Nicholas Christopher VERONICA Tytuł oryginału: Veronica" (Tłum, Kinga Dobrowolska) 1997 Czas jest jak koń, co w sercu nam bieży, Bez jeźdźca pędzi drogą na nocy rubieży. Wallace Stevens Dla Constance PODZIĘKOWANIA Chciałbym podziękować mojej pani redaktor, Susan Kamil, oraz swojej agentce, Anne Sibbald, za gorące wsparcie i zachętę do pracy. 1 Na dolnym Manhattanie jest taki zupełnie nieprawdopodobny punkt, gdzie Waverly Place przecina się z Waverly Place. To właśnie tam spotkałem Yeronicę owej śnieżnej i wietrznej nocy. Szukała kluczy na chodniku obok kamienicy z piaskowca przy klasztorze świętej Zyty. Objaśniła mi to za pomocą małej pantomimy - udała, że przekręca niewidzialny klucz. Miała na sobie czarny płaszcz i szerokoskrzydly kapelusz, spod którego wylewała się na ramiona kaskada czarnych włosów. Cień kapelusza zakrywał jej oczy jak maska. Znalazłem te klucze: duży, nader różnorodny zestaw na metalowym kółku. Podziękowawszy mi skinieniem głowy, włożyła je do torebki i zerknęła przez ramię w stronę Christopher Street. Podążyłem wzrokiem za jej spojrzeniem, ale nie dostrzegłem nic prócz ulicznej latarni; w stożku światła wokół niej widać by ło padający ukosem śnieg, który grzebał pobliski hydrant pod białą zaspą. - Zechcesz odprowadzić mnie do Siódmej Alei? - poprosiła półgłosem. Jeszcze raz zerknęła w głąb ulicy, jakby spodziewała się tam kogoś ujrzeć, ale nikogo nie było widać. W ciszy słyszałem, jak płatki śniegu ocierają się z metalicznym szelestem o nagie konary drzew. Ruszyła przed siebie, między wirujące płatki - wyprostowana, z włosami rozwianymi na wietrze. Tym odcinkiem chodnika nikt przed nami nie przechodził, więc pozostawialiśmy za sobą głębokie ślady w śniegu. Samochody na Szóstej Alei poruszały się wolno, w dużych odstępach, gniotąc kołami śnieg. Na jedno mgnienie oka obróciła ku mnie oświetloną neonowym błyskiem twarz. Potem zatrzymała taksówkę i wsunąwszy mi w rękę jakąś kopertę, szybko wskoczyła do wozu. Taksówka pognała na północ, prześlizgując się zwinnie między innymi autami. Z zegara na wieży dawnego sądu dla kobiet odczytałem, że jest pierwsza piętnaście. Po prawej miałem oświetlony na biało i zielono Empire State Building. Koperta kryła w środku zaproszenie na otwarcie - w przyszłym tygodniu, w jednej z galerii na Bond Street - wystawy pod tytułem: „Arktyczna kra. Malarstwo olejne Remi Sing”. Wpychając kopertę do kieszeni, zdałem sobie nagle sprawę, że nie odezwałem się do spotkanej przed chwilą kobiety ani jednym słowem. Nie zobaczyłem także jej oczu. 2 Były niejednakowej barwy: prawe - niebieskie, a lewe - zielone. A jej twarz widziana w blasku świec w pierwszym momencie trochę mnie przestraszyła, tak samo jak tamtej lodowatej nocy. Ujrzawszy ją wtedy na ulicy, pomyślałem, że to tylko wytwór mojej wyobraźni: nieruchoma, lśniąca srebrzystą poświatą twarz. Delikatnie rzeźbione rysy, długi, prosty nos i szerokie usta przypominały do złudzenia inną twarz, którą sfotografowałem całe lata temu. Tamta nie należała do żywej osoby - stanowiła fragment fryzu, który odnalazłem wśród jakichś ruin niedaleko Werony. Przedstawiający grupkę muzykantów fryz, niegdyś ocieniony gzymsem, znajdował się wysoko na świątyni Merkurego, boga magii. Twarz, o której mówię, należała do jednego z muzyków. Przykuwała wzrok - była jak zagadka nie do rozwiązania - i nigdy bym się nie spodziewał, że pewnego dnia znajdę ją u żywej kobiety. Nie speszona mym badawczym spojrzeniem, bawiła się leżącym przed nią na talerzu pomidorem. Siedzieliśmy tuż przy samym oknie w tybetańskiej restauracji, małej mrocznej dziupli przy Morton Street, nieopodal rzeki. Ścianę zdobił fresk przedstawiający klasztor Dalaj Lamy w Sera, wysoko w Himalajach. Okna klasztoru były niebieskie, a dach złoty. Górskie szczyty w tle okalały pierścienie chmur. Poszedłem na to otwarcie wystawy, ale jej tam nie było. Remi Sing okazała się młodą Euroazjatką z opaską na lewym oku. Miała na sobie różową skórzaną kurtkę z czerwonymi eklerami. Wszystkie jej obrazy były zupełnie białe, a każdy przecinała w środku czarna zygzakowata kreska. W galerii zastałem tłumy. Wziąłem sobie z tacy kieliszek czerwonego wina. Remi Sing stała, otoczona wianuszkiem wielbicieli, obok wysokiego, potężnie zbudowanego, rudowłosego mężczyzny tuż po pięćdziesiątce, którego czoło znaczyła zygzakowata blizna, taka sama jak linie z jej obrazów. Na lewej dłoni miał czarną rękawiczkę. Był powściągliwy i małomówny - palił jeden za drugim papierosy w bibułce w czarno-białe pręgi jak u zebry. Zauważyłem, że choć ludzie garnęli się do niego, nikt nie podchodził zbyt blisko. Stałem niedaleko drzwi i właśnie po raz kolejny zerknąłem na zegarek, kiedy wpadł na mnie jakiś smukły, muskularny młodzieniec w zamszowej marynarce i przydymionych okularach. Uśmiechnął się, ukazując garnitur swych bardzo równych i bardzo białych zębów. - Proszę o wybaczenie - rzekł. - Czy przypadkiem nie czeka pan tu na kogoś? - Możliwe. Kim pan jest? - Tak. Pomyślałem sobie, że to mógłby być pan - mówił, wyciągając z kieszeni wizytówkę. - Veronica prosiła, żebym to panu przekazał. Na wizytówce znalazłem nazwę i adres tej właśnie tybetańskiej restauracji. Dabtong. Kiedy podniosłem wzrok znad papieru, tamten już rozpłynął się wśród tłumu. Wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem jej imię. Kelner zebrał już nasze talerze, a Veronica, myszkując po torebce w poszukiwaniu zapalniczki, położyła na obrusie pęk kluczy, który odnalazłem dla niej w śniegu. Obrus przedstawiał wielką mapę Tybetu, na której czerwonymi trójkątami pozaznaczano buddyjskie klasztory. Przyglądałem się uważnie jej kluczom. Było ich razem szesnaście: do zamków medeco, segal i fichet, kluczyki do skrzynek pocztowych, potężny wytrych, jeden maleńki kluczyk oraz klucz do depozytu bankowego. Jeden z kluczy do drzwi wejściowych oznaczono wielkim X z czarnej emalii. Veronica paliła indonezyjskie papierosy kretek, w których tytoń mieszany był z tłuczonymi goździkami. Kiedy mówiła, słowa ześlizgiwały się z jej pełnych warg wolno, czasem wręcz niechętnie. Miała na sobie strój uszyty w całości z materiału w pepitkę - suknia, kapelusz, szal i rękawiczki. Sukienka i rękawiczki były niebiesko-czarne, szal - czarno-niebieski, kapelusz zaś - utrzymany w tej samej kolorystyce - przypominał fez ze srebrnymi chwościkami i złotym piórkiem. - Jestem cała w czarne dziury - oznajmiła. - Takie jak czarne dziury w kosmosie. Wiesz, uważa się, że mogą one prowadzić do innych czasoprzestrzeni. Do całych wszechświatów antymaterii. Ale my eksplodowalibyśmy w tej samej chwili, w której spróbowalibyśmy przez nie przejść. Kiedy wszedłem do restauracji, uniosła dłoń w geście powitania, a potem przyglądała się uważnie, jak podchodzę. - Byłam pewna, że nie przyjdziesz - oświadczyła. Kiedy siadałem, moje nozdrza wypełnił mocny zapach jej perfum. Przez kilka minut żadne z nas się nie odezwało. Przy innej kobiecie byłoby to nie do zniesienia, lecz jej milczenie wydało mi się kojące. Potem zapytała, jak mam na imię. - Leo - odparłem. - Czy spotkania z tobą zawsze poprzedza tak skomplikowana procedura? - Nie zawsze. Głodna jestem, a ty? A przecież ledwie tknęła zawartość swego talerza. Wypijała za to jedną po drugiej filiżanki mocnej, czarnej herbaty, przyrządzonej na sposób tybetański: z masłem i solą. A kiedy stół uprzątnięto po posiłku, dalej ją piła, zamówiwszy u kelnera trzeci dzbanek. - Jak ty będziesz spała? - zapytałem, stukając palcami w dzbanek. - Niewiele sypiam - odparła. Po drugiej stronie ulicy, w ciemnej szybie sklepu z antykami odbijał się Księżyc w pełni wiszący obok wieży ciśnień budynku, w którym właśnie się znajdowaliśmy. Noc była przejrzysta i chłodna. Poprosiłem o rachunek, ale kiedy sięgnąłem po portfel, nie znalazłem go. - Wiem - odezwała się Veronica, gwałtownym ruchem zduszając papierosa. - Zniknął twój portfel. - Nie wydawała się wcale zdziwiona tym zdarzeniem. - Ja zaprosiłam cię na kolację, więc ja zapłacę. Podniosłem się i zacząłem obmacywać kieszenie. - Moje prawo jazdy, mój... Skąd wiesz, że zginął? - Dostaniesz go z powrotem. - Położyła pieniądze na stole. - Chodźmy. Wyszła na ulicę i widziałem przez okno, jak upaja się nocnym powietrzem, jak wypuszcza przez nos kłębuszki pary, podczas gdy ja sprawdzałem jeszcze, czy portfela nie ma pod stołem lub w płaszczu. Udaliśmy się na wschód, w kierunku Morton Street. Stalowe podkówki na zelówkach jej czarnych butów krzesały maleńkie iskry na płytkach chodnika. - Co sądzisz o obrazach Remi? - zapytała. - Czy tam właśnie idziemy? Z powrotem do galerii? Uśmiechnęła się - po raz pierwszy. - Nie. Choć jestem pewna, że już nie miałeś portfela, kiedy stamtąd wychodziłeś. - Skąd o tym wiesz? - Wiesz, ja i Remi chodziłyśmy do jednej szkoły - stwierdziła, unikając odpowiedzi. Znaleźliśmy się teraz na Barrow Street. - Kim jest człowiek z blizną? - zapytałem. Rzuciła mi szybkie spojrzenie, jej twarz stężała w oka mgnieniu. - Widziałeś go? - Jak mogłem nie widzieć? To przecież on tak naprawdę stanowił centrum zainteresowania. W ogóle nie byłaś na tym otwarciu? - Nie - odrzekła. - A to, że go widziałeś, wcale nie znaczy, że on tam był. 3 Niespodziewanie skręciliśmy w odchodzącą od Barrow Street wąską uliczkę, przypominającą kształtem L. Zza śmietnika wystrzelił znienacka szczur. W kałuży odbijało się światło żółtawej, nagiej żarówki zawieszonej wysoko na ceglanym murze. Gałązki drzew drapały w szyby okien. Była tam żelazna, zamykana na kłódkę brama, która prowadziła w prostopa dłą odnogę alejki. Veronica wyjęła swój pęk kluczy i otworzyła kłódkę mniejszym wytrychem. Z ciemności, zza obrośniętej bluszczem siatki dobiegło warczenie łańcuchowego psa. Nie widziałem sennego zwierzęcia, tylko błysk światła na łańcuchu, który wlokło za sobą. „Tashi!” - rzuciła miękko Veronica, i warczenie ustało. - Gdzie on jest? - zapytałem, wpatrując się w ciemność. - Chodźmy - ponagliła mnie Veronica. Po kilku obrośniętych mchem stopniach podeszliśmy do niemal niewidocznych drzwi czteropiętrowego budynku, także mocno zarośniętego. Drzwi były niskie, nie miały klamki i niewiele różniły się od otaczającej je ściany. Pchnęła je na oścież i pochylając głowy, wkroczyliśmy w wąską sień. Na ścianie wisiała oprawiona w prostą ramkę z brązu fotografia jakiegoś starego Azjaty - Tybetańczyka, jeśli sądzić po rysach i miedzianym odcieniu skóry. Miał ponury wyraz twarzy, cienkie, białe wąsiki i bezpośrednie wejrzenie. Ubrany był w złocistą szatę z wysokim, sztywnym kołnierzem. Veronica otworzyła pchnięciem kolejne drzwi, po przekroczeniu których wspięliśmy się dwa piętra w górę po drewnianych schodach oświetlonych przez mdłe światło lampek na podestach. Schody pokrywała gruba warstwa kurzu, więc kiedy się obejrzałem, zobaczyłem na nich ślady naszych stóp. Na drugim podeście Veronica za pomocą klucza medeco otworzyła drzwi pomalowane żółtą emalią. - Wiesz - odezwała się, przerywając ciszę - dobry zamek powinien podczas otwierania szczęknąć jak dwa stukające o siebie w wodzie kamyki. Wzięła mnie pod ramię - wtedy dotknęła mnie po raz pierwszy - i wprowadziła do pokoiku, tak źle oświetlonego, że nawet po mroku panującym na korytarzu, moje oczy musiały przywyknąć, zanim cokolwiek zobaczyłem. W kącie stała zapalona lampa, na której klosz narzucono jakąś materię. Po drugiej stronie pokoju, nad drugimi drzwiami, paliła się pojedyncza czerwona żarówka, tak jakby za nimi znajdowała się fotograficzna ciemnia. Na całe umeblowanie pokoju składały się stół, dwa bambusowe krzesła i rozkładana kanapa, okryta zmiętym kocem. W pomieszczeniu nie było okien. Na stole, obok sterty książek, mruczał włączony wentylator. Przy kanapie stało wielkie pudłowe radio, model popularny w latach czterdziestych. Veronica usiadła przy stole, założyła nogę na nogę i zapaliła jednego z tych swoich goździkowych papierosów. - Ty tu mieszkasz? - zapytałem. Potrząsnęła przecząco głową. - Mój brat. Musimy poczekać. Zerknąłem na drzwi pod czerwoną żarówką. - Twoi brat ipst fotografem? - W pewnym sensie. Nie zawodowo. Nie możemy mu teraz przeszkadzać, ale nigdy nie siedzi tam zbyt długo. Usiądź. Wentylator chwycił dym z jej papierosa i pchnął go przez cały pokój ku szerokiej półce, na której stało zaledwie kilka przedmiotów: magnetofon szpulowy, butelka wódki i brązowa statuetka biegnącej łani. - Napijesz się? - Nie, dziękuję. Niedaleko półki, nad upstrzonym nalepkami z Kansas City, Toronto i Seattle czarnym kufrem podróżnym, wisiała na ścianie, rozciągnięta między parą haków, czarna, aksamitna peleryna, podszyta czerwonym jedwabiem. - Co to jest? - zaciekawiłem się. - Mój ojciec był magikiem. To jedna z jego peleryn. A to jego kufer. - Jak się nazywał? - Miał wiele imion. Vardoz z Bombaju, El-Shabazz z Al-Aquabah, Trong-luk z Lhasy, Fenicjanin Zeno, Cardin z Cardogyll. Każde imię pochodzi z innego miejsca. Vardoz było jego ulubionym. Kładł na twarz i ręce czerwonawą farbę, zakładał tę pelerynę, a do niej czarne rękawiczki, czarny turban i taki sam szalik drukowany w księżyce, gwiazdy i komety. Z każdym imieniem wiązała się inna rola: mistrz ucieczek, prestidigitator, iluzjonista. Jako dziecko byłam jedną z jego asystentek. Podróżowałam z nim po całym kraju. Miałam własne kostiumy. Dbałam o króliki i gołębie. - Z westchnieniem zdjęła z warg strzęp tytoniu. - Naprawdę nazywał się Albin White. Al Chemik, jak nazywali go przyjaciele, ponieważ jako dziecko, zanim uciekł z domu, pracował w aptece swego ojca. Kiedy stawiał pierwsze kroki w zawodzie magika, był po prostu Albinem Fantomem. Drzwi pod czerwoną żarówką otwarły się i wyszedł z nich młodzieniec w czarnym podkoszulku, dżinsach i kowbojskich butach. Kiedy dostrzegłem przydymione szkła okularów, rozpoznałem w nim natychmiast spotkanego w galerii człowieka w zamszowej kurtce. Nie wydawał się szczególnie zaskoczony naszym widokiem. - Przyszliście nie w porę - rzucił Veronice z pewną irytacją w głosie. Przekręcił wyłącznik w ścianie, a ja zamrugałem gwałtownie, gdyż pokój nagle zalała powódź białego światła. Zobaczyłem teraz, że ściany mają kolor morskiej zieleni. - Leo, to jest mój brat, Clement. Clement, oddaj Leo jego portfel. Clement beznamiętnie otworzył szufladę komody, wyjął stamtąd mój portfel i od niechcenia rzucił na stół. Potem, przeszedłszy niedbale - i mimo wysokich butów bezszelestnie - przez pokój, nalał sobie kieliszek wódki i spojrzał na zegarek. - Skąd go masz? - rzuciłem, porywając ze stołu portfel. - I po co ci on? - Muszę teraz posłuchać radia - zwrócił się do Veroniki, rozmyślnie mnie ignorując, i zdjął z nosa okulary. W czasie gdy podnosiła się z miejsca, zdążyłem zauważyć, że on również ma jedno oko niebieskie, a drugie zielone. - Przepraszam za brata - powiedziała. Clement otworzył drzwi. - Miło było cię poznać, Leo - mruknął, odwracając się do nas plecami. Kiedy znaleźliśmy się na Barrow Street, gdzie wiatr targał nagimi konarami kasztanowców, wciąż jeszcze ściskałem portfel w garści. - Teraz znasz już zawód mojego brata - odezwała się Veronica. - Jest złodziejem? - Kieszonkowcem. Zerknąłem na swój portfel. - Nie martw się - uspokoiła mnie. - Nic nie brakuje. Ale ja wcale już nie myślałem o portfelu. Dopiero kiedy dotarliśmy do rogu i Veronica weszła do apteki, żeby skorzystać z automatu, zrozumiałem, co nie dawało mi spokoju od chwili, kiedy zaczęliśmy schodzić po tamtych schodach: zniknęły gdzieś ślady, które zostawiliśmy, wchodząc. Kurz nadal leżał grubą warstwą, nietknięty, jakby od tygodni nikt tamtędy nie przechodził. I nagle zastanowiło mnie także, dlaczego po drodze na górę nie dostrzegliśmy na podłodze śladów Clementa. Kiedy wszedłem do apteki, słuchawka automatu zwisała bezwładnie na kablu, a Veronica zniknęła. Człowiek za kontuarem twierdził, że w ogóle jej nie widział. 4 Następnego wieczora odwiedziłem lekarza przy Czterdziestej Wschodniej. Kiedy opuszczałem jego gabinet, z zaskoczeniem przekonałem się, że przed budynkiem czeka na mnie Veronica. Tym razem była ubrana w jednolitą czerń - miała na sobie czarny płaszcz, narzucony na czarną, obcisłą suknie, a do tego czarne pończochy i rękawiczki. I okulary przeciwsłoneczne, choć przecież na dworze zrobiło się już ciemno. Wyglądała zupełnie jak wdowa w ciężkiej żałobie. Ja niosłem w ręku zdjęcie rentgenowskie mojej głowy, w czarnej kopercie o wymiarach osiem na jedenaście. W zeszłym tygodniu trapiły mnie jakieś paskudne bóle głowy, ale prześwietlenie nie wykazało żadnych anomalii. - Co ty tutaj robisz? - rzuciłem zaczepnie. - Musiałam się z tobą zobaczyć. - Tak? A skąd wiedziałaś, gdzie mnie znaleźć? - W pokoju Clementa wypadło ci z kieszeni coś takiego. To była wizytówka lekarza z datą i godziną mojej wizyty. Byłem pewien, że ona albo Clement wyjęli jaz mojego portfela. - Przepraszam za wczorajszy wieczór - powiedziała. - Dlaczego za każdym razem znikasz po angielsku? - To był nagły wypadek. - A co to znaczy? Zacząłem iść, a ona ruszyła za mną. - Pozwól, że ci to jakoś wynagrodzę - odezwała się, kiedy skręciłem na południe, w Piątą Aleję. - Już nie musisz zapraszać mnie na obiad. Dobrze pilnuję swojego portfela. - Pomyślałam sobie, że może zechcesz posłuchać, jak gram. Mam dzisiaj sesję z pewną kapelą w Klubie Neptuna, na mieście. Jazz - dorzuciła, a słowo zasyczało jej między zębami. - Grywam na pianinie z zespołem o nazwie Sekstet Chronosa. Kiedyś grałam z nimi na stałe. Przyjdziesz? - Jesteś muzykiem? - Jako dziecko akompaniowałam memu ojcu przy niektórych partiach jego występów - rzuciła w odpowiedzi. - Miałam niezły słuch. Powiedział mi to już za pierwszym razem, kiedy usiadłam przy fortepianie i zaczęłam przygrywać do jakiejś melodii z radia. Przez głębokie rozpadliny ulic zaczęły przepływać wielkie, mokre płatki śniegu, gnane wiatrem między równoległymi ścianami budynków. W milczeniu minęliśmy kilka domów. Choć na chodniku płatki śniegu tajały błyskawicznie, przylegały, migocząc, do płaszcza Yeroniki, układając się we wzór: półksiężyc z gwiazd, który ożył nagle między jej prawym ramieniem a lewym biodrem. Nie mogły go rozwiać nawet najsilniejsze podmuchy wiatru. - Jak ty to robisz? - zapytałem. - To nie ja. Powoli wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć jej płaszcza. - Wolałabym, żebyś tego nie robił - rzuciła, kiedy przechodziliśmy przez Trzydziestą Czwartą. - Sesja zaczyna się o dziesiątej. Przyjdziesz? - Tak, przyjdę. - Kiedy patrzyło się w jej twarz, trudno było zachować dawną złość. - Tym razem cię zastanę? - Tak. Całą moją uwagę nadal pochłaniał ów śnieżny półksiężyc, kiedy przechodząc obok Empire State Building, po drugiej stronie Piątej Alei, dostrzegliśmy przed wejściem jakieś zamieszanie. Przed przeszklonymi drzwiami wejściowymi zebrał się tłumek ludzi, gapiących się na mężczyznę w szarym płaszczu i szarej kominiarce, który rzucał się rozpaczliwie na chodniku, leżąc na narysowanym tam kredą lazurowo-rubinowym wizerunku Madonny. Gruby łysy facet, który zatrzymał się przed chwilą przy wózku, by kupić hot-doga, spokojnie wręczył go kobiecie stojącej na przystanku autobusowym, po czym wyjął sobie pasek ze spodni. Potem przykląkł, odsunął kominiarkę z twarzy leżącego i wepchnął mu pasek między zęby. - To epileptyk - powiedziałem do Veroniki, lecz ona patrzyła w górę, na Empire State Building. Podążyłem za jej wzrokiem i dostrzegłem, że wokół gigantycznej anteny na szczycie wiruje coraz gęstszy obłok śniegu. - Tam na górze wygląda tak spokojnie - powiedziała. A potem, zupełnie nieoczekiwanie, zeszła z krawężnika i przywołała taksówkę. Gruby mężczyzna podniósł się z kolan, mokrych teraz od zetknięcia z chodnikiem, a tłum zwarł się dookoła epileptyka, którego twarzy nie zdołałem dojrzeć. Grubas odebrał od kobiety swego hot-doga, a potem - patrząc wyraźnie w moim kierunku - odgryzł wielki kęs i począł żuć go ze smakiem. Nadjechała ósemka, a on wsiadł do niej, porzucając na dobre swój pasek. Kobieta weszła do wnętrza Empire State Building, a na jej plecach ujrzałem półksiężyc z gwiazd, taki sam jak ten, który uformował się na płaszczu Veroniki. Jednak kiedy Veronica otwierała drzwi taksówki, zobaczyłem, że już go tam nie ma. Wśliznąłem się na siedzenie obok niej, a ona podała kierowcy jakiś adres po przeciwnej stronie West Side, niedaleko Jedenastej Alei. - Chciałabym, żebyś poznał moją przyjaciółkę Keko - oznajmiła. - Możemy kupić jej jakieś jedzenie. Nie lubi wychodzić po zmierzchu. 5 Staruszek przy kasie w chińskiej restauracji na Trzydziestej Zachodniej powitał Veronicę jak stałą bywalczynię. Knajpa nazywała się Smocze Oko. Była wąska i mroczna, z pojedynczym rzędem ciasno upakowanych kabinek. Kasjer miał na sobie czerwony krawat do czerwonej koszuli. Oglądał jakiś film na chińskim kanale w maleńkim telewizorze upchniętym między zakurzonymi butelkami z alkoholem. Na ekranie młoda kobieta w błękitniej bieliźnie przykładała sobie właśnie brzytwę do nadgarstka. Stała przed lustrem przy parującej umywalce. Jej usta wykrzywiał grymas. Przyjąwszy od nas zamówienie, staruszek zniknął za zdobioną paciorkami kotarą (namalowane na niej smocze oczy żarzyły się jak płonące węgle) oddzielającą to pomieszczenie od kuchni. Miał krótkie nogi, a idąc, lekko się zataczał. Veronica zamówiła same morskie dania: kałamarnicę w sosie czosnkowym, duszone krewetki, czarnego okonia nadziewanego ostrygami oraz jeżówce. Kiedy czekaliśmy, siedząc na wysokich stołkach pokrytych czerwonym winylem, Veronica zapaliła goździkowego papierosa i opowiedziała mi o Keko. - Przyjechała do tego kraju ze swoją ciotką, miała wtedy piętnaście lat. Dzieciństwo spędziła na jednej z maleńkich wysepek na północy Japonii. Jej siostry były poławiaczkami pereł i wytrawnymi pływaczkami. Ona także posiadła niezwykłe umiejętności, ale innego rodzaju. Umie dojrzeć rzeczy, które dzieją się poza królestwem naszych zmysłów - niektórzy nazywają to jasnowidzeniem. Często przepowiada ludziom sny, zanim jeszcze im się przyśnią. Nie powiedziała mi jednak, że Keko jest niewidoma. Keko mieszkała w starym, brunatnym budynku nieco dalej w głąb tej samej ulicy, przy której znajdowała się restauracja. Był to jeden z tych budynków, w których winda przesądnie nie zatrzymuje się na trzynastym piętrze. Podjechaliśmy do góry windą towarową i wysiadłszy na nie oznaczonym piętrze między dwunastym a czternastym, zastaliśmy tam jedne jedyne stalowe drzwi. Veronica przycisnęła guzik dzwonka, jednocześnie otwierając zamek w drzwiach jednym z kluczy fichet ze swojego pęku. Wszedłem za nią do przedpokoju - tak wąskiego i wysokiego, że człowiek czuł się w nim jak na dnie kopalnianego szybu. Spojrzałem w górę i tam, w świetle niewielkiego reflektorka, zobaczyłem połyskujące na cienkim druciku mobile: dwa niebiesko-żółte ptaszki. Podłogę pokrywała mozaika z jasnych płytek: srebrny konik morski, otoczony muszlami łodzika. Veronica musnęła jakiś pstryczek i ściana przed narni otworzyła się bezszelestnie. Weszliśmy do przestronnego pokoju, umeblowanego na modłę japońską: na podłogach czarne, plecione maty, niskie, barwione laką i zdobione na brzegach srebrem meble oraz kilka sięgających mi do piersi przepierzeń z ryżowego papieru, dzielących pomieszczenie na kilka mniejszych kącików. Na przepierzeniach widniały wyrysowane tuszem koniki morskie. Na wschód i południe wychodziły dwa duże okna, oszklone mnóstwem małych, sześciokątnych szybek. Po mojej prawej znajdował się imponujący czarny parawan złożony z ośmiu obrazów przedstawiających białą łanię uciekającą przez las. Dopiero na ostatnim z nich widać było w blasku Księżyca zaledwie cień jej prześladowcy - pantery. Wzdłuż marmurowego brzegu czarnego kominka stała kolekcja jadeitowych figurynek przedstawiających tradycyjne postacie z teatru no. Przy przeciwległej ścianie rozstawione były doniczki z wysokim roślinami o czarnych, skórzastych liściach. W środku, na podeście pomiędzy nimi, stało brązowe popiersie kobiety o pustych, szeroko rozwartych oczach, wargach odchylonych jakby w gniewnym warknięciu. Przypominała Meduzę, tylko, że zamiast węży jej głowę okrywał rój pszczół - całe ich tysiące, przedstawione z niezwykłą precyzją. Jednakże w pokoju zdecydowanie dominowało ogromne, jasno oświetlone akwarium stojące w samym jego środku. Mieściło co najmniej kilkaset galonów wody, było bardzo szerokie, głębokie co najmniej na pięć stóp i wyglądało jak miniatura samego pokoju. Wzdłuż jednej ściany rósł rząd czarnych roślin o skórzastych liściach, dno wysypane było żwirem, przypominającym czarne, sześciokątne płytki podłogi w pokoju. Takie same niskie meble, identycznie rozstawione, włącznie z replikami trzech stojących lampek z brązu, które przecinały pokój po przekątnej. Ryżowy papier przepierzenia znalazł tu swój odpowiednik w cieniutkich szklanych szybkach, także ozdobionych rysunkami koników morskich. Nawet parawan z łanią był w takim samym ułożeniu - tylko że na ostatnim segmencie brakowało cienia pantery. Było tak że miniaturowe marmurowe popiersie. A wśród tego labiryntu ścianek prześlizgiwała się z wolna samotna bladoróżowa rybka z białymi znakami na płetwach. Jej oczy były śnieżno białe. Ludzkie barwy - przemknęło mi przez głowę. - Jest ślepa - rzuciła zza mojego ramienia Veronica. Tak bardzo pochłonęło mnie oglądanie akwarium, że nawet nie spostrzegłem, jak przez rozsuwane drzwi za naszymi plecami weszła do pokoju Keko. Była szczupłą, dobiegającą trzydziestki kobietą, wzrostu niewiele ponad półtora metra. Długie czarne włosy sczesała na jedno ramię. Miała malutki nos i długie brwi. Jej skóra sprawiała wrażenie podświetlonej od wewnątrz - jak różowy marmur, przez który prześwieca blask świeczki. Nosiła czarne kimono i ciemne okulary. Sunęła między zgromadzonymi w tym pokoju przedmiotami bez wysiłku, jakby płynąc. Veronica ucałowała ją w policzek, a Keko przeciągnęła opuszkami palców po jej wargach i pod oczyma. - Nadal źle sypiasz - stwierdziła miękkim, czystym głosem. - Kogo ze sobą przyprowadziłaś? - To Leo - odparła Veronica, a Keko ujęła mnie za rękę. Miała chłodną dłoń i spiczaste, starannie wypielęgnowane paznokcie w koralowym odcieniu. - Napijesz się czegoś mocniejszego, Leo, czy może wolisz herbatę? - zapytała, zanim wypuściła moją rękę. - Może być herbata. Veronica wręczyła jej torbę z jedzeniem. Nozdrza Keko leciutko zadrżały. - Kałamarnica - powiedziała. - Czarny okoń. I krewetki. Znakomicie. - A potem zniknęła za rozsuwanymi drzwiami. Veronica przeszła między przepierzeniami w stronę kredensu, z którego wyjęła butelkę wódki i malutki kieliszek. Pytającym gestem uniosła do góry drugi. - No dobrze - skapitulowałem. Uklękła przy mnie na jednej z mat. - Zastanawiałeś się, od jak dawna Keko nie widzi - stwierdziła. - Nie - skłamałem. Wiedziała doskonale, że kłamię. - W porządku - uśmiechnęła się. - A zatem nie urodziła się niewidoma? - Och, nie. - Stuknęła swoim kieliszkiem o mój i pociągnęła drobny łyk. - Ale to długa historia. Wróciła Keko. Przed każdym z nas położyła czarną tackę, na której poukładała małe, prostokątne talerzyki. Jedzenie było znakomite, chrupkie, mimo iż przyrządzone na odrobinie oleju. Obok talerzy z głównymi daniami stały miseczki wielkości srebrnej jednodolarówki, pełne przypraw: tartego imbiru, pasków suszonej makreli, rozmaitych pikli i posiekanych ostrych papryczek. Jedliśmy pałeczkami, przy czym zauważyłem, że obie - Veronica i Keko - są leworęczne. W przeciwieństwie do Veroniki, Keko zadawała mi sporo pytań na mój lemat. Veronica słuchała uważnie, nie odzywając się, z oczyma utkwionymi w talerzu. - Jestem fotografem - powiedziałem. - Jakie zdjęcia robisz? - Głównie portrety, do czasopism. Jestem wolnym strzelcem. - A przedtem? - Pracowałem dla jednej z gazet. Sprawy międzynarodowe. Moją specjalnością były wojny i rewolucje. - To musiała być niebezpieczna praca. - Czasami. Ale także sposób na to, by zobaczyć trochę świata. A jeszcze przedtem wyleciałem ze studiów medycznych. - A jeszcze przedtem byłeś na morzu - dodała Keko. Zaskoczony, zerknąłem na Veronicę, lecz ta, zajęta układaniem imbiru na ostrydze, nie podniosła na mnie wzroku. - Skąd to wiesz? - zapytałem wobec tego Keko. Zacisnęła wargi. Zrozumiałem, że był to u niej substytut uśmiechu. Keko, bowiem nie uśmiechała się nigdy. - Kiedy miałem dwadzieścia trzy lata, pracowałem na lodołamaczu na Morzu Północnym. Przekrzywiła figlarnie głowę. - Zakochałem się nieszczęśliwie - wyjaśniłem z uśmiechem - więc ruszyłem na morze. - Potem także bywałeś nieszczęśliwie zakochany - powiedziała. - Czy to jest nadal twoja droga ucieczki? I tym razem mnie zaskoczyła. - Czy ruszam na morze? Nie, teraz to już nie takie łatwe. - Wygląda na to, że przeżyłeś już kilka różnych żywotów - zauważyła Keko. - We fragmentach i strzępkach. - Nie urodziłeś się w Nowym Jorku. - Nie. W Miami. - I nadal podróżujesz w związku ze swoje pracą, choć już nie tak dużo. - Zgadza się. W zamyśleniu przeżuwała kawałek kałamarnicy, a w ciemnych szkłach jej okularów widziałem swoje podwójne odbicie. - Czy mogę dotknąć twojej twarzy? - zapytała po prostu, przysuwając się bliżej mnie. - Dobrze. Przeciągnęła po niej opuszkami palców, tak jak przedtem po twarzy Veroniki. ale znacznie wolniej. Spokojnie przebiegła po moich wargach, policzkach, nosie i oczach. Jej dotyk koił moje powieki i słał miękkie fale przez całe ciało. Kiedy w końcu zabrała dłonie, poczułem bolesny brak. - Z twojego głosu i ruchów zdążyłam już trochę wywnioskować na temat twojego wyglądu - odezwała się - ale teraz widzę cię wyraźniej. Masz nieco ponad metr osiemdziesiąt. Dobrze zbudowany, regularne rysy. Dawno temu miałeś złamany nos, ale zagoił się ładnie. Kolor oczu... brązowy. - Zgadza się. Ale w jaki sposób odgadłaś mój wzrost? - Och, już znacznie wcześniej, z twojego głosu. Kąt, pod jakim dochodzi do mnie czyjś głos, wiele mi mówi. Nos złamano ci w bójce, prawda? - Tak. - O co poszło? Zawahałem się. - Jednego z moich przyjaciół zaatakował policjant, a ja próbowałem go powstrzymać. To było na Cyprze, podczas stanu wyjątkowego, i miałem szczęście, że w ogóle udało mi się stamtąd wydostać. Keko odsunęła się ode mnie płynnie i znów siadła w pozycji lotosu, składając ręce na podołku. Veronica nadal siedziała w milczeniu, zupełnie nieruchomo. - Czy wiesz, że dziś w nocy jest druga pełnia? - zwróciła się do mnie Keko. - W tym miesiącu Księżyc jest w pełni już drugi raz. - Nie, nie wiedziałem o tym. - Ostatnie takie zjawisko miało miejsce dziesięć lat temu. A tego roku wystąpi jeszcze raz, w maju. Przedtem dwie podwójne pełnie zdarzyły się trzydzieści lat temu. W roku, w którym urodziliście się ty i Veronica. Zastanawiałem się, skąd ona to wszystko wie. Oczywiście datę moich urodzin mogli znaleźć wtedy w portfelu, w dokumentach. - Podwójna pełnia przyciąga magiczne zjawiska - mówiła dalej Keko, a Veronica patrzyła teraz wprost na mnie. - Na przykład w Tybecie, gdzie w zeszłym tygodniu, pierwszego lutego zaczął się Nowy Rok, podwójna pełnia jest znakiem, że Niebo przemieszcza się na swej osi. Stają się wówczas możliwe najdziwniejsze transformacje. Umarłym łatwiej się podróżuje i mogą w czasie swoich podróży wstępować na chwilę w ciała żywych, co zwykle prowadzi do zupełnie niespodziewanych zdarzeń. Na przykład kiedy ktoś mówi: „Czuję się te raz, jakbym był kimś całkiem innym”. Albo doświadcza deja vu, które jest niczym innym, jak tylko chwilą z innego życia. Albo cudzego życia. W Tybecie ludzie słabego serca chowają się wtedy po domach, zasuwają zasłony w oknach i zamykają drzwi na klucz, żeby nie padło na nich światło Księżyca. Mam w sypialni księżycowy globus. Kartografia lunarna i historia wczesnych map Księżyca jest nadzwyczaj zajmująca. Czy masz ochotę o tym posłuchać? - spytała spokojnym już głosem, podnosząc się z klęczek. - Ale najpierw pozwól, że naleję ci kolejnego drinka. Może tym razem z lodem? 6 Kiedy zapatrzony w jej ogromne akwarium spłukiwałem pieprzówką smak ostro przyprawionego jedzenia, Keko opowiadała mi, że pierwszym człowiekiem, który w 1610 z pomocą teleskopu nakreślił mapę Księżyca, był Thomas Harriot, elżbietański matematyk, przyjaciel Sir Waltera Ralegha. Ponieważ Harriot, śledzony przez szpiegów Izby Gwiaździstej, [Izba Gwiaździsta - dawny sąd jurysdykcji inkwizycyjnej i kryminalnej w szesnasto i siedemnastowiecznej Anglii, obradujący bez ławy przysięgłych, a wsławiony niesprawiedliwymi wyrokami i szczególnie okrutnymi metodami działania.] bał się opublikować wyniki swoich badań, ludzie uważają, że to mapy Księżyca wykonane przez Galileusza - rok później - są tymi pierwszymi. Po Galileuszu byli jeszcze Langrenur, który pierwszy ponazywał formacje na księżycowej powierzchni, Riccioli, który uznał ciemne plamy za oceany, powołując w ten sposób do życia Morze Obfitości i Morze Spokoju, no i Hooke, który zasugerował, że kratery na powierzchni Księżyca powstały w wyniku uderzenia meteorytów - wszyscy oni są pionierami kartografii lunarnej. Keko mówiła o tym wszystkim niemal od niechcenia, jak by chciała tylko przypomnieć mi coś, co już wiem, ja zaś słyszałem o tym po raz pierwszy. Najbardziej interesował ją właśnie Harriot. - A także jego związki z Raleghem, o których jednak opowiem ci innym razem - powiedziała. Dolała mi jeszcze trochę wódki, a kiedy ślepa rybka wykonała jedno pełne okrążenie w swym labiryncie, Keko wstała i wzięła mnie za rękę. - Chodź. Poprowadziła mnie do tych drzwi, w których pojawiła się za pierwszym razem. Kiedy szła, jedwab jej kimona wydawał ledwo dosłyszalny szelest. Sunęła naprzód krótkimi, pewnymi kroczkami. Usłyszałem, że z tyłu za nami pałeczki Yeroniki ucichły, i poczułem na plecach jej wzrok. Szliśmy teraz wąskim korytarzykiem w kształcie litery L, którego ściany okrywał czarny jedwab, a podłogę puszysty dywan. - Wybacz mi te ciemności - powiedziała. - Ale z wyjątkiem mojej gospodyni, która przychodzi rano, nikt prócz mnie tu nie zagląda. Doszliśmy do dwojga identycznych drzwi umieszczonych obok siebie w tej samej ścianie. Drzwi obite były skórą i miały złote, podłużne klamki. Keko wydobyła z fałd kimona mały złoty kluczyk. - To jedyny klucz, którego nie znajdziesz w pęku Weroniki - oświadczyła cierpko. Otworzyła drzwi po lewej i weszliśmy do pomieszczenia, w którym było, co najmniej o dziesięć stopni chłodniej niż w całym mieszkaniu. Wewnątrz nie było nawet śladu po drzwiach bliźniaczych do tych, przez które weszliśmy. Nie rozumiałem, w jaki sposób tamte drugie drzwi mogą dokądkolwiek prowadzić. - Próbujesz się domyślić, dokąd prowadzą te drugie drzwi - zauważyła Keko, zaciskając wargi. Pstryknęła jakimś przełącznikiem na ścianie, włączając rząd różowych punktowych światełek, i drzwi całkiem wyleciały mi z głowy. Przed sobą miałem ogromny księżycowy globus, zajmujący większą część pokoju. A był to potężnych rozmiarów pokój, wysoko sklepiony, tak że globus musiał mieć około piętnastu stóp średnicy. Keko wzięła z krzesła pilota i przycisnęła jeden z jego guzików. W tym samym momencie kulę rozświetliło od środka jasne światło, wydobywając szczegóły jej powierzchni. Góry, kratery i doliny odtworzono drobiazgową płaskorzeźbą, zachowując idealne proporcje, a ich nazwy wytłoczono brajlem. Kula umieszczona była na stalowym piedestale i kiedy Keko przycisnęła kolejny guzik, zaczęła obracać się z wolna dookoła własnej osi. Keko podeszła bliżej. Obok globu znajdował się skomplikowany, ruchomy podest. Spiralne schody prowadziły do otoczonej barierką platformy, na której stały obrotowe krzesło i nieduży stoliczek. Na stoliczku leżało kilka książek, stała tam też butelka wody mineralnej i szklanka. Platforma znajdowała się jakieś siedem stóp nad podłogą, umożliwiając Keko dostęp do większej części półkuli północnej. Kolejne spiralne schody wiodły stamtąd do samego bieguna północnego, którego mogła dotknąć, stojąc w bocianim gnieździe na ich szczycie. Przyzwawszy mnie gestem do siebie, Keko wzięła moją dłoń i położyła ją na globusie. Pokrywał go twardy, wymodelowany plastik. - Pod spodem jest stal - wyjaśniła. - A całość została wykonana na podstawie danych z najnowszych zdjęć satelitarnych i próbników. Wiesz, teraz kartografią zajmują się wyłącznie komputery. Przejedź ręką po tym łańcuchu górskim. - Jest niewiarygodnie szczegółowy - przyznałem. - To kopia Księżyca z plenetarium w Mediolanie. Oczywiście oprócz napisów brajlem. Wyłączywszy boczne światełka, zatrzymała obrót kuli i wzmocniła oświetlenie w jej wnętrzu. - Przejdź proszę do drugiej części pokoju i stań przy moim łóżku. Ta część jej sypialni poza łóżkiem mieściła także niską komódkę, kilka kaktusów oraz zupełnie tu nie pasującą florencką sofę, wciśniętą w alkowę i ze wszystkich trzech stron obudowaną półkami pełnymi książek pisanych brajlem. - Tak, tu - zawołała, kiedy zrównałem się z kaktusami za łóżkiem. Stojąc pod tym ogromnym, podświetlonym globem, Keko wyglądała delikatnie i krucho, czarne szkła połyskiwały, a oświetlona bladą poświatą twarz przywodziła na myśl oblicze ducha. - Powiedz mi, Leo, czy widziałeś gdzieś na świecie piękniejszy Księżyc? 7 Klub Neptuna mieścił się przy Vestry Street, o jedną przecznicę od rzeki Hudson, a schodziło się doń po dwóch kondygnacjach żelaznych schodków. Nad nim wznosił się budynek dawnej fabryki atramentu, teraz przerobionej na ogromny magazyn-chłodnię z zamurowanymi oknami. Słowa ATRAMENT NOCY (wypisane nad przypominającym klepsydrę kałamarzem, z którego wyskakiwał duszek) ledwie dawały się odczytać z wyblakłego fresku na ścianie. Brukowana kocimi łbami ulica błyszczała wilgocią. Na najbliższym rogu ktoś zostawił otwarty hydrant i potok zamarzniętej wody zawisł między niebem a ziemią - srebrny na tle ciemności. Tego wieczoru temperatura opadła do dwunastu stopni poniżej zera. Najzimniejsza noc tego roku. Wiatr ciął jak brzytwą. Siedziałem przy małym stoliku obok czarno emaliowanego filara, czekając, aż Sekstet Chronosa pojawi się na trójkątnym podeście, na którym oświetlone błękitnym światłem czekały już ich instrumenty. Wielki bęben perkusji zdobił taki sam pół księżyc z gwiazd, jaki uformował się przedtem na płaszczu Veroniki. Sam klub przypominał trójkąt w kole - stoliki ustawione były w koncentryczne kręgi, które przywodziły na myśl pierścienie Saturna, gdyż cała podłoga przechylała się lekko z prawej na lewą. Czarno emaliowane ściany wymalowano w srebrne trójzęby, a światło przemykało po nich lekko przymglonymi błyskami, jak w głębinach oceanu. Kelnerki ubrane były w stroje kąpielowe, srebrne maseczki, czarne żeglarskie kapelusze i wysokie buty. Każda z nich na lewym ramieniu miała wytatuowany trójząb. Zamówiłem to, co wtedy podała mi Keko: prostą pieprzówkę, bez dodatków. Było już dziewięć po dziesiątej i pomieszczenie powoli się zapełniało. Przy pobliskim stoliku łysy, gruby mężczyzna, pocąc się obficie w swoim futrze, marudził coś w języku, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Zwracał się do młodego człowieka w elastycznych spodniach i dżokejskiej kurtce, majstrującego przy operowej lornetce. W grubasie rozpoznałem mężczyznę, który włożył swój pasek w zęby epileptyka przed Empire State Building. Zza aksamitnej kurtyny wyszła na trójkątne podium stara kobieta w ogniście rudej peruce i białym prochowcu. Otworzyła pokrywę białego pianina, poprawiła coś przy talerzach perkusji, po czym wycofała się, szurając nogami, z powrotem za kurtynę. Dokładnie w tej samej chwili w półmroku przy moim stoliku zmaterializowała się Veronica. Znów miała na sobie ten strój w pepitkę - od stóp do głów - a na twarzy mocny, bialo-czamy makijaż: dużo tuszu, ołówka i szarawy błyszczyk na ustach. - Co sądzisz o Keko? - zapytała na powitanie. Ale ja wpatrzony byłem w tę jej pepitkę. Poczułem nagle, jakbym zapadał się w czarne punkciki wzoru. Ni stąd, ni zowąd zdały mi się trójwymiarowe - jak czarne dziury, do których je porównała. - Przebrałaś się - zauważyłem. - W czasie występów zawsze noszę ten strój. Wczoraj, kiedy spotkaliśmy się w restauracji, właśnie stąd wracałam. - Podłoga jest wymodelowana na kształt pierścieni Saturna, prawda? - Och, Neptun także ma pierścienie, tylko my nie możemy ich dostrzec. - Pociągnęła łyk z mojego kieliszka. - Pomówmy teraz o Keko. - Od jak dawna nie widzi? - zapytałem. - Od pięciu lat. Kiedyś była luksusową prostytutką na telefon. Wciągnęła ją w to ciotka, z którą przyjechała do Ameryki. Rodzina Keko sądziła, że ciotka zatrudni ją w swojej firmie krawieckiej. Ale ciotka miała wielkie długi u chińskich lichwiarzy. Straciła firmę. Była nałogową heroinistką, więc wykorzystała swoją siostrzenicę, żeby spłacić część długów. Kiedy ta miała osiemnaście lat, ciotka zmarła z przedawkowania. Keko sądzi, że to było morderstwo. Ona sama pracowała już wtedy dla syndykatu, ściągając tysiąc dolarów za noc. Potem zatrudnili ją jako hostessę w jednym ze swoich luksusowych klubów. Pewnego wieczoru jeden z klientów dopadł ją w biurze i zgwałcił. Ale przedtem musiał stoczyć z nią walkę. Keko rozbiła szklankę i pocięła mu twarz, więc strasznie ją pobił, tak że straciła przytomność. Kiedy przyszła do siebie, okazało się, że nic nie widzi. Potem dowiedział się o tym jeden z jej wcześniejszych klientów i poprosił, żeby została jego stałą kochanką. To był sześćdziesięciolatek, bogaty Ormianin, importer mebli. Urządził dla niej mieszkanie, zatrudnił służącą i odwiedzał dwa razy w tygodniu. Podniecało go, że sypia z niewidomą kobietą. Cała była dotykiem. Niemniej był dla niej dobry, a kiedy zmarł dwa lata temu, zostawił jej mnóstwo pieniędzy. Po tych kilku godzinach spędzonych z Keko nie spodziewałem się, że usłyszę o niej coś takiego. - A facet, który ją zgwałcił? Policzek Yeroniki drgnął. - Czemu cię interesuje? - Udało mu się wywinąć? - Ludzie z organizacji byli mu winni kilka przysług. Nie tknęliby go. Tak, więc nie tknęła go także policja. A czego się spodziewałeś? - Wyjęła skądś stalowy grzebień i przejechała nim po włosach. - Nadal się tu kręci i wciąż coś do niej ma. Kilka razy nawet jej groził. Keko ma teraz ochroniarza, który nie opuszcza jej ani na chwilę. - Nie widziałem go dzisiaj. Uśmiechnęła się. - Był tam przez cały czas, w tym samym pokoju, co my. Światła pociemniały, a ona podniosła się od stołu. - Pewnego dnia facet dostanie za swoje - rzuciła zimno. Pochyliła się, musnęła wargami moje usta i owionął mnie zapach perfum w jej włosach, ostry jak imbir. Wtedy pocałowała mnie po raz pierwszy. - Prawdę mówiąc, czuję, że on tu dzisiaj będzie - szepnęła, a potem ruszyła krętą drogą między stolikami, bo zza aksamitnej kurtyny wyszli już pozostali muzycy. W ułamku sekundy, zanim światła zgasły zupełnie, wydało mi się, że widzę mężczyznę z zygzakowatą blizną, tego z galerii, siedzącego teraz przy stoliku dokładnie naprzeciw mojego. Kiedy sesja dobiegła końca i światła zapłonęły ponownie, ten jeden stolik był pusty. Ale na samym jego środku stał kieliszek po winie, a w popielniczce wciąż jeszcze tlił się papieros. 8 Saksofonista oznajmił zgrzytliwie przez mikrofon, iż jeden z księżyców Neptuna to morze benzyny, głębokie na dwa tysiące mil, nad którym unosi się zielona chmura o średnicy sześciu naszych Księżyców zasilająca je dodatkowo deszczem tej substancji w ilości trzech milionów galonów na godzinę. Po czym natychmiast wystartował z rozwiniętą solówką - wysoką, pełną napięcia sekwencją, od której rozdzwoniły mi się plomby w zębach. Był gibkim młodym mężczyzną w skórzanym kombinezonie i oblamowanej futrem czapce-uszance, takiej jakie nosi się zwykle w bardzo ostrym, górskim klimacie, na przykład na Tybecie. Skąpani w ciemnoniebieskim świetle, dołączali do niego po kolei pozostali członkowie sekstetu. Najpierw basista - łysy, około sześćdziesięcioletni Murzyn z białymi wąsami, monoklem z czerwonym szkłem i peleryną drukowaną w cyfry. Podkładał pulsujący rytm - ciągle tych samych sześć nut - który dziwnym zbiegiem okoliczności idealnie zlewał się z biciem mojego serca. Dalej Veronica - miękko podzwaniając na fortepianie. Następnie perkusistka, androgyniczna nastolatka z jaskrawo niebieskimi włosami, odziana w męski garnitur, która z elektryzującą wprawą operowała stalowymi miotełkami po swych talerzach. Potem instrumenty perkusyjne - klekotanie kastanietów i wymyślny zestaw trójkątów i dzwonków - delikatny kontrapunkt dla perkusji. W końcu puzonista, zbudowany jak ciężarowiec, w kamizelce ze stalowych oczek, podkreślał rytm krótkimi, ostrymi dysonansami. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na instrumentach perkusyjnych gra ta sama staruszka w rudej peruce (teraz miała na szyi dopasowaną kolorem bandanę), która wyszła przedtem, żeby sprawdzić instrumenty. Choć do publiczności przemawiał saksofonista, widać było na pierwszy rzut oka, że zespół prowadzi właśnie ona - instruując resztę za pomocą subtelnej kombinacji spojrzeń i gestów. Veronica w swojej pepitce, wyglądała na tle pozostałych niemal statecznie. Dźwięk, który wspólnie tworzyli, zdawał się napływać gdzieś z góry, znad czarnego sufitu, znad dachu byłej fabryki atramentu i znad wygwieżdżonego nieba nad miastem. To była muzyka wprost z głębi kosmosu. Jak owe harmonie, które w samym środku nocy wychwytują radioteleskopy na samotnych górskich szczytach. Veronica przy fortepianie nie przypominała w niczym tej Yeroniki, którą widywałem dotąd. Gdybym nie przyglądał się, jak idzie w kierunku świateł sceny od mojego stolika, pewnie bym jej nie rozpoznał. Siedziała sztywno, z oczyma przymkniętymi jak w transie, z napiętymi mięśniami barków i ramion. Poruszały się tylko jej palce. Wyobraziłem sobie, jak akompaniuje swemu ojcu przy występie - mała dziewczynka, zgięta nad oświetloną malutką lampką klawiaturą, w orkiestrze mrocznego teatru. Grała z chłodną precyzją, z początku wyłącznie w obrębie górnych oktaw. Lodowate staccato, z którego rozwinęła się jej własna solówka. Lewa dłoń spłynęła po klawiaturze w dolne rejestry i zaczęła przyśpieszać rytm - aż ten zrównał się z biciem mego serca - a ona przeszła w skalę chromatyczną, improwizując swobodnie wokół głównego tematu podrzuconego przez saksofonistę. Przymknąwszy powieki, ujrzałem meteoryty mknące przez kosmos - jak rój płonących pszczół. Moje myśli powędrowały z powrotem do tamtego wieczoru, kiedy po raz pierwszy spotkałem Yeronicę. Szedłem właśnie od przystani promu przy Battery. Już od kilku miesięcy przychodziłem tu, siadałem na otoczonej szkieletami drzew ławce z widokiem na Statuę Wolności i obserwowałem, jak tłum przesuwa się przez bramki u wejścia, żeby dostać się na pokład promu. Kilka minut później prom odbijał od brzegu w stronę Staten Island, a jego światła ginęły wolno w czarnej mgle. Potem do brzegu przybijał drugi prom, powrotny, brał na pokład kolejną porcję ludzi i także odbijał. I wiele jeszcze razy dwa promy odbywały swą pielgrzymkę, zanim w końcu wstawałem i otrzepywałem śnieg z kapelusza. Kiedyś siadywałem tu, odprowadzając po wspólnie spędzonej nocy kobietę, w której zakochałem się zeszłego roku. Jeszcze częściej sam wsiadałem na prom, żeby ją odwiedzić. Podobało mi się, że mieszka na Staten Island i że mogę się do niej dostać, jedynie przebywając szare wody zatoki. Była ilustratorką w jednym z czasopism, dla których w tym czasie pracowałem. Przyjeżdżała po mnie na przystań promu na St. George swoim białym coupe, a potem przez całą drogę do domu przejeżdżała na czerwonym świetle. Kiedy przelatywaliśmy pędem przez każde skrzyżowanie, pod zawieszonymi w górze światłami, całowała czubki palców i uderzała nimi o sufit samochodu. Była także licencjonowanym pilotem i trzymała małą, dwusilnikową cessnę na Floyd Bennet Field, po drugiej stronie zatoki. Latać nauczył ją ojciec, pilot wojskowy, który zostawił jej w spadku smukły, kryty dachówką dom w górnej części zatoki, na południowo-wschodnim wybrzeżu Staten Island, gdzie teraz mieszkała sama jedna. Dom ten miał wokół dachu długi, wąski taras, z którego w pogodne noce można było dojrzeć latarnię morską Sandy Hook na południu. Zwykliśmy przesiadywać tam późno w nocy, popijając biały rum i spoglądając przez teleskop na frachtowce i statki oceaniczne wpływające i wypływające z nowojorskiego portu. Nie był to zbyt wielki dom, ale zawsze, kiedy wyobrażałem sobie, jak mieszka w nim sama na końcu wąskiej drogi, obrośniętej nadmorską trawą, wydawał mi się większy. Choć i ja zawsze mieszkałem sam - z wyboru - to dni spędzone w tym domu sprawiły, iż pomyślałem sobie, że mógłbym zamieszkać tu razem z nią na dłużej i nie czuć się z tego powodu nieszczęśliwy. Z każdą wizytą rozstanie było coraz trudniejsze. Ale ona nie zaproponowała mi, bym u niej zamieszkał, nigdy też nie zapraszała mnie na dłużej niż na kilka dni. Sądziłem, że ceni sobie swoją samotność równie mocno jak ja własną. A może nawet bardziej. Pewnego dnia, kiedy nie widziałem się z nią już całe dwa tygodnie, wpadło mi do głowy, żeby poprosić ją o rękę. I choć nigdy dotąd nie zdarzyło mi się pojechać do niej, nie dzwoniąc wcześniej, tym razem wsiadłem na prom wcześnie rano, a potem pojechałem taksówką do jej domu. Kiedy wysiadłem, zobaczyłem, że na podjeździe stoją dwa samochody - jej własny i jakiś jeep z marylandzką rejestracją. Potem na tarasie ujrzałem mężczyznę - miał na sobie ten sam aksamitny szlafrok, z którego zwykle korzystałem podczas swoich wizyt, popijał kawę z kubka i patrzył w wody zatoki. Zanim się odwróciłem, by wrócić na przystań, wydało mi się, że dostrzegam ją w jednym z okien na piętrze. Jeśli się nie myliłem, to właśnie wtedy widziałem ją po raz ostatni. Nigdy więcej do niej nie dzwoniłem, ona do mnie także nie. To było sześć miesięcy temu. Tamtego wieczoru w zeszłym tygodniu, zmęczony oglądaniem przypływających i odpływających promów, zacząłem przechadzać się po chłostanych wiatrem uliczkach dolnego Manhattanu. Szedłem tak dość długo, zanim dotarłem do Waverly Place - na ramionach osiadł mi śnieg, a ja wciąż myślałem o jej tarasie. O widzianych przez teleskop gwiazdach, planetach i migoczących światłach frachtowców. I o samych światłach Manhattanu - nie tych, które zwisały nade mną groźnie, kiedy płynąłem promem, ale o diamentowych punkcikach odległego miasta, od którego odpłynąłem tak daleko, a jednak nadal pozostawałem w jego obrębie. Veronica doprowadziła swą solówkę do końca, a reszta zespołu wskoczyła szybką, głośną sekwencją, która zakończyła tę melodię równie raptownie, jak została ona rozpoczęta. l zanim ktokolwiek zdążył zaklaskać, saksofonista pochylił się nad mikrofonem. - Ten benzynowy księżyc Neptuna nazywa się Viola - powiedział jeszcze bardziej zgrzytliwie, - Tak samo jak ten nasz kawałek.. Nazwaliśmy go „Wiola”. 