mi jednak opowie- dzieć, co pani widziała. Słuchając jej, Chen rozmyślał nad wszystkim, rozważając wszelkie możliwości. Miała Plik. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Wyniosła go z miejsca wydarzeń w pustym wnęt- rzu swojego szkicownika. Ale dlaczego? Czy rzeczywiście zna- lazła się tam tylko przez przypadek? Wydawało się to wielce nieprawdopodobne. Im dłużej o tym myślał, tym większego nabierał przekonania, że była w to wplątana — że znała tego człowieka. Oczywiście można spróbować to sprawdzić, a jeśli wśród zapisów z kamer nad- zoru znajdą taki, na którym widać, jak z nim rozmawia, sprawę można będzie udowodnić. W konsekwencji będą mogli przeszukać rezydencję i odnaleźć Plik. Obie te procedury były dość rutynowe i proste. Istniało jednak pytanie, czy on, Kao Chen, naprawdę chciał przeprowadzić którąś z nich. Nie chodziło tu nawet o fakt, iż jej ojciec był młodszym ministrem w Ministerstwie Tysiąca Oczu i bliskim doradcą samego Pierwszego Smoka, chociaż nie było to coś, nad czym łatwo można było przejść do porządku dziennego. Już więcej , miało to wspólnego z jego odczuciami dotyczącymi tej sprawy. Doprowadzenie do aresztowania tej młodej kobiety, skazanie jej na tortury i być może na śmierć tylko za to, że poznała prawdę o ich świecie — czy to było sprawiedliwe i dobre? A może było to, jak coraz częściej ostatnio myślał, jakimś rodzajem zła? Chen zadrżał w duchu, wspominając, co sam widział w sta- cji badawczej, do której został skierowany trzy lata temu. Zobaczył, do czego zdolny był system, któremu służył — i poznał skalę moralnych nadużyć, które popełniali jego władcy, aby utrzymać świat w ryzach — i to go zmieniło. Och, wciąż służył, to bowiem było wszystko, na czym naprawdę się znał, ale robił to, czując coś w rodzaju odrazy do samego siebie. Równocześnie marzył, by jeśli to będzie możliwe, zrobić coś, nieważne jak małego, co zrównoważy w jakiś sposób to wielkie zło. „ Kiedy dotarła do końca swej opowieści, ukłonił się lekko i podjąwszy ostateczną decyzję, wstał. Wziął kasetę z biurka «¦ i powiedział spokojnie: — Dziękuję pani. To wszystko, czego potrzebowałem. Jest godzina... — zerknął na swój czasomierz — ...ósma czterdzie- ści pięć i na tym kończymy to przesłuchanie. — Nacisnął przycisk znajdujący się na górze malutkiego urządzenia, zapie- . czętowując je. — A zatem to wszystko? , Pokiwał twierdząco głową. — Tak. Dostaniesz kopie swojego oświadczenia. Aha, a twój ojciec dostanie kopię ostatecznego raportu. Pomijając to wszystko, muszę powiedzieć... że było mi bardzo miło poznać ciebie, Hannah. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym wstała i obeszła biurko. — Właśnie zdałam sobie sprawę, że zapomniałam poprosić służącego, by przyniósł ch'a. Masz jeszcze trochę czasu? — Uniosła pytająco brwi. — Nie — odpowiedział, mimo że jej oferta bardzo go kusiła. Chciałby ją jeszcze zapytać o te różne rzeczy leżące w oszklonej szafie, zobaczyć, jak działa jej Magiczny Teatr. — To bardzo miłe, ale muszę już iść. Mam bardzo dużo pracy. Poza tym od trzech dni nie widziałem swojej rodziny. Wiesz, jak to jest. Roześmiała się. — Chciałabym wiedzieć. Obawiam się, że się nie dogaduję zbyt dobrze z drugą żoną mojego ojca, a także z moim przyrodnim bratem i przyrodnią siostrą. Jesteśmy zbyt... ró- żni, jeśli można to tak ująć. Och, nie chodzi tu o kwestie rasowe, Kao Chen. Jesteśmy po prostu... — Wzruszyła ra- mionami. — Rozumiem — powiedział, widząc to wszystko zupełnie wyraźnie. — To musi być bardzo trudne dla ciebie. — Trudne? — Roześmiała się jeszcze raz, ale tym razem w jej głosie był cień goryczy. — Ona jest najmłodszą siostrą Pierwszego Smoka, rozumiesz? Bardzo ważną damą. Dla mojego ojca ten związek jest wygodny, ale są takie chwile, kiedy mam wrażenie, że ona wolałaby, aby pierwsze małżeńs- two mojego ojca było bezpotomne. Chen drgnął, słysząc ból brzmiący w jej głosie. — Czy jest aż tak źle? Spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem. — Czasami. Aleja potrafię oddawać ciosy. Miałam osiem lat, kiedy umarła moja matka. Dziewięć, kiedy ojciec ożenił się z tą kobietą. To mnie zahartowało, jeśli można tak powiedzieć. Zostałam zmuszona do tego, by nauczyć się umiejętności przetrwania. A o to właśnie chodzi, prawda? Przetrwanie. Tak przynajmniej mówią wszyscy przyjaciele mojego ojca. — Być może... ale w życiu powinno być jeszcze coś więcej, prawda? Kiwnęła głową. — Niestety muszę już iść. — Chen ukłonił się i ruszył w stronę drzwi. — Majorze Kao? Odwrócił się. — Słucham? » — Pańska torba... — Zatrzymaj ją sobie. Myślę, że uznasz jej zawartość za... » interesującą. — Interesującą? — Popatrzyła na niego pytająco, przym- knąwszy lekko powieki. — Sama zobaczysz. — Uśmiechnął się. — To było bardzo miłe spotkanie, Hannah. Przykro mi, że nasza znajomość musi skończyć się tak szybko i życzę ci szczęścia. Ukłonił się jeszcze raz i wyszedł z gabinetu. Idąc za szefem . służby długim, bogato urządzonym korytarzem, uśmiechał się, wyobrażając sobie, jak będzie zaskoczona, gdy otworzy tę torbę. Drobnostki, pomyślał, wychodząc przez ogromne drzwi wej- * ściowe. To wszystko, co możemy zrobić, by zrównoważyć wielkie zło naszego świata. Drobnostki. A mimo to, chociaż raz był tak zadowolony z siebie, jakby zrobił coś wielkiego. i Roześmiał się i ruszył szybkim krokiem, kierując się w stronę windy. Coś, co odbije się szerokim echem. Pałac An Shenga leżał w dolinie, tuż pod nimi. Jego dachy czerwieniły się w promieniach popołudniowego słońca, a na białych, wysokich murach roiło się od uzbrojonych straż- • ników. Kiedy zaczęli schodzić w dół, wyjechał im naprzeciw konno jakiś jeździec, który zeskoczywszy z wierzchowca, powi- tał ich i padł na kolana, przyciskając głowę do ziemi tuż przed stopami Pierwszego Smoka. — Wasza Wysokość — zaczął, z trudem łapiąc oddech — . mój pan nie spodziewał się ciebie przed wieczorem. Wita cię jednak serdecznie i prosi, byś udał się za mną. „ Posłaniec, mówiąc to, uniósł nieco głowę, ale nie ośmielił się spojrzeć w górę. Pierwszy Smok mruknął coś pod nosem i spojrzał na Shang Mu. — Przyjmuję, że książę An wie najlepiej, jak należy postąpić. — Z pewnością ma dobre powody, / Lungu — odparł spokojnie Shang, świadomy tego, jak sam by się poczuł, gdyby Pierwszy Smok przybył do niego o trzy godziny za wcześ- nie. — Mówiono mi, że Li Yuan ma szpiegów we wszystkich pałacach. Książę An chce się upewnić, że wieści o naszej wizycie nie dotrą do niepowołanych uszu. Na zaciśniętych ustach Pierwszego Smoka pojawił się ślad uśmiechu. — Aha. Oczywiście. — Zwrócił się w stronę czekającego sługi. — Prowadź zatem, człowieku. Jeden z moich ludzi weźmie twojego konia. Przy bramie powitał ich oficjalnie trzeci syn An Shenga, książę Mo Shan, wysoki, trzydziestoparoletni mężczyzna. Ograniczywszy ceremoniał do minimum, wprowadził ich do małej, chłodnej sali bankietowej, w której ustawiono stoły ze słodyczami i winem. — Musisz nam wybaczyć, / Lungu — powiedział książę, który odprawiwszy przedtem służbę, zamierzał uhonorować Pierwszego Smoka, obsługując go osobiście. — Mój ojciec sypia po południu i nie chciałbym go budzić, zanim całkowicie nie wypocznie. W końcu takie sprawy, jakie mamy przedys- kutować... — Zawiesił głos tajemniczo, po czym odwrócił się i spojrzał na stół. — A tymczasem może zechciałbyś się nieco pożywić po podróży, / Lungui Shang Mu stojący na prawo od Pierwszego Smoka i nieco za nim, spojrzał na twarz swego pana i zauważył, jak napięły się mięśnie jego szyi. Pierwszy Smok był wyraźnie wytrącony z równowagi. Mimo to uśmiechnął się i odpowiedział uprzej- mie, jakby wszystko było w porządku. Być może, pomyślał Shang, to jest jakaś gra sił. Może An Sheng myśli, że Pierwszy Smok przybył szybciej, by wywrzeć na niego jakiś nacisk i przez swoje zachowanie zamierza pokazać, iż nie da się do niczego przymusić. Jeśli tak było, mieli powód do zmart- wienia, świadczyło to bowiem o nieufności i możliwości roz- działu, a tego najmniej w tej chwili potrzebowali. Pierwszy Smok odwrócił się i popatrzył na niego. — Shang Mu? Czy masz ochotę napić się czegoś? — Poproszę o kordiał, panie — odpowiedział, zauważając tajny sygnał, który przedtem uzgodnili. Gdyby Pierwszy Smok, zwracając się do niego, patrzył w inną stronę, miał nic nie mówić, ale jeśli patrzył na niego... Shang Mu spojrzał ponad ramieniem swego pana na księcia. — Człowiek potrzebuje odpoczynku — zaczął, obserwując Mo Shana, który nalewał mu kielich kordiału — a wielki człowiek potrzebuje go więcej niż inni. Nie może pozwolić sobie na to, by być zmęczonym. Jego odpowiedzialność jest wielka, a więc jego umysł musi być czysty jak górski strumień. Mo Shan podał mu kielich i odparł: — Tak właśnie jest, mistrzu Shang. Zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak wielką, jak ta. Pierwszy Smok zbliżył się do nich. — Czy twój ojciec rozmawiał z tobą na ten temat, Mo Shan? — Jestem oczami i rękami mojego ojca. By móc skutecznie działać, muszę wiedzieć, o czym myśli. Shang Mu uśmiechnął się, zrozumiawszy wszystko. To, że przybyli wcześniej, nie miało żadnego znaczenia. Mogą zjeść kolację z An Shengiem, ale układ będą musieli zawrzeć z jego synem. Pierwszy Smok, który także potrafił szybko kojarzyć fakty, odezwał się ponownie do Shang Mu, ale tym razem patrzył prosto w oczy księcia, uśmiechając się przy tym do niego. — Jest tak, jak mówiłem w czasie naszej podróży, Shang Mu. Wielki człowiek staje się jeszcze większy dzięki umiejęt- nościom swoich sług, a któż może być bardziej lojalnym sługą od własnego syna? Podniósł swój kielich, zwracając się z toastem do Mo Shana. — Ufam, że będziesz niczym usta dla zębów. — A zatem rozumiesz, / Lungu! — Oczywiście. To zupełnie rozsądne, że twój ojciec trzyma się z dala od takich spraw. I rzeczywiście byłoby dla nas wszystkich lepiej, gdybyśmy nadali tej rozmowie charakter... nieof icj alny. — Nieoficjalny, / Lungui — Właśnie. Wielcy ludzie są jak wielkie statki. Gdziekol- wiek by się udali, zostawiają za sobą duże fale. Hsiao jen, małym ludzikom, łatwo jest zauważyć takie fale, nieprawdaż? Jednakże jeśli ta sprawa zostanie omówiona na... powiedzmy, nieco niższym poziomie... Mo Shan uśmiechnął się i spojrzał bezpośrednio na Shang Mu. — A więc to ty będziesz mówił w imieniu Ministerstwa, mistrzu Shang? Shang Mu również uśmiechnął się do niego, ale to Pierwszy Smok był tym, który odpowiedział. — Mój zięć mówi w imieniu nas wszystkich, tak jak wuj i brat mówią w imieniu rodziny. — W takim razie porozmawiamy, mistrzu Shang. Najpierw jednak, / Lungu, pozwól zaprowadzić się do apartamentu mojego ojca. O ile mi wiadomo, właśnie się obudził i pragnie powitać swojego starego przyjaciela. — Ja także pragnę go powitać. — Pierwszy Smok zerknął na Shang Mu, kiwnął mu sztywno głową i minąwszy czekają- cego księcia, wyszedł na korytarz. Shang Mu, kiedy został sam, popatrzył na dno swojego kielicha i ciężko westchnął. Rozumiał wszystko. Chodziło tu nie tyle o to, kto z kim zawrze układ, ale bardziej o to, na kogo spadnie odpowiedzialność, jeśli sprawy przybiorą zły obrót. W obecnej sytuacji to on i książę Mo Shan będą tymi, którzy stracą swoje głowy, jeśli spisek zostanie zdemaskowany. An Sheng i Pierwszy Smok będą twierdzić, że o niczym nie wie- dzieli. Na samą myśl o tym miał wrażenie, że krew zamarza mu w żyłach. Jednakże tak to się musiało odbyć i on zaakcep- tował swoją rolę. Poza tym I Lung miał rację. Jego pojedyncze spotkanie z An Shengiem nie zwróci niczyjej uwagi. W końcu utrzymywanie kontaktów z głowami Dwudziestu Dziewięciu Rodzin Mniejszych należało do jego obowiązków. Jednakże gdyby bywał zbyt często w towarzystwie An Shenga, na pewno nie pozostałoby to nie zauważone. Nie, najlepiej zrobić to w ten sposób. A jeśli ich plan powiedzie się, nie zaszkodzi mu, że grał w nim tak wybitną rolę. Shang Mu przyłożył ciężki kielich do ust, opróżnił go jednym haustem, a następnie podszedł do stołu i ponownie napełnił naczynie. Słuchając słów wypowiedzianych przed chwilą przez Pierwszego Smoka, uświadomił sobie właśnie, jak daleką drogę przebył w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Pierw- szy krok został postawiony. Już zrobili wystarczająco dużo, by mieć gwarancję kary śmierci. Od tej pory nie było miejsca na żadne pomyłki. Aby przetrwać, musiał odnieść sukces. Jest zupełnie możliwe, że za tydzień nie będzie już żył, a wszelkie ślady istnienia jego rodziny zostaną wymazane z archiwów. Sama myśl o tym była przerażająca. Z drugiej jednak strony, czy mógł mieć lepszą zachętę, lepszą podnietę, by myśleć jasno i ostrożnie planować? Nie, Pierwszy Smok był przebiegły — naprawdę bardzo przebiegły. A on odpłaci temu wielkiemu człowiekowi za jego zaufanie. On sprawi, że to niezwykłe przedsięwzięcie zakończy się sukcesem. Klęska bo- wiem jest czymś nie do pomyślenia. Przegrana... nie, przegrana nie jest żadną opcją. Usłyszał odgłos kroków. Chwilę później w drzwiach pojawił się książę Mo Shan. Teraz, kiedy Pierwszy Smok poszedł, zdawał się bardziej rozluźniony, jakby zrzucił skórę. — A więc, mistrzu Shang — powiedział, wskazując otwarte drzwi i znajdujący się za nimi korytarz. — Szkoda byłoby stracić tak piękny, słoneczny dzień. Przejdźmy się po ogrodach, dobrze? Jestem pewny, że mamy dużo do przedyskutowania. • Kiedy Chen w końcu dotarł do domu, było już po pierwszej. W przedpokoju panował mrok, ale z kuchni znajdującej się po drugiej stronie dochodziło światło. Przeszedł tam szybko, „ myśląc, że to może Wang Ti czeka na niego do tak późna, ale zobaczył nieznajomą dziewczynę, kilkunastoletnią Han. f Odwróciła się i spojrzała na niego szeroko otwartymi z za- skoczenia oczami, a następnie ukłoniła się, wycierając po- spiesznie ręce. — Kim jesteś? — zapytał cicho i zamknął drzwi za sobą, *¦ aby nie obudzić nikogo w domu. — Gdzie jest Tian Fen? — Musiała odejść, majorze Kao. Jestem jej kuzynką i na- zywam się Tian Ching. — Aha... — Rozejrzał się po kuchni i zadowolony z po- rządku oraz czystości, które zobaczył, uznał, że nie jest szcze- m gólnie zmartwiony z powodu odejścia tej niechlujnej Tian Fen. Od samego początku były z nią same kłopoty. Popatrzył na • dziewczynę. — A więc to ty jesteś nową pomocnicą mojej żony? • Skinęła głową. „ Przyglądał jej się przez chwilę. Była ładną dziewczyną o schludnie przyciętych włosach. I chociaż miała na sobie proste, skromne ubranie, było w niej coś pociągającego. Nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy, od