9 - Muszę iść na górę i odebrać wypłatę - oświadczyła Weronica. Staliśmy przed parą podwójnych, czarnych drzwi, pod napisem WYJŚCIE. - Spotkajmy się pod tym adresem za pół godziny. Otwórz sobie drzwi. - Podała mi bladobłętne pudełko firmowych zapałek KLUB NEPTUNA (litera T w „NEPTUNA” miała kształt trójzęba). Wewnątrz wypisane było ołówkiem: Franklin Street 59/3, a z tyłu przyklejono taśmą jeden z kluczy segal. Wyciągnęła mnie z kręgu czerwonawego blasku rzucanego przez napis WYJŚCIE, zarzuciła mi ramiona na szyję i mocno pocałowała w usta, okrążając mój język własnym, a potem samym jego koniuszkiem zataczając krąg po moich wargach ruchem wskazówki zegara. I już jej nie było. Zakręciło mi się w głowie. Nikt nigdy dotąd tak mnie nie pocałował. A po ostatnich miesiącach już sama obecność Veroniki powodowała u mnie potężny przypływ adrenaliny. Starałem się nie przejść tych pięciu przecznic do Franklin Street za prędko. Klub był bardzo zadymiony, a ja wlałem w siebie kilka wódek, więc miałem nadzieję, że mroźne powietrze przejaśni mi w głowie. Przystanąłem przy Beach Street, żeby popatrzyć na pełnię. Księżyc wydawał się dziś być bardzo blisko Ziemi, zarysy jego powierzchni widać było tak dokładnie, jak na modelu w sypialni Keko. Jego blask rzucał za mną długi cień - daleko poza mnie, gdzie połykał go cień obrośniętego dzikim winem muru. Czując na twarzy i dłoniach ten metaliczny, błękitny poblask zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinienem teraz kryć się za zamkniętymi drzwiami, jak tamci ludzie w Tybecie. Z zachodu przytoczyły się ciężkie chmury, niespodziewanie zaczął padać śnieg. Przed numerem 59 - pięciopiętrową kamienicą z piaskowca - stał szary sedan z zaciemnianymi oknami. Przez przednią szybę dostrzegałem zarys sylwetki przysadzistego mężczyzny z krótko przystrzyżonymi włosami. W prawym uchu miał kolczyk w kształcie konika morskiego. Wyjąwszy błysk białych zębów, jego twarz całkowicie skryta była w cieniu. W suterenie kamienicy, w dół po kilku stopniach, mieścił się malutki sklepik o nazwie „Mroki Nocy, sp. z o.o.”, którego zakres działalności obejmował: „Antyczne lampy, lustra i markowe teleskopy”. Tylko jedna z wielu lamp na wystawie świeciła się, rozścielając po śniegu łuk bladego blasku. Po obu stronach lamp stało kilka luster oraz dwa długie brązowe teleskopy na stojakach, ustawione tuż obok siebie, jeden uniesiony w prawą stronę, drugi w lewą, razem tworzyły idealne V. Poza tym jednym, wszystkie inne okna budynku były ciemne. Brązowa kołatka przy drzwiach miała kształt psiej głowy - długie, proste uszy, puste oczy i pięć wyszczerzonych kłów, na każdym wyryta jedna litera: T-A-S-H-I. Drzwi były zaryglowane, jednak kiedy dotknąłem kołatki, zarówno drzwi zewnętrzne, jak i wewnętrzne otwarły się przede mną na oścież, ukazując sień. Przyciemnione światło z kinkietu wiszącego wysoko na ścianie oświetlało tę samą fotografię starszego Azjaty w szacie ze sztywnym kołnierzem, którą poprzedniego wieczoru widziałem w budynku, w którym mieszka Clement. W tym samym, przy którym Veronica wołała „Tashi” do łańcuchowego psa, którego nie udało mi się zobaczyć. Numer 3 znajdował się na drugim piętrze. Kiedy dotarłem na podest, spojrzałem w dół za siebie na strome schody, ale i tym razem na warstwie kurzu nie pozostały żadne ślady - tylko na pierwszym stopniu tajała resztka śniegu. Wyjąłem pu dełko zapałek z Klubu Neptuna i odkleiłem klucz spod taśmy. Zamek otworzył się tak, jak według Veroniki powinien się otworzyć dobry zamek - szczęknął jak dwa stukające o siebie w wodzie kamyki. W pokoju, do którego wszedłem, było ciemno i zimno. Stukot moich butów o płytki posadzki niósł się po nim echem. Opanowało mnie dziwne wrażenie, że znalazłem się w pustej przestrzeni. Zamknąwszy za sobą drzwi, zacząłem macać po ścianie w poszukiwaniu włącznika światła, ale go nie znalazłem. - Veronico! - zawołałem. Mój własny głos wydał mi się obcy i bezdźwięczny. -Veronico! Kiedy oczy wreszcie przywykły do ciemności, po prawej rozpoznałem ciężkie zasłony przy oknie. Zapaliłem zapałkę i trzymając ją przed sobą na wyciągnięcie ręki, postąpiłem o kilka kroków w głąb pokoju. Na białej podłodze dostrzegłem jakiś czarny prostokąt. Wyglądał jak otwór głębokiej studni. Gdy się nad nim pochyliłem, dostrzegłem, że to czarny materac. Na samym środku widniał mały półksiężyc z gwiazd. Nagle po drugiej stronie pokoju otworzyły się jakieś drzwi i ukazała się w nich - czarna na czarnym tle - kobieca sylwetka, która ruszyła w moim kierunku. Miała długie włosy i długą do ziemi suknię. Jej twarz skrywał mrok. - Veronica? - Ćśśś - szepnęła. Zniknęła mi z oczu w ciemnościach. Nie słyszałem stąpania stóp ani nawet szelestu sukni. Po chwili poczułem na twarzy jej oddech. Już otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, kiedy ujęła moją dłoń tak, że zjeżyly mi się włosy na karku. Objęła palcami mój nadgarstek, jakby sprawdzała mi puls. Ze wszystkich sił próbowałem wyróżnić z mroku jej rysy, ale ona położyła mi drugą dłoń na piersi, odpychając delikatnie. Potem puściła moją rękę, sięgnęła w fałdy sukni i wyjęła stamtąd jakąś fiolkę. Dotknęła moich warg, wskazując w ten sposób, że powinienem wypić. - Co to jest? - zapytałem. - Ćśśś - szepnęła znowu. Drżącymi dłońmi odkorkowałem fiolkę i wlałem w gardło jej zawartość. Po kilku sekundach cierpki, lodowaty płyn - nie przypominający niczego, co zdarzyło mi się dotąd pić - wypełnił wszystkie moje żyły i dotarł do najdalszych zakątków me go ciała. Poczułem w uszach łomot krwi, który wkrótce rozpłynął się w jakąś złożoną melodię - jakby gdzieś w odległym pokoju grały wiolonczela i altówka. Jednocześnie poczułem, jak mą pierś ogarnia rozszerzający się krąg ognia. Zwinne ręce zdjęły ze mnie płaszcz, marynarkę, koszulę. Przebiegły lekko po skórze, budząc leciutkie mrowienie. Rozchyliła suknię i przyciągnęła moje dłonie do piersi, potem jej usta złączyły się z moimi i poczułem, jak materiał osuwa się z jej ramion. Zrzuciłem spodnie i teraz oboje staliśmy nadzy. Zamykając oczy, szepnąłem: „Veronico”, jej język okrążył mój, tym razem przeciwnie do wskazówek zegara, a potem pociągnęła mnie za sobą na materac. Zamaszystym łukiem przeciągnęła paznokciami po moich plecach. Nie odrywałem warg od jej ust. Zatopiłem w niej palec, dwa, trzy. Jęknęła. W uszach wciąż ta daleka muzyka. Oczy wciąż zamknięte. Pogrążonego w ciemnościach głębszych niż ciemność otaczającego nas pokoju, wprowadziła mnie w głąb siebie. 10 Byłem z powrotem na nogach, poruszałem się i było mi zimno. Ale gdzie ja właściwie jestem? Za kim idę? Szedłem wzdłuż ciemnej, wąskiej i wilgotnej od mgły ulicy; w plątaninie bocznych alejek zawodziły koty. Nieregularnych kształtów okna kryły się za topornymi okiennicami. Rynsztoki pełne były końskiego łajna i uryny. Z ledwie widocznych bram błyskały od czasu do czasu czyjeś podejrzliwe oczy. Pod nogami chlupotało gęste błoto. Wzdłuż ulicy stały rzędem niskie, drewniane budynki o bielonych ługiem ścianach, z kominów wzbijały się w atramentowe niebo kolumny dymu. Po niebie pędziły chmury, zza których, jak zza kurtyny wyglądał wielki Księżyc, otoczony zielonymi światłami gwiazd. Byłem w jakimś mieście. Czułem, jak mnie otacza. Ale co to za miasto? Nie słyszałem nawet najcichszego dźwięku działającej gdzieś maszyny czy jadącego samochodu. Nie było elektrycznych świateł. Przez szczeliny w okiennicach sączył się tu i ówdzie złoty blask świec. Mijając stajnię, usłyszałem, jak w swoich boksach zwierzęta wiercą się niespokojnie. Zbite z desek wierzeje zaskrzypiały poruszone wiatrem. Jakieś sześćdziesiąt stóp przede mną sunęła zwinnie kobieta w pelerynie z kapturem. To za nią szedłem. Jej oddech zamieniał się w parę i ulatywał. Mój własny brzmiał mi donośnie w uszach. Miałem na sobie swoje ubranie. Moje buty zapadały się z mlaśnięciem w błoto, zgrzytały po kamieniach, podczas gdy jej stopy, odziane w długie botki, nie czyniły najmniejsze go hałasu. Przyśpieszyłem kroku, ale dystans między nami wcale się nie zmniejszył, choć jak się wydawało, kobieta szła nadal tym samym tempem. I ani razu nie obejrzała się za siebie. Wtem ulica przede mną rozdzieliła się. Na prawo miałem gęsty las, przez który wiodła droga wysadzana po bokach gęstym żywopłotem. Na lewo - sieć dymiących, tlących się placyków, od których niósł się swąd palonego ciała. Nie zwolniwszy ani na chwilę, kobieta pewnie skręciła w prawo. Choć bliźniacze żywopłoty zdawały się ciągnąć aż po sam horyzont, już po chwili zostały w tyle. My zaś jeszcze raz skręciliśmy w prawo, na żwirowaną ścieżkę biegnącą wzdłuż szerokiej, bystrej rzeki, której brzegi spinał wysoki kamienny most, zakończony z obu stron bliźniaczymi wieżami. Wzdłuż całego mostu ciągnęły się dwa rzędy pomieszczeń o różnym kształcie i wysokości. Wychodzące nad wodę okna były jasno oświetlone, lecz puste. Promienie światła załamywały się w wirach i falach płynącej pod spodem rzeki. Kiedy powróciłem wzrokiem do żwirowanej ścieżki, kobiety już na niej nie było. Padał śnieg, wiatr zwiewał go ku nurtom rzeki, przez posrebrzone od szronu gałęzie drzew. Na ziemi leżała go gruba warstwa - musiało padać już od wielu godzin. Za sobą, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem, dostrzegałem w śniegu odbicia moich własnych stóp, ale ani śladu butów kobiety. Przede mną też nie było ich widać. Postanowiłem iść dalej i wkrótce moja ścieżka odbiła od rzeki z powrotem w stronę lasu. Doszedłem w końcu do okrągłego, nie ogrodzonego parku i zobaczyłem, że stoi tam, nieruchomo jak posąg, okryta warstwą śniegu łania. Kiedy ją mijałem, jej oczy poruszyły się, a potem nagle śmignęła w mrok. Na środku placyku odkryłem świeże ślady drobnych stóp obutych w damskie botki. Pojawiły się tu znikąd, jak gdyby ktoś spadł w to miejsce wprost z nie ba i zaczął iść. Idąc za nimi, wyszedłem z parku na ścieżkę biegnącą przy kamiennym murze. W jego gęstym cieniu kryły się krzewy jeżyn, a kiedy nieopatrznie zadrasnąłem sobie o nie nadgarstek, zapiekło żywym ogniem. Wtedy znów zobaczyłem tamtą kobietę, daleko przede mną, przy zaroślach. Na jej pelerynie płatki śniegu ułożyły się w lśniący półksiężyc. Kiedy dotarłem do owych zarośli, z wysokiej sosny sfrunęła sowa i cicho, jak rzucany przez nią cień, poleciała w stronę polany, którą przecinała teraz kobieta, kierująca się w stronę wielkiego, jasno oświetlonego domostwa. Sowa okrążyła ją, a potem zawisła w powietrzu nad jej głową. Cień skrzydeł ptaka rozrósł się do ogromnych rozmiarów, aż w końcu okrył całą postać kobiety, która nagle zniknęła. Potem jeden po drugim znikały także ślady jej stóp, wstecz do miejsca, w którym teraz stałem, jakby wsysane przez śnieg. Domostwo było dworkiem w stylu Tudorów. Trzy piętra z wykuszowymi oknami pociętymi ukośną kratką szyb, a na każdym rogu wieża zwieńczona kopułą w kolorze morskiej zieleni. Z dwóch grupek kominów dym unosił się prostą smugą w padający śnieg. Dom zbudowany był z wapienia, a jego szczyty obramowywały i przecinały ciemne belki. Do podwójnych dębowych drzwi wiodły cztery szerokie stopnie, strzeżone po bokach przez posągi długouchych psów. Kiedy zapukałem, ze środka dobiegło mnie szczekanie psa. Drzwi otworzył mi tybetański lokaj w bryczesach do kolan, czerwonej koszuli i czerwonej kamizelce. Nosił długie włosy, zebrane z tyłu w węzeł. Na nogach miał buty o spiczastych czubkach, ozdobione klamrami z brązu. Był młody, ale dłonie drżały mu bezwładnie, a poruszał się powłóczącym krokiem staruszka. Mimo iż nadal słyszałem szczekanie, żaden pies się nie pojawił. Lokaj powiódł mnie przez dwa długie korytarze, w jednym stał rząd zbroi, w drugim ściany pełne były ciemnych obrazów i brązowych gobelinów. Minęliśmy wejście do oranżerii, pełnej przysadzistych, krzaczastych drzew o gałęziach ciężkich od jarzących się w mroku pomarańcz. Potem wkroczyliśmy w korytarzyk w kształcie litery L, który doprowadził nas do przestronnego salonu. W otwartym kominku buzował ogień, ale wszystkie meble okrywały białe płachty. Na gzymsie kominka stało marmurowe popiersie, z zygzakowatym pęknięciem biegnącym od linii włosów przez całe czoło. W trójkątnym lustrze nad kominkiem odbijały się meble i przedmioty, których - widziałem to wyraźnie - wcale w tym pokoju nie było. W kręgu świec przylepionych woskiem wprost do dębowych desek podłogi stał mężczyzna w czarnej masce. Miał na sobie ciemnozielony trykot, pantofle i golf koloru morskiej zieleni z niebieskimi sześciobokami na plecach. W pasie przewiązany był szarfą drukowaną w księżyce, gwiazdy i komety. Mężczyzna żonglował dziewięcioma kulami dmuchanymi ze szkła, z których każda miała w środku wodę i żywą różową rybkę. Wyrzucał je wysoko w górę - kilka cali od sufitu - a potem łapał za plecami i znów wyrzucał w górę. A wszystko tak doskonale zsynchronizowane, że każda z kul - wznosząc się, opadając czy zawisając na chwilę w bezruchu u szczytu paraboli - znajdowała się zawsze w równej odległości do kuli poprzedzającej ją i po niej następującej. Dookoła niego stała półkolem czwórka mężczyzn, którzy przyglądali się temu, paląc gliniane fajki o długich, cienkich cybuchach. Trzech z nich miało na sobie czarne kubraki, długie włosy, długie buty, a u boku miecze w srebrzystych pochwach. Czwarty, w niebieskiej aksamitnej szacie, miał na szyi gruby złoty łańcuch, a jego twarz była zasłonięta kapturem. Na każdym palcu żonglującego tkwił pierścień. Usta miał pomalowane na zielono, za nimi błyskał rząd bardzo białych i bardzo równych zębów. Zakończył występ w następujący sposób: szybko zawiązał sobie chustę na masce i opadł na jedno kolano, jednocześnie lewą ręką wyłapując po kolei spadające kule. Złapawszy każdą z nich, toczył ją po podłodze w stronę przeciwległej ściany. Kule zbliżały się do niej na odległość cala, potem wirowały w miejscu i pchane siłą odśrodkową pędziły z powrotem przez podłogę, by spocząć w końcu w pobliżu kominka. Tam cała dziewiątka uformowała zarys wielkiego półksiężyca. W środku każdej z nich zamiast wody był teraz czarny piach, a zamiast różowej rybki - żywy biały pająk. Czwórka mężczyzn nagrodziła żonglera oklaskami. Jeden z nich pochylił się, by zbadać bliżej szklane kule. Człowiek w kapturze podszedł do mnie. Jego zloty łańcuch podzwaniał przy każdym kroku, ale aksamitne buty, haftowane w srebrne ósemki, nie czyniły najmniejszego hałasu. Nie widziałem jego twarzy. Odezwał się po angielsku, starannie modulując głos. Słowa docierały do moich uszu jak przez długi tunel. - Witaj - powiedział. - Dziś wieczorem przybył do Londynu również Cardin z Cardogyll. -Wskazał na magika. - Z Walii. I w taki oto sposób dowiedziałem się, w jakim jestem mieście. Pozostali mężczyźni, zwróceni twarzami do ognia i zasnuci dymem swych fajek, pogrążyli się w rozmowie. Z kilku usłyszanych słów, zorientowałem się, że rozmawiają po łacinie. Potem dostrzegłem, że trzech z nich ma wielkie skrzydła, które przedtem pozostawały niewidzialne. Skrzydła były złociste, upstrzone tęczą kolorów, przywiązane do pleców mężczyzn na ubraniach za pomocą złocistych sznurków. Do pokoju wkroczył lokaj, niosąc na srebrnej tacy pięć pucharów i jajko. Każdy puchar zawierał płyn innego koloru: zielony, pomarańczowy, czerwony, niebieski i żółty. Lokaj podszedł do mnie na końcu, kiedy na tacy pozostał tylko ten niebieski. Magik wziął przedtem z tacy jajko, a teraz pożyczył od jednego z mężczyzn miecz. Mając wciąż zawiązane oczy, zaczął balansować jajkiem na sztychu broni, potem rozmieścił szklane kule wzdłuż płazu miecza, a na koniec ułożył to sobie wszystko na głowie. Wtem znienacka cisnął jajko w ogień, gdzie wybuchło bezgłośnie. Z obłoczka zielonego dymu wyłoniła się kobieta w pelerynie i osłaniając twarz przed światłem świec, przeszła spokojnie przez cały pokój, znikając w drzwiach, które otworzył przed nią lokaj. Z jakiegoś odległego pokoju dobiegły mnie nikłe dźwięki wiolonczeli i violi. Człowiek w kapturze położył mi dłoń na ramieniu, a ręka ta była ciężka jak z ołowiu. Odsunął do tyłu kaptur i moim oczom ukazała się płaska twarz, wytatuowana w podobiznę pyska tygrysa. Jego oczy i oczy tygrysa stopiły się w jedno - były żółte, z podłużną źrenicą kota. - Wznieśmy kielichy za waszą podróż - powiedział, zwracając się do dwójki swych towarzyszy, którzy, jak teraz dostrzegłem, mieli krótkie, spiczaste bródki. Obaj złapali za głownie swych mieczy i skłonili się głęboko. Ten trzeci, bez zarostu, stuknął o swój kielich zakrzywionym sztyletem, wydobywając z niego czysty dźwięk. Potem wszyscy wychyliliśmy nasze kielichy do dna. Niebieski płyn miał cierpki, lodowaty smak. Wtedy zdałem sobie sprawę, że magik gdzieś zniknął. Kiedy dwaj brodacze ruszyli w stronę drzwi, za którymi zniknęła przedtem kobieta, człowiek w kapturze wskazał mi gestem, że powinienem pójść z nimi. Przechodząc przez pokój, czułem na plecach wzrok tygrysa. W pokoju, do którego wszedłem - mniejszym, ciemniejszym i nie opalanym - nie było już śladu po tamtej kobiecie. Dwaj brodacze ustawili się przy wysokich drzwiach, które wychodziły na zaśnieżony taras. Między nimi stał teleskop wycelowany w nocne niebo. Na stoliku, obok sterty książek, szklanki i karafki z wodą, płonęła samotna świeca. Nieopodal stolika stał spory globus i biurko, na którym rozpostarto rulony jakichś map. Jeden z mężczyzn wezwał mnie gestem dłoni. W tym poprzednim pokoju obaj wyglądali niemal identycznie, ale teraz widziałem, że różnią się dość mocno. Jeden był wysoki, z gęstą, skręconą czupryną, wysokim czołem i haczykowatym nosem. Nad kubrakiem miał bogato zdobiony kołnierz, naszywany perłami, a na wierzch włożył długi, czarny płaszcz podbity gronostajami. Ten drugi był średniego wzrostu, miał chude nóżki i drobne dłonie. On także nosił płaszcz, choć bardziej pospolity, a do tego szerokoskrzydly kapelusz ze srebrną sprzączką. Pomyślałem, że skrzydła muszą być teraz pod płaszczami, bo znów stały się niewidoczne. Kiedy się do nich zbliżyłem, obaj wycofali się w cień zasłon, tak że nie zdążyłem dobrze przyjrzeć się ich oczom - dotarł do mnie tylko błysk ich białek. Mężczyźni starannie ustawili teleskop i bez jednego słowa nakazali mi przezeń popatrzeć. Śnieg przestał już podać i niebo rozpłomieniło się gwiazdami. Księżyc w pełni wisiał tuż nad naszymi głowami. Pod nim był Merkury, który wyglądał jak przywiązany do niego ogon latawca. Teleskop miał kształt, którego nie spotyka się dziś nigdzie poza muzeum. Wielki cylinder z brązu, opatrzony potężnymi soczewkami i kilkoma gałkami pokręteł. Kiedy zbliżyłem do niego oko, ujrzałem, ze wycelowany jest w północną półkulę Księżyca. A dokładniej, w wielki krater na brzegu wschodniej krawędzi, jakieś trzydzieści stopni na północ od równika. Widziałem dokładnie góry dookoła krateru i szczeliny pęknięć w jego dnie, a także, ciut na południe, dziwną formację w kształcie trójzębu. Jeden z brodaczy przesunął obiektyw teleskopu kilka cali w lewo. Przeleciała mi przed oczyma powierzchnia Księżyca, potem gwiaździste niebo, aż w końcu teleskop zatrzymał się na półksiężycu złożonym z pięciu gwiazd. Jak diamentowa bransoleta. Gwiazdy świeciły jaśniej od wszystkich dookoła. Chciałem sam przesunąć teleskop, żeby sprawdzić, czy stanowią część jakiejś konstelacji, ale zanim zdołałem to zrobić, niebo poczerniało, bo człowiek w szerokoskrzydłym kapeluszu zarzucił na obiektyw swój płaszcz. Ten wyższy stał teraz za biurkiem, na którym umieścił płonącą świecę, która jednak oświetlała go tylko do wysokości brody. Kiedy dołączył doń jego towarzysz, przyzwał mnie gestem do siebie i po chwili w migotliwym świetle płomienia przyglądałem się mapom. Pierwsza była mapą Księżyca. W drugiej rozpoznałem toporny zarys Ameryki Południowej. Wszystkie nazwy wypisane były po łacinie, a na górze mapy wyrysowano niebieskim atramentem parę zachodzących na siebie trójkątów. Mężczyzna przerwał ciszę. Mówił chropawym szeptem. Także i jego słowa zdawały się dochodzić z końca bardzo długiego tunelu. - Opowiem ci o tej wyspie - rzekł. Długą trzcinką wskazał drobny punkcik w jakimś archipelagu nieopodal Tierra del Fuego. - Nazywają ją Wyspą Żony Malarza, bo kiedy rysownik kreślił tę mapę, siedząca obok niego żona poprosiła, żeby umieścił tam jedną wyspę dla niej, tak, aby w wyobraźni mogła mieć na własność swoją krainę. Opowiedział mi tę historię pewien Hiszpan, który zakładał na Malajach kolonie dla swego króla. Przerwał nieoczekiwanie i obaj nieznajomi znów zapalili swoje gliniane fajki. Pokój napełnił się zapachem goździków, który sprawił, że zrobiłem się senny. Poczułem na karku czyjś delikatny oddech, byłem pewien, że to kobieta w pelerynie, lecz zanim zdołałem się obrócić, wpadłem w czarne bajoro, które otwarło się przede mną znienacka. Kiedy znów otworzyłem oczy znajdowałem się w powozie ciągnionym przez czwórkę koni, sunącym szybko po drodze wysadzanej białymi, nagimi drzewami. Za nimi w księżycowym blasku lśniły błękitem zaśnieżone pola. Naprzeciwko mnie siedziało owych dwóch brodaczy. Teraz już obaj mieli na głowach kapelusze, nasunięte głęboko na oczy, a twarze obwiązali szalami dla ochrony przed kurzem dróg. W powozie było ciemno i bardzo zimno, bo przez dwa otwarte okienka wpadał do środka wiatr. Panował też straszny hałas - słyszałem stukot kół i kopyt końskich, zarówno część tych dźwięków, tak jak i lodowaty kurz, pochodziła z jadącego powozu przed nami. Nie wiedziałem, jak długo jesteśmy w drodze, jak się tu znaleźliśmy ani dokąd zmierzamy. Moi towarzysze nie odzywali się ani słowem, a poruszyli się tylko raz, kiedy ten wyższy wyjął z zanadrza srebrną piersiówkę, którą następnie mi podał. Pod kciukiem czułem wypukły kształt herbu. Pociągnąłem łyk - był to ten sam cierpki, lodowaty płyn, który piłem przedtem. Przejechaliśmy przez niewielkie miasteczko - niskie zabudowania, domy o spadzistych dachach i szczekanie psów. W oknach paliły się światła, ale nie zauważyłem żadnych ludzi, ulice też były zupełnie puste. Zaraz za miasteczkiem wzięliśmy ostry zakręt, a ja, korzystając ze sprzyjającego momentu i księżycowego blasku, zdołałem zajrzeć w okna tego drugiego powozu. Siedział w nim jeden jedyny pasażer: kobieta w pelerynie, z twarzą nadal zakrytą kapturem. A więc wciąż podążałem za nią. Minęliśmy następnie skrzyżowanie dróg, gdzie usłyszałem dzwon rozbrzmiewający z dzwonnicy płonącego kościoła. Na ramieniu krzyża wieńczącego dach dzwonnicy siedziała sowa. W oknach i drzwiach widać było płomienie, ale sama konstrukcja kościoła pozostała nietknięta, jakby nie mogła paść pastwą ognia. Potem dotarliśmy nad przesłonięte mgłą jezioro, o kształcie litery L. Przy jego najbliższym końcu odbijał się w wodzie Księżyc, jak krąg emalii na czarnym kaflu. Po przeciwnej stronie jezioro wylewało się grzmiącym wodospadem, który spryskiwał drobnym deszczem kropel okoliczne sosny. Później, po jak mi się zdawało wielu milach, zobaczyłem przybitą do słupa deskę, na której niezdarnymi kulfonami wy pisano: PORTSMOUTH. Doszedł mnie podmuch znad morza, a po chwili przejechaliśmy przez potrójny most nad usianym zielonymi światełkami mokradłem. Nagle znaleźliśmy się wśród wąskich, brukowanych ulic dużego miasta. Po obu stronach wyrastały strome ściany domów. W gęstej, płynącej od morza mgle udawało mi się czasem uchwycić niewyraźny za rys przechodnia. Oba powozy zatrzymały się w porcie, gdzie zebrał się spory tłumek ludzi żegnających dwa statki - trójmasztowe barki - wypływające dziś w daleką podróż. Z drugiego powozu wyłoniła się kobieta ukryta w pelerynie i kapturze. Potem nasz woźnica - lokaj z dworku - otworzył na oścież drzwiczki naszego powozu. Dwaj brodacze zabrali się do wyjścia i wtedy po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem wyraźnie ich oczy: białe i puste, jak oczy antycznych posągów. Brodacze ruszyli w kierunku wody, za nimi szedł marynarz niosący ich bagaże. Minąwszy zebrany tłumek, weszli na trap jednego ze statków, z wymalowaną na rufie nazwą - „Tygrys”. Drugi statek nazywał się „Zemsta”. Oba statki powoli podniosły kotwice. Woźnica wywołał mnie na zewnątrz przez drugie drzwiczki. Milczący tłum, przez który brnęliśmy teraz, tworzyli ludzie pozbawieni rysów twarzy, jakbym przyglądał się im przez soczewkę wymazaną wazeliną. Udaliśmy się do opuszczonego doku, obok którego stała mała szopa bez okien, z czarnymi drzwiami. Wskazawszy mi szopę, woźnica wycofał się i zniknął w tłumie. Dobiegł do mnie chór radosnych okrzyków i zobaczyłem, że oba statki odbijają od brzegu. Tłum powiewał kapeluszami i chustkami. Na dziobie „Tygrysa” dostrzegłem wyższego z brodatych nieznajomych, stał prosto jak struna, wpatrzony w morze, a z tyłu za nim rozwinęła się śliczna para złocistych skrzydeł, nieruchomych mimo porywistego wiatru. Kiedy szedłem w stronę szopy, nagle z mgły przede mną wychynął jakiś człowiek. Był kaleką, szedł, podpierając się laską, nosił jedwabną szatę, turban i długie buty. Miał czerwonawobrązową twarz, z krótką, czarną kozią bródką. Minąłem go, a po chwili poczułem na ramieniu dotknięcie jego laski, lecz kiedy się odwróciłem, nie było tam już kaleki - miałem przed sobą magika z dworku. Miał na sobie ten sam strój i tę samą maskę na twarzy. Rozejrzawszy się chyłkiem, nachylił się ku mnie. - Pomóż mi - powiedział z wyraźnie amerykańskim akcentem. Był to także pierwszy wyraźny i naturalny glos, jaki tu usłyszałem. - Pomóż mi - powtórzył, wciskając w moją dłoń zwitek papieru i wytrych. Papier był zmięty. Teraz poprowadził mnie do szopy i gestem poprosił, bym wsunął klucz do zamka. Kiedy otwierany zamek szczęknął miękko, jak kamienie pod wodą, magik zdarł maskę i na mgnienie oka ujrzałem jego twarz: trójkątną, ostro zarysowaną twarz mężczyzny mocno po pięćdziesiątce, o wysoko sklepionych kościach policzkowych, cienkich jak kreska brwiach i długim, prostym nosie. Ale tym, co mnie uderzyło, były oczy - prawe niebieskie, a lewe zielone. Drzwi rozwarły się lekko i wyleciał przez nie wprost w mgłę mały, niebiesko-żółty ptaszek. W środku na tle ciemności rysowała się sylwetka kobiety w pelerynie. Wyciągnęła rękę po moją dłoń - tę, w której trzymałem zwitek papieru - złapała ją mocno i pociągnęła ku sobie, podczas gdy magik zatrzasnął za mną drzwi. 11 Kiedy otworzyłem oczy, leżałem samotny i nagi wprost na podłodze. Przez ciężkie zasłony przedarł się do pokoju ukośny promień słońca. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Głowa bolała mnie potwornie - gorzej niż kiedykolwiek przedtem - jakby czubek rozgrzanego do czerwoności noża przebijał się z jednej strony mojej czaszki na drugą. Podszedłem chwiejnie do okna i rozsunąłem zasłony. Minęło dobrych kilka sekund, zanim mój wzrok przywykł do ostrego słonecznego blasku. Tabliczka na rogu ulicy głosiła: FRANKLIN ST. Przypomniałem sobie, że poprzedniego wieczoru przyszedłem na Franklin Street 59 i wszedłem do mieszkania numer 3. Ale na ulicy, na którą teraz patrzyłem, rząd wiązów zielenił się liśćmi. Na grządkach wokół sąsiednich domów kwitły purpurowe tulipany. Śpiewały ptaki. Po drugiej stronie ulicy znajdował się mały trójkątny skwer, ocieniony wysokimi drzewami, z pięciokondygnacyjną fontanną. Woda wypływała z pyska psiej głowy umieszczonej na szczycie i spływała w dół po pięciu kolejnych stopniach. Mały chłopczyk w marynarskiej czapeczce wrzucał do wody monety. Na ławce siedziała kobieta i rysowała coś w szkicowniku. Dwie dziewczynki w identycznych sukienkach w pepitkę skakały na skakance, a mężczyzna w prążkowanej marynarce zmieniał koło w swoim rowerze. Było piękne, wiosenne popołudnie. Tak jakbym jeszcze poprzedniego wieczoru - pierwszego lutego - nie brnął w śniegu po tej samej ulicy, idąc na spotkanie z Veronicą. Zacisnąłem mocno powieki, lecz mimo to, kiedy otwarłem oczy z powrotem, scena nie zmieniła się ani na jotę. Zasunąwszy na powrót zasłony, przeszedłem się dookoła wielkiego, kwadratowego pokoju. W jednym z kątów odkryłem swoje rzeczy na złożonym materacu. Ubranie było schludnie poskładane, ale w dotyku okazało się zimne i wilgotne - tak jakby niedawno noszono je na dworze, i to przy zimowej pogodzie. Także moje buty okazały się mokre. Było to, to samo zimowe odzienie, w którym przyszedłem z Klubu Neptuna. Zakładając koszulę, odkryłem na lewym nadgarstku zadrapanie - dokładnie w miejscu, którym zawadziłem o jeżyny. Zadrapanie było świeże - cienki, czerwony zygzak zaschniętej krwi. Kiedy skończyłem się ubierać, usiadłem na materacu, kładąc płaszcz na podołku. Przejechałem palcami przez włosy, także wilgotne, i po zaroście, który okazał się najwyżej jednodniową szczecinką. Gdyby to naprawdę była wiosna, powinienem mieć już prawdziwą brodę. Ale gdzie mógłbym się podziewać i co robić przez cały ten czas? Czubek noża w moim mózgu z każdą sekundą stawał się coraz gorętszy. W uszach tętniła krew. Czując, że za chwilę zemdleję, oparłem głowę o ścianę. Ocknąłem się raptownie w samym środku ciemności. Na karku czułem lodowaty podmuch. Ból głowy ustąpił, za to teraz piekły mnie oczy. Czy nadal byłem w tym samym pokoju? Wyciągnąłem rękę i wymacałem pod sobą znajomy materac. Na kolanach wciąż miałem swój płaszcz. Założyłem go i ruszyłem w stronę okna, po omacku, wzdłuż ścian. Złapawszy w końcu za zasłony, rozsunąłem je szeroko. Była noc. Całą Franklin Street okrywał głęboki śnieg, błękitniejący w świetle latarni. Nagie gałęzie wiązów obsypane były warstewką białego puchu. Na chodniku krzyżowały się rozmaite ślady stóp, ale tylko jeden ślad - damskich botków - wychodził z budynku, w którym się znajdowałem, natomiast do środka nie prowadził żaden. Oblałem się zimnym potem. Czy to wszystko mi się przyśniło - czy może teraz śnię? W płynącym od okna świetle odnalazłem drzwi. Na nich, na wysokości moich oczu, przyklejono następującą wiadomość: LEO, PROSZĘ, ZOSTAW KLUCZ POD WAZONEM W GŁĘBI HOLU. Tak po prostu - jakbym opuszczał zwyczajne miejsce schadzki. Być może dla Veroniki niczym innym nie było. Zamknąłem za sobą drzwi mieszkania numer 3. W głębi holu, na stoliku u szczytu schodów stał czarny wazon w kształcie klepsydry, w którym ułożono kilka gałązek drobnych białych kwiatów. Kiedy wkładałem pod niego klucz, zauważyłem, że drzwi do mieszkania nr. 2 są szeroko otwarte. Za nimi widać było jakiś gabinet, oświetlony rzędem lamp biegnącym wzdłuż całego sufitu. Ściany były oślepiająco białe. Światło miało tak wielkie natężenie, że kiedy przysunąłem się do drzwi, zabolały mnie oczy. W środku nie było nikogo. Nie było też żadnych innych drzwi ani okien. Żadnych szaf, łazienki ani kuchni. Wewnątrz znajdowały się tylko trzy meble: mały drewniany stolik, krzesło i okryta czerwonym kocem prycza. W jednym kącie wisiała biała umywalka z kurkiem do zimnej wody, w drugim stała toaleta. Pomieszczenie przypominało więzienną celę. W pokoju znajdował się jeszcze jeden przedmiot - małe, trójkątne lustro na ścianie naprzeciw wejścia. W holu panowała tak idealna cisza, że słyszałem bicie własnego serca - szybkie, gwałtowne uderzenia, jak tupot uciekających stóp. Wszedłem do tego gabinetu i zaraz odniosłem wrażenie, że pod stopami nie mam wcale podłogi, tylko warstwę powietrza. Od razu podszedłem do trójkątnego lustra, którego wnętrze wypełniał dym. Kiedy nagle się przejaśniło, z zaskoczeniem odkryłem, że - podobnie jak lustro w tamtym dworku - odbija nie pokój, w którym się znajdowałem, jego zawartość czy moją twarz, choć stałem zaledwie o krok. Zamiast tego wszystkiego rozpościerała się przede mną rozległa, czysta panorama okrytych śniegiem górskich szczytów na tle lodowato błękitnego nieba. Nie przypominało to reprodukcji ani transmitowanego przez telewizję obrazu, lecz raczej daleki widok z okna. Między szczytami krążyły jakieś białe ptaki. Na pierwszym planie po błotnistej drodze szła gęsiego grupka tybetańskich pielgrzymów w pikowanych kurtkach i żółtych butach. Na głowach mieli podobne do koron czapki, z których zwisały wstążki. Ich długie włosy splecione były w warkoczyki. Przodem kroczyło dziecko, rozsypując z koszyczka białe kwiaty. Cała procesja zbliżyła się powoli do eliptycznego górskiego jeziorka. Nad samym brzegiem, na platformie z białych skał, stała szopa bez okien, z czarnymi drzwiami - identyczna jak tamta w Portsmouth. Spomiędzy pobliskich drzew wyszedł mężczyzna i zbliżył się do pielgrzymów, którzy stali teraz półkolem. Człowiek ten miał na sobie długą, prąż kowaną szatę, którą przewiązał w pasie szarfą drukowaną w księżyce, komety i gwiazdy. I pomimo mocnego makijażu - przedłużonych brwi, podkreślonych kości policzkowych i wycieniowanych powiek - rozpoznałem w nim tamtego magika. Skłoniwszy się pielgrzymom, wyciągnął z ust płonący stożek, po czym zniknął w obłoku mgły, która uniosła się wirem znad jeziorka i zasłoniła wszystko prócz rozmigotanych płomieni stożka. Potem lustro stało się czarne - jak szyba okna wycho dzącego na nicość. Znów byłem w Nowym Jorku, wyczerpany, ale z całą pewnością przytomny, z rozdygotanymi nerwami, ale nadal jeszcze - jak wmawiałem sobie - przy zdrowych zmysłach, i nie rozumiałem nic z tego, co działo się wokół mnie. Wypadłem pośpiesznie z pokoju, popędziłem w dół po schodach, a potem do wyjścia, do końca niepewny, czy wybiegnę prosto w wiosenne popołudnie czy w zimową noc. Jednak była zima. Śnieg lśnił błękitnawo. Kobiecy trop wiodący od budynku zdążył już zniknąć, jakby tworzące go ślady zostały wessane głęboko w śnieg. W suterenie sklepik „Mroki Nocy, sp. z o.o.” nadal był zamknięty, a na wystawie nadal płonęła samotna lampa. Tylko stare teleskopy, które przedtem tworzyły literę V, teraz krzyżowały się w X. Moje buty chrzęściły po zamarzniętym śniegu, zostawiając głębokie ślady. Franklin Street była zupełnie pusta. Na nie wielkim skwerze schodkowa fontanna, pokryta śniegiem, przypominała teraz weselny tort. Ludzie, których widziałem z okna - chłopiec, dwie dziewczynki, kobieta na ławce, mężczyzna z rowerem - znajdowali się na swoich miejscach. Tylko, że teraz byli szarymi posągami, obsypanymi srebrnym kurzem śniegu. Choć wstrząśnięty do głębi, miałem ochotę przejść przez ulicę i przyjrzeć im się z bliska, jednak, kiedy zza rogu wytoczyła się taksówka, zmieniłem zdanie i zatrzymałem ją. Kierowca słuchał chińskiej stacji radiowej. - Róg Water Street i Catherine - rzuciłem i pewien jestem, że w tej samej chwili dojrzałem kogoś, kto przyglądał mi się zza okratowanych drzwi „Mroków Nocy, sp. z o.o.”. Jakiś człowiek w kapturze, ze złotym łańcuchem na piersi. Ale kiedy obejrzałem się przez tylne okno taksówki, już go tam nie było. 12 Spałem nieprzerwanie przez dwa dni, jakbym cierpiał na potwornego kaca. Moje mieszkanie mieściło się w jednym z tych rzadkich na Manhattanie budynków, które z wyglądu przypominają statek. Dom stał u styku pięciu ulic na Lower East Side, na której on i jego najbliższy sąsiad wyglądały jak dwa oceaniczne liniowce na drodze do kolizji. Moje trzy pokoje - ciche i dobrze oświetlone - z widokiem na East River, miały dość szczególne kształty i kiedy się zbudziłem, wydało mi się, że na mnie napierają. Pomiędzy moimi książkami, tysiącami slajdów i odbitek, wśród własnych aparatów fotograficznych, gdzie zwykle czułem się tak przytulnie, teraz brakowało mi powietrza. Nawet pamiątki po moim dawnym zawodzie - rozbrojony granat, futerał od aparatu przedziurawiony kulą karabinową, zestaw fałszywych paszportów - teraz jakby sypały mi się na głowę. Co gorsza, nagle wydały mi się zupełnie bez wartościowe, więc wiedziony impulsem wszystkie je powyrzucałem. Nie mogąc dłużej na nią patrzeć, zdjąłem ze ściany podobiznę twarzy z Werony i schowałem ją do szuflady. Trzeciego dnia musiałem polecieć do Miami, gdzie miałem długie i dobrze płatne zlecenie (od biologa morskiego, badacza podwodnych grot), które skończyło się jednak na przeglądaniu filmów. Mimo to z ulgą oddaliłem się w przestrzeni od wydarzeń poprzedniego tygodnia, choć Veronica, nasze gwałtowne zbliżenie i ten mój przedziwny, pogmatwany sen, ciągle trwały gdzieś na krawędzi moich myśli. Zwykle sypiam w nocy sześć godzin, ale przez cały spędzony w Miami tydzień spałem po dwanaście godzin na dobę i nie miałem w tym czasie ani jednego snu, który udałoby mi się zapamiętać. Byłem jak odrętwiały i często traciłem poczucie czasu. Ostatniego dnia postanowiłem odwiedzić dom, w którym dorastałem. A także szpital, w którym się urodziłem, odległy zaledwie o sześć przecznic. Przez długi czas sterczałem przed nim w oślepiającym słońcu. Był to jednopiętrowy, otynkowany budynek z dachem pokrytym terakotą. Ziarniste ściany z wtopionymi drobinami miki i kwarcu lśniły bielą. Po frontowej ścianie piął się pojedynczy, ale bujny, krzew winorośli. Niewielki trawnik i wonne zarośla mimozy okalające podjazd oblane były teraz różowo-pomarańczowymi cieniami. Na wysuszonej grządce wokół garażu jak zawsze rosły ciemne kwiaty o krótkich łodyżkach. W każdym oknie dla ochrony przed upałem zaciągnięto białe zasłony (my mieliśmy liliowe). Drzwi wciąż pomalowane były na żółto. Po obu stronach ulicy, w górę i w dół, stało jeszcze dwadzieścia identycznych budynków. Mój pokój znajdował się z tyłu domu, jego okno wychodziło na palmowy gaik. Latem wczesnym rankiem budził mnie czasem łoskot spadających na ziemię orzechów kokosowych. Nigdy nie zdołałem się do tego przyzwyczaić. Nasza ulica leżała tylko cztery przecznice od morza, więc nocami, kiedy dookoła panowała cisza, słyszałem także szum fal, jak odległą kanonadę. A kiedy wiatr wiał od morza, przynosił ze sobą jego zapach. W ciągu dnia niebo nieodmiennie było metalicznie błękitne, pełne wielkich obłoków, nocą - gęste od gwiazd. Z tyłu domu dach był tak niski, że mogłem wspiąć się na niego za po mocą podręcznej drabinki. Całymi godzinami leżałem tam na plecach, obserwując, jak przesuwają się gwiazdozbiory. Ojciec parkował swego szarego forda galaxie na podjeździe. Zawsze podjeżdżał tyłem, aż pod same drzwi garażu. Tam, na czerwonej przyczepce, trzymał swoją motorówkę. Motorówka była biała, z czerwonymi siedzeniami, na których mogły się pomieścić cztery osoby. Pod spodem miała dodatkowo małą kajutkę do spania. Na tej łodzi ojciec wyruszał na ryby. Pracował jako nocny strażnik w przystani, więc popołudniami mógł spokojnie łowić. To była jego pasja. Wystarczyło, że otworzył drzwi garażu, cofnął galaxie o parę stóp, podczepił przyczepkę, i już go nie było. W domu na stole w dziennym pokoju zawsze warczał wentylator. Z powodu upału moja matka zwykła chodzić po domu w bieliźnie. Ona i ojciec mieli zupełnie odmienny rytm dnia, więc wydawało mi się, że mogę być tylko z jednym z nich na raz. Nie pamiętam, żebym zbyt często widywał ich razem, choć przecież był to mały dom. Ojciec przyrządzał dla nas ryby, ale matka nie lubiła gotować. Kupowała mrożonki i odgrzewała je. Czytywała czasopisma. Opalała się i słuchała tranzystorowego radia z pojedynczej słuchawki na końcu długiego kabla. Często kładła się za domem, pod drzewkiem pomarańczowym, które zawsze uginało się pod ciężarem owoców. Miała długie czarne włosy, które czesała i układała całymi godzinami. Wieczorami, kiedy ojciec szedł na przystań, wychodziła z przyjaciółmi, którzy, jak ona, byli młodzi, ale jeszcze bez rodzin. Do domu wracała późno, ale zawsze przed ojcem. Po jakimś czasie przywykłem do tego, że jestem sam. A potem któregoś popołudnia wróciłem ze szkoły i zobaczyłem, że ojciec siedzi na podjeździe ze wzrokiem wbitym w ziemię. Siedział wprost na żwirze, a miał na sobie tylko szorty. Te same, w których zwykle sypiał. Po zmierzwionych włosach poznałem, że właśnie wstał z łóżka i prosto stamtąd wyszedł na dwór. Drzwi do garażu były otwarte, a sam garaż pusty. - Twoja matka odeszła - odezwał się. - Zabrała samochód i łódź. Wiedziałem, że nigdy przedtem nie brała łodzi. Nigdy też nie lubiła nią wypływać. Ojciec siedział tak przez długi czas. Kiedy wszedłem do domu, zobaczyłem, że matka opróżniła też górną szufladę swej komody - tę, w której trzymała kostiumy kąpielowe i plażowe ozdoby. Szuflada, wyjęta, stała oparta o ścianę, a na jej miejscu czernił się prostokąt pustki. Nie było żadnego listu, ani słowa pożegnania, ale po raz pierwszy, od kiedy pamiętam, wentylator na stole w pokoju był wyłączony. W końcu ojciec włożył spodnie i buty, a potem obaj przeszliśmy pół mili drogą, która wiodła na plażę. Na jej końcu znaleźliśmy zaparkowaną na piasku galaxie. Przyczepka została, ale łódź zniknęła. Ojciec podszedł nad samą wodę, gdzie piana moczyła mu buty, i zaczął przepatrywać horyzont. Podszedłem do niego i też zacząłem patrzeć, ale nie widziałem przed sobą nic prócz wody. - Odeszła - powiedział, nie patrząc na mnie. - Dokąd? - zapytałem. - Po mojemu na południe. Zawsze chciała popłynąć na którąś z wysp w Ameryce Południowej. - Jego głos był jak zwykle bezbarwny. Odczepił przyczepkę i wsiedliśmy do samochodu. Kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce, włączyło się radio. Było nastawione bardzo głośno na jakąś stację z muzyką calypso. A on tylko patrzył na to radio i czekał, aż w końcu ja je wyłączyłem. Wcale nie miałem ochoty tego robić. W popielniczce zostały papierosy ze śladami jej szminki na filtrze. Odjechaliśmy, zostawiając na piasku czerwoną przyczepkę do łodzi. Tkwiła tam jeszcze przez tydzień, zanim w końcu straż nadbrzeżna nie przysłała ciężarówki, która gdzieś ją odholowała. Miałem wtedy jedenaście lat. Jeszcze przez cztery lata mieszkałem z ojcem w tym domu. Nigdy nie mówił o matce. Nie mieliśmy też od niej żadnych wieści. On nadal pracował na przystani. Nadal też wyruszał na ryby, choć już nie tak często i zawsze w wypożyczonej łodzi. Gwałtownie zapadł na zdrowiu. A potem, kiedy dowiedzieliśmy się, że ma raka, ni z tego, ni z owego powiedział do mnie: „Wiesz, nie powinna była zabierać ze sobą łodzi”. Po jego śmierci zamieszkałem u ciotki w Nowym Orleanie i pozostałem tam, dopóki nie wstąpiłem do college’u. Potem umarła także i ona, a ja przez wiele lat nie wracałem ani do Nowego Orleanu, ani do Miami. I aż do dziś nigdy nie poszedłem popatrzyć na ten dom. Nie udało mi się zobaczyć, kto tam teraz mieszka. Po jakimś czasie ruszyłem w stronę szpitala, w którym się urodziłem. Pomyślałem sobie, że stamtąd złapię taksówkę do hotelu. Skręciłem za róg przy szpitalnym parkingu i stanąłem jak wryty. Budynek - z białej cegły, z podłużnymi oknami - pozostał zupełnie nie zmieniony. Ale zmieniła się nazwa szpitala. Kiedy byłem mały, nazywał się Szpitalem św. Felicyty w Północnym Miami. Nazwa ta wypisana była niebieskimi literami nad głównym wejściem. Teraz jednak bardzo podobne litery, także niebieskie, głosiły: SZPITAL ŚW. WERONIKI W PÓŁNOCNYM MIAMI. Zapytałem strażnika przy wejściu, kiedy zmieniono nazwę, on zaś odparł, że nic mu nie wiadomo o tym, żeby szpital miał kiedykolwiek jakąś inną nazwę. Ale ja wiedziałem na pewno, bo pamiętam, jakie dziwne wydało mi się w dzieciństwie, że urodziłem się w Szpitalu św. Felicyty, zwłaszcza że moja matka miała na imię właśnie Felicyta. I to właśnie ona nadała mi imię Leo - lew - na pamiątkę znaku zodiaku, pod którym się urodziła. 13 Z powrotem do Nowego Jorku leciałem wśród gwałtownej burzy, przez sinoczerwone niebo, a mój dawny ból głowy powrócił z całą mocą. Poprosiłem stewardesę o wódkę z lodem i zażyłem pigułki, które przepisał mi lekarz. Kiedy tylko wylądowaliśmy, zadzwoniłem do jego gabinetu i umówiłem się na następny dzień na wizytę. W domu, pod stosem czekającej na mnie korespondencji, znalazłem wielką kopertę zaadresowaną do mnie pismem Veroniki. Kiedy tylko ją ujrzałem, ból głowy zaczął ustępować. Na kopercie nie było adresu zwrotnego, a ja nie miałem pojęcia, gdzie mieszka Veronica. Zabrała mnie raz do mieszkania Clementa i raz do Keko, wysyłała mnie do Klubu Neptuna i tej kamienicy przy Franklin Street, ale nigdy do własnego mieszkania. Zatem gdybym chciał się z nią skontaktować, musiał bym próbować w którymś z tych miejsc. Ale przez cały ten długi tydzień byłem święcie przekonany, że to ona skontaktuje się ze mną. Koperta stemplowana była w Miami, tego samego dnia, kiedy wyjechałem z Nowego Jorku. Święta prawda - będąc w Miami, nie mogłem pozbyć się uczucia, że ona niedawno tu była - albo nawet wciąż jest. W kopercie była mapa Ameryki Południowej. Nie była to zwykła fabrycznie drukowana mapa, ale ręczna robota, podpisana, tuż pod legendą, przez kartografa - niejakiego S. Esseinte. Pod podpisem widniały dwa niebieskie zachodzące na siebie trójkąty. Był także liścik, podpisany „Zawsze Twoja Veronica”, w którym prosiła mnie, żebym zatrzymał n siebie tę kopertę dopóki się po nią do mnie nie zgłosi, co nastąpi dokładnie w tydzień po wysłaniu tego listu, o jedenastej wieczorem. Innymi słowy - dziś w nocy. Wzmocniony czarną herbatą przyrządzoną, jak zacząłem ostatnio pijać, na modłę tybetańską - z masłem i solą, czekałem do jedenastej i jeszcze długo potem. O drugiej w nocy oczy zaczęły mi się zamykać same, ale nie zadzwonił ani telefon, ani dzwonek przy drzwiach. Następnego popołudnia poszedłem na swoją drugą wizytę u doktora Xenona, a tam uderzyło mnie, że traktuję go - albo też on traktuje mnie - bardziej jak psychiatrę niż neurologa. Kiedy wyliczyłem mu fizyczne symptomy moich dolegliwości, zaczęliśmy rozmawiać zupełnie inaczej. Zrobił mi nowy zestaw zdjęć rentgenowskich. Uderzył w kamerton i przytknął mi go do czaszki. Zbadał moje źrenice cieniutkimi smugami, błękitnego światła. Już przedtem zapewnił mnie, że nie mam żadnych guzów. Główne ośrodki nerwowe nie wykazywały żadnych zmian, podobnie naczynia krwionośne. Dotąd nie miewałem migren - prawdę mówiąc, przedtem ni gdy nie miewałem nawet zwykłych bólów głowy. Po drugim ze stawie zdjęć rentgenowskich następny krok to ultrasonograf w szpitalu. Badając mnie w swoim pokoju przyjęć, doktor Xenon zadał mi mnóstwo fizjologicznych w treści pytań, tyczących początku bólów. Ale teraz, w gabinecie konsultacyjnym, mając przed sobą moją kartę, przyjął inną taktykę. - Mam tutaj datę, od której według pana zaczęły się bóle. A także informację o tym, jak pan sypia i się odżywia. Ale czy tego dnia nie wydarzyło się panu nic szczególnego? Może coś takiego, co wtedy nie wydawało się panu aż tak ważne? Jeszcze zanim dopowiedział swoje pytanie do końca, uświadomiłem sobie, że był to następny dzień po tym, jak spotkałem Veronicę, tam gdzie Waverly Place przecina się z Waverly Place. Przedtem nie przyszło mi do głowy, żeby skojarzyć to przelotne spotkanie podczas śnieżycy z potwornym bólem głowy, jaki zbudził mnie następnego poranka i trzymał w szponach przez cały następny tydzień, dopóki znów jej nie zobaczyłem. Zamiast odpowiedzieć doktorowi, zacząłem uważnie przyglądać się zadrapaniu na nadgarstku, które, teraz już zagojone, pozostawiło po sobie zygzakowatą bliznę. Za każdym razem, kiedy przejeżdżałem po niej palcami, czułem mrowienie gdzieś u podstawy czaszki, a mój ból głowy na chwilę przycichał. - Doktorce, jakby pan wyjaśnił fakt; że ktoś zadraśnie się we śnie, a potem budzi się z prawdziwym zadrapaniem na ciele? Spojrzał na mnie zza swych okularów w ciężkiej, czarnej oprawie. Był chudzielcem o szarawych włosach. - To się czasem zdarza - odparł - że ktoś odczuwa we śnie fizyczny symptom - powiedzmy, ból zęba - który znajduje odzwierciedlenie w jego marzeniach sennych. Nie zbadano jeszcze dokładnie wszystkich funkcji podświadomości. - Ale zadrapanie? - W czasie snu też można się zadrapać. - W taki sposób? - Wyciągnąłem ku niemu nadgarstek. - Zależy, gdzie pan wtedy spał - odpowiedział, oglądając bliznę. - Na składanym materacu w pokoju, w którym nie było żadnych innych mebli. Nie było tam nic, o co mógłbym się zadrapać. - Był pan sam? - Nie. Ale to z całą pewnością nie jest rana od paznokcia ani zęba. - Nie, ale może od zamka błyskawicznego albo spinki? - Byliśmy nadzy. - A czym zadrapał się pan w pańskim śnie? - Cierniem na krzaku jeżyn. - Czy pańska towarzyszka nie miała na sobie jakiejś biżuterii? Kolczyki i pierścionki mogą czasem być bardzo ostre. Zawahałem się. - Sam nie wiem. Ale tak długie zadrapanie - czy nie musiałaby zrobić go rozmyślnie? - Czy to możliwe? - A czy ja wtedy nie obudziłbym się natychmiast? - Niekoniecznie. Czy rana była świeża, kiedy pan się zbudził? - Nie, krew już wyschła. - Spytał pan swoją towarzyszkę, czy coś wie na ten temat? Potrząsnąłem przecząco głową. - Wyszła, kiedy spałem. Ale co będzie, jeśli panu powiem, że już wcześniej widywałem taki zygzak w różnych innych okolicznościach? - W snach? - Nie tylko w snach. Przysunął się nieco bliżej. - Chce pan powiedzieć, że miał ten sam kształt? - Dokładnie identyczny. - Z ciekawością wysłuchałbym więcej na ten temat - powiedział - ale niestety, czekają na mnie teraz inni pacjenci. Umówiłem się na wizytę za dwa dni. Wychodząc z jego gabinetu, niemal spodziewałem się, że i tym razem Veronica będzie na mnie czekać na Dwudziestej Wschodniej, jak za poprzedniej wizyty. Tym razem jednak nie było jej, a ja zorientowałem się po jakimś czasie, że podążam tą samą trasą, którą szliśmy wtedy - wzdłuż Piątej Alei, w stronę Empire State Building. Byłem zły, że - jak to było w jej stylu - nie pokazała się wczoraj wieczorem, ale bardziej martwiłem się, że tym razem nie zostawiła dla mnie wiadomości ani nie wysłała pośrednika, jak kiedyś Clementa. Kiedy przechodziłem przez Trzydziestą Piątą Ulicę, miasto okryło się ciężkimi, Iśniącoszarymi chmurami. Wiał porywisty wiatr, który szarpał flagami, sterczącymi z okien biurowców na brązowych drążkach, i zagłuszał wszystkie inne dźwięki - ruch uliczny, głosy, a nawet młot pneumatyczny ekipy budowlanej. Wiatr wypełnił mi głowę, zupełnie jakbym znalazł się nagle na otwartym morzu. Przy Empire State Building znów zebrał się niewielki tłumek. Przypomniał mi się epileptyk, którego widzieliśmy tu z Veronicą. Tym razem jednak tłumek oglądał zupełnie co innego: mężczyznę w strażackim kasku i płaszczu przeciwdeszczowym, żonglującego pomarańczami. Z przodu na kasku znajdował się srebrny trójząb. Przyjrzałem mu się dokładnie, ale to nie był mój magik. Ten był o wiele młodszy i miał kwadratową szczękę. Mimo to i tak miałem wrażenie, że już go gdzieś widziałem, i to całkiem niedawno. Podjechał autobus i wypuścił ze swego wnętrza pasażerów, a wśród nich kobietę z długimi, czarnymi włosami w czarnym płaszczu i czarnych, wysokich botkach. Obszedłszy zebrany tłumek, udała się wprost do przeszklonych drzwi i weszła do środka Empire State Building. Twarz miała ukrytą za podniesionym kołnierzem, ale z tyłu wyglądała zupełnie jak Veronicą. Popędziłem do budynku, prosto do wind, i zdążyłem jeszcze zobaczyć, że wsiada do jednej z kabin, które jeżdżą na najwyższe piętra i na balkon widokowy. Zanim zdołałem dopaść wind, zatrzymał mnie strażnik i skierował do kasy biletowej. Kupienie biletu zajęło mi dobre kilka minut, a potem pojechałem na osiemdziesiąte piętro, przesiadłem się do innej windy i wjechałem na balkon widokowy na osiemdziesiątym szóstym. Na tarasie, tysiąc stóp nad miastem, stało dwoje dzieci, dziewczynka i chłopczyk w towarzystwie jakiejś starej kobiety. Obszedłem cały balkon dookoła, pod gigantyczną anteną telewizyjną, ale nie było tu ani śladu kobiety, która weszła do windy. Tylko mały, niebiesko-żólty ptaszek, siedzący na rogu wysokiej stalowej barierki z zakrzywionymi do środka pręta mi, które miały zniechęcić potencjalnych samobójców. Stara kobieta i dzieci patrzyły na zachód, w kierunku New Jersey. Chłopiec miał na głowie marynarską czapeczkę, dziewczynka zaś długie czarne warkocze, a na rękach białe rękawiczki i zegarek na czerwonym pasku. Staruszka miała szerokoskrzydły kapelusz, ciemne okulary i futrzany kołnierz, w którym ginęła dolna połowa jej twarzy, tak, że nie dało się dostrzec jej rysów. Jej dłonie były pomarszczone, o długich, zadbanych paznokciach. Wsunęła monetę do jednej z lornetek widokowych, przez które turyści spoglądają ze szczytu na miasto. Tylko, że ona wy celowała ja w niebo. Okrywa chmur była na nim tak gruba, że nie mogłem sobie wyobrazić, co chce tam zobaczyć. Moje myśli nadal zaprzątała kobieta, która weszła do windy. Pośpiesznie wypadłem przez wahadłowe drzwi na podest przy windach, gdzie czekała na mnie kabina. Zanim drzwi się zasunęły, rzuciłem okiem na balkon i ujrzałem, jak dzieci zrzucają swoje płaszczyki, spod których wyłaniają się dwie pary złocistych skrzydeł, mieniących się tęczowymi blaskami, mocno przywiązanych do pleców złocistymi sznurkami. Dzieci rozwiązały sznurki, rozpostarty skrzydła i pofrunęły z balkonu wysoko w niebo. Staruszka przyglądała im się w spokoju przez lornetkę, aż drzwi windy zasunęły się za mną do końca i straciłem scenę z oczu. Pędząc w dół szybu windy z szybkością sześćdziesięciu stóp na sekundę, trząsłem się cały, a w ustach zaschło mi na pieprz. I wtedy przypomniałem sobie, skąd znam człowieka, który żonglował pomarańczami w przebraniu strażaka - to był saksofonista z Sekstetu Chronosa. Kiedy jednak znalazłem się z powrotem na chodniku przed budynkiem, już go tam nie było. Gdy zatrzymywałem taksówkę, z budynku wyszła staruszka z tarasu widokowego. Była sama. Wsiadła do autobusu, który stał na przystanku, i odjechała. W ręku ściskała marynarską czapeczkę i parę białych rękawiczek. 14 Pojechałem prosto pod adres Keko na Trzydziestej Zachodniej. Restauracja Smocze Oko była zamknięta. Okno zakrywały kręgi mydlanej piany, a napis na drzwiach głosił NIECZYNNE Z POWODU REMONTU. Na piętrze między dwunastym a czternastym nacisnąłem guzik dzwonka u drzwi Keko. Choć nie zapowiedziałem się przez telefon (nie znałem jej nazwiska ani numeru telefonu), jakiś mężczyzna otworzył mi drzwi natychmiast i bez dodatkowych pytań. Był niski i krępy, miał muskularne ramiona i króciutko przycięte jasne włosy. Ubrany był w obcisły szary golf i szare spodnie, a z ucha zwisał mu kolczyk w kształcie konika morskiego. Był to ten sam mężczyzna, którego widziałem w szarym sedanie zaparkowanym przed Franklin Street 59. Bez słowa wyprowadził mnie z wysoko sklepionego przedpokoju przez ścianę, która otwierała się jak drzwi, do pokoju, gdzie ślepa rybka zataczała swe powolne kręgi w olbrzymim akwarium. Na jednej z czarnych mat klęczała Keko. Przed nią stała płaska fajansowa flaszka i dwie wysokie szklanki. I tym razem miała na sobie czarne kimono i ciemne okulary. - Witaj, Leo - odezwała się. - Spodziewałaś się mnie? - Czy napijesz się grzanej sake? A może znów życzysz sobie pieprzówkę? Obejrzałem się i zobaczyłem, że mężczyzna zniknął, a drzwi do przedpokoju już się zamknęły. - Może być sake - odparłem. Wskazała mi miejsce na macie obok siebie, więc usiadłem. - Tamten mężczyzna... - zacząłem. - Janos? Zatrudniam go u siebie. Kiedyś był słynnym połykaczem mieczy we francuskim cyrku. Veronica nazywa go moim ochroniarzem, ale ma wiele zadań. - Prowadzi samochód? - Tak, to też. I jest wyśmienitym kucharzem. Tego wieczoru przygotowuje bardzo szczególne danie - jedno z moich ulubionych - nazywa się fugu. - Trująca ryba. - Czy to znaczy, że już je jadłeś? - Nie. - W takim razie musisz mi towarzyszyć. Jej przygotowanie to sztuka, w której nie ma miejsca na błędy. Nawet w Japonii, gdzie specjaliści od przyrządzania fugu są bardzo rygorystycznie licencjonowani, co roku umiera od tej trucizny około setki ludzi. Trzeba bardzo precyzyjnie i szybko usunąć delikatną sieć gruczołów i rurek. Jest bardziej toksyczna niż strychnina, wiesz? Ale mięso fugu jest tak doskonałe, że w pełni wynagradza podjęte ryzyko. Sądzę, że to właśnie po czucie zagrożenia najbardziej dodaje jej smaku. Przypomina nam, że jesteśmy śmiertelni, a to najostrzejsza z przypraw. Ani na chwilę nie zapominasz, co jesz - nie tak jak z innymi potrawami. Keko wyszła na chwilę do kuchni, skąd wróciła z sałatką z morskich roślin, salaterką sashimi na startej białej rzodkwi i większą karafką grzanej sake. Siedzieliśmy po turecku przed kominkiem, w którym napaliła wonnymi drzazgami. Jadeitowe figurynki postaci z teatru no górowały nad nami groźnie. Wszystkie miały na twarzach maski, z wyjątkiem młodej kobiety w tradycyjnym stroju, której oczy były zamknięte. Obok niej stał czarny wazon w kształcie klepsydry. Tak jak w wazonie przy Franklin Street 59 stało w nim kilka długich gałązek obsypanych drobnymi białymi kwiatkami. Z drugiej części pokoju dobiegło mnie cichutkie brzęczenie przypominające elektrostatyczne szumy. Keko wiedziała, że je usłyszałem. - Nie każdy to słyszy - powiedziała, ponownie napełniając mój kieliszek. - Ten dźwięk dobiega z popiersia na piedestale. To japońska bogini o imieniu Aoki - podobna do Meduzy, ale fryzurę ma z pszczół, nie z węży. Podobna także i w tym, że jest boginią zemsty, odpłaca winowajcom szybko i straszliwie. To popiersie stworzono specjalnie dla księcia Tokugawy dwa wieki temu. Gnany pragnieniem, by przedstawić ją jak najbardziej przekonująco, rzeźbiarz posłużył się do odlewu żywymi pszczołami. To, co słyszysz, to właśnie pszczoły, poryte cieniutka warstwą brązu. - Dwa wieki... - Zastanawiasz się, w jaki sposób utrzymują się przy życiu? Zrozum, są takie źródła energii, przy których pożywienie i woda tracą całe swoje znaczenie. Kiedy siedziałem zapatrzony w płomienie, sake stopniowo rozwiązywała mi język. - Widziałaś ostatnio Veronicę? - zapytałem. - Od tamtego razu, kiedy była tu z tobą, nie. - Jak myślisz, gdzie mogę ją dzisiaj znaleźć? - Spróbuj w Klubie Neptuna. - Ma dzisiaj występ? Keko własnymi pałeczkami nałożyła kawałek sashimi na mój talerz. - To czerwona ośmiornica. Bardzo rzadka. Zjadłem ją z paseczkiem marynowanego imbiru - smakowała jak kawałek morza, lekko metaliczna w samym środku. - Podobała ci się muzyka w klubie? - zapytała Keko. - Tak. Słyszałaś ten sekstet? - Wiele razy. - To niezwykła grupa - powiedziałem. - Zastanowiła mnie ta starsza kobieta. Keko przekrzywiła głowę. - Czy wiesz, kim ona jest? - zapytałem. - Nazywa się Alta. Veronica nic ci nie powiedziała? - Nie. - Ale opowiadała ci o ojcu? - Trochę. - Alta jest matką jej ojca. Babką Veroniki. Keko wstała i przeszła kawałek labiryntem ryżowych przepierzeń. Otwarła czarny kredensik i wsunęła kasetę do magnetofonu. Pokój wypełnił się muzyką. Saksofonowa sekwencja. Pianino, które gra w skali chromatycznej. - To nagranie z Klubu Neptuna, z tego samego wieczoru, którego tam byłeś - oświadczyła Keko. Potem wróciła do kuchni i po chwili ukazała się ponownie z fugu na dwóch lakierowanych hebanowych tackach. Mięso ryby było olśniewająco białe, jak świecący na nocnym niebie Księżyc. Kucharz pociął je nawet w medaliony, okrągłe jak pełnia Księżyca, i ułożył, przybrane kolendra, w półkola. Była tam też mała miseczka z krwistoczerwonym ssem i mandarynka pocięta na cieniusieńkie półksiężyce. - Co to za kwiaty? - zapytałem, wskazując głową czarny wazon. - Gwiezdne kwiecie. Rosną na dużych wysokościach i otwierają się tylko w nocy. - Nalała mi jeszcze sake. Ona sama przestała pić już po drugim kieliszku. - To jest przepyszne - mruknąłem, przeżuwając powoli. Fugu smakowała jak zębacz, ale bardziej pikantnie. Mięso miało pierzastą strukturę, odrywało się delikatnymi warstewkami, które zwisały potem z czarnych pałeczek jak płatki. - Mój geomanta poradził mi, żebym przez cały czas trzymała tu gwiezdne kwiecie - mówiła. - Co tydzień wysyła mi z Hongkongu świeżą partię zebraną w Tybecie. To on zaprojektował wnętrze mojego apartamentu po zbadaniu tutejszej topografii i układów pod ziemią. Po chińsku - ciągnęła - geomancję nazywa się feng-shui, co oznacza „woda i wiatr”. Chińczycy wierzą, że Ziemia odzwierciedla Niebo i że jedno i drugie to żywe istoty, między którymi krążą energetyczne prądy podobne do prądów w naszym własnym systemie nerwowym. Prądy pozytywne, które niosą ze sobą pozytywną chih - siłę życia - nazywane są liniami smoka. Biegną wzdłuż biegu podziemnych rzek i pól magnetycznych. Przy pomocy kompasu geomanta ustala, czy budynek, pokój lub grobowiec leżą na odpowiedniej linii smoka i są osłonięte przed niebezpiecznymi prądami przeciwnymi. "Smocze punkty", jak zenitalne punkty w akupunkturze, to skrzyżowania, przy których szczególnie silny strumień pozytywnej chih może wypłynąć na powierzchnię. Manhattan pod ziemią jest równie skomplikowany jak na powierzchni. W otaczającej nas przestrzeni mój geomanta pracował nad kilkoma zupełnie wyjątkowymi liniami smoka przechodzącymi pod budynkiem. Zauważ też, że w pobliżu mojego domu nie ma budynków o oszklonych, odbijających światło ścianach. Wszystkie takie budowle odbijają negatywną chih i wywołują katastrofy. Nad kilkoma leżącymi pod tą przestrzenią tak zwanymi „śmiercionośnymi punktami”, przeciwieństwem smoczych punktów - ciągnęła, wskazując ręką stojące pod ścianą drzewka - geomanta nakazał mi umieścić żywe rośliny, które miały zrównoważyć działanie negatywnej chih. Nad najpotężniejszymi punktami zabójczej energii dobrze mieć dużą ilość wody - stąd to akwarium. W Hongkongu projektuje się całe drapacze chmur pod ścisłym nadzorem geomantów, którzy często życzą sobie wyższych stawek niż architekci. - Drewnianą łyżeczką zamieszała w krwistoczerwonym sosie. - Jestem pewna - mówiła dalej - że bywałeś już w budynkach, w których nachodziły cię jakieś złe przeczucia, a nawet strach, choć ani otaczający cię ludzie, ani zaistniała sytuacja nie mogły być ich bezpośrednim źródłem? Zastanowiłem się nad tym przez chwilę. - To prawda. - To, dlatego, że cala konstrukcja była niezgodna z liniami smoka. Przez jakiś czas jedliśmy w milczeniu. Potem Keko odłożyła pałeczki i złożyła ręce na podołku. - Dlaczego przyszedłeś się ze mną zobaczyć, Leo? - zagadnęła miękko. Była tak swobodna, kolacja dla dwojga tak świetnie przygotowana, a nasza rozmowa tak interesująca, że zupełnie wyleciało mi z pamięci, iż nie zostałem tu zaproszony. - Z całą pewnością nie tylko po to, żeby zapytać, czy nie widziałam Veroniki. - Nie. - Wychyliłem do dna swoją sake. Podczas poprzedniej wizyty nie zauważyłem, jak piękne są usta Keko. Miała na nich fiołkową szminkę, a na górnej wardze błyszczał jak gwiazdka mały klinek odbitego światła. - Czy podczas tamtej pełni Księżyca doświadczyłeś czegoś niezwykłego? - zapytała. Teraz i ja odłożyłem pałeczki. - Niejeden raz. - Sny? Próbowałem wyczytać coś z jej twarzy, ale pozostała jak zawsze niezgłębiona. - Tak. - Opowiedz mi. Opowiedziałem jej wszystko, a gdy wyrzuciłem to z siebie, poczułem, że nacisk na moją głowę zelżał. Nic z tego, co mi się przydarzyło, nie zdziwiło jej. Wysłuchawszy mnie uważnie do końca, zapytała: - Czy wiesz, co się stało z kawałkiem papieru, który wcisnął ci do ręki magik? - Nie. Pamiętam, że tamta kobieta wciągając mnie do szopy złapała za tą właśnie rękę. Zaraz potem zatrzasnęły się drzwi. Keko wstała. - Chodź - rzuciła, dotykając mego ramienia. Poszliśmy prowadzącym do sypialni korytarzem w kształcie litery L. Także i tym razem wyjęła spomiędzy fałd kimona złoty kluczyk i otwarła drzwi po lewej stronie. I znów na ścianie od środka nie było nawet śladu istnienia tych drugich drzwi. Włączywszy światło we wnętrzu księżycowego globusa, powiodła mnie po stopniach na stojącą przy nim platformę. Obok obrotowego fotela stało tu teraz drugie krzesło, a na stole leżała samotnie stara księga, oprawna w czarny marokin ze złoconymi literami napisów. Na grzbiecie przeczytałem: O. BALIN. ŻYCIE THOMASA HARRIOTA. - Pamiętasz, opowiadałam ci o Harriocie - przypomniała Keko. - To pierwszy człowiek, który przy pomocy teleskopu nakreślił mapę Księżyca. Może zainteresuje cię ta książka. Przesunęła palcami po krawędzi zamkniętych stron. Potem otwarła książkę w samym jej środku. Był to początek siedemnastego rozdziału, zatytułowanego „Akademia Nocy”. Przeskoczyła na następną stronę. Po lewej widniały ciemne portrety czterech mężczyzn w elżbietańskich strojach, a po prawej rycina przedstawiająca otoczony lasem dom z rozległym trawnikiem. Przyglądając się portretom, poczułem w ustach suchość, jakby wypełniły się piaskiem. Keko bez słowa wręczyła mi książkę. To był właśnie ten dworek, który odwiedziłem we śnie. Na każdym z rogów wznosiła się zwieńczona kopułą wieżyczka, a u podnóża frontowych schodów stały dwa posągi długouchych psów. Na obrzeżach trawnika narysowano uciekającą w stronę drzew łanię. Na kalenicy usadowiła się sowa. Pod ryciną znalazłem napis, który głosił: „Syon House, siedziba księcia Northumberland, gdzie często spotykali się członkowie Akademii Nocy”. Natychmiast też rozpoznałem trzy ze znajdujących się na sąsiedniej stronie portretów, podpisane: Thomas Harriot, Sir Walter Ralegh i Christopher Marlowe. Harriot i Ralegh to ci dwaj brodacze - Ralegh to ten wyższy - którzy pokazywali mi Księżyc przez teleskop. Marlowe okazał się mężczyzną bez zarostu, z zakrzywionym sztyletem, który razem z nami oglądał występ magika. Na czwartym portrecie, podpisanym „John Dee”, widać było łysego, postawnego mężczyznę. Nie od razu go poznałem, bo na portrecie nie miał na twarzy tatuażu. Po chwili jednak dostrzegłem złoty łańcuch na piersi i już wiedziałem, że to człowiek odziany w aksamitną szatę z kapturem. Keko pochyliła się do przodu i jeszcze raz odwróciła stronę, a tam, złożony na pół i wciśnięty między strony, tkwił mały kawałek niebieskiego papieru. Ujęła mnie za rękę i przeciągnęła po nim moimi palcami. Kiedy jej dłoń prowadziła moją, wyczuwałem ten papier aż do samych włókien znacznie wyraźniej, niż gdybym dotykał go sam, bez pomocy. - To jest ta wiadomość, którą dał ci magik - oznajmiła. 15 Wiadomość napisana była na papierze ryżowym. Sięgnąłem po niego ręką, chcąc go rozwinąć, lecz Keko chwyciła go przede mną i wsunęła w fałdy swego kimona. - Jeszcze nie teraz - rzuciła. - Chcę, żebyś wziął ze sobą tę książkę i przeczytał z niej rozdział szesnasty. - Czy to za Veronicą szedłem do tamtego domu? Keko zacisnęła wargi, ale nie odpowiedziała. - Musiałaś dostać tę notkę od niej. - Potrząsnąłem głową w zadziwieniu. - Najpierw zadrapanie, a teraz jeszcze to. - Nic mi nie mówiłeś o zadrapaniu. Kiedy naprawiłem to niedopatrzenie, spytała, czy może dotknąć blizny. Przesunęła po niej opuszkami palców, a mnie po grzbiecie przebiegi chłodny dreszcz. - Zygzak. No jasne - powiedziała, a jej szczęki zacisnęły się. - Leo, masz wszelkie powody po temu, by czuć się zakłopotany i zaniepokojony tym wszystkim, co cię spotkało. Pozwól, więc, że opowiem ci pewną historię. Pewnego wieczoru, dziesięć lat temu w starym Palące Theater na Dwudziestej Szóstej Zachodniej, pewien magik imieniem Vardoz z Bombaju dawał występ przy pełnej widowni. Tak, zgadza się, to był ojciec Veroniki. Jednym z jego popisowych numerów był skomplikowany numer ze znikaniem, którym zwykle kończył swoje przedstawienie. Do sztuczki potrzebny był ochotnik spośród widzów, któremu następnie zadawano dwa pytania: o jego własny adres i nazwę miejsca, do którego chciałby się udać, pstryknąwszy palcami. Potem Vardoz sprawiał, że i on, i ochotnik znikali na oczach widzów. Po minucie znów się pojawiali, a zdumiony ochotnik klął się na wszystko, że przed chwilą był w Moskwie, Tokio czy gdziekolwiek indziej w wybranym przez siebie miejscu, po czym je szczegółowo opisywał. Potem, ku nie mniejszemu zdumieniu ochotnika, Vardoz wymieniał kilka charakterystycznych przedmiotów z mieszkania ochotnika, jakiś mebel, ozdóbkę, czy nawet wsunięty za szybkę przy telefonie numer. Tamtej szczególnej nocy dodał jeszcze jedno, dość szczególne utrudnienie, które szeroko rozreklamowano jeszcze przed przedstawieniem, budząc ogólną sensację. Zapytał ochotniczkę, młodą dziewczynę, gdzie i kiedy się urodziła, a gdy wymieniła Wichita w stanie Kansas, oznajmił, że odwiedzi to miejsce w dniu, kiedy przyszła na świat. Następnie zapytał, gdzie ona sama chciałaby się udać - w jakie miejsce i w jaką epokę. Wybrała Paryż w czasie ataku na Bastylię. Potem zniknęli. Minęła minuta. Ona pojawiła się z powrotem, a on nie. Teatr pogrążył się w martwej ciszy, aż w końcu ochotniczce udało się wykrztusić, że wcale nie była w Paryżu, tylko w Wichita, w Kansas, przed domem, w którym się urodziła, i że widziała swego nieżyjącego już ojca jako młodego mężczyznę. Potem zemdlała. - W takim razie do Paryża udał się Vardoz? - zapytałem. Keko wzruszyła ramionami. - Nigdy nie udało mu się wrócić. Oficjalna wersja podaje, że popełnił śmiertelną omyłkę w obliczeniach i uległ samozniszczeniu, działając w stanie głębokiej hipnozy. Ci, którzy znają się na rzeczy, powiedzą ci jednak, że inny magik dokonał sabotażu na subtelnym mechanizmie tej sztuczki i wysłał go, wirującego, w otchłań, w której tkwi uwięziony do dziś. - I nikt go już potem nie widział? - Tego nie powiedziałam. - A kim był ten drugi magik? Keko poderwała się gwałtownie. - Nie zadawaj mi więcej pytań. Dość już powiedziałam. - Zaczęła schodzić w dół po stalowych stopniach. - Czy mogę przez chwilę poprzyglądać się globusowi? - po prosiłem. Nie czekając na jej odpowiedź, wspiąłem się po drugich schodach, prowadzących do północnej półkuli Księżyca, gdzie bez trudu odnalazłem krater, o który mi chodziło - ten o trzydzieści stopni od równika, na wschodnim obrzeżu, z formacją przypominającą trójząb na południe od niego. Ten sam, na który nakierowali mi teleskop Harriot i Ralegh. Poniżej przeznaczonego dla palców Keko brajla widniał drukowany na pis: RALEGH. - Coś jeszcze chciałbyś zobaczyć? - zapytała cierpko. Potem odprowadziła mnie do frontowych drzwi. Z pokoju, w którym jedliśmy, usunięto już wszelkie ślady po naszym posiłku, przyciemniono lampy, a światła w akwarium wygaszono zupełnie. - Dziękuję za kolację - powiedziałem. - Mam nadzieję, że dziś wieczorem przeczytasz to, co ci dałam - odpowiedziała, stukając palcami w „Życie Thomasa Harriota”, które wetknąłem sobie pod pachę. - Tak. Ale przedtem wybieram się do Klubu Neptuna. Pokiwała głową. - Wiem, że podobała ci się taśma, którą ci dzisiaj puściłam. Tamtego wieczoru widziałam się z Veronicą, i była bardzo zadowolona z występu. Stanąłem jak wryty. - Widziałaś się z nią zaraz po koncercie? - Jakąś godzinę później. - Jak długo? - Kilka godzin. - Ale... to niemożliwe! Tamtej nocy Veronicą była ze mną! Plamka na górnej wardze Keko rozbłysła w płynącym spod sufitu świetle. - Nie wiesz, że są ludzie, którzy potrafią być w dwóch miejscach naraz? To powiedziawszy, zamknęła za mną drzwi i zasunęła zasuwę zamka fichet. 16 W Klubie Neptuna było dziś ciasno i hałaśliwie. Pod sufitem wisiała zielonkawa warstwa papierosowego dymu. Siedziałem przy stoliku obok czarnego filara, tym samym co dziesięć dni wcześniej. - Pozwoli pan, że się przysiądę? - zapytał jakiś mężczyzna, odsuwając krzesło. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Miał około pięćdziesiątki, szarą twarz, rozwodnione oczy i siatkę zmarszczek w okolicach brwi. Ubrany był w tani niebieski garnitur, żółty krawat i buty ze skóry aligatora. Jego paznokcie były poobgryzane tuż przy skórze, a głos chrzęścił jak żwir. - Co pan pije? - zapytał. Sam popijał czarną kawę ze szklanki od wody mineralnej. - Wódkę. - Pozwoli pan, ze postawię mu następną. Otwierając portfel, upewnił się, że dostrzegłem przypiętą po wewnętrznej stronie srebrną oznakę. Wyjął dziesięciodolarowy banknot i machnął nim w stronę jednej z kelnerek. Dziwnie nieruchawa dziś dziewczyna w ciemnym kostiumie kąpielowym tym razem bez ociągania przyniosła mi kolejny kieliszek pieprzówki. - Nazywam się Tod - oświadczył mężczyzna. - Wiem, po co pan tu przyszedł. Może będę mógł panu pomóc, jeżeli pan po może mnie. Czyżby kolejny z wysłanników Veroniki - zastanawiałem się. - Czy wciśnie mi zaraz do ręki kolejną karteczkę? Ale on mnie zaskoczył. - Cokolwiek panu mówili - ciągnął - nie ma pan pojęcia, w co się zaplątał. Natychmiast zacząłem mieć się na baczności. - Doprawdy? - Znam tę sprawę od samego początku - oświadczył. - Proszę mi wierzyć. - Jest pan policjantem? - Emerytowanym. Ta oznaka to znaczek prywatnego detektywa. - Dlaczego uważa pan, że możemy sobie nawzajem pomóc? - Niech pan posłucha. Z początku wyglądało to na zwykłe zaginięcie. No, trzeba przyznać, że nie takie znowu rutynowe. W niedzielę wieczorem, o dziesiątej trzydzieści z teatru znika człowiek. Żadnych podejrzanych. Sam przyjąłem wezwanie od posterunkowego, który pierwszy znalazł się na miejscu. Dopiero kiedy tam dotarłem, dowiedziałem się, że nie chodzi o żadnego z widzów ani kogoś z personelu teatru, ale o samą gwiazdę programu, magika o nazwisku Yardoz, który zniknął ze sceny na oczach wszystkich. Pomyślałem sobie: to jakiś dowcip albo facet chce mieć darmową reklamę, ale dwie jego córki. które z nim pracowały, były w stanie histerii. - Dwie? - Zgadza się. - Veronicą... - A ta druga nazywała się Viola. Bliźniaczki. Nie wiedział pan? - No... - Oj, chyba nie - rzucił chropawo. I zaraz dodał: - Bliźniaczki - identyczne. Próbowałem jakoś ogarnąć to wszystko. - A co panu powiedzieli? - zapytał zaraz. - O?... - O zamordowaniu Vardoza? - Wychylił się ku mnie. - Że po hipnozie doznał amnezji? Albo że Starwood w czasie występu rzucił w niego kluczem francuskim i posłał w otchłań? - Starwood? - Tak, Starwood - powtórzył niecierpliwie. - Ale on tak na prawdę nie ma z tym nic wspólnego. Za tym wszystkim kryje się morderstwo. Proszę o tym pamiętać. - Yardoz został zamordowany? Odchylił się z powrotem i powoli przeciągnął powiekami po wodnistych oczach. - Ludzie zwykle znikają z dwóch powodów: po pierwsze, bo im samym na tym zależy, po drugie, bo zależy na tym komuś innemu. Jeżeli mamy do czynienia z przypadkiem numer dwa, a sprawa przeciąga się ponad miesiąc, można mieć dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że w grę wchodzi zabójstwo. - Czy pan nadal próbuje rozwiązać tę sprawę? - Już ją rozwiązałem - rzucił szyderczo. - Teraz próbuję tylko to udowodnić. Chce mi pan pomóc? Świdrujące spojrzenie wbiło się w moje oczy. - A kto jest mordercą? Odsunął krzesło i wstał. - Myliłem się. Pan nie może mi pomóc. - Skąd pan to wie? Potrząsnął głową. - Ale może pan będzie mógł pomóc mnie - dodałem. - W czym? Pan nawet by nie wiedział, o co pytać. Myślałem, że może jest pan dość sprytny, ale pomyliłem się. Pan tkwi w tym za głęboko, żeby zachować spryt. - Wyjął żółtą chusteczkę i wydmuchał nos. - Niech pan pilnuje, co się dzieje za pańskimi plecami, mój panie. Obszedł stół dookoła i na koniec jednak wręczył mi jakąś karteczkę. Było tam napisane: WOLFGANG TOD PIĄTA ALEJA 350/85-01. A wtedy, tak nagle, że aż podskoczyłem, złapał mnie za przegub i przycisnął moją dłoń na płask do swej piersi. Jego ręka była zimna i twarda jak lód, podobnie jak pierś. Przytrzymał tak moją dłoń przez kilka sekund i mógłbym przysiąc, że przez ten czas jego serce nie uderzyło ani razu. Nie mogłem też uwierzyć, że przez takie ciało mogłaby przepływać ciepła krew. Puściwszy w końcu moją rękę, zmrużył oczy w dwie wąziutkie szczeliny i obnażył zęby. Spomiędzy nich wystrzelił z sykiem język. Mężczyzna obrócił się na pięcie i zniknął za filarem. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Piąta Aleja 350 to adres Empire State Building. 17 Dokończyłem swoją wódkę i udałem się do męskiej toalety, która okazała się pełna kobiet. Długie poziome lustro biegło dookoła wyłożonych czarnymi płytkami ścian, dokładnie w połowie między podłogą a sufitem. Nad nim płonęły słabe, czerwone żarówki. W lustro można było patrzeć bez względu na to, czy człowiek stał przy umywalkach, czy pisuarach. Tak, więc widziałem wszystkie te kobiety jednocześnie pod wieloma kątami - odbicia odbić. Wiele z nich usypywało sobie na nadgarstkach wąziutką ścieżkę kokainy, którą następnie wdychały. Inne wciągały narkotyk wprost z chromowanej półki biegnącej u podstawy lustra. Przez otwarte drzwi kabiny dojrzałem kobietę w pierzastym kapeluszu, która siedząc na muszli klozetowej, napełniała strzykawkę płynem z jakiejś niebieskiej fiolki. Przy jednej z umywalek zmoczyłem papierowy ręcznik i przetarłem nim sobie kark. Nawet w tym czerwonym świetle prezentowałem się blado. Pod oczyma miałem sine półksiężyce. Z piętra płynęła w dół muzyka - oszalała, pięcionutowa saksofonowa fraza, wspierana przez kontrabas, powtarzana wciąż i wciąż od nowa. Kobiety nie rozmawiały ze sobą. Żadna też nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi, kiedy sunąłem w stronę pisuarów. Kiedy rozpinałem zamek przy spodniach, zobaczyłem w lustrze, że do pomieszczenia wchodzi rozkołysanym krokiem jeszcze jeden mężczyzna. Od razu podszedł do pisuaru po mojej lewej. Nosił kapelusz wciśnięty głęboko na oczy, prążkowany garnitur i białe rękawiczki. Wyciągnąłem rękę, żeby spuścić wodę. - Nie ruszaj się - odezwał się wysokim, nieco zduszonym głosem. Odsunął do tyłu kapelusz i ujrzałem czarną opaskę na oku, złote koronki na przednich zębach i pełne wargi, lśniące czerwienią szminki. Drugie oko obwiedzione niebieską kredką i tuszem do rzęs. Ostre kości policzkowe. To była kobieta. Jedną rękę trzymała przy zamku spodni tak, żeby od tyłu wyglądało, że sika. Zerkając w lustro, nie mogłem zrozumieć, dla kogo właściwie odgrywa tę komedię. - Masz wiadomość na niebieskim papierze? - zapytała niespodziewanie. - Tak czy nie? Już przedtem sprawdziłem biografię Harriota, jak również i swój płaszcz, ale Keko zatrzymała liścik. - Kim pani jest? - Nazywam się Remi Sing. No tak, pomyślałem, wyobrażając sobie jej długie czarne włosy upchnięte pod kapeluszem. - No jasne - odparłem, próbując się pozbierać - byłem na otwarciu pani wystawy. - Gdzie notka? - wycedziła przez zęby. - 1 gdzie jest mapa, którą wysłała ci Veronica? Odpowiadaj! Jej słowa poruszyły jakiś trybik i nagle mój umysł zaczął pracować na pełnych obrotach. - To niech mi pani powie, kim jest mężczyzna z blizną. - Sam wiesz. - To Starwood? - Tracimy tylko czas. - Pracuje pani dla niego? - To mój ojciec. Kto ma mapę i notkę? Keko? Wiemy, że nie ma ich u ciebie. Rany boskie - pomyślałem i postąpiłem o krok w jej stronę. - Na twoim miejscu nie robiłabym tego - warknęła, odskakując do tylu. - Skąd, do cholery, wiecie, co u mnie jest, a czego nie ma? - Próbuję ci tylko pomóc - odparła. - Ostatnio mnóstwo ludzi chce mi pomagać. Ale nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Wyjęła z torebki puderniczkę i otwarła ją jednym pstryknięciem. Po jednej stronie zobaczyłem krążek czerwonawego pudru, a po drugiej trójkątne lusterko. Kiedy podsunęła mi je przed oczy, zamiast własnej twarzy ujrzałem w nim kobietę biegnącą przez zalany księżycowym światłem las. Długie włosy unosiły się za nią na wietrze. Zwinna jak łania, przemykała pomiędzy drzewami. Ktoś ją ścigał nisko przy ziemi, ale, nie widziałem, kto - lub może co - to było. Kobieta potknęła się o korzeń i oparła o podwójny pień drzewa - bliźniacze pnie, tworzące razem literę V. Potem obróciła się nagle, rysy jej twarzy wykrzywiał strach. To była Veronica. Patrząc mi prosto w oczy krzyknęła, a ja, choć jej nie słyszałem, mogłem wyczytać z ruchu warg to jedno jedyne słowo: LEO! Poczułem w piersiach lodowaty dreszcz, a Remi Sing zatrzasnęła mi pudemiczkę przed nosem. - No, gadaj, gdzie notka? - powtórzyła. - Pytam ostatni raz. Już miałem się na nią rzucić, kiedy podeszła do nas z tyłu kobieta, która dotąd poprawiała sobie włosy - blondynka w dżinsach i czarnym prochowcu. - Bezpodstawne pogróżki - rzuciła szyderczo, zręcznie wyrywając puderniczkę z dłoni Remi Sing. - 1 tania sztuczka. Dłoń Remi Sing pomknęła natychmiast do kieszeni marynarki. - Tego szukasz? - uśmiechnęła się kobieta, przyciskając jej do pleców pistolet. Remi zastygła w bezruchu. - Wynoś się stąd. No, spadaj! Rzucając mi mordercze spojrzenie swego jedynego oka, Remi Sing zdecydowanym krokiem opuściła męską toaletę. - Chodźmy - rzuciła do mnie kobieta w prochowcu, biorąc mnie pod ramię. - I zapnij sobie rozporek. Była mojego wzrostu, długonoga. Szybko poprowadziła mnie schodami, do holu. - Weź swoje rzeczy - zakomenderowała, wskazując głową okienko szatni. Przyszło mi do głowy, że w tym niepewnym świetle przypomina z profilu Veronicę. Ale nie miałem czasu, żeby głębiej się nad tym zastanowić, poszukać sensu. Odbierając płaszcz oraz książkę, zerknąłem do sali klubowej, spodziewając się ujrzeć tam saksofonistę i basistę, których słyszałem w toalecie. Ale na scenie była tylko staruszka w białym prochowcu - Alta, babka Yeroniki. Grała tylko prawą ręką, sekwencję w wysokich oktawach, od której zakręciło mi się w głowie. Jeśli nachodziły mnie jakieś myśli o ucieczce, to wszystkie rozwiały się jak dym, kiedy kobieta w czarnym prochowcu wypchnęła mnie na zewnątrz - najpierw w górę po dwóch kondygnacjach żelaznych schodków, a potem wprost na uliczny bruk. Narożny hydrant znów był otwarty, tylko że tym razem nie było dość zimno, by fontanna wody - czyste srebro - zdołała za marznąć. Na wyblakłym fresku nad wejściem do Klubu Neptuna, pod słowami ATRAMENT NOCY; wyłaniający się z kałamarza w kształcie klepsydry duszek był dziś znacznie lepiej widoczny. Jak zdołałem dostrzec, duszek był rodzaju żeńskiego, puszczał oko i bawił się swoim kolczykiem. Moja towarzyszka przywołała taksówkę i znów pchnęła mnie przed sobą. - Franklin Street 59 - rzuciła kierowcy już męskim głosem i rozsiadając się wygodnie na siedzeniu, zdjęła blond perukę, po czym starła chusteczką szminkę. - Co za ulga! - oznajmiła. - Clement! - A kogo się spodziewałeś? - rzucił znużonym głosem; błysk świateł mijającego nas samochodu rozświetlił na chwilę jego oczy - prawe, niebieskie, i lewe, zielone. - Obserwowałem cię. - Od kiedy? - Wystarczająco długo - zbył mnie. Wyciągnął z kieszeni pistolet Remi Sing i obejrzał go uważnie. - Czułem się nie na miejscu - dodał, cedząc słowa. - Oprócz mnie nie było tam żadnych innych transwestytów. - Czy z Veronica wszystko dobrze? - zapytałem. - O ile mi wiadomo, tak - odparł ostrożnie. - Facet o nazwisku Wolfgang Tod powiedział mi, że ona ma siostrę-bliźniaczkę o imieniu Viola. Czy to prawda? Zmrużył oczy. - Dajmy spokój Todowi. Lepiej powtórz mi dokładnie, co ci powiedziała Remi. Zrelacjonowałem mu wszystko, podczas gdy on ścierał sobie makijaż. Kiedy skończyłem, nie odezwał się. - Clement, o co w tym wszystkim chodzi i jak to się ma do mnie? - Jutro rano zjemy razem śniadanie. Wtedy o wszystkim pogadamy. - Sięgnął do kieszeni prochowca. - A tymczasem masz tu mapę, którą wysłała ci Veronica. Na przyszłość staraj się pilnować jej lepiej. - Ale przecież zostawiłem ją w swoim mieszkaniu. - Wciśniętą sprytnie między kartki atlasu świata. Na szczęście znalazłam się u ciebie przed nimi. - Przed kim? Skrzywił się tylko. - Włamałeś się do mojego mieszkania? - Powiedzmy: sam się wpuściłem. Taksówka zatrzymała się przed znajomą kamienicą z piaskowca na Franklin Street. Na skwerku po drugiej stronie ulicy między pięcioma posągami hulał wiatr. - Słuchaj - odezwał się Clement - nie możesz dziś wrócić do swojego mieszkania. Tu będziesz bezpieczny. Idź pod numer piąty i nigdzie się stąd nie ruszaj - cokolwiek by się nie działo. - Niby dlaczego? - .zaprotestowałem. - Widziałeś przecież, co się działo. Posłuchaj mojej rady i odpuść sobie zbędne pytania. Wysiadł z taksówki i przytrzymał dla mnie drzwi. - Czy ona naprawdę by mnie zastrzeliła? - zapytałem jeszcze. - Zrób, jak ci mówię - rzucił ponuro Clement. Zacząłem wchodzić po schodach, lecz zawróciłem. - Klucze - powiedziałem, wyciągając do niego dłoń. - Kiedy jesteś ze mną klucze nie są ci potrzebne - rzucił pogardliwie. A potem odjechał taksówką. 18 Znalazłem się w dżungli. Było potwornie gorąco, aż paliła mnie skóra. W powietrzu roiło się od małych, niebiesko-żółtych ptaszków. Ich skrzydełka biły w niewiarygodnym tempie. Nad mokradłem po lewej polatywały z furkotem ważki, ciągnąc za sobą czerwonawą mgiełkę oparów. Pod baldachimem drzew wisiała ciężka mgła. Wiatr niósł ze sobą oleisty zapach palącego się ciała. Po drugiej stronie porośniętej wysoką po pas trawą polany stało w kręgu dwunastu mężczyzn. Mieli długie włosy, gęste brody, a na sobie srebrzyste zbroje - pancerze i hełmy - oraz wysokie do kolan buty. Przy pasie każdy z nich nosił szpadę, a na ramieniu muszkiet o długiej, lejkowato zakończonej lufie. Wysoki mężczyzna, któremu spod pancerza wystawały złociste skrzydła, mówił coś do pozostałych. Zobaczyłem, że przez trawę, od strony bagnisk, zbliża się do nich kobieta. Od stóp do głów spowijała ją biała szata - coś na kształt sari - zakrywająca jej twarz i włosy. Szła wyprostowana, z zadziwiającą szybkością, zupełnie jakby płynęła kilka cali nad ziemią. Brnąc przez trawę, ruszyłem za nią. Mężczyźni zdawali się mnie nie zauważać, patrząc na nieznajomą docierającą już do ich kręgu. Zbliżywszy się, dostrzegłem, że stoją nad szeroką, bystrą rzeką. Przy brzegu były przycumowane trzy canoe, a na rufie każdego z nich siedział, przyciskając do piersi wiosło, ciemnoskóry Indianin z szopą czarnych włosów. Skrzydlaty mężczyzna, na którego twarzy krzyżowały się cienie drzew, mówił coś po angielsku; nie mogłem jednak zrozumieć jego słów. Odwrócił się do kobiety i pokazał jej owe trzy canoe. Ta zeszła nad brzeg rzeki i wsiadła do pierwszej łodzi, a za nią ruszyli mężczyźni. Gdy przybyszka stanęła wyprostowana na dziobie, wiosłując, skierowali czółno w główny nurt, by kilka chwil później zniknąć za zakrętem rzeki. Skrzydlaty mężczyzna przywołał mnie do siebie gestem dłoni. Kiedy zbliżyłem się na jakieś dwadzieścia kroków, zdjął z głowy hełm i położył go na ziemi. Rozwinąwszy skrzydła, uniósł się nad wierzchołki drzew, wysoko w niebo, i odleciał w górę rzeki. Gdy podniosłem z ziemi jego hełm, on sam był już tylko ciemnym punkcikiem na tle odległej chmury. Hełm był ciężki, wykuty ze srebra, ze skórzanym paskiem i wełnianą wyściółką. Wełna była wciąż jeszcze wilgotna od jego potu. Wtem usłyszałem głuchy odgłos za moimi plecami. Spomiędzy gałęzi drzewa opadł na ziemię mężczyzna, którego wcześniej nie zauważyłem. Razem z nim spadło kilka pomarańczy. Nosił indiańską przepaskę na biodra, skórzane mokasyny i kolorowy pióropusz, opadający jak wachlarz po obu stronach głowy. Jego skóra była blada, jakby przebywał w tym kraju od niedawna albo trzymał się z dala od słońca. Na twarzy widniały wymalowane jaskrawą farbą znaki: potrójne koła wokół oczu i biało-zielone smugi biegnące przez czoło i policzki. Usta pomalowane miał na zielono. Wewnątrz również zielonego sześciokąta wymalowanego na piersiach zobaczyłem skomplikowany tatuaż z księżyców, komet i gwiazd. Podbiegł do mnie tanecznym krokiem, na czubkach palców, zasłaniając ręką lewe oko. Drugie, lodowato błękitne, patrzyło jakby przeze mnie a także przez całe mile drzew, lian i za rośli aż po sam horyzont. Aż po ujście tej rzeki do błękitnego morza. Na każdym palcu nosił pierścień. Ale to właśnie ten niebieski na małym palcu lewej ręki, ustawiony pod odpowiednim kątem do słońca, odbił jego blask prosto w moje oczy i całko wicie mnie oślepił. Kiedy, mrugając, pozbyłem się wreszcie latających mi przed oczyma niebieskich plamek, mężczyzny już nie było. Spojrzałem na ziemię i odkryłem, że w środku hełmu leży teraz kwadracik niebieskiego papieru o wymiarach pocztowego znaczka. Wyjąłem go, odwróciłem i zobaczyłem liczbę 11 wypisaną czyjąś drżącą dłonią za pomocą zielonego atramentu. Potem papierek zajął się ogniem, i oto trzymałem w ręku tylko płatek popiołu. Znienacka czeka zaczęła się podnosić, coraz wyżej i wyżej. Pionowa płaszczyzna wody, sunąca przez dżunglę, wzniosła się nade mną jak podświetlona od środka ściana zieleni. A ja wstąpiłem w nią, w lodowatą ciemność. 19 Ocknąłem się nagi, rozciągnięty twarzą do dołu na rozkładanej sofie pod oknem. Numer piąty w budynku Franklin Street 59 miał takie same wymiary jak numer trzeci piętro niżej. Ale w przeciwieństwie do niego był dosłownie zagracony najróżniejszymi meblami. Komódki, stoliki, lampy, krzesła, otomany - z ledwością mogłem się poruszać wśród tego wszystkiego. Żaluzje były rozsunięte, a za oknem panowała ciemność. Pomyślałem, że od chwili, kiedy Clement mnie tu podrzucił, musiałem przespać niespokojnie jakieś kilka godzin. Pościel mokra była od potu, a koc leżał splątany w nogach łóżka. Nic dziwnego, jeśli miało się taki sen. Tym razem jednak nie znalazłem nic w rodzaju tamtego zadrapania, co stanowiłoby dowód mojej bytności w dżungli. Usta miałem wyschnięte, a gardło paliło mnie jak ogniem, ale nie było to nic niezwykłego po nocy spędzonej w przegrzanym mieszkaniu. Nagle przypomniała mi się książka od Keko - ta o Thomasie Harriocie. Nie byłem pewien, czy przyniosłem ją ze sobą z taksówki. Kiedy tu wszedłem, rząd lamp z antycznymi kloszami wytyczył mi ścieżkę przez ten labirynt prosto do rozkładanej sofy z odchylonym zapraszająco kocem, na którą zaraz zwaliłem się jak trup. Lampy wciąż jeszcze się paliły, wróciłem, więc po własnych śladach w nadziei, że natrafię gdzieś na książkę. Pierwszą rzeczą, na jaką się natknąłem, okazało się jednak moje ubranie, ułożone schludnie na krześle z obiciem z czerwonego pluszu. Nie pamiętam, żebym je zdejmował. Następnie podszedłem do stołu w kształcie litery L, na którego krańcu stało pięć klepsydr tworzących razem półksiężyc. Każda z klepsydr wypełniona była piaskiem odmiennego koloru: zielonym, pomarańczowym, czerwonym, niebieskim i żółtym. W tej z niebieskim piasek przesypał się już niemal całkowicie, podczas gdy w pozostałych pozostało go jeszcze coś koło połowy. Na drugim krańcu stołu, na białym obrusie leżały rozrzucone puste białe kartony. W niektórych wciąż jeszcze tkwiły wyschnięte resztki jedzenia, inne miały w środku skorupkę zaschniętych sosów sprzed kilku dni. Każdy pojemnik miał na boku stempel - parę zachodzących na siebie trójkątów - Były tam też pałeczki - ze śladami używania - a także kilka pustych butelek po wodzie mineralnej i miska pomarańcz. I biały telefon. Obok niego leżała ulotka z menu Dabtong, tybetańskiej restauracji, w której po raz pierwszy jadłem kolację z Veronicą. Wiele pozycji w tym spisie zostało zakreślonych ołówkiem. Nagle dobiegło mnie jakieś skrobanie. Jeden z kartonów spadł na ziemię, a kiedy odskoczyłem instynktownie do tyłu, po stole chyłkiem przebiegła wielka, biała kotka, niosąc w zębach kawałek grzyba. Nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem, przycupnęła i poczęła metodycznie przeżuwać swoją zdobycz. Była odkarmiona i zadbana, a na futerku miała dość niezwykłe znaki: czarny trójkąt dookoła jednego oka i taki sam, tyle, że odwrócony, dookoła drugiego. Ponadto wzdłuż ogona kotki ciągnęła się seria ćwiartek, połówek i całych kół, przypominających kolejne fazy Księżyca - jego przybywanie i ubywanie. Dopiero, kiedy podszedłem bliżej, podniosła na mnie wzrok, a wtedy ujrzałem dokładnie jej oczy - prawe niebieskie, a lewe zielone. Pogłaskałem ją po gładkim, naelektryzowanym futrze. Byłem zadowolony, że mam tu jakieś towarzystwo. Kiedy ruszyła po stole, w stronę pięciu klepsydr, zobaczyłem, że siedziała przedtem na leżącej wśród kartonów czarnej książce. Nie była to jednak książka, której szukałem, tylko „Przewodnik po gwiazdach” Hewita. Między strony wsunięta była purpurowa zakładka, a kiedy otwarłem książkę w tym miejscu, znalazłem teleskopowe zdjęcie jednego tylko gwiazdozbioru. Poniżej widniał podpis: LEO. Wpatrzyłem się tę konstelację dziewięciu gwiazd, lecz zdjęty gwałtownym atakiem głodu i pragnienia, zupełnie nie mogłem się skupić. Zamknąłem książkę, a choć minęło zaledwie kilka sekund, kot zdążył już gdzieś zniknąć. Podniósłszy słuchawkę telefonu, wykręciłem widniejący na menu numer i zamówiłem ryż, gulasz z pieprzem, gotowaną oberżynę z płatkami imbiru i dwie butelki wody mineralnej. Miałem wrażenie, że chłopak z restauracji dostarczył mi to wszystko w niespełna minutę. A także, że nasze czasy biegną jakimś odmiennym rytmem, bo mimo to nie wyglądał wcale na zziajanego. Był Tybetańczykiem, miał czerwoną koszulę i długie, związane z tyłu włosy. Chodził, powłócząc nogami, i drżały mu ręce. Wręczył mi białą torbę z jedzeniem, a następnie rachunek do podpisania. Rachunek miał na górze wydrukowaną datę. - Jak to możliwe? - zdumiałem się. - Proszę podpisać - wymamrotał. - Wszystko jest jak trzeba. - Ale ta data... to przecież dopiero za trzy dni. Potrząsnął przecząco głowa. - Jaki dzisiaj dzień? - dopytywałem się. - Czwartek. Jak to możliwe? Odwiedziłem przecież Keko w poniedziałek wieczorem - nawet gdybym przespał cały dzień, mógłby być najwyżej wtorek. Machnąłem ręką w stronę stołu. - To ty przyniosłeś tu to wszystko? Kiwnął potakująco. - Komu to przyniosłeś? - Panu - odparł. - I nie było tu nikogo innego? - Przynosiłem to panu - upierał się. - Tak samo jak dziś. - Codziennie wieczorem? - Od wtorku. A teraz podpisze pan? Chwilę po jego wyjściu wysuszyłem cały litr mineralnej - i wciąż jeszcze chciało mi się pić. Wyjąłem z torby pojemniki z jedzeniem i znalazłem na dnie świeżą pomarańczę. Otwierając drugą butelkę, poczułem bolesny, piekący napór na pęcherz. Przez kilka minut krążyłem w meblowym labiryncie, zanim w końcu udało mi się wytropić łazienkę. Wewnątrz panowała arktyczna biel, a wyposażenie ograniczono do tego, co najniezbędniejsze: dwa ręczniki, szczoteczka do zębów, kostka mydła. Jedyną ozdobę stanowił zielony monogram w rogu każdego z ręczników: A.W. Oddawałem mocz długo i z trudem. Siuśki paliły jak ogień. Kiedy już było po wszystkim, podszedłem do umywalki i zwilżyłem twarz zimną wodą. Podniosłem wzrok, kierując spojrzenie w lustro, i zamarłem. Skórę na twarzy miałem spaloną od słońca - tak brązową, że przez kontrast białka oczu zdawały się dorównywać bieli ścian. 20 Daremnie przeszukałem całe mieszkanie - nigdzie nie znalazłem otrzymanego od Keko „Życia Thomasa Harriota”, co tylko pogłębiło kiepski nastrój, który opanował mnie, kiedy niedługo potem szedłem przez rozjaśniające się przedświtem miasto. Wtem, nagle i niespodziewanie, treść owej biografii zaczęła z wolna pojawiać mi się w głowie - całe ustępy z prozy O. Balina. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób mogły się tam dostać. Miałem nieodparte wrażenie, że przeczytałem tę książkę albo, że ktoś przeczytał mi ją na głos. A teraz słyszałem wszystkie te słowa w głowie tak wyraźnie, jakbym słyszał swój własny głos. Słowo w słowo cały szesnasty rozdział, łącznie ze wstępem: Akademia Nocy była sekretnym stowarzyszeniem mistyków w Anglii końca szesnastego wieku. Każdy z jej członków wsławił się na swój własny sposób osiągnięciami w sferze literatury lub nauki. Grupa urządzała potajemne nocne spotkania w Londynie i jego okolicach. Podejrzewani byli przez Izbę Gwiaździstą o działalność heretycką - a w szczególności o ateizm - sami zaś popierali prześladowaną ówcześnie doktrynę gnostyczną, objaśnioną w traktatach Philona Judaeusa. Głosiła ona, iż do Boga można się zbliżyć jedynie przez via negativa - to znaczy, rozmyślając raczej nad tym, czym nie jest, niż nad tym, czym On jest - ponieważ Bóg winien być istotą Inną, nie zaś zwykłą idealizacją człowieka. Pierwszym członkiem Akademii Nocy, który padł ofiarą agentów królowej Elżbiety, był poeta i szpieg Christopher Marlowe. Drugi, Sir Walter Ralegh, został ścięty po długoletnim więzieniu w Tower i ukartowanym procesie, w czasie, którego prokurator stanu określał go mianem „żmii”, „piekielnego pająka” i „czarnoksiężnika”. Inny członek Akademii, John Dee, niegdyś matematyk, został oskarżony o komunikowanie się z umarłymi za pomocą medium o nazwisku Edward Kelley. Wymyślili oni język, który nazwali „enochijskim”. Kelley, ślepy na jedno oko, miał zwyczaj golić sobie głowę aż do gołej skóry. Kiedy za fałszowanie królewskich monet obcięto mu uszy, kazał w ich miejsce wytatuować sobie nowe. Na rozkaz władz został zamordowany w więzieniu. Kolejnym członkiem tej grupy był książę Derby, później sądzony za czary, George Chapman - poeta, William Carey - jasnowidz, oraz Edward Blunt - chemik. Lecz to właśnie Thomas Harriot, był obok Ralegha i Marlowe’a, najznamienitszą postacią stowarzyszenia. Szeroko znany ze swych prac z dziedziny astronomii i kartografii, w młodości pracował jako nauczyciel Ralegha. W 1585 roku popłynął razem z nim barkiem o nazwie Tygrys na jego pierwszą wyprawę do Wirginii. Harriot wziął wtedy ze sobą instrumenty naukowe, którymi tak zadziwił północnoamerykańskich Indian, że uznali go za czarownika. Później towarzyszył Raleghowi podczas wyprawy na łodziach canoe w górę rzeki Orinoko, w poszukiwaniu zaginionego Złotego Miasta - El Dorado. Marlowe, w swym osławionym „Wykładzie ateusza”, jaki wygłosił pewnej nocy w domu swego patrona, okultysty i alchemika, księcia Northumberland (zwanego „Księciem-Czarnoksieznikiem”), twierdził, że starotestamentowy Mojżesz „był najzwyklejszym kuglarzem a niejaki Harriot, sługa Sir Waltera Ralegha, więcej potrafi niż on”. Marlowe, podobnie jak Indianie z Roanoke Island, najwyraźniej także był oszołomiony osiągnięciami naukowymi Harriota. W późniejszym okresie życia to właśnie Harriot regularnie odwiedzał Ralegha w Tower, aż do samego dnia egzekucji. Towarzyszył też Raleghowi w drodze na szafot i tam zapisał dla potomnych jego słynną mowę pożegnalną. Z mgły przede mną wyskoczyła nagle taksówka, gwałtownym skrętem podjechała do krawężnika, a jej tylne drzwi otwarły się na oścież. Ze środka wychylił się Clement, odziany na powrót w swoją zamszową kurtkę, przydymione okulary i brązowy kapelusz fedora. - Wsiadaj! - krzyknął. Kompletnie oszołomiony wsiadłem i zaraz odjechaliśmy pędem. - Umówiliśmy się na wspólne śniadanko - rzucił. - Nie pamiętasz? - Ale to było trzy dni temu. Zmarszczył brwi. - Mówiłem, że zjemy rano śniadanie. A teraz jest już prawie rano. Dokąd się wybierałeś? - Do domu. - Czy nie rozumiesz, że to niebezpieczne? Czy nie miałeś wszystkiego, czego ci trzeba tam, pod piątką? - Nawet więcej niż mi trzeba, serdeczne dzięki. Ledwie mogłem się ruszyć. I nie mam pojęcia, jak mogłem przespać tyle czasu. - Potrzebowałeś snu - zapewnił mnie. - Gdzie Veronica? - zapytałem niecierpliwie. -Tylko to mi powiedz. Potrząsając przecząco głową, Clement wysupłał z kieszeni kurtki dwa ekskluzywne skórzane portfele i jedną portmonetkę. Opróżnił je z gotówki - przeliczył ją szybko - a było tego sporo - ale nawet nie spojrzał na karty kredytowe. - Wracamy z pracy? - rzuciłem kwaśno. Nie zwracając na mnie uwagi, powyrzucał portfele za okno, po jednym. - Interesuje mnie tylko gotówka - rzekł. - A podprowadzam ją tylko tym, którym i tak jej nie brakuje. Taksówka stanęła z piskiem hamulców przy wiodącej do jego domu alejce na Barrow Street. Całonocna apteka lśniła wszystkimi światłami, ale nikogo w niej nie było - nawet za ladą. Clement zostawił kierowcy hojny napiwek. - Musisz umierać z głodu - zwrócił się do mnie. I rzeczywiście, choć niespełna dwie godziny temu zjadłem dostarczony z restauracji posiłek, czułem się bardzo głodny. Najwyższe dachy na wschodzie lśniły już czerwonym światłem świtu. Clement zbliżył się do mnie i zdjął kapelusz. Odwróci go do góry nogami, wyciągnął ku mnie. - Popatrz tutaj, Leo - powiedział cicho. Zajrzałem do kapelusza, który podszyty był zielonym jedwabiem. Na metce producenta tykał srebrny metronom. Nie mogłem oderwać od niego oczu i przez kilka sekund miałem wrażenie, jakbym przebywał gdzieś poza sobą, unosząc się w przestrzeni. Głos Clementa przypłynął do mnie jakby z oddali. - W dżungli - mówił - jaki numer widziałeś wewnątrz hełmu r - Jedenaście - odrzekłem bez wahania. Uśmiechając się nieznacznie, wsunął kapelusz z powrotem na głowę, a ja równie łatwo wróciłem do siebie. Czułem się rozluźniony i spokojny. Clement wziął mnie pod ramię. - Pozwól, że pokażę ci parę rzeczy - rzekł. 