jej gładkiej skóry i świeżych, młodych rysów. Uśmiechnął się, a następnie prze- szedł obok niej i podniósł pokrywkę z dużego garnka. — Co to jest? — Zielona zupa nefrytowa, panie. — Aha... — Wsadził palec do zimnej zupy i oblizał go. — Hmm. — Czy chciałbyś, abym ci trochę podgrzała, panie? Jej propozycja zaskoczyła go. Odwrócił się i spojrzawszy na nią, zdał sobie nagle sprawę z jej bliskości, z zapachu mydła, którym pachniało jej ciało, i z tej chęci zadowolenia go, widocznej w jej wzroku. — Dlaczego nie? — Roześmiał się łagodnie i usiadł przy stole, przyglądając się, jak przelewa trochę zupy do małej miseczki i zaczyna ją podgrzewać. To proste uczucie, że ktoś się nim zajmuje, sprawiło mu wielką przyjemność. Wang Ti robiła to kiedyś dla niego, ale to było dawno temu. Bardzo dawno temu. Westchnął i opuścił głowę. — Kiedy zaczęłaś tu pracować, Tian Ching? — We wtorek, panie. Wtorek? Spojrzał na nią z zaskoczeniem. Ależ to było pięć dni temu. Przecież od jego ostatniego pobytu w domu nie mogło upłynąć aż tyle czasu! Przez chwilę obserwował krzątającą się przy kuchni dziewczynę i ponownie wrócił wspomnieniem do dni, gdy siadywał w ten sam sposób, by przyglądać się pracują- cej Wang Ti. Cieszył go wtedy sam widok jej poruszającego się ciała, jej silnych rąk i barków. Zadrżał i odwrócił wzrok. — Proszę... Postawiła przed nim miseczkę i podała mu porcelanową łyżkę. Po podgrzaniu zupa pachniała wyśmienicie i pochłonął ją błyskawicznie. Przedtem nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że był aż tak głodny. — A więc — powiedział, odsuwając od siebie pustą misecz- kę — jak ci się tu podoba? Stała naprzeciw niego, z drugiej strony stołu. Usłyszawszy jego pytanie, otworzyła nieco szerzej oczy i roześmiała się. Był to niski, dziwnie zmysłowy śmiech. — To ciężka praca, ale ja do tego przywykłam. Jestem najstarsza z jedenaściorga dzieci. — Jest was jedenaścioro? — Chen roześmiał się także i roz- „ bawiony rozsiadł się wygodnie na krześle, czując, że opuszcza go napięcie, które towarzyszyło mu przez ciężki, długi dzień. — A więc musiałaś wcześnie pójść do pracy, czyż nie? Przytaknęła i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. • — Nazywali mnie Shao nai nai, małą babcią. Oprócz tego chodzę także do szkoły. Jest wielu takich, którzy nie mogą tego • o sobie powiedzieć. — Tak... — Popatrzył na miseczkę. — Czy mogę dostać dokładkę? — Oczywiście... — Przerwała i popatrzyła w stronę drzwi. Odwrócił się na krześle. W progu, owinięty ciasno swym „ szlafrokiem, stał jego czternastoletni syn, Jyan. Miał zmęczo- ne, zapuchnięte oczy i rozczochrane włosy. Chen podszedł do • niego i przycisnął go do piersi. — Jyan, mój kochany... Nie mogłeś zasnąć? ¦ Chłopiec spojrzał ponad ramieniem ojca na służącą, a po- tem wrócił wzrokiem do jego twarzy. — Usłyszałem głosy. Pomyślałem... Chen usłyszał szurnięcie podnoszonej miseczki i brzęknięcie wkładanej do niej łyżki. • — Skończyłam już wszystko — powiedziała dziewczyna, mijając ich. Zatrzymała się przy drzwiach i ukłoniła się. — Najwyższy czas, abym poszła do łóżka. Dobranoc, panie. m Dobranoc, młody Jyanie. Chen odpowiedział jej krótkim uśmiechem. , — Dobranoc... Spojrzał ponownie na syna i zauważywszy, że w oczach „ Jyana odprowadzającego wzrokiem dziewczynę, pojawił się błysk podejrzliwości, westchnął. Ostatnia rzecz, jakiej teraz ¦ potrzebował, to domowe kłopoty. — Jak tam sprawy? — zapytał z udawaną lekkością, uno- sząc przy tym podbródek syna. — Jak czuje się twoja matka? Jyan strząsnął jego dłoń ze swojego podbródka i zacisnąw- szy z uporem szczęki, odwrócił wzrok. • — Powinieneś to sam wiedzieć. Powinieneś spędzać z nią więcej czasu. , Chen uśmiechnął się ze znużeniem. — Masz rację. Ale teraz to niemożliwe. Sytuacja jest bar- dzo trudna. Mamy za mało ludzi, a w ciągu ostatniego roku podwoiła się liczba spraw, którymi musimy się zajmować. Niełatwo sobie ze wszystkim poradzić. Jyan poruszył się z irytacją. — Mimo to... — Posłuchaj... Przecież dzisiaj jestem. Jutro też postaram się przyjść wieczorem. Obiecuję, że przyjdę. — Zawsze to mówisz, ale nigdy cię nie ma. — Posłuchaj, obiecuję. Dobrze? Może obejrzymy jeden z tych nowych filmów trójwymiarowych. Może... Jyan przerwał mu bezceremonialnie. — Widziałem je już wszystkie. Poza tym nie mówię o sobie. Ze mną wszystko jest w porządku. Chodzi o mamę. Potrzebuje ciebie, a ty ciągle jesteś nieobecny. Ona... — W porządku! Dosyć. Nie muszę wysłuchiwać twoich pouczeń. — Odwrócił się, próbując opanować gniew oraz frustrację, które czuł w tej chwili. — Posłuchaj, Jyan — po- wiedział po chwili spokojniejszym tonem. — Spróbuj zrozu- mieć, dobrze? Jestem majorem w Służbie Bezpieczeństwa T'anga i moja praca jest bardzo ważna. Nie mogę tak po prostu wyjść, kiedy zechcę. Jeśli pojawia się jakaś pilna spra- wa, muszę sobie z nią radzić natychmiast. A jeśli oznacza to, że częściej niżbym chciał, jestem poza domem, nic na to nie można poradzić. Przynajmniej nie teraz. — A więc kiedy? — zapytał Jyan, a jego młode oczy zda- wały się przepełniać bólem. — Kiedy się zacznie poprawiać? Kiedy wreszcie będziesz miał trochę czasu dla nas? Chen westchnął. — Nie wiem. Wkrótce... Teraz jest bardzo ciężko. Na- stąpiło wiele zmian. Sytuacja jest bardzo niestabilna, ale po- prawi się. To tylko faza przejściowa. To... — Wzruszył ramio- nami. — Posłuchaj, kocham was wszystkich. Wiesz o tym, prawda? I jeśli pracuję tak ciężko, robię to dla was. Po to, aby utrzymać was tutaj, na tym poziomie. By trzymać was z dala od... od tego, co jest tam, na dole. — Na dole? — Jyan ponownie spojrzał gdzieś w bok. — Czasem myślę, że żyliśmy lepiej, kiedy byliśmy tam, na dole. Zanim otrzymałeś awans. Zanim... Chłopiec przerwał, jakby trafił na jakąś ścianę, ale Chen wiedział, co on myślał. Widział ból w jego oczach i napięte mięśnie zaciśniętych z całej siły szczęk. Jyan myślał o dziecku. O tym czasie, kiedy Wang Ti „odeszła" od nich. Zadrżał, » przyciągnął syna do siebie i objął go mocno. — Wszystko będzie dobrze, Jyan, obiecuję ci. Nasze życie • zmieni się i będzie takie jak kiedyś. Obiecuję. Jyan oderwał się od niego, pokiwał głową i wycierając twarz dłonią, wyszedł. Chen stał nieruchomo, słuchając odgłosu kroków swego syna dobiegającego z korytarza. Kiedy dotarło do * niego skrzypnięcie zasuwanych drzwi, westchnął i rozejrzał się po kuchni. Jednakże w tej samej chwili drzwi znowu skrzypnęły, po czym na korytarzu ponownie dały się słyszeć kroki. , W progu drzwi kuchni pojawiła się twarz Jyana. — Prawie zapomniałem — wyszeptał. — Jest wiadomość * dla ciebie. Nadeszła tuż po obiedzie. — Wiadomość? Gdzie? * — Leży na stole w przedpokoju. — Jyan zawahał się, po czym podszedł do ojca i pocałował go w szyję. — Kocham ^"7 cię, tato. — A ja ciebie, mój drogi — odparł Chen i uścisnął go. Odczekał, aż Jyan pójdzie do swojego pokoju, po czym wyszedł z kuchni. Wiadomość leżała na stole przy drzwiach. Chen podniósł długą, jasną kopertę i powąchał ją. Pachniała ' kadzidłem. Wróciwszy do kuchni, usiadł przy stole i przy- glądał się przez chwilę nieznanemu sobie pismu, którym za- adresowano list. Następnie rozerwał kopertę paznokciem i roz- Y łożył pojedynczą kartkę papieru. Wiadomość pochodziła od tej dziewczyny, córki młodszego , ministra: Spotkaj się ze mną — przeczytał — w „Złotym Karpiu" jutro po ósmym dzwonie. Ubierz się w coś zwykłego. „ W nic, co przypominałoby mundur. Mam kilkoro przyjaciół, których chciałabym ci przedstawić. To interesujące typy. Naj- lepsze życzenia. Hannah. „Złoty Karp"... to było w studenckiej części Rathenow. Ale kim byli ci przyjaciele? Zwykłymi znajomymi? Członkami Prawdziwej Historii? Jeśli tak, to dlaczego podejmowała takie ryzyko? Jej zaproszenie bowiem tym właśnie było. Niezwykle • ryzykownym posunięciem. Musiała przecież zdawać sobie sprawę z tego, że dobroć mogła być udawana — mogła być • przynętą w pułapce. Chyba że jej opowieść była prawdziwa. Chyba że była niewinna i nie miała pojęcia o grożącym jej niebezpieczeństwie. Ale to oznaczało, że naprawdę znalazła się tam dokładnie w tym czasie zupełnie przypadkowo, a w to nie mógł po prostu uwierzyć. Przeczytał jeszcze raz kartkę, a potem podszedł do zlewu. Wyjąwszy zapałkę z pudełka, zapalił papier i wrzucił go do pustego zbiornika. Może spotka się z nią, a może nie. Zobaczy, czy pozwolą mu na to zajęcia. W wolnej chwili zrobi jednak pisemne kopie taśmy i jedną z nich jej prześle. Podniósł dzbanek, nalał trochę wody do zlewu i spuścił ją wraz z popiołem, który pozostał po spalonej kartce. Tak, pomyślał. Nikt się o tym nie dowie. Postanowił przestać o tym myśleć, ale nawet w chwili gdy próbował to zrobić, coś mówiło mu w duchu, że pójdzie na to spotkanie, choćby tylko po to, by dowiedzieć się, czy miał rację w związku z Hannah. Zostawiwszy w kuchni jedno światło zapalone, przeszedł przez korytarz do ubikacji, wysikał się i wyszedł ponownie na korytarz, zmierzając do swojego pokoju. Zatrzymawszy się w progu, słuchał przez chwilę delikatnego chrapania Wang Ti, po czym wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zdjął ubranie i położył się na łóżku obok niej. Była ciepła, a ciemność sypialni zdawała się przesiąkać jej znajomym zapa- chem. Leżał przez jakiś czas przyciśnięty do jej pleców, mając nadzieję, że się obudzi i odwróci, ale nic takiego nie nastąpiło. Nie poruszyła się, a rytm jej oddechów nie uległ zmianie. Ale tak to już teraz było. Tak było od długiego czasu. Jakby on wcale nie istniał. Jakby... Wzdrygnął się, a następnie odwrócił, starając się odseparo- wać swoje ciało od niej, od tego okropnego, jakby szydzącego z niego ciepła. Może właśnie dlatego tak ciężko pracował. Może dlatego, by nie cierpieć tych tortur, tak często przebywał z dala od domu. To były bowiem tortury. Cholerne, nie kończące się tortury. W takich właśnie chwilach, mając przed sobą ciemność i ciągnące się w nieskończoność noce, uświada- miał sobie, co stracił, kiedy Wang Ti straciła rozum. Wziął długi, drżący oddech i spróbował uspokoić się, ale to było niemożliwe. Czasami jej odwrócone plecy były jak ściana, ogromna i nieprzenikniona, ostateczny symbol obojętności, która była jak sama śmierć. Mógłby tak czekać w nieskoń- czoność, a ona nigdy nie odwróciłaby się, by powitać go z miłością, jak to robiła kiedyś. Och, mógłby wziąć ją od tyłu, jasne, i ona nie powstrzymałaby go, ale także nie okazałaby w żaden sposób, że go pragnie. To byłoby tak, jak kochanie się z trupem albo jakimś ciepłym cieniem ludzkiej istoty. Ale nie byłaby to Wang Ti. Nie byłaby to jego ukochana żona. Usiadł, przesunął się na krawędź łóżka. Bosymi stopami dotknął podłogi, podbródek oparł na zaciśniętej pięści i zamyś- lił się. Wiedział już, że nie zaśnie. Nie powinien przychodzić do domu. Przynajmniej nie tak późno. Powinien wrócić jeszcze za dnia. Teraz... no cóż, teraz było jeszcze gorzej. Nagle uniósł głowę. Z korytarza dobiegł go miękki szelest materiału. Wstał, założył szlafrok i podszedł do drzwi, myśląc, że to może jego młodsza córka, Ch'iang Hsin, ma znowu nocne koszmary. Ale to nie była Ch'iang Hsin, ale nowa służąca, Tian Ching. — Panie... — powiedziała spokojnie i skłoniwszy nieznacz- nie głowę, przeszła obok niego, kierując się do ubikacji. Chen stał w progu, wpatrując się w półmrok, wspominając to, co widział. Koszula nocna dziewczyny była prawie przezroczysta i w świetle padającym z kuchni wyraźnie dostrzegł kształt jej młodego ciała, jej piersi i ciemny trójkąt łona. Bogowie, pomy- ślał, czując, że napięcie w jego lędźwiach jest prawie nie do zniesienia. Ile to czasu upłynęło od chwili, gdy po raz ostatni miał kobietę? Dwa lata? Trzy? Zadrżał, patrząc, jak wychodzi, i zauważył, że jej oczy zajaśniały na moment w półmroku, gdy ich spojrzenia się spotkały. Nie miał żadnych wątpliwości co do znaczenia jej spojrzenia. Gdy go mijała, jeszcze raz do- strzegł zarys tego młodego, nagiego ciała, które kryło się pod delikatnym materiałem. Stał tak w bezruchu, czując, że krew pulsuje mu w głowie, piersiach i członkach, a pożądanie zalewa go niczym wielka, mroczna fala. Po chwili drgnął, jakby budząc się ze snu i przeszedł cicho wzdłuż korytarza, zaglądając do swoich dzieci, aby upewnić się, że śpią. Przed drzwiami pokoju służącej zatrzymał się, słuchając, jak przewraca się na swoim łóżku. Wyobraził sobie ją, leżącą nago pod cienkim prześcieradłem i czekającą na niego. Drzwi były lekko uchylone. Musiał tylko wejść do środka. Stał jeszcze przez chwilę, czując narastające napięcie i zakrawające na szaleństwo pragnienie, które zdawało się rozsadzać jego czasz- kę, po czym wyciągnął rękę w stronę drzwi i zamknął je. ROZDZIAŁ 9 Starzy ludzie Kierownik działu siedział sztywno za swoim biurkiem. Na piersi miał naszywki ze złoto-niebieskim motywem H-M, który widać było także na ścianie za jego plecami. Uśmiechnął się chłodno, ze sztuczną, podszytą pogardą uprzejmością i po- chylił się lekko w jej stronę. — Proszę o wybaczenie, madame Lever, ale dla nas jest... niezwykłe, by nawiązywać stosunki z nowymi klientami bez... no cóż, bez pewnego rodzaju wprowadzenia. Emily popatrzyła na niego, po czym wyjęła z torebki teczkę i położyła ją przed sobą na biurku. W środku było ponad sto rachunków wystawionych przez Dom Aukcyjny Hythe-Mac- Kay. Ich daty dotyczyły okresu ponad trzech lat. — O ile mi wiadomo, prowadziliście interesy z moim zmar- łym teściem. — Proszę o wybaczenie, madame, ale nawet jeśli tak było... Pchnęła teczkę w jego stronę. — Myślę, że to może odświeżyć pańską pamięć... Patrzył na nią przez chwilę, po czym niechętnie otworzył teczkę i wziął do ręki pierwszą kartkę. — Ach... — powiedział, rozpoznając, co to jest — to do- syć... delikatna sprawa. — Uśmiechnął się do niej jeszcze raz. — Widzi pani, oficjalnie żadna z tych rzeczy nie istnieje. A te dokumenty... — Wzruszył ramionami. — No cóż, one są najwyraźniej sfałszowane. Przestań pieprzyć, pomyślała. Powiedz mi to, co chcę wie- dzieć. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym zamknął teczkę zdecydowanym ruchem. — W porządku. Może zechce pani pójść ze mną, madame Lever. Dobrze, pomyślała. W końcu! Wstał, ukłonił się, czekając aż wstanie, i zmieniwszy się w uosobienie czaru oraz uprzejmości, podał jej ramię. Wy- prowadził ją przez inny pokój na słabo oświetlony, długi korytarz. — Musi pani zrozumieć, jak to jest, madame Lever — powiedział, płaszcząc się przed nią. — Musimy być bardzo pewni tych, z którymi mamy do czynienia. Jeden błąd i wszys- cy będziemy w poważnych tarapatach. Ministerstwo... — Przerwał, by otworzyć przed nią drzwi, po czym dokończył znacznie ciszej: — Ministerstwo urwałoby nam głowy! . Stukanie do drzwi powtórzyło się, tym razem bardziej na- trętnie. Kemp wstał zniecierpliwiony, zawiązał szarfę na swoim * pokaźnym brzuchu i wypchnął dziewczynę do sąsiedniego pokoju. — Siedź tam — powiedział spokojnie — i nie rób hałasu. , Odczekał chwilę, po czym podszedł do drzwi i przywoławszy uśmiech na twarz, otworzył je z rozmachem. ** — Britton! Jesteś wcześniej niż się tego spodziewałem! Mężczyzna stojący na zewnątrz miał pięćdziesiąt kilka lat, gładko ogoloną głowę i wytworne ubranie. Ukłonił się i miną- wszy Kempa, wszedł do pokoju. — Masz to, jak widzę — powiedział Kemp, patrząc na grubą teczkę, którą jego gość trzymał pod ręką. — To nie było łatwe — odparł Britton, rozglądając się po . elegancko urządzonym apartamencie, jakby szukał ukrytych zabójców. Następnie spojrzał ponownie na Kempa i uśmiech- nął się chłodno. — Aby to dostać, musiałem powołać się na wiele starych przyjaźni. Jest tu więcej niż w oficjalnych aktach " Służby Bezpieczeństwa. Dużo więcej. , Kemp pokiwał głową i zaprosił Brittona gestem ręki, by usiadł, ale tamten zignorował go i podszedł do drzwi łazienki. 0 Otworzył je i zajrzał do środka. — Dbają o pana, Shih Kemp. * Nie twoja sprawa, pomyślał Kemp, uśmiechając się szeroko. — Oczywiście — odparł. — To potężni ludzie. Dobrze trak- tują swoich przyjaciół. Była w tym ukryta groźba, której Britton nie przeoczył. Odwrócił się i popatrzył kwaśno na Kempa. — A jak pan traktuje swoich przyjaciół, Shih Kemp? Kemp podszedł do szafki stojącej przy łóżku i wyjął z niej kopertę. Zważył ją w dłoni i odwrócił się w stronę Brittona. — Tu jest wszystko. Sto tysięcy, jak uzgodniliśmy. Na twarzy Brittona pojawił się twardy wyraz. — Miałem wiele wydatków. Jak powiedziałem, jest tu zna- cznie więcej, niż pan myślał. Kemp zmierzył go wzrokiem. — Mogę zdobyć dodatkowe dwadzieścia pięć tysięcy, ale to wszystko. Britton zastanawiał się przez chwilę, po czym kiwnął głową i zbliżywszy się, podał Kempowi dossier. Kemp przerzucił kilka kartek i zagwizdał. Osiemset stron. I już na pierwszy rzut oka widać było, że to dobry materiał. Popatrzył na Brittona i uśmiechnął się. — Prześlę ci pieniądze później. — Nie ma sprawy, Shih Kemp, ale zanim odejdę, może zechce pan spojrzeć na fragment, który zaznaczyłem na stronie trzysta siedemdziesiątej czwartej. To interesujący boczny ślad, który mógłbym dla pana zbadać. Kemp uniósł brwi ze zdziwieniem, po czym otworzył dossier na wskazanej stronie. Przeczytał zaznaczony fragment i pono- wnie uniósł głowę, wyraźnie zaintrygowany. — Hmm... A co właściwie robili ci nasi przyjaciele, kiedy spotkał ich ten... wypadek? Britton uśmiechnął się. Był to uśmiech rekina. — Stary Lever wynajął ich do zbadania życiorysu żony jego syna. Wygląda na to, że nic nie znaleźli. Lever uznał, że sprawa jest skończona i zapłacił im, ale oni z jakichś względów szukali dalej. A potem to. Podejrzane, prawda? — Bardzo — zgodził się Kemp. — Czy wiemy, co znaleźli? — Nie. Wszystko spaliło się razem z nimi. — To interesujące. — Zastanawiał się przez chwilę i poki- wał głową. — W porządku. Zajmij się tym. Ale tym razem postaraj się ograniczyć swoje wydatki, dobrze? Britton zmierzył go zimnym, rybim spojrzeniem. — Będzie kosztowało tyle, ile będzie. Kemp wzruszył ramionami. Tak, pomyślał, ale jeśli to będzie za dużo, nie dostaniesz ani fena. Britton zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na niego. — Aha, i proszę pozdrowić ode mnie swoją przyjaciółkę! Po jego wyjściu Kemp patrzył przez chwilę na drzwi, stara- jąc się zapanować nad gniewem. Britton zaczynał być irytują- cy. Więcej nawet, był bezczelnym sukinsynem. Ale nie można było zaprzeczyć, że był także bardzo użyteczny, a jeśli znajdzie coś smakowitego na temat Mary Lever, tym lepiej dla wszyst- kich. On sam także dostanie za to tłustą premię. Popatrzył ponownie na dossier i roześmiał się. Starzy dobrze mu za to zapłacą. Naprawdę bardzo dobrze. Przerzucił kilka stron i zatrzymał się na fotografii przedstawiającej nastolet- niego Michaela Levera wraz z ojcem, i pokiwał głową. Następ- nie krzyknął do dziewczyny, by pomogła mu w ubieraniu się i wróciwszy na pierwszą stronę, zaczął czytać. * * * Starzy mężczyźni zgromadzili się wokół posągu chłopca, patrząc z zachłannym podziwem na jego idealne, marmurowe kształty. Egan, który przykucnął, by przyjrzeć się szczegółom wycią- gniętej ręki, spojrzał w górę na Fairbanka i pogładził się po swej nagiej głowie. — Gdzie to znalazłeś? — W Europie jest pewien dealer, z którego usług czasem korzystam — odpowiedział Fairbank, patrząc jednocześnie na dwóch pozostałych. — Dam ci jego adres. Wygląda na to, że w Glinie Centralnej Europy zaczął pracować jakiś nowy czło- wiek. Mówi się, że wykopał istne skarby! — Jeśli to jest coś takiego, jestem zainteresowany — wtrą- cił Green, kiwając głową w charakterystyczny dla siebie spo- sób. — Czy mogę być niedelikatny, John, i zapytać, ile to kosztowało? Uśmiech Fairbanka stał się nieco szerszy. — Zgadnij. Chamberlain spojrzał na posąg, myślał przez chwilę, po czym się roześmiał. — Nie mam pojęcia! Posągi nie są moją specjalnością. Jednakże mimo to muszę przyznać, że nie widziałem jeszcze żadnego, który byłby tak dobrze zachowany. Nie ma na nim nawet jednej rysy! — To prawda — dodał Egan podnosząc się. — Tak wiele z tych, które widziałem w domach aukcyjnych, było uszkodzo- nych lub popękanych. Te małe dzikusy niszczą wszystko, co wpadnie im w ręce. Ten musiał być gdzieś schowany... może w piwnicy albo pod jakimś rumowiskiem. Znaleźć coś takie- go... — Wyraźnie poruszony popatrzył znowu na posąg. — No cóż, jest rzadki, to wszystko, co wiem. A więc... pięć- dziesiąt milionów? Sto? — Podwój to — podpowiedział Green, który obserwował twarz Fairbanka. — Założę się, że zapłaciłeś... powiedzmy, dwieście dwadzieścia? — Dwieście dwadzieścia pięć — odparł Fairbank, śmiejąc się, a następnie pokręcił głową. — Za każdym razem! Nie wiem, jak ty to robisz, Clive. — To wynik sześćdziesięciu lat obserwowania twojej twa- rzy — odparł także ze śmiechem Green. — Jestem pewny, że znam każdy twój tik, każdy grymas! — A więc tak to robisz? — zaśmiał się ponownie Fairbank. — Dwieście dwadzieścia pięć — zadumał się Egan, a na- stępnie popatrzył na posąg z nowym szacunkiem. — I myślisz, że on mógłby mieć jeszcze coś takiego? — On mógłby. — Fairbank rozejrzał się wokół. — Al- bo to ty mógłbyś złożyć mi ofertę... Egan spojrzał na pozostałych, zmarszczył czoło i widząc, że wszyscy się uśmiechają, parsknął śmiechem. — Czy tak łatwo mnie przejrzeć? — Tylko twoim przyjaciołom... Egan popatrzył kolejno na każdego z nich. — Rzeczywiście, byliście dobrymi przyjaciółmi przez te trzydzieści lat. Tak w dobrych chwilach, jak i złych. — I to jest jeden z powodów, dla których tu jesteśmy — powiedział Fairbank, który nagle spoważniał. To była prawda. Stary Lever gnębił ich przez trzydzieści lat. Podkupywał im najlepszych pracowników, plądrował ich rynki, wykradał taje- mnice, niszczył ich produkty, sprzedając swoje po niższych cenach. Żaden chwyt nie był dla niego zbyt niski czy też brudny, żadna metoda zbyt podła albo zbyt niemoralna. Ale teraz wszystko się zmieniło. Dzięki jego śmierci, która na- stąpiła przed piętnastoma miesiącami, pojawiły się nowe moż- liwości. Jego syn był surowy i niedoświadczony. Lepiej nawet, chłopiec był idealistą i chciał wprowadzić pewne zmiany w strukturze korporacji: zmiany, które poważnie osłabią Imm- Vac i — pierwszy raz od trzech dziesięcioleci — odsłonią tę kompanię na tyle, by stała się wrażliwa na skoordynowany atak handlowych rywali. — Kazałem mojemu człowiekowi z rady nadzorczej Imm- Vac'u przygotować dla nas specjalne wprowadzenie — ciągnął Fairbank, narzucając ponownie płachtę materiału na po- sąg. — Będzie tu o czwartej. Tymczasem sugeruję przerwę na lunch. Poza tym jest jeszcze inna sprawa, którą chciałbym z wami poruszyć. — Jeszcze coś? — zapytał Egan, a jego oczy rozbłysły z zaciekawienia. — W czasie lunchu — powtórzył Fairbank i uśmiechnął się. — Powiem wam, kiedy będziemy jeść. * * * Wu Shih stał naprzeciw chinga i czuł, że pocą mu się dłonie. Zza pleców dobiegały go gorączkowe szepty techników, którzy pospiesznie przygotowywali testy. Pierwszy raz przyszedł tu w trzy tygodnie po swych dwu- dziestych drugich urodzinach. Wtedy, ze świeżym jeszcze smut- kiem w oczach, w żałobnych szatach, po raz pierwszy spotkał swoje drugie ja. Od tego czasu, raz do roku, przez trzydzieści pięć następnych lat, wracał tu nie zapowiedziany, by spędzić z nim godzinę lub dwie. Służący przyniósł mu krzesło. Usiadł i rozejrzał się po małej komnacie. Po jego prawej stronie stał ołtarz, na którym leżały ofiary z jedzenia i trunków. Po lewej stronie był chodnik do ćwiczeń, obecnie unieruchomiony. Sam ching siedział na tronie z wysokim oparciem dokładnie naprzeciw niego. Miał na sobie prosty strój do ćwiczeń fizycznych, który odsłaniał jego ręce i nogi. Był idealnie, nienaturalnie nieruchomy, a jego gładka, zupełnie pozbawiona zmarszczek twarz była pusta, bez wyra- zu, niczym twarz idioty. Ching miał dokładnie tyle samo lat co on i był jego idealną kopią, którą trzymano tu w oczekiwaniu na dzień, kiedy on, Wu Shih, w końcu umrze. Dopiero wtedy kopia wyłoni się z tych pokojów, zakończy trwające całe życie odosobnienie i na krótki czas przejmie jego całą władzę. Potrwa to do chwili, gdy, jak tego wymaga rytuał, jego najstarszy syn zabije ją i stanie się nowym Tangiem. Patrzył na chinga i zastanawiał się, czy — na przekór wszelkim zapewnieniom ekspertów — nie miał on swoich prywatnych myśli, swoich własnych marzeń i wizji świata. Zastanawiał się, czy tymi pustymi oczami nie patrzyła na świat jakaś inna istota, odcięta od możliwości mowy i nie będąca w stanie samodzielnie działać. Jakaś szalona i patrząca rzecz... Ta myśl zawsze budziła w nim strach. Od pierwszej wizyty w tym miejscu dręczyły go sny — w których to on był chingiem, maszyną z ciała i kości, zrobioną tylko po to, by zostać raz przebudzonym i zaraz potem zabitym. W tych snach znajdował się wewnątrz pustego, rozbrzmiewającego echem pałacu z bia- łego alabastru, w którym biegał od komnaty do komnaty, próbując z narastającą desperacją otworzyć któreś z drzwi. Jednakże wszystkie ozdobione portalami wyjścia na zewnątrz były zamknięte. Następnie spoza ścian dobiegał go odgłos stłumio- nego śmiechu — głębokiego, okropnego i drwiącego śmiechu. I biegł dalej, na oślep, niczym zagubione dziecko, aż w końcu budził się zlany potem, z sercem łomoczącym jak u noworodka. — Chieh Hsial... Odwrócił głowę. Szef zespołu techników stał obok niego z pochyloną w ukłonie głową. — Jesteście gotowi? — Tak jest, Chieh Hsia. — A więc zaczynajmy. Za godzinę muszę stąd wyjść. — Chieh Hsial Patrzył, jak dwóch techników stanęło przy chingu i pomogło mu stanąć na nogi. Wydawało się, że zachęcona ich dotykiem kopia nagle ożyła, a jej połyskująca woskowo skóra drgnęła, poruszona przez pracujące mięśnie. Wspomagana przez obu mężczyzn podeszła do chodnika, wspięła się na stopień, zrobiła dwa kroki do przodu i pozwoliła przymocować swoje ręce do specjalnych uchwytów na poręczy. Przez cały ten czas twarz chinga nie uległa najmniejszej zmianie, i to puste spojrzenie pozbawionego mózgu idioty było, zwłaszcza w połączeniu z widokiem pełnych gracji ru- chów jego potężnie umięśnionego ciała, czymś szczególnie okropnym. Jak zwykle Wu Shih poczuł w tym momencie odrazę i przerażenie. Ten stwór był taki podobny do niego, a jednak... to było tak, jakby wchodząc do tych pokojów, wychodził poza granice świata, który znał, i wkraczał w jakąś inną przestrzeń — może do tu yu, świata podziemi. Kiedy chodnik ruszył, nogi chinga także zaczęły się po- ruszać, jakby w wyniku jakiegoś świadomego wyboru, ale, jak mu mówiono, był to tylko rezultat nawyku mięśni — nawyku, który opiekunowie cierpliwie zaszczepili swemu pod- opiecznemu. Ćwiczenia fizycznie, to wszystko, co znało to ciało. Przyjem- ność i ból były mu obce. Pożądanie i zwykła potrzeba — te uczucia także nie wchodziły do całokształtu jego doznań i do- świadczeń. Regularnie karmiony i równie regularnie odbywa- jący swoje ćwiczenia funkcjonował idealnie. Znacznie le- piej od swego pierwowzoru, pomyślał Wu Shih. Nie dręczyła go nigdy żadna choroba, żadne troski nie zakłócały mu snu. Bezbarwny i nieświadomy swego przeznaczenia, czekał. Na moją śmierć, pomyślał. Czas jego egzystencji jest mierzo- ny długością mojego życia. Później, kiedy przyglądał się chingowi wykonującemu serię skrętów i skłonów, które sprawiłyby trudność nawet gimnas- tykowi, zaczął myśleć o Weimarze i ważności mającego odbyć się tego dnia głosowania. Zrobił w tej sprawie wszystko, co mógł. Przekupił kogo się dało, naciskał, groził i złożył niezliczoną liczbę obietnic, pró- bując przechylić szalę na korzyść Siedmiu, ale i tak nie było gwarancji, że tak się stanie. Już po raz drugi w czasie jego życia Izba żądała autonomii, której nie można było jej dać. Władza. Jak zwykle chodziło o władzę. Daj im trochę, a chcą więcej. Daj im więcej, a będą chcieli znacznie więcej. Najlepiej zatem nie dawać im nic — skupić całą władzę w rę- kach Siedmiu i dać im do zrozumienia, że jest to kwestia poza dyskusją. Ale osiągnąć to można tylko siłą, a to w chwili obecnej nie było możliwe — o ile chcieli uniknąć wojny. A zatem może Li Yuan miał rację. Może powinni ich wszystkich okablować — zredukować ich do poziomu chingów\ Obruszył się zirytowany i wstał, nagle zmęczony tym wszyst- kim. — Wystarczy! — krzyknął. — Niech odpocznie! Odwrócił się i ruszył szybkim krokiem między cofającymi się w ukłonach technikami. Nie zatrzymał się nawet na ze- wnątrz, w biurze, gdzie zebrali się przedstawiciele Ting Wei i Ministerstwa — opiekunowie chinga — tylko, nie witając się z nimi, przeszedł przez to pomieszczenie z sercem przepeł- nionym złymi przeczuciami, pewny już, że tego dnia nie powi- nien składać wizyty swemu sobowtórowi. — Dan? Gdzie jest Em? Szukałem jej wszędzie... Johnson uniósł głowę znad dokumentów, które przygoto- wywał z myślą o podróży, i spojrzał na Michaela Levera. — Wyjechała bardzo wcześnie. Myślałem, że wiesz o tym. Pojechała do Hythe-MacKay, zobaczyć, czy nie znajdzie u nich jakiegoś prezentu urodzinowego dla Joe'go. Michael podniósł ze zdziwienia