21 Spod wpół przymkniętych powiek gapiłem się na morskozielone ściany pokoju Clementa i czułem się, jakbym był gdzieś na pełnym oceanie. Pode mną kłębiły się fale. Sól zamazywała widoczność. Niemal zapadłem w drzemkę na sofie, podczas gdy on w kuchni kroił na desce wąskie paseczki wędzonego łososia. Potem obiema rękami rozbił jednocześnie dwa jajka i wylał ich zawartość do szklanej miseczki. W pokoju, który uznałem za ciemnię rozdzwonił się jakiś brzęczyk. Clement przyniósł mi filiżankę herbaty, a następnie zamknął się tam. Nad drzwiami zapaliła się czerwona lampka. Herbata przywróciła mi siły. Zacząłem przyglądać się wszystkiemu z większym zainteresowaniem - wielkiemu, staremu radioodbiornikowi, kufrowi podróżnemu i rozpostartej na ścianie pelerynie magika. Ale moją uwagę przyciągnęły dwa stojące na ściennej półce przedmioty, które będąc tu poprzednio, ledwie musnąłem wzrokiem: brązowa statuetka biegnącej łani oraz trójkątne lustro. Już miałem podejść do lustra, kiedy dostrzegłem tom leżący na samym czubku sterty książek obok małego wentylatorka na stole - „Życie Thomasa Harriota” autorstwa O. Balina, oprawne w czarny marokin. Wtedy z ciemni wyłonił się Clement. - Kiedy ją tu przyniosłeś? - zapytałem, podnosząc książkę ze stołu. - Tego wieczoru, kiedy zostawiłeś ją w taksówce. - Czy to znaczy, że nie miałem jej tam ze sobą? Potrząsnąwszy przecząco głową, zapalił goździkowego papierosa i cały pokój wypełnił się słodkawym dymem. - Masz mapę, którą przesłała ci Veronica? - raczej stwierdził, niż spytał. Zupełnie wyleciała mi z głowy ta mapa. Instynktownie pomacałem się po wewnętrznej kieszeni kurtki. - Tak, ale po co właściwie mi ją przysłała? I co to za historia, którą opowiedział mi Wolfgang Tod? Twierdzi, że wasz ojciec został zamordowany. Clement był już z powrotem w kuchni, gdzie pochylał się właśnie nad piecykiem. - Z powodu tej sprawy Tod wyleciał z policji, wiedziałeś o tym? - Powiedział mi, że jest na emeryturze. - Taa, na bardzo wczesnej emeryturze. Przekroczył pewne granice. Właściwie, to jeszcze spoza nich nie wrócił. - Co to znaczy? Spojrzał na mnie przez ramię z okrutnym uśmieszkiem. - To znaczy, że jest gadem. Zimnokrwistym. Przestraszyła mnie ta jego zaciekłość. - Ostrzegł mnie, żebym miał się na baczności - rzuciłem. - Co do tego miał zupełną rację. Clement był niezłym kucharzem. Jedliśmy w milczeniu. Omlet z łososiem i grzybami, drożdżówka z cytrynową marmoladą i ser z orzechami włoskimi. Oraz jeszcze trochę tej herbaty, która działała na mnie tak elektryzująco. Od tygodni nie czułem się taki rozbudzony i trzeźwy. Odsunęliśmy wreszcie talerze, a Clement zaoferował mi wykałaczkę. - W jaki sposób zacząłeś pracować w tym zawodzie? - zapytałem. Przez chwilę miałem wrażenie, że go uraziłem, jednak odpowiedział mi bardzo rzeczowo. - To przyszło jakby samo z siebie. Pewien psychiatra powiedział mi kiedyś, że kieszonkowiec to taki zdegenerowany magik. Zwinność rąk jest tu wszystkim - teraz coś widzisz, a teraz już nie. Jeszcze herbaty? a lewym uchem poczułem tępe pulsowanie. Bardzo często taki objaw był wstępem do moich bólów głowy. Nagle uderzyła mnie myśl, że jeśli jest piątek, to przepadła moja wczorajsza wizyta u doktora Xenona. Czułem, że muszę z nim jeszcze pogadać. Jakby czytając w moich myślach, Clement zapytał: - A co takiego chciałbyś wiedzieć, Leo? Zapytaj mnie. - Chcę wiedzieć coś więcej na temat twego ojca. I Starwooda. I tego, co się ze mną działo w ciągu tych ostatnich trzech tygodni. Bez jednego słowa podszedł do kufra podróżnego i otworzył zamek u wieka - nie kluczem, ale samym naciskiem swych zręcznych rąk. Podczas gdy szukał czegoś w jego wnętrzu, udało mi się zauważyć kilka znajomych przedmiotów: turban, zielony trykot i długą, prążkowaną szatę. Ale on wrócił do stołu z zielonym, oprawionym w skórę albumem pełnym wycinków z gazet i małą niebieską kopertą. Na okładce albumu zobaczyłem wytłoczony srebrny sześciokąt z księżycem, kometą i gwiazdą w środku. Clement zaczął z wolna przerzucać strony, tak iż mogłem się przekonać, że album wypełniają wycinki prasowe i zdjęcia tego samego człowieka, którego widziałem jako magika w dworku. Na początku fotografia z wczesnej młodości, na której wystrojony był we frak i wykazywał wielkie podobieństwo do Weroniki, podpisana: Albin Fantom, (ponieważ, jak stało dalej, potrafił przeistoczyć się w „dowolny obiekt”). Znajdujący się obok wycinek z „Indianapolis Star” z 4 maja 1958 roku, identyfikował Fantoma jako Albina White’a z Nowego Jorku. Zupełnie nieoczekiwanie fotografia przed moimi oczyma ożyła. Najpierw czarno-biały kadr wypełnił się jaskrawymi kolorami, przypominając średniowieczny iluminowany manuskrypt, a potem, jak na wideo, ruszyła akcja. Albin Fantom wykonał skomplikowany ukłon, a z jego ust, rękawów i mankietów posypał się deszcz niebieskich i czerwonych płatków kwiatów, które natychmiast zlały się w płytę fioletowawego kamienia, idealnie prostokątną. Ta zaś najpierw podniosła się samorzutnie na wysokość jego piersi, a następnie zawisła w powietrzu. Z wrażenia dosłownie opadła mi szczęka, zerknąłem, więc na Clementa, który stał za moim krzesłem. Jego oblicze pozo stało kamienną twarzą pokerzysty. - Jak to zrobiłeś? - Przecież nic nie robiłem. Fotografia wróciła tymczasem do swego pierwotnego stanu, stając się mało wyraźną, czarno-białą fotką mężczyzny w wieczorowym stroju, stojącego ze złożonymi na piersiach rękami. - Chcesz powiedzieć, że sobie to wyobraziłem? - Ten album przygotował mój ojciec - wycedził z wolna, idąc niespiesznie do kuchni po następnego papierosa - więc jego zawartość jawi nam się dokładnie tak, jak to sobie zaplanował. Zacząłem sam ostrożnie przewracać kartki albumu. Afisze, programy i dziesiątki wycinków z gazet prezentowały trzydzieści lat kariery Albina White’a - od młodzieńca po mężczyznę w sile wieku - nazywając go najróżniejszymi pseudonimami, z których kilka Veronica wymieniła mi kiedyś przy tym stole. Fenicjanin Zeno. El-Shabazz z Aquabah. A na zdjęciach: Cardin z Cardogyll (ubrany tak samo jak w dworku, tyle że dużo młodszy), Vardoz z Bombaju (w znajomym turbanie) oraz Trong-luk z Lhasy (odziany w prążkowana szatę). Każda z tych fotografii zajmowała odrębną stronę, a za każdym razem, kiedy padał na nie mój wzrok, ożywały, rozbłyskając kolorami. Najpierw Cardin z Cardogyll, w latach świetności - smukły i muskularny, stoi na błyszczącej scenie w Wiedniu, w styczniu 1959, otoczony setkami płonących świec. Obok niego bulgoce kocioł pełen roztopionego ołowiu. Z olśniewającym uśmiechem magik przelewa płonący płyn do dzbana, który następnie unosi do warg i wysusza do dna. Potem zaczyna wyciągać z ust nie kończący się potok ołowianych łyżek, widelców i noży, a na koniec dwa ołowiane lichtarze. Pstryka palcami, i w każdym z lichtarzy pojawia się płonąca świeca, a jednocześnie gasną wszystkie świece, które otaczają scenę. Co niezwykłe, światło rozsiewane przez owe dwie świece z lichtarzy ma natężenie równe światłu wszystkich tamtych świec. Następne zdjęcie: Vardoz z Bombaju daje przedstawienie w wielkim namiocie cyrkowym w Tokio, we wrześniu 1973 roku. Otoczony kłębami dymu, w błyszczącej aksamitnej pelerynie stoi na tafli szkła między dwoma obeliskami. W jego postawie, w zwinnych i eleganckich ruchach, znać nie tylko ufność we własne siły, ale także pewną zuchwałość, która z miejsca przykuwa uwagę widza jak magnes. Magik ciska sobie pod stopy kilka monet - ale one, zamiast się odbić, przechodzą na wylot przez szklaną taflę, jakby to była tafla wody. Kolejne monety rzuca w powietrze, a one zamieniają się tam w białe ptaki, krążące pierścieniem nad jego głową. Następnie sięga do kieszeni i ciska wysoko w górę dwie garście piachu. Opadając, piasek przekształca się w szklany stożek, który zamyka w sobie Yardoza i ptaki. Wtedy ptaki zaczynają dziobać szkło, aż to w końcu pęka w drobny pył i z powrotem staje się piaskiem. Vardoz zaś spokojnie podnosi obeliski i umieszcza je tuż obok siebie, na szklanej płycie. Opiera się najpierw o jeden, potem o drugi. Potem schodzi ze szklanej tafli, a obeliski natychmiast zanurzają się w niej i znikają. Wreszcie na ostatniej fotografii White jako Trong-luk stoi w czerwonym kręgu w samym środku amfiteatru w Montrealu w kwietniu 1980 roku. Od sceny odchodzi promieniście sześć przejść na kształt szprych w kole. Oprócz zwyczajowej szaty magik ma na głowie spiczasty kapelusz, a u pasa długi, zakrzywiony nóż. Tym razem pełen rezerwy, a nawet powagi, nie utracił jednak nic ze swojej uwodzicielskiej aury. Trzyma w ręku drewnianą kulę z kilkoma otworami, przez które przewleczono długą linę. Schwyciwszy za jej koniec, wyrzuca kulę prosto w ciemność nad swoją głową, a lina wypręża się jak struna. Potem daje sygnał, i na scenę wyskakuje chłopczyk w białej czapce i marynarskim ubranku, który wspina się po owej linie, wkrótce znikając wszystkim z oczu. Włożywszy nóż między zęby, Trong-luk rusza po linie za nim. Chwilę później na czerwony krąg na scenie spadają odcięte dłonie chłopca. Potem stopy, tułów, uszy, a w końcu i głowa, na której nadal tkwi marynarska czapeczka. Za nimi ześlizguje się po linie magik, dysząc jeszcze z wielkiego wysiłku, a jego szata zalana jest krwią. Bierze do rąk po kolei wszystkie osiem części chłopca i układa je w odpowiednich miejscach na podłodze - najpierw tułów, kończyny, potem głowę i uszy - wreszcie klaszcze w dłonie, a chłopiec wyskakuje w górę i zbiega ze sceny. Trong-luk zastygł na powrót w czamo-białą podobiznę, a ja, czując zawrót głowy, oddychałem głęboko, przymknąwszy po wieki, dopóki nie odzyskałem spokoju. Potem przerzuciłem kilka stron naraz, żeby ominąć fotografie i przejść od razu do następnej partii wycinków i programów. Alhin Whitp grywał w wszystkich stolicach świata i w wielkich miastach całych Stanów. Dawał także specjalne przedstawienia - między innymi przed przebywającym na wygnaniu Dalaj Lamą i zdetronizowanym królem Albanii. Pod koniec swej kariery, będąc u szczytu sławy, zaczął odchodzić od czystej iluzji i prestidigitatorstwa, zdobywając sobie reputację okultysty i medium. - Jego kariera wcale się nie skończyła - odezwał się Clement, raz jeszcze odgadując moje myśli. - Została przerwana. Przez cały ten czas stał za mną. - Ten chłopiec - zacząłem - który wspinał się po linie... - Tak, to byłem ja. To był jeden, jedyny raz, kiedy wystąpiłem z ojcem. Przedtem za chłopca przebierała się Veronica, ale wtedy była już za duża, więc wciągnęli w to mnie. Gdybym miał jakiś wybór - parsknął - pewnie wziąłbym inną rolę. Odwrócił stronę, ukazując mi zdjęcie Albina White’a, około czterdziestoletniego, w towarzystwie innego mężczyzny, młodszego o kilka lat. Ta fotografia nie ożyła. Dwaj mężczyźni stali w pewnej odległości od siebie i wpatrywali się w obiektyw aparatu. Albin White miał na sobie swój turban i czarną pelerynę, ten drugi zaś ubrany był na biało, a na każdym z ramion siedział mu biały gołąb. Długie włosy nosił zaczesane gładko do tyłu. Miał kwadratowy podbródek, szerokie ramiona i mocny kark, trochę za długi w stosunku do reszty ciała. Rozpoznałem go natychmiast, zanim jeszcze Clement wypowiedział jego nazwisko, mimo że na zdjęciu jego czoła nie przecinała jeszcze zygzakowata blizna. - Piętnaście lat temu Starwood był uczniem mego ojca. Ojciec nauczył go wszystkiego, co sam umiał. Najpierw Starwood asystował mu podczas przedstawień. Potem ojciec pozwalał mu robić jakąś sztuczkę na wejście, zanim sam pojawił się na scenie. Wszędzie z nami podróżował i właściwie z nami mieszkał. Veronica i jego córka Remi był jak dwie siostry. - Veronica mówiła mi, że chodziła z Remi do jednej szkoły. Skinął twierdząco głową. - Nigdy specjalnie nie lubiłem Remi - miała w sobie coś wrednego. I nie ufałem Starwoodowi. Był chorobliwie ambitny, a co za tym idzie - bardzo zazdrościł mojemu ojcu. Jak wielu uczniów przed nim, nienawidził ręki, która wyciągnęła go z mroków nieistnienia, i bardzo prędko zaczął tę rękę kąsać. Widzisz, mój ojciec zna się na ludziach lepiej niż ktokolwiek, więc mogę sobie wyobrazić tylko dwa powody, dla których utrzymywał jakiekolwiek stosunki ze Starwoodem. Albo miał do niego słabość (Starwood był pochlebcą, a mój ojciec bywa próżny); albo wiedział, jak się sprawy mają, i uznał, że podziała to na niego stymulujące - że całą tę negatywną energię skierowaną przeciw sobie zdoła zaabsorbować i przetworzyć w swoją własną pozytywną energię. On wierzy w takie rzeczy. W każdym razie Starwood w końcu zwiał i zaczął działać na własną rękę, przy okazji zdradzając mego ojca. Nienawiść między nimi narastała przez pięć następnych lat. Ojciec przyjął nowego ucznia imieniem Otto, który później zrobił wspaniałą karierę, przez cały czas zachowując względem niego lojalność. A teraz przez cały czas nam pomaga. Wkrótce sam go poznasz. - W jaki sposób Starwood zdradził twego ojca? - Wykręcił ojcu najstarszy numer w tym zawodzie - ukradł mu gotowy materiał. Przedstawienie, które ojciec kończył właśnie opracowywać na światowe tournee. Starwood wyszedł po prostu pewnego dnia z domu, a w tydzień później dał pierwszy solowy pokaz ze sztukami mojego ojca, w których miał on dokonać zupełnie rewolucyjnych projekcji astralnych. Starwood wzbudził sensację i szybko zyskał sobie sławę. Ojciec miał wtedy ochotę go zabić. - Clement zapalił zapałkę o paznokieć własnego kciuka i przypalił sobie kolejnego goździkowego papierosa. - I powinien był to zrobić - dodał miękko, zdmuchując zapałkę - ale on wierzy, że jeśli chociaż raz użyjesz magii do czynienia zła, to wkroczysz na jej lewą ścieżkę - ścieżkę czarnej magii - z której już nigdy nie uda ci się zejść. Z ciemni jeszcze raz dal się słyszeć brzęczyk, więc Clement poszedł, by się tym zająć. Na stoliku przede mną stały solniczka i pieprzniczka - obie w kształcie klepsydry. Obok nich leżała szklana rurka, wypełniona pięcioma czarnymi kostkami. Na ich bokach wyrzezane były złote symbole zodiaku. Wysypałem sobie kostki na dłoń i bawiłem się nimi przez chwilę. Przeskoczywszy na koniec albumu, znalazłem kilka artykułów prasowych komentujących zniknięcie Albina White”a przed pełną widownią w Palace Theater. Cytowano wypowiedzi Wolfganga Toda z Departamentu Głównego Policji. Dowiedziałem się też, że młoda kobieta, która weszła na scenę jako ochotniczka, nazywała się Leona McGriff. Tak jak mówiła Keko, Leona pochodziła z Wichita i utrzymywała, że odwiedziła to miejsce w czasie występu oraz że widziała tam swego ojca jako młodego mężczyznę. Była przekonana, że opuściła teatr także cieleśnie. Opowiedziała policji, że zadrapała sobie dłoń o furtkę przed domem, w którym spędziła dzieciństwo, i że po powrocie na scenę rana nadal była świeża. Obok zamieszczono niewyraźną fotografię dwudziestosześcioletniej dziewczyny z jasnymi, kręconymi włosami i kpiarskim spojrzeniem - a w rogu także małe zbliżenie jej dłoni. Na kłykciach widniało zygzakowate zadrapanie - identyczne jak to, które miałem na nadgarstku. Z ciemni wychynął Clement i zajrzał mi przez ramię, kiedy odwracałem stronę, dochodząc do następnego artykułu i kolejnej fotografii - widniała na niej Veronica. Była o dziesięć lat młodsza, a jej twarz wykrzywiały ból i strach. Widząc ją w takim stanie, dosłownie zlodowaciałem. Pełen obawy, że i ta fotografia ożyje mi przed oczyma, poczułem gwałtowną ulgę, kiedy Clement zamknął album i wyjął mi go z rąk. - Opowiem ci, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy - oznajmił, wkładając album z powrotem do kufra. Lekkim ruchem potoczyłem kostkami po stole. - Podobają ci się? - zapytał Clement. - Należały do moje go ojca. Ale ja zapatrzyłem się w to, co wyrzuciłem. Na wszystkich pięciu kostkach na wierzchu wypadł znak lwa - LEO. A same kostki utworzyły półksiężyc - taki sam półksiężyc, jaki wciąż stawał na mojej drodze w ciągu tych ostatnich kilku tygodni. Nagle przypomniała mi się teleskopowa fotografia gwiazdozbioru Lwa w „Przewodniku po gwiazdach”. Na konstelację Lwa składało się dziewięć gwiazd - z których pięć, ułożonych dokładnie w taki sam półksiężyc, stanowiło jego głowę. Ten półksiężyc to była głowa LEO. 22 Clement dołączył do mnie z butelką pieprzówki, którą trzymał na półce po drugiej stronie pokoju. - Za wcześnie jak dla ciebie? - zapytał, napełniając pierwszy z dwóch malutkich kieliszków. Była ledwie szósta rano. Nie byłem pewien, czy to jeszcze za wcześnie, czy może już za późno. - Nie - odparłem, a on napełnił i drugi. - Starwood siedział wtedy na widowni w Palace Theater - zaczął. - Mój ojciec zwykle przed występem jest zupełnie spokojny, ale tamtego wieczoru jakoś go nosiło. Wiemy, że dwa tygodnie wcześniej dostał list od Starwooda, ale nie chciał nam powiedzieć, co w nim było, a nam samym nigdy nie udało się tego dowiedzieć. Keko opowiadała ci już o jego sztuczce ze znikaniem. Nad podróżami w czasie pracował już wtedy od ładnych kilku lat. Czytał na ten temat wszystko, co wpadło mu w ręce. Dostał na tym tle obsesji. Spotykał się z mistykami, mediami, nawet z lekarzami. Czas to drzwi, które możesz otwierać i zamykać - zwykł mawiać. Na rok przed swym zniknięciem wziął sześć miesięcy urlopu i wyjechał do Tybetu. Kiedy stamtąd wrócił, był bardzo podniecony, a jednocześnie spokojny. Powiedział, że wreszcie zna odpowiedź. - Clement ponownie na pełnił swój kieliszek. - Po tej podróży już nigdy nie był taki jak przedtem. Wycisnęła na nim swoiste piętno. Zawsze dość skryty, teraz jeszcze głębiej zamknął się w sobie. Był też bardzo wyczerpany. Powiedział nam, że od tej pory będzie mógł robić na scenie rzeczy, które będą czymś więcej niż tylko iluzją. Brzęczyk w ciemni odezwał się znowu, więc Clement podniósł się z krzesła. - Jesteś fotografem - powiedział. - Może cię to zainteresuje. Ciemnia była niewielka, lecz świetnie wyposażona. Był tam zlew, długi blat z kuwetami i półki pełne odczynników. Na drucie nad naszymi głowami suszyły się przypięte klamerkami odbitki. Na trójnogu przed niewysokim fotelikiem ustawiono mocno i dość szczególnie przerobiony aparat typu Polaroid. Miał dwie wydłużone na kształt rury soczewki z dwoma trójkątnymi filtrami. Na końcu soczewek przykręcony był gumowy lejek. Był tam też wyzwalacz do migawki, połączony z aparatem długim przewodem. Usadowiwszy się w fotelu, Clement wziął do ręki wyzwalacz i pochylił się do przodu. - A gdybym tak ci powiedział, że mogę fotografować obrazy, które noszę w głowie? - zagadnął niespodziewanie. - Obrazy przekazywane z innych miejsc? Siedziałem już na metalowym stołku, kiedy przysunął twarz do gumowego lejka i dał mi znak, żebym się nie ruszał. Wciągnął głęboko powietrze i cały zesztywniał. Potem drżał przez kilka sekund, aż w końcu trzasnęła migawka, a on opadł z powrotem w fotel, wypuszczając gwałtownie powietrze. Jego twarz przybrała kolor kredy. - Przez cały czas odbieram obrazy z umysłów innych ludzi. To, co widzą albo kiedyś widzieli. Otwórz lewą szufladę za swoimi plecami i wyjmij stamtąd odbitki. Były czarno-białe, obwiedzione dookoła złocistą, leciutką jak mgiełka aureolą, jakiej nigdy dotąd nie widziałem na żadnej fotografii. A każda z nich była mi na swój sposób znajoma. Zaśnieżony sosnowy las. Strome zbocze wzgórza. Księżyc w pełni, wiszący złowrogo nad mostem. Cień rzucany przez lecącą sowę. - Te są od mojego ojca - wyjaśnił Clement. - Dziewiętnaście na dwadzieścia obrazów, jakie odbieram, pochodzą z innych źródeł. Ale co dwudziesty obrazek pochodzi od niego. Tylko tak może się ze mną porozumiewać. - Czyli to działa też z umarłymi? - rzuciłem. Poderwał się gniewnie. - Mówiłem ci, mój ojciec żyje! - Wyjąwszy z aparatu najnowszą odbitkę, obrał ją z warstewki wywoływacza i rzucił mi na kolana. Patrzyłem, jak na bieli papieru z wolna materializują się obrazy. Woda. Piasek. Ą potem, na środku kadru, jakiś ciemniejszy obiekt. Mała przyczepka. Stara przyczepa do łodzi ojca na plaży w Miami - dokładnie tak, jak znaleźliśmy ją owego dnia, kiedy zniknęła moja matka. - Skąd to wziąłeś? - wykrzyknąłem w zdumieniu. Ale Clementa już przy mnie nie było. Znalazłem go siedzącego z powrotem przy stole - spokojnie nalewał mi kolejny kieliszek pieprzówki, drugą rękę trzymając na biografii Harriota. Podjął rozmowę tak, jakby nic nam jej nie przerwało i jak byśmy w ogóle nie byli w jego ciemni. Może i nie byliśmy - przemknęło mi przez głowę. Tylko że w ręku nadal trzymałem tę polaroidową odbitkę. Jednym haustem opróżniłem pół kieliszka. - Tak jak wszyscy, Starwood też wiedział, co ojciec zamierza zrobić tamtego wieczoru - ciągnął swą opowieść Clement. - Ale później okazało się, że wiedział także, jak chce tego dokonać. Bazując na tym, czego nauczył się od mego ojca - i z czego go okradł - Starwood zyskał sporą moc i cieszył się dużą sławą. Odrzucił przy tym wszelkie ograniczenia. Wkroczywszy bez wahania na tę ciemną ścieżkę, którą zapoczątkował czarnoksiężnik-banita Zyto ponad tysiąc lat temu, osiągnął doskonałość w swoim fachu. Tak więc kiedy mój ojciec wysłał siebie i tamtą kobietę w podróż w czasie, Starwood był w stanie wtrącić się i zamienić ich punkty docelowe. Kobieta powędrowała do Kansas i zaraz wróciła z powrotem, a mój ojciec udał się tam, gdzie miała znaleźć się ona - do Paryża roku 1789. Starwood jednak tak wszystko zaplątał, że ojciec nie mógł już wrócić do naszych czasów. Dwie istotne kwestie dotyczące występu mego ojca: po pierwsze, powiedział nam, że tym razem nie będzie to iluzja; po drugie, wyznał Veronice, że przez jakieś pięć sekund po swoim zniknięciu będzie unosił się w otchłani zupełnie bezradny. Starwood także o tym wiedział, i w taki właśnie sposób go dopadł. Złapał go w pułapkę czasu i ojciec tkwi w niej do dziś. Kiedy trafi mu się jakieś przejście, może wędrować przez wieki i tysiąclecia - w czwartym wymiarze, siłą swej woli, ale do czasów współczesnych może wrócić tylko w bardzo szczególnych okolicznościach. Dokończyłem swoją wódkę. Zapiekły mnie wszystkie nerwy w dłoniach. - Co to za okoliczności? - Między innymi, muszą się pokryć pewne wektory czasowe. Musi się też obrócić ogromne koło synchronizacji. Dziś jest dwudziesty drugi lutego. Za dziesięć tygodni, czwartego maja, minie dokładnie dziesięć lat od dnia, kiedy zniknął. Tego dnia lub następnego będzie próbował wrócić. - Skąd o tym wiesz? - Ojciec może się porozumiewać ze mną i z Veronicą, choć niebezpośrednio - na przykład za pomocą zdjęć, które widziałeś. To także sprawka Starwooda, bo sama natura więzienia mego ojca - inaczej nazwać tego nie można - wyklucza jakąkolwiek możliwość bezpośredniej komunikacji. Ten drań najwyraźniej może śledzić poczynania swego więźnia, bo jakieś trzy miesiące temu za pomocą przejętego przekazu doszła go wieść o tym, że ojciec będzie próbował wrócić. Wtedy nagle zaczął nam deptać po piętach. Przedtem nic go nie obchodziliśmy - nie widział w nas zagrożenia, bo sądził, że o niczym nie wiemy. Z początku zresztą rzeczywiście wydawało się możliwe, że ojciec popełnił jakiś błąd - choć ja sam nigdy w to nie wierzyłem. Bez pomocy Ottona ja i Veronica moglibyśmy wprawdzie podejrzewać Starwooda, ale brakowało by nam pewności. Dopóki Starwood nie przejął tej wiadomości, mieliśmy z nim spokój. A teraz - rzucił z kwaśnym uśmiechem - nie może ryzykować zrobienia krzywdy żadnemu z nas, dopóki nie będzie pewien, gdzie i kiedy - co do sekundy - ojciec dokona swej próby powrotu. Bez nas Starwood nie ma żadnej możliwości, żeby się tego dowiedzieć. Będziemy stale czuli na karku jego oddech, ale dopóki nie dostanie tej informacji - którą podzielimy między nas wszystkich - nie może nam nic zrobić. Co więcej, teraz mamy nad nim niewielką przewagę - przez ciebie ojciec może się z nami komunikować w bardziej bezpośredni sposób. Otrzymałeś już dwie takie wiadomości. „Jedenaście” było jedną z nich. A ta jest druga. Otworzył książkę o Ramocie; zobaczyłem w środku ten sam kawałek niebieskiego ryżowego papieru, który dał mi magik. - To połowa zaszyfrowanej wiadomości. Cała wiadomość powie nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć. - Ale dlaczego miałby przesyłać te wiadomości akurat przeze mnie? Clement nie odpowiedział. - A te sny - W jaki sposób dostaję się we wszystkie te miejsca? - Ktoś cię tam zabiera. - Poprzez czas? - A jak sądzisz? - Ta kobieta, która zawsze jest tam ze mną - czy to Veronica? Znów zbył mnie milczeniem. Wyrzuciłem w górę dłonie. - Po tym, co dla was przeszedłem, nadal nie chcesz mi powiedzieć? Jeśli mam wam pomagać, chciałbym więcej z tego rozumieć. - Leo, my już mamy zapewnioną twoją pomoc - uśmiechnął się niemile. - Czy ci się to podoba, czy nie. W swoim czasie dowiesz się wszystkiego, co powinieneś wiedzieć. Wyjął z kieszeni jakąś fiolkę i posypawszy papierek delikatnym proszkiem, przekazał go mnie. Papierek był pusty. Po chwili wolno zaczęły pojawiać się na nim nierówne, wąskie litery układające się w słowa. Zapisano je zielonym atramentem. WIECZOREM NA ROGU CZWARTEJ ZACHODNIEJ Popatrzyłem na Clementa przez chmurę papierosowego dymu i poczułem, jak w moim żołądku formuje się twarda kula. - Posyp papier odrobiną soli - polecił. Kiedy to zrobiłem, słowa zniknęły. Wziął ode mnie papierek i starannie zwinął go z powrotem. - Nie będziemy wiedzieć, co to znaczy - oświadczył - dopó ki nie dostarczysz nam drugiej połowy. Przez drzwi dobiegło mnie z sieni warczenie psa. - Liczymy na ciebie - dorzucił Clement. 23 Tego popołudnia, przeszedłszy spory szmat drogi, znalazłem się nagle w Central Parku. Kiedy wyszedłem z mieszkania Clementa, czułem się zupełnie oszołomiony. Miałem nadzieję, że spacer przejaśni mi w głowie, ale tylko się zmęczyłem. Musiałem gdzieś usiąść, ale nie chciałem wchodzić do żadnego pomieszczenia. Jeszcze nie teraz. Powietrze było zimne i wilgotne. Drzewa stały nagie. Ptaki nie śpiewały. W zasięgu wzroku ani żywej duszy. W kieszeni płaszcza odkryłem polaroidowe zdjęcie, ale jego powierzchnia była smoliście czarna - jakby obrazy i chemikalia, które je tworzyły, nagle wyparowały. Z tyłu kawałkiem taśmy przyklejono mały kluczyk o ostrych ząbkach. W końcu przysiadłem na jakiejś ławce, mając przed sobą rozległą łąkę. Daleko na ścieżce wiodącej między drzewa usłyszałem szczekanie psa. Zapadłem w drzemkę. Kiedy znów otworzyłem oczy, dookoła było zielono. Liście drzew poruszały się na wietrze. Trawa rosła wysoko. Śpiewały ptaki. Powietrze było ciepłe i pełne pyłków kwiatów. Między drzewami nadal szczekał pies. Z nieba spadł znienacka mały, niebiesko-żółty ptaszek, śmignął przez trawę i zostawiając za sobą jasną, niebieską linię, znów zniknął w chmurach. Wstałem, żeby lepiej przyjrzeć się owej linii, lecz natychmiast zapiekły mnie oczy. Zacisnąłem, więc powieki, czekając, aż pieczenie ustanie, a kiedy znów otworzyłem oczy, drzewa na powrót stały nagie zaś łąka znów brunatna. Wiał ostry wiatr. Ale niebieska linia, teraz ledwie widoczna, pozostała. Ruszyłem jej śladem, a pod stopami chrzęściła mi zeschła trawa. Kiedy czubkiem buta dotknąłem niebieskiej linii, brudziła jak kreda. Ze skraju łąki poprowadziła mnie przez brzozowy zagajnik, potem pod górę, wprost w jakieś zarośla. W końcu doszedłem do wzgórka z wielkich, gładkich głazów. Na jego szczycie stał kawał granitu, pokryty sprayowym graffiti. Z chaosu imion i dat nakładanych tu od wielu lat, wyróżniała się namalowana na samym jego środku spłowiałą niebieską farbą para zachodzących na siebie trójkątów ^. Po drugiej stronie wzgórka błękitna linia schodziła w dół asfaltową ścieżką, kończącą się znienacka przy Boat Pond. Ławki dookoła sadzawki były puste. Daleko w przedzie, na stromej, krętej dróżce prowadzącej do Piątej Alei, zobaczyłem starą kobietę w szerokoskrzydłym kapeluszu, która prowadziła za rękę małego chłopczyka w marynarskiej czapeczce. Chłopiec trzymał w rączce błękitny sznurek, którego koniec przywiązany był do pomarańczowego balona, podskakującego nad wierzchołkami drzew. Po mojej stronie sadzawki zobaczyłem dziewczynkę z długimi czarnymi warkoczami i białymi rękawiczkami na rękach. Trzymała urządzenie do zdalnego sterowania, za pomocą którego kierowała smukłym modelem motorówki pędzącym dookoła eliptycznej sadzawki. Motorówka była biała, z czerwonymi siedzeniami. Kiedy mnie dostrzegła, doprowadziła motorówkę na środek sadzawki i kazała jej wykonać tam kilka ósemek. Potem skierowała swą łódź ku brzegowi, na którym stałem. Kiedy ta kołysała się przede mną na wodzie, dostrzegłem, że na tylnym siedzeniu leży pomarańcza. Uklęknąłem, żeby ją wziąć, ale nie zdążyłem, bo dziewczynka poderwała łódź gwałtownym skrętem i znów pognała ją pędem przez całą sadzawkę. W końcu zatrzymała ją u swych stóp i wzięła pomarańczę. Zobaczyłem, że na przegubie ma zegarek z czerwonym paskiem. Pomajstrowawszy chwilę przy swoim urządzeniu, położyła je w łodzi, która zaraz potem pognała na środek stawu, gdzie zaczęła zataczać nie kończące się kręgi. Nakazując gestem, abym udał się za nią, dziewczynka pobiegła w stronę ścieżki między drzewami. Poruszając się z niewiarygodną wprost prędkością - tak że jej stopy zdawały się nie tykać wcale ziemi - skręciła w prawo, w kolejną ścieżkę, a ja biegłem za nią najszybciej, jak mogłem. Rzuciwszy raz okiem za siebie, ujrzałem, że pomarańczowy balon jest już tylko punkcikiem na tle nieba, a motorówka pogrążyła się w wirze, który wytworzyła swym gwałtownym kołowaniem. I w ciągu tych kilku sekund straciłem dziewczynkę z oczu. Biegłem jednak nieprzerwanie, aż natknąłem się na porzuconą pomarańczę leżącą pośrodku ścieżki. Po prawej stronie zobaczyłem w zaroślach stary składzik o czarnych drzwiach i spadzistym dachu. W drzwiach nie było klamki ani gałki, jedynie dziurka od klucza na samym ich środku. Instynktownie sięgnąłem do kieszeni po kluczyk przyklejony z tyłu polaroidowej fotografii. Ku swojemu zaskoczeniu odkryłem, że znów pojawiła się na niej podobizna przyczepki mego ojca. Odkleiłem klucz i odzyskując powoli oddech, ruszyłem po nierównym gruncie w stronę szopki. Klucz wszedł w zamek z łatwością. Drzwi uchyliły się bezszelestnie i poczułem na twarzy czyjś chłodny oddech. Potem czyjaś zimna dłoń, bez rękawiczki, złapała mnie mocno za rękę - o wiele za mocno jak na małą dziewczynkę - i jednym szarpnięciem wciągnęła do szopy, a drzwi zamknęły się za nami z trzaskiem. 24 Wciąż jeszcze nie mogłem złapać tchu - stałem w kamiennym korytarzu, plecami do zimnej, wilgotnej ściany. W żelaznym uchwycie na ścianie tkwiła samotna, kapiąca woskiem świeca. Zza rogu dobiegały zduszone głosy i dzwonienie kluczy. Z daleka, przez grube ściany wdzierał się głos dzwonów i nieustający warkot werbli. Blask świecy pełgał chwiejnie po niskim suficie. Rzucone na przeciwległą ścianę cienie przybrały nagle kształty umykających w mrok zwierząt. Biegnącej ze wszystkich sił łani. I sprężonej do skoku pantery. Myślałem, że jestem tu sam, dopóki od ściany w głębi korytarza nie oderwał się kawałek ciemności - kobieta w pelerynie i kapturze, która zaczęła oddalać się ode mnie szybkim krokiem. Skręciła za róg, tam skąd dobiegały głosy, a ja wszedłem za nią w kolejny korytarz, gdzie stało kręgiem czterech mężczyzn. Duchowny, dwóch żołnierzy i człowiek w czerwonozłotym mundurze królewskiego halabardnika. Jeden z żołnierzy otworzył właśnie wielkim kluczem ciężkie drewniane drzwi. Halabardnik trzymał w ręku długą świecę. Na piersiach miał wyhaftowane litery J JR, a nad nimi królewskie insygnium - złotą koronę. Tak więc znów znalazłem się w Londynie, a kiedy zza ciężkich drzwi wyszedł na korytarz mężczyzna, wiedziałem, że panuje nam miłościwie król Jakub I. Więźniem okazał się być ten sam wysoki brodacz, którego widziałem kiedyś - najpierw w dworku, a potem w dżungli. Sir Walter Ralegh, którego portret pokazywała mi Keko w biografii Harriota, tylko że teraz dźwigał już na karku szósty krzyżyk - czyli miał dobre trzydzieści lat więcej niż wtedy, w dworku. Ubrany był w czarny kubrak i pantalony, beret z chwościkiem i czarną aksamitną pelerynę zdobną wizerunkami ptaków, pomarańczy i słońc ułożonych w krąg wokół złotej klepsydry. Idąc, utykał trochę. Jego włosy i broda posiwiały, rysy zaostrzyły się, a oczy - tak jak wtedy w Portsmouth - jaśniały pustą bielą, jak oczy posągu. Pastor uniósł ku niemu Biblię, którą Ralegh ze czcią ucałował, Trzymając rękę na rękojeści szpady, jeden z żołnierzy powiódł tę niewielką procesję korytarzem; tuż za nim szedł halabardnik, potem duchowny i Ralegh, a na końcu drugi żołnierz. Za nimi poszła kobieta, a w ślad za nią ruszyłem ja. Przystanąłem przy drzwiach, które pozostawili otwarte - za nimi znajdowała się cela z przykrytą czerwonym kocem pryczą, prostym krzesłem i drewnianym stołem. Na stole leżała rozpostarta jakaś mapa. W jednym kącie stała miska i dzban, w drugim ceber. Poza tym jedynym przedmiotem, jaki znajdował się w celi, było małe, zamazane lustro na ścianie naprzeciwko drzwi. Ale mimo iż odbijały się w nim te same przedmioty - łóżko, krzesło, stół - pokój w lustrze wcale nie był tą celą, a osoba, która stała w drzwiach l spoglądała w lustro, to nie byłem ja, lecz wysoka, długowłosa kobieta, stojąca na granicy światła, cala spowita w cienie. Pokój odbity w lustrze, bielusieńki, wyglądał dokładnie jak numer drugi przy Franklin Street 59. Ruszyłem pośpiesznie za procesją, która schodziła teraz po stromych, krętych schodkach na końcu korytarza. Było tam małe, pozbawione szyby okno, przedzielone dwoma pionowymi żelaznymi prętami. Kiedy wyjrzałem na zewnątrz, zobaczyłem, że znajduję się na szczycie jakiejś bardzo wysokiej wieży. Wieża ta wznosiła się pośród niskich, rozlazłych zabudowań mia sta, otulonych dymem i mgłą. Pode mną znajdował się ogromny, wypełniony ludźmi dziedziniec. Na jego środku stał drewniany szafot, otoczony czerwono odzianymi halabardnikami. Na szafocie stał jeden tylko mężczyzna, był rozebrany do pasa, na głowie miał kaptur, a w rękach długi topór. Schodząc po krętych schodach, o jedną kondygnację za kobietą w kapturze, przypomniałem sobie, co wyczytałem w biografii Harriota: Ralegha ścięto za zdradę po wielu latach więzienia w londyńskiej Tower. Między gapiami znajdowali się wtedy Harriot oraz John Dee. Raleghowi pozwolono przemawiać do tłumu przez blisko godzinę, a w chwili jego śmierci na niebie rozpostarła się ogromna tęcza, oślepiając na chwilę zebrany tłum. Przed sobą widziałem w blasku świecy siwą głowę Ralegha, górującą nad głowami pozostałych. Nikt z nich nie odezwał się ani razu, kiedy szliśmy po nie kończącej się, niknącej gdzieś w mroku spirali stopni. Miałem wrażenie, że minęliśmy już setki pięter, schodząc głęboko w dół jakiegoś szybu. Kiedy w końcu osiągnęliśmy dolny podest, sądziłem, że znajdujemy się głęboko pod ziemią. Jednak, gdy spojrzałem w górę, bez trudu dojrzałem pierwszy stopień. Widziałem tak że, że pomimo iż schody pokrywał grubo kurz, żadne z nas - ani więzień, ani strażnicy, ani kobieta, ani ja - nie pozostawi ło za sobą żadnego śladu. Przechodząc przez podwójny łuk bramy obok stojącej z obnażonymi mieczami straży, weszliśmy na wielki plac. Strażnicy zrobili nam przejście, a tłum - podobnie jak tamten w Por tsmouth - był pozbawioną twarzy, rozmazaną, ruchliwą pląta niną barw. Był też bardzo głośny. Mogłem rozróżnić tylko fragmenty ich okrzyków i drwin - tak jakbym słuchał gramofonu, w którym ktoś popycha palcem igłę. Plac otoczony był kamiennym murem. Za nim wznosił się złowieszczo kościół o czarnych jak atrament oknach i spadzistodache budynki, wylewające z kominów dym prosto w nieprzyjemną wilgoć i chłód. Na dachach przysiadły setki rozkrakanych wron. Zewsząd napływała kłębami mgła: dym niósł ze sobą oleisty swąd palonego ciała. Przy szafocie kilku żołnierzy rozpaliło niewielkie ognisko, żeby się trochę ogrzać. Ralegh oddal swój beret starszemu, łysawemu mężczyźnie, który włożył go sobie na głowę tak, że chwościk zakrył mu jedno oko. Szeryf, krępy mężczyzna z królewskim lwem na piersi, podał Raleghowi kielich wina, który ten wychylił do dna, zanim wstąpił na schodki wiodące na szafot. Wsparty o topór kat stał już obok drewnianego pniaka. Przesunąłem wzrokiem po jednolitym tłumie, ale nie zdołałem nigdzie wypatrzyć kobiety w kapturze. Ralegh podszedł do barierki otaczającej szafot i długo przemawiał, ale ja nie rozumiałem nic z tego, co mówił. Krakanie niezliczonych wron głuszyło wszelkie inne dźwięki. Kiedy Ralegh skończył swoje przemówienie, dobosze zagrali przeciągły werbel. Kotłujący się tłum ucichł. Stałem w drugim rzędzie, więc wyraźnie widziałem, co działo się dalej. Najpierw Ralegh zdjął pelerynę i podał ją szeryfowi. Potem rozluźnił kołnierzyk koszuli. Kat przyklęknął przed nim na jedno kolano i poprosił o przebaczenie. Ralegh skinął głową, a potem zapytał, czy może obejrzeć topór. Kat wyciągnął go ku niemu, a ten przeciągnął palcem po ostrzu. Szeryf rozpostarł przed pieńkiem swój własny płaszcz, a Ralegh uklęknął na nim, szeroko rozwierając te swoje posągowe oczy. Kiedy kat zajmował miejsce, skazaniec wyciągnął się płasko na ziemi, z głową na pieńku i ramionami rozrzuconymi na boki na kształt krucyfiksu albo ptasich skrzydeł. Kat zawahał się, potem wzniósł wysoko topór i uderzył. Zaraz potem uderzył jeszcze raz, odcinając głowę, która z głuchym odgłosem spadła na deski szafotu. Z korpusu buchnęła krew, kat podniósł głowę z ziemi i wyciągnął ją w stronę tłumu, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Zobaczyłem, jak w tych posągowych, białych oczach materializują się nagle irysy koloru morskiej wody. Potem kat umieścił odciętą głowę w czerwonym aksamitnym worku. I właśnie w tej chwili, kiedy szeryf już-już miał nakryć ciało haftowaną peleryną Ralegha, na niebie od zachodu zalśniła ogromna tęcza. Wszystkie oczy zwróciły się w tamtym kierunku, lecz ja nie odrywałem wzroku od ciała Ralegha, które podniosło się, bezgłowe, a spod kubraka rozwinęła mu się para mieniących się tęczowymi blaskami złocistych skrzydeł. Ciało zaczęło wznosić się spiralnie, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu odfrunęło na południe, stając się zaledwie ciemnym punktem na tle nieba. Wtem ktoś szturchnął mnie od tyłu. Jakiś żebrak w lachanach ze szczeciniastą brodą, haczykowatym nosem i zajęczą wargą. Kiedy odwróciłem wzrok, pociągnął mnie za rękaw. Okręciłem się na pięcie i stanąłem twarzą w twarz z Cardinem z Cardogyll, magikiem, w zielonym trykocie w sześciokąty. Gładko ogolona twarz, prosty nos, wąskie usta. Przez chwilę wpatrywał się we mnie twardo jednym okiem niebieskim, drugim zielonym, aż wreszcie wsunął mi coś do ręki. - Śpiesz się - szepnął nalegająco z tym samym amerykańskim akcentem, który słyszałem w dokach Portsmouth. I już go nie było. Zerknąłem w dół, a tam w mojej dłoni tkwił taki sam skrawek niebieskiego papieru. W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że spośród niewyraźnego tłumu idzie w moim kierunku falanga rozmazanych mężczyzn. Z tyłu, za tłumem, zdołałem wreszcie dojrzeć kobietę w pelerynie i kapturze. Dawała mi znaki, żebym szedł za nią. Zacząłem przepychać się w jej stronę, ale tłum był jak ściana z gumy. Ciała mieli tak ciężkie i bezwładne, jakby wypełniał je piasek. Za sobą słyszałem ścigających mnie mężczyzn. Kobieta, wydostawszy się poza skraj tłumu, sunęła teraz prędko, stopami nie tykając ziemi. Kierowała się w stronę bramy wejściowej do Tower, by tam zniknąć w budce strażniczej z czarnymi drzwiami. Czując na plecach oddechy prześladowców, dopadłem tej samej budki i pociągnąłem za klamkę. Zamknięte. Natychmiast przypomniałem sobie klucz, z którego skorzystałem w Central Parku, wyłowiłem go z kieszeni i we tknąłem w dziurkę. Zamek ustąpił od razu, a drzwi otwarły się szeroko. Ze środka wyfrunął mały niebiesko-żólty ptaszek. Na tle panujących wewnątrz ciemności rysowała się postać kobiety w pelerynie i kapturze. Złapała mnie za rękę, przyciągnęła gwałtownie do siebie i jednym pchnięciem zatrzasnęła za mną drzwi. Zapadła ciemność. 25 Kiedy otworzyłem oczy, pokój wypełniony był słońcem. I muzyką - tą muzyką z głębin kosmosu z saksofonową progresją w punkcie centralnym i następującą po niej fortepianową solówką. Leżałem na plecach na składanym materacu, całkiem nagi, okryty jedynie zielonym prześcieradłem. - Jak tam twój ból głowy? - zapytał z tyłu czyjś cichy głos. Głos, którego nie słyszałem już od jakiegoś czasu. Doleciał mnie zapach perfum - gorący, imbirowy. I wtedy pochyliła się nade mną Veronica. Przybliżyła twarz do mojej i ucałowała lekko moje wargi. Wyglądała trochę inaczej. Była jakby bledsza. W pięknych oczach znać było znużenie, policzki miała zapadnięte, a rysy ostrzejsze niż je zapamiętałem. Długie włosy zaczesała po bokach do tyłu i podpięła delikatnie rzeźbionymi spinkami z kości. - Gdzie się podziewałaś? - zapytałem. - Właśnie tu. - Od kiedy? - Od dość dawna. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem dokoła. Pokój był przestronny i pusty, tylko przy oknie wisiały ciężkie zasłony. Po suficie sunęły ukośne cienie. - Gdzie ja jestem? - Franklin Street 59, mieszkania 3 - odparła. - Nie pamiętasz? - Ale jak się tu znowu znalazłem? W głowie mi wirowało. Veronicę spotkałem pierwszego lutego. Osiem dni później przyszliśmy do tego mieszkania po jej występie w Klubie Neptuna i wtedy widziałem ją po raz ostatni. Według mojego rozeznania był dwudziesty drugi lutego, kiedy jadłem śniadanie z elementem i poszedłem na spacer do Central Parku. A teraz na jedną chwilkę przemknęła mi przez głowę myśl, że może od dziewiątego lutego wcale nie opuszczałem tego mieszkania, że tylko wyśniłem sobie to wszystko: dzieci na szczycie Empire State Building, kolację u Keko, Wolfganga Toda i Remi Sing, a nawet własną podróż na Miami. Czy moje spotkania z Raleghem, dwa w Londynie i jedno w Amazonii, były tylko snami wyśnionymi w innym, dłuższym śnie? A moja schadzka miłosna w tymże pokoju - czy i to sobie wyśniłem? Jedno wiedziałem teraz na pewno - coś, co bardzo mnie zdumiało i o czym przekonałem się dopiero, kiedy mnie pocałowała - ze sposobu, w jaki zetknęły się nasze wargi i w jaki nasze ciała wymieniły między sobą impulsy, po znałem, że to nie z Vonicą kochałem się tamtej nocy. - Byłaś w Miami - rzuciłem na próbę. - Stamtąd przysłałaś mi mapę. Wstała i zapaliła goździkowego papierosa. - Musimy pogadać o tej mapie. - I o kilku innych rzeczach. Podeszła do okna i stanęła ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, z papierosem między dwoma palcami. Ostre światło słoneczne przecięło ukosem jej sukienkę koloru lasu i podkreśliło ostrym rysem jej profil. Potarłem się po karku. - Czy byłaś kiedyś w Weronie? - zapytałem i zanim zwróciła wzrok na ulicę, wydało mi się, że po jej wargach przemknął cień uśmiechu. - We Włoszech? - Papierosowy dym wspinał się kręto do sufitu. - Nie, nigdy. Jak twój ból głowy? - Nie najlepiej. - Pulsował lekko nad lewym okiem i za uchem. - Skąd o nim wiesz? - Zaparzyłam specjalną herbatę, która ci pomoże. Filiżankę masz za sobą. Parujący jeszcze napój pachniał koprem. - Kolejna twoja mikstura? - To wyciąg z kory drzewa zwanego gompya - odparła bezbarwnym głosem, ani na chwilę się do mnie nie odwracając. - Pochodzi z Tybetu, gdzie rośnie na gołych skałach górskich zboczy. Wypij. Herbata była gorzka, pociągałem ją, więc drobnymi łyczkami. Wkrótce poczułem się spokojniejszy, a pulsujący ból zaczął z wolna ustępować. Nadal słyszałem tę samą muzykę, ale nigdzie w pokoju nie widziałem kolumn ani magnetofonu. - Czy to zostało nagrane, kiedy byłem z tobą w Klubie Neptuna? - zainteresowałem się. - Zostało nagrane wczoraj wieczorem. - To ty grasz na fortepianie? Teraz odwróciła się do mnie. - Tak. Przeszła przez pokój aż do miejsca, gdzie w schludnej kupce leżały ułożone moje rzeczy, i wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że chwiejące się za oknem gałęzie drzew pokryte są liśćmi. To właśnie drżące liście rzucały te ruchliwe cienie na suficie. - Jaki dziś dzień? - Piątek. - Nie, jaki dziś dzień miesiąca? - Trzeci. - Trzeci marca. - Trzeci maja. - Uklękła przy mnie. - Posłuchaj, często jest tak, że gubi się cale dnie, a jeszcze częściej tygodnie. Jeśli nie przygotuje się wszystkiego dostatecznie starannie, można zgu bić nawet całe lata. - Chcesz mi wmówić, że „zgubiłem” całe dwa miesiące? - Możliwe, że dostaniesz je z powrotem - choć może nie tak, jak myślisz. - Co chcesz przez to powiedzieć? Kiedy zdarzają się takie rzeczy? - Myślę, że sam wiesz, Leo. Wtedy, kiedy się podróżuje. - Na przykład do Londynu, co? - rzuciłem zapalczywie. - Tak. Jestem pewna, że nie było ci łatwo. - Sama powinnaś wiedzieć. Przecież byłaś tam ze mną. - Nie - przytrzymała wzrokiem moje spojrzenie. - Nigdy nie byłam w Londynie. Dokończ herbatę. Potem cię ogolę. To ci się bardzo przyda. Łazienka była puściuteńka i nieskazitelnie czysta. Przy umywalce stało białe krzesło. Zerknąwszy w owalne lustro, spostrzegłem, że moja opalenizna zniknęła i jestem teraz bardzo blady. Usiadłem, a Veronica wyjęła z szafki brzytwę o prostym ostrzu, miseczkę, zielone mydło do golenia i pędzel z włosia. Miseczka i rączka pędzla były wyrzezane z jadeitu. Ostrze brzytwy chowało się w eleganckiej srebrnej rączce, wykładanej macicą perłową z trójkątnym klinem z jadeitu. - Brzytwa należy do mego ojca. - Tak jak i Clement, mówiła o ojcu w czasie teraźniejszym. Podwinęła rękawy sukienki i wtedy zobaczyłem, że na przegubie ma zegarek na czerwonym pasku. - Co tu robi jego brzytwa? - zapytałem. - To jego dom - odparła rzeczowo. - Ma go od lat. Tutaj się wychowywałam. - W tym mieszkaniu? - Nie, w całym tym domu. W tamtych czasach inaczej był urządzony. Odkręciła kurek z gorącą wodą i zmoczywszy pędzel, zaczęła rozrabiać w miseczce zielone mydło, podczas gdy ja przyswajałem sobie nowo zdobyte informacje. - Ten pokój, w którym się obudziłem... - Odchyl głowę do tyłu i zamknij oczy - zakomenderowała. Położyła mi na twarzy parujący ręcznik. - W tym pokoju był niegdyś gabinet mego ojca. Tam właśnie medytował i przygotowywał swoje występy. Z wielką wprawą okrągłymi ruchami pędzla poczęła namydlać mi twarz. Skoncentrowana, spokojna, podostrzyła brzytwę na zaczepionym u umywalki skórzanym pasku. Potem, przekrzywiwszy moją głowę prawą ręką, lewą przytknęła mi brzytwę do policzka. Kawałek po kawałku usuwała mi brodę, gładkimi posunięciami, po których spłukiwała brzytwę pod kranem. Robiła to tak szybko i lekko, że ledwie czułem dotyk ostrza na skórze. - Kiedyś goliłam ojca - wyjaśniła, odgadując moje myśli. - Zwłaszcza, kiedy byliśmy w trasie. Wiązał się z tym pewien jego przesąd. - Jak to? - Przed występem zawsze goliła go moja matka. I zdarzyło się, że jeden jedyny raz, kiedy ogolił się sam, po przedstawieniu dowiedział się, że matka nie żyje. - Co się stało? - Miałam wtedy szesnaście lat. Byliśmy akurat w Indianapolis. Tylko na tę jedną noc, na jeden występ. - Zawahała się. - A ona zabiła się sama. Prawdopodobnie utopiła. Nigdy nie odnaleziono jej ciała. Postawiła brzytwę na ostrzu tuż obok mego ucha i zapadła w milczenie. - No i?... - O tym wolałabym ci opowiedzieć innym razem - rzekła cicho. - Czy nie chciałbyś mieć odrobinę dłuższych baczków, niż miałeś? Wysuszyła mi twarz ręcznikiem, potem oczyściła brzytwę i wytarła do sucha umywalkę. - Tak lepiej - oświadczyła, przeciągając palcami po moich policzkach. Otworzyła apteczkę. Trzy szklane półeczki w środku były zupełnie puste, tylko na środkowej leżała samotna pomarańcza. Opierając się o umywalkę, nacięła wierzch pomarańczy paznokciem kciuka i zaczęła ściągać z niej skórkę tak, że powstawała jedna długa spirala o równej szerokości, biegnąca przez całą długość pomarańczy, którą obracała przez cały ten czas między kciukiem a palcem wskazującym. - Mój ojciec potrafi zrobić to z sześcioma pomarańczami naraz - oświadczyła i wgryzła się w owoc. - Po trzy w każdej ręce. A potem, kiedy spuszcza z palców spiralki ze skórki, wszystkie sześć zlewa się w jedną, którą on rzuca jak lassem i wyłapuje z powietrza następne dwa tuziny pomarańczy, za każdym rzutem po dwie. Potem każe im wirować z przodu sceny, aż utworzą piramidę. Zamienia piramidę w drzewko pomarańczowe, zwija lasso, które natychmiast przeistacza się w zielonego węża, a ten wpełza na drzewko. - Opuściła mi na kolana pomarańczową spiralkę. - A to wszystko tylko po to, żeby rozgrzać publiczność. I kiedy ja czekałem, aż spiralka zamieni się w węża, ona spokojnie wyszła z łazienki. - Dokończ się ubierać, a ja poczekam na ciebie w holu - rzuciła. - Mamy bardzo dużo do zrobienia, a bardzo niewiele czasu. Aha, i nie przechodź zbyt blisko okien. Zobaczyłem w lustrze, jak w sąsiednim pokoju otwiera i zamyka nóż sprężynowy, który potem wrzuca do swojej torebki. 26 „W holu” oznacza, jak się okazało, pod dwójką, w białym gabinecie z krzesłem, stołem, pryczą i trójkątnym lustrem. Czerwony koc na pryczy był zmięty, jakby ktoś na niej ostatnio spał. I tak jak w celi Ralegha na stole leżała rozpostarta jakaś mapa. Drzwi były otwarte na oścież, ale w środku nie było ani śladu Veroniki. Podszedłem do lustra i przez krótką chwilę spoglądałem znów na celę Ralegha, gdzie żołnierz składał właśnie na stole mapę. Potem nagle lustro zaczęło odbijać pokój, w którym właśnie byłem, brakowało w nim jeszcze tylko moje go odbicia. W drzwiach stała wysoka, długowłosa kobieta spowita w cienie - dokładnie tak, jak ją widziałem wtedy z celi Ralegha. Kiedy się odwróciłem, z cienia wyszła Veronica, bez uśmiechu na twarzy, pochłonięta własnymi myślami. Podeszła pro sto do stolika i odsunęła krzesło. - Usiądź, Leo. Zacząłem uważnie studiować mapę, a ona pochyliła się na de mną. Zdjęła spinki i jej włosy muskały teraz moje ucho. U nasady karku czułem jej chłodny oddech. Miałem przed sobą tę samą mapę, którą przysłała mi z Miami. Pod legendą widniał podpis kartografa - S. Esseinte. - Tę mapę wykonano ściśle według moich wskazówek - oświadczyła. - W Miami? - Tak. - Dlaczego mi ją przysłałaś? - Na całym świecie nie ma drugiej takiej - mówiła dalej, ignorując moje pytanie. - Spójrz tylko na to. Położyła obok jeszcze jedną mapę Ameryki Południowej. Ta należała do standardowego zestawu z atlasu, ale była tak samo szczegółowa jak ta robiona na zamówienie. Prawdę mówiąc, wyglądały identycznie. - No to porównaj je teraz - poleciła Veronica. - Różnią się jednym małym, ale bardzo ważnym szczegółem. Pochyliłem się uważnie nad mapami. - Nie, nie patrz na południe ani na zachód - podpowiedziała po długiej chwili milczenia. - Spróbuj przy ujściu Orinoko. Wzrokiem wędrowałem od jednej mapy do drugiej, porównując cieśninę pomiędzy Trynidadem a Wenezuelą zwaną Pyskiem Węża, Zatokę Paria i zbiorowisko wysp na południe od Tobago. - Czego ja właściwie szukam? - zapytałem w końcu. Zapaliła papierosa i wydmuchnęła nad moją głową obłoczek dymu, który zaraz wypełnił cały pokój. - Przypomnij sobie historię, którą niedawno słyszałeś. Natychmiast powróciła do mnie historyjka, którą Ralegh opowiedział Harriotowi w wypełnionej dymem bibliotece dworku - o hiszpańskim rysowniku map i jego żonie. - Zgadza się - potwierdziła Veronica, czytając w moich myślach tak łatwo, jakbym wypowiadał to wszystko na głos. - Szu asz wyspy. Jeszcze raz przyjrzałem się archipelagowi wysepek położonych jakieś osiemdziesiąt mil na północny wschód od Wenezueli. - Ciepło, coraz cieplej - powiedziała. - Tak się składa, że w tym rejonie leżała też wyspa Robinsona. - Roześmiała się miękko. - Tylko, że to nie była prawdziwa wyspa. I wtedy ją znalazłem. Na ręcznie robionej mapie znajdowała się mała, pomarańczowa, owalnego kształtu wysepka, oddalona nieco na północny wschód od pozostałych. Przerzuciłem się teraz na standardową mapę. - Nie ma jej tam - powiedziała Veronica. Rzeczywiście. Na drugiej mapie na południowy wschód od archipelagu było już tylko błękitne morze aż do samej Afryki. - Widzisz, ja też kiedyś usłyszałam tę historię - mówiła - o kobiecie, która poprosiła męża - kartografa, żeby umieścił na mapie dodatkową wyspę, tak by w wyobraźni mogła mieć swoje własne miejsce. Seńor Esseinte także jest Hiszpanem. Jak również starym przyjacielem mego ojca. Ale jest przy tym bardzo szczególnym kartografem. Obeszła stół dookoła i stanęła ze mną twarzą w twarz. - Tak, więc i ty masz swoja wyspę - powiedziałem, dotykając palcem czoła. - Tutaj. Potrząsnęła przecząco głową. - Nie, ona naprawdę istnieje. Na Karaibach, dokładnie tam, gdzie pokazuje mapa. To rajski ogród z wodospadami spływającymi z zielonych wzgórz. I drzewkami pomarańczowymi. Któregoś dnia mam zamiar się tam udać. - Zawahała się, a ja widziałem, że bije się z myślami. - Jeśli będziesz chciał pójść za mną, możesz skorzystać z tej mapy. Zwinęła mapę, a dym wypełniający pokój natychmiast się rozwiał. - Chodźmy, Leo - rzuciła, dotykając mego ramienia. Kiedy wyszliśmy spod dwójki, wyjęła swój pęk kluczy i zamknęła za nami drzwi. - Jak wyglądał ten pokój, kiedy tu mieszkałaś? - zaciekawiłem się. - Nie mam pojęcia. Ojciec zawsze zamykał go na klucz. W parku po drugiej stronie ulicy dziewczynki skakały na skakance, chłopiec ciskał monetami, mężczyzna reperował swój rower, a kobieta szkicowała. Nocą zamieniali się w posągi, a w dzień ożywali. Ale w tej chwili byłem w stanie myśleć jedynie o nazwie, jaką Veronica nadała swojej wyspie, a którą wykaligrafowano obok niej małymi czarnymi literkami. Felicyta. Imię mojej matki. 27 Szliśmy długo, najpierw na wschód, potem na południe, aż po Canal Street, na obrzeżach Chinatown. Przechodziliśmy obok ciemnych sklepów z artykułami gospodarstwa domowe go, pozbawionych okien piekarni, obskurnych winiarni i cu kierni niedaleko Grand Street, w których blade chińskie dziewczęta w różowych fartuszkach odbywały właśnie swoją przerwę na kawę - stały na chodnikach i popijały ze styropianowych kubeczków. Piękny wiosenny dzień, który widziałem z okna na Franklin Street pozostał tym samym wiosennym dniem. Naprawdę była wiosna. Drzewa okryte liśćmi. Powietrze pełne kwiatowych pyłków. Wszyscy ci ludzie, których mijaliśmy, mieli na sobie lekkie ubrania. Moje nogi były sztywne, jakbym od dawna nie chodził. Veronica maszerowała szybko, ale bez pośpiechu. Za to z najwyższą czujnością. - Nie masz pojęcia, jak niebezpieczny potrafi być Starwood - odezwała się znienacka; po raz pierwszy słyszałem, jak mówi o nim po nazwisku. - Dlaczego nie pojedziemy taksówką? - zdziwiłem się. - Nie, musimy iść piechotą. - Dokąd idziemy? - Mogę ci tylko powiedzieć, że Keko ma ostatnią część wiadomości od mojego ojca. Musimy ją od niej wydostać. Nie możemy dopuścić, aby wpadła w ręce Starwooda. - Ale skąd on miałby o niej wiedzieć? - Wie u wszystkim, co zaszłe - rzuciła zniecierpliwiona. - O wszystkim! - Nawet o tym, co zdarzyło się w Londynie? - Oczywiście. Jak myślisz, dlaczego ścigano cię wtedy, po egzekucji? Na powrót zapadła cisza i przeszliśmy w ten sposób kilka następnych przecznic. Potem nieoczekiwanie przystanęła przy dwóch budkach telefonicznych w pasażu pełnym gier wideo. - Muszę gdzieś zadzwonić - powiedziała. - Miej oczy szeroko otwarte. - To mówiąc, zasunęła za sobą drzwiczki kabiny. Pasaż przypominał długi tunel ze stojącymi po obu stronach grami wideo, zwężający się przy końcu w ciemny szpic. Przy grach stało kilku młodych mężczyzn - Chińczyków i Wietnamczyków - z twarzami oświetlonymi ostrą zieloną poświatą bijącą od ekranów. Mieli nieobecne oczy. Z ust zwisały im przylepione do warg papierosy. Kiedy operowali dźwigniami i przyciskami, dzwoniły pozawieszane na ich nadgarstkach i karkach łańcuchy. Był to jedyny dźwięk, jaki było słychać poza brzęczykami, gwizdkami i elektronicznymi wybuchami z gier. O jakieś dziesięć ekranów dalej para wietnamskich dziewcząt w ciemnych okularach, krótkich spódniczkach i kowbojskich butach podrywała ponurego mężczyznę w niebieskim garniturze i kapeluszu wciśniętym na oczy tak głęboko, że zasłaniał mu twarz. Dziewczyny miały postawione do góry, ufarbowane na niebiesko włosy. Jedna z nich łuskała zębami pestki słonecznika, wypluwając łupinki na chodnik. Wszedłem do drugiej budki i sięgnąłem do kieszeni po ćwierćdolarówkę. Ku swojemu zdumieniu zamiast niej znalazłem tam gruby zwitek pięćsetdolarowych banknotów spiętych spinaczem z wygrawerowanym napisem CAESARS PALACE. Włożyłem je z powrotem do kieszeni i poszukałem ćwierćdolarówki w drugiej. Wybrałem numer, o który mi chodziło, i po długiej chwili jakaś kobieta podniosła słuchawkę z drugiej strony. - Chciałbym rozmawiać z doktorem Xenonem - powiedziałem. - Z kim? - Z doktorem Xenonem. Czy to nie jego biuro? - Nie. Podałem jej numer, który wykręciłem. - Tak, zgadza się, to ten numer. - I jest pani przy Wschodniej Czterdziestej Pierwszej 11? - Zgadza się. - Czternaste piętro. - Tak. A kto mówi? - Ale to przecież gabinet doktora Xenona. Przyjmował mnie w nim dwa razy. - Nigdy o nim nie słyszałam. I to wcale nie jest gabinet lekarski. Nagle poczułem suchość w ustach. - Co tam jest w takim razie? - Kompania Atrament Nocy. Od zawsze. I odwiesiła słuchawkę. Veronica nadal stała zgarbiona w drugiej budce ze słuchawką przyciśniętą do ucha. Ledwie dochodził do mnie pomruk jej głosu. W głębi pasażu dwie dziewczyny z postawionymi włosami odstąpiły od mężczyzny w niebieskim garniturze. Kiedy podniósł wzrok znad swojej gry, dostrzegłem oświetloną na zielono połówkę twarzy i byłem pewien, że to Wolfgang Tod. Zmarszczył brew, a spojrzenie rozmytych oczu zatopił we mnie. Potem dziewczęta znów skupiły się na nim, a ledwie zdążyłem wyjść ze swojej budki, cała trójka już gdzieś zniknęła. Kilka sekund później ulicą nadjechały z rykiem dwa motocykle. Na każdym z nich siedziało dwóch Chińczyków - jeden prowadził, a drugi przyciskał do piersi pistolet maszynowy. Mieli na sobie skórzane kurtki i hełmy z zaciemnianymi szybami. To już koniec - przemknęło mi przez głowę. Ale motocykle zrobiły nagle gwałtowny zwrot, wjechały na chodnik, a potem śmignęły obok mnie prosto w pasaż. Poczułem, jak czyjeś silne palce łapią mnie za kurtkę i wciągają do drugiej budki, gdzie nagle znalazłem się przycupnięty obok Veroniki. Oddychała spokojnie, bez śladu strachu czy wysiłku. - Ani drgnij - rzuciła, kiedy pasaż wypełnił się krzykami i seriami z broni automatycznej. Z półmroku zaczęli wybiegać, popychając się nawzajem, oślepieni słońcem mężczyźni. Potem z rykiem silników wyjechały stamtąd oba motocykle i pognały w górę ulicy. Zanim zniknęły, strzelec z drugiego motoru wyjął zza pazuchy garść białych płatków kwiatów i rzucił je w powietrze. Z pasażu z trudem wyszedł, trzymając się za pierś, samotny Wietnamczyk w skórzanej kamizelce i z kolczastymi bransoletami na nadgarstkach. Spomiędzy jego palców sączyła się krew. Miał odcięte jedno ucho. Upadł na twarz tuż koło naszych budek. - Chodźmy - rzuciła Veronica, otwierając drzwi. Przekroczyła leżące ciało i pociągnęła mnie za sobą. Ostatnio bywałem świadkiem wielu dziwnych rzeczy, nie wyłączając publicznej egzekucji, ale minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz widziałem z bliska ranę od kuli. Szliśmy w stronę najbliższego rogu, lawirując wśród tłumu gapiów, który już zaczął gromadzić się dookoła. Skręciwszy w boczną uliczkę, przebiegliśmy pośpiesznie przez kuchnię jakiejś restauracji, potem przez sklep zielarski, a potem kolejną uliczkę, cuchnącą zgniłymi warzywami i rybami. - Byłem pewien, że chodziło im o nas - wysapałem. - To zwykłe porachunki gangów - wyjaśniła Veronica i wsunęła w usta pasek gumy do żucia. - To nie miało nic wspólne go z nami. Kiedy Starwood zechce się do nas dobrać, tamto wyda ci się całkiem przyjemne. 