brwi. — To dziwne... Zazwyczaj wspomina mi o czymś takim. Johnson patrzył na niego przez chwilę, po czym nie komen- tując tego, powrócił do swojej pracy. — Kiedy musimy wyjeżdżać? — Mamy jeszcze godzinę — odpowiedział Johnson. — Moglibyśmy zostać jeszcze dłużej, ale pomyślałem sobie, że powinniśmy dać sobie dużo czasu. Michael zmierzył go wzrokiem i roześmiał się. — W porządku... co chowasz w zanadrzu? — Ja? — Johnson wyglądał przez chwilę jak ucieleśnienie niewinności, po czym uśmiechnął się. —Dobrze... wpadło mi po prostu coś do głowy, to wszystko. Chodzi o to, że ponieważ i tak jedziemy do Waszyngtonu, to może złożymy niespodzie- waną wizytę w naszych tamtejszych zakładach. To tylko kawa- łek na południe od lądowiska. — W Aleksandrii? — Tak. To byłaby dobra okazja, byś na własne oczy zoba- czył, jak wprowadzają twoje zmiany. Michael pokiwał w zadumie głową. — Podoba mi się ten pomysł. Potrzebuję jednak jakiegoś wprowadzenia. Kto tam jest teraz dyrektorem? — Wszystko mam tutaj — odparł Johnson, stukając pal- cem w stos dokumentów, które zamierzał właśnie włożyć do specjalnej torby kurierskiej. — Przygotowałem ogólne infor- macje o tej fabryce. Możesz to sobie przeczytać w czasie lotu. Michael roześmiał się. — W porządku. Zróbmy im niespodziankę. * * * Na przekór sobie Emily była pod wrażeniem. Podziemia Hythe-MacKay były masywne i tak rozległe, że kończyły się dziesięć poziomów poniżej biura firmy. Przy każdych drzwiach i na każdym skrzyżowaniu korytarzy stali uzbrojeni strażnicy, ale — jak to przyznał prowadzący ją kierownik, pokazując sterowane komputerem lasery, które śledziły ich, gdziekolwiek by weszli — ustawiono ich tam raczej na pokaz niż z koniecz- ności. W samym sercu podziemi było małe pomieszczenie. Kierow- nik zaprosił ją do wejścia i posadził na krześle przy pulpicie sterującym. Sam usiadł obok niej i odczepiwszy od paska specjalny klucz, wsunął go do otworu w pulpicie. Naprzeciw nich, dziesięć ch'i od miejsca, gdzie siedzieli, stał ciemny ekran. Kierownik spojrzał na Emily, uśmiechnął się i powiedział: — Kate, tu Jefferies. Kod złoty. Ekran. Ekran rozjaśnił się i ukazała się na nim siatka dziewięciu kwadratów, z których każdy był oznaczony dwuliterowym kodem. Emily przyglądała się im przez chwilę, po czym znowu zwróciła się ku niemu. Uśmiechnął się jeszcze raz. — Czy interesuje panią coś szczególnego? Czy myśli pani o czymś do kolekcji, czy też chce pani kupić komuś podarunek? — Zarówno to, jak i to — odpowiedziała i zawahała się, nie będąc pewna, czy powinna tak otwarcie wyznać, co ją interesuje. Później jednak, nie wiedząc jak to powiedzieć w za- woalowany sposób, wzruszyła ramionami i dodała: — W jed- nej z książek, które kupił u was mój teść, było zdjęcie. Byli na nim ludzie. Czarni ludzie. I — Aha, chodzi o Murzynów... — Na twarzy Jefferiesa pojawił się wyraz zawodowego zainteresowania, który sprawił, że jego uśmiech zaczął wyglądać na prawie szczery. — Kate, daj mi katalog ST. Indeks ogólny. Ekran zmienił się w mgnieniu oka. Dziewięć kwadratów stało się listą czterech grup oferowanych towarów: ARTEFAKTY KSIĄŻKI DOKUMENTY MAPY — Mapy — powiedziała zaciekawiona Mary. — Mapy, Kate. Ekran wypełniły malutkie obrazy — w sumie jedenaście. Wszystkie miały swoje numery i wypisane czerwonym kolorem ceny. Mary studiowała je przez chwilę, po czym pokiwała głową. Nie było ani jednej mapy, która kosztowałaby mniej niż dwa miliony. — Czy mogę obejrzeć numer siedem? — Numer siedem, Kate. Podczas gdy pozostałe obrazki zblakły, ten, który wybrała, oddzielił się od ekranu i powiększając się z wolna oraz przybie- rając postać trójwymiarową, poszybował ku niej. Kiedy za- trzymał się na wyciągnięcie ręki od jej krzesła, był już wielką, solidnie wyglądającą rzeczą. To była mapa Afryki. Mary wpatrywała się w nią z fascyna- cją. Mapa była stara, znacznie starsza od ramy, w którą ją oprawiono. Napisy na jej pożółkłej powierzchni były nieregu- larne, wyraźnie zrobione ręką ludzką, a nie wydrukowane. Jednakże nie charakter pisma, ale nazwy były tym, co zaintere- sowało ją najbardziej. — Te nazwy...? — Segu — odpowiedział, odwrócając się i patrząc prosto na nią — Ashanti, Bornu, Wadai, Darfu, Funj, Tutsi, Butua, Menabe, Boina, Oyo, Hausa, Masai... — Uśmiechnął się. — Przepraszam, to moja specjalność. To są nazwy plemion... narodów, jeśli pani woli. Były ich dosłownie setki, a wszyscy ci ludzie mieli czarne skóry. Z tego, co wiemy, wynika, że poziom ich życia był w wysokim stopniu zróżnicowany. Większość z nich żyła bardzo prymitywnie, w przybliżeniu tak samo jak V mieszkańcy Gliny, ale nie wszyscy. Prawdę mówiąc, niektórzy byli niezwykle wyrafinowani. W pewnym momencie wytwo- rzyła się tam niezwykle ciekawa i zróżnicowana kultura. Oczy- wiście my, czyli Hythe-MacKay, mieliśmy dużo szczęścia. Mamy chyba najlepszą na całym świecie kolekcję murzyńskich artefaktów, a ta mapa... no cóż, to prawdziwe cudo, prawda? I tak być powinno, jeśli coś kosztuje pięćdziesiąt milionów, It pomyślała. Mimo to była wręcz zauroczona widokiem mapy. Czy była prawdziwa? Czy naprawdę była prawdziwa? A jeśli tak, to co stało się z tymi wszystkimi plemionami — gdzie się podziały? Były ich setki... Nie. To nie było możliwe. I — Gdzie je znajdujecie? Roześmiał się. T — No to byłoby już zdradzaniem naszych tajemnic. Powie- dzmy, że mamy swoje źródła, a nowy materiał dociera do nas przez cały czas. — Ale Ministerstwo... — ...nic o tym nie wie, oficjalnie. — Pogładził dłoń opuszkami palców, pokazując, co miał na myśli. — Podnosi to cenę, naturalnie, ale z drugiej strony nasi klienci mogą sobie pozwolić na pokrycie tych dodatkowych kosztów. Pokiwała głową ze zrozumieniem. Korupcja. Wszyscy byli skorumpowani, od Pierwszego Poziomu aż do Sieci. W całym Mieście nie było zapewne ani jednego uczciwego urzędnika. — Czy jest jakaś książka o nich... o ich historii? Jefferies zamyślił się na chwilę, po czym pokręcił głową. — O ich początkach, nie. Ale jest jedna lub dwie książki o handlu niewolnikami. — O czym? — Tak właśnie dostali się do Ameryki. Zostali tu sprowa- dzeni z Afryki do pracy na plantacjach. Handlarze Hung Mao lądowali na brzegach Afryki, łapali ich tysiącami, skuwali łańcuchami i przywozili tutaj. — Pokiwał głową z podzi- wem. — To było wielce dochodowe zajęcie. Na obrocie czar- nymi niewolnikami zbudowano wiele imperiów handlowych. Odwróciła się od niego i wbiwszy wzrok w mapę, zobaczyła wszystko w innym, nowym świetle. Najpierw Hung Mao znie- wolili czarnych, a potem Han zniewolili Hung Mao. A co dalej? Zadrżała z obrzydzenia na myśl o tym wszystkim. - — Proszę pokazać mi coś innego. Niech mi pan poka- że... — Przerwała, po czym olśniona nagłym pomysłem, dokończyła: — Niech to będzie coś związanego z rodziną Kennedy. Uśmiechnął się. — Tak, to jest bardzo interesujący temat. Kate, daj mi katalog AC, podkatalog szósty, zbiór Kennedy. Pokaż Doku- menty, zbiór Wycinki Prasowe i wybierz pozycję dziewięć, jeśli się nie mylę. Kopię „Dallas Times Herald"... * * * Kemp czekał w sali recepcyjnej, podczas gdy steward po- szedł powiadomić swego pana o jego przybyciu. Stał, patrząc na bezcenne obrazy wiszące na ścianach i cały czas czuł na sobie wzrok sekretarza Fairbanka, który obserwował go zza swego biurka. Czuł się bardzo dobrze. Raport Brittona był doskonały i razem z pozostałym materiałem, który miał ze sobą, z pew- nością zadowoli konsorcjum. Mimo tych powodów do satys- fakcji, to, że tym razem miał się spotkać z całą czwórką, i że wezwali go do głównej siedziby AmLabu w Denver, wprawił go w stan lekkiego napięcia nerwowego. Traktowali go bardzo dobrze, temu nie można było zaprze- czyć. Apartament, który oddali mu do dyspozycji, był najwyż- szej jakości, a dziewczyna... Uśmiechnął się na wspomnienie dziewczyny. Kusiło go, by poprosić o nią jako o część zapłaty, ale wiedział, że to byłby błąd. Kiedy ma się do czynienia z takimi ludźmi, przyznanie się do jakiejkolwiek słabości jest błędem. — Shih Kemp? Odwrócił się. Steward stał w progu, przytrzymując otwarte drzwi. Kemp ścisnął mocniej teczkę i ukłoniwszy się nieznacz- nie, ruszył w jego stronę. Sala posiedzeń była rozległym pomieszczeniem, długim na przynajmniej sto ch'i i wysokim na dwadzieścia. Podłoga i ściany zostały wyłożone sześciokątnymi, wypolerowanymi na wysoki połysk płytami z jasnozielonego kamienia, a na każdej z nich wyryto logo AmLab: czerwony model orbitalny atomu. Starcy zasiedli po drugiej stronie sali, za długim stołem z błyszczącego w świetle mahoniu. Każdego z nich dzieliła odległość przynajmniej pięciu ch'i. Za plecami mieli flagi swoich spółek: czarno-żółtą RadMedu; jasnozielono-czerwoną AmLabu; krwistoczerwonego orła NorTeka; i błękitną gwiaz- dę na białym tle WesCorpu. — Kemp... — odezwał się Fairbank, a jego głos mimo siedemdziesięciu pięciu lat, które właśnie ukończył, wciąż brzmiał władczo i potężnie. — Podejdź bliżej, abyśmy mogli lepiej cię widzieć. Podszedł. Zatrzymał się dziesięć kroków przed stołem i po- chylił głowę w niskim ukłonie. — Panowie... Popatrzył na nich, spodziewając się, że zobaczy na ich twarzach jakieś oznaki niecierpliwości — w końcu tak długo czekali na okazję odegrania się na ImmVacu — ale nie zauwa- żył niczego. Ich twarze były jak zwietrzałe ściany skalne. — Czy to jest to? — zapytał Egan, wskazując na teczkę. — Tak, ja... — Niech pan to położy na stole — przerwał mu obcesowo Fairbank. — Przepraszam? — Na stole. Przeczytamy to później. — Ale... — Niech się pan o nic nie martwi, Shih Kemp, dostanie pan pełną zapłatę. Jestem przekonany, że wykonał pan doskonale swoją pracę. Britton to detektyw pierwszej klasy. Ale to nie dlatego pana wezwaliśmy. — Nie? Fairbank uśmiechnął się i odwróciwszy się na krześle, spoj- rzał w stronę Chamberlaina. — Geoffrey... Chamberlain wstał, obszedł stół i minąwszy Kempa, za- trzymał się przy niskim stoliku umieszczonym pod ścianą. Podniósł z niego małe, polakierowane pudełko i przyniósł je Kempowi. — Co to jest? Chamberlain przybliżył się jeszcze bardziej do niego. — Niech pan to otworzy i sam zobaczy. Otworzył, zajrzał do środka i uniósł głowę. — Co to...? Chamberlain wybuchnął śmiechem. Pozostali także zaczęli się śmiać, rozbawieni swoim dowcipem. — Ja... — Kemp odwrócił się i spojrzał na Fairbanka, z najwyższym wysiłkiem zachowując zimną krew. — Ja... ja wiem, co to jest, ale... no cóż, do kogo to należało? Chamberlain odebrał mu pudełko i uśmiechnął się. — Czy ma to jakieś znaczenie? — Nie dla mnie, ale... dla niego... — Och, on już nie żył, kiedy mu to odcięto! Kemp spojrzał jeszcze raz na blady kawałek mięsa i zmarsz- czył czoło. — O co tu chodzi? Odpowiedział mu Egan: — Tworzy pan swoją siatkę, prawda? — Tak, aby użyć jej przeciwko Leverowi. Ale co to ma wspólnego z... tym? Uśmiech Egana przypominał grymas nagiej czaszki. — Wiem z własnego doświadczenia, że to, co może być wykorzystane w jednym celu, może także posłużyć czemuś innemu. Pańscy ludzie... mają swoich znajomych, prawda? Różnych małych ludzików, którzy operują między pozioma- mi. Kemp skinął głową w milczeniu. — A oni aż się palą, by wypełnić swoje kieszenie, prawda? Zarobić trochę na boku. Kemp ponownie kiwnął głową. — To dobrze. A więc my ich użyjemy. — Użyjecie ich? Jak? Na to pytanie odpowiedział Green z RadMedu: — Żyjemy w trudnych czasach, Shih Kemp. Agitacje poli- tyczne i rozruchy... to wszystko zakłóca spokój na rynkach. A to, co zakłóca spokój na rynkach, ma wpływ na nasze życie, nieprawdaż? Atmosfera niepewności nie sprzyja interesom. Zgadza się pan? — No cóż, oczywiście... — Byłem pewny, że tak będzie — ciągnął gładko Green. — Od pewnego czasu sytuacja panująca w Ameryce Północnej bardzo nas martwi. Czekaliśmy cierpliwie, mając nadzieję, że zostanie podjęte działanie, silne, zdecydowane działanie, mają- ce na celu ukrócenie tych wszystkich ekscesów. Ale nic takiego nie nastąpiło. Władze wiedzą, kim są ci rozrabiacze. Mają dowody na taśmach oraz zeznania donosicieli. Gdyby chciały, mogłyby wszystkich aresztować, ale nie robią tego. D1 acz e- g o ? Bo się boją. Brak im odwagi i determinacji koniecznych do tego, by ostatecznie rozwiązać ten problem! Pocięta głębokimi zmarszczkami twarz Greena stwardniała w wyrazie niechęci. Siedzący za nim Chamberlain i Fairbank kiwali głowami, zachęcając go, by mówił dalej. — Tak więc, Wu Stukowi może brakować woli, by wyko- nać to zadanie, ale nam nie. Jeśli on nie załatwi się z mei yujen wen, my to zrobimy! Kemp skinął głową. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszał to określenie. W ciągu ostatnich miesięcy zauważył wielokrot- nie — na oficjalnych przyjęciach albo na bardziej prywatnych zgromadzeniach — że po wypiciu odpowiedniej ilości alkoholu tematem rozmów stawała się kwestia znalezienia „rozwiązań". I zawsze, tak jak i teraz, znajdował się ktoś, kto występował z tym właśnie określeniem mieszkańców najniższych pozio- mów. Mei yujen wen... Podludzie. Ludzkie mięso. I im częściej to słyszał, tym większego nabierał przekonania, że to było prawdą. Od ponad stu lat ich polityka wobec elementów kryminalnych opierała się na zsyłkach w dół. Dobrzy wspinali się w górę poziomów, a źli lądowali na dnie, gdzie mogli żyć wśród sobie podobnych. f Sobie podobnych... Uśmiechnął się okrutnie, prze- konany już o tym, że ci starcy mieli rację. Miasto było • wielkim filtrem ludzkości, oddzielającym dobrych od złych, tych, którzy odnieśli sukces od przegranych, prawdziwych ¦• ludzi od podludzi, od ludzkiego mięsa, mei yujen wen. I jakie znaczenie mogło mieć to, czy oni żyli, czy też umarli? Rodzili się ignorantami i takimi umierali. Męty społeczne. Mniej niż męty. Green, który obserwował go z zainteresowaniem, uśmiech- ^ nął się. — A zatem rozumie pan? • — Być może. — Zawahał się. — A ta rzecz...? — Opowiem panu pewną historię — odparł Fairbank, kła- • dąc ręce na stole przed sobą. — Kiedy nasi przodkowie po raz m pierwszy przybyli na ten wielki kontynent, żyły tu już pewne istoty. Zostały nazwane Indianami. Były to podludzkie stwo- rżenia o jasnoczerwonych skórach. No cóż, ci Indianie okazali się prawdziwie dokuczliwymi sąsiadami. Atakowali osady Hung Mao i mordowali bez żadnego powodu ich kobiety oraz dzieci. Tak więc rząd zaproponował, że za każdego zabitego Indianina wypłaci określoną sumę pieniędzy. Jednakże tasz- czenie martwych Indian do punktów wypłacających nagrody było dosyć niepraktyczne, wymyślono zatem prostszy sposób. Skalpy. Oferowano pieniądze za każdy indiański skalp. Fairbank uśmiechnął się. — To był zupełnie nie najgorszy system, nie sądzi pan? Uważam jednak, że moglibyśmy go nieco ulepszyć. Skalp... w obecnych czasach człowiek może stracić pół głowy i wciąż żyć. Jeśli go jednak pozbawić kutasa, to nawet gdy przeżyje, cała generacja podobnych mu śmieci nigdy się nie urodzi, prawda? Kemp roześmiał się. To było genialne. — Ile zamierzacie płacić? — Dwieście pięćdziesiąt? — To bardzo ryzykowne... — Jasne, że ryzykowne! — wtrącił się gniewnie Egan. — Zawsze będzie jakieś ryzyko. — Ale dwieście pięćdziesiąt. To... zbyt mało. — W takim razie niech będzie trzysta — powiedział Fair- bank. — Ale nie więcej. I pięćdziesiąt dla pana. — Uśmiechnął się. — Za każdego kutasa... Jakiś mięsień w policzku Kempa zadrgał w nie kontrolowa- ny sposób. Pięćdziesiąt... To było więcej, niż się spodzie- wał. Znacznie więcej. — Jak... — Polizał swoje nagle wyschnięte wargi. — Jak się dowiem, kogo należy załatwić? — O to niech się pan nie martwi. Tę stronę naszego przedsięwzięcia bierzemy na siebie. Dostanie pan kopie od- powiednich akt Służby Bezpieczeństwa. Wszystko, co ma pan robić, to działać zgodnie z zawartymi w nich informacjami. Rozumie pan? Kemp kiwnął głową. — To dobrze. W takim razie natychmiast zajmiemy się organizowaniem funduszu. Hożą się na to jeszcze inni, oczywi- ście. A jeśli wystąpią jakieś drobne kłopoty, to pan je rozwiąże, dobrze? — Zgoda. Fairbank rozsiadł się wygodnie, wyraźnie zadowolony z wy- niku rozmowy. — Dostanie pan adres kontaktowy i tylko tam będzie pan „ odbierał polecenia oraz informacje. Począwszy od tej chwili, nie będzie pan utrzymywał kontaktów z żadnym z nas. Jeśli nawet sam Tang wezwie pana do siebie, pańskim zadaniem będzie upewnienie się, że nie dotrze do nas. Czy pan mnie , rozumie, Shih Kemp? Kemp przełknął ślinę. " — Rozumiem. — To dobrze. W takim razie skończyliśmy. Aha, i jeszcze jedno Kemp... — Słucham, panie Fairbank? — Możesz wziąć sobie tę dziewczynę. O ile rozumiem, raczej się do niej przywiązałeś... * * * Michael Lever wyszedł z lektyki i rozejrzawszy się wokół, uświadomił sobie, jak dużo czasu upłynęło od jego ostatniej wizyty w jakichkolwiek zakładach należących do ImmVacu. Przed laty — przed swym uwięzieniem przez Wu Shiha i późniejszym zerwaniem z ojcem — dużą część swego czasu poświęcał na podróże po Mieście i inspekcje fabryk kompanii. Robił to w imieniu ojca, ucząc się przy okazji prowadzenia interesów. Takie wizyty kończyły się zwykle wieczornym ban- kietem z urzędnikami i nocą spędzoną z córką jakiejś miejs- cowej grubej ryby — kogoś, kto chciał zyskać sobie przychyl- ność jego ojca. Teraz jednak sama myśl o czymś takim była dla niego odrażająca. j. Tak wiele zmieniło się od tamtych dni. Tak wiele mu się przydarzyło. Najpierw było to aresztowanie w noc Balu Dzięk- . czynienia — wraz z grupą kilkunastu innych „Synów" został pojmany przez oddziały Wu Shiha i zamknięty w więzieniu za • „działalność wywrotową". Przez wiele następnych dni miotał się w celi, żądając uwolnienia, ale minęło piętnaście długich miesięcy — z których większość spędził w odosobnieniu — zanim znowu zobaczył ojca. A kiedy go zobaczył... Zadrżał, wspominając zerwanie z ojcem oraz długą, gorzką - walkę o niezależność zakończoną wybuchem bomby, która zabiła jego najlepszego przyjaciela, Bryna Kustowa, a z niego omal nie zrobiła kaleki. Wszystko mogło się wtedy skończyć, ale tak się nie stało. Przeżył ojca i stał się głową ImmVacu. A przez cały ten czas przy jego boku stała Mary, jego ukocha- na „Em", która jak słup płonącego światła, wspierała go i prowadziła w ciemnościach, pilnując, by nie zboczył z wąskiej ścieżki prawości. Bez niej... Odwrócił się, usłyszawszy za sobą kroki Johnsona. — No i jak, Dan? Potrząśniemy nimi troszeczkę? Johnson uśmiechnął się. — Jeśli chcesz, możemy tam wejść bez zapowiedzi. Mam wszystkie kody. — Prowadź. Już się cieszę na minę, jaką zrobi Steiner, kiedy wejdziemy do jego biura! Johnson odwrócił się, podszedł do tragarzy i przekazawszy im instrukcje, wrócił do Michaela. - W porządku. Ruszajmy. Kiedy Lever i Johnson pojawili się w pokoju recepcyjnym, dwaj strażnicy z nogami na biurku, na którym walały się resztki pożywienia, oglądali właśnie jakiś program lokalnej telewizji. Widząc niespodziewanych gości, wpadli w chwilową panikę i sięgnęli nawet po broń, ale potem, rozpoznawszy Michaela, zerwali się na równe nogi i zaczerwieniem z za- kłopotania, pochylili głowy. Zatrwożona sekretarka Steinera zaczęła także podnosić się zza swojego biurka, ale jedno spojrzenie Johnsona usadziło ją z powrotem na krześle. — Idź pierwszy — wyszeptał Michael, odsuwając się na bok. — Dam ci minutę i wejdę. Udawaj, że jesteś sam. Johnson mrugnął do niego porozumiewawczo i wprowadził kod otwierający drzwi biura Steinera, a następnie nie zawracając sobie głowy długim pukaniem, pchnął je i wkroczył do środka. Czekający na zewnątrz ludzie usłyszeli pełne zaskoczenia i strachu westchnienie oraz kobiecy pisk. — Michael? — Głos Johnsona zdradzał lekkie rozbawie- nie. — Myślę, że powinieneś sam to zobaczyć. Wszedł do środka. Steiner był na swoim biurku. Albo raczej był przywiązany do biurka. Leżał na plecach zupełnie nagi, a równie naga dziewczyna siedziała na nim okrakiem. Nadgarstki i kostki miał przymocowane skórzanymi rzemieniami do nóg ogrom- nego mebla, a usta mocno zakneblowane. — Czy ma pan jakieś kłopoty, dyrektorze Steiner? A może to wcześniejsza przerwa na lunch? Starzec przełknął z trudem ślinę i uniósł podbródek, dając znak dziewczynie, by usunęła knebel. Zrobiła to, po czym zeszła z niego i stanęła obok biurka, próbując choć trochę zasłonić się dłońmi. — A więc? — zapytał Michael po dłuższej przerwie. — Czy to normalne wydarzenie, czy też złapałem pana w szczególnie niekorzystnej chwili? — Ja... ja to mogę wytłumaczyć, Shih Lever! — Jasne. — Michael odetchnął głęboko i spojrzał na John- sona. — Dan, sprowadź mi czterech strażników. Chcę, by tego człowieka natychmiast stąd wyrzucono. — Shih Lever! — Niech się pan odpręży, Shih Steiner. Niech pan się po prostu odpręży, dobrze? A teraz ty, dziewczyno... czy ja cię zatrudniam? Przytaknęła bojaźliwie. — Gdzie jest twoje ubranie? Poruszyła głową, wskazując drugą stronę pokoju. Michael odwrócił się. W prawym rogu pomieszczenia zauważył stos dokumentów i segregatorów. Obok leżały — bardzo schludnie poskładane — dwie kupki odzieży. — Ubieraj się i zgłoś się do działu personalnego. Dostaniesz sześciomiesięczną odprawę, dobrze? Kiwnęła głową i pospieszyła zrobić, co jej kazano. Michael odwrócił się, usłyszawszy, że Johnson wraca ze strażnikami. — W porządku — powiedział, odsuwając się na bok, aby mogli przejść. — Podnieście biurko i wynieście je stąd, rozu- miecie? Mężczyźni, którzy chłonęli ten widok szeroko otwartymi oczami, odwrócili się i odpowiedzieli równocześnie: — Tak jest, Shih Lever! — Michaelu... — krzyknął błagalnie Steiner — na pamięć twojego ojca... Michael rzucił mu piorunujące spojrzenie. — Po pierwsze, panie Steiner, nie powołuj się na pamięć mojego ojca! Po drugie, to, co pan robi w swoim wolnym czasie i w swoim własnym mieszkaniu, to pańska prywatna sprawa, ale nie spodziewałem się, by mój dyrektor robił coś takiego w czasie i miejscu pracy. Steiner zamknął oczy, jakby miał za chwilę umrzeć ze wstydu. — O, bogowie... — Chodźcie tu — powiedział Michael, przywołując straż- ników. — Chcę, żebyście go stąd wynieśli, i to natychmiast! Johnson popatrzył na niego i zapytał spokojnie: — Co zamierzasz zrobić? — Zaraz zobaczysz... — odpowiedział Michael i zwróciw- szy się do strażników, ponaglił ich: — No chodźcie tu! Ruszaj- cie się! Wynieście go do pokoju recepcyjnego, a potem idźcie za mną. Od tej chwili Shih Steiner nie jest już pracownikiem Korporacji ImmVac, a więc należy traktować go jak człowie- ka, który przebywa tu nielegalnie. Jako strażnicy macie obo- wiązek usunąć go z terenu zakładu. Zachęceni w ten sposób mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia, a potem ryknąwszy pełnym uciechy śmiechem, podnieśli byłego dyrektora wraz z biurkiem i wyszli na ze- wnątrz. Ścigani pełnym strachu spojrzeniem sekretarki Steine- ra przeszli przez pokój recepcyjny i dotarli do głównego korytarza, który prowadził do bramy fabryki. — Nie... — zatrzymał ich Michael, wskazując, że powinni zawrócić. — Pójdziemy przez główną halę. Myślę, że załoga powinna mieć możliwość pożegnania się ze swoim byłym dyrektorem. — Uważaj, Michaelu — powiedział cicho Johnson, próbu- jąc go powstrzymać, ale Michael odepchnął jego rękę. — Jak pan sobie życzy, Shih Lever — odparł najwyższy rangą strażnik. —Jedna rundka wokół hali i z powrotem tutaj? Michael kiwnął głową i odsunął się na bok, aby mogli przejść. — To za dużo — szepnął mu do ucha Johnson. — Wywal go, jasne, ale to... Michael odwrócił się i obrzucił go twardym, bezlitosnym spojrzeniem. — Jesteś porządnym człowiekiem, Dan, i wspaniałym asys- tentem, ale tym razem nie mów mi, co powinienem, a czego nie powinienem robić, rozumiesz? Skarcony w ten sposób Johnson spuścił głowę i nic nie odpowiedział. — Dobrze. A teraz zostań tutaj i zacznij sprawdzać doku- menty. Wszystko. Rachunki, zamówienia, dane o wysokości sprzedaży oraz produkcji i całą resztę. Chcę, żeby jeszcze dziś po południu przybył tu cały zespół kontrolerów i w poniedzia- łek rano macie mi przekazać pełen raport. — Ale co z Waszyngtonem? Nie będziesz mnie tam po- trzebował? — Wszystko jest przygotowane, prawda? Johnson kiwnął głową. — Masz wszystko w teczce. — To dobrze. W takim razie powinienem sobie poradzić. Ostatecznie mam tylko podpisać dokument zwrotny. — Ja... — Johnson zawahał się, po czym kiwnął głową. — I Dan... odwiąż go, kiedy przyjdą tu z powrotem, i po- zwól mu się ubrać. Ale pozbądź się go stąd natychmiast. I żadnej firmowej lektyki, rozumiesz? Niech skurwiel idzie pieszo do domu. * * * Kennedy rozsiadł się w swoim fotelu i patrząc na trzech mężczyzn siedzących naprzeciw niego, czekał, aż steward na- pełni ich kieliszki. Do głosowania zostało jeszcze półtorej godziny i gdzie indziej, w przestronnych salach wielkiej Izby gromadziły się już grupki reprezentantów podnieconych per- spektywą dalszego ograniczenia władzy Siedmiu. Tutaj jednak było spokojnie i cicho. Tak zwodniczo spokojnie, pomyślał Kennedy, wiedząc, że jeśli ma być pewny wyniku głosowania, musi przekonać tych trzech, by wraz ze swoimi frakcjami przyłączyli się do niego. — No cóż, reprezentancie —zaczął Underwood, podnosząc lekko swój kieliszek — tu jest bardzo przyjemnie, ale jestem przekonany, że nie zaprosiłeś nas z powodów towarzyskich. Uśmiechnął się. Jego własny kieliszek pozostał nie tknięty na stole. — Nie — odparł Kennedy i spojrzawszy na Harta, który siedział z lewej strony Underwooda oraz na Munroe siedzące- go z jego prawej strony, włączył ich w ten sposób do roz- mowy. — Nie będę także obrażał was, udając, że jest inaczej. Czas goni i jestem zmuszony układać się bardziej otwarcie, niż do tego przywykłem. Hart uśmiechnął się w odpowiedzi. — Izba zmieniła nas wszystkich w handlarzy, czyż nie? Kennedy również uśmiechnął się do niego, jednakże w głębi ducha zaczął się zastanawiać, co Hart miał na myśli. Czy była to zwykła uwaga, czy też tkwił w tym jakiś haczyk? — To prawda — odpowiedział — jednakże handel z pew- nością jest lepszy od wojny, prawda? Jeśli wszystkie strony mogą zostać zaspokojone... — To niemożliwe — przerwał mu szorstko i niespodziewa- nie Munroe. Kennedy popatrzył na niego. — Co pan ma na myśli? — On ma na myśli to — powiedział z enigmatycznym uśmiechem na ustach Underwood — że my nie przyszliśmy tutaj, by handlować. Przerwał, spojrzał na swoje wino i odezwał się ponownie: — Pan chce kupić nasze głosy, nieprawdaż? Chce pan mieć nas w kieszeni, jak tych tai, których podbierał nam pan przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. — Uniósł powoli wzrok i popatrzył prosto w oczy Kennedy'ego. — Sprowadził nas pan tutaj, aby nas wysondować, aby dowiedzieć się, czego chcemy i zaofiarować nam to. Dać nam nieokreśloną, niepew- ną obietnicę w zamian za pewne głosy. — Nie niepewną... — Nie? — W spojrzeniu Underwooda pojawiły się w rów- nych proporcjach zaskoczenie i niewiara. Patrzył tak przez chwilę, po czym wzruszywszy ramionami, wypił swoje wi- no. — Jakkolwiek by było, traci pan czas. Nie może pan nas kupić i nie ma niczego, co mógłby pan nam dać. — Niczego? Underwood uśmiechnął się prawie współczująco. — My jesteśmy Rozproszeńcami, reprezentancie, a nie No- wymi Republikanami. Nie pragniemy tych drobnych kom- promisów, które pana najwyraźniej zadowalają. Nie rozumie pan tego? Chcemy zmiany. Zmiany. A tego pan nam nie może dać. Tego po prostu nie może pan zagwarantować... Nie? pomyślał z oburzeniem. Jednakże mimo tego oburzenia wiedział, że mieli rację. Underwood mówił prawdę. Przehand- lował wszystkie atuty, z którymi przyszedł do Weimaru. I do- prowadzenie do zmian... prawdziwych zmian wykraczało już poza jego możliwości. Musiał zadowolić tyle drobnych frakcji i nadskakiwać tylu próżnym i chciwym durniom. Nie zostało już nic czystego... Westchnął. — Być może macie rację, panowie. Z drugiej jednak stro- ny, może także sami siebie oszukujecie. Statki kosmiczne i odległe gwiazdy... to z pewnością nie jest zbyt pragmatyczna postawa, zgodzicie się chyba ze mną? A co z przyszłymi wyborami? Czy myślicie panowie, że utrzymacie swój stan posiadania? Underwood uśmiechnął się, odłożył swój kieliszek i wstał. Munroe oraz Hart zrobili to samo. — Nie martwię się o swój mandat, panie Kennedy. Wiem, że zostanę ponownie wybrany. Ale co z panem? Będąc na pańskim miejscu, byłbym lekko zatroskany. Obecnie jest pan tutaj złotym chłopcem, ale co się stanie, kiedy nie zrealizuje pan swoich obietnic? Co pan zrobi, kiedy media zaczną przy- glądać się panu nieco uważniej, niż to robią teraz? — Przerwał, a jego uśmiech zmienił się w szyderczy grymas. — I co się stanie, gdy Wu Shih zdecyduje, że ma już pana dosyć? Kennedy poczuł chłodny skurcz w żołądku. — Co pan przez to rozumie? — Och, to tylko plotki, reprezentancie. Plotki, to wszyst- ko... Kennedy spuścił wzrok. — A zatem zamierzacie głosować przeciw? — Czy powiedziałem coś takiego? — Na twarzy Underwo- oda nie było teraz ani śladu uśmiechu. — Prawdę powiedziaw- szy, zamierzamy głosować za propozycją. Ale postąpimy tak dlatego, że tego chcemy, a nie dlatego, że pan nas kupił, zastraszył lub oferował coś w zamian. Chciałem, aby to było jasne na wypadek, gdyby źle pan nas ocenił. — Źle was oceniłem? — Kennedy roześmiał się. — Choler- nie mi na to wygląda, prawda? Wstał, a jego twarz nagle stwardniała. — A teraz posłuchajcie mnie, i to uważnie. Mówi pan 0 mnie, panie Underwood, ale kto finansuje pana? To właśnie chciałbym wiedzieć. Kto ułatwia panu odgrywanie roli czys- tego i nieprzekupnego? Ja was znam. Znam was wszystkich. 