28 Kluczyliśmy przez jakiś czas bezładnie, często skręcając w rojne ulice, aż zatrzymaliśmy się wreszcie na skrzyżowaniu Elizabeth i Broome Street. Na chodniku namalowano tu gigantyczny czerwony klucz, a w jego środku wpuszczono w cement wiele małych - tym razem prawdziwych - kluczy. Stałem w samym środku tego namalowanego klucza. - Dokąd teraz? - zapytałem. Wskazała ręką na drugą stronę ulicy, w kierunku małego sklepiku, którego nazwę wymalowano na szybie wystawowej zieloną farbą: OCZY TYBETU. Znajdujący się poniżej napis - SKARBY Z KRÓLESTWA HIMALAJÓW - otoczono symbolami: okiem, muszlą łodzika i parą zachodzących na siebie trójkątów. Zauważyłem teraz, że namalowany klucz wskazywał dokładnie na drzwi tego sklepu. - Muszę jeszcze raz zadzwonić - oznajmiła Veronica, podchodząc do pobliskiego automatu. To przypomniało mi nagle o zwitku banknotów w kieszeni, więc wyciągnąłem go w jej stronę i zapytałem. - Skąd to się wzięło? - Miałeś przy sobie wszystkiego czterdzieści dolarów - stwierdziła rzeczowym tonem. - Oczywiście, przeszukałaś mi kieszenie. Czy może to był Clement? - Pieniądze mogą ci się jeszcze przydać. - Ale tu są tysiące dolarów. Skąd to masz? Oparła rękę o biodro. - Ojciec miał mnóstwo pieniędzy, ale większość wydaliśmy, próbując mu pomóc. Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, byłam ostatnio w Las Vegas. - Grałaś? - A co innego? Musiałam szybko zdobyć jakieś pieniądze. - To było bardzo ryzykowne. - Nie, kiedy ja gram. - Zaczęła wykręcać numer. - Ojciec nauczył mnie wszystkiego o kartach, kiedy byłam w trzeciej klasie podstawówki. - Ale oni wyłapują takich jak ty. Nie połapali się w twoich sztuczkach? Westchnęła ciężko. - Dopiero, kiedy było już mocno za późno. A teraz wybacz mi na moment. Rozmowa nie trwała nawet minuty, a kiedy odłożyła słuchawkę, była bardzo blada. - Nie mogę złapać Keko - powiedziała. Nigdy przedtem nie widziałem jej tak zmartwionej. Zamyśliła się na chwilę. - Po prostu udamy się do niej o szóstej, tak jak to zaplanowałyśmy. - Kiedy to zaplanowałyście? - zapytałem. - Nieważne - zbyła mnie, zapatrzona na drugą stronę ulicy. Na drzwiach „Oczu Tybetu” pojawiła się tabliczka: PRZERWA NA LUNCH. Veronica bez wahania przycisnęła guzik dzwonka i z zaplecza przez zdobną paciorkami zasłonę wyjrzał stary Tybetańczyk. Na materii zasłony wymalowano smoka z oczyma jak dwa płonące węgle. Mężczyzna miał na sobie czerwoną koszulę, zgrzebną czerwoną kamizelkę i skórzaną czapeczkę tego samego koloru. Ocierał sobie usta. Ręce mu drżały. Kiedy otwierał drzwi, zadźwięczały dzwoneczki, a on, skłoniwszy się Veronice, poprosił nas do środka. W dusznym powietrzu było pełno kurzu. Czułem zapach oleju lnianego i wełny, a z zaplecza dołączały się wonie curry i imbiru. W środku brązowego posążka Buddy płonęły kostki kadzidła. Z niewidocznych głośników płynęły ciche, śpiewne modły tybetańskich mnichów. Na ścianie wisiała fotografia starszego Tybetańczyka w wysokim, sztywnym kołnierzu, a na ladzie spał kot - identyczny jak ten, którego widziałem pod piątką, biały, z czarnymi znakami. Otworzył jedno oko, żeby się nam przyjrzeć. Było to lewe oko - zielone. Bez jednego słowa właściciel sklepiku zaczął krążyć zwinnie między półkami, otwierając szafki, wspinając się po drabince i znikając od czasu do czasu na zapleczu. Kiedy skończył, na ladzie znalazł się dość szczególny zestaw towarów. Para talerzy z brązu zawieszona na skórzanych rzemieniach na kształt litery V, którymi uderzało się o siebie gwałtownie - kling! Tak właśnie zrobiły, kiedy Veronica je wypróbowała. Tybetańskie śpiewające naczynie, wykute ze stopu siedmiu metali w ogniu z węgla drzewnego, jak później wyjaśniła mi Veronica, oraz drewniany tłuczek do wydobywania z niego dźwięku. Działanie tego instrumentu zademonstrował nam sam właściciel sklepu, przeciągając tłuczkiem po krawędzi naczynia, a potem uderzając pod różnymi kątami w jego wnętrze, aby wytworzyć poszczególne dźwięki gamy - i mimo swych niepewnych rąk wypełnił całe pomieszczenie wysoką, płynną muzyką. W końcu znalazła się tam też wielka paczka owinięta w pomarańczowy papier, której Veronica nie otworzyła. Nie zapłaciła też sprzedawcy. Ten włożył talerze i śpiewające naczynie do skórzanego worka, który Veronica zarzuciła sobie na ramię, po czym wręczyła mi pudło, które miałem nieść. Wyszliśmy ze sklepu tak samo bezceremonialnie, jak się w nim znaleźliśmy. Już na ulicy rzuciłem okiem za siebie na wystawę sklepu i przez szybę zobaczyłem, jak kot wskakuje na przygarbione plecy właściciela. Owinął mu się dookoła szyi z nastroszonym futerkiem i wyglądało to tak, jakby Tybetańczyk miał na sobie mnisi kaptur. Człowiek zniknął za zasłoną, a promienie światła, które odbijały się od szyby, przesunęły się akurat tak, że zupełnie mnie oślepiły. 29 Kiedy wkrótce potem dotarliśmy na Pomost 36 nad rzeką Hudson, przed oczyma wciąż jeszcze latały mi czerwone plamki. Szliśmy na zachód ulicą Broome. Choć nadal pochłonięta własnymi myślami, Veronica przerwała swe uporczywe milczenie, kiedy zapytałem ją, dlaczego idąc ciągle w tym samym kierunku, przechodziliśmy trzy razy z jednej strony ulicy na drugą. Raz - między Mercer a Greene - wykonaliśmy nawet niedużą pętlę dookoła bloku, w kierunku Grand Street i z powrotem. Rozglądałem się nieustannie, żeby wypatrzyć, co inspirowało ją do takich działań. - Nie ma sensu się tu rozglądać - rzuciła, kiedy przechodziliśmy przez Szóstą Aleję. - Przyczyna naszego kluczenia leży pod ziemią. Przeszliśmy kolejną przecznicę, zanim zaczęła mówić dalej - Wiesz, cały Manhattan przecinają podziemne żyły wodne. Idziemy właśnie wzdłuż jednej z nich. - Smocza linia - przypomniałem sobie, co mówiła mi Keko. Veronica zatrzymała się i odwróciła do mnie. - Zgadza się. Ta nasza zaczyna się u źródła pod Trzydziestą Zachodnią. Przepływa przez Drugą Aleję do Waverly, potem do Lafayette, a potem jeszcze raz pod Elizabeth i Broome. Resztę jej biegu poznasz sam, kiedy dotrzemy do Hudson, gdzie wypływa tuż nad Canal Street. - Zapaliła goździkowego papierosa. - To najpotężniejsza smocza linia w całym mieście. Emanuje bardzo silną energię. Tutaj się rozwidla, a jej dopływ skręca na południe, w stronę Battery, przepływając przez Franklin Street. - Uśmiechnęła się. - Prawdę mówiąc, przepływa tuż pod domem mojego ojca, gdzie dołącza do niej następna. Zasilana jest także z potężnego źródła przy Waverly i Waverly. - Smocze punkty. - Najsilniejsze, jakie mogą być. - Uścisnęła mnie za ramię. - Dlatego właśnie musimy iść na piechotę. Do tego, co zamierzamy zrobić, potrzeba nam będzie tyle energii, ile tylko zdołamy zebrać. Gdy stanęliśmy na końcu Pomostu 36, niebo spowijała leciutka mgiełka. Szczyt Empire State Building był ledwie widoczny, przypominał upiorną igłę wśród chmur. Obok nas przepływała wartko rzeka Hudson - ciemnozielona, nakrapiana strzępkami śmieci: tu butelka po wódce, tam biała rękawiczka, ówdzie marynarska czapeczka, a także dziesięć tysięcy płatków gwiezdnego kwiecia, które złożyły się w cyfrę osiem, sunącą po bystrym prądzie. Pomost był pusty. Wychodził w nurt dokładnie na 616 stóp - Veronica sama go zmierzyła, ostatnie dziesięć kroków odliczając na głos. Na sąsiednim pomoście dwóch brodatych mężczyzn w czarnych kapeluszach obracało rożnami na niewielkim grillu. Każdy powiew wiatru przynosił nam zapach piekącego się mięsa. Veronica otwarła paczkę owiniętą w pomarańczowy papier i wyjęła z niej dwa grube na cal kawałki bambusa, rolkę niebieskiej nylonowej żyłki (na końcu rozwidlała się w literę V) i zwinięty kawałek pomarańczowego jedwabiu. Każdy kawałek bambusa rozkładał się za pomocą malutkich zawiasów na trzy trzystopowe odcinki. Na tym końcu, gdzie nie było zawiasów, końce sczepiały się, tworząc trójkąt równoboczny. Kiedy Veronica zmontowała już oba trójkąty, połączyła je za pomocą uprzednio przygotowanych wyżłobień tak, że zachodziły na siebie wierzchołkami. Potem rozwinęła zwój jedwabiu - był przycięty dokładnie w kształt zachodzących na siebie trójkątów, drukowany w czarne wizerunki księżyca, komet i gwiazd. U góry, w połowie długości boku, widniała żółta błyskawica. Veronica naciągnęła jedwab na bambusową ramę, potem przytwierdziła jeden koniec rozwidlenia żyłki w samym jej środku, drugi zaś u podstawy. To był latawiec. Heksagonalny. Długi na sześć stóp. Veronica wsunęła na nos ciemne okulary i chwytając mocno rolkę, puściła nylonową linkę. Latawiec natychmiast złapał prąd powietrzny i poszybował wysoko nad rzeką. Niebawem nie byłem w stanie odróżnić go od czerwonych plamek, które wciąż jeszcze latały mi przed oczyma. - Puszczałeś kiedyś latawce, Leo? - zapytała. - Dawno, dawno temu. Ostatnio, kiedy miałem dziewięć lat - przypomniałem sobie. - Puszczałem wtedy latawiec razem z moją matką na plaży niedaleko naszego domu w Miami. W jej ręku latawiec pożeglował wysoko w błękitne niebo, ale kiedy przekazała mi linkę, ta nagle przerwała się z trzaskiem, a latawiec, kręcąc się w kółko, odleciał gdzieś nad morze. - Temu się to nie przydarzy - wtrąciła Veronica, tym razem tak gładko wchodząc w tok moich myśli, że nie byłem już pewien, czy powiedziała to na głos, czy przekazała mi po prostu jedną z własnych myśli. Włożyła mi do ręki kołowrotek i poczułem naraz potężne szarpnięcie latawca, tak jakbym na środku oceanu ciągnął na lince ogromną rybę. Na jedno okamgnienie poczułem, że ten latawiec mógłby unieść ze sobą i mnie, i Veronicę, gdybyśmy tylko sobie tego zażyczyli. - Nie jest taki jak inne latawce - dodała. 30 - Wiedziałeś, że zanim na Manhattan przybyli Holendrzy, Indianie łapali w tej części rzeki sześciostopowe homary? - zagadnęła mnie Veronica. - Tylko, że wtedy brzegi były mniej więcej tam, gdzie teraz jest Washington Street. Wszystko na zachód od niej, nie wyłączając West Street, pokrywała woda. Popatrywałem w stronę pomarańczowego latawca na niebie, który Veronica ściągała teraz powoli do siebie. Szybkimi, urywa nymi ruchami nadgarstka ściągała w dół kołowrotek, zakręcając szybko linkę, a potem pozwalała jej zwiotczeć, jakby rzeczy wiście ściągała rybę na wędce. Nawet ruch powietrza na bez chmurnym niebie - spiętrzenia, zmarszczki, prądy koloru indygo - wszystko to sprawiało, że czułem się jak na otwartym morzu. Rozłożenie latawca zajęło Veronicę zaledwie kilka minut. Potem obejrzała dokładnie każdy element, zanim umieściła go z powrotem w pudle. - Sprawdził się - oznajmiła, wkładając do kieszeni ciemne okulary. - Czy to właśnie robiliśmy? - zapytałem. - Pamiętaj, że latawce można puszczać z zamkniętymi oczami. To tylko sprawa wyczucia. Wręczyła mi pudło i pocałowała mnie w usta. - Powiedz mi, Veronico, z kim kochałem się tamtej nocy na Franklin Street? Odsunęła się o krok. - Wiem, że to nie byłaś ty - oświadczyłem. - Nie, to nie byłam ja. - Ale chciałaś, żebym tak myślał. - Tak. To było konieczne. - Ale co to wszystko ma, do cholery, znaczyć? - Przepraszam, Leo. Powinnam była wiedzieć, że się zorientujesz. Masz bardzo wrażliwe receptory. - Mniejsza o to. Tylko powiedz mi, kto to był. Potrząsnęła przecząco głową. - Czy to była twoja siostra? - pytałem dalej. Popatrzyła na mnie dziwnie i nie zaprzeczyła, kiedy upie rałem się przy swoim. - A więc to była twoja siostra. - Jest trzecia dwadzieścia pięć. Musimy się zbierać. Ruszyła szybko pomostem. Dogoniwszy ją, zauważyłem, że na drugim pomoście nie ma już brodaczy. Potem dostrzegłem ich czarne kapelusze płynące po wodzie - oba sunęły w linii prostej w stronę brzegów Jersey, jak gdyby mężczyźni szli wyprostowani pod wodą, mając je ciągle na głowach. - Masz siostrę-bliźniaczkę o imieniu Viola - rzuciłem zaczepnie. Z początku myślałem, że już się nie odezwie. - Tak - rzuciła jednak nieoczekiwanie. - Ale teraz musimy spotkać się z Ottonem. A zanim to nastąpi, muszę ci o nim opowiedzieć. 31 Otto, który został uczniem Albina White’a po ucieczce Starwooda, rozpoczął solową karierę na dwa lala przed zniknięciem ojca Veroniki w Palace Theater. On i Wbite pozostawali ze sobą w bliskim związku, a owej pamiętnej nocy Otto również znajdował się na widowni. - Samemu będąc znakomitym magikiem, Otto pomagał nam, jak tylko potrafił - powiedziała Veronica, kiedy przybyliśmy pod adres Ottona, przy Ósmej Alei 88. - Gdyby nie jego pomoc w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat, nie zdołalibyśmy tego wszystkiego zrozumieć. Jak do tej pory miał dość mocy, by odeprzeć wszystkie skierowane w naszą stronę ataki Starwooda. Ostatnio Starwood zaczął kierować swoją artylerię bezpośrednio w niego, ale Otto jest nadzwyczaj ostrożny. Nie ryzykuje niepotrzebnie. Przy Ósmej Alei 88 znaleźliśmy wysoki, wąski budek z czarnymi, przeszklonymi drzwiami. Pojechaliśmy windą na ósme piętro, po czym udaliśmy się w głąb mrocznego korytarza i zatrzymaliśmy się przed ostatnimi drzwiami. Veronica wyjęła swój pęk kluczy, lecz było zbyt ciemno, by wypatrzyć dziurkę od klucza. Wręczyła mi więc latarkę grubości długopisu, a ja, pochylony, przyjrzałem się dobrze pękowi w potężnym strumieniu jej światła. Wiele z tych kluczy już rozpoznawałem: do mieszkania Clementa i jego bramy, do apartamentu Keko i do trójki przy Franklin Street - ten segal, który miałem przy sobie tamtej nocy z pełnią Księżyca. Było tam jeszcze wiele innych kluczy, a wśród nich jeden z emaliowanym czarnym znakiem X, którego jak dotąd przy mnie nie użyła. Nadal lśnił nowością. - Nigdy jeszcze go nie użyłam - dobiegł mnie głos Veroniki gdzieś z ciemności nad moją głową, a ja i tym razem nie byłem pewien, czy wypowiedziała te słowa na głos. - Być może któregoś dnia - dodała - ty będziesz musiał to zrobić. Będziesz wiedział, kiedy. Wybrała z pęku inny klucz, fichet z ósemką wygrawerowaną na główce i otwarła nim znajdujące się przed nami drzwi z hartowanej stali z brązową liczbą 88 na środku. Weszliśmy do obszernego, okrągłego pomieszczenia z podłogą wyłożoną ośmiokątnymi płytkami z czarnego marmuru i z dwoma ośmiokątnymi oknami, z których jedno wychodziło na południe, w stronę New York Harbour, a drugie na północ, w stronę Empire State Building. Przyjrzawszy się im bliżej, dostrzegłem, że widoki z obu okien są nieruchome - jak dobrze podświetlone slajdy. Na środku pokoju w dwóch terrariach - bliźniaczych kręgach, które razem tworzyły ósemkę - biegało w gorącym świetle lamp osiem ośmionogich krabów. Na ośmiu zakrzywionych półkach ściennych poukładano estetycznie grupki przedmiotów. Kolekcję ośmiu bil-ósemek na zielonych poduszeczkach. Zestaw ośmiu karcianych ósemek. Osiem rzeźbionych ośmiornic. Posążek Ośmioramiennego Węża z Koshi, z ośmioma głowa mi i ośmioma ogonami. Miniaturową replikę oktagonalnej latarni morskiej z wyspy Faros u wejścia do portu starożytnej Aleksandrii. Skomplikowane planetarium złożone z osiemdziesięciu ośmiu konstelacji. Statuetkę Henryka VIII. - Jak widzisz, Otto jest oktofilem - odezwała się Veronica. - Cała jego sztuka magiczna, cala jego osoba zbudowana jest na liczbie 8. - Ale dlaczego akurat osiem? - Ośmiokąt jest dokładnie w połowie drogi między kwadratem - symbolem Czasu i Przestrzeni, a kołem - symbolem Wieczności. Reprezentuje związek między zewnętrznym światem ciała a wewnętrznym królestwem ducha - domeną magii. Przypadkiem zresztą sam Otto jest oktoronem. [ oktoron - człowiek mający 1/8 krwi murzyńskiej.] Jego prababka, która pochodziła z Tobago, była sławną czarodziejką. Veronica powiodła mnie do drzwi, które znajdowały się dokładnie naprzeciwko tych, którymi weszliśmy. Rzuciłem okiem za siebie, w stronę dwóch okien, i zamiast północnego i południowego widoku Manhattanu, zobaczyłem w jednym ośnieżony górski szczyt, a w drugim zamarznięte jezioro. Tym razem wydawały mi się żywymi obrazami, a nie wyświetlonymi slajdami - nad górami przesuwały się białe chmury, a nad jeziorem krążyły ptaki. Veronica zapukała do drzwi osiem razy i obróciła znajdującą się w nich gałkę. - Z pewnością rozpoznasz Ottona - rzekła - choć nigdy nie byliście sobie przedstawieni. Wkroczyliśmy do drugiego okrągłego pokoju - dokładnie tej samej wielkości, co pokój który właśnie opuszczaliśmy. Dwa koła stykające się ze sobą w jednym punkcie - przemknęło mi przez głowę i wyobraziłem sobie te dwa pokoje widziane z góry. Idealna ósemka. Po drugiej stronie pomieszczenia w czarnym, wyściełanym fotelu z wysokim oparciem siedział potężny mężczyzna w czarnej szacie i mycce. Za nim wisiało na ścianie ogromne zdjęcie satelitarne Neptuna - ósmej planety naszego układu. Rzeczywiście, rozpoznałem go natychmiast - to był ów gruby, łysy mężczyzna, który pomógł epileptykowi na Piątej Alei, a potem siedział, pocąc się w swym żółtym futrze w Klubie Neptuna. Tym razem jednak po raz pierwszy ujrzałem jego oczy, a były one doskonale czarne, tak że zupełnie nie dało się odróżnić tęczówek od źrenic. Między brwiami miał potężnych rozmiarów pieprzyk. - Ten pieprzyk - objaśniła mi Veronica - należy do tych, które Chińczycy zwą „znakiem jednorożca”, to oznaka niezwykłej bystrości i potęgi umysłu. Tym razem, ponieważ patrzyłem wprost na nią, miałem pewność, że nie poruszyła wargami. Potwierdziła tym samym, że kiedy tylko zechce, może z pomocą telepatii wtargnąć w moje myśli. Wtedy odezwał się Otto - wysokim, niepewnym głosem. Głos ten zupełnie nie przypominał dudnienia właściwego ludziom otyłym, chwiał się i od czasu do czasu załamywał. - Witaj, Veronico - rzekł. -Witam i ciebie, Leo. Siadajcie, proszę. Gestem wskazał nam otomanę w kształcie ósemki. Po obu stronach jego fotela stały dwie statuetki z brązu: bóg Sziwa o sowich oczach i bogini Kali ze sterczącymi piersiami, oboje z czterema parami ramion. Sziwa w każdej z ośmiu dłoni ściskał trójząb. Otto zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem, który wysupłał spomiędzy fałdów swej szaty. Tak jak głos, jego ręce również nie pasowały do reszty postaci. Miał drobne dłonie, szczupłe, delikatne palce i niezwykle długie kciuki, dotykające niemal górnego stawu palców wskazujących. Dzwoneczek był wezwaniem - po drugiej stronie pokoju od ściany cienia oderwała się ludzka postać i zbliżyła do nas cicho. Była to młoda kobieta o jasnych, falistych włosach w prostym, bawełnianym żakiecie i luźnych spodniach. Na niskim stole przed nami postawiła srebrną tacę, na której stał stary imbryk z brązu z ozdobnie wykutymi gwiazdami, osiem również brązowych czarek i miseczka cukrzonych plastrów pomarańczy. Kobieta napełniła trzy czarki i podała jedną z nich Veronice, drugą mnie, a trzecią Ottonowi. Wciągnąwszy w nozdrza zapach napoju, zorientowałem się, że jest to napar czarnej herbaty. - Zwykle - odezwał się Otto - przyjmuję gości o ósmej rano lub wieczorem, ale okoliczności wymagają od nas pośpiechu. Młoda kobieta nosiła srebrne kolczyki - półksiężyce na ośmiu podłużnych onyksach - oraz srebrne bransolety. Kiedy pochyliła się, żeby poczęstować mnie plasterkiem pomarańczy, po raz pierwszy dojrzałem wyraźnie jej twarz, a także zygzakowatą bliznę na kłykciach. Dziwaczne, niemal szkliste oczy dziewczyny musiały dostrzec moje zdumienie, ale wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę. - To moja asystentka, Naroyana - przedstawił ją Otto. - Naroyano, to jest Leo. Veronicę już znasz. Ale i ja znałem już Naroyanę. To ona była ową młodą kobietą z Wichita w Kansas, która zgłosiła się na ochotnika w czasie nieszczęśliwego występu Albina White’a. Tylko że kobieta przede mną wyglądała tak samo jak na zdjęciach sprzed dziesięciu lat, które widziałem w albumie w mieszkaniu Clementa, jakby nie postarzała się nawet o jeden dzień. - Leona McGriff - rzuciłem, przypomniawszy sobie podpis pod zdjęciem. Ale ona nie zareagowała. 32 Plasterek pomarańczy rozpłynął mi się na języku - kęs lodowatej goryczy spod warstwy cukru - i poczułem na sobie uważne spojrzenie Ottona. Naroyana usiadła po turecku pod ścianą i zaczęła przygrywać nam na chińskiej harfie. Veronica odstawiła swoją czarkę z herbatą i zapaliła goździkowego papierosa. - Mamy latawiec - odezwała się. - Oraz śpiewające naczynie i talerze. Otto skinął głową. - Ja także mam dla was kilka rzeczy. - Czy rozmawiałeś już z Keko? - zapytała Veronica. - Nie - odparł z powagą. Znów patrzył na mnie. - Veronica mówiła ci, jak niebezpieczni potrafią być tamci ludzie. - Tak. - Musisz być zmęczony. Wiem, jakie to wyczerpujące, kiedy odbywa się tak dalekie podróże w tak krótkim czasie. - Przez jego twarz przemknął nikły uśmiech, a on sam rzucił okiem w stronę swojej asystentki. - Rozpoznałeś Naroyanę i nazwałeś ją jej dawnym imieniem. Zastanawiasz się też, dlaczego wcale się nie zmieniła przez te wszystkie lata. Clement wyjaśnił ci już, że trzeba ustawić pewne specjalne wektory tak, żeby umożliwić Albinowi White’owi powrót. Musi wejść przez swego rodzaju drzwi - tak jak to zrobiłeś ty sam, przy trzech różnych okazjach. Dla twoich podróży sam określiłem optymalne warunki. W przeciwieństwie do ciebie on musi przezwyciężyć różne ograniczenia i bariery, które Starwood nałożył nań dziesięć lat temu. Wiele czasu musiałem strawić nad notatkami Albina White’a, żeby je pojąć i rozplatać to wszystko, co zamotał Starwood tamtej nocy w Palace Theatre. Dość powiedzieć, że będzie to prawdopodobnie nasza jedyna w życiu szansa na otwarcie dla niego takich drzwi. - Naroyano - zawołał - przynieś mi, proszę, moją fajkę. Odłożyła swą harfę i wyszła do drugiego pokoju. - Po tym, co przeżyła tamtej odległej już nocy - ciągnął Otto, częstując się śliwką z kolejnej miski - Leona McGriff nie miała ochoty wracać do swego dawnego życia nauczycielki. Prawdę mówiąc, czuła lęk na samą myśl o powrocie do White’a. Kiedy się z nią wtedy spotkałem, starała się pomóc mi, jak tylko mogła, i od tamtego czasu mieszka tu i pracuje jako moja asystentka. Tutaj czuje się bezpieczna. - Wypluł pestkę w powietrze, gdzie rozpłynęła się bez śladu. Naroyana wróciła tymczasem do pokoju i położyła przy Ottonie długie nargile. Miały długachny, wężowy cybuch, zakończony bursztynowym ustnikiem. Lulka z pianki morskiej tkwiła na szczycie długiego, szklanego cylindra, wypełnionego zielonym płynem. Naroyana przytknęła do niej zapałkę, Otto zaciągnął się głęboko, a zielony płyn zabulgotał przy wydmuchiwaniu dymu, który wzniósł się aż pod sam sufit długim łańcuchem ósemek. A on kontynuował opowieść o swej asystentce, jakby jej tu wcale nie było. - Naroyana odbyła jeszcze wiele podróży takich jak tamta do White’a. Nie do Londynu, jaki ty odwiedziłeś, Leo, ale do miejsc równie odległych w czasie i przestrzeni. Tybetu, Sieny, Sankt Petersburga, na Maltę, Kretę, do Damaszku, Pragi, Aleksandrii i Paryża. Za każdym razem do innego kraju - wtedy, kiedy rozwijała się tam jakaś szczególna szkoła mistyków. Tak jak w Londynie, w czasach Elżbiety i Jakuba I. Łącznie z Londynem wszystkie te miejsca stanowiły dziesięć kolejnych etapów w wędrówkach Albina White’a w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Dla nas przebywał w każdym miejscu przez jeden rok słoneczny. Dla niego czas ten upływał za każdym razem inaczej. Z raportów, jakie składała nam Naroyana, uświadomiłem sobie, że przyciąga go do tych miejsc nie tylko rozwijający się tam ruch mistyków, lecz także i to, że znajdowały się one na skomplikowanej krzywej wytyczonej przez złożone współczynniki tymczasowości, ruchu i okoliczności, która zawiodła go ostatecznie do Londynu. Krzywa ta wyglądała tak - tu wyciągnął z rękawa i rozwinął przed nami kawałek żółtego jedwabiu, na którym wyrysowano czarnym tuszem półksiężyc wytyczony przez pięć gwiazd, które, jak już wiedziałem, stanowiły głowę gwiazdozbioru Leo. - Albin White wyliczył - ciągnął Otto - że w Londynie w drugiej dekadzie siedemnastego wieku otworzy się przejście, przez które będzie się mógł katapultować z powrotem w nasze czasy. - Umilkł, zerknął na Veronicę i wydmuchnął dym z fajki. - Nie wiemy, jak będzie wyglądał, kiedy wróci. Człowiek, którego widziałeś w czasie swoich podróży to rodzaj chimery, fantom emanowany przez jego cielesną istność. W Tybecie takie fantomy nazywane są tulpa, co znaczy dosłownie „twory magiczne”. Tworzy się je za pomocą potężnej koncentracji myśli. Nie są tylko kopiami - mogą przybierać postać swego twórcy lub jakąkolwiek inną. Dlatego też zdarza się, że w Tybecie pewne osobistości widziane są w dwóch miejscach naraz. Kiedy tulpa przeżyje swego twórcę, co się czasem zdarza, staje się tulku. Tulku to bardziej niezależne, nawet buntownicze twory. Mogą zagnieździć się w istocie ludzkiej, często już w chwili narodzin. Często mówi się później o takich ludziach, że są „opętani”. Tulpa mogą też stać się demonami, które przybierają najróżniejsze postacie i których destrukcyjnej działalności w żaden sposób nie można kontrolować. Albin White odwiedził Tybet, właśnie po to, by z pomocą różnych czarowników i anachoretów badać zjawisko tulpa. Dla ciebie, Leo - dodał, dokończywszy picia herbaty - ja i Veronica równie dobrze moglibyśmy być tulpa. Niemniej mogę cię zapewnić, że w przypadku Naroyany mamy przed sobą zarówno jej cielesne, jak i duchowe oblicze. W rezultacie ciągłego przerzucania się między tym, co nazywamy strefami czasu, od dziesięciu lat pozostaje ona w tym samym wieku. I będzie to trwało jeszcze przez jakiś czas. Proces starzenia może też przebiec w przyśpieszonym tempie - albo się odwrócić. Jasne jest tylko to, że jej biologiczny zegar uległ poważnym zakłóceniom. Jeżeli zaś chodzi o Albina White’a, to równie dobrze może wrócić do nas jako matuzalem lub jako niemowlę. - Chce pan powiedzieć, że moje podróże wywrą na mnie taki sam wpływ jak na nią? - wtrąciłem. Kiedy Naroyana zapalała ponownie jego fajkę, Otto przyglądał się uważnie mojej twarzy. - Sam nie wiem. - Wydmuchnął kłąb dymu, który na jedno mgnienie oka przybrał postać ludzką - postać Ottona - a potem rozwiał się bez śladu. - Ci, którzy gonili cię po egzekucji Ralegha, to były tulpa wysłane w przeszłość przez Starwooda, żeby wytropić Albina Whit’a. Przez ostatnie trzy miesiące nieustannie depczą Albinowi po piętach. - Ktoś wchodzi do drugiego pokoju - odezwała się nieoczekiwanie Naroyana płaskim, miękkim głosem, co zaskoczyło nawet Ottona. Odezwała się wtedy po raz pierwszy, a w jej głosie wciąż jeszcze dało się wychwycić ślad kansaskiego zaśpiewu. - Kto to jest? - spytał Otto, mrużąc oczy. Ale Naroyana tylko potrząsnęła głową. Wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie, a do pokoju, zataczając się wszedł, niewysoki, krępy mężczyzna z blond jeżykiem na głowie i twarzą wykrzywioną bólem. W prawym uchu miał srebrny kolczyk w kształcie konika morskiego. Jedną ręką trzymał się kurczowo za brzuch, w drugiej ściskał długi miecz. To był ochroniarz Keko, Janos. Na jego mieczu widać było ślady krwi. Podczas gdy Naroyana z zimną krwią prześliznęła się obok niego do drugiego pokoju, Janos runął w naszym kierunku. Oczy wywracały mu się do tyłu, a z kącika ust spływał strumyczek piany. Oderwawszy przód koszuli, którą miał na sobie, cisnął go na ziemię. Dotąd Otto ani drgnął, ale teraz, na widok piersi Janosa, jego czarne oczy otwarły się szeroko. Janos odwrócił się do nas plecami, a kiedy Veronica i ja rzuciliśmy się ku niemu, Otto gwałtownie potrząsnął głową. - Dajcie mu spokój - warknął. Z przeszywającym uszy pełnym cierpienia okrzykiem Janos, były połykacz noży, wytarł swój miecz do czysta o nogawkę spodni i uniósł go wysoko w powietrze. Odchylił głowę do tyłu, ustawił czubek ostrza tuż nad otwartymi ustami i począł opuszczać go ze zdumiewającym spokojem, aż połknął w końcu niemal całe ostrze. Przez kilka sekund stał tak nieruchomo, potem na jego twarzy odmalowała się ulga, jakby miecz ukoił jego potworne męki. Przymknąwszy powieki, jednym płynnym ruchem wycofał ostrze, zakołysał się na piętach i runął na wznak. Teraz dopiero zobaczyłem dziwny znak z zakrzepłej krwi, wycięty jakimś ostrym jak brzytwa instrumentem wprost na jego piersi. - To jeden ze znaków ze starych tablic alchemicznych - objaśnił Otto. - Oznacza arszenik. - Został otruty? - zapytała Veronica. - Z tego co widzę, to świństwo rozdarło go na strzępy - odparł Otto. - w porównaniu z tym czubek miecza wydał mu się kojący. Naroyano, czy był sam? Stojąc w drzwiach, potwierdziła skinieniem głowy. - Rozewrzyj mu lewą dłoń - polecił Otto. Dziewczyna z trudem rozwierała pękate palce, aż w końcu na dłoni Janosa zobaczyliśmy zmięty kawałek niebieskiego papieru. Veronica błyskawicznie znalazła się przy nim i klęcząc, rozprostowywała karteczkę na podłodze. - To ostatnia wiadomość - powiedziała. - Ukrył ją przed Starwoodem. - Być może - rzucił sceptycznie Otto. - Co z Keko? - przypomniała Veronica. - Najpierw daj mi wiadomość - upomniał ją szorstko. - A ty, Naroyano, przynieś, proszę, papier i pióro. - Ale... - zaczęła Veronica. - Wiedziała, w co się pakuje - przerwał jej Otto, a kiedy jego oczy napotkały moje, zrozumiałem, że słowa te kierował również do mnie. Otto wyjął spomiędzy fałdów szaty jakąś fiolkę i oprószył papierek delikatnym, białym pyłem. W ciągu kilku sekund pojawiły się na nim słowa, wypisane zielonym atramentem przez czyjąś drżącą rękę. Veronica i ja stanęliśmy po obu stronach Ottona, kiedy ten wiecznym piórem, które stawiało każdą literę w innym kolorze przepisywał na kolistą kartkę wiadomości od Albina White’a. Uważnie oglądałem oba kawałki niebieskiego ryżowego papieru - ten z Portsmouth, który pokazał mi Clement, i ten drugi, z londyńskiej Tower, którego nigdy potem już nie widziałem. Teraz, przepisane na kartkę Ottona, wiadomości wyglądały tak: WIECZOREM NA ROGU CZWARTEJ ZACHODNIEJ O POŁUDNIOWEJ GODZINIE MAJA Dziewięć słów, pod którymi dopisał jeszcze cyfrę jedenaście. - Bez względu na to, co Starwood zdołał zobaczyć, Leo - rzekł - wiemy przynajmniej, że nie mógł widzieć jedenastki na skrawku papieru, który dostałeś w dżungli. Papier natych miast spłonął, prawda? - Tak. Coś w moim głosie nakazało mu spojrzeć na mnie uważniej. Nie mogłem oderwać wzroku od ciała Janosa, które leżało przed nami na podłodze nakryte przez Naroyanę żółtym prześcieradłem. Choć u Keko przebywałem w jego towarzystwie nie dłużej niż minutę, to jednak Janos przygotował posiłek, który tam zjadłem. Wytworzyło to między nami swoistą intymną więź. Zwłaszcza że danie główne stanowiła trująca ryba, której przygotowanie nie zezwalało kucharzowi na najmniejszy błąd. A teraz sam Janos leżał tutaj otruty potężną dawką trucizny o wiele prymitywniejszej niż płyn z włókien nerwowych ryby fugu. - Pomimo wszystkiego, co wycierpiał - powiedział do mnie Otto - jestem pewien, że Janos umarł, wierząc, że to życie jest tylko jednym z wielu, jakie go czekają. - Był buddystą? - W pewnym sensie. - A co z jego ciałem... Czy wezwiemy policję? - Nie, nie policję. Proszę, jeśli to cię uspokoi, połóż to na prześcieradło, i nie dotykaj go. - Wręczył mi maleńkie puzderko z brązu, zawierające nie większy od główki zapałki kawałeczek drewna. - Śmiało - dodał, widząc, że się waham. Zrobiłem jak mi kazał, a w chwili, gdy drewienko dotknęło prześcieradła i leżącego pod nim ciała, oba zniknęły. Odskoczyłem w popłochu, ale Veronica i Otto wydawali się zupełnie nieporuszeni. - Niezła sztuczka - sapnąłem. - To nie sztuczka - odpowiedział. - Janos wciąż tam jest. Pochyl się, a nadal będziesz mógł go dotknąć. Kiedy tak zrobiłem, rzeczywiście wyczuwając pod palcami ramię Janosa, dostrzegłem drewienko, które wyglądało, jakby unosiło się w powietrzu. - Włóż je z powrotem do pudełeczka - polecił Otto. Ciało Janosa natychmiast ukazało się z powrotem, dokładnie takie samo jak przedtem. - To drewno nazywa się dip swing - ciągnął dalej Otto. - Pochodzi z magicznego drzewa - to znaczy, z drzewa przepojonego duchem - z najgłębszych lasów Himalajów, do którego dostęp ma tylko pewien gatunek nocnych kruków. Kruki zrywają gałązki a później chowają je w swoim gnieździe, żeby zapewnić mu ochronę. Najmniejszy nawet kawałeczek może, jak widzisz, uczynić niewidzialnym człowieka lub zwierzę, które je trzyma, albo też obiekt, na który się je położy. Jego moc można zneutralizować, tylko otaczając je brązem. Ale o tym porozmawiamy sobie za chwilę. -1 znów powrócił do przepisanych przez siebie przekazów. - Czy to szyfr? - zapytała Veronica. - Nie. Te kartki przydałyby się Starwoodowi tylko wtedy; kiedy zdołałby przejąć obie. A w takim przypadku, jak twój ojciec dobrze wiedział, nie byłoby takiego kodu, który ja mógłbym zrozumieć, a którego Starwood nie potrafiłby złamać. Nie, myślę, że Albin tylko wymieszał wyrazy. A poza tym, jak widzisz, w rogu drugiego papierka są dwa dodatkowe znaki. Ujrzałem znajome mi już trójkąty, a obok nich symbol. Pióro Ottona tańczyło po papierze, grupując i przegrupowując słowa w różnych kombinacjach, w tęczach kolorów. W niecałą minutę uzyskał gotową wiadomość, którą przepisał następnie na czystą kartkę papieru. NA POŁUDNIOWO-ZACHODNIM ROGU O GODZINIE 11 WIECZOREM CZWARTEGO DNIA MAJA. - Jutro wieczorem - rzuciła miękko Veronica. Otto potwierdził skinieniem głowy. - To - dodał, zerkając na mnie i wskazując piórem trójkąty - jest alchemiczny symbol, oznaczający aąua vitae - wodę życia. Znamionuje również upływ czasu, jak nakładające się na siebie trójkątne fazy życia człowieka albo też jak stożki klepsydry. Stanowi potwierdzenie, że Albin będzie przechodził w czasie o godzinie, którą nam podał. Drugi znak jest mniej jasny, ale chyba rozumiem, dlaczego nam go przekazał. Naroyano, podaj mi, proszę, karty. Przyniosła mu luksusowe wydanie talii tarota, z której wy ciągnął dwie karty grzbietami do góry. Pierwsza z kart, odwrócona, okazała się „Wieżą”. - Tak też myślałem - oświadczył Otto. Wskazał palcem. - Ten drugi znak pochodzi z jednego z wielu sekretnych alfabetów, z których korzystali alchemicy w czasach elżbietańskich. Oznacza liczbę 16, zwykle w odniesieniu do szesnastej karty w talii tarota - „Wieży”. Spójrz na tę kartę, Veronico. W ten właśnie sposób twój ojciec rozszerza treść swojej dla nas wiadomości. Na karcie przedstawiono kamienną wieżę, w której najwyższy punkt uderza błyskawica, a para młodych ludzi, mężczyzna i kobieta, wyrzuceni siłą tego uderzenia, lecą w stronę ziemi. - Jaka jest najwyższa wieża na Manhattanie? - rzucił retoryczne pytanie Otto. - Empire State Building. Zważcie: zbudowano go z kamienia, nie ze szkła. Zwróćcie też uwagę na tę młodą parę. Jutro w nocy, o jedenastej, na szczycie Empire State Bulding południowo-zachodnim rogu, właśnie taka para - i nikt inny - będzie konieczna, by sprowadzić Albina z powrotem w nasze czasy. Na jedno mgnienie oka moje spojrzenie zetknęło się ze spojrzeniem Veroniki, a ona, zapalając kolejnego papierosa, skinęła głową. - Błyskawica - mówił dalej Otto - przedstawia nie tylko olśnienie, ale też szybkie, natchnione przekroczenie ziemskich praw. To, co niemożliwe, na chwilę staje się możliwe. W naszym przypadku będzie to właśnie przejście Albina White’a przez granicę czasu. Kiedy Otto odwrócił drugą kartę, jego twarz pociemniała. - Nie tego się spodziewałem - mruknął, odwracając wzrok. Na tej karcie, podpisanej „Gwiazda”, naga dziewczyna klęczała przy strumieniu, lejąc wodę z dwóch jelenich rogów. Z ty łu mały ptaszek krążył dookoła drzewa, na którym siedziała obserwująca dziewczynę sowa. Ze swoimi długimi czarnymi włosami, długim, delikatnym nosem i wielkimi oczyma dziewczyna bardzo przypominała Veronicę. - Jak wiesz, Veronico - mówił Otto - ona wlewa do strumienia aqua vitae. Jest tu też osiem gwiazd, ponieważ 8 to cyfra oznaczająca powtórne narodziny. Powoli odchylił się w tył. - Ale dopiero po śmierci. Śmierci w wodzie, z której ktoś się odradza. Podwójna pętla życia wiecznego. Veronica nie odezwała się, lecz przez obłoczek papierosowego dymu zobaczyłem, jak przygryza dolną wargę. Otto znów odwrócił karty grzbietami do góry. - Ważne jest - powrócił już do swego zdawkowego tonu - że Empire State Building - podobnie jak wiele budowli starożytnych - zbudowano z kamienia, wydobytego w całości z jednego miejsca. Tak właśnie było z piramidami w Egipcie, świątyniami w Indiach i wieloma konstrukcjami w Chinach. Jednorodność materiału zapewniała harmonijną równowagę i bardzo pozytywne rozproszenie chih. Wszystko to, rzecz jasna, może zostać zneutralizowane, jeżeli budynek zostanie wzniesiony nad punktem śmiercionośnym, zamiast nad smoczym. Empire State Building jest cały z wapienia, wybranego z opuszczonego obecnie kamieniołomu Empire Ouarry w Bloomington, w Indianie. Wapień utworzyły organiczne szczątki muszli i korali, które wskazują na to, iż środkowa Indiana - podobnie jak doliny Tybetu - stanowiła niegdyś morskie dno. Kamieniołom Empire Quarry został porzucony, gdyż do wzniesienia tego jednego budynku wydobyto stamtąd cały zapas wapienia. Pozostała tylko bardzo głęboka dziura w ziemi. Na pozór bezdenny pionowy szyb - tak jakby ten znany nam wieżowiec wydobyto stamtąd w całości, do góry nogami. Potem szyb wypełnił się deszczówką. Kiedyś ludzie przychodzili tam popływać, ale tak wielu przy tym utonęło, że w końcu wzniesiono dookoła niego ogrodzenie - bardzo podobne do tej barierki na szczycie budynku, która ma zapobiegać skokom w dół. Nagle jeden z krabów wydostał się ze swego terrarium i zaczął biec przez podłogę, drapiąc kleszczami marmurowe płytki posadzki. Wkrótce wchłonęły go cienie przy przeciwległej ścianie. Wtedy znów pojawiła się Naroyana, niosąc na okrągłej tacy piramidkę pomarańcz. Veronica przez cały czas przysłuchiwała się uważnie temu, co mówił Otto, z oczyma utkwionymi gdzieś w nieokreśloną dal, ale ucieczka kraba przerwała jej zamyślenie. Nagle wydała się zdezorientowana, potem niespokojna. - Muszę iść do Keko - powiedziała do Ottona. - Wiem. Ale jeszcze nie teraz. Jest jeszcze jedna sprawa, którą musimy omówić. -Teraz zwrócił się do mnie. - Leo, zatrzymaj to puzderko z dip shing w lewej kieszeni.A to włóż do prawej. To mówiąc, podał mi kawałek zielonej kredy. Potem gestem zaprosił nas z powrotem na otomanę, a Naroyana ponownie napełniła nasze czarki. - Usiądźcie - rzekł - i pozwólcie, że opowiem wam o Virgilu z Toledo. 33 - Być może był to największy magik, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi - mówił Otto. - Jego popisową sztuczką była zamiana samego siebie w gadającą głowę. Znany był z tego, że pokonywał ogromne dystanse w bardzo krótkim czasie. Na przykład, dawał przedstawienie w Paryżu, a już w dwie godziny później widziano go w Madrycie. To z całą pewnością możliwe, choć nawet dziś, w dobie odrzutowców, dość trudne, ale pamiętajmy, że Virgil żył w szesnastym wieku. W swoich pamiętnikach zawarł szczegółowe opisy miejsc, których Europejczycy jeszcze wtedy nie „odkryli”. Niektórzy twierdzą, że żył ponad sto pięćdziesiąt lat. Miał swojego dublera - posiadał on wszelkie cechy charakterystyczne dla tulpa - więc jest bardziej prawdopodobne, że ów dubler przeżył go i samodzielnie kontynuował czarnoksięską karierę. Powiadają także, że miał pomocnika, który podobno przybył do Europy z okręgu Qinghai w zachodnich Chinach, niedaleko Tybetu. Z tych, a także z wielu innych przyczyn, Albin White wnikliwie studiował życie i dzieła Virgila. Szczególnie zaś jego badania na temat Czwartego Wymiaru, zwanego inaczej „współrzędną czasu” w kontinuum czasoprzestrzennym, o której Henri Bergson wyraził się kiedyś tak: „Czas to duch nawiedzający przestrzeń”. Wygląda na to, że Virgil był zaznajomiony z Bardo Thodol - Tybetańską Księgą Umarłych. Przypisuje ona Czwartemu Wymiarowi rozliczne moce, które jakoby mają tam być „normalne”. Sam Budda wyraził się o istotach nimi obdarzonych w taki oto sposób: „Z jedności staje się wielokrotnością, z widzialnego niewidzialnym; mur ani ściana nie są dlań przeszkodą, ani góra, gdyż przechodzi przez nie z łatwością, jakby przez powietrze; przejdzie po wodzie jak po ziemi, na niebie podróżuje jak skrzydlate ptactwo”. Widzicie, najsłynniejszy wyczyn Virgila wcale nie miał miejsce podczas oficjalnego przedstawienia. Pewnej zimowej nocy 1552 roku - dokładnie mówiąc, tej samej nocy, której w hrabstwie Devon w Anglii narodził się Sir Walter Ralegh - Virgila osadzono w więzieniu pod poważnym zarzutem, jakoby podczas swoich występów uwłaczał jednemu z miejscowych baronów. Znając czarnoksięską moc swego więźnia, dowódca straży więziennej postawił przy drzwiach jego lochu dwunastu strażników. Ale Virgila nie interesowały drzwi. Wyjąwszy z kieszeni kawałek kredy, narysował na ścianie galerę i przekonał swoich współtowarzyszy niedoli, że z pomocą tego statku może wydostać ich na wolność. Wstąpili na pokład i zaczęli wiosłować, podczas gdy on sam ujął w dłonie rumpel i począł sterować statkiem w czwartym wymiarze, aż wylądowali wreszcie bezpiecznie na szczycie odległej o kilka mil góry. Każdy z więźniów, którzy towarzyszyli owego dnia Virgilowi, aż do dnia śmierci gotów był przysiąc, że wszystko to rzeczywiście miało miejsce. Ten kawałek kredy, który schowałeś właśnie do kieszeni, Leo, ma takie same właściwości jak kreda Virgila z Toledo. Pochodzi z tego samego źródła. To jedyna na świecie naturalnie zielona kreda, wycięta ze zbocza nadmorskiego klifu w Anatolii, który zniknął z powierzchni ziemi podczas trzęsienia ziemi w 1911 roku. Pozostało już bardzo niewiele kawałków tej kredy. Pochylił się do przodu, a jego czarne oczy zalśniły. - Jeżeli Starwood albo jego ludzie złapią cię w pułapkę lub zamkną, użyj jej bez wahania. Możesz jednak zrobić to tylko raz. Żeby tego dokonać, musisz poczynić dwa kroki wstępne. Po pierwsze, wyrysuj nią w powietrzu trójkąt równoboczny. Potem musisz sobie wyobrazić jedną, jedyną rzecz, która na tym świecie potoczyłaby się inaczej, gdybyś się nie narodził. Nie, nie próbuj teraz - to może być bolesne, ale we właściwym czasie przyjdzie samo. - Zatem wiesz, że zostanę schwytany? - zapytałem, wysuwając się ku niemu. - Tak - odparł Otto, składając dłonie czubkami palców i powoli odchylając się z powrotem w swoim fotelu. Po chwili wziął pomarańczę z samego szczytu piramidy na tacce. - Kiedy już zrobisz to, co ci mówiłem, narysuj na ścianie pojazd, jakim chcesz uciec. Musi to być jakiś rodzaj łodzi. Rysunek niech będzie prosty, lecz kompletny. Wejdź potem do tej łodzi jak do każdej innej, a kiedy już ruszysz w drogę, nie wahaj się ani nie przestawaj wiosłować - bez względu na to, co zobaczysz lub usłyszysz. Zrozumiałeś? - Tak. - Kiedy będziesz w Czwartym Wymiarze, musisz być świadom pewnego bardzo szczególnego niebezpieczeństwa, przed którym ostrzega nas Bardo Thodol. Wywodzi się ono od prastarej teorii muzyki, której buddyjskie mantry zawdzięczają wiele ze swej potężnej siły oddziaływania - prawa wibracji. Każdy organizm ma swoją własną częstotliwość wibracji, podobnie jak każdy obiekt nieożywiony - od ziarnka piasku do całej planety. Jeżeli tylko zna się właściwą nutę, można zdezintegrować dowolną rzecz lub osobę. Albin White zbadał to zjawisko i zastosował je w swojej sztuce znikania, a Starwood posiada bardzo zbliżoną wiedzę na ten temat. W Czwartym Wymiarze niezmiernie łatwo odnaleźć czyjąś właściwą nutę, podróżuj więc tak szybko, jak tylko zdołasz. - Jeżeli zaś chodzi o dip shing - kontynuował, biorąc się do obierania pomarańczy (poczynając od czubka, rozwijał długą wstążkę skórki, pełną ósemek) - pamiętaj o jednym: używając go, można za jednym razem uczynić niewidzialnym tylko jedną osobę, zwierzę lub przedmiot. Sposób jego działania został uwieczniony w przysłowiu autorstwa nieznanego mnicha: „Patrzysz w wodę, lecz wody nie widzisz”. Skupiając się na pewnych obiektach w polu naszego widzenia, sprawiamy, że inne obiekty stają się niewidzialne. W Tybecie uważa się, że ekranowanie tsal, naszej umysłowej energii, jest dla istot ludzkich kluczem do uzyskania niewidzialności. Jeżeli czyjaś tsal nie emanuje do innych istot rozumnych, w ich umysłach nie po zostaje odbicie tego człowieka, a w pamięci nie powstaje żadne o nim wspomnienie. Ujmując w skrócie, dip shing blokuje tsal człowieka. Niektórzy mistrzowie magii potrafią osiągnąć ten sam efekt samą tylko siłą woli, nie potrzebują do tego żadnych przedmiotów. - Skrzywił się. - Starwood do nich nie należy. Posiada jednak spore zasoby dip shing, z których korzysta wedle uznania. Istnieje tylko jeden sposób na to, by wykryć obecność kogoś, kto uczynił siebie niewidzialnym za pomocą dip shing. Trzeba zapalić zapałkę i natychmiast ją zgasić, a smużka dymu nieodmiennie popłynie w kierunku nie widzialnej osoby. Otto wstał nieoczekiwanie ze swego fotela i splótł ręce na piersiach. - Już się więcej nie zobaczymy, Leo. Powodzenia. Yeronico, wiesz, co masz robić. Żegnajcie. - 1 nie powiedziawszy więcej ani słowa, zniknął za czarną zasłoną pod fotografią Neptuna. Do drzwi odprowadziła nas Naroyana. W dwóch oktagonalnych oknach pierwszego pokoju znów zobaczyłem statyczne wizerunki New York Harbour i Empire State Building, tyle że teraz lśniły światłami na tle wieczornego nieba. Kiedy Veronica wyszła na korytarz, Naroyana ku mojemu zaskoczeniu położyła mi dłoń na ramieniu. - Poczekaj - szepnęła, kiedy kroki Veroniki oddalały się w stronę windy. Po raz pierwszy jej twarz się ożywiła. Z oczu podniosły się zasłony. Nawet głos uległ zmianie - nie był już odległy i płaski, lecz nalegający. - Wiesz, to częściowo, dlatego, że masz na imię Leo - powiedziała. - Podobnie jak ja. - Co chcesz przez to powiedzieć? Zniecierpliwiona, potrząsnęła głową. - Uważaj na siebie jutro wieczorem na szczycie tego budynku. Nie stawaj tam, gdzie ci każą. Nie pozwól, żeby wysłali... - Naroyano! - zawołał głos Ottona z głębin mieszkania. Natychmiast jej oczy znów zasnuła mgła, odsunęła się sztywno, kiedy wychodziłem na korytarz. Potem zamknęła za mną drzwi. Przez kilka sekund - domyśliłem się - rozmawiałem nie z Naroyana, lecz z Leoną McGriff. 34 Pędziliśmy przez miasto w szarym sedanie Keko. Wóz znaleźliśmy zaparkowany przed domem Ottona, tam gdzie zostawił go Janos. Veronica bez wahania ruszyła w jego stronę i wyjąwszy swój pęk kluczy, otworzyła bagażnik, a potem umieściła w nim skórzaną torbę ze śpiewającym naczyniem i talerzami oraz pudło z latawcem. Potem wśliznęła się za kierownicę, zdjęła z kółka dwa samochodowe kluczyki, po czym wsunęła jeden z nich do stacyjki. Przez szybę zobaczyłem w bramie po drugiej stronie ulicy jakiś ludzki wrak w rozmemłanym płaszczu i zdeformowanym kapeluszu. Cień pośród cienia, wsparty na lasce. Kiedy Veronica zawracała w niedozwolony sposób, przednie światła samochodu na moment wyłowiły z mroku jego twarz - szarą, posępną, z płonącymi zimno oczyma. Veronica umiała prowadzić szybko. Bardzo szybko, jak na ulice miasta. Przejeżdżała na czerwonych światłach, w pełnym pędzie brała zakręty, prawie nie używając hamulców, i zwinnie jak wrzeciono przemykała pośród ulicznego ruchu. Wnętrze samochodu przechowało zapach Janosa. Czułem piżmowy powiew wody kolońskiej, zapach jego potu, a także inną woń, która była mi zupełnie obca. - To arszenik - Veronica znów wskoczyła w moje myśli. Kiedy zjeżdżaliśmy windą od Ottona, nie odezwała się ani słowem. A teraz, ze sztywną powagą wczepiona w kierownicę, z falą rozwianych włosów, która przesłaniała jej oczy, wydawała się pogrążona w głębokiej rozmowie z samą sobą. Od czasu do czasu dobiegał mnie szept, urywający się z jej warg, ale nie mogłem rozróżnić słów. Wyposażenie samochodu przygotowano z myślą o Keko. Przyciemnione szyby okien przepuszczały światło tylko w jedną stronę, z zewnątrz pozostając nieprzejrzyste. W części dla pasażera drzwi miały dodatkową miękką wyściółkę, podobnie zresztą jak sufit. Od siedzenia kierowcy tył oddzielała przysłonięta firaneczkami szyba. Był tu także skomplikowany sprzęt stereo z pokrętłami opisanymi brajlem. Kiedy skręcaliśmy w Dwudziestą Siódmą, wzdrygnąłem się, bo podeszwą buta ugrzęzłem w kałuży krwi, która spłynęła z miecza Janosa. - Sprawy nie wyglądają dobrze dla Keko - rzuciła Veronica pełnym napięcia tonem. - Otto chyba niezbyt się tym przejął. Czy ona też jest dla niego czymś w rodzaju pionka - jak ja? - To niezupełnie tak - odparła ostro. - On musi zachować spokój, patrzeć na wszystko chłodnym okiem - ze względu na dobro nas wszystkich. Wcisnęła samochodową zapalniczkę i włożyła między wargi goździkowego papierosa. Po ulicach hulał silny wiatr, unoszący w górę papiery i śmiecie. Przy Dziesiątej Alei, skąd już widać było rzekę, rzucił nam na przednią szybę rój białych płatków gwiezdnego kwiecia, a potem z ciemności wyskoczyła nieoczekiwanie samotna, biała rękawiczka i przylgnęła do szyby jak dłoń Veronica bez sekundy wahania włączyła wycieraczki i rękawiczka zaraz odpłynęła w dal wśród trzepotu białych płatków. - Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Keko? - zapytałem. Wydmuchnęła na przednią szybę smużkę dymu, która zaczęła wić się po całym wnętrzu samochodu jak wąż. - Powiedziałam ci już, w jaki sposób oślepła. Człowiek, który pobił ją i zgwałcił, kiedy była hostessą w klubie, to Starwood. Tę swoją zygzakowatą bliznę ma właśnie od Keko. W trakcie walki skoczyła mu do oczu z kawałkiem rozbitego szkła. Od tego czasu pragnęła się na nim zemścić, natomiast my potrzebowaliśmy jej pomocy. - Czy należała do przyjaciół twego ojca? - Nie -Veronica odwróciła się w moją stronę. - Nawet go nie znała. Wiedział o niej Otto. Znał historię, która kryła się za blizną Starwooda. To my ją w to wciągnęliśmy. Teraz - dodała z goryczą - obawiam się, że ją zawiedliśmy. Wiedziałam, że Janos, choć twardy, sam jeden nie da sobie rady ze Starwoodem. Ale ona nie chciała mnie słuchać. A teraz nie zadawaj mi już więcej pytań, Leo. Jesteśmy na miejscu. Kiedy dotarliśmy do budynku, w którym mieszkała Keko, Veronica jeszcze raz wykonała niedozwolony manewr zawracania i przyhamowawszy przy krawężniku po drugiej stronie ulicy, wyłączyła silnik. - Posłuchaj mnie uważnie - odezwała się, kładąc swoją dłoń na mojej. Nie wyłączyła świateł samochodu; jej twarz po niżej oczu oświetlała podwodna zieleń świateł tablicy rozdzielczej. Przez pierś przepływał jej ukośny pasek światła od latarni ulicznej. - Chcę, żebyś poczekał tu, za kierownicą, podczas gdy ja pójdę na górę. Nie wyjmuj kluczyka ze stacyjki. I trzymaj oczy szeroko otwarte. Jeżeli nie zejdę w ciągu dziesięciu minut albo, kiedy wyczujesz jakieś kłopoty, zwiewaj. Natychmiast dzwoń do Ottona. Jego numer to - zgadłbyś? - 888-8888. - Szybkim ruchem otworzyła schowek na rękawiczki i wyjęła stamtąd półautomatyczny pistolet kaliber 32. Biała rękojeść inkrustowana była srebrem w podobiznę morskiego konika. - Nie wypuszczaj go z rąk. Strzelałeś już kiedy z pistoletu? Skinąłem głową. Pierwszy raz strzelałem z moim ojcem. Na strzelnicy, gdzie ćwiczył strzelanie z rewolweru kaliber 38, który, jako nocny strażnik, musiał nosić przy sobie w czasie pracy. Kiedy matka zniknęła w jego motorówce, jedyną rzeczą, jaką zabrała z domu, był właśnie ten rewolwer. - Uważaj na siebie - dodała Veronica i pocałowała mnie mocno: owinęła mój język swoim, a potem samym jego koniuszkiem przejechała wokół moich warg ruchem wskazówki zegara. Potem, bez słowa, wysiadła z samochodu. Wpakowałem trzydziestkędwójkę do kieszeni i wysiadłem po drugiej strome. - Idę z tobą. Tego się nie spodziewała. - Byłoby lepiej, gdybyś został tutaj. Obszedłem samochód dookoła i znalazłem się przy niej. - Bo będę potrzebny jutro w nocy? Jej oczy zabłysły - to niebieskie uchwyciło promień ulicznej latarni i załamało go w sobie jak pęknięcia w kostce lodu. - To nie jest jedyny powód. Widziałeś, co się stało z Janosem. Dlaczego miałbyś tak ryzykować? Od ulicy przybłąkał się gnany wiatrem strzęp papieru, zahaczył na chwilę o wierzch mego buta. Ulotka z daniami na wynos z restauracji Smocze Oko, która nadal była nieczynna z powodu remontu. - No, dlaczego? - powtórzyła, ściskając mi ramię. Spojrzałem jej prosto w oczy, teraz znów ciemne. - Sama wiesz dlaczego - odparłem. I ruszyliśmy oboje na drugą stronę ulicy, a w piersiach czułem zamiast serca bryłę lodu. 35 Kiedy Veronica otworzyła drzwi apartamentu Keko, wyfrunęły stamtąd dwa małe niebiesko-żółte ptaszki, które czmychnęły następnie przez okno na końcu korytarza. Stojąc w przypominającym szyb przedpokoju, podniosłem oczy na mobile przy malutkim reflektorku, tam gdzie wcześniej połyskiwały metalowe, niebiesko-żółte ptaszki. Mobile nadal wisiało na swoim miejscu, kręcąc się wolno na druciku, ale ptaszków już na nim nie było. Poczułem, ze Veronica obok mnie sztywnieje z oczyma wbitymi w podłogę. Na mozaikowej posadzce, zasłaniając srebrnego konika morskiego otoczonego muszlami, leżała ludzka ręka, odcięta gładko tuż nad łokciem. Lewa. Kobieca. Kobieta ta miała na sobie czarną jedwabną koszulę z perłowymi guzikami i białe rękawiczki. Wokół nadgarstka połyskiwała cienka złota bransoletka. U uciętego końca zebrało się małe, zgrabne kółko z krwi, ale ani koszula, ani rękawiczka nie były nią splamione. Musiała zostać odcięta gdzieś indziej, a potem ktoś położył ją, ot tak sobie, na środku przedpokoju. Veronica uklękła i zdjęła z dłoni rękawiczkę, każdy palec po kolei; ramiona i kark miała zupełnie zesztywniałe. Dłoń była drobna, śniada, z zadbanymi, polakierowanymi na błękitno paznokciami. Śniadość skóry i te paznokcie mogłyby wskazywać na to, że dłoń należała do Keko. Na serdecznym i małym palcu tkwiły pierścionki - czarne, dżetowe gwiazdy na złotych obrączkach. Kiedy Veronica przyjrzała się pierścionkom, z jej twarzy odpłynęła cała krew. - To ręka Remi Sing - powiedziała. - A więc to w taki sposób Janos zakrwawił swój miecz. Veronica podniosła się wolno. Pogrążona w głębokiej zadumie, wsunęła białą rękawiczkę na własną dłoń, potem zdjęła ją i przekręciła niewidoczny włącznik, który otworzył przed nami bezszelestne drzwi w ścianie. Owiało nas lodowate powietrze. W salonie Keko panowały egipskie ciemności, pozostaliśmy, więc na progu, czekając, aż przywyknie do nich nasz wzrok. Ciszę zakłócał jedynie szum wody w filtrze ogromnego, teraz całkowicie ciemnego akwarium na środku pokoju. Veronica chyłkiem ruszyła w lewo, nie czyniąc najmniejszego hałasu - nie słychać było ani szelestu ubrania, ani zgrzytnięcia butów o mozaikową posadzkę - i natychmiast zniknęła w ciemnościach. Sam ruszyłem na prawo, próbując odtworzyć sobie w pamięci skomplikowany układ pokoju: niskie meble, labirynt papierowych przepierzeń, ośmioczęściowy drewniany parawan. Pomogło mi, kiedy zamknąłem oczy - jakby w królestwie Keko ślepota mogła przynieść korzyść - i udało mi się przejść część tego labiryntu, nie czyniąc żadnego fałszywego kroku. Potem z drugiej strony pokoju dobiegł mnie ostry szczęk i zamarłem. Od razu wiedziałem, że to nóż sprężynowy, który Veronica wkładała sobie dziś rano do torebki. Złapałem za ukryty w kieszeni pistolet. Na kark wystąpiły mi grube krople potu, gdy nagle - zaledwie o kilka kroków od siebie - usłyszałem czyjś oddech. Odsunąłem się odruchowo i wpadłem na któreś z przepierzeń. Oddech przybliżył się, a ja wyszarpnąłem z kieszeni pistolet. - To ja - dobiegł mnie z ciemności czyjś pośpieszny szept. - Ćśśś. To była Veronica, ledwie dwa cale od mojej twarzy. - Tu jest jeszcze ktoś oprócz nas - szepnęła, a potem jej włosy musnęły mi policzek, kiedy prześlizgiwała się obok. Przez pełną minutę panowała absolutna cisza. Drżałem z zimna w mroźnym powietrzu, a moja dłoń niemal przyrosła do kolby pistoletu. Usłyszałem, jak dziesięć stóp ode mnie ktoś stąpa po potłuczonym szkle, a zaraz potem wchodzi w kałużę rozlanej wody. Uniosłem w tamtym kierunku swoją trzydziestkędwójkę i wydało mi się, że ciemność rozstępuje się przed lufą pistoletu, umykając na boki jak rtęć. Przyciśnięty został jakiś bezszelestny włącznik i zapłonęły dwie z szeregu stojących lamp, na moment kompletnie mnie oślepiając. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do światła, zorientowałem się, że stoję z pistoletem wycelowanym wprost w Veronicę, znajdującą się w pobliżu akwarium. Jej prawa ręka zawisła nad konsoletą z wyłącznikami światła, w lewej ściskała nóż sprężynowy. Ja sam stałem przy kominku, z którego patrzyły na mnie jadeitowe figurynki Keko. Podszedłem do Veroniki i razem zaczęliśmy rozglądać się po pokoju, próbując pojąć coś z tego, co widzieliśmy. W całym pomieszczeniu znać było ślady zażartej walki. Ukośna linia zniszczenia, usiana kroplami krwi, wiodła od doniczkowych roślin przy przeciwległej ścianie aż do samego akwarium. Doniczki leżały poprzewracane, a po wielu z papierowych przepierzeń musiały przetoczyć się splecione w walce ciała. Szklany stolik był teraz kupką szklanych odłamków. Trzecia brązowa lampa leżała strzaskana, z wygiętym prętem podstawy - jakby użyto jej, by zadać komuś straszliwy cios. Dookoła akwarium pełno było rozlanej wody, oraz strzępków podartych ubrań i grudek zakrzepłej krwi. Na piedestale obok roślin stało nienaruszone brązowe popiersie Aoki, pszczołowłosej bogini zemsty, a jej puste oczy płonęły teraz gniewem. Wyraźnie słyszałem brzęczenie, dochodzące z wnętrza jej głowy - o wiele głośniejsze niż za mojej poprzedniej wizyty. Jednak Yeronicę przeląkł najbardziej nie panujący dookoła chaos i zniszczenie, lecz ośmioczęściowy parawan, któremu przyglądała się z przerażeniem. Każda z ośmiu płaszczyzn parawanu przedstawiała uprzednio białą łanię, która ratując życie, ucieka przez las, a tylko ostatnia część przedstawiała cień jej prześladowcy, wyolbrzymioną księżycowym światłem panterę. Teraz obraz uległ zmianie. Cień pantery wkroczył już na drugą płaszczyznę. Doganiał łanię na trzeciej i czwartej. Na piątej już na nią skoczył, zawieszony w powietrzu między dwoma bliźniaczymi pniami drzewa, które razem tworzyły V. Na szóstej przydusił ją do ziemi, niedaleko sadzawki. A na siódmej, mimo rozpaczliwej obrony, zacisnął szczęki na jej krtani. Na ósmej płaszczyźnie oboje zniknęli, zastąpieni przez bladą, niemalże mglistą kobiecą postać, która twarzą do dołu unosiła się w tej samej sadzawce, tuż pod powierzchnią wody, oplatana siecią wodorostów. Veronica odwróciła się do mnie, i to był pierwszy raz, kiedy ujrzałem ją przerażoną. Przycisnęła kolejny guzik i włączyły się światła akwarium. Woda miała błękitny poblask. Ale wnętrze akwarium, ta miniaturowa diorama pokoju, było w takim samym nieładzie jak sam pokój. Rośliny zniszczone, szybki porozbijane. A na środku, zajmując prawie całą jego powierzchnię, zawisło w wodzie nagie ciało kobiety. Długie, czarne włosy falowały dookoła niej, przesłaniając twarz. Nogi zawisły pozbawione ciężaru, a wyciągnięte do przodu ramiona sprawiały wrażenie, jakby szykowała się do lotu. Veronica przekazała mi swój nóż i podnosząc się na palcach, zanurzyła rękę w wodzie. Rozplatała gąszcz włosów przy twarzy, potem ujęła kobietę za szyję i uniosła jej głowę, przysuwając ją do samej szklanej ściany. Wyglądało to tak, jakby ta twarz patrzyła na nas ze środka. Twarz Keko. Bladoróżowa. Ślepe oczy, których nie widziałem nigdy przedtem, zupełnie białe, wywróciły się teraz do środka. Na twarzy malował się jedynie spokój. Usta miała moc no zaciśnięte, jednak kiedy Veronica podnosiła jej głowę w górę, szczęki musiały się rozluźnić, bo po kilku sekundach wargi Keko rozchyliły się, a usta rozwarty. Wypłynęła z nich mała różowa rybka, która zamieszkiwała akwarium. Oczy miała tak samo białe jak jej nieżyjąca właścicielka. Okrążyła raz głowę Keko, po czym zniknęła między jej splątanymi włosami. 36 Tak więc w jednej ręce dzierżyłem nóż sprężynowy, a w drugiej pistolet, kiedy drzwi w ścianie za mną rozsunęły się i ktoś wpadł do środka, wrzeszcząc: - Stać! Nie ruszać się! Veronica powoli wyjęła dłoń z akwarium, a jej twarz przybrała kamienny wyraz. Głowa Keko osunęła się z powrotem, pochłonięta przez czarną gęstwinę włosów. - To ty! - warknęła ostro. - Ręce na głowę - rozkazał ten sam głos. Głos jak żwir. Veronica posłusznie uniosła ręce. Zacząłem się obracać. - Ty tam, nie waż się ruszyć, póki ci nie powiem. Najpierw rzuć pistolet na podłogę i kopnij go na bok. A teraz nóż. Powoli. A teraz połóż ręce na głowę. Już gdzieś słyszałem ten głos. - Już wezwałem policję - oznajmił. - Będą tu raz-dwa i odczytają wam wasze prawa. - Nie dasz rady nas w to wrobić - odrzekła Veronica. - Już was w to wrobiłem - odparował. - Mają rysopis twój i tego twojego przyjaciela. - A motyw? - A co powiesz na trójkąt miłosny? - Śmiech zagrzechotał mu w gardle. - Zbrodnia namiętności. Na twarzy Yeroniki pokazał się grymas. - Od kiedy pracujesz dla Starwooda? - zapytała z nie ukrywanym niesmakiem. - Wystarczająco długo. Ty, tam, odwróć się i odsuń od niej na dwa kroki. Zrobiłem, jak kazał, i teraz na tle przyćmionego światła z korytarza widziałem zarys jego sylwetki z wycelowanym w nas pistoletem. To był ten sam ludzki wrak, który dojrzałem w świetle reflektorów przed domem Ottona. Ten sam rozmemłany płaszcz, nasunięty głęboko na oczy kapelusz i ta sama laska w lewej ręce. Laska miała hebanową główkę w kształcie głowy pantery. W tej samej chwili zdołałem skojarzyć wreszcie, skąd znam ten glos - to był Wolfgang Tod. Wytrząsnął z kieszeni żółtą chustkę i wydmuchał nos. - Mówiłem ci, że nie wiesz, w co się mieszasz - zwrócił się do mnie. - Bo widzisz, ja wcale nie kłamałem, kiedy mówiłem o zamordowaniu White’a - szydził. - Tylko trochę mi się pomieszały daty. Cały czas próbuję się dowiedzieć, kiedy to nastąpi. Zaczął iść w naszym kierunku, a jego wodniste oczy zwęziły się w dwie szparki. Clement mówił, że Tod jest gadem - kiedy tak szedł w naszą stronę, słyszałem, jak za jego przydługim płaszczem coś szeleści, sunąc po płytkach posadzki. - Starwood zabił Keko - odezwała się Veronica. - I ciągle jeszcze tu jest - czuję to. - Cały czas miał was pod kloszem - oznajmił Tod. - Takim wielkim, że nawet nie wiedzieliście o jego istnieniu. - Ale nie wydostał drugiej wiadomości od Janosa - rzuciła Veronica ochryple. - Inaczej by cię tu nie było. Kolejny wybuch grzechoczącego śmiechu. - Ten cyrkuwy świr zżarł tyle trucizny, że dałoby się tym zabić konia - szydził Tod. - Ale na niego nie wystarczyło - odparła Veronica. - Czy to właśnie było twoje zadanie - usunąć go z drogi? Pokpiłeś sprawę. - Tak? Ona i tak nie żyje, nie? A ty się lepiej zamknij, bo znajdziesz się tam razem z nią. - Językiem strzepnął z górnej wargi strzępek piany. Wrócił do mnie głos Keko, wyjaśniający mi, że akwarium postawiono nad najgorszym śmiercionośnym punktem w pokoju, żeby zrównoważyć jego negatywną chih. - Jedno ci powiem - dorzucił - nie miała łatwej śmierci. I nie wygląda już teraz tak szykownie, co? Veronica już otwierała usta, żeby mu odpowiedzieć, gdy dobiegające z drugiej części pokoju brzęczenie stało się raptem tak głośne, że wszyscy troje zwróciliśmy głowy w tamtym kie runku. - Co jest, do cholery? - zaniepokoił się Tod. Brązowe popiersie Aoki aż wibrowało na swoim piedestale. Trzymając wycelowany w nas pistolet, Tod postąpił o parę kroków w tamtą stronę. Rzuciłem Veronice szybkie spojrzenie, ale wydawała się równie zdumiona jak ja. Brzęczenie stało się tak nieznośnie głośne, że miałem ochotę - pal sześć pistolet - opuścić ręce i przycisnąć je sobie do uszu. W końcu popiersie zaczęło wibrować tak gwałtownie, że stało się w moich oczach jedną niewyraźną plamą. A potem eksplodowało. Cały wierzch odleciał, uderzając z brzękiem o sufit, a z wnętrza głowy Aoki uniosła się zwarta, złotawa chmura. Chmura zawisła w powietrzu i, brzęcząc nie przerwanie, uformowała się w trójkąt. Rój pszczół. Przeleciały przez cały pokój, prosto na Toda, który z ochrypłym okrzykiem zatoczył się do tyłu. Upuścił pistolet i rzucił się pędem w kierunku przedpokoju, ale pszczoły zrównały się z nim już w połowie drogi. Zerwał z głowy kapelusz, próbując osłonić nim twarz, lecz natychmiast cała głowa dokładnie pokryła się pszczołami. Kiedy krzyknął - jeden raz - złotą strugą wlały mu się w usta. Gdy Tod wybiegał z pokoju, wymachując nad głową rękami, Veronica porwała z ziemi swój sprężynowiec. - Nie powinien był chełpić się nad ciałem Keko - wycedziła przez zęby. Rzuciłem okiem na dolną część popiersia Aoki, bogini zemsty, które nadal tkwiło na swoim piedestale, i mógłbym przysiąc, że jej ponurą twarz wykrzywiał teraz uśmiech. Potem nagle usłyszałem głuche uderzenie, jakiś trzask, i natychmiast zdałem sobie sprawę, że Veronica, zwalona z nóg na ziemię, z nożem w ręku zmaga się z kimś na podłodze. Z kimś niewidzialnym. 37 Sięgnąłem do kieszeni po puzderko z brązu. - Leo! - krzyknęła Veronica. - Uciekaj! Ale ja wziąłem w palce maleńki kawałeczek dip shing i wpuściłem go sobie w kieszeń koszuli. Potem wsunąłem puzderko z powrotem do marynarki. Jednej rzeczy Otto zapomniał mi powiedzieć: że kiedy będę niewidzialny, sam także nie będę się widział. Widziałem wszystko dookoła siebie, doświadczałem też własnej fizycznej obecności i wrażeń zmysłowych, ale nie mogłem się zobaczyć. W stosunku do własnego ciała miałem takie odczucia, jak wtedy, gdy ma się zamknięte oczy - tylko, że teraz miałem oczy szeroko otwarte. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak zamknięty w obrębie własnego ciała, a jednocześnie tak od niego oderwany. Jakby cząsteczki, z których się składałem, zmieniły trasę, porzuciły swój dotychczasowy układ. Veronica zatoczyła się ciężko na ścianę, dźgając nożem w kierunku niewidzialnego przeciwnika. - Nic ci nie powiem! - krzyknęła. Potem rzuciła w moją stronę krótkie, puste spojrzenie, po którym zorientowałem się, że muszę działać szybko - niewidzialny napastnik, zaczął bić ją teraz po obu stronach twarzy, a potem tłukł jej głową o podłogę, aż wypuściła z ręki nóż. Z wielkim trudem zdołałem ustalić jego położenie i natychmiast skoczyłem na niego dziko. Ku swojemu zdumieniu poczułem, że moje niewidzialne ręce chwytają czyjeś niewidzialne ramiona. Męskie, szerokie, muskularne ramiona, które zesztywniały - ale tylko na ułamek sekundy. Poczułem nagłe drgnienie jego mięśni, kiedy trzasnął Veronicę tak, że jej głowa odbiła się od podłogi. Potem nagłym ruchem wbił mi łokieć w pierś i poderwawszy mnie za ramię, rzucił mną o ścianę. Podnosząc się z ziemi, potrąciłem wiszącą na ścianie ozdobę, a on natychmiast kopnął mnie w ramię. Potem kopnął jeszcze raz, a jego cios otarł się o mój policzek. Przetoczyłem się na lewo, dalej od ściany. Uświadomiłem sobie jasno, że każdy mój kontakt z otaczającymi mnie przedmiotami sygnalizuje mu moje położenie. Podobnie jak najlżejszy nawet dźwięk. Posuwając się na czworakach, wstrzymałem oddech i wytężyłem słuch. Ale słyszałem jedynie szum akwariowego filtra. Czekałem, więc. aż on znajdzie mnie. Pięć, dziesięć sekund. Potem, kiedy koło mojej szczęki świsnęła jego stopa, skoczyłem do przodu. Prawym ramieniem zawadziłem o coś, usłyszałem stęknięcie, a po sekundzie wredny cios w żebra sprawił, że zgiąłem się w pół. Nie wiem, jak, ale udało mi się nie upaść. Veronica leżała nieprzytomna, a ja przyciskając się do ściany, odsuwałem się od niej bokiem, gdy coś ze świstem przemknęło mi nad głową i z brzękiem utkwiło w ścianie. Nóż. Nie nóż Veroniki, ale sztylet z wygiętym ostrzem i czarno-białą, pręgowaną rękojeścią. Po chwili następny, tuż obok tego pierwszego. A zaraz potem istny grad sztyletów, jeden po drugim, kiedy padłem na ziemię i wczołgiwałem się między labirynt ryżowych przepierzeń. Jeśli miałbym jeszcze jakieś wątpliwości co do tożsamości mojego przeciwnika, rozwiałyby się natychmiast, kiedy spojrzałem za siebie na ścianę, na której sztylety utworzyły dobrze mi znany zygzak. Kiedy wpełzałem głębiej w labirynt, usłyszałem, jak buty Starwooda chrzęszczą po pobojowisku. Kolejny sztylet - jego zapas zdawał się być niewyczerpany - świsnął mi nad głową. Potem jeszcze jeden. Wtedy odezwał się po raz pierwszy. Głosem jedwabistym, cichym i niespiesznym. - Masz pięć sekund - obwieścił - żeby mi powiedzieć to, co potrzebuję wiedzieć, a już ty sam wiesz, o co mi chodzi. W przeciwnym razie następny sztylet rozpłata ci czaszkę. Raz. Dwa... Znów znalazłem się przy kominku. Niemal pewien, że serce przestało mi bić. - Trzy. - Jego głos wyraźnie się zbliżał. Usłyszałem, jak wlazł w kałużę przy akwarium - tę samą, w którą weszła Veronica. - Cztery... Zebrawszy całą swoją energię, wyskoczyłem, porwałem z kominka jadeitową figurynkę ślepej dziewczyny i z całej siły cisnąłem ją w akwarium. Przy mojej głowie przemknął kolejny sztylet - tak blisko, że zawadził o czubek lewego ucha, ale figurka trzasnęła w akwarium bez pudła, szkło eksplodowało, a ze środka runął gwałtowny strumień wody. Usłyszałem, jak Starwood klnie. Miałem nadzieję, że oberwał odłamkiem szkła. Wiedziałem jednak, że zyskałem jedynie kilkusekundowe odroczenie. Rzuciłem się biegiem przez labirynt w stronę Veroniki. Woda rozlała się już wszędzie, głęboka na kilka cali. Dookoła mnie dryfowały jakieś przedmioty. Między nimi archipelag płatków gwiezdnego kwiecia i biała rękawiczka - na prawą dłoń, pasująca dokładnie do tamtej na odciętej ręce. Słyszałem, jak Starwood tłucze się między przepierzeniami i meblami. Siła strumienia wody musiała zbić go z nóg. Ta sama woda, omywając Veronicę, przywróciła jej przytomność. Dziewczyna podniosła się na łokciu i potrząsała głową, żeby pozbyć się resztek zamroczenia. Zapominając, że mnie nie widzi, złapałem ją za ramiona, żeby pomóc jej wstać, a ona odskoczyła do tyłu, młócąc gwałtownie ramionami. - To ja - szepnąłem. - Leo. - Leo? - No chodź, szybciej! Stojąc na drżących nogach, wyciągnęła z wody swój nóż, a ja chwyciłem ją mocno za ramię i pociągnąłem w stronę przedpokoju... z którego ktoś nagle krzyknął, żeby podniosła ręce do góry. Zobaczyłem trzech policjantów z wyciągniętymi przed siebie pistoletami. Tod nie blefował. Gwałtownie zmieniwszy kurs, ruszyłem z chlupotem przez wodę, podpierając Veronicę, w kierunku tych drugich drzwi, wychodzących na korytarzyk w kształcie litery L, który prowadził do sypialni Keko. Wtedy też ostatni raz rzuciłem okiem na samą Keko - w opróżnionym z wody akwarium jej ciało już się nie unosiło, tylko leżało żałośnie na czarnym żwirze - białe, Bialutkie, pokryte plątaniną czarnych włosów. Choć Starwood nie widział mnie, nie mógł nie dojrzeć Veroniki, kiedy razem uciekaliśmy z salonu. Szukając po omacku drogi między wykładanymi jedwabiem ścianami, czułem, że ktoś depcze nam po piętach, i byłem pewien, że to nie policja. Dotarliśmy do pary bliźniaczych, obitych skórą drzwi, a Veronica, wyjąwszy z kieszeni swój pęk kluczy, podeszła - odwrotnie niż Keko - do prawych drzwi i wsunęła w zamek srebrny klucz. Pokój, do którego się wśliznęliśmy, natychmiast zamykając za sobą drzwi, nie był sypialnią Keko. Nie było tu księżycowego globusa ani łóżka, a jedyne, co miały ze sobą wspólnego, to brak okien. Jednak co bardziej zaskakujące, pokój ten w swoim kształcie i umeblowaniu stanowił dokładną kopię pokoju pod dwójką przy Franklin Street 59. Śnieżnobiałe ściany. Drewniany stolik i krzesło. Prycza okryta czerwonym kocem. W jednym kącie umywalka z zimną wodą, w drugim toaleta. A na ścianie trójkątne lustro. Tak jak w tamtym studio na Franklin Street, a zupełnie inaczej niż w pozostałych pomieszczeniach apartamentu Keko, powietrze było tu bardzo ciepłe. Miało temperaturę ciała. Na blacie stolika stało nieduże naczynie na złotą rybkę, pełne wody, ale bez rybki. Pokój był dźwiękoszczelny, bo choć czułem, że ktoś próbuje sforsować zamek, z korytarza nie docierał tu żaden dźwięk. - Leo, muszę cię widzieć - oświadczyła nieoczekiwanie Veronica. Wyjąłem, więc dip shing z kieszonki koszuli i umieściłem z powrotem w puzderku. Od razu stałem się widzialny - aż zakręciło mi się w głowie, kiedy poczułem, że krew z powrotem pędzi w moich żyłach. Nogawki spodni miałem mokre aż po same kolana, ubranie wymięte, a z lewego ucha, które drasnął sztylet Starwooda, sączyła się krew. Kiedy skapnęła na podłogę, rozlała się w zygzak. Veronica zapaliła zapałkę, potem jeszcze jedną, obchodząc cały pokój dookoła. Nie wiedzieliśmy, czy Starwood nie wśliznął się tu za nami. Ale dymek z gaszonych zapałek nieodmiennie szedł prosto w górę. - Jesteśmy sami - oświadczyła w końcu. Potem dotknęła j dłonią mojego policzka. - Uratowałeś mi życie. Wsuwając zapałki z powrotem do kieszeni, zrobiła zdziwioną minę. Wyjęła rękę, po czym wyciągnęła ją ku mnie. Na jej" dłoni, ciągle jeszcze ruszając skrzelami, leżała mała różowa rybka z akwarium Keko. Veronica podeszła do stolika i wpuściła rybkę do naczynia, które ta natychmiast zaczęła z wolna okrążać przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. 38 - Jak powstrzymamy Starwooda? - zapytałem. - Przy swoich umiejętnościach na pewno potrafi owierać cudze zamki. - Ale nie ten - mruknęła. - To jeden z tych, które zaprojektował mój ojciec, a skonstruował Clement. Przysiadłem na pryczy, nagle zupełnie odarty z sił po walce ze Starwoodem. W ramieniu, które udało mu się kopnąć, pulsował ból. Ucho piekło. A żebra, tam gdzie mnie zdzielił, paliły żywym ogniem. Teraz, kiedy znów stałem się widoczny, ból jakby się spotęgował. Zrobiło mi się też słabo, kiedy wyobraziłem sobie, jak policja wynosi stąd ciało Keko w gumowym worku. A w drugi, mniejszy wkłada rękę Remi Sing. Czy to tą ręką malowała? Przyszedł mi na myśl także Tod, wybiegający na ulicę z głową oblepioną pszczołami. Veronica, przybita, siedziała przy stole w swej mokrej sukni. Spoglądając ponad jej ramieniem, przypatrywałem się, jak różowa rybka kreśli swe orbity wkoło naczynia - jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. - Przez chwilę musimy posiedzieć tu cichutko - powiedziała w końcu Veronica, nie odwracając się. - A gdzie właściwie jesteśmy? - Myśl o tym jak o poczekalni. Nawet jeśli udało im się wydobyć od Keko, jak brzmiała pierwsza wiadomość - w co wątpię - to teraz wiemy już na pewno, że Starwood nie widział tej, którą przyniósł nam Janos. Nie może nas zabić, dopóki nie pozna dokładnego czasu i miejsca powrotu mego ojca. Gdyby nie ta informacja, którą mamy w głowach, już byśmy nie żyli. - To mnie pocieszyłaś - rzuciłem cierpko, przyciskając rękę do żeber. - Ale w takim razie dlaczego chce, żeby nas aresztowali? - Bo kiedy gliny nas przymkną, będziemy zdani całkowicie na jego łaskę. - Teraz też jesteśmy jakby przymknięci. - Ale bezpieczni, wierz mi. Uniosłem rąbek czerwonego koca i znalazłem pod nim jedną martwą pszczołę. Takiej pszczoły nie widziałem jeszcze nigdy: była złota, z zielonymi skrzydłami. Kiedy dotknąłem jej czubkiem palca, natychmiast rozsypała się w złoty pył. Położyłem się na plecach i naciągnąłem na siebie koc. Kiedy tylko przymknąłem powieki, znalazłem się, idąc w pośpiechu, wśród labiryntu uliczek wytyczonych szeregami niskich domów. Budynki miały okna, ale żadnych drzwi. W powietrzu czuło się górską rześkość. Niebo wyściełały perłowoszare chmury. Skręciłem za niczym nie wyróżniający się róg i stanąłem przed wielką żelazną bramą w wysokim kamiennym murze. Przy bramie znajdowała się budka, do której wszedłem przez zdobną paciorkami zasłonę. W środku znalazłem stojący na trójnogu wielki, starodawny aparat fotograficzny. W aparat ten wpatrywał się siedzący wśród ciemności stary Tybetańczyk w sztywnym kołnierzu - widać było tylko jego oświetloną twarz, ponurą, przeciętą cienkim białym wąsem. To był ten sam człowiek, którego zdjęcie widziałem u Clementa i przy Franklin Street 59. Pochyliłem się nad aparatem i zajrzałem w okienko, a potem przycisnąłem wyzwalacz migawki na końcu długiego kabla. Nastąpił dymny rozbłysk, a kiedy podniosłem głowę, starca już nie było. Wyszedłem, więc z budki i pchnąłem skrzydło bramy, która, choć z grubego na cztery cale żelaza, zdała mi się lekka jak papier. Wszedłem do ogromnego ogrodu, a brama zamknęła się za mną bezszelestnie i płynnie. Przeszedłszy kilka kolejnych piaszczystych ścieżynek, dotarłem w końcu do rzędu drzew pomarańczowych, uginających się pod ciężarem owoców. Za drzewami rósł żywopłot o czarnych, lśniących liściach, który schodził w dół po pochyłości gruntu. Zza żywopłotu dobiegało szczekanie psa. Kiedy ruszyłem wzdłuż krzewów, pies, szczekając nieustannie, towarzyszył mi po drugiej ich stronie. Gdy żywopłot skończył się nagle wśród porośniętej wysoką trawą łąki, pies wypadł zza niego tuż przede mną. Była mgła, więc nadal go nie widziałem, słyszałem tylko, jak szczeka i tratuje trawę, tworząc przejście. Doprowadził mnie w końcu do eliptycznego, lodowobłękitnego jeziora nad którym widać było w dali ośnieżone górskie szczyty. Z drugiego końca jeziora, dobiegł mnie huk niewidocznego wodospadu. Na brzegu, na płaskiej, białej skale stała szopa bez okien, z czarnymi drzwiami. Za szopą dojrzałem gaik, z którego dobiegało jeszcze głośniejsze teraz szczeka nie psa. Wszedłem, więc w gaik. Z gałęzi drzew zwisały wiolonczele i altówki wielkości śliwek, na których przygrywał lekki wietrzyk. Ziemię pokrywał dywan z płatków gwiezdnego kwiecia, gruby jak warstwa śniegu. Tam, gdzie światło nie zdołało przedrzeć się przez niebieskie listowie, widziałem kałuże głębokiego cienia; czułem, że jeśli nadepnę którąś z nich, wpadnę w studnię bez dna. Tylko kałuża w samym środku gaju wyglądała inaczej - jakby była nie z cienia, a z jakiejś stałej, czarnej materii. Przykucnąwszy nad nią, odkryłem, że to bezwładne ciało kobiety. Miała na sobie czarną pelerynę z kapturem, który skrywał jej twarz. Dokładnie tak samo jak u tamtej kobiety, która towarzyszyła mi w Londynie. Na nogach miała te same długie botki. Zawahałem się, a potem odsunąłem kaptur z jej twarzy, rozdzieliłem na boki welon długich włosów i ujrzałem przed sobą twarz Keko z rysami ściągniętymi i pobielonymi śmiercią. W tej samej chwili dywanik z gwiezdnego kwiecia u moich stóp ożył, a przede mną pojawił się wielki pies. Był tak biały, że prawie niewidoczny na tym tle, miał te same czarne znaki co kot, którego widziałem przy Franklin Street 59: czarny trójkąt wokół jednego oka i taki sam, odwrócony, wokół drugiego, a wzdłuż ogona szereg ćwiartek, połówek i całych kół, które przypominały kolejne fazy Księżyca od nowiu do pełni. Miał długie uszy. A jego oczy, które udało mi się dostrzec, zanim wypadł z gaju i zniknął, były ogromne - prawe niebieskie, a lewe zielone. Tuż nad moją głową pękła z trzaskiem jedna z miniaturowych wiolonczel i wyleciał z niej mały, niebiesko-żółty ptaszek. W dzióbku niósł srebrny kluczyk, który spuścił mi w dłonie. Potem i on wyfrunął pośpiesznie z gaju i poszybował ponad jeziorem w stronę gór. Pies rozszczekał się znowu, kiedy wsuwałem kluczyk w dziurkę, a ja pchnąłem drzwi i zanurzyłem się w mrok. I poczułem się tak, jakbym spadał w głęboką studnię, a ciemność, naelektryzowana i chłodna, mijała mnie, pędząc w górę. 39 Wciąż jeszcze spadałem, kiedy otworzywszy oczy, odkryłem, że leżę twarzą do dołu, ściskając kurczowo brzegi pryczy. Czerwony koc leżał skotłowany w nogach łóżka. Veronica siedziała obok, na powrót spokojna, jakby czekała tu od dłuższego czasu. Kiedy obróciłem się na wznak, przejechała mi po czole wilgotną szmatką. - Widzisz, to właśnie z Keko kochałeś się tamtej nocy - powiedziała. - 1 to Keko podróżowała z tobą, żeby cię prowadzić, nie ja. - A co z twoją siostrą, Violą? - zapytałem. - Mówię ci, że to była Keko. Już nie mam siostry. - Dziobnęła szmatką swoje własne czoło. - Kiedy służyłam swemu ojcu za asystentkę - ciągnęła cierpkim tonem - często bywała z nami jakaś Viola. Ale zwykle była to tylko iluzja. Odpowiadało mu, kiedy widownia sądziła, że ma bliźniaczki, podczas gdy w rzeczywistości byłam tam tylko ja. Usiadłem raptownie. - Ale przecież miałaś siostrę z krwi i kości - co się z nią stało? - Odeszła. - Czy żyje? - Odeszła - powtórzyła z naciskiem - i już nigdy nie wróciła. - Podeszła do stolika i zapaliła goździkowego papierosa. - Mnie też zrobiło się słabo, kiedy zobaczyłam Keko w tym stanie - dodała gorzko. - Tak bardzo chciała się zemścić, ale Starwood w końcu ją dopadł, tak jak zapowiedział. I kazał jej cierpieć. To kolejny powód, by i on doznał cierpienia. - Zapatrzyła się na rybkę, niestrudzenie wykonującą swe okrążenia. - Leo, czy chciałbyś wiedzieć, dlaczego to właśnie Keko towarzyszyła ci w podróżach? Zorientowałem się, że nie ma zamiaru mówić mi nic więcej na temat swojej siostry. Jednocześnie poczułem, jak zalewa mnie fala wspomnień z tej pierwszej nocy na Franklin Street 59. Ten wonny oddech na mojej twarzy, opuszki palców przebiegające po mym ramieniu, lodowaty płyn z fiolki, usta na moich ustach i w końcu ta ciepła, wilgotna ciemność, w którą wszedłem pośród otaczających nas mroków pokoju. I ten jej jęk w owej chwili. Jęk Keko, pomyślałem, wyobraziwszy sobie chłód jej ciała w akwarium. Płuca pełne wody. I te jej usta. Takie zimne. - Miłość z nią sprawiła ci przyjemność, prawda? - Veronica wdarła się w moje myśli. - Chciałbym tylko, żebyś mi powiedziała, gdzie ja i Keko mamy swoje miejsce w tym wszystkim - odparłem spokojnym tonem. - Cieszę się, że było to dla ciebie przyjemne - ciągnęła dalej, jakbym się wcale nie odezwał. - Bo tak się składa, że było także konieczne. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Z pewnych szczególnych powodów byłeś naszym zupełnie wyjątkowym pośrednikiem w kontaktach z ojcem, a Keko twoim przewodnikiem, który odbierał od ciebie jego przekazy. - Co to za powody? - Mówiłam ci, co Starwood zrobił Keko. To, dlatego właśnie nam pomagała. Jej ślepota była jednym z wymogów. A zdolność jasnowidzenia - dodatkowym atutem. Zrozum, potrzebowaliśmy niewidomej kobiety, która by cię poprowadziła. - O czym ty w ogóle mówisz? - Clement mówił ci już, że ja i on możemy porozumiewać się z ojcem tylko za czyimś pośrednictwem. Wiedząc to, co ojciec odkrył w Tybecie - że czas to drzwi, które można otwierać i zamykać - każdy, w odpowiednich okolicznościach, może je przekroczyć, ale nie każdy ma do tego jednakowe predyspozycje. Kiedy Starwood posłał mojego ojca w otchłań, nie tylko narzucił mu ograniczenia, które miały zatrzymać go tam na zawsze, ale również i takie, które trzymałyby nas z dala od niego. W końcu okazało się, że ograniczenia te mają swoje luki, są jednak, jak powiedział ci Otto, dosyć skomplikowane. Na przykład, żaden krewny nie może podróżować w czasie i wejść z nim w kontakt fizyczny. W przeciwnym razie Clement i ja dawno byśmy się tam udali. Pamiętasz, co ci mówiłam o czarnych dziurach - w otchłani mojego ojca ja i on stanowilibyśmy swoje cząsteczkowe przeciwieństwa. Jak materia i antymateria, zniszczylibyśmy się nawzajem. Jednocześnie wszystkie niebezpośrednie przekazy, jakie otrzymywaliśmy od ojca, były zwykle tak zniekształcone, że stawały się całkiem bezużyteczne. Faktem jest, że jeśli informacja może podróżować szybciej niż światło, istnieje możliwość, by ją posłać wstecz w czasie. Wysłanie jej do przodu jest znacznie trudniejsze. Wiedząc, że zbliża się sprzyjające - i najprawdopodobniej unikalne - otwarcie, przez które ojciec może próbować wrócić, potrzebowaliśmy wyraźnych, otrzymanych z pierwszej ręki wskazówek, takich, jakich nie udało nam się otrzymać nigdy przedtem. Otto twierdził, że tylko człowiek spełniający kilka specyficznych warunków, może nam służyć za pośrednika - jeśli w ogóle uda nam się go znaleźć. - Co to miał być za człowiek? Wyłuskała kolejnego papierosa. - Trzydziestoletni. O imieniu Leo. - Dlaczego akurat Leo? - Po pierwsze dlatego, że mój ojciec zniknął, podróżując w czasie z kimś o imieniu Leona. Po drugie, ułożenie gwiazdo zbioru Lwa w stosunku do planet miało owego wieczoru bardzo wielkie znaczenie. To takie kwestie nawigacyjne. No i człowiek ten musiał się urodzić w roku, w którym wydarzyła się podwójna pełnia - to znaczy trzydzieści lat temu. - Co jeszcze? - To musiał być ktoś, komu umarł ojciec. - Jej spojrzenie zwarło się z moim. - I któremu zniknęła kiedyś z życia blisko spokrewniona osoba, ale nie z powodu śmierci, a raczej po przez wodę. Dotąd myśli przelatywały mi pędem przez głowę, ale teraz stanęły w miejscu jak wryte. Minęła dobra chwila, zanim zdołałem odzyskać głos. - Dlaczego? - To wiąże się bardzo ściśle z historią mojego własnego życia - i historią życia mego ojca. Teraz nie mogę ci tego wyjaśnić. - Ale skąd wiedzieliście o mnie to wszystko? Obdarzyła mnie wątłym uśmiechem. - Nie to było w tym wszystkim najtrudniejsze. Piątym wymogiem według Ottona było, abym spotkała tego człowieka w pewnym bardzo szczególnym miejscu - tam, gdzie jakaś ulica przecina samą siebie. - Waverly Place i Waverly Place - wtrąciłem. Przytaknęła skinieniem głowy. - To jedyna taka ulica w Nowym Jorku. - Ale tamtej nocy, w czasie zamieci, skąd wiedziałaś, że tam będę? I skąd wiedziałaś, że to właśnie ja? - Wcale nie wiedziałam. Czekałam przy tym skrzyżowaniu, co noc od trzech miesięcy. Widzisz, Otto pewien był tylko miejsca, a nie czasu. Potem prowadziła cię Keko, ponieważ jako niewidoma, ma niezwykły dar widzenia w otchłani. podczas podróży w czasie. Widziała rzeczy, których nie ujrzałoby żadne z nas, nie wyłączając ciebie. Wiele twarzy i tłumy, które widziałeś wtedy w Londynie, musiały ci się wydać zamazane. Było konieczne, żebyście ty i ona kochali się przed odbyciem wspólnej podróży w czasie i przestrzeni - ażeby zawiązała się między wami silna fizyczna więź. Moje posiniaczone ramię i żebra rwały teraz jeszcze bardziej niż przedtem. - A więc to wszystko było z góry zaplanowane? - Oczywiście. - Zerknęła na zegarek. - Musimy się zbierać. Wyjąłem z kieszeni kawałek zielonej kredy od Ottona. - Nie, nie używaj jej teraz - sprzeciwiła się Veronica. - Pamiętaj, że to nie Starwood nas tutaj zamknął, sami się zamknęliśmy. Zachowaj tę kredę na gorsze czasy. - Zaczęła krążyć po pokoju. - Mamy trzy sposoby na to, żeby się stąd wydostać. Pierwszy to ta kreda. Drugi - to drzwi, którymi się tu dostaliśmy, ale to na razie odpada. Ale jest jeszcze trzeci sposób. To mówiąc, przejechała ostrzem noża po złączach desek podłogi dookoła trzech boków pryczy. Potem uniosła ją w górę i złożyła pionowo przy ścianie. Razem z łóżkiem uniósł się prostokątny fragment podłogi. W czarnym szybie, jaki otworzył się pod nią, dojrzałem spiralne schody. Były żelazne, bardzo strome i pozbawione poręczy. - Staraj się zachować zdrowy rozsądek - rzuciła Veronica. - Udamy się tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś. To, że jesteśmy ścigani przez policję, to tylko jeden z naszych licznych problemów. - Sądzisz, że uwierzyli Todowi? - Słuchaj, jeśli jutro wieczorem mojemu ojcu się powiedzie, Starwood będzie skończony. Robi, co tylko w jego mocy, żeby temu zapobiec. A jak pewnie zauważyłeś - dodała sucho - pracuje bardzo starannie. Wrobienie nas w to morderstwo to dla niego pestka. - Zaczęła zstępować w głąb szybu. - Idź za mną. Trzymaj się przynajmniej o pięć stopni z tyłu, ale nie więcej niż dziesięć. I patrz prosto przed siebie. - A co będzie z rybką? - zapytałem. Głową wskazała mi stolik, a ja zobaczyłem, że naczynie jest puste. - Już jej tu nie ma, Leo. Wyobraź ją sobie, jak pływa w głębokim jeziorze, wysoko w górach. 40 Schodziliśmy coraz niżej wśród grobowych ciemności i w absolutnej ciszy. Miało się wrażenie, że te schody wiodą gdzieś przez otwarty kosmos. Nie otaczały nas żadne mury - ani z daleka, ani z bliska. Żadnych dźwięków ani zapachów - tylko lekki, metaliczny posmak powietrza. Nawet siła przyciągania działała tu jakoś inaczej. Dookoła nas, daleko wśród ciemności, wyczuwałem od czasu do czasu błysk światła. Jakby gwiazdę. Przestrzeń międzygwiezdna. Twarze owiewał nam zimny, cichy wiatr. Veronica kroczyła przede mną pewnym krokiem, tak samo jak tamtej nocy, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, z odrzuconymi do tylu włosami. Ciemnozielona suknia, wciąż jeszcze mokra, przywarła jej do bioder. Pilnie stosowałem się do jej zaleceń i nie rozglądałem się ani w lewo, ani w prawo - ani w górę, ani w dół. Wbiłem wzrok w punkt między jej łopatkami, gdzie zmaterializowały się jasno świecące geometryczne kształty. Sześciokąty i ośmiokąty wciąż formowały się i przekształcały jedne w drugie. Potem zachodzące na siebie trójkąty. A potem, znany mi skądś kształt, którego z początku nie potrafiłem zidentyfikować, a który rozmigotał się drobnymi światełkami na sieci żarzących się ciepło linii - tysiącach krzyżujących się linii jak platynowe ni teczki. To była mapa Manhattanu - z lotu ptaka i w nocy. W dolnym rogu mapy jeden po drugim zaczęły pojawiać się większe światła, kształtami przypominające gwiazdy. I nagle zorientowałem się, że każda z tych gwiazd oznacza miejsce, które w ostatnich czasach nabrało dla mnie szczególnego znaczenia: Franklin Street, Barrow Street, Ósma Aleja, gdzie mieszka Otto, punkt, w którym Waverly Place przecina samą siebie, no i przecięcie Trzydziestej Ulicy i Dziesiątej Alei - blok Keko. Wszystkie razem tworzyły półksiężyc, tak dobrze mi już znany - głowę gwiazdozbioru Lwa. - Leo - odezwała się Veronica, nie odwracając głowy - jesteś zbyt blisko. - Jej głos wcale nie dochodził jednak z bliska - był pusty i ledwie słyszalny, jakby znajdowała się o mile stąd, przy końcu jakiegoś tunelu. Ale miała rację - skupiony na mapie, znalazłem się o dwa stopnie od niej. Kiedy się odsunąłem, mapa zniknęła. Na sukni pozostał tylko gwiezdny półksiężyc, a potem i on zniknął. A ja, zapominając o ostrzeżeniu Veroniki, spojrzałem w dół. Z początku nie widziałem nic prócz ciemności i dalszego ciągu naszych schodów, które zdawały się nie mieć końca. Potem zamarłem. Daleko w dole, dookoła schodów pływały w przestrzeni jakieś ogromne stwory. Były przejrzyście błękitne - widziałem przez nie na wylot - nie miały oczu ani płetw, a ich przypominające bicze ogony trzaskały elektrycznością. Wielkością dorównywały płetwalom błękitnym, zaś ruchami przypominały trygony, lecz miały jakby płynne kontury. Żaden z nich z chwili na chwilę nie pozostawał taki sam. Wyglądało na to, że mogły się zlewać, przepływać przez siebie nawzajem i w dowolnej chwili pomnożyć się w pół tuzina stworzeń podobnej wielkości. A były ich setki. Ale dopiero to, co miały w środku, a nie ich wielkość ani liczba, sprawiło, że zakręciło mi się w głowie i zachciało uciec schodami w górę. Tylko że za mną nie było już schodów, znikały za nami w takim samym tempie, w jakim po nich schodziliśmy. Tak więc w tej właśnie chwili stałem na stopniu, który stał się najwyższym. Mogłem, więc tylko iść dalej w dół. W stronę tych stworzeń, w których brzuchach widziałem ludzkie kształty - także przejrzyste i pozbawione twarzy - widziałem, jak wiją się i przewracają, próbując przebić się przez błękitną błonę, która ich więzi. Wiele mil pod tymi stworami zobaczyłem przepastne morze ognia, z którego - jak z powierzchni Słońca - wystrzeliwały w górę poszarpane języki płomieni. Kiedy spojrzałem w dół po swojej lewej, ujrzałem całkiem inną scenę. W powietrzu przepływały tuziny pustych łódek. Wiosła poruszały się na kształt skrzydeł - jednocześnie - ale nie widać było przy nich wioślarzy. Głęboko pod nimi znajdowało się morze lodu, o które bezgłośnie rozbijał się grad wielkości meteorytów. Lodowe grudy, uderzając, otwierały szczeliny, przez które wytryskiwały rozżarzone igły światła. Kiedy światło trafiało w którąś z łodzi, wiosła nieruchomiały, a łódź zaczynała wyparowywać. W powietrzu materializowały się ludzkie postacie - jak te poprzednie, przejrzyste i pozbawione twarzy - które spadały w dół, coraz niżej i niżej... Nagle z bardzo daleka usłyszałem wołający mnie po imieniu głos Veroniki. Kiedy wróciłem wzrokiem na schody, już nie widziałem ich przed sobą. - Tak?! - krzyknąłem z całych sił. Jej głos wrócił do mnie po chwili, ledwie rozpoznawalny, jak echo echa, powtórzone wielokrotnie. - Leo, zamknij oczy, weź głęboki oddech i zacznij znów schodzić po schodach. Kiedy otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, poczułem się tak, jakby mnie widziała. - Rób, co mówię - zawołała, przerywając mi jeszcze nie zaczęte zdanie. - Nie otwieraj oczu, dopóki nie poczujesz, że musisz wypuścić powietrze. I nie zatrzymuj się - bez względu na powód! No, jazda! Schodziłem stopień po stopniu, aż w końcu zupełnie zatraciłem rachubę. Choć spirala schodów skręcona była ostro i choć przez cały czas bałem się, że w każdej chwili mogę runąć w próżnię, nie ustawałem w swym ślepym marszu, utrzymując stale równe tempo. Chwilami schody pod moimi stopami były śliskie jak lód. Czasem zdawało mi się, że topnieją, miękną, tak, że kołysałem się na nich na wszystkie strony. W pewnej chwili było już tak źle, że pomyślałem, iż muszę otworzyć oczy, ale wtedy znów dobiegł mnie głos Veroniki, równie odległy, co przedtem. - Nie, Leo! - zawołała, czytając mi w myślach. - Świetnie ci idzie! Wtedy ten cichy, zimny wiatr z dołu zaczął coraz bardziej przybierać na sile, szarpiąc mną brutalnie. W końcu jednak ucichł. Wydawało mi się, że minęły już całe godziny. Nie mam pojęcia, ile czasu mogło naprawdę upłynąć. Pomimo długiego marszu moje nogi nie zmęczyły się, za to spodnie, zmoczone w apartamencie Keko, były teraz już całkiem suche. Wszystkie zmysły miałem nadzwyczaj wyostrzone, a kiedy przytknąłem rękę do piersi, czułem, jak szybko bije mi serce - jakieś dziesięć uderzeń na sekundę. Co, jak wiedziałem, jest zupełnie nie możliwe. Albo więc przechodzę bez szwanku zastrzyk adrenaliny, który powinien był mnie zabić, albo - co bardziej prawdopodobne - to, co uznałem za sekundy, było w rzeczywistości zupełnie inną jednostką czasu. - Tak, to właśnie jest przyczyna - powiedziała Veronica, kolejny raz wpadając mi w myśli, ale teraz jej głos dochodził z bliska i miał swoją zwykłą wysokość. - Możesz otworzyć oczy. Kiedy to zrobiłem, zobaczyłem ją przed sobą, odległą ledwie o kilka stóp. Wypuściłem z płuc powietrze i zorientowałem się, że to wciąż ten sam oddech, który wziąłem tam, w górze, całe godziny wcześniej. Całego zejścia dokonałem na jednym wdechu. Staliśmy na małym, trójkątnym podeście u stóp spiralnych schodów. Veronica miała za plecami czarne drzwi. Jej ubranie wyschło. Włosy trzaskały elektrycznością. A przez jedno mgnienie oka zdało mi się, że jej oczy miały teraz zmienione kolory: prawe było zielone, a lewe - niebieskie. Wpatrywała się z napięciem w coś poza mną, a ja, podążając za jej spojrzeniem, zobaczyłem starego mężczyznę, ubranego dokładnie tak samo jak ja - w czarne spodnie i marynarkę, oraz wrzosową koszulę - który tyłem wbiegał ponownie po naszych schodach. Schody zmaterializowały się za nami, ale teraz znikały od platformy w górę, dokładnie w takim tempie, w jakim wchodził po nich ów starzec. W ten sposób znajdował się zawsze na najniższym stopniu, podobnie jak ja - wcześniej - byłem zawsze na najwyższym. Ale najbardziej mnie przeraziło, że ów starzec z bujną czupryną siwych włosów miał rysy, które choć postarzałe, wyglądały jak moje własne - mógłby być mną, tyle że osiemdziesięcioletnim. Biegł po spirali schodów - im wyżej, tym szybciej. Aż w końcu jego biała czupryna stała się tylko jasnym punktem na tle przepastnej czerni. Zupełnie jak gwiazda. - Leo - przywołał mnie z powrotem głos Veroniki. Położyła dłoń na moim ramieniu, a była to dłoń posągu, zimna i ciężka. Odwróciła się z powrotem w stronę czarnych drzwi. Jej pęk kluczy zwisał już u zamka, do którego włożyła ten mniejszy z dwóch wytrychów. Przekręciła go, a zamek szczęknął jak dwa stukające o siebie pod wodą kamienie. Pchnąwszy drzwi na oścież, weszła do śnieżnobiałego, ostro oświetlonego pomieszczenia, a ja podążyłem za nią. Minęło kilka dobrych chwil, zanim moje oczy zdołały przywyknąć do blasku. Znaleźliśmy się pod dwójką przy Franklin Street 59. To samo drewniane krzesło i stolik, prycza z czerwonym kocem - wszystko dokładnie tak jak zapamiętałem. Ustawione identycznie jak w pokoju u Keko, który opuściliśmy i który ujrzałem teraz, rzucając przelotne spojrzenie w trójkątne lustro na ścianie. Potem obraz wypełnił się dymem. Zerkając za siebie, nie znalazłem już żadnego śladu po drzwiach, przez które tu weszliśmy - była tylko zwykła, pusta ściana. - Tu też będziemy bezpieczni - odezwała się Veronica, jeszcze raz kładąc mi dłoń na ramieniu. Tym razem ręka ta okazała się ciepła i lekka. A kiedy zajrzałem jej w oczy, zobaczyłem, że kolory rozmieszczone są tak, jak być powinny: prawe oko jest niebieskie, a lewe - zielone. 41 Wedle zegara upłynęły dwadzieścia dwie godziny, odkąd opuściliśmy apartament Keko. Był już wieczór następnego dnia, czwartego maja. Noc, podczas której nastąpi druga podwójna pełnia tego roku. Po raz pierwszy od trzydziestu lat - jak poinformowała mnie dawno temu Keko. Poszliśmy w głąb holu, pod trójkę. Był tam ów materac, ale także niski stolik z rozłożonymi dookoła matami. Czekał na nim parujący imbryk z brązu, dwie jadeitowe czarki oraz czarna misa, wypełniona piramidą pomarańczy. Veronica zamknęła drzwi na klucz i podeszła prosto do okna. Stanąłem za jej ramieniem, kiedy rozchyliła odrobinę zasłony. Czułem, jak drętwieje mi skóra. Ciągle pocierałem ramiona i dłonie. Na skwerku po drugiej stronie ulicy zobaczyłem pięć posągów. Drzewa ociężale chwiały się na wietrze. W dole ulicy jakiś mężczyzna spacerował z psem. Poza tym by ło zupełnie pusto. Wtem zza rogu wyjechał samochód z wygaszonymi światłami. Podjechał bliżej i przystanął przy krawężniku tuż pod naszymi oknami. Był to szary sedan Keko. Kiedy dojrzałem mężczyznę za kierownicą i kobietę na tylnym siedzeniu, zupełnie zaschło mi w ustach. Dopiero kiedy mężczyzna otworzył drzwi i zapaliło się światło we wnętrzu samochodu, udało mi się zobaczyć ich twarze - twarz starego mężczyzny, który pracował w restauracji Smocze Oko i Alty, babki Veroniki. Alta siedziała sztywno z ramionami okrytymi białym szalem. Tym razem nie miała żadnej peruki. - To twoja babka - odezwałem się. Veronica nie odpowiedziała. Mężczyzna otworzył bagażnik i wyjął stamtąd skórzaną torbę z talerzami i śpiewającym naczyniem oraz pudło z latawcem, które włożyła tam Veronica. Potem otworzył tylne drzwi i z samochodu wysiadła Alta. Niosąc wszystkie pakunki, odprowadził ją po schodach do frontowych drzwi, potem wrócił na chodnik i wkrótce zniknął u wylotu ulicy. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi - a ja zdumiałem się, w jaki sposób ta stara kobieta mogła tak szybko wejść do budynku, wspiąć się po schodach i przejść cały korytarz. - Otworzysz? - poprosiła Veronica, siadając po turecku na jednej z mat i zabierając się za nalewanie herbaty. Nigdy przedtem nie znalazłem się tak blisko Alty. Weszła do pokoju i spojrzała przeze mnie, jakbym był ze szkła. Natychmiast rzuciło mi się w oczy, że pomimo dużej różnicy wieku, Veronica była do niej bardzo podobna. Ten sam nos, usta, uszy, ta sama budowa twarzy. Ich włosy - u Alty śnieżno białe, u Veroniki kruczoczarne - były tej samej długości, ale z przedziałkiem po przeciwnych stronach. Równie dobrze mógłbym teraz patrzeć na siedemdziesięcioletnią Veronicę. Je dyną różnicę stanowiły oczy - oczy Alty miały te same kolory, co oczy Veroniki, ale w odwrotnym układzie: u niej prawe było zielone, a lewe niebieskie. Alta postawiła na ziemi skórzaną torbę i pudło, a potem podeszła do Veroniki, która powitała ją skinieniem głowy, ale nie podniosła się z ziemi. Jej babka położyła na stoliku kluczyki do samochodu, a Veronica włożyła je sobie do torebki. Mimo iż Alta nie odezwała się ani słowem, zaś Veronica odzywała się rzadko, nie podnosząc wzroku znad stolika, szybko zorientowałem się, że pogrążone są w rozmowie. Veronica mówiła na głos, a Alta porozumiewała się z nią sposobem, w który nie zostałem wtajemniczony. Przypomniały mi się wszystkie te niezliczone razy, kiedy Veronica, Keko i Clement odzywali się do mnie bezpośrednio w moich myślach. - Nie, utopili ją - powiedziała Veronica. Potem krótka pauza. - Policja. Kolejna pauza. - Nie, jestem pewna, że tego nie widział. Pauza. - Tak, wiem, co powinnam zrobić - rzuciła Veronica z błyskiem irytacji. Pauza. Potem na twarzy Veroniki odmalował się wyraz zaskoczenia. - Sama możesz mu o tym powiedzieć - rzuciła znacznie łagodniejszym tonem. Alta gwałtownie podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Ona nawet chodzi jak Veronica - przemknęło mi przez głowę. Potem zaczęła iść w stronę drzwi, znów patrząc przeze mnie na wylot. Otwarłem dla niej drzwi, ale zanim zdążyła wyjść, Veronica zerwała się pośpiesznie i podbiegła do nas. Z bólem zajrzała Alcie w oczy, a potem objęła ją. Alta odwzajemniła jej uścisk, poklepując ją delikatnie po plecach, a potem równie delikatnie ją odsunęła. I już jej nie było. Wychyliłem się za drzwi i zobaczyłem, że przy końcu korytarza skręca nie na schody, ale pod dwójkę. Veronica wciągnęła mnie z powrotem do pokoju i krzyżując ręce na piersiach, szybko odwróciła się ode mnie. - Przez cały czas, kiedy tu była - powiedziała - myślałeś o tym, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne. Alta nie jest moją babką, Leo. To moja siostra-bliźniaczka, Viola. 42 Siedząc po turecku przy niskim stoliku, popijałem z czarki parującą, czarną herbatę. Nalałem sobie następną, potem jeszcze jedną, ale nadal odczuwałem pragnienie. I wewnętrzny chłód. Ale odrętwienie zaczęło z wolna ustępować. Veronica znów stała przy oknie, paląc goździkowego papierosa. Wydała mi się bardzo odległa, kiedy tak stała wpatrzona w ciemność za oknem, z prawą polową twarzy oświetloną lodowatym błękitem, bo Księżyc wzeszedł już na tyle wysoko, że mógł wpuścić nam przez okno promień swego światła. Podszedłem do niej. Księżycowy blask oświetlał także skwer po drugiej stronie ulicy. I ku swojemu zdumieniu zobaczyłem, że nie ma tam śladu po pięciu posągach - ani po pięciu żywych postaciach, które widywałem w tym miejscu za dnia. - Odeszły - wyjaśniła Veronica - i już nie wrócą. Nigdy nie przyjrzałeś im się bliżej, prawda? - Nie. Kim oni byli? - Kiedy moja rodzina mieszkała w tym domu, ojciec robił nam takie zabawki - według własnego projektu. Na przykład małe gliniane statuetki, które ożywały i tańczyły dla nas, kiedy pstryknął palcami. Któregoś roku na urodziny mojej matki zrobił posągowe podobizny naturalnej wielkości całej naszej piątki: jego, naszej matki, Clementa, mojej siostry i mnie. Ukrył je w tym pokoju. Wieczorem po kolacji wstał od stołu, zawołał coś po łacinie, a potem pstryknął palcami. Usłyszeliśmy na schodach czyjeś ciężkie kroki, a potem zobaczyliśmy, jak przez hol na dole przechodzą nasze postacie, a po chwili, jak wychodzą na dwór. Przeszły na drugą stronę ulicy, na skwer i tańczyły dla nas wśród płatków padającego śniegu. Potem zaczęły robić to, co my zwykle robiliśmy na tym skwerku: skakały na skakance, grały w monety. Kiedy ojciec zawołał na nie z okna, wmaszerowały z powrotem do domu. Żadnemu z nas nie udało się potem znaleźć ich kryjówki - nie było ich nawet w tym pokoju. Ojciec nieraz jeszcze je wzywał, by nas zabawiały - potem jednak zawsze znikały bez śladu. Po śmierci mojej matki już ich więcej nie widzieliśmy. Aż do tej nocy, kiedy spo tkałam cię w czasie śnieżycy. - Dlaczego akurat wtedy? - zapytałem, spoglądając w jej niebieskie oko przez niebieski księżycowy blask. - Może dlatego, że wtedy właśnie sprawa powrotu mojego ojca stała się naprawdę realna. Przypadek zdarzył, że była to także rocznica urodzin mojej matki. - A skąd wiesz, że już się więcej nie pojawią? Zgasiła papierosa w jadeitowej popielniczce. - Po prostu przeczucie. - Kiedy widziałem je w świetle dnia, byłem pewien, że są z krwi i kości - rzekłem. Uśmiechnęła się. - Jak po tym wszystkim, co ci opowiedziałam, możesz jeszcze być pewien tego, co widzisz? - Ale dokąd odeszły? - Clement sądzi, że stanowią część pierwszego eksperymentu, jaki ojciec przeprowadzał z Czwartym Wymiarem - że to właśnie tam je trzymał. Możliwe. Wyobrażam sobie, że schowały się teraz tam gdzie zawsze. - Uniosła ramiona, wskazując wnętrze całego domu. - Gdzieś tutaj, a mimo to bardzo daleko. O ile znam ojca, zawsze będą żyły w tym domu. Tak jakby dla mojej rodziny czas zatrzymał się dwadzieścia lat temu. A teraz chodź ze mną, musimy przebrać się do tego, co nas czeka. - Podniosła ze stołu swoją czarkę herbaty i opróżniła ją do dna. - Opowiem ci też o Violi. Nigdy przedtem nie opowiadałam te go nikomu - dodała. 