1 jeśli jeszcze kiedykolwiek przyjdziecie i będziecie mnie obra- żać, wykopię was do pieprzonej Afryki, rozumiecie? Underwood wziął głęboki oddech i pokiwał głową. Kennedy odsunął się trochę do tyłu i lekko rozluźnił. — To dobrze. Cieszę się, że się wzajemnie rozumiemy, ch'un tzu. A teraz proszę o wybaczenie, mam jeszcze dużo do zrobienia. Odprowadził ich wzrokiem, po czym głęboko odetchnął. A więc krążą już pogłoski na jego temat. To źle. Myślał, że był dyskretny. A może to tylko spekulacje. Próby wyjaśnienia zmian w polityce, których dokonywał w ciągu ostatnich dwu- nastu miesięcy. No cóż, niech im tam. Po dzisiejszym głosowa- niu będą musieli zacząć zgadywać na nowo. A Wu Shih? Jak on zareaguje? Kennedy zadrżał, po czym wzruszywszy lekko ramionami, przeszedł do swoich pokojów. W czasie gdy steward wykładał na kanapę jego ubrania, stanął przy wideofonie, czekając na połączenie z żoną. — Kochanie? — zaczął, kiedy na ekranie pojawiła się jej twarz. — Jak się czujesz? Co tam u chłopców? Jej uśmiech ogrzał mu serce. — U nas wszystko w porządku... A jak tam u ciebie? Skrzywił się. — Kto wie? Będzie trudno, ale mam nadzieję, że zrobiliśmy wystarczająco dużo. Dowiemy się za dwie godziny. — To dobrze... Wpatrywał się w ekran, chłonąc jej widok. Ciągle była tak piękna, jak przed piętnastu laty, kiedy się pobrali. Wciąż, mimo wszystkiego, co się wydarzyło, była w niej ta sama delikatność. Włosy już jej odrosły po operacji sprzed dwóch lat i zewnętrznie wydawała się taka sama, jak przedtem, ale on wiedział, że jest inaczej. Obecność tych cieniutkich elektrod z miękkiego drutu w jej mózgu — i mózgach ich dwóch małych synów — zmieniła zarówno jego, jak i ją. Powoli, niedostrzegalnie wpływało to na wszystko, co robili, na każdą decyzję, którą podejmowali. To było tak, jakby w swojej głowie miała raka, który czekał tylko na przekręcenie włącz- nika, by zacząć się rozwijać i ta świadomość sprawiała, że każda chwila spędzona razem była dla nich niezmiernie słodka. — Potrzebuję ciebie — powiedział cicho, tak aby nie usły- szał tego steward krzątający się w pokoju za jego plecami. . W jej uśmiechu na moment pojawił się cień goryczy i bez- radności, ale potem znowu się rozpromieniła. — Ja ciebie też kocham, Josephie. A więc idź i zrób to, co musisz zrobić. Jesteś dobrym człowiekiem, Joe. Trzymaj się • tego, dobrze? Uśmiechnął się. — Tak zrobię. Ucałuj ode mnie chłopców. Zobaczymy się później, na przyjęciu. — Czekam na to z niecierpliwością. ' — Do widzenia, kochana. — Do widzenia, najdroższy. Odwrócił się od pociemniałego ekranu, czując, że ciężar, który go przedtem przygniatał, znowu powrócił. Nie powie- dział jej tego — nie mógł, w każdym razie nie na otwartej linii — a mimo to wiedziała, że zamierza coś zrobić w czasie tego głosowania. Zawsze potrafiła czytać w jego myślach. Uniósł wzrok. W drzwiach pokoju stał steward z pochyloną w ukłonie głową. — Czy jest jeszcze coś do zrobienia, panie? Pokręcił przecząco głową. — Nie... dziękuję ci, Tao-kuangu. Ale jeśli mógłbyś, przy- gotuj mi jeszcze rzeczy na podróż. Coś lekkiego. Przebiorę się, kiedy wyląduję w Ameryce. — Jak sobie życzysz, panie. Kiedy został sam, wbił wzrok w wideofon i czując, że ogarnia go dziwny niepokój, pomyślał, że może powinien zadzwonić do Michaela i omówić z nim sytuację. Chwilę później wziął się jednak w garść i próbując zapomnieć o drę- czących go wątpliwościach, zaczął się przebierać. Do głosowania została tylko godzina. Emily siedziała na jedwabnych poduszkach i po raz pierw- szy w życiu była zadowolona z odosobnienia, które zapewniał przedział pierwszej klasy. Była sama, a kaseta z nagraną książką, której słuchała, leżała obok niej na długim, wygod- nym siedzeniu. Łagodne kołysanie pędzącej w kierunku Rich- mond strzały było przyjemne, prawie kojące. To był nadzwyczajny dzień i tym razem, wyjątkowo, błogo- sławiła bogactwo, które umożliwiło jej zerknięcie w czasy, kiedy nie było jeszcze Miasta. Z drugiej jednak strony właśnie ta fortuna była źródłem jej nieustannych wyrzutów sumienia. Każdy miał prawo dążyć do tego, by żyć wygodnie i dostat- nio. Jednakże takie bogactwo, jakie stało się udziałem jej i Michaela, było czymś wręcz wstrętnym. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej upewniała się o słuszności tego poglądu. Ale pozbycie się tego ciężaru nie było także żadnym roz- wiązaniem, gdyż taka była już struktura społeczna ich świata. Wyglądało na to, że ogromne różnice między biednymi i boga- tymi są jego cechą wrodzoną, i zawsze znajdzie się ktoś inny, kto wypełni próżnię, którą by ewentualnie zostawili po sobie. Westchnęła. Tego się właśnie dzisiaj dowiedziała: że społecz- ne nierówności istniały na długo przed powstaniem Miasta, i że Miasto tylko udoskonaliło ten okropny proces dzielenia ludzi na lepszych i gorszych. Miasto... to była klatka, więzienie dla nich wszystkich. A przecież wybudowano je po to, by rozwiązać wszelkie problemy. Miało być... jak brzmiało to słowo?... Utopią, właśnie. „Żywność dla wszystkich i przestrzeń dla każdego", to tylko jeden z tych wczesnych sloganów, o których czytała. To był bardzo śmiały eksperyment. Zbudować świat bez nie- dostatku. Idealne społeczeństwo. Świat, w którym ludzie sami mieli znajdować swój poziom. Ale eksperyment się nie po- wiódł. Stare wzorce zachowań — nepotyzm i korupcja, ukła- dy i zdrady — wystąpiły ze wzmożoną siłą i marzenie zamieni- ło się w koszmar. Ten świat... wzdrygnęła się, przestraszona wnioskiem, do którego prowadziły jej myśli... został zaprojektowany po to, by odbijał w sobie to, co w człowieku najlepsze, a stał się zwierciadłem naciemniejszych zakątków jego duszy. Świat Yang. Męski świat pozbawiony światła i matczynej czułości. Świat bękarci, przeklęty w chwili poczęcia. Usłyszała brzęknięcie i cichy dzwon sygnału ostrzegawcze- go. Podniosła wzrok i poprawiła się na siedzeniu. Po dziesięciu sekundach drzwi przedziału otworzyły się z sykiem i do środka wszedł steward Numer Jeden ze swoim młodszym asystentem — Numerem Siedem, jak można było wnosić z jego naszywek — podążającym tuż za nim. Kiedy drzwi się zamknęły, obaj złożyli głębokie ukłony i z uśmiechami . fałszywej uprzejmości przyklejonymi do twarzy, popatrzyli na nią. — Czy jest coś, co moglibyśmy dla pani zrobić, madame Lever? — zapytał Numer Jeden. — Czy jest coś, czego by pani chciała? „• — Tak, rzeczywiście jest coś takiego. Czy macie na po- kładzie ekran z wiadomościami? T Starszy sterward uśmiechnął się ponownie — tym samym nieszczerym, powierzchownym uśmiechem — i zbliżył się do - niej. Sięgnął w górę i z niszy w suficie wagonu wyciągnął płaski ekran. Poruszając elastycznym ramieniem, ustawił go pod I odpowiednim kątem i w takiej odległości, by mogła wszystko widzieć. — Czy tak będzie dobrze, madame Lever? — Idealnie — odpowiedziała. — Wystarczy, że będzie pani do niego mówiła. Jest zaprog- ramowany na wszystkie kanały Pierwszego Poziomu. — Dziękuję... — Czy jest jeszcze coś, czego by pani chciała? Może przy- nieść pani ch'dl — Tak, chętnie się napiję. Jeszcze raz dziękuję. m Numer Jeden odwrócił się i wymruczał ostrym tonem kilka zdań po mandaryńsku do swojego asystenta, który ukłonił się - nisko Emily i pospiesznie wycofał z przedziału. — To zajmie tylko dwie minuty, madame Lever. * — Świetnie... a teraz proszę zostawić mnie samą... — Oczywiście... Ukłonił się głęboko i wyszedł. . Dzięki Bogu, pomyślała. To było najgorsze ze wszystkiego. Ci płaszczący się służący, ci łaszący się pochlebcy, ci zlizujący „ plwociny półludzie, którzy zrobią wszystko — dosłownie wszystko — byle tylko mieć swój udział w dobrach tego świata. Obruszyła się, zła na siebie samą, po czym spojrzała na ekran. — Daj mi Wiadomości Pierwszego Kanału Interaktywne- go. Chcę usłyszeć streszczenie tego, co się działo w Weimarze. Ekran pojaśniał. Przystojny prezenter — Hung Mao w przy- bliżeniu równy jej wiekiem — popatrzył na nią z góry. — Madame Lever —powiedział, pochylając głowę i uśmie- chając się tak, jakby ją rozpoznał. — Czego chciałaby się pani dowiedzieć? Zawahała się, zastanawiając się, czy nie powinna zażądać, by przeprogramował się do postaci starego, siwobrodego Han, ale w końcu rozmyśliła się. — Jak przebiegło głosowanie? Czy już się zakończyło? Prezenter uśmiechnął się, pokazując swoje idealne uzę- bienie. — Właśnie ogłoszono wynik. Wcześniejsze doniesienia mó- wiły o tym, że strona przeciwna propozycjom lekko przeważa- ła, ale później blok Rozproszeńców przeważył szalę na korzyść wnioskodawców. Mimo to wniosek przeszedł zaledwie sied- mioma głosami. Wygląda na to, że poprawka... — Poprawka? — Wyprostowała się raptownie, a uśmiech powoli zniknął z jej ust. — Jaka poprawka? — Poprawka, którą reprezentant Kennedy dodał w czasie ostatniego czytania. Czy mam ją pani przeczytać? — Nie. Wyświetl ją. Sama to sobie przeczytam. Twarz prezentera zniknęła, zastąpiona przez tekst po- prawki. Zaczęła czytać, czując, ża narasta w niej zimna pewność. Układy. Kennedy pozawierał w ostatniej chwili jakieś układy... — Ta ostatnia kwestia... — powiedziała, marszcząc czo- ło. — Nie bardzo rozumiem, co oni mają na myśli, pisząc o nowym poziomie subsydiów... czy tu chodzi o podniesienie ich, czy o coś innego? Twarz powróciła na ekran. — Jest jeszcze dodatkowy dokument. Został wydany przez biuro kanclerza Wu Shiha, Fen Chi-hsiena. Mówi się tam... — Czy jest podniesienie, czy też obniżka? — Obniżka, madame Lever. O osiem i sześć dziesiątych procent. Siedziała przez chwilę oszołomiona i kręciła wolno głową. Sprzedał ich. Ten skurwiel sprzedał ich wszystkich! Przysięgał, że nie będzie żadnych obniżek subsydiów żywnościowych dla mieszkańców Dołów. Nawet o pół procent. A teraz to... Zacisnęła pięści i wstała gwałtownie, tak wściekła, że nie dosłyszała nawet syku otwierających się drzwi, przez które wszedł Numer Siedem z ch'a. — Skurwiel... — powtórzyła z pozornym spokojem. — Wiedziałam. Wiedziałam, do cholery! Pieprzony kompan tej bandy z Pierwszego Poziomu! Młody steward stanął osłupiały i zapomniawszy zamknąć usta, spojrzał na nią. — Czy pani dobrze się czuje, madame Lever? Odwróciła się i patrząc na niego oczami wciąż płonącymi z gniewu, wskazała na ekran. — Nie, nie czuję się, kurwa, dobrze! Popatrz! Popatrz, co zrobił ten skurwiel! I — Chieh Hsia... • Wu Shih odwrócił się i spojrzał na drugi koniec porośniętej drzewami morwy ścieżki. Przed bramą księżycową stał jego kanclerz z głową pochyloną w niskim ukłonie i rękami ukryty- mi w rękawach jedwabnej szaty. — Tak, Cho-hsien. O co chodzi? [ — Nadeszły wieści, Chieh Hsia. Z Weimaru. — Aha... — Popatrzył na różowe i białe kwiaty, którymi „ wysypano ścieżkę. — Czy propozycja przeszła? — Tak jest, Chieh Hsia. *¦ — A poprawka? — Także, panie. Uniósł wzrok. — To dlaczego jesteś taki poważny, Cho-hsien? Jakie złe wieści towarzyszą tym dobrym? . Fen Cho-hsien podszedł bliżej, ukłonił się i podał swemu T'angowi kartkę papieru. Wu Shih przeczytał ją, po czym uniósł głowę, czując, że serce zaciążyło mu w piersi. Był to projekt propozycji, która miała być przedłożona Izbie w ciągu następnego miesiąca. Propozycja ta zmierzała do zwiększenia uprawnień Izby w sprawach polityki finansowej rządu, która do tej pory była wyłączną domeną Siedmiu. Ujmując to prosto, była to próba przejęcia władzy, praw- dziwej władzy. — Zakładam, że to jest coś nowego. — Tak jest, Chieh Hsia. Wziął głęboki oddech i pokręcił głową. — Jestem zaskoczony... i rozczarowany. Myślałem... — To był Kennedy, Chieh Hsia. Wu Shih uśmiechnął się słabo. Nie potrzebował swojego kanclerza, by domyślić się, kto stał za tym wszystkim. — Postanowił sprawdzić nasz blef, prawda? Fen Cho-hsien nic nie odpowiedział. Wu Shih odwrócił się i spojrzał na rozległe ogrody Manhat- tanu. Myślał, że znajdzie tu spokój i siłę, by znieść wieści — jakiekolwiek by one były — z Weimaru. Ale to... Popatrzył ponownie na Fen Cho-hsiena. — Jeśli zezwolimy, by zostało to przedstawione Izbie pod głosowanie, w ciągu roku zapanuje chaos. — A jeśli na to nie zezwolimy? — To chaos zapanuje wcześniej. — Co zatem zrobimy? Wu Shih wzruszył ramionami. — Czy mój kuzyn, Tsu Ma, kontaktował się już ze mną? — Jeszcze nie, Chieh Hsia. — No cóż... powiedz mu, że pragnę się z nim zobaczyć. Powiedz mu... że musimy porozmawiać, to wszystko. — Tak jest, Chieh Hsia. Fen Cho-hsien ukłonił się, odwrócił i zniknął za księżycową bramą. Chwilę później jego sylwetka ukazała się na schodach prowadzących do pałacu. Wu Shih głęboko westchnął. A więc w końcu nadszedł ten dzień. Dzień, którego tak bardzo starał się uniknąć. Jednakże gdzieś w głębi serca zawsze to wiedział. Człowiek taki jak Kennedy... trudno okiełznać kogoś takiego. Tak. Ale co miał teraz zrobić? Było tak, jak powiedział. Kennedy sprawdził jego blef i teraz musi albo wypełnić swoją groźbę, albo straci całą przewagę, jaką miał nad tym człowie- kiem. A jeśli wypełni swoją groźbę... Wu Shih pokręcił głową. Jeszcze nie. Zadecyduję o tym później. Kiedy jednak wracał ścieżką do księżycowej bramy, jego ruchy były ociężałe, a głowę zwiesił na piersi, jakby jakiś ogromny ciężar przygniatał mu barki. * * * Michael zajrzał przez otwarte drzwi do sypialni i spojrzał na Emily. Siedziała przy swojej toaletce, plecami do niego. — Em... musimy to omówić. Teraz. Zanim on przyjdzie. To wszystko... — Podniósł ręce w geście desperacji. —To niczego nie rozwiąże! Zrobił dwa kroki do środka pokoju i stanął. Z tego miejsca mógł już widzieć w lustrze jej twarz. Patrzyła w dół z gniewną, zaciętą miną. — Em... mamy dom pełen gości. Nie możesz tak tu sie- dzieć. — Westchnął. — No dobrze... przyjdź, kiedy będziesz gotowa. Ale zrozum jedno. Jestem tak samo wkurzony na tę poprawkę, jak i ty. Joe nie miał prawa. Ale dzisiejszy wieczór... no cóż, dzisiejszy wieczór to nie najlepszy czas, by podnosić tę sprawę, rozumiesz? — A zatem kiedy? To były pierwsze słowa, jakie powiedziała do niego w czasie ostatnich trzech godzin. — Ja... porozmawiam z nim jutro. Pójdę do niego i poroz- mawiam. — Nie. — Odwróciła się w jego stronę. — Zrób to dzisiaj. Po przyjęciu. I nie będziesz sam, Michaelu. Wystąpimy razem. Jest kilka spraw, o których chciałabym sama powiedzieć Jose- phowi Kennedy'emu. Jeszcze raz podniósł ręce, poddając się. — No już dobrze. Zrób to po swojemu. Ale po wszystkim, dobrze? — Dobrze — odpowiedziała spokojnie, a jej twarz złagod- niała. Uśmiechnął się. — W porządku. A zatem chodź, moja księżniczko. Chodź- my się pokazać. * * * Kennedy pojawił się godzinę później. Kiedy wraz z żoną wszedł przez duże, podwójne drzwi, powitały go burzliwe oklaski zebranych. Michael i Emily, którzy czekali u stóp schodów, powitali ich i poprowadzili na środek sali balowej, gdzie na podium o kształcie kontynentu Ameryki Północnej czekał na nich ogromny tort. To były trzydzieste piąte urodziny Kennedy'ego, które zbie- gały się także z piętnastą rocznicą jego ślubu z Jean. Kiedy oboje pozowali przed kamerami mediów, Michael odciągnął Emily na bok. — Czy masz prezent? — wyszeptał. — Dwa — odpowiedziała. — Dwa? — Jeden na teraz, a drugi na potem. Popatrzył na nią zmrużonymi podejrzliwie oczami. — Co ty planujesz? — Zaufaj mi — odpowiedziała kątem ust, ale w jej oczach nie dostrzegł rozbawienia. Następne dwie godziny upłynęły na rozmowach towarzys- kich, a potem kiedy wielki dzwon wybił dwunastą w nocy, rozchyliła się kurtyna przesłaniająca jeden koniec sali i do przodu wystąpiło czterech służących w liberiach. Nieśli wielką, srebrną tacę, na której leżał jakiś nieregularny, pękaty przed- miot przykryty płachtą jasnoczerwonego jedwabiu. — Co to jest? — zapytał ze śmiechem Kennedy, zwracając się do Michaela. — To twój prezent urodzinowy — odpowiedziała Emily i przesławszy mu wymuszony uśmiech, ujęła rękę Michaela. Kennedy odwrócił się i spojrzał na służących, którzy zbliżyli się do tłumu. Kiedy zatrzymali się, wystąpił do przodu i roz- glądając się wokół, ściągnął jedwab. Najpierw dało się słyszeć ogólne westchnienie zaskoczonych ludzi, a potem podniósł się głośny aplauz. Była to malutka armata. Miała matową, czarną lufę z żela- za i koła ze starego, wypolerowanego drewna. Kennedy, promieniejąc z radości, odwrócił się do Michaela. — To jest piękne! Michael pokiwał głową. — Tak... rzeczywiście jest. — Powiedziawszy to, dał znak służącym. — Podnieście ją, aby każdy mógł zobaczyć! Kiedy wielka taca została podniesiona i armata ukazała się oczom wszystkich, przez salę przebiegła jeszcze jedna fala aplauzu, a z tyłu, gdzie przy barze zgromadzili się niektórzy z rówieśników Michaela i Kennedy'ego, dobiegły głośnie okrzyki radości i podziwu. Byli to w większości reprezentanci z NRPE, którym po zwycięstwie odniesionym tego dnia, dopi- sywały dobre nastroje. — Dziękuję wam — powiedział Kennedy, obejmując Mi- chaela, a potem Emily. — Gdzie, na bogów, to dostaliście? Emily podała mu niebiesko-złotą kopertę. Popatrzył na nią i zagwizdał. — Aiya\ Nie powinniście... — Tak — odparła chłodno Emily. — Nie powinniśmy. — O co chodzi? — zapytał cicho Kennedy, patrząc to na jedno, to na drugie z nich. — Później — odpowiedziała Emily, zbliżając się do niego, jakby chciała pocałować go w policzek. Jej wąski uśmiech był przeznaczony dla pracujących cały czas kamer — w gabinecie Michaela. — A więc? W gabinecie było ich tylko troje. Kennedy odesłał Jean do domu, a reszta gości przeniosła się do kuchni, by tam kon- tynuować zabawę. Michael, zmęczony po całodziennej krzątaninie, usiadł za swoim biurkiem. Emily siadła w jednym z wielkich foteli znajdujących się w pobliżu i przyglądała mu się przez chwilę. Z każdym mijającym dniem coraz bardziej przypominał swoje- go ojca, jednakże był także sobą — człowiekiem w każdym calu lepszym od Charlesa Levera. W tej chwili wpatrywał się w Kennedy'ego, a w jego wzroku widać było mieszaninę gniewu i rozczarowania. W tym się od niej różnił. Ona była tylko rozgniewana. Po krótkim milczeniu Michael pochylił się nieco do przodu i spojrzał prosto na Kennedy'ego, który stał naprzeciw niego. — Skąd ta poprawka, Joe? Co się stało? Kennedy westchnął i spojrzał na niego przepraszająco. — Musiałem. Cały pakiet zależał od tego. Bez tej poprawki stracilibyśmy głosy i wrócilibyśmy na pozycje wyjściowe, tyle że zdyskredytowani. Emily roześmiała się. — Nie uważasz, że właśnie teraz jesteście zdyskredytowani? Kennedy odwrócił się w bok i spojrzał na nią. Starała się usunąć z głosu gniew i gorycz, którą czuła, ale nie bardzo jej to wyszło. — Nie, nie sądzę. Tam... no cóż, tam wszystko wygląda inaczej. Weimar... to nie jest świat, do którego przywykliśmy tutaj. Proste, bezpośrednie podejście... to tam nie działa. Ukła- dy. Izba pracuje w oparciu o układy zawierane poza kulisami. Pokiwała głową, jakby potwierdził właśnie jej najgorsze obawy. — Nie rozumiecie — ciągnął. — To ograniczenie jest tylko tymczasowe. Na rok, najwyżej osiemnaście miesięcy. Do cza- su, aż Siedmiu będzie miało dodatkowe możliwości produkcji. Nowe orbitalne fabryki Wu Shiha, nowe hybrydy. Sytuacja się zmieni. A z nowymi uprawnieniami do kontroli... — Mówisz to samo, co oni — przerwała mu. — Układy. Tymczasowe ograniczenia. Sytuacja się poprawi, gdy tyl- ko... — Pokręciła głową. — Ale nigdy się jeszcze nie po- prawiła, prawda? Nie dla mieszkańców Dołów. To oni zawsze dostają w łeb. Jeśli zaś chodzi o Pierwszy Poziom... tak, ich się nigdy nie tyka, czyż nie? Za każdym razem tak samo. Za każdym cholernym razem. — Nigdy by czegoś innego nie przegłosowali. — Nie? A dlaczego? Powiem ci. Ponieważ wszyscy oni siedzą w kieszeniach swoich bogatych przyjaciół. Wszyscy są tacy jak ty. Boją się kołysać łodzią. Boją się zabrać choćby troszeczkę tym, którzy mają wszystko. Zmiana... ty nie chcesz zmiany, Josephie Kennedy, ty chcesz wygodnej jazdy, to wszystko! Michael przyglądał im się zmrużonymi oczami. Kennedy zwrócił się do niego. — Czy twoja żona mówi także w twoim imieniu, Michaelu? Michael wyprostował się nieco. — Nie. Em opisuje sytuację tak, jak ją widzi. Jest niezależ- ną osobą. Tym razem jednak zgadzam się z nią. Myślę, że przepchnięcie tej poprawki było odrażającym manewrem. Mi- liony... nie, dziesiątki milionów ludzi ucierpią z tego powodu. Rodziny... małe dzieci... a w tym samym czasie Pierwszy Poziom nie zapłaci nic. Uważam, że to z twojej strony było nie tylko małostkowe, ale i cholernie podłe i że Joseph Kennedy, którego kiedyś znałem, pomyślałby tak samo. Co zatem po- szło źle, Joe? Dokąd prowadzi nas ta cała piękna gadanina? Do tego? Do olewania biednych ludzi, ponieważ oni nie mają głosu i wpływu na bieg wydarzeń? Kennedy wziął głęboki oddech i pokręcił głową. — To nie było tak. To... — Jesteś ich n a r z ę d z i em, Joe. Nie widzisz tego? Kupili cię kawałek po kawałku i teraz kontrolują. Rok temu byłeś naprawdę kimś. Królem. Prawdziwym przywódcą. Ale te- raz... — Michael potrząsnął głową i po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się wyraz oddający głębię jego goryczy i roz- czarowania. — Jesteś teraz tylko kukiełką, Joe, która skacze, jak jej zagrają. Nie muszę nawet zaglądać do tych zadymio- nych pokojów, w których zawierasz te układy, by to widzieć. Widzę to teraz w twojej twarzy. Kennedy patrzył na niego przez chwilę, po czym opuścił głowę. Michael spojrzał na Emily, a następnie, przybrawszy nagle bardzo rzeczowy wyraz twarzy, wrócił wzrokiem do Ken- nedy'ego. — Wygłoszę oświadczenie. Jutro rano o dziewiątej. Ogło- szę, że rezygnuję z mandatu w Izbie i członkostwa w NRPE. Kennedy uniósł głowę. Zarówno on, jak i Emily patrzyli na Michaela z pełnym zaskoczeniem. — Nie wspomnę nic o tym, co tu dzisiaj zaszło. Powiem tylko, że do podjęcia tej decyzji zmusiły mnie narastające między nami różnice w poglądach politycznych. Nie mam zamiaru stawać znowu w wyborach, ani w jakikolwiek sposób angażować się w działalność polityczną, a więc nie musisz się obawiać, że założę jakąś konkurencyjną partię. Ale jeśli moje oświadczenie przyczyni ci kłopotów, no cóż, nie mogę powie- dzieć, by mnie to zbytnio martwiło. To, co dziś zrobiłeś... Kennedy milczał przez chwilę, a potem pokiwał głową. Wyglądał na człowieka, który nagle się postarzał. Nigdy go jeszcze takim nie widzieli. Sprawiał wrażenie kogoś, z kogo wyciekły wszystkie siły, a wyraz jego oczu świadczył o ogromie wstrząsu, który właśnie przeżył. — Ja... — Wzruszył ramionami i dodał cicho: — Lepiej już sobie pójdę. — Chwileczkę... — Emily wstała i przeszła na drugi koniec pokoju. Kennedy patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. — Prezent na pożegnanie — wyjaśniła, wracając. Kennedy, wyraźnie zaskoczony, wziął od niej długą tubę. Była bardzo lekka i owinięta w niebiesko-złoty papier Domu Aukcyjnego Hythe-MacKay. Chciał to rozpakować, ale ona pokręciła głową. — Nie teraz. Zrób to później, kiedy wrócisz do domu. Patrzył przez chwilę na nich oboje, a w jego oczach — w całym jego zachowaniu — widać było niemą prośbę o wyba- czenie i ogromny żal. Następnie odwrócił się gwałtownie i wy- szedł z pokoju. Emily spojrzała na męża, chcąc podziękować mu za to, co zrobił, ale widząc go, powstrzymała się. Michael wbił wzrok w pusty blat biurka, zacisnął dłonie na jego krawędzi i z twa- rzą wykrzywioną w grymasie bólu wyglądał jak mały, oszoło- miony chłopiec. Zrozumiała i serce zabiło jej mocniej ze współczucia. M a- r zenia umier aj ą. Następnie, wiedząc, co musi zrobić, usiadła obok niego, objęła go ramionami i przycisnąwszy jego głowę do piesi, kołysała go do czasu, aż przestał szlochać. OD AUTORA Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w siedemnastym wieku Włoch Matteo Ricci, który w 1583 roku założył i aż do śmierci w roku 1610 prowadził pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilkudziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt ty- sięcy różnych piktogramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wielkich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania i Ameryka — znany także jako system Wade'a), system Ecole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy). Natomiast sami Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na sys- temie niemieckim, którą nazwali hanyu pinyin fang'an (Sche- mat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 stycznia 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Ja jednak postanowiłem korzystać w mej książce ze starszego i moim zdaniem bardziej eleganckiego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy się przyzwyczaili do twardszej postaci pinyin, podaję kilka przykładów (wziętych z tomiku Na Drugim Brzegu Rzeki Edgara Snowa; Wydawnictwo Gollancz, 1961), które mogą posłużyć jako ilustracja niektórych sposobów wymowy: 'Chi wymawia się jak „dżi", natomiast Ch'i brzmi jak „czi". Chu brzmi jak „dżu", natomiast Ch'u jak „czu". Tsung — „dzung"; ts'ung — „tsung". Tai — „dai"; Tai — „tai". Pai — „bai"; P'ai — „pai". Kung — „gung"; K'ung — „kung". J jest równoważne r, ale wielokrotnemu jak w rrrun. H przed s, jak w hsi, jest wymawiane z przydechem. Często jednak jest opuszczane i wtedy zamiast Hsian mówi się „Sian". Chińskie samogłoski są na ogół krótkie. Nigdy nie brzmią długo i płasko. Dlatego słowo Tang wymawia się jak „dong", a nie „tang". Natomiast T'ang, to „tong". Mam nadzieję, że używając systemu Wade'a-Gilesa, udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym — jak sądzę — źle przy- służył się współczesny pinyin. Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem dokonanym przez autorów większości głównych, zachodnich opracowań na temat Chin. Mam tu na myśli następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchet- ta i Michaela Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge; gigantycz- ną, wielotomową Naukę i Cywilizację w Chinach Josepha Needhama; Chiny, tradycja i transformacja Johna Fairbanka i Edwina Reischauera; Imperialna przeszłość Chin Charlesa Huckera; Historię cywilizacji chińskiej Jacąuesa Gerneta; Chi- ny: Krótka historia kultury C. P. Fitzgeralda; Sztuka i architek- tura Chin Laurence'a Sickmana i Alexandra Soprera; klasycz- ne studia socjologiczne Fanshen i Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o cywilizacji chińskiej Dereka Bodde'a. Cytaty z / Ching albo Księgi Zmian pochodzą z wersji przełożonej na angielski przez Cary F. Baynesa i opublikowa- nej przez wydawnictwo Routledge & Kegan Paul (Londyn 1951). Wszystkie te cytaty zostały użyte w niniejszym tekście po uzyskaniu zgody tego wydawnictwa. Cytat przytoczony przez marszałka Tolonena w Prologu pochodzi z II części („Siewy Vainamoinena") Kalevala: Ziemia herosów, przełożonej przez W. F. Kirby'ego i po raz pierwszy opublikowanej przez wydawnictwa J. M. Denta w 1907 roku. Czytelnikom zainteresowanym tym cudownym dziełem pole- cam jego wydanie, które ukazało się nakładem Atholone Press. Cytaty z Lao Tzu zostały wzięte z Tao Te Ching (rozdziały 33 i 70 nowego przekładu Roberta G. Hendricksa opartego na niedawano odkrytych tekstach Ma-wang-tui) wydanego przez Bodley Head (Londyn 1990). Wszystkie cytaty zostały użyte za ich zgodą. Cytat z „Śmierci poety" Duo Duo pochodzi z jego zbioru Patrząc zza śmierci przełożonego przez Gregory Lee i Jotma Cayley'a, i wydanego przez Bloomsbury Press w 1989 roku. Został wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Cytat z Księgi V Analektów Konfucjusza pochodzi z prze- kładu D. C. Lau opublikowanego przez Penguin Books w 1979 roku i został użyty za ich zgodą. Wiersz „Krytycyzm" Li Ho został przetłumaczony przez A. C. Grahama i pochodzi z jego nieocenionego i cudownego zbioru Wiersze zmarłego Tanga wydanego przez Penguin Books (Londyn 1965). Fragment z „Walczyliśmy na południe od murów" Li Po pochodzi ze zbioru Li Po i Tu Fu przełożonego przez Arthura Coopera i wydanego przez Penguin Books w 1973 roku. Został tu wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Utwór Bandyci z bagien (Shui Hu Chuan albo Kroniki bagien) wspomniany w Rozdziale VIII został napisany przez Shi Nai'ana i Lo Kuan Chunga (autora Trzech Królestw). Obecnie dostępna jest jego skrócona wersja, wydana w formie kieszonkowej przez Unwin. Tym, którzy są na tyle wytrwali, by przeczytać pełną wersję (1279 stron), polecam Wszyscy ludzie są braćmi laureata nagrody Nobla Pearla S. Bucka. Istnieje także komputerowa wersja o tytule: Bandyci antycznych Chin. W tekście wielokrotnie wspomina się o chińskim mędrcu, Chuang Tzu. Zbiór Chuang Tzu: Podstawowe prace w tłuma- czeniu Burtona Watsona został wydany przez Columbia Uni- versity Press (1964 rok). Cytaty przytoczone przeze mnie pochodzą z Części IV, Świat Ludzi, i zostały użyte za uprzejmą zgodą wydawców. Gorąco polecam to dzieło każdemu, kto jest nieco głębiej zainteresowany taoizmem. Uwaga o jesien- nym włosie, która występuje w moim tekście, pochodzi z Dys- kusji o robieniu wszystkich rzeczy równymi i wynika z wiary, że jesienią włosy zwierzęcego futra stają się szczególnie delikatne i cienkie. Z tego też względu zwrot „koniuszek jesiennego włosa" jest chińskim określeniem czegoś bardzo małego. Mam ogromny długo wobec Chinua Achebe, jednego z naj- lepszych pisarzy dwudziestego wieku, za słownik języka Ibo umieszczony na końcu jego powieści Rzeczy się rozpadają, słownik, z którego czerpałem bez opamiętania, pisząc moje marsjańskie rozdziały. Wspomniana w tym tomie gra wei chi, bardziej znana, pod swą japońską nazwą Go, jest nie tylko najstarszą, ale i najbar- dziej elegancką grą na świecie. Wreszcie, inną postać motywu „drzewa, które umarło", czytelnik może znaleźć w Człowieku, który zażartował Philipa K. Dicka (Ace Books, 1956 rok). Luty 1992. PODZIĘKOWANIA Jak zwykle dziękuję moim redaktorom za ich cierpliwość i nie malejący entuzjazm: Carolyn Caughey z NEL (za mówie- nie „Nie"), Jeanne Cavelos z Dell (kolejna fanka przemieniona w redaktorkę), Alyssie Diamond (super mama i redaktorka!) i Johnowi Pearce z Doubleday (Kanada). Dziękuję także moim dwóm byłym redaktorom i dobrym przyjaciołom, Bria- nowi DeFiore i Nickowi Sayersowi. Za uważne przeczytanie wczesnych wersji (i za piwo oraz przyjaźń) muszę podziękować Vikki Lee France, Stevemu Jeffery'owi, Anndy'emu Sawyerowi i Mike'owi Cobley'owi. Dziękuję także Sylvie i Nicolasowi Chapuis, Michaelowi Iwoleit i wszystkim pozostałym tłumaczom oraz Stewartowi Robinsonowi, Robertowi Gilliesowi i Alanowi Martinowi — znanymi pod wspólną nazwą Tranceport — za kawałek z „Wiosennego dnia na krawędzi świata". Niecierpliwie ocze- kuję na ukazanie się albumu! Robertowi Carterowi, nalepszemu z przyjaciół, życzę, by Talwar odniósł taki sukces, na jaki z pewnością zasługuje. Natomiast Andy'emu Muirowi dziękuję za taśmy. Andy, do zobaczenia w barze Księżyc na Zielonej! Brianowi Griffinowi, mojemu pierwszemu krytykowi, wiel- kie mer ci t& to, co zrobił tym razem. Twoje uwagi są nieoce- nione, Brian. Ogromne podziękowania należą się także zawodnikom i kie- rownictwu Queens Parka Rangers Football Club — Rayowi, Lesowi, Andy'emu i reszcie chłopaków — za wielki wkład do Tao mego życia. Do zobaczenia w sobotę! Pisanie wielotomowej powieści, takiej jak ta, wiąże się dłu- gotrwałym siedzeniem i rozmyślaniem. Co bym począł w ciągu tych godzin bez muzyki? Tym razem szczególnie dziękuję zespołom Tangerine Dream, Tranceport, The Guo Brothers oraz H. P. Zinkerowi. Na koniec szczególne pozdrowienia dla Johna Patricka Kavanagh, kumplami współpracownika. Wielkie Kan pei! dla IMPERIUM LODU. Do zobaczenia na plaży... SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH Znaczenia większości mandaryńskich słów pojawiących się w tekście można domyślić się z kontekstu. Ponieważ jednak część z nich używana jest bardzo często, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić. ai ya\ — wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskocze- nia lub konsternacji; ch'a — herbata. Warto tu zaznaczyć, że ch'a shu, sztuka parzenia herbaty wspomniana w tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu; chen yen — „prawdziwe słowa"; chiński odpowiednik man- try; ch'i — chińska stopa; około 37 cm; ch'i — „wewnętrzna siła"; jedna z dwóch „rzeczy", z któ- rych składa się wszystko, co istnieje. Li jest „formą" albo „prawem", albo (aby zacytować Josepha Needhama) „za- sadą organizacji" istniejącą w tle wszystkich rzeczy, podczas gdy ch'i jest „materią-energią" albo „duchem" wewnątrz materialnych rzeczy, luźnym odpowiednikiem greckiej pneu- my i prany starożytnych Hindusów. Jak powiedział mędrzec Chu Hsi (1130-1200 n.e.), „li jest Tao, które odnosi się do tego, co jest ponad kształtami i jest źródłem wszystkich rzeczy". Ch'i jest materialne (dosłownie instrumentem), od- nosi się do tego, co jest wewnątrz kształtów i jest tym, którego mocą rzeczy powstają... W całym wszechświecie nie ma ch'i bez // ani li bez ch'i."; Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość" pocho- dzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwra- cano się do cesarza, przez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami"; ch'in — długa (120 cm), wąska, polakierowna cytra o gładkiej górnej powierzchni, otworach dźwiękowych z dołu, siedmiu strunach z jedwabiu i trzynastu progach oznaczających pozycje harmoniczne na strunach. Najstarsze egzemplarze ch'in odkryto w grobach z piątego wieku przed naszą erą, ale prawdopodobnie robiono je już w trzynastym, a nawet czternastym wieku przed naszą erą. To najbardziej ceniony z chińskich instrumentów, szczególnie lubiany dla swego miłego, łagodnego tonu; ching — dosłownie „lustro"; w powieści używam tego słowa także dla określenia idealnych kopii ludzi wytwarzanych przez GenSyn (zgodnie z Edyktem Kontroli Technologii była to ograniczona ilość kopii rządzącego aktualnie Tan- ga). W Chinach wierzono także, że lustra mają pewne niezwykłe właściwości, z których jedną było to, iż można było w nich zobaczyć duchy. Kapłani buddyjscy używali specjalnych „magicznych zwierciadeł", by pokazać wiernym postać, jaką przyjmą w następnym życiu. Co więcej, wierzo- no, że jeśli człowiek patrzący w takie lustro nie rozpozna swojej twarzy, jest to znak jego bliskiej śmierci; chung — porcelanowa czarka z wieczkiem służąca do poda- wania ch'a; ch'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasa- dami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje. Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowa- nia — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach — jak i rzeczywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do człon- kostwa w niej wymagany jest pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie; erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pudłem rezonansowym; fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu yuanowi; han — „czarnowłosi"; słowo, którym Chińczycy określają własną rasę. Pochodzi ono z okresu Dynastii Han (210 p.n.e. — 220 n.e.). Szacuje się, że około dziewięćdziesięciu czterech procent ludności współczesnych Chin należy do rasy Han; hei — dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojen- nych. W tej książce określam tak genetycznie wyproduko- wanych (przez GenSyn) połludzi używanych jako policja szturmowa do tłumienia rozruchów na niższych poziomach; hsiaojen — „mały człowiek / małe ludziki". W Księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tzu) i „małych ludzików"(hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Kon- fucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo; hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmia- rach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo kon- kretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć stref po trzydzieści pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesię- ciu poziomów, o średnicy dwóch li, czyli około jednego kilometra. Strefę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta; Huang Ti — zgodnie z tradycją starożytnych Chin był to ostatni z „Trzech Suwerenów" i pierwszy z „Pięciu Cesa- rzy". Huang Ti, Żółty Cesarz, był pierwszym z władców wymienionych przez historyka Ssu-ma Ch'iena (136—85 p.n.e.) w jego wielkiej pracy, Shih Chi. Wszyscy następni władcy Chin (albo pretendenci do władzy) utrzymywali, że są potomkami Żółtego Cesarza, „Syna Niebios", który przyniósł czarnowłosym cywilizację. Jego imię jest obecnie synonimem słowa „Cesarz"; hua pen — dosłownie „korzenie opowieści". Były to stresz- czenia opowieści używane przez ulicznych opowiadaczy w Chinach przez ostatnie dwa tysiące lat. Huapen tworzono z myślą o tych opowiadaczach, którzy nie opanowali jeszcze w pełni swojej sztuki i zapisywano w nich główne wątki historii. W okresie dynastii Yuan albo Mongolskiej (1280—1368 n.e.) hua pen rozwinęły się w sztuki teatralne, a później — w czasie dynastii Ming (1368—1644 n.e.) — przybrały postać popularnych powieści, z których Shui Hu Chuan albo Bandyci z bagien jest do dzisiaj najpopula- rniejsza; Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żeg- larzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chinami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do pląd- rownia chińskich statków i portów) słowo to oznacza rów- nież pirata; huojen — dosłownie „ludzie ognia"; kang — chiński piec, służący także jako piekarnik, a w czasie chłodnych zim jako platforma do spania; Kan Pei\ — „na zdrowie" — toast; Ko Ming — „rewolucyjny". Tien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest jego wart, a rebelia przeciwko tyranowi — który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwoś- cią — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz właściwe wyra- żenie gniewu Niebios; Kuan Yin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi buddyjskiego męskiego Bodhisattvy Avalokitsevary (co Han tłumaczą jako „Ten, co słucha dźwięków świata", czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od dziewiątego wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przed- stawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu piastującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny; kwai — skrót od kwai tao, czyli „ostry nóż" albo „szybki nóż". Może także znaczyć szybkość lub ostrość, a także grudkę ziemi. Tutaj słowo to oznacza specjalną grupę wojo- wników spod Sieci, którzy górowali umiejętnościami i sa- modyscypliną nad zwyczajnymi nożownikami do wynajęcia; laojen — „stary człowiek"; normalnie zwrot wyrażający sza- cunek; li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu; maotai — silny napój alkoholowy otrzymywany z sorga; men hu — dosłownie „stojąca w drzwiach"; najnędzniejsza z prostytutek; mou — chiński „akr" o powierzchni około 674 metrów kwad- ratowych. Sześć mou równa się w przybliżeniu 0,4 ha, a pole 10 000 mou to około 666 ha; Nu Shi — kobieta niezamężna; panna; pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn; Pień hua — dosłownie „Zmiana"; Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią). Tutaj ta nazwa używa- na jest jako nazwa organizacji terrorystycznej, której celem jest zniszczenie (zrównanie z ziemią) Miasta; Shen Ts'e — specjalne, elitarne oddziały wojskowe. Nazwa pochodzi od „armii pałacowych" z czasów dynastii Tang; shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w za- sadzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie okreś- lano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróż- nienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „pa- nów" (hsiangsheng) i dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi; tai — „kieszenie"; w tej książce nazywam tak Reprezentan- tów kupionych (a zatem siedzących w „kieszeniach") przez rozmaite grupy nacisku (początkowo przez Siedmiu); tai ch'i — Początek lub Jedność, z której zgodnie z chińską kosmologią rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao, przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła reprezen- tujący jakoby jajko (może Hun Tuń), w którym żółtko i białko rozdzielają się; Ting Wei — Superintendentura Sądownictwa, instutucja, która datuje się od czasów dynastii Tang. W drugiej części księgi III Chung Kuo („Biała Góra") opisano, jak ten urząd — odpowiedzialny za propagandę — funkcjonuje; tiyu — „ziemskie więzienie" albo piekło z chińskiej mitologii. Istnieje dziesięć głównych Chińskich Piekieł, z których pier- wszym jest sala sądowa, gdzie grzesznik jest sądzony, a osta- tnim miejsce, gdzie ponownie rodzi się on jako człowiek. Pomiędzy nimi jest ogromna ilość podpiekieł, każde z włas- nym Sędzią i oddziałem okrutnych strażników. W Piekle zawsze jest ciemno — nie ma żadnych różnic między dniem a nocą; wei chi — „gra okrążeni owa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą Go. Wymyślił ją jakoby legen- darny Cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca; Wu — wróżbita. Zgodnie z podaniami były to „media" (za- równo mężczyźni, jak i kobiety) obdarzone szczególnymi zdolnościami psychicznymi; Wu — „niebyt". Jak mówi Lao Tzu: „Dopiero gdy Bryła zostaje wyrzeźbiona, pojawiają się nazwy". Ale Tao jest nienazywalne (wu-ming), a przed Byciem (yu) jest Niebyt (wu). Nieistnienie, brak kształtu i nazwy, oto czym jest Wu; Wushu — chińska nazwa sztuk walki odnosząca się do każdej z kilkuset szkół. Kung Fu, czyli „sprawność, która sięga poza granice zwykłego piękna", jest jedną z tych szkół; wuwei — bierność; stara koncepcja taoistyczna mówiąca 0 konieczności zachowania harmonii i dostosowanie się do biegu rzeczy — nie czynienie niczego, co mogłoby za- kłócić ten bieg; yang — „męski pierwiastek" w chińskiej kosmologii, który wraz ze swym dopełniającym przeciwieństwem, żeńskim yin, tworzy t'ai chi, wywodzące się z Początku. Z połączenia się yin i yang powstało „pięć elementów" (woda, ogień, ziemia, metal, drewno), a z nich „dziesięć tysięcy rzeczy" (wan wu). Yang to Niebiosa i Południe, Słońce i Ciepło, Światło, Wigor, Męskość, Penetracja, liczby nieparzyste i Smok. Także góry są yang; yin — „żeński pierwiastek" w chińskiej kosmologii (patrz hasło yang). Yin to Ziemia i Północ, Księżyc i Zimno, Ciemność, Bezruch, Kobiecość, Wchłanianie, liczby parzyste 1 Tygrys. Yin leży w cieniu góry; yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbieżności z określeniem obfitości, ryba symbolizuje także bogactwo. Jednakże istnieje także powiedzenie, że kiedy ryba płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia; yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai — „kawałek" albo „brył- ka". Jeden yuan jest równy stu fenom; Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś splecione ogo- nami tworzyły obręcz" [fragment „Księżycowego Smoka", z czwartego rozdziału Państwa Środka"]; I SPIS TREŚCI Prolog Zima 2210 — POCHODNIE DUCHÓW 23 Część 1 Lato 221 — POŁUDNIOWA STRONA NIEBA 1. Na morzu pyłu 51 2. Marzenia o Marsie 80 3. A słowo ciałem się stało 107 4. Kara Niebios ' 130 5. Matka Niebo 155 Część 2 Wiosna 2212 — NA OGNISTYM KOLE 6. Tysiąc oczu 165 7. Ziemia Bez Duchów 194 8. Drobnostki 217 9. Starzy ludzie 252 Od autora 289 Podziękowania 293 Słowniczek wyrazów mandarynskich 295