43 Veronica poprowadziła mnie w stronę drugich drzwi - tych, w których pojawiła się Keko tej nocy, kiedy się ze mną kochała. Ja sam nigdy przedtem przez nie nie przeszedłem. Szliśmy długim korytarzem o szklanej podłodze, spod której tuziny światełek rzucały na sufit cylindryczne promienie, tak że prze chodziliśmy wciąż przez świetlne pręty podobne do szeregu klatek. Przy końcu korytarza Veronica pchnęła grube drzwi bez klamki i zamka, po czym weszliśmy do sześciokątnego pokoju, którego pięć ścian zajmowały szafy. Przy ostatniej ścianie stała profesjonalna aktorska toaletka z lustrem otoczonym rzędem jasnych żarówek, pełnym zestawem do makijażu i wyściełanym stołeczkiem. Po obu stronach stojącej na środku pokoju zielonej sofy leżały dwa otwarte kufry podróżne, a w jednym z kątów stał parawan. Parawan ten zdobiony był emaliowany mi płatkami gwiezdnego kwiecia, jakby miecionymi wiatrem. Pierwszy z kufrów rozpoznałem po nalepkach z różnych miejsc - Kansas City, Toronto, Seattle - należał do Albina White’a. - Usiądź - zarządziła Veronica, wskazując mi sofę. Sama zasiadła przy toaletce i zaczęła czesać włosy srebrnym grzebieniem. Mówiąc, patrzyła przez cały czas na moje odbicie w lustrze. - Tej nocy, kiedy zniknął mój ojciec, Viola i ja asystowałyśmy mu w czasie występu. Ona była na scenie, ja - poza. Zwykle bywało odwrotnie, ale tego wieczoru potrzebował akurat jej, bo jest praworęczna, a jemu z jakichś technicznych przyczyn tak było wygodniej. Nigdy się nie dowiedziałam, jakie to były przyczyny. Viola miała na sobie strój, który widzisz w tym bliższym kufrze. Zajrzałem do kufra, i zobaczyłem tam strój w pepitkę, który nosiła Veronica - kapelusz, sukienkę, pończochy i rękawiczki. - Tak, to właśnie będę miała na sobie dziś wieczorem. Viola i ja miałyśmy takie same wymiary. Ojciec tak zaplanował swoją sztuczkę, że on i Leona McGriff mieli zniknąć dokładnie w tej samej chwili. Jak wiesz, Starwood włączył się właśnie w tych kilka pierwszych sekund i pomieszał im punkty docelowe. Ale nie wiedział - nie mógł wiedzieć, bo nie wiedział tego nawet mój ojciec - że coś było nie tak, jeszcze zanim się wmieszał. Viola ustawiła się w niewłaściwym miejscu. Nie była widziana od strony widowni, więc nikt nie zauważał, że coś jej się stało. Z wyjątkiem mnie. Siedziałam wtedy w budce suflera. Ojciec umieścił na scenie dwie platformy - jedną dla siebie, drugą dla ochotnika z widowni. Pamiętam, jak instruował Violę, że ma uklęknąć za jego platformą, ale potem, aż do ostatniej chwili kilka razy zmieniał położenie obu platform. Kiedy kurtyna poszła w górę, łatwo było Violi pomylić je w ciemności. Leona McGriff przyszła na scenę ze swego miejsca i w najważniejszym momencie, kiedy ona i mój ojciec znikali, dostrzegłam, że Viola klęczy za jej platformą - ale było już za późno, żebym mogła cokolwiek zrobić. Sekundę później zniknęła także i ona. To, co zrobił Starwood, tylko pogorszyło jej sytuację. Veronica odłożyła grzebień i spuściła oczy. - Czy ona także cofnęła się w czasie? - zapytałem. Potrząsnęła przecząco głową. - Wybiegła w przód. W przyszłość. - Jak daleko? - Nie wiem. Nie jest w stanie o tym mówić. I to zupełnie dosłownie. Kiedy to się stało, straciła glos. Nie było jej tylko przez pół godziny, ale kiedy wróciła, była przerażona. Przez całą noc ukrywała się w szafie w garderobie. Dopiero po roku odkryliśmy, jakie są wszystkie efekty jej podróży. Leona McGriff pozostała dwudziestosześciolatką. Viola za to zaczęła starzeć się z nawiązką - czterokrotnie szybciej niż normalnie. Ma trzydzieści lat, Leo, a spójrz, jak wygląda. Veronica wstała i podeszła do mnie, sięgając rękoma za siebie i rozpinając zieloną sukienkę do połowy pleców. Jej włosy płonęły elektrycznym blaskiem. Opuściła sukienkę aż do piersi, gdzie przytrzymała ją lekko. Drugą ręką, leciuteńko musnęła mój policzek i zaraz ją wycofała. Ujmując za biodra, przyciągnąłem ją mocno do siebie. Czułem, że do głowy uderza mi krew gorąca jak ogień, kiedy wsuwałem dłoń pod jej suknię i przyciskałem twarz do piersi. Ale ona odsunęła się ode mnie. - Jeszcze nie - powiedziała miękko. - Nie przed dzisiejszym wieczorem. Sięgnęła do kufra i wyjęła strój w pepitkę. - Twój strój jest w drugim kufrze - poinformowała mnie, podchodząc do parawanu. Ze zdumieniem dostrzegłem na jej łopatkach fragment wielkiego tatuażu, który musiał zajmować całe plecy. Był kolorowy, a przedstawiał bezlistne drzewo na tle fioletowego nieba. Na środku drzewa siedziała spoglądająca w dół sowa. Nad drzewem obok pary gwiazd unosił się żółto-niebieski ptaszek. Tyle tylko zdołałem zobaczyć. Ukryta za parawanem Veronica przerzuciła suknię przez jego górną krawędź. Poczekałem, aż przejaśni mi się w głowie, a potem pochyliłem się nad drugim kufrem. Wnętrze wyłożone było czarnym aksamitem, więc w pierwszej chwili wydał mi się pusty, ponieważ wszystkie leżące w nim ubrania także były czarne. Obcisłe spodnie, długie do kolan zamszowe buty, jedwabna koszula z bufiastymi rękawami i licznymi kieszonkami, welwetowa marynarka z jeszcze większą ilością kieszeni, para rękawiczek oraz turban z przypiętym z przodu sześciokątnym jadeitem. - Załóż je, Leo - zawołała do mnie Veronica. - Tak, należą do mojego ojca - dodała, przewidując moją następną myśl. - Są identyczne jak tamte, które miał na sobie tego wieczoru, kiedy zniknął. Zawahałem się, obracając turban w dłoniach i obserwując, jak jadeit połyskuje w sztucznym świetle. Potem zacząłem się przebierać, moje własne rzeczy składając na sofie. Kostium pasował na mnie idealnie - od długości rękawów po rozmiar zamszowych butów. Nie zapomniałem przenieść kawałka zielonej kredy i puzderka z dip shing do kieszeni marynarki, którą miałem teraz na sobie. Miała ona tych kieszeni więcej, niż potrafiłem zliczyć, a te miały z kolei mniejsze kieszonki w środku. Niektóre były głębokie, inne płytkie, inne znów workowate. Jedne wyściełane gumą, inne zamszem. Nawet ja widziałem tylko kilka z nich, a z daleka - z widowni teatralnej - marynarka wyglądała tak, jakby nie miała kieszeni w ogóle. Usłyszałem, że za parawanem leje się woda. Potem wyszła zza niego Veronica w swym stroju w pepitkę, z włosami mokrymi i zaczesanymi do tyłu. W ręku trzymała ów przypominający fez kapelusz z chwościkami i złotym piórkiem. Obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem od stóp do głów. - Nigdy nie widziałam, żeby ktoś inny nosił rzeczy mojego ojca - powiedziała cicho. - Ale zapomniałeś o szarfie. Wyjęła z kufra czarną szarfę drukowaną w zielone podobizny księżyców, komet i gwiazd. Owinąwszy mi ją wokół talii, zawiązała w staranny węzeł, który wetknęła następnie pod marynarkę, a ja od razu poczułem się w tym stroju zupełnie swobodnie. Potem poprowadziła mnie do toaletki i z jakiejś tubki wycisnęła na moją twarz czerwonawy barwnik. Czubkami palców rozprowadziła go sprawnie po całej twarzy, a ja, zamknąwszy oczy, odpłynąłem. Jej dotyk działał na mnie kojąco, podobnie jak dotyk Keko, śląc po całym ciele fale ciepła. Potem poczułem dotknięcie kredki do powiek, a później miękkiego pędzelka, posypującego pudrem moje policzki. Kiedy wreszcie spojrzałem w lustro, Veronica, która stała za mną z rękoma opartymi na moich ramionach, rzuciła: - Vardoz z Bombaju. Istotnie, choć obracałem twarz z jednej strony na drugą, sam siebie nie mogłem poznać. - Brak ci jeszcze tylko jednej rzeczy - rzekła - ale wkrótce będziesz miał i to. Czas ruszać. Poszliśmy z powrotem korytarzem przez świetliste kraty. Podniosłem z podłogi skórzaną torbę i pudło z latawcem, a Veronica zaryglowała za nami drzwi. U szczytu schodów zauważyłem, że drzwi do dwójki są otwarte na oścież. Zajrzałem do środka, lecz nie było tam śladu po Alcie. Nie było też żadnego śladu po stoliku i krześle, pryczy z czerwonym kocem ani po trójkątnym lustrze. Zamiast tego nad całym pomieszczeniem dominował ogromny - od podłogi do sufitu - podświetlony od środka glob. Księżycowy globus Keko. Obracając się powolutku dookoła własnej osi, emanował takim samym błękitnawym światłem jak Księżyc na niebie. Veronica zdążyła już dojść do połowy schodów. - Skorzystamy teraz z samochodu - rzuciła za siebie. - A co ze Starwoodem? - W tej sytuacji będzie czekał na nasz ruch. - Ale dokąd pojedziemy? - zapytałem, ruszając za nią. - Do Empire State Building? - Jeszcze na to za wcześnie. Schodziła szybko i cicho, jakby jej stopy nie dotykały wcale stopni. - Do ciebie? - zapytałem ponownie. Kiedy stanęła na ostatnim stopniu, obróciła twarz w moją stronę. - Nie mam żadnego „u siebie” - rzekła. 44 Pojechaliśmy w stronę centrum, skomplikowaną trasą przez West Village, siecią wąskich przecznic, w które Veronica wjeżdżała bardzo ostro. Obok nas przelatywały drzewa o korze lśniącej jak żelazo. W sodowym świetle lamp ulicznych widać było ich liście kryte pyłem i mgłą. Z ciemności przed nami wychynęły budynki starej fabryki, okopcone węglowym dymem. W ich oknach nie płonęło ani jedno światło. Wchodząc ślizgiem w kolejny zakręt, wyjechaliśmy na nierówną, brukowaną ulicę i raptem znaleźliśmy się tuż przy Klubie Neptuna. Zarówno chodnik, jak i żelazne schody przed wejściem były teraz puste. Spłowiały niegdyś fresk na bocznej ścianie starej chłodni wyglądał teraz jak świeżo malowany. Żeński duszek wyłaniający się z kałamarza w kształcie klepsydry pod napisem ATRAMENT NOCY był nie tylko wyraźnie widoczny, ale także dobrze mi znany. W czarnych włosach miał czarny kwiat i puszczał perskie oko. Otwarte oko było świetliście zielone. Szeroki uśmiech nie dawał się nijak zinterpretować. - To ty - powiedziałem do Veroniki, która nie odrywając oczu od ulicy, potrząsnęła przecząco głową. - Nie, to Viola - odparła. - Namalowano ten fresk w przeddzień zniknięcia mojego ojca. Tak właśnie wyglądał tamtej nocy. Dzisiaj wróciły mu wszystkie kolory. Przejechaliśmy obok z błyskiem świateł, a potem znów skręciliśmy za róg, gdzie z otwartego hydrantu woda strzelała wyżej niż zwykle - i była teraz czarna jak atrament. Veronica manewrowała wśród sznurów samochodów w górę West Street, w stronę Greenwich i Hudson, a potem przecięła ostrym łukiem Morton Street. Zastanawiałem się, czy Remi Sing była, podobnie jak Veronica, leworęczna. Jeśli tak - i jeśli nadal żyje - nigdy już nie będzie mogła malować. Do tej pory policja zdążyła już pewnie umieścić jej rękę w szufladzie chłodni w kostnicy. Minęliśmy Dabtong, który najwyraźniej wycofał się z interesu. W środku paliły się wszystkie światła, ale w restauracji nie było już żadnych sprzętów z wyjątkiem samotnego krzesła, na którym, jak mi się zdawało, dojrzałem zwiniętego w kłębek białego kota. Ale przemknęliśmy obok tak szybko, że niczego nie mogłem być pewien. Po dwukrotnym przejechaniu na czerwonym świetle i jednym niedozwolonym zwrocie na Christopher Street, zatrzymaliśmy się znienacka na Barrow Street, pod wielkim drzewem, którego dolne gałęzie dotykały dachu samochodu. Lampa uliczna nad naszymi głowami migała słabym światłem. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się wjazd w uliczkę w kształcie litery L, która wiodła do domu Clementa. I był tam też sam Clement. Wychodził wolno z ciemności alejki w pojawiający się i znikający stożek światła pod latarnią - w którym i on nieustannie pojawiał się i na nowo znikał. Ręce trzymał za plecami. Myślałem, że jest sam, że idzie nam na spotkanie, dopóki nie zobaczyłem dwóch krzepkich mężczyzn w ciemnych płaszczach, którzy dołączyli do niego u końca alejki. Jeden z nich złapał Clementa za ramię, a drugi wyszedł na ulicę. W kilka chwil później przemknął obok nas wóz policyjny z migającymi światłami, ale bez włączonej syreny, który zatrzymał się gwałtownie przy chodniku po ich strome. Veronica opuściła się nisko na siedzeniu, a ja poszedłem za jej przykładem. - To detektywi - wyjaśniła. - Nas szukają? - A jak myślisz? Starwood i Tod nie mieli najmniejszych kłopotów ze ściągnięciem policji do mieszkania Keko. A Clement, mimo swego zawodu, nie był dotąd notowany. Wątpię, czy akurat dzisiejszego wieczoru pozwoliłby sobie na jakąś nieostrożność. - Czy jego pomoc nie będzie nam później potrzebna? - Powiedzmy, że chwilowe usunięcie go z drogi będzie dla Starwooda korzystne. Mieliśmy się z elementem zobaczyć, ale jakoś damy sobie radę. Dwaj detektywi popychali brata Yeroniki w stronę policyjnego wozu, kiedy nagle - jakby od niewidzialnego, potężnego ciosu - kolana załamały się pod nim, głowa odskoczyła mu do i tyłu i krzyknąwszy ostro, upadł, wijąc się, na chodnik. Natychmiast przyszło mi na myśl, że zaatakował go Starwood, wykorzystując swoje dip shing. - Nie, to nie to - rzuciła oschle Veronica. - Ma jeden ze swoich ataków. Dotarło do mnie nagle, że ów epileptyk w szarej kominiarce, którego widzieliśmy przed Empire State Building, to był właśnie Clement. Wtedy zajął się nim Otto, wsuwając mu między zęby własny pasek, żeby Clement nie pogryzł sobie języka. W przeciwieństwie do Ottona obaj detektywi i dwaj inni policjanci, którzy wysiedli z samochodu, wcale nie kwapili się z pomocą. - Czy nie możemy mu pomóc? - zapytałem. Veronica potrząsnęła głową i odpowiedziała lekko roztrzęsionym głosem: - Nie możemy pozwolić, żeby cokolwiek przeszkodziło w realizacji zadania. Patrzyliśmy, więc, jak Clement rzuca się po chodniku z wywróconymi oczyma. Przez otwarte okno dobiegały nas jego postękiwania, świsty i zgrzytanie zębami. Na usta wystąpiła mu piana. Myślałem już, że dłużej nie wytrzymam, kiedy w końcu jeden z detektywów przyklęknął na jedno kolano i wsunął mu między zęby swój notes, a pod głowę parę rękawiczek. - Przez chwilę - zaczęła powoli Veronica - wydawało mi się, że udaje. - Po co? - Żeby nas ochronić. Jestem pewna, że nas wypatrzył. - Czy potrafiłby aż tak dobrze udawać? - Zdarzało się, kiedy było mu to na rękę. Ale tym razem chyba naprawdę ma atak. Dwaj policjanci zabrali Clementa do samochodu i odjechali. Detektywi spacerkiem udali się do własnego samochodu i także odjechali - powoli, z wyłączonymi światłami. - Zaraz tu wrócą - rzuciła Veronica, otwierając drzwi. - Śpieszmy się. Przebiegliśmy przez ulicę, wśród rozchybotanych liściastych cieni alejki. Kiedy się poruszałem, ubranie Albina White’a, które miałem na sobie, nie wydawało najlżejszego nawet dźwięku - nic nie zaszeleściło, nie skrzypnęły też długie buty. Tak jakby zlało się ze mną w jedno. Detektywi nie zamknęli za sobą żelaznej bramy, prowadzącej w prostopadłe ramię alejki. Kiedy przez nią przechodziliśmy, w ciemności warknął łańcuchowy pies. - Tashi - szepnęła Veronica i warczenie ustało. Potem weszła w cienie przy porośniętym bluszczem ogrodzeniu i najmniejszym kluczem ze swojego pęku otworzyła zamek przy srebrnym łańcuchu. Widziałem łańcuch, ale nie mogłem dojrzeć psa, który uwolniony przez Veronicę szczeknął jeden raz. Kiedy mnie mijał, słyszałem bijące o chodnik łapy, ale wciąż go nie widziałem. - Ma w obroży kawałek dip shing - wyjaśniła Veronica, mijając mnie zamaszystym krokiem. Po omszałych schodkach podeszła do omszałych drzwi l otworzyła jej jednym pchnięciem. Ruszyłem za nią do wąskiej sieni, ale kiedy wspinała się po schodach, ja przystanąłem na chwilę przed oprawnym w brąz portretem sędziwego Tybetańczyka. Znad swojego kołnierza i cienkich wąsików spoglądał na mnie ponuro, jak i za poprzednich moich wizyt. I tak samo jak wczoraj w nocy w zamkniętym pokoju w apartamencie Keko, kiedy śniło mi się, że nie tylko widzę go żywego, ale jeszcze robię mu zdjęcie. Wtedy moje oczy wychwyciły coś, czego - jestem pewien - nie było na tym zdjęciu wcześniej. W dolnym prawym rogu, tam gdzie kładę je na każdej zrobionej przez siebie fotografii, widniały moje inicjały. Wypisano je moim pismem, złotym atramentem, ale były wyblakłe i poodpryskiwane - najwyraźniej równie stare jak sama fotografia. - Leo! - zawołała Veronica z podestu na piętrze. Na zakurzonych schodach zobaczyłem nikłe ślady jej stóp, a obok wyraźne, głębokie ślady psich łap. Żółte drzwi do mieszkania Clementa były szeroko otwarte. Wstępując przez nie w mrok, usłyszałem ciche warczenie. Przed sobą zobaczyłem puszysty biały dywan, którego wcześniej tu nie widywałem. Warknięcie powtórzyło się. I wtedy dywan ożył - podskoczył w górę, okazując się być wielkim białym psem, który zaczął obwąchiwać moje kostki i dłoń. To był ten sam pies, którego spotkałem we śnie. Miał wokół oczu czarne trójkąty i znaki lunarne wzdłuż ogona. Prawe oko niebieskie, lewe zielone. Długie uszy zadrżały, a ja zapragnąłem go pogłaskać. - Nie rób tego - nakazała mi Veronica. - Chodź tu,Tashi. Zanim pobiegł w jej kierunku, obnażył kły, a w jego oczach zalśniły zielone, ostre jak szpilki światełka. Zęby miał stalowe, lśniące, długie i ostre jak sztylety. Chwilę później Veronica zapaliła światła, a pies tymczasem gdzieś zniknął. - Nadal tu jest - wyjaśniła. - Włożyłam mu z powrotem ob rożę. - Czy by mnie ugryzł? - Nie, nie o to chodzi. Odkąd przyszliśmy tu po raz pierwszy, aż do dzisiejszego wieczoru, był zawsze przy tobie. Pilnował cię. Teraz poruszył go zapach ubrań mego ojca. - Był zawsze przy mnie? - Przekonałbyś się o tym, gdyby ktoś zagroził ci bezpośrednio. Gdyby Clement nie zajął się w klubie Remi Sing, zrobiłby to Tashi. - Skąd on jest? - Z Tybetu - odparła po prostu. - Z krainy śniegu. To pies mego ojca. Dziś wieczorem pójdzie z nami. Nad drzwiami ciemni płonęła czerwona żarówka. Veronica nastawiła wodę na herbatę. - Włącz, proszę, wentylator - powiedziała jeszcze, otwierając drzwi do ciemni. - Za kilka minut będę z powrotem. Na szczycie sterty książek obok wentylatorka leżała biografia Thomasa Harriota, otwarta przy końcu szesnastego rozdziału.Ponieważ treść tej książki nadal w całości tkwiła w mojej pamięci, gotowa wrócić na każde wezwanie, natychmiast rzucił mi się w oczy krótki, zupełnie nie znany mi akapit na stronie dwieście jedenastej. Była to część opisu egzekucji Sir Waltera Ralegha. Kilka chwil po tym, jak kat ukazał tłumom głowę Ralegha, a potem umieścił ją w czerwonym aksamitnym worku, jakiś dziwacznie odziany mężczyzna, stojący niedaleko Harriota, wyskoczył nagle przed ciżbę, ścigany przez grupę uzbrojonych ludzi. Człowiek ten przemknął przez dziedziniec, zniknął w łuku bramy wejściowej u stóp Tower i nikt go już nigdy więcej nie oglądał. Nigdy też nie ustalono tożsamości ani jego, ani owej grupy zbrojnych, którzy także gdzieś zniknęli. Fragment ten wydrukowano identyczną czcionką, co resztę książki - lekko wyblakłą, na pożółkłym papierze, który nie wyglądał na bardziej nowy niż moje inicjały na fotografii w sie ni. - Zgadza się, to właśnie o tobie tu mowa - odezwała się zza moich pleców Veronica. - Podczas swoich podróży dotykałeś historii ledwie przez kilka sekund, Leo, a już zmieniłeś kilka nitek jej materii. Tych „zbrojnych” także więcej nie widziano, bo wszyscy oni byli tulpa, tak jak ci mówił Otto. Stała przed wejściem do ciemni, trzymając w ręku kilka odbitek. - Tego nie było w tej książce przedtem - odezwałem się. Przez jej wargi przemknął nikły uśmiech. - Oczywiście, że nie. To przecież wydarzyło się już po tym, jak przeczytałeś książkę. Mimo że napisano ją jakieś sto lat temu, a opowiada o zdarzeniach, które miały miejsce jeszcze trzysta lat wcześniej. Z trzaskiem zamknąłem książkę. - Widziałem też fotografię na dole, o całe miesiące wcześniej niż sam ją wykonałem. Kiedy to się stało - na przełomie wieków? Zlekceważywszy moje pytanie, przywołała mnie gestem ku sobie. - Popatrz na to. Rozłożyła na stole sześć ciemnych, czarno-białych odbitek na ziarnistym papierze. Układały się one pewien ciąg. Na każdej z nich, za chaosem rozpryskujących się świateł, czarnych śnieżyn i elektrycznej mgły dostrzegałem blady zarys ludzkiej dłoni. Chudej, poznaczonej żyłami, niemal przezroczystej - ale niewątpliwie żywej ludzkiej dłoni. - To są ostatnie obrazy od ojca, jakie Clement zdołał odebrać - oświadczyła. - Szósty tkwił jeszcze w aparacie. Policjanci musieli mu przeszkodzić. Co one oznaczają? To, że mój ojciec jest już w drodze. I że jest coraz bliżej. Nigdy dotąd nie otrzymywaliśmy takich obrazów - z częścią jego ciała w tle. - Ściszyła głos. - To już się dzieje, Leo, teraz nie ma już odwrotu. Włączyła staromodne, kanciaste radio. Podziałka długości fal ustawiona była daleko poza ustalonymi częstotliwościami. Z początku nie było nic prócz zwykłych szumów. Potem dał się słyszeć delikatny, ledwie słyszalny rytm - a raczej wysoki, regularny świst - na tle ostrzejszego, jakby skwierczącego odgłosu. Jak ludzkie oddech - wdech i wydech. - Dokładnie tak -Veronica jak zwykle wpadła mi w myśli. - W miarę jak się zbliża, możemy go coraz lepiej usłyszeć. W ciągu ostatnich kilku miesięcy na tej częstotliwości Clement wyłapywał strzępki dźwięków wydawanych przez mego ojca. Rzadko były to słowa, częściej oddech, bicie serca albo kaszel. Ciągle mieliśmy nadzieję na jakąś wiadomość, ale nie wiemy, czy zdaje sobie sprawę, że go słyszymy. Ściszyła radio. - Na długo zanim fizycy zorientowali się, że elektrony mogą płynąć wstecz w czasie - mówiła dalej - tybetańscy przyjaciele mojego ojca wiedzieli to już intuicyjnie. Kiedy wiry czasu i przestrzeni ustawią się właśnie w taki sposób, a kąt między tym, gdzie on jest, a tym, gdzie my jesteśmy, jest nieznaczny, jego własny przepływ elektronowy nakłada się na fale radiowe. Podróże w czasie, kiedy ktoś zachowuje podczas nich przytomność, nie przypominają wcale zwykłego linearnego czy nawet falowego przemieszczania się. Raczej wędrówka między przesuwającymi się płaszczyznami o elastycznych granicach. Koniec końców, czas to też przestrzeń. - Wzruszyła ramionami. - Clement wyjaśnił mi to wszystko. Wiele wie o nauce. Wiesz, że kiedyś chciał być naukowcem? - Nie, nie wiedziałem. - Porzucił naukę, kiedy zniknął mój ojciec. Myślałem nad tym przez chwilę. - A co ty musiałaś poświęcić, Veronico? - zapytałem w końcu. Pytanie wyraźnie ją poruszyło. - Nie wiem, co masz na myśli - odrzekła. - Przeważnie wiesz dokładnie, co akurat myślę, a teraz nie rozumiesz, o co mi chodzi? Wyłączyła radio. - Rzeczywiście, wiem, o co ci chodzi, ale się mylisz. Pozbierała ze stołu fotografie i wsunęła je za taśmę obszycia wewnątrz kapelusza. Potem ujęła moją dłoń w obie ręce. Kiedy spojrzałem w czarne punkciki na jej sukience, poczułem, że moje oczy wypoczywają, zupełnie jakbym wpatrywał się w jakąś bardzo odległą dal. W czerń przestrzeni między gwiezdnej. - Może jednak nie mylisz się - dodała. - Może opowiem ci o tym później. Po raz pierwszy od czasu, kiedy ją poznałem, to ona była wytrącona z równowagi, nie ja. Ale nie trwało to długo. Zdjęła ze ściany czarną, aksamitną pelerynę podszytą czerwonym jedwabiem. Rozpostarła ją zamaszystym, skomplikowanym ruchem, a ja wszedłem do środka. Potem zapięła mi ją pod szyją na jadeitowy guzik. Sztywny kołnierz sterczał dookoła mojego karku. - Teraz - odezwała się znów rzeczowym tonem - twój strój jest już kompletny. Vardoz z Bombaju zawsze miał na sobie tę pelerynę. Wcale nie czułem na ramionach jej ciężaru. Wiedziony instynktem, uniosłem jeden koniec peleryny i przerzuciłem go sobie przez drugie ramię, a ona ukryła mnie całkowicie. Schowany wewnątrz, czułem się dobrze zabezpieczony. Veronica skinęła głową z aprobatą. - Rzeczywiście, przed niektórymi rzeczami może cię ochronić - potwierdziła. - Sięgnij do prawej kieszeni, tuż pod ramieniem. Podobnie jak w marynarce, również w pelerynie kryły się miriady kieszeni i wewnętrznych woreczków, dobrze skrytych, lecz łatwo dostępnych. W tej pod ramieniem znalazłem parę rękawiczek wykonanych z nieznanego mi, miękkiego i elastycznego materiału. - Jeśli złapiesz coś w tych rękawiczkach, nikt nie zdoła ci tego odebrać. Albo, jeśli będziesz się czegoś trzymał, nikt nie zdoła cię od tego oderwać. Tylko ich nie zamocz. Jeśli tak się stanie, masz dziesięć sekund na to, żeby je zerwać z rąk. Potem już nigdy nie zejdą. Włączyła na powrót radio, przerzucając podziałkę na inną częstotliwość. Usłyszeliśmy monotonny głos, który opisywał ja kiś samochód i kobietę. - Szary, najnowszy model sedana z zaciemnionymi szybami. Tablice nowojorskie. Numer nieznany. Oraz kobieta: biała, około metr siedemdziesiąt wzrostu, czarne włosy. Poszukiwana za morderstwo. Uzbrojona i niebezpieczna. - Coś ci to mówi? - rzuciła cierpko Veronica, wyłączając radio. - Czas iść, Leo. - To pasmo policyjne - zorientowałem się. - Ale jak to się stało, że nie mają mojego rysopisu? Kręcąc głową, wyjęła swoje klucze. Potem znienacka pstryknęła palcami. - No, jasne. Policja dostała cynk, że u Keko było dwoje ludzi, ale widzieli tylko mnie. To było to jedno, czego Starwood i Tod nie potrafili przewidzieć. Nie, teraz będą szukać tylko mnie. To daje nam trochę swobody. Z drugiej strony, Starwood już wie, że masz dip shing. Nie zapominaj o tym. - Mówisz tak, jakbyś się go spodziewała dziś wieczór w Empire State Building. - Bo tak jest. On doskonale zdaje sobie sprawę, że to właśnie tam ojciec będzie próbował wrócić - z tych wszystkich powodów, które wymienił ci już Otto. Wiemy, że Tod wynajął sobie biuro w budynku i miał oko na wszystko. Teraz jest już jasne, że robił to dla Starwooda. Starwood nie zna natomiast dokładnej daty powrotu mego ojca - nie wie, czy to będzie dziś czy jutro - nie zna też godziny ani dokładnego miejsca w budynku, gdzie tata ma się pojawić. A to przecież duży budynek. Potrzebujemy najwyżej kilku sekund. Jeśli uda nam się go zwieść, mój ojciec uzyska niezbędny margines. To dlatego wiadomości, które nam przyniosłeś, były tak ważne. - Otwarłszy drzwi i wygasiwszy światła, zawołała cicho -Tashi! - a ja usłyszałem, jak przebiega koło nas pies. U podnóża schodów rzuciłem okiem za siebie, ale na warstwie kurzu nie zobaczyłem śladów naszych stóp - tym razem nie było nawet odcisków psich łap. Wędrując alejką w stronę ulicy, trzymaliśmy się cienia ceglanego muru, po detektywach i ich samochodzie nie było jednak ani śladu. Przygarbieni, przeskakiwaliśmy od drzewa do drzewa, by w końcu pędem pobiec na drugą stronę ulicy i dopaść samochodu Keko. Veronica najpierw otwarła tylne drzwi, a ja usłyszałem, jak z cichym stęknięciem Tashi wskakuje do środka. Veronica przycisnęła gaz, a kiedy wyjeżdżaliśmy stamtąd, zauważyłem, że apteka, w której zniknęła, kiedy pierwszy raz odwiedziliśmy Clementa, także została zamknięta. Podobnie jak w Dabtongu paliły się wszystkie światła, ale zniknęły gdzieś półki, lady i towary. Została tylko budka telefoniczna przy ścianie. Jej oświetlenie nie działało, ale byłem pewien, że w środku ktoś się kuli, słup ciemności, przyciśnięty do słuchawki. Już miałem powiedzieć o tym Veronice, skupionej na prowadzeniu, kiedy mruknęła stanowczo: „Wiem”, a z tyłu usłyszałem zgrzyt metalu o metal i zobaczyłem snop iskier, kiedy Tashi kłapnął zębami. 45 Mgła opadała na miasto, kłębiąc się wśród ulic jak kurz. Światła naszego samochodu przebijały się przez nią na nie więcej niż dwadzieścia stóp. Ledwie można było dojrzeć kontury budynków po obu stronach ulicy, a obrazy tych kilku pieszych, których minęliśmy, rozmazały się w szare smugi, płaskie jak cienie. Po paru zaledwie przecznicach Veronica gwałtownie zjechała na prawo i stanęła przy krawężniku. Zerkając w górę przez okno po swojej stronie, widziałem stojące tuż nad nami uliczne znaki. Byliśmy na skrzyżowaniu ulic, a na słupku przed nami dwie skrzyżowane pod kątem prostym tablice głosiły: WAVERLY PLACE. - Zamknij oczy - poleciła Veronica. Zsunąwszy rękawiczkę, położyła swoją dłoń na mojej. Poczułem chłodny dotyk jej skóry. - To jest najsilniejszy smoczy punkt - wyjaśniła. - Jego prądy płyną tutaj niemalże bez żadnych zakłóceń, więc doda nam sił. Opróżnij swój umysł. Kiedy znów otwarłem oczy, nie byłem pewien, ile czasu mogło upłynąć. Silnik pracował na jałowym biegu. Przed szybami nadal przetaczały się fale mgły. A ja czułem wewnętrzny spokój - żadnych węzłów w żołądku, nic też nie pulsowało już w miejscu, gdzie zaczęły się moje bóle głowy. Tylko mrowienie w kończynach. - Pozwól, że coś ci pokażę - powiedziała Veronica. Rozpięła górne guziki u sukienki i wyjęła spod niej medalion na złotym łańcuszku. Na medalionie widniała podobizna kobiecej twarzy na tle kamiennej wieży. - To święta Zyta - wyjaśniła. - Chroni nas przed piorunami. - Po czym rozpięła łańcuszek i opuściła medalion na moją dłoń. - Chcę, żebyś go założył dziś wieczór. Przesunąłem kciukiem po wizerunku świętej Zyty - po długich włosach i prostym profilu - a Veronica odchyliła się do tyłu w siedzeniu tak, że jej oczy ukryły się w cieniu. Poluzowałem kołnierzyk, żeby zawiesić sobie medalik na szyi. - Kiedy święta Zyta siedziała w wieży, zamknięta tam przez własnego ojca - mówiła dalej Veronica - co miało utrzymać ją z dala od zalotników, przeszła duchowe nawrócenie. Uciekła stamtąd, a potem w cudowny sposób została przeniesiona poza zasięg jego władzy. Po prostu zniknęła. W końcu jednak złapał ją i zabił, po czym sam został rażony piorunem i pozostała po nim tylko kupka popiołu. Daj, pomogę ci - dodała, widząc, jak bezskutecznie zmagam się z zapięciem łańcuszka. Potem przerzuciła biegi, a mgła wokół nas rozstąpiła się na chwilę, ukazując mi budynek, obok którego staliśmy. Był to klasztor świętej Zyty; znajdował się tuż obok kamienicy z piaskowca, przy której po raz pierwszy ujrzałem Veronicę, szukającą kluczy w śniegu. Obok bramy wejściowej wyryto w kamieniu skomplikowany symbol: pęk kluczy na kółku. - To emblemat świętej Zyty - zauważyła Veronica, nawet się nie oglądając. - Potrzebowała szesnastu kluczy do szesnastu drzwi, żeby wydostać się z wieży. - Zawahała się na moment. - A choć moje relacje z ojcem są zupełnie odmiennej natury, po dzisiejszej nocy ja też będę wolna. Przemknęliśmy szybko po Szesnastej Alei wśród sunących powoli samochodów i skręciliśmy na północ. Zegar na wieży starego sądu dla kobiet wskazywał dziesiątą piętnaście. A bliżej centrum, trochę na prawo, przyciągając nas magnetycznie do siebie - wciąż mocniej i mocniej - wznosił się oświetlony biało i zielono Empire State Building. 46 Kiedy w dziesięć minut później dotarliśmy przed Empire State Building, wygaszono już zielone i białe światła, rozświetlające jego górne piętra. Tylko na antenie na szczycie budynku migotały trzy rubinowe lampy ostrzegawcze. Objeżdżając budynek dwa razy dookoła, Veronica dokładnie przejrzała wszystkie okoliczne chodniki i zaparkowane samochody. Potem wbrew przepisom zaparkowała własny samochód na wprost wejścia do budynku od strony Piątej Alei. - Pójdziemy od razu na samą górę - oznajmiła. - Na balkon widokowy. W tym tygodniu jest nieczynny z powodu remontu, a inne piętra o tej porze są już zamknięte dla zwiedzających. Nie oddalaj się ode mnie ani na krok i nie odzywaj, dopóki nie powiem, że można. Wyjęła swój sprężynowiec, wysunęła ostrze na próbę, a potem wsunęła nóż w cienką pochewkę, przypiętą do nadgarstka. Następnie wyjęła z bagażnika skórzaną torbę i pudełko z latawcem. Wręczyła mi pudło, a torbę przerzuciła sobie przez ramię. Potem otworzyła tylne drzwi samochodu, a ja usłyszałem skrobanie psich pazurów o chodnik, kiedy Tashi ruszył przed nami na drugą stronę ulicy. W gęstniejącej mgle nie widać było żadnych przechodniów. Lampy uliczne, jak gemmy, strzelały błękitnymi promieniami. Na przystanek podjechała pusta ósemka i otwarła drzwi, choć nie było ani wysiadających, ani wsiadających, a potem zaraz popędziła z rykiem dalej. Kierowca był pochylony tak nisko, że widziałem ledwie czubek kaptura jego kurtki. Na chodniku, w miejscu gdzie Clement przeżywał swój atak, kredowy portret Madonny zastąpił teraz inny rysunek - niebieskie zachodzące na siebie trójkąty na środku których widniała pomarańcza. Byłem pewien, że pomarańcza też jest narysowana, dopóki Veronica nie schyliła się i nie podniosła jej. Wrzuciła ją do skórzanej torby i położyła palec na wargach, chcąc mi przypomnieć, ze mam zachować milczenie. Wkroczyliśmy do budynku. Na ścianie naprzeciw wejścia znajdował się jego wizerunek wykonany z brązu i srebra na płycie z zielonego marmuru, a obok niego wisiała mapa stanu Nowy Jork, która obejmowała także New Jersey, Pensylwanię i wschodnie Ohio. Kiedy weszliśmy do środka, rzuciła mi się w oczy srebrna linia, biegnąca od Nowego Jorku prosto do Ohio, ale kiedy tylko podeszliśmy bliżej, linia zniknęła. Na biurku recepcji stał także pomniejszony model budynku, a za nim siedział nocny stróż i popijał kawę z termosa. Veronica skierowała się prosto ku niemu, a kiedy strażnik zobaczył nasze stroje, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - Budynek jest już zamknięty na noc - zawołał, zrywając się z krzesła, podczas gdy Veronica wyjęła papierosa i błysnęła ogienkiem zapalniczki. Nie był to któryś z jej zwykłych goździkowych papierosów. Wydmuchnąwszy strażnikowi w twarz kłąb dymu, wyłuskała jeden czarny punkcik ze swej sukni w pepitkę. W jej palcach stał się on trójwymiarowy, usiany drobinkami światła - jakby wycięto go wprost z gwiaździstego nieba. Gdy umieściła ten fragmencik na blacie biurka przed strażnikiem, oczy mężczyzny, wytrzeszczone od papierosowego dymu, natychmiast doń przylgnęły. Opadł z powrotem w fotel i z otwartymi ustami zaczął gapić się w leżący przed nim kawałek ciemności. Veronica zgniotła papieros czubkiem buta. - Będzie miał bardzo interesujące sny - rzekła. Przeszliśmy przez rozległy hol i skręciliśmy w korytarz po lewej. Moja towarzyszka nie czyniła żadnych wysiłków, by wyciszyć stukot obcasów swoich butów, których metalowe podkówki krzesały iskry o marmurową posadzkę. Skręciliśmy w prawo i wyszliśmy wprost na dwóch strażników, stojących przy wyłączonych ruchomych schodach. Popatrzyli na nas dziwnie. Veronica wyjęła z torby szklaną kulę - taką samą jak te, którymi żonglował magik w dworku - pełną wody, z żywą złotą rybką. Potoczyła ja w stronę strażników, którzy instynktownie złapali za broń, ale było już za późno. Kula pognała do przodu i obiegła ich dookoła, by w końcu wybuchnąć słupem pomarańczowego dymu. Kiedy dym się rozwiał, obaj strażnicy leżeli na podłodze z ramionami rozrzuconymi na boki. - Nic im nie będzie - uspokoiła mnie Veronica. - 1 niczego nie będą pamiętać. Powiodła mnie po wyłączonych ruchomych schodach, przeskakując po dwa stopnie. Na szczycie schodów otwierał się korytarzyk w kształcie litery L. W miejscu, w którym tworzył się kąt prosty, przy suficie umieszczone było wklęsłe lustro, w którym zobaczyliśmy kolejnego strażnika, stojącego na podeście windy wożącej ludzi na balkon widokowy. Veronica wyjęła z torebki kolejną szklaną kulę i szybkim ruchem nadgarstka potoczyła ją w głąb korytarza. Kula wykonała dokładne L, zataczając ostry krąg na zakręcie. Ale stojący tam człowiek zanurkował bokiem w otwarte drzwi windy, zanim kula zdołała go dosięgnąć. Veronica przymrużyła oczy. - To nie był strażnik - mruknęła. Kula tym razem wcale nie eksplodowała. Prześliznęliśmy się za róg i Veronica umieściła ją z powrotem w torbie. Patrzyliśmy, jak zapalają się kolejne światełka przy windzie, która wiozła rzekomego strażnika na osiemdziesiąte piętro. W kilka chwil później z tego właśnie piętra zaczęła zjeżdżać inna winda. Jak pamiętałem, na osiemdziesiątym piętrze znajdowały się następne windy, wjeżdżające na balkon widokowy na osiemdziesiątym szóstym, skąd jedna mała winda pokonywała ostatnie szesnaście pięter do znajdującego się na sto drugim piętrze obserwatorium, całkowicie zadaszonego, z anteną na szczycie.W sumie trzy windy. Veronica pośpieszyła do drzwi opatrzonych tabliczką SCHODY. - Tashi - szepnęła, przytrzymując je przez kilka sekund otwarte. Potem ustawiła się koło wyjścia ze zjeżdżającej właśnie windy. Kiedy kabina dotarła na dół, wyszedł z niej jakiś inny strażnik, gryzący czekoladowy batonik. Jednym płynny ruchem Veronica wyjęła swój sprężynowiec, otworzyła go i podcięła strażnikowi gardło. Potem pchnęła go na ścianę. Niski, krępy mężczyzna dławił się teraz ugryzionym kawałkiem batonika. Drżały mu kolana. Gwałtownie zaniósł się kaszlem. Nakazawszy mi gestem, bym wszedł do windy, Veronica wsunęła się tyłem w ślad za mną i w ostatniej chwili potoczyła swą szklaną kulę pod nogi strażnika. Kiedy drzwi się domykały, nastąpiła eksplozja pomarańczowego dymu i kaszel ustał. Veronica wsunęła nóż z powrotem do pochewki. Zastanawiałem się właśnie nad tym, jak zręcznie się nim posługiwała, kiedy odezwała się spokojnym głosem: - Tak, pracowałam też dla ojca w charakterze nożownika. Umieszczał Violę po jednej stronie sceny - z balonem w każdej ręce, a mnie po drugiej, obok stojaka pełnego noży. Najpierw rzucałam jednocześnie dwa noże obiema rękami i przebijałam jej dwa balony. Potem rzucałam dwa prawą ręką i przebijałam następne dwa balony. Potem - dwa lewą ręką. Aż w końcu - puf! - balony pojawiały się w moich rękach, a noże w rękach Violi i powtarzałyśmy to wszystko na odwrót. Innym znów razem ciskałam nożem prosto w głowę siostry, a ojciec pośród krzyków widowni sprawiał, że ten rozpływał się w powietrzu. Zastanowiło mnie, dlaczego opowiada mi to wszystko akurat w chwili, kiedy pędzimy w górę windą. A potem zorientowałem się, że nie porusza ustami. Jej myśli swobodnie wpływały w nurt moich własnych, choć kontrolowała ten przepływ całkowicie. - Zgadza się - jej głos znów wypełnił moją głowę. - To się tutaj często zdarza. Natychmiast zorientowałem się, co rozumie przez „tutaj”, bo w jednej chwili dookoła siebie zobaczyłem - jakby w tej windzie nie było ani ścian, ani podłogi - te same obrazy, które oglądałem ze spiralnych schodów, którymi uciekaliśmy z apartamentu Keko. Pod nami kłębiły się wielkie błękitne stwory z wijącymi się w ich wnętrzu ludzkimi postaciami. Jeszcze niżej niespokojne morze płomieni. Na lewo puste łodzie z wiosłami, które biły powietrze jak skrzydła, przepływały nad morzem lodu, w który uderzał nieustannie gigantyczny grad. Tym razem spojrzałem także w górę i poczułem, jak nogi uciekają spode mnie, aż Veronica nie przytrzymała mnie za ramię. Wyglądało to tak, jakby jakaś nieznana siła ciągnęła nas przez kalejdoskop. Przed nami wirowały prostokąty, trójkąty i koła - setki najrozmaitszych figur geometrycznych, świecących ostrym blaskiem. Ściany dookoła przypominały ostre urwiska, które wznosiły się tak wysoko, jak tylko sięgałem wzrokiem. W zboczach urwisk ziały jaskinie, z których dobiegały przeraźliwe krzyki - ludzkie i zwierzęce - choć nie widać było śladu żywej istoty. Tylko z wylotu jaskiń lały się strumienie krwi, gęstej jak lawa. - Patrz na mnie, Leo - głos Veroniki znów dobiegał jakby z bardzo daleka. - 1 nie spuszczaj ze mnie wzroku, aż nie dotrzemy na osiemdziesiąte piętro. Kiedy skupiłem wzrok na jej twarzy, ściany, podłoga i sufit windy znów stały się widoczne. Zorientowałem się wtedy, że zaciskam szczęki aż do bólu. - Kiedy zbliża się jedenasta, windy biegnące nad najsilniejszymi smoczymi punktami w tym mieście przechodzą przez Czwarty Wymiar. Podobnie szyby wentylacyjne i tunele. Wyobraź sobie, jak sieć czystej energii wtapia się na chwilę w sieć z metalu, kamienia i szkła, którą jest miasto. A ty i ja jesteśmy teraz w centralnym punkcie przecięcia się tych sieci. Winda zatrzymała się raptownie, a drzwi rozsunęły przed nami cicho. Równie cicho było na całym zalanym przyćmionym światłem korytarzu na osiemdziesiątym piętrze. Veronicą wzięła mnie za rękę. Od strony drugiej ręki dobiegł mnie szczęk sprężynowca. Skręciliśmy za róg, potem za następny i znaleźliśmy się na nieco mniejszym podeście z windami. Przejrzawszy kilka kluczy w swoim pęku, Veronicą wybrała jeden i wsunęła go w dziurkę przy pierwszej windzie, a drzwi natychmiast otwarły się przed nami. W windzie przyciągnęła mnie do siebie. - Jeszcze raz popatrz na mnie, Leo - powiedziała. - Teraz możesz już mówić. Kiedy już odzyskałem głos zdumiało mnie, że brzmi tak spokojnie. - Gdzie pies? - zapytałem. Niemalże się uśmiechnęła. - Tashi nie lubi wind. Lepiej radzi sobie na schodach. Na wypadek gdybyś musiał z nich skorzystać - te schody ciągną się nieprzerwanie od parteru aż po sam szczyt budynku. Dokładnie mówiąc, to tysiąc osiemset sześćdziesiąt stopni. Tashi będzie już na nas czekał. I rzeczywiście. Kiedy drzwi windy otworzyły się na osiemdziesiątym szóstym piętrze, na balkonie widokowym, a ja ruszałem za Veronicą w ciemność, usłyszałem obok siebie ciche warknięcie. 47 W końcu niedługiego korytarzyka, za przeszklonymi drzwiami połyskiwał w bladym świetle balkon widokowy. Podążaliśmy na palcach w tamtym kierunku, gdy nagle Veronicą przystanęła przy małej, ustawionej w niszy fontannie. Sięgnęła ręką za fontannę i wyciągnęła stamtąd kłąb ubrań, który oświetliła swą ołówkową latarką. Szary mundur strażnika. - Poczekaj tutaj - szepnęła, wpychając uniform z powrotem do kryjówki. Podbiegła do szklanych drzwi i otworzyła je jednym ze swoich kluczy. Kiedy przytrzymała na chwilę jedno ich skrzydło otwarte, zanim sama przez nie przeszła, domyśliłem się, że przed nią ruszył Tashi. Na korytarzu zapanowała martwa cisza. Nie było słychać buczenia świetlówek ani szmeru kanałów wentylacyjnych. Nie było nawet tego głębokiego, wibrującego gdzieś na granicy podświadomości pomruku, jakiego człowiek spodziewa się zwykle, znajdując się w samym sercu ogromnego budynku. Czekałem, więc, niepewny, czy już oddycham, czy też jeszcze wstrzymuję oddech, aż przypomniałem sobie nagle, jak już raz kiedyś tak czekałem - na mojego ojca - nocnego strażnika, w miejscu równie cichym i ciemnym jak to, kiedy jeden jedyny raz towarzyszyłem mu podczas nocnego obchodu portu w Miami. Zostawił mnie w jakimś magazynie, a sam poszedł sprawdzić, czy po dokach nie włóczy się jakiś rabuś. Odbezpieczył nawet rewolwer, zanim mnie opuścił. Czekałem więc, modląc się w duchu, żebym nie usłyszał wystrzału albo czegoś jeszcze gorszego. Minuty wlokły się w nieskończoność, aż w końcu bezszelestnie wrócił i włączając latarkę, powiedział: „Nikogo tam nie było”. Dokładnie tych samych słów użyła te raz Veronica, wróciwszy do mnie z przeciwnej strony i włączywszy z powrotem swą latarkę. - Gdyby tam ktoś był - ciągnęła - Tashi by go wyczuł. Chodźmy. Przeszliśmy z powrotem obok wind, potem po trzech schodkach w dół, do samotnej małej windy, jeżdżącej na sto drugie piętro. Na sam szczyt. Światło w windzie miało kolor morskiej zieleni. Zamiast numerów pięter, zapalających się w miarę, jak się wznosiliśmy, mieliśmy na ścianie wysokościomierz. Tysiąc sto pięćdziesiąt... tysiąc sto sześćdziesiąt pięć... i tak aż na samą górę, do wysokości tysiąca dwustu pięćdziesięciu stóp. Tym razem Veronica nie musiała mi przypominać, bym nie odrywał wzroku od jej twarzy. A gdy wpatrywałem się w jej oczy, ujrzałem w nich maciupeńkie światełka - czerwone i żółte - które rozchodziły się od jej źrenic wzdłuż prążkowań tęczówek. Tak jak te maleńkie ziarenka, które rozchodzą się promieniście od jądra pewnego owocu. - Leo. Dotarliśmy już na sam szczyt i wyszliśmy do wnętrza ciasnej, nisko sklepionej kopuły, która mieściła górne obserwatorium. Była mała - najwyżej trzydzieści stóp średnicy. Przez niewielkie okna widać było wygięte jak skrzydła stalowe pręty, które pięły się w górę aż do podstawy gigantycznej anteny jak szczeble drabiny. Zaraz po lewej mieliśmy dwoje drzwi: jedne prowadziły na klatkę schodową, która wiodła w dół, aż do samego holu wejściowego, na drugich zaś widniał napis WSTĘP WZBRONIONY. Veronica otwarła kluczem te ostatnie i weszliśmy do ciasnego, wilgotnego pomieszczenia, w którym unosił się zapach oleju lnianego. Kiedy przeszła obok, myszkując w swoim pęku kluczy, w świetle jej latarki dojrzałem mały awaryjny generator. Usłyszałem potem, jak przkręcają się zapadki zamka, jak zaskakują na siebie - nie jak dwa uderzające o siebie pod wodą kamienie, lecz z nieprzyjemnym zgrzytem. Potem równie zgrzytliwie otworzyły się przed nami drzwi. Owiał nas nocny wiatr, bezszelestnie wydymając nasze ubrania, a w dole rozpostarła się panorama miasta - miliony połyskujących światełek. Wzdrygnąłem się i z całej siły przycisnąłem do ściany, zanim przełamując strach, -wszedłem za Veronicą na wąską platformę, z której dwa stopnie w dół wiodły na wąziutki gzyms, okrążający całą kopułę. Przez platformę ze stalowej siatki, widziałem świat z wysokości, na której mógłbym się znaleźć, lecąc niewielkim samolotem. Na południu Brooklyn, New York Harbor, Staten Island i fabryczne światła New Jersey. We wszystkich kierunkach ciągnęły się szeregi rojnych uli - oświetlonych zimnym światłem budynków, rozciągnięte nad rzeką bransolety mostowych świateł, szkarłatne od światełek samochodów stonogi dalekich autostrad. Daleko na południu, wysoko na niebie za przepływającymi szybko chmurami żeglował Księżyc w pełni. - Jest dziesiąta czterdzieści pięć - odezwała się Veronica. - Nie mamy chwili do stracenia. Gzyms był zbyt wąski, żebyśmy mogli iść nim obok siebie. Veronica poprowadziła mnie dookoła kopuły, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Dwa razy przystanęła, a wtedy złote piórko przy jej kapeluszu zaczynało obracać się jak antena radiowa poszukująca odpowiedniej częstotliwości. Kiedy wróciliśmy na platformę, kazała mi wychylić się przez niską barierkę. Było to tak, jakbym pochylał się nad czeluścią bez dna, w której wszystkie te światła popłynęły nade mną jak gwiazdy. - Tam właśnie jest południowa strona balkonu widokowego na osiemdziesiątym szóstym piętrze - objaśniła. Jakieś sto stóp pod nami wokół budynku owinął się wykładany czerwonymi płytkami balkon. Błękitne światła w każdym z jego rogów odbijały się od srebrnych prętów barierki, która obiegała jego zewnętrzną stronę. Wskazując mi południowo-zachodni narożnik, Veronica powiedziała: - Mój ojciec zstąpi właśnie tam. Ja stanę na wabia po drugiej stronie, na północno-wschodnim rogu. Ty zostaniesz tu, na tej platformie, razem z latawcem. Wzięła ode mnie pudło i przyklęknąwszy, szybko wyjęła zeń zawartość i równie szybko poskładała wszystko w całość. Założyła na siebie owe dwa kawałki opatrzonego zawiasami bambusa, tworząc dwa równoboczne, zachodzące na siebie trójkąty, obciągnęła na nich pomarańczowy kawałek jedwabiu drukowany w księżyce, komety i gwiazdy, a na koniec przytwierdziła do ramki i podstawy latawca nylonowe, błękitne V. I oto mieliśmy go przed sobą - na środku żółta błyskawica, sześciokątny, wielki na sześć stóp. Mojego wzrostu. Veronica wręczyła mi kołowrotek z błękitną żyłką. - Ty będziesz go ściągał - rzuciła na pozór obojętnym tonem. - Z pomocą tego? - Już ci mówiłam, to nie jest taki sobie zwykły latawiec. A zresztą, tam, skąd będzie wracał, ojciec nie waży prawie nic i nie ulegnie to zmianie, dopóki nie dotknie ziemi. - Ale jak... - Będziesz wiedział, jak to zrobić. - Położyła dłoń na mojej. - Odpręż się. Włóż teraz swoje rękawiczki. Kiedy ojciec pierwszy raz dotknie latawca, poczujesz ostre szarpnięcie, choć sam latawiec będzie wtedy tak wysoko, że nie zdołasz go zobaczyć. Cokolwiek będziesz robił, nogami zaprzyj się mocno w podłoże. Nie podnoś stóp nawet na sekundę. - Wyjęła z torebki pomarańczę, którą podniosła z chodnika. - Kiedy rzucę tę pomarańczę w powietrze, zacznij skręcać linkę - nie za szybko, ale równomiernie. Nie przestawaj, bez względu na to, co się będzie działo. Kiedy zbliżycie się na tyle, że będziesz widział jego twarz, wypuść latawiec i linkę. - I co potem? Zawahała się. - Nic, po prostu odsuń się pod ścianę. - Chciałem zapytać, co stanie się z nim? - Wtedy będzie już mógł panować nad własnymi ruchami. Sam dobrnie do południowo-zachodniego narożnika. - Odwróciła wzrok. - A potem czekaj tu na mnie. Uśmiechnęła się żałośnie i dotknęła mojego policzka. Potem ucałowała mnie w usta, okrążając mój język swoim, a potem robiąc to samo z moimi wargami - tym razem w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Włożywszy mi w dłonie kołowrotek z linką, odsunęła się w mrok drzwi, tak że nie mogłem już dostrzec jej twarzy. - Licz do tyłu od sześćdziesięciu, a potem wypuść latawiec. - Jej głos opadł do szeptu. - Żegnaj, Leo. I już jej nie było. Doliczyłem do dwudziestu pięciu, kiedy usłyszałem dobiegającą z dołu muzykę. Na południowo-zachodnim narożniku balkonu wiodokowego Veronica lewą ręką uderzała drewnianym tłuczkiem o brzegi śpiewającego naczynia, prawą zaś - kling! - brzękała małymi talerzami, które zawiesiła sobie u szyi na skórzanym rzemieniu. Rozpoznałem natychmiast chłodne pasaże, które wydobywała teraz ze śpiewającego naczynia - przeplatające się harmonie chromatycznej skali - to była ta sama melodia, którą grała niegdyś na fortepianie w Klubie Neptuna. Ten kawałek, który saksofonista określił tytułem „Wiola”. Veronica zdjęła kapelusz i siedziała z zamkniętymi oczyma, w pozycji lotosu, na niewielkiej trójkątnej macie; jej mokrych włosów nie rozwiewał wiatr. Kiedy dotarłem do zera, odwróciłem się od niej i wypuściłem latawiec. Wystrzelił w górę z taką szybkością, że choć byłem na to dobrze przygotowany, nieomal zwalił mnie z nóg. Trzymany przez rękawice kołowrotek nie przesunął się ani o ułamek cala, choć ja sam odczuwałem potężną siłę latawca w całym swoim ciele - od stawu barkowego do samych pięt. Kręgosłup miałem wygięty w luk - czułem się tak, jakbym złapał w oceanicznych głębinach jakąś ogromną rybę. Wylatując wysoko w atmosferę, a potem poza nią, pomarańczowy heksagon malał coraz bardziej, aż w końcu stał się czarną plamką na tle księżycowej tarczy - jakby sięgnął już samej powierzchni. Po chwili nie widziałem go już wcale. Ale błękitna żyłka z sykiem rozkręcała się dalej, wyznaczając we mgle świetlisty szlak - jak tamta niebieska linia, za którą szedłem w Central Parku. Skomplikowana melodia Veroniki zaczęła wypływać tym szlakiem w kosmos - żyłka wibrowała od tych kadencji, jakby była przewodzącym dźwięk kablem telefonicznym. Zaczęły się też dziać inne rzeczy. Niebo stało się fioletowe. Zerwał się wiatr. Usłyszałem nad głową łopot skrzydeł i zoba czyłem, że antenę okrąża wielka, czarna sowa. Miała złociste, jakby oproszone śnieżnym pyłem skrzydła, na które rzucały swój blask purpurowe światełka ostrzegawcze. Okrążyła antenę dwa naście razy, zataczając koncentryczne koła od środka na zewnątrz, a przy każdym okrążeniu tylko raz uderzając skrzydłami, i zostawiając za sobą złocisto-różową smugę, aż utworzył się za nią układ pierścieni przypominających pierścienie Saturna. Potem dostrzegłem na dole jeszcze kogoś, spacerującego pod otwartym parasolem po zewnętrznym murze balkonu obserwacyjnego, wzdłuż barierki. Była to Alta. Okrążywszy południowo-zachodni narożnik w kłębach unoszącej się znad miasta mgły, wyszła w plamę niebieskiego światła. Miała na sobie swój biały beret, spod którego wymykały się pasma białych włosów, delikatnych jak kwiatowy pyłek. Veronica nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi, kiedy Alta sztywno zeskoczyła z muru i obróciwszy parasolką, przemieniła ja w miotłę i zaczęła energicznie zamiatać płytki posadzki. Wchodząc na płytki, które już zamiotła, zostawiała wyraźne ślady w świeżo powstałej tam warstwie srebrnego pyłu. Była to, bowiem miotła, które nie usuwała srebrnego pyłu, tylko tworzyła go coraz więcej. Choć Alta miała na sobie wysokie botki, ślady wyglądały jak odciśnięte bosą stopą. Kiedy dotarła do południowo-zachodniego narożnika, utworzyła miotłą krąg srebrnego pyłu i wkroczyła weń, zanim zniknęła za rogiem. W środku tego kręgu nie pozostały po niej żadne ślady - ani bosych stóp, ani jakiekolwiek inne. Veronica nieprzerwanie wygrywała swoją melodię na naczyniu i cymbałkach. I nagle, niespodziewanie, w gęstej mgle zaczął tworzyć się powietrzny korytarz, długi tunel, wyglądający, jakby ciągnął się od najwyższego punktu budynku aż do Księżyca. Sam Księżyc wydał mi się teraz większy, a szczegóły jego powierzchni były widoczne równie dobrze jak na globusie Keko. Przy wschodniej krawędzi, trzydzieści stopni na północ od równika, gdzie kiedyś obserwowałem krater Ralegha przez teleskop Harriota, zapłonęła iskra błękitnego światła. W tej samej chwili poczułem na swojej lince szarpnięcie tak potężne, że gdyby nie rękawice, z pewnością wyszarpnęło by mi kołowrotek z rąk. Linka rozwijała się w szaleńczym tempie. Raz, kiedy byliśmy obaj w łodzi, a ojciec złapał na haczyk marlina, włożył mi kij wędki w dłonie i było to dokładnie takie samo odczucie. Szarpnięcie, luz, szarpnięcie. „Popuszczaj - instruował mnie. - Pozwól mu płynąć”. Właśnie to robiłem teraz, czekając, aż Veronica da mi sygnał, że mogę zacząć zwijać linkę. Spod czerwonawego makijażu na czoło wystąpiły mi grube krople potu. W ustach czułem żar. Światła miasta w dole jakby pociemniały - a samo miasto wydało mi się w tej chwili bardziej odległe niż Księżyc i gwiazdy nad głową. W tej chwili niebo przecięły rozwidlone błyskawice, za którymi natychmiast dały się słyszeć głuche odgłosy gromu. Przez ich blask spojrzałem zezem na balkon widokowy, ale Veroniki nie było już widać. Zniknęły też instrumenty i trójkątna mata. Tylko krąg srebrnego pyłu na południowo-zachodnim narożniku pozostał nietknięty. Następne uderzenie pioruna było tak potężne, że wstrząsnęło mną do kości. Potem w antenę trafiła cała seria piorunów i usłyszałem, jak Veronica krzyczy: „Leo!”, a pomarańcza poszybowała w niebo i wybuchła. Za Księżycem fioletowe niebo rozdarło się wzdłuż poszarpanego szwu i ukazał się układ niesłychanie błyszczących gwiazd. Były ogromne - nie iskierki światła, ale małe kule - tak blisko Ziemi, jak żadne inne gwiazdy. Między nimi unosiły się majestatycznie ogromne lodowce, otoczone skorupką światła i załamujące na sobie ich promienie. Zwijałem błękitną żyłkę, a zwijany przeze mnie latawiec zachowywał się inaczej. Nie był cięższy - tu Veronica miała rację - ale stawiał jakby większy opór. Nieustannie wypatrywałem pojawienia się latawca. Sowa nie zaprzestawała swoich okrążeń, dysk wokół anteny stale narastał, gwiazdy i lodowce mnożyły się w nieskończoność, a moje palce w czarnych rękawiczkach śmigały bez ustanku, kręcąc korbą kołowrotka z siłą, o jaką się nawet nie podejrzewałem. Przez cały ten czas czułem unoszący się w powietrzu zapach palonego ciała, a przez chwilę poczułem na języku smak słonej wody. A potem na niebie ukazał się latawiec i wszystko zaczęło dziać się znacznie szybciej. Zupełnie jakby ktoś kręcił wskazówkami zegara z równą zaciekłością, z jaką ja obracałem korbką swego kołowrotka. 48 Z nieba spływały kaskady błyskawic przypominających trójzęby. Sylweta latawca rysowała się wyraźnie na tle Księżyca; kiedy wyłonił się spomiędzy gwiazd i lodowców i wpłynął w tunel wiodący na dół przez mgłę, ciągnął za sobą smugę ognistych szczątków jak kometa. Wyraźnie też było widać, że na latawcu leży z szeroko rozłożonymi ramionami jakiś człowiek. Podświetlony od tyłu, wymizerowany cień. Stopniowo zaczynałem rozróżniać szczegóły jego ubioru: wystrzępioną pelerynę, długie buty, obszarpane czarne spodnie i szarfę. Człowiek, który miał je na sobie, był chudy, wysoki, miał długie, nieporządne włosy, wymykające się pasmami spod czarnego turbanu, który sam także zwisał w długich, postrzępionych zwojach. Ze wszystkich sił wyglądałem jego twarzy, gotowy postąpić zgodnie z instrukcją Veroniki; gdy tylko będę w stanie ją dojrzeć - wypuścić kołowrót, linkę i latawiec. W końcu latawiec przystanął niespodziewanie, unosząc się teraz horyzontalnie nad samą anteną, a człowiek na nim zebrał się do przysiadu. Widząc rozwiane na wietrze strzępy kostiumu Vardoza z Bombaju - który pod każdym względem przypominał ten, który miałem na sobie - przypomniałem sobie nagle, co powiedziała mi Leona McGriff: „Uważaj na siebie jutro wieczorem na szczycie tamtego budynku. Nie stawaj tam, gdzie ci każą”. Wtedy kątem oka wypatrzyłem Veronicę - jej włosy, już suche, rozwiewały się teraz na wietrze - biegła po balkonie pode mną i właśnie wtedy na niebie zajaśniała największa błyskawica, oświetlając wszystko w promieniu jakichś dwustu stóp. Nie wyłączając twarzy mężczyzny na latawcu. Twarzy Albina White’a - zniszczonej życiem, poznaczonej bliznami, dosłownie przeoranej przez czas. Czoło znaczyły mu przypominające sznury blizny, na policzkach otwierało się mnóstwo dziobów jak po ospie, a szczękę miał tak wyżartą kwasami, że jej po wierzchnia przypominała pumeks. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, jego zielone wargi - farba łuszczyła się z nich płatkami - ściągnął do tyłu potworny grymas, który odsłonił wszystkie zęby ojca Veroniki. Natychmiast rozpoznałem w nim magika z dworku, kalekę z doków, indiańskiego szamana z amazońskiej dżungli i włóczęgę z dziedzińca londyńskiej Tower. Prawe oko niebieskie, lewe - zielone. Puściłem latawiec i natychmiast poczułem potężne szarpnięcie, które ciągnęło mnie w niebo z siłą, której nie mogłem się przeciwstawić. Moje ciało opuściły nagle wszystkie siły. Aż nagle, jakby znikąd, pojawiła się para rąk, które złapały mnie mocno od tyłu, gdy byłem już kilka stóp nad ziemią. Przez kilka sekund miałem uczucie, jakby wciągał mnie potężny wir, gdy moje ciało wsysał tunel, którym przybył Albin White. Kątem oka dojrzałem, że nadal przykuca na swoim latawcu, zbierając się do skoku. Spojrzenie jego przekrwionych oczu ani na chwilę nie przestało wwiercać się we mnie. Przeleciało mi przez głowę: on czeka, aż wciągnie mnie w niebo, zanim sam skoczy. Ale tak się nie stało. Bo choć siła, która mnie wciągała, znacznie przewyższała siłę grawitacji, prawie ściągając mi buty ze stóp, to ręce, które mnie złapały, pociągnęły mnie do tyłu, przezwyciężając ją, tak, że z platformy wpadłem do środka pomieszczenia z generatorem. Wylądowałem ciężko na grzbiecie, a skoczywszy na równe nogi, oszołomiony, znalazłem się twarzą w twarz z Veronicą, która przetoczyła się po ziemi za mną i teraz dyszała ciężko, łapiąc oddech. - Jak udało ci się wbiec tutaj tak szybko? - zapytałem, bo przecież minęło ledwie kilka sekund od chwili, kiedy widziałem ją biegnącą przez tamten balkon. - Co masz na myśli? - zapytała ona, pozbierawszy się trochę. - Przecież ty... - Mniejsza o to. Chodźmy. Popędziliśmy z powrotem na platformę, akurat na czas, by zobaczyć, jak Albin White, zmieszany i wytrącony z rytmu, próbuje jakoś utrzymać się na latawcu, który zaczął wirować jak bąk. Zobaczyłem wtedy, że ojciec Veroniki ma skrzydła, mieniące się tęczowo, przewiązane luźno złocistym sznurkiem, które jednak zwisały teraz uszkodzone i bezwładne. Mimo że taki wycieńczony, zdołał wykonać dwudziestostopowy skok w lewo i złapać za zewnętrzny pierścień utworzony przez skrzydła sowy. Jeżeli owa płaszczyzna pierścieni pomyślana została jako jego lądowisko, to nie spełniła swojego zadania. Przez chwilę wisiał na niej, zaczepiony czubkami palców, ale nie mógł się podciągnąć. - Ojcze! - krzyknęła Veronicą, a on opuścił na nią niczego nie rozumiejący wzrok i potrząsnął głową. - Ojcze, wybacz! Ale co? - przemknęło mi przez głowę. White otworzył usta, by jej odpowiedzieć, ale to, co się z nich wydobyło, nie było ludzkim głosem, lecz ptasim świergotem, który niemalże rozdarł mi bębenki w uszach. Potem mężczyzna puścił złocisty pierścień i teraz z kolei Veronicą krzyknęła, kiedy runął głową w dół, machając rękami i nogami. Byłem pewien, że poleci prosto na leżącą o sto pięter niżej ulicę, ale zdołał jakoś poderwać i przekręcić swoje ciało tak, że udało mu się przelecieć nad stalowymi prętami zabezpieczeń i - z kolejnym przeraźliwym okrzykiem - wylądować na kolanach w chmurze srebrnego pyłu na południowo-zachodnim narożniku balkonu widokowego. - Skierował się na ten krąg - mruknęła z niedowierzaniem Veronicą. Ale kiedy to mówiła, ja zobaczyłem coś, co - nawet dla Veroniki - było jeszcze bardziej przerażające niż widok lecącego z nieba Albina White’a, mianowicie samą Veronicę, jak wybiega zza południowo-zachodniego narożnika. Mimo że cały czas była koło mnie w swej niebiesko-czarnej pepitce, biegła dwieście stóp pod nami, mając na sobie tę samą sukienkę. W głowie zadźwięczały mi słowa Keko: „Nie wiesz, że niektórzy ludzie potrafią być w dwóch miejscach naraz?” - Nie, to nie to - zaprzeczyła Veronicą roztrzęsionym głosem, jak zwykle wskakując mi w myśli. Veronicą pod nami zatrzymała się w biegu, przerażona widokiem Albina White’a w tych jego łachmanach, podnoszącego się i otrzepującego z kolan srebrny pył. Jej włosy rozwiewał wiatr, podczas gdy włosy Veroniki obok mnie nadal pozostawały mokre, przylegające do głowy. Pod każdym innym względem obie dziewczyny były identyczne. - O, mój Boże - mówiła Veronica. - To niemożliwe. - Czy to jedno z tych wyobrażeń, o jakich opowiadał nam Otto? - Nie, to żywy człowiek - odparła Veronica. - Nie widzisz, to moja siostra! - Co takiego?! - To moja siostra, Viola. Violu! - krzyknęła, machając do niej obiema rękami. Kobieta podniosła wzrok i dosłownie zamarła, widząc nas na stalowej platformie. Była tak samo zdumiona naszym widokiem jak my jej. Niespodziewanie gdzieś z góry padł na jej twarz cień sowich skrzydeł. Po chwili ogarnął całe ciało Violi. Z ostrym okrzykiem sowa oderwała się od swojej orbity wokół anteny i wielkim łukiem odleciała znad budynku, znikając w ciemnościach. Ale choć sowy już nie było, jej cień ciągle jeszcze okrywał kobietę na balkonie. Veronicą opuściła ręce. - Tak, jest też i Starwood - rzekła. 49 Zachodził Albina White’a od tyłu, z twarzą wykrzywioną wściekłością. Zygzakowata blizna na czole żarzyła się czerwono, tym bardziej widoczna, że brwi miał wyskubane cieniutko jak ołówkowe kreski. Jego rude włosy były teraz dłuższe, niż kiedy widziałem go po raz pierwszy, w galerii, i opadały na jeden bok jak końska grzywa. Choć zmagałem się z nim u Keko, był wtedy niewidzialny, a obraz, jaki wytworzyłem sobie w myślach, słysząc przez te wszystkie tygodnie, jak inni wymawiają jego imię z lękiem lub pogardą, niezbyt zgadzał się z tym, co widziałem teraz przed sobą. Był jeszcze większy i szerszy, niż go zapamiętałem - wielka, złowieszcza masa. Potężne ramiona, gruby kark i dłonie - dwa razy większe od moich. Ręce, które z łatwością wykonywały najzręczniejsze sztuczki magiczne. Ręce zdolne do przemocy. Wyobraziłem sobie, jak obezwładniają i oślepiają Keko, gdy ten człowiek gwałcił ją wiele lat temu. I jak w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin duszą ją i wrzucają do akwarium. Byłem tylko zdumiony, że za każdym razem była zdolna wydać mu tak straszliwą walkę. Zdumiewałem się także, że ja sam - niewidzialny czy nie - zdołałem wywinąć się śmierci, znalazłszy się w uścisku tych potężnych łap. Również jego ubranie było inne, niż się spodziewałem: nosił workowaty biały garnitur, białą koszulę, a na szyi zawiązał sobie czarną bandanę. Do tego dwukolorowe buty na cienkich, bezszelestnych podeszwach. Obie wielkie łapy były w tej chwili zajęte. W prawej trzymał połyskujące żółto lasso, w lewej - wiązkę sztyletów. Nie wiem, skąd Starwood wylazł ani jak dotarł do tego miejsca - ledwie dwanaście stóp od Albina White’a - nie wykryty, ale doskonale wybrał sobie moment, bo White zdawał się zupełnie nieświadom jego obecności. Mimo wszystkiego, co słyszałem dotąd o Albinie Wbicie jako o magiku a także zahartowanym podróżniku po wymiarach czasu i przestrzeni, jakich przeciętny śmiertelnik nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić, nie wierzyłem, że może przeżyć walkę z tak znakomitym przeciwnikiem. Kiedy Starwood ruszył do ataku, kręcąc lassem nad głową, a obie Veroniki - ta przy mnie i ta na dole, przykryta cieniem sowich skrzydeł - krzyknęły jednym głosem: „Ojcze!”, to co się stało było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałem. Choć kończyny miał sztywne jak strach na wróble, White bez chwili wahania zrobił wzdłuż balkonu sześć przewrotów, zrzucając postrzępiony kostium Vardoza z Bombaju i odsłaniając pod spodem nietknięty strój magika - zielony trykot, dźersej i szarfę. Rzuciwszy lasso lekkim skrętem nadgarstka, Starwood zdołał mimo wszystko podczas ostatniego koziołka złapać go za kostkę i wyrzucić w powietrze. - Chodź - rzuciła Veronica, ciągnąc mnie za ramię. Kiedy wbiegaliśmy do pokoju z generatorem, zdążyłem jeszcze zobaczyć, że Starwood rzuca jednocześnie trzy ze swych sztyletów. White, dwadzieścia stóp nad podłogą balkonu, uchylił się przed pierwszym, obcasem odbił drugi, wreszcie wykorzystując swe niesamowite umiejętności, przetoczył się na bok jak derwisz, tak że trzeci sztylet przeciął linkę lassa. Potem, wirując, runął w dół tak szybko, że jego obraz zamazał mi się przed oczami. Veronica i ja popędziliśmy w kierunku malej windy. Kiedy drzwi zamknęły się za nami, utkwiłem wzrok w jej twarzy i ani na chwilę go nie odrywałem. - Jak on był w stanie to zrobić - wyrwało mi się - po tym wszystkim, co przeszedł? Oddychała przez zaciśnięte zęby, dłonie zwinęła ciasno w pięści. - To co widziałeś - mruknęła - to ledwie początek. A ja, czując w głowie narastający łomot pulsu, zapytałem: - Co by się stało, gdybyś mnie nie złapała? Na jedną chwilę Veronica skupiła się całkowicie na mnie. Kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał pusto. - Udałbyś się tam, skąd przybył mój ojciec. Żeby mógł wrócić tak, jak to było zaplanowane, ktoś musiał zająć jego miejsce. Odsunąłem się od niej. - Ty miałeś go zastąpić - dodała. Znów przypomniała mi się Leona McGriff. - Przez cały czas. - Przez cały czas - potwierdziła głuchym tonem. - Wylądował tak ratalnie dlatego, że tak się nie stało. Nagle winda zatrzymała się z jękiem. Zawiśliśmy w połowie drogi między sto drugim a osiemdziesiątym szóstym piętrem. Na wysokościomierzu widniało 1150 stóp. - Nie ruszaj się - szepnęła Veronica. Nie zawracała sobie głowy guzikami na tablicy rozdzielczej. Wyjąwszy swój pęk, wybrała kwadratowy kluczyk ze znaczkami z brązu i wsunęła go w dziurkę systemu sterowania nad guzikiem alarmowym. Klucz przekręcił się z cichym stukotem, ale nic się nie wydarzyło. Klnąc z cicha, otworzyła sprężynowiec i próbowała oderwać tablicę od ściany. Po chwili przestała. - Musimy się stąd wydostać jakimś innym sposobem - oznajmiła. Przebiegłem rękoma swe niezliczone kieszenie i wyłowiłem w końcu kawałek zielonej kredy. - Nie, na to nie ma czasu. - Przyglądała się bacznie sufitowi windy. - Podsadź mnie. Przyklęknąłem na jedno kolano, a ona wspięła się na moje ramiona i uklękła, krzyżując nogi. Złapałem ją za kostki i wsta łem. Veronica poluzowała ostrzem noża kilka śrubek na suficie i odsunęła prostokątną klapę wyjścia bezpieczeństwa. - Ja cię podsadzę, a potem ty mnie wciągniesz - powiedziała. - Będzie ciężko, Leo, ale skoro zszedłeś po tamtych schodach, dasz sobie radę i tutaj. - Po linie? - Osiem pięter. Pamiętaj, że masz swoje rękawiczki. Nie zatrzymuj się i nie patrz w dół - niezależnie od tego, co zobaczysz lub usłyszysz. Złożywszy dłonie, podsadziła mnie do wyjścia. Kiedy znalazłem się na dachu windy i spojrzałem w czerń nad swoją głową, poczułem się, jakbym stał na dnie górniczego szybu. Przez jego grube ściany dobiegał łomot przypominając grom - był to odgłos walki Starwooda i White’a. - Leo! Na dole, w windzie czekała Veronica z wyciągniętymi do góry ramionami. Podciągnąłem ją na dach windy z niesłychaną wprost łatwością, bo mój chwyt w tych rękawiczkach był mocny jak klej. - Chodźmy - mruknęła, na piracką modłę zaciskając między zębami otwarty sprężynowiec. Złapała za linę windy i zaczęła podciągać się w górę, przemieszczając na przemian ręce, aż wkrótce straciłem ją z oczu. Wspięcie się osiem pięter po linie przyprawiło mnie ledwie o lekką zadyszkę. Przez całą drogę w górę towarzyszył mi dolatujący z ciemności zapach palonego ciała zmieszany z lepką jak krew, ciepłą mgłą. Słyszałem jęki i krzyki - niektóre dalekie, inne odległe ledwie o kilka stóp. Gdzieś w połowie wspinaczki poczułem na policzku lodowaty podmuch i w górze po lewej ujrzałem wysoką postać stojącą na platformie z błękitnego światła. Między jej brwiami obracał się świetlisty krąg, z którego wylatywały niebiesko-żółte ptaszki - niektóre miały prawe skrzydło, inne lewe, ale żaden z nich nie miał obu. Potem z tego kręgu wylał się czarny potok pełen rzucających się ryb - część była bezgłowa, inne pozbawione ogona, żadna nie była cała. W końcu postać schyliła się nisko i złożyła na podobieństwo origami - we czworo, potem w ośmioro, w szesnaścioro, aż w końcu powstał z niej maleńki sześciobok, który sfrunął w dół jak płatek śniegu. Wspinałem się nieprzerwanie, nawet, kiedy szybem zaczęły spadać w dół wiosła, które mijały mnie ledwie o kilka cali. Były to wiosła takie same jak te, które widziałem na kręconych schodach, napędzające łodzie pełne niewidzialnych wioślarzy. Kiedy wioseł zaczęło przybywać, zamknąłem oczy i przez pozostałe piętra podciągałem się już bez zatrzymywania. Veronica czekała zniecierpliwiona, przylgnięta do liny, przy drzwiach na sto drugim piętrze, które zdołała już otworzyć. - Kazałam ci się nie zatrzymywać - rzuciła ostro. Oparłszy jedną stopę na progu, wsunęła nóż z powrotem między zęby i jednym skokiem znalazła się w obserwatorium. Wisząc z jedną ręką owiniętą wokół liny, już miałem podążyć w jej ślady, kiedy nagle ktoś zaszedł Veronicę z boku i pchnął ją z powrotem do szybu windy. Kiedy spadała, błyskawicznie opuściłem wolne ramię i zdążyłem złapać ją za suknię. Wywinąwszy się, zdołała zacisnąć dłonie wokół mojego nadgarstka i przez chwilę dyndała tak z nożem nadal tkwiącym między zębami, po czym jednym wyrzutem nóg objęła znów linę. Potem dała mi znak, żebym ją puścił. Wskoczyłem do przedsionka obserwatorium, gdzie przycupnąłem nisko przy ziemi i zaczekałem, aż ona zrobi to samo. - Nic ci nie jest? - szepnąłem, kiedy wylądowała tuż obok. Uścisnęła mnie za ramię i biorąc nóż do ręki, gestem drugiej wskazała mi schody. - Użyj teraz dip shing - zakomenderowała. Kiedy sunęliśmy bezgłośnie po podłodze, zacząłem przeszukiwać kieszenie marynarki i peleryny, ale nigdzie nie mogłem znaleźć swego puzderka. Przy drzwiach prowadzących na klatkę schodową usłyszałem nad głową coś jakby brzęczenie. - Słyszałeś, co powiedziałam? - nagliła Veronica. - Nie mogę go znaleźć. - Przejdź przez te drzwi i poczekaj na mnie na podeście. I znajdź to! I wśliznęła się w otaczający nas mrok. Na miejscu przywitał mnie powiew lodowatego powietrza. Przycisnąłem się do zimnej, wilgotnej ściany. Podest był niewielki. Zajrzałem za poręcz, w dół najdłuższej klatki schodowej, jaką w życiu widziałem. Tysiąc osiemset sześćdziesiąt stopni. Oświetlona jedną, niezbyt jasną żarówką na każdym piętrze. A pięter było sto dwa. Jeszcze raz przeszukałem kieszenie i znalazłem w nich przedmioty, których wcale się tam nie spodziewałem: muszlę łodzika, aksamitną opaskę na oczy i srebrne kajdanki, którymi dałoby się skuć aż cztery przeguby na raz. A także trójkątne lusterko, w którym najpierw ukazała się mgła, a potem żywe obrazy. Zobaczyłem, jak Albin White i Starwood pojedynkują się na ogniste miecze. Za każdym razem, gdy je krzyżowali, w niebo wzbijała się ognista kula płomieni. Wnioskując ze znaków wypalonych na ramieniu White’a, Starwood miał wyraźną przewagę. Lecz wtem White końcem miecza zakreślił w powietrzu ognistą cyfrę osiem; płonęła przez moment, lecz zaraz zamieniła się w wodę, która zdusiła płomienie na mieczu Starwooda. White wykonał salto z parapetu na przypominającą skrzydło stalową belkę, a wtedy zorientowałem się, że walczą nie pod nami, ale nad - na dachu Obserwatorium. Nieoczekiwanie po swojej lewej usłyszałem zduszone, ciągłe brzęczenie. Ktoś przechodził przez drzwi, i nie była to Veronica. Wśród mrocznych cieni zdołałem najpierw dostrzec tylko, że był to mężczyzna otulony w zbyt wielki płaszcz. Miał w dłoni pistolet, wycelowany prosto w mój brzuch. Potem wyprostował się i oświetlił go nikły blask żarówki. Cala krew odpłynęła mi z serca, a lusterko wypadło z rąk, kiedy zobaczyłem przed sobą głowę spuchniętą tak, że jej rysy były już zupełnie nie do rozpoznania, jakby rozdarła ją chmura grubego śrutu. Jednego oka nie było, drugie zapuchło i nabiegło krwią. A na kłębowisku opuchlizn i żądeł, które niegdyś stanowiło jego twarz, nadal osiadały dziesiątki pszczół - niektóre w śmiertelnej agonii, inne żądląc, a jeszcze inne, już martwe, na wpół zatopione w żywym mięsie. Człowiek ów otworzył usta, by coś powiedzieć, a wtedy spomiędzy warg po jawił się język, dokładnie oblepiony pszczołami. Z jego gardła i trzewi dochodziło jeszcze głośniejsze brzęczenie, jakby ktoś piłował drzewo. Ciało miał pełne pszczół, a ja nie mogłem się nadziwić, jakim cudem Wolfgang Tod jeszcze żyje. Oparł się o framugę i przechylił pistolet na bok. Rzuciwszy spojrzenie pod stopy, ujrzałem w odłamkach lustra klucz ptaków, uformowany w kształcie litery V i przelatujący z lewej strony na prawą. Pomyślałem: To ostatnia rzecz, jaką oglądasz w życiu. Czekałem teraz na szczęk iglicy pistoletu. Zamiast niego usłyszałem jednak głuche uderzenie. Podniosłem wzrok na Toda, który nadal celował do mnie z pistoletu, tylko, że teraz przez gardło przechodził mu na wylot nóż. Wbity od tyłu, z perłową rączką wystającą tuż u nasady karku, ociekającym krwią końcem ostrza wychodził tuż nad jabłkiem Adama. Tod był już martwy a dwie pszczoły, brzęcząc głośno, usadowiły się na zakrwawionym ostrzu. W drzwiach ukazała się Veronica i wyciągnęła swój sprężynowiec z gardła Toda. Wytarłszy nóż o połę jego płaszcza, bezceremonialnie przerzuciła trupa przez poręcz barierki. Patrzyłem jak spada - z rozwianym płaszczem i rozkrzyżowanymi kończynami - jak staje się coraz mniejszy i mniejszy. Przez kilka sekund widziałem, jak spod płaszcza wysunął się ogon - gadzi zwężający się ku końcowi ogon, z zieloną pokrywą grubych łusek. Potem Tod stał się już tylko plamką, która nagle rozbłysła czerwono, jakby znikając wśród niższych pięter, zajął się ogniem. Czubkiem palca Veronica dotknęła kropelki krwi, która wciąż jeszcze tkwiła na koniuszku noża. - Clement miał rację - orzekła. - Jego krew jest zimna jak krew jaszczurki. 50 Na osiemdziesiątym szóstym piętrze, wychodząc z klatki schodowej zobaczyliśmy Altę, która stała wpatrzona w górę. Kiedy wypadliśmy pośpiesznie przez otwarte drzwi, zza rogu wybiegła właśnie dwójka mężczyzn w niebieskich płaszczach, gnających wprost na nią. Mieli ostre rysy twarzy, a zamiast oczu cienkie, prostokątne otwory, z których tryskały promienie ciemnego światła. Biegli, rozpościerając poły płaszczy jak skrzydła nietoperza, i byli już ledwie kilka stóp od niej, gdy usłyszeliśmy gardłowy charkot i obaj padli obaleni na ziemie. - To Tashi - mruknęła Veronica. Choć niebieskie płaszcze poszły w strzępy pod ciosami stalowych zębów, to, co kryło się w ich środku, nie wydało najmniejszego jęku. Usłyszeliśmy tylko nagły syk, jak odgłos uciekającego z dętki powietrza. A zamiast dwóch ciał na płytach posadzki zebrały się dwie kałuże srebrnego płynu; resztki niebieskich płaszczy przemieniły się w stado ciem i odleciały w noc. - To były tulpa - wyjaśniła Veronica. - Niełatwo jest je zabić. Ale Tashi to potrafi. Tymczasem Alta zniknęła gdzieś, a my, słysząc głośny krzyk, zwróciliśmy oczy na szczyt budynku. Albin White i Starwood znajdowali się teraz na wieżyczce, u samej podstawy anteny - wśród masy kabli, drabin, platform, drutów, pomostów i pierścieni prowadzących na samą antenę - ten niewielki obszar zamienili w upiorne, stożkowate pole walki. Starwood zdążył już zrzucić z siebie biały garnitur, ukazując ukryty pod nim obcisły kostium z grubej kolczugi, taki jaki czasem przywdziewają nurkowie, nienaruszalny nawet dla ostrych jak brzytwa rekinich zębów. Jednak kiedy Albin White uderzał go przez pierś lub ramię swoją czarną szarfą, Starwood podskakiwał jak zdzielony bykowcem. Obaj mężczyźni walczyli z dziką furią. Szczególnie Albin White, dobywający ostatnich rezerw, okazywał moc, trudną do pogodzenia z obrazem tamtego wypalonego mężczyzny, który spadł z nieba. Wyglądało to tak, jak gdyby zrzucając ubiór Vardoza, strząsnął z siebie i własną sponiewieraną skórę. Tylko oczy miały nadal ten sam pusty wyraz - wzrok magika grzązł gdzieś w dali, mimo że wszystkie jego działania wymagały tak ścisłej, wiążącej się ze stałym ryzykiem koncentracji. Kiedy White przeskakiwał szybko z jednego pierścienia na drugi, Starwood wskoczył po małej drabince na niedużą platformę, z której cisnął w tamtego garściami czarnego proszku. White zanurkował na niższy pierścień, gdzie wytarł sobie oczy, a potem na czworakach wspiął się po jednym z naprężonych ukośnych kabli, które biegły na sam szczyt anteny. Tysiąc trzy sta pięćdziesiąt stóp nad Manhattanem, a pięćdziesiąt stóp nad Starwoodem, przycupnął na dwóch równoległych poprzeczkach. Tam na kilka sekund jakby zapomniał o wszystkim i zapatrzył się w miasto, którego od tak dawna nie oglądał. Na tę krótką chwilę rysy jego twarzy złagodniały. W przeciwienstwie do innych obieżyświatów, którzy kiedykolwiek znaleźli się w tym budynku, White przebył nie tylko tysiące mil, ale i tysiące lat. Wiedziałem, że jedyne miasta, jakie ostatnio oglądał, to Damaszek i Aleksandria sprzed wypraw krzyżowych, oraz elżbietański Londyn. Teraz w końcu był w domu. W tym czasie Starwood przemierzył kilka innych poprzeczek i cicho prześlizgnął się nad barierką wąskiego pomostu biegnącego tuż u podstawy anteny. Odpiął lewy rękaw swej kolczugi, który równiuteńko oddzielił się od reszty przy ramieniu. Nie wiem, co to był za metal, ale okazał się nadzwyczaj plastyczny - Starwood szybko uformował z niego długie na cztery stopy, roztrojone na końcu ostrze. Trójząb, który trzymał teraz w prawym ręku zębami ku ziemi. - Nie - szepnęła ledwo dosłyszalnie Veronica. Ale White także go obserwował i wychyliwszy się do przodu, wyciągnął w stronę Starwooda zaciśnięte w pięści dłonie. Na każdym palcu miał pierścień, tak jak wtedy w Londynie, i z każdego z nich wystrzeliły teraz prosto w Starwooda elektryczne oszczepy. Część z nich odbiła się od kolczugi, wzniecając snopy iskier. Niektóre promienie dosięgły jednak odkrytego ramienia i Starwood, wywracając oczyma, wrzasnął z bólu. Poderwał swój trójząb do góry i przytrzymał go na wysokości piersi, i nagle wszystkie pierścienie White'a pofrunęły z jego palców do ostrza trójzębu, przylegając do niego mocno jak do magnesu. Wszystkie dziesięć - rządkiem. Starwood błyskawicznie uniósł trójząb na wysokość ramienia i cisnął nim w ojca Yeroniki, który zobaczył to, lecz zamiast się uchylić, opuścił ramiona i zamarł bez ruchu, z całej siły koncentrując się na trójzębie, jakby pragnął mocą swego umysłu zmienić tor jego lotu. Zrobił jednak coś jeszcze lepszego. Trójząb przeszedł prosto przez jego pierś - jakby White był z powietrza, nie z krwi i kości - wyłonił się po drugiej stronie i pomknął łukiem w niebo. A mnie przemknęło przez głowę, że być może na ten ułamek sekundy zdołał przekomponować swoją strukturę molekularną i otworzyć w sobie szeroką szczelinę, przez którą przepuścił pocisk. - Zgadza się - usłyszałem w myślach głos Veroniki. Ale już w chwilę później ujrzeliśmy coś, czego nie mógł dojrzeć White: trójząb, zawróciwszy na niebie jak bumerang, gnał teraz z powrotem w jego kierunku. - Ojcze! - krzyknęła Veronica rozpaczliwie. A spośród spowijających leżący w dole balkon cieni dał się słyszeć brzmiący jak jej echo głos: - Ojcze! W ostatniej chwili Albin White pojął, co ma się zaraz stać. Stojąc plecami do anteny na szeroko rozstawionych nogach, mógł odchylić ciało ledwie o kilka cali w prawo. Tak więc zamiast strzaskać mu kręgosłup, trójząb zatopił się w jego lewym ramieniu a siła uderzenia zepchnęła go z anteny głową w dół. Z raną tryskającą krwią i szeroko rozwartymi oczami, runął, mijając w pędzie nas, a potem balkon widokowy, i poleciał wzdłuż ściany budynku aż na sam dół. - Nie! - krzyknęła Veronica. A z cienia jak echo znów zawtórowało jej identyczne „Nie!”. Nawet, jeśli Albin White krzyknął podczas swego potwornego upadku, nic nie usłyszeliśmy. Obracając się wściekle w stronę Starwooda, Veronica cisnęła weń swoim sprężynowcem. On zaś, stojąc z rękami wspartymi na biodrach, zwrócił tylko głowę w stronę nadlatującego noża, który zawrócił w miejscu i pomknął w stronę Veroniki. Nagle usłyszeliśmy warknięcie, zgrzyt metalu i zobaczyliśmy snop iskier strzelających wokół ostrza. Uchwycony o kilka cali od piersi kobiety, nóż został następnie złożony u jej stóp z gardłowym warkotem. To Tashi złapał go w powietrzu, tak jak inne psy chwytają rzucony im patyk. White zginął, a Veronica była bez broni, więc kiedy Starwood zeskakiwał na nasz balkon, zacząłem gorączkowo przebiegać rękami kieszenie w poszukiwaniu dip shing. Zbliżając się do nas, Starwood miał już w rękach kolejną wiązkę sztyletów ze swego najwyraźniej niewyczerpywalnego zapasu. Trzymał je tak, jak inni trzymają wiązankę kwiatów. Wybierając spośród nich jeden, obserwował nas chłodno i przez chwilę byłem niemal pewien, że jego cień na ścianie jest cieniem pantery. - Tod mówił wam - odezwał się chrypliwie - że tkwicie w bagnie aż po same uszy. Czy naprawdę sądziliście, że dam się wywieść w pole, mając tyle do stracenia? Ledwie dostrzegalny ruch nadgarstka i sztylet odciął złote piórko u kapelusza Veroniki. - Ty - ręce z kieszeni! - warknął, a kolejny sztylet przemknął z wizgiem między moim łokciem a żebrami. - Coś ci jestem winien po naszym ostatnim spotkaniu. - Następny sztylet zerwał mi z głowy turban i wyrzucił go za zewnętrzny mur. Wyciągnąłem posłusznie ręce, jednak Starwood nie wiedział, że moja prawa dłoń - w jednej z tych podwójnych kieszonek - zamknęła się w końcu na brązowym puzderku. - Remi straciła rękę - mówił Starwood do Weroniki, a teraz ty stracisz obie, po kawałeczku, zanim cię w końcu zabiję. - Remi nigdy cię nie obchodziła - rzuciła z goryczą Veronica. Starwood wybrał z wiązki kolejny sztylet. - Lepiej uważaj, co mówisz - warknął. Tym razem sztylet rozszczepił się w locie i przemienił w dwa węże, które owinęły się wokół naszych karków. Wąż był zimny jak lód i natychmiast pozbawił mnie tchu. Upuściłem puzderko. Chyląc się ku ziemi, oszołomiony zobaczyłem, że Veronica zmaga się ze Starwoodem. Jednocześnie widziałem Veronicę obok siebie, także zgiętą we dwoje. To ta druga Veronica - ta, którą nazywała Violą - zaskoczyła Starwooda od tyłu, zakładając mu podwójnego nelsona. Nieoczekiwanie oba węże zniknęły, a moje płuca znów wypełniły się tlenem. Widziałem wyraźnie, że nie było to tylko wyobrażenie Veroniki, ale rzeczywista kobieta, jej bliźniaczka. W jaki sposób Alta znów stała się taka młoda - zdumiałem się. - Violu! - krzyknęła Veronica. Lecz Starwood szybko się pozbierał. Przerzucił Violę przez ramię, w mgnieniu oka przygwoździł ją do ziemi i przydusiwszy jej gardło jedną olbrzymią łapą, drugą bił ją po twarzy na przemian to z jednej, to z drugiej strony. Veronica błyskawicznym skokiem odzyskała puzderko, w kilka sekund wyłuskała zeń drzazgę dip shing i zniknęła. Poczułem w uchu jej oddech. - Nie ruszaj się, Leo, póki cię nie zawołam. Natychmiast też ujrzałem, że Veronica rzuca się na Starwooda, szarpnięciem za włosy podrywając do góry jego głowę. Pomijając chronione partie jego ciała, całą swoją wściekłość skoncentrowała na głowie i odsłoniętym ramieniu. Starwood wrzasnął przeraźliwie i przycisnął ręce do oczu, z których zaczęła lać się krew. Wiedziałem, że to Veronica zatopiła w nich paznokcie, próbując oślepić go - tak jak on oślepił Keko. Ale on jakimś cudem nadal widział - zresztą trudno stwierdzić to na pewno, bo przecież walczył teraz z kimś niewidzialnym. Stoczywszy się z Violi, prawą ręką zdołał złapać Veronicę. Viola, oszołomiona, skoczyła na równe nogi i spróbowała złapać go za głowę, ale zdzielił ją w żołądek tak mocno, że natychmiast osunęła się po ścianie i legła w cieniu. Potem obiema pięściami zaczął grzmocić Veronicę, która jęczała głośno pod naporem ciosów. - Tashi! - krzyknęła nagle. Starwood wiedział, co to oznacza. Przetaczając się na bok, zerwał się do obronnego przysiadu, wymachując sztyletem, który wyciągnął sobie z ust. Oczy zalewała mu krew. Odpiął prawy rękaw kolczugi, rozpostarł go, a on zamienił się w kolistą sieć. Słysząc za plecami warczenie zwierzęcia, Starwood obrócił się na pięcie i, również warcząc, zwinnie zarzucił sieć, którą natychmiast szarpnięciem zamknął. Usłyszeliśmy skowyt, kiedy sieć wypełniła się kształtem niewidzialnego psa, walczącego z nią dziko. Tashi rzucał się, rozciągając ją do granic możliwości, ale nie poddawała się - nawet tam, gdzie szarpał metalową siateczkę stalowymi zębami, krzesając snopy iskier. Nagle czyjaś dłoń złapała mnie za kolano. Zaraz potem druga dłoń chwyciła moją, wciskając mi w nią drewnianą drzazgę. Natychmiast wsunąłem sobie dip shing pod język i stałem się niewidzialny. U moich stóp pojawiła się zaś klęcząca Veronica. Oberwała kilka naprawdę paskudnych ciosów, ale miała tylko jedną otwartą ranę - rozcięcie tuż przy wardze - i jeden rozległy siniak za uchem. Ślady pobicia widać było jednak nie w ilości krwi i sińców, ale po tym, jak dziwnie i boleśnie skręcone było całe jej ciało. Szyja i ramiona wyginały się dziwacznie. Nawet kręgosłup zdawał się skręcać z bólu. Mokre włosy opadały jej na twarz, a ona sama ledwie zdołała unieść głowę. - Uciekaj, Leo - szepnęła. - Inaczej i ciebie zabije. Starwood zawiesił sieć, która więziła Tashi, na jednej ze stalowych belek wystających z muru i ruszył w stronę Veroniki, dzierżąc w dłoni skierowany ostrzem w dół sztylet. Krew płynąca z okolic oczu zdążyła już zaschnąć w trzy grube linie rozwidlające się na policzkach. Veronica zdołała też wyrwać mu garść włosów razem ze skórą i teraz płynąca z czaszki krew, wypełniała zagłębienie jego zygzakowatej blizny tak dokładnie, jak farba wypełnia ceramiczne żłobienia. Veronica podnosiła się już na czworakach, a ja, mając na rękach swoje rękawiczki i będąc znów niewidzialnym, wiedziałem, że muszę trafić Starwooda już za pierwszym podejściem, bo drugiego nie będzie. Okrążyłem go z lewej i zaatakowałem dokładnie wtedy, kiedy wznosił sztylet nad szyją Veroniki. Zacisnąwszy palce na jego nadgarstku, z całej siły pociągnąłem w górę. Starwood stęknął. Natychmiast zakleszczył lewą dłoń na moim gardle. - Tym razem nie wywiniesz mi się tak gładko - wysyczał mi w ucho. Dłoń na moim gardle, była jak tamten wąż - lodowato zimna i bezlitosna. Mimo to jego sztylet nie opadł ani o cal. Kątem oka widziałem, jak Veronica odpełza od nas na bok, a nad ramieniem Starwooda wychodzi z cienia Viola. Otwierając usta w rozpaczliwej próbie złapania oddechu, wypuściłem dip shing i znów stałem się widoczny, wciąż uczepiony nadgarstka Starwooda. A on puścił teraz moje gardło i rozwarł dłoń, na której zmaterializowała się natychmiast szklanka wody. Spokojnie wylał wodę na moje rękawice, a ja przypomniałem sobie ostrzeżenie Veroniki: jeśli zmokną, mam dziesięć sekund na to, by zrzucić je z dłoni, bo inaczej pozostaną na nich już na zawsze. Doliczyłem do pięciu, potem wyrwałem dłonie z rękawic, puszczając Starwooda, który natychmiast ciął mnie sztyletem, o cal chybiając moją twarz. Zebrałem fałdy peleryny, żeby chronić się przed jego ciosami, starając się jednocześnie odciągnąć go jak najdalej od Veroniki, której Viola pomagała właśnie podnieść się na nogi. Starwood splunął na swój sztylet, a ten rozdzielił się na dwa, tak że teraz, zbliżając się do mnie, trzymał po jednym sztylecie w każdej ręce. Myślałem, że już po mnie, ale peleryna Albina White’a chroniła mnie tak, jak by posiadała swą własną moc. Sztylety Starwooda nie mogły przebić jej materii, a ona zdawała się sama przewidywać jego ruchy, delikatnie pociągając moje ręce w odpowiednim kierunku. W końcu, rozeźlony, rzucił się wprost na mnie, a ja uskakując mu z drogi obrotem, zarzuciłem pelerynę na jego głowę i cisnąłem nim o ścianę. Lepiej było jednak pozostać przy parowaniu jego ciosów, bo kiedy zdołał się wydostać spod peleryny, ja byłem ledwie w połowie drogi z powrotem do Veroniki. - Leo, uważaj! - krzyknęła. Rzuciłem się na podłogę, coś przeleciało mi ze świstem nad głową, a zaraz potem usłyszałem straszny krzyk. Podniosłem oczy i zobaczyłem Veronicę z tkwiącym w piersi sztyletem. A może to była Viola? Ich włosy wiatr rozwiewał już teraz zupełnie jednakowo. Kobieta, w piersi której tkwił sztylet, osuwała się na kolana; krew lała się nie tylko z miejsca dookoła sztyletu, ale także ze wszystkich czarnych plamek na jej sukience. Całe potoki krwi, które rozlewały się w kałuże na płytkach posadzki. Druga z kobiet rozszerzonymi ze strachu oczyma wpatrywała się gdzieś poza mnie, w stronę Starwooda. Ja także obejrzałem się na niego w momencie, gdy wznosił właśnie drugi sztylet, by ugodzić drugą z sióstr - i także zamarłem, zobaczywszy to, co widziała ona. Za Starwoodem, na zakrzywionych belkach przy zewnętrznym murze balansował Albin White. Wciąż żywy! Ledwie żywy. Lewe ramię całkowicie przesiąkło mu krwią, a twarz wykrzywiało straszliwe cierpienie. Skrzydła wisiały strzaskane, z żeber zwisały strzępy odartej skóry. W prawej ręce trzymał trójząb, który go przeszył. Wszystkie pierścienie tkwiły z powrotem na właściwych im palcach. Stając okrakiem nad stalową sztabą, zamachnął się tak mocno, jak tylko mógł, i cisnął trójząb przed siebie. Nawet jeśli Starwood usłyszał zbliżający się pocisk, nie miał czasu zareagować. W chwili gdy sztylet miał już opuścić jego palce, trójząb wyrwał mu ze stawu lewe ramię i przyszpilił je, rozedrgane, do wewnętrznej ściany. Zęby zatonęły głęboko w wapieniu. Szczekanie Tashiego podniosło się o pół tonu, a zaraz potem wszystkie dźwięki utonęły wśród wycia Starwooda. Przyskoczywszy do niego od tyłu, White zarzucił mu na szyję pętlę ze swej szarfy i wbił stopę w jego krzyż. Druga stopa skąpała się w krwi buchającej z ramienia Starwooda. A po sponiewieranej, przeżartej kwasami twarzy Albina White’a ciurkiem lały się łzy, gdy patrzył na swoje córki. Jedna umierająca, druga trzymająca na podołku głowę siostry. Poderwawszy się z wysiłkiem na nogi, podbiegłem do nich, by szukać wokół ust rannej owego rozcięcia, które pozwoli mi zidentyfikować Veronicę. Konająca siostra, której krew lała się nieprzerwanie ze wszystkich czarnych punktów sukienki, nie miała na twarzy żadnych znaków. W rzeczy samej, z bliska wyglądała o dziesięć lat młodziej niż Veronica. To Violę przeszył sztylet Starwooda. 51 - Ona umrze - odezwała się Veronica, gładząc siostrę po czole. Uklęknąłem przy nich, pełen wstydu z powodu ulgi, jaką poczułem widząc, że to nie Veronica wykrwawia się na śmierć. - Wyszła przede mnie, kiedy zobaczyła nadlatujący sztylet - powiedziała Veronica. - To dlatego moja siostra nie mogła mówić. To tutaj wylądowała wtedy, kiedy na pół godziny zniknęła z Palace Theater dziesięć lat temu. Była świadkiem wszystkiego, co tu się działo, z wyjątkiem własnej śmierci, i doznała szoku. - Ale gdzie jest Alta? - zapytałem, przepatrując mroczne cienie. - Tylko popatrz, Leo. Z każdą sekundą młodzieńcza twarz Violi robiła się coraz węższa. Czoło się obniżyło. Pojawiły się zmarszczki - najpierw pojedyncze, potem wiele: bruzdy na czole, kurze łapki wokół oczu, a na policzkach rozpostarła się cała pajęcza sieć. Tak jak byśmy oglądali całe dziesiątki lat nagrane na taśmie filmowej i puszczone nagle w zawrotnym tempie. Veronica i ja patrzyliśmy, jak jej siostra-bliźniaczka w ciągu piętnastu sekund postarzała się o pięćdziesiąt lat. I teraz przed nami leżała Alta - białowłosa, z zapadniętymi policzkami, niezbyt stosownie odziana w czamo-niebieską suknię w pepitkę, która opływała luźno jej kościstą postać. Krew przestała w końcu wypływać z czarnych dziurek, gdy nagle gwałtownie uniosła powieki. Oczy - odwrotne w kolorach do oczu Veroniki, prawe zielone, lewe niebieskie - były tak wyblakłe, że niemal nie dało się rozróżnić barw. Rozchyliła wargi i po raz pierwszy i jedyny po dziesięciu niemych latach przemówiła, głosem wysokim i cichym. Tylko trzy słowa. Do Veroniki. - Teraz już rozumiem. W chwilę później ujrzeliśmy, jak z ciała Alty unosi się postać zupełnie nagiej Violi, która zniknęła następnie gdzieś za wschodnią linią horyzontu, zostawiając za sobą długi ślad złocistej mgiełki. Kiedy Veronica złożyła Altę na posadzce, ciało jej siostry nadal kurczyło się nieprzerwanie, aż w końcu była nie większa od dziecka. - Alta wiele wiedziała przez cały ten czas - odezwała się Veronica. - Ale niewiele mogła zrobić, żeby coś zmienić lub czemuś zapobiec. Jakże miała w pełni zrozumieć to wszystko, zanim - dziś w nocy - spotkały się i połączyły w jedno te dwa momenty w czasie - czwarty maja sprzed dziesięciu lat i dzisiejszy. - Veronica w zadumie potrząsnęła głową. - Od tak dawna nie słyszałam jej głosu. Usłyszeliśmy dźwięk, który kazał nam odwrócić wzrok od Alty. Potworne chrupnięcie, a po nim krzyk. To Albin White szarpnął Starwooda w górę za pomocą swej szarfy, którą zacisnął mu na szyi na kształt smyczy, a jedyną jego rękę wykręcił i przycisnął mocno do łopatek. Ramię chrupnęło w dwóch miejscach, a Starwood wciąż jeszcze wył. - Ciesz się, że to nie był twój kark - krzyczał White ochryple. Były to jego pierwsze słowa, od chwili, gdy pojawił się na latawcu. - To za to, co mi zrobiłeś - ciągnął - i moim dziewczynkom. Za to, co mi ukradłeś. Za Nathalie. Wiesz, co stało się z Zytą? No. wiesz? - Zaciągnął mocniej pętlę wokół szyi Starwooda. - Nie możesz tego zrobić - wychrypiał Starwood. - Nie mogę? Kiedy już z tobą skończę, będziesz żałował, że nie złamałem ci karku. White odchylił się na chwilę, żeby odzyskać oddech. Nie wiem, skąd czerpał swą siłę, ale były to już wyraźnie jej resztki. Postąpiłem o krok w jego kierunku, lecz Veronica przytrzymała mnie na miejscu. - Nie zbliżaj się do nich - ostrzegła. - Bez względu na to, co mi zrobisz, i tak jesteś już trupem - wydyszał Starwood. White jeszcze mocniej zaciągnął pętlę. - Masz absolutną rację. Ale tam, dokąd ty się zaraz udasz, będziesz marzył o tym, żeby móc się ze mną zamienić. To ci mogę obiecać. Nagle Starwood wierzgnął gwałtownie nogami, ale jego kopniaki przeszły przez White’a na wylot, jakby ten przestał już być istotą z krwi i kości. - Jeśli chcesz, to mogę ci połamać i nogi - rzucił White, a w jego głosie usłyszałem cień walijskiego akcentu Cardina z Cardogyll. Uniósł zdrową rękę, dłonią do góry. - Ale na razie opatrzmy twoją ranę. Z wysuniętej dłoni wystrzelił płomień wprost w krwawy staw barkowy Starwooda. W ciągu kilku sekund skauteryzował otwartą ranę, wzbudzając jeszcze głośniejsze wrzaski Starwooda. - Tak już lepiej. Nie chciałbym wysyłać cię krwawiącego. Chwytając mocniej koniec szarfy, White stanął z szeroko rozstawionymi nogami, a Starwood pojął, co ma teraz nastąpić. - Nie! - krzyknął. White odpowiedział na to głosem tak cichym, że ledwo go słyszeliśmy. - Dlaczego mi to zrobiłeś dziesięć lat temu? Dlaczego mnie po prostu nie zabiłeś? Na jedną chwilę Starwood przestał się wyrywać. - Bo chciałem, żebyś najpierw pocierpiał - wycedził przez zęby. Przechytrzyłem cię... - Urządziłeś zasadzkę. - Nazywaj to sobie jak chcesz, ale dziesięć lat nie mogłeś się z niej wydostać. Sam wielki Albin White. - Nienawidziłeś mnie z powodu Nathalie. Oczy Starwooda rozbłysły. - Między innymi. - Zabiłeś ją. - Nie. - Nie nożem ani pistoletem, ale i tak to ty ją zabiłeś. Starwood otwarł szeroko usta i wypuścił w stronę White’a strumień rozżarzonych węgli. Ten tylko pochylił ku nim lekko czoło, a wszystkie zamieniły się w śniegowe płatki, by następnie roztopić się na jego piersi. White uśmiechnął się z wyższością. - Już tylko na tyle cię stać? Głos Starwooda zadrżał z gniewu. - Tak, chciałem, żeby umarła. Nie mogłem jej mieć, więc sprawiłem, żebyś ty też jej nie miał. - Odsłonił zęby. - Tylko ja mogłem powstrzymać ją tamtej nocy. Wiedziałem, co się święci, a ty nie miałeś o niczym pojęcia. Ale jej nie powstrzymałem. - Nie, nie powstrzymałeś - potwierdził White. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, tylko zniszczone rysy okrył mrok głębszy niż cień. - A teraz nic nie powstrzyma mnie. Między jego dłonią a gardłem Starwooda szarfa zesztywniała, jakby była z żelaza. Zebrawszy się w sobie, White cal po calu zaczął podnosić Starwooda z posadzki. - Nie! Możesz wziąć, co tylko będziesz chciał. Wszystko, co mam! - Ty już nic nie masz - rzucił jadowicie White. - Kiedy następnym razem poczujesz pod sobą ziemię, będziesz miał trzy nogi, w tym jedną złamaną, a za jedyne pożywienie służyć ci będzie padlina. Zygzakowata blizna Starwooda, pełna zakrzepłej krwi, rozjarzyła się ciemnym światłem, a zygzak na moim nadgarstku zaczął pulsować. Oczy Veroniki rozwarły się szeroko i nawet Tashi przycichł. Nie mówiąc już ani słowa więcej, Albin White za pomocą swej zesztywniałej szarfy uniósł Starwooda piętnaście stóp nad podłogę balkonu. Potem zaczął okręcać się na pięcie, jak młociarz, coraz szybciej i szybciej, z wyciągniętym przed siebie ramieniem, aż Starwood stał się w końcu tylko zamazanym srebrzystym kręgiem. A gdy White nagle zluzował szarfę i pętla puściła, Starwood wystrzelił w niebo jak pocisk. Usłyszeliśmy, jak wrzeszczy, mijając antenę z jej płaszczyzną złocistych pierścieni, a potem wpada w tunel we mgle, który wsysa go, koziołkującego, w pęknięcie na niebie. I przez tych ostatnich kilka sekund widzieliśmy już nie człowieka - z jedną ręką czy z dwoma - ale jakieś zwierzę, którego nie udało mi się rozpoznać. Coś jak wielki pies z wydłużonym grzbietem i puszystym ogonem. Zgodnie z obietnicą White’a miał tylko trzy nogi, pozostała mu też jego dawna grzywa włosów. Potem zniknął między gwiazdami i lodowcami - a w tej samej sekundzie zniknęła też blizna na moim nadgarstku, jakby wchłonięta w głąb mego ciała. Zanim dziura w niebie zamknęła się za nim, zniknęła w niej także wirująca płaszczyzna ze złocistych promieni i chmura świetlistych cząsteczek, która towarzyszyła White’owi podczas zejścia w tunelu, który również rozwiał się w tej chwili bez śladu. Wyglądało to tak, jakby materia, która przeszła z White’em przez czas, musiała teraz wrócić na swoje miejsce, a jego samego miał zastąpić tam Starwood w postaci trójnogiego zwierzęcia. - Szakala - wtrącił się jakiś głos, zaskakując mnie od tyłu. Był to głos White’a. W tym czasie ciało Alty albo skurczyło się tak, że było nie dostrzegalne, albo też wyparowało. Choć próbowaliśmy, nie udało nam się znaleźć najmniejszego po nim śladu w sukience, którą zostawiliśmy wreszcie leżącą na posadzce, a sami podbiegliśmy do Albina White’a. White osunął się na kolana, a poły rozdartej koszuli rozwiały się na wietrze. Na niebie mrugały gwiazdozbiory - teraz już normalnych rozmiarów bez żadnych lodowców - a Veronica uklękła przy ojcu. - Tyle widziałem, odkąd ostatni raz patrzyłem na ciebie - rzekł. - Choćbyśmy mieli dla siebie i sto lat, nie zdążyłbym ci wszystkiego opowiedzieć. A mamy ledwie kilka minut. Miałem nadzieję, że to będzie trochę dłużej - dodał z nutką ironii. - Może dzień, dwa, może nawet cały tydzień. Veronica wyciągnęła dłoń, by go dotknąć, ale uchylił się. I po raz pierwszy dostrzegł moją tutaj obecność. - My już się spotkaliśmy - rzekł - ale w miejscach dziwniejszych nawet od tego, prawda? Niemalże pana straciliśmy na dziedzińcu Tower. Połamane skrzydła załopotały na wietrze, a on odwrócił się w stronę Yeroniki. - Widzisz - mówił, prostując się z wysiłkiem - Starwood miał rację, kiedy mówił, że jestem już martwy. Upadek z takiej wysokości to poważna sprawa i nie zdołałem go przeżyć. - Uśmiechnął się słabo. - Ale zanim spadłem, zacząłem wprowadzać w życie sztuczkę, której Starwood nie był w stanie przewidzieć. Podbródek opadł mu na pierś, ale uniósł go szybko. - Teraz jest trójnogim szakalem - parsknął. - Ale wewnątrz szakalego ciała zachowa swój własny umysł, aż do samej śmierci. Nigdy nie zdoła tego zmienić, nigdy nie zdoła wrócić. Nigdy. To taki drobiazg, którego nauczył mnie Virgil z Toledo - O tak, - Veronico, spotkałem się z nim w Paryżu i przegadaliśmy nie jedną noc. Nauczył mnie też kilku innych rzeczy, które musiałem wiedzieć, by móc dzisiaj wrócić. Znów opadł mu podbródek, z trudem wziął głęboki oddech. - W trakcie swoich podróży straszliwie się postarzałem. Wiedziałem, że bez względu na to, co się stanie, nie pozostało mi zbyt wiele czasu. Ale musiałem wrócić. Żeby stawić czoło Starwoodowi. No i żeby jeszcze raz zobaczyć ciebie i twoją siostrę. - Przerwał na moment. - A także waszego brata, choć jak widać nie dane mi to było. Czy z nim wszystko dobrze? Veronica potwierdziła skinieniem głowy. - Ojcze, tak mi przykro, że cię zawiodłam - wyrwało się jej nieoczekiwanie. Ale on potrząsnął przecząco głową. - To, co zrobiłaś - czego wszyscy dokonaliście - po wielokroć przeszło moje oczekiwania i nigdy nie będę w stanie wyrazić mojej wdzięczności. Poświęciłaś temu wiele lat. Zbyt wiele. - Zerknął na mnie. - Nie, koniec końców dokonałaś właściwego wyboru, Veronico. - Ochrypły głos opadł jeszcze o ton niżej. - Powinnaś wiedzieć, że o tej sztuczce, dzięki której po konałem Starwooda, nie słyszał nawet Virgil z Toledo. Dokonano jej do tej pory tylko w Tybecie. Po raz pierwszy usłyszałem o niej w Kairze, od pewnego bardzo starego maga, a potem przez wiele lat - tak jak pojmujemy je tutaj - studiowałem w Lhasie jej szczegóły. Jeśli wykona się ją prawidłowo, człowiek może powrócić do życia cieleśnie - nie jako tulpa ani tulku - na dwadzieścia minut po własnej śmierci. Nawet po gwałtownej śmierci. Ożywienie następuje nie za pomocą organów ciała, lecz mocą ducha. Takie małe odroczenie niebytu. Miałem więc dwadzieścia minut - ostatnią szansę, by wziąć Starwooda przez zaskoczenie, kiedy był pewien, że nie żyję. - Zakaszlał, a z ust wypłynął mu strumień srebrnego pyłu. - A te raz niewiele mi już pozostało. Najwyżej minuta. - Ojcze! - jeszcze raz wyciągnęła ku niemu dłonie. - Nie wolno ci mnie dotykać - ostrzegł, cofając się. - Posłuchaj mnie uważnie, Veronico. Dziś w nocy musisz pojechać do kamieniołomu. Natychmiast. Weź ze sobą Lea. I Tashiego. Dotarcie na miejsce nie zajmie ci długo. Potem udaj się tam, gdzie zginęła twoja matka. Zejdź głęboko, a znajdziesz to, czego ci potrzeba. Aż na samo dno, rozumiesz? Kiwnęła głową. - Kiedy będziesz się opuszczać, trzymaj oczy zamknięte. Bez względu na wszystko. - Jeszcze raz zakaszlał i z ust buchnęła mu kolejna chmurka pyłu. - Muszę się położyć - wyrzęził. - Zimno mi. Leo - moja peleryna. Proszę. Przyniosłem zaraz szatę Vardoza z Bombaju i okryłem nią Albina White’a jak kocem. Słyszałem, jak w gardle grzechocze mu śmierć. Spod peleryny wysunęła się jedna z jego sękatych dłoni. Pięć palców z pięcioma pierścieniami. - Veronico, weź pierścień swojej matki. Zabierz go ze sobą w tamto miejsce. Veronica zdjęła mu z małego palca błyszczący zielony pierścień. Przy okazji niechcący musnęła jego dłoń, która natychmiast rozsypała się w srebrny pył, zanim zdołał wciągnąć rękę pod pelerynę. Veronica nie mogła powstrzymać cichego okrzyku. - Zrób, jak ci powiedziałem - wyszeptał White. - Żegnaj, ojcze. - Idź. - Jego wzrok prześliznął się na mnie i zrozumiałem, że chce, abym ją stąd zabrał. Objąłem Veronicę ramieniem i pomogłem jej wstać. Zaczęliśmy wycofywać się tyłem, ale dopiero wtedy, kiedy zobaczyliśmy to, czego White chciał jej oszczędzić. Całkiem niespodziewanie cała jego twarz, włosy i czaszka rozsypały się w srebrny pył. Potem podmuch wiatru uniósł w górę pelerynę, a pod nią zobaczyliśmy dwa uformowane z pyłu trójkąty, stykające się czubkami, jak położona płasko klepsydra. Ale trwało to tylko jedną chwilę, bo wiatr zaraz wywiał pył wysoko w niebo, gdzie zamigotał, wtopiony między gwiazdy. Balkon pozostał pusty, skąpany w śmiertelnym świetle niebieskich lamp. Veronica zakryła usta dłonią i staliśmy tak w milczeniu, patrząc jak Księżyc w pełni ciemnieje, aż w końcu zupełnie znika. Potem uwolniła Tashiego z metalowej sieci, a on natychmiast wzniósł w stronę nieba skowyt, od którego zadzwoniły mi wszystkie zęby. W kilka sekund później wypadliśmy przez szklane drzwi i popędziliśmy w dół po schodach najszybciej jak się dało. 52 Mimo że przebiegliśmy osiemdziesiąt sześć pięter - tysiąc osiemset sześćdziesiąt stopni - wpadając do holu, wcale nie byłem zdyszany. Zbiegając, wcale nie czułem pod stopami schodów, słyszałem za to, jak zgrzytają pazury ślizgającego się na zakrętach Tashiego. Na dnie klatki schodowej po Todzie pozostał tylko wypalony w marmurowej posadzce jaszczurczy kształt i zwinięte na boku, osmalone ciało, z którego dobywał się swąd palonego mięsa. Słychać było także brzęczenie nielicznych pszczół. Veronica otwarła drzwi do holu, skąd dobiegł nas twardy tupot wielu stóp. - To policja - szepnęła. Były ich dosłownie dziesiątki. Większość skierowała się w stronę wind. Trzech zbliżało się do naszej klatki schodowej. - Tashi - zawołała półgłosem. - Chodź tu. Veronica przykucnęła i pomajstrowała coś chwilkę, a ja usłyszałem pomruk. Chwilę później Tashi stał się widzialny. Śnieżnobiały, z czarnymi trójkątami na oczach i lunarnymi znakami wzdłuż ogona. Uszy sterczały do góry, a kiedy obnażył stalowe zęby w oczach rozbłysło to intensywnie zielone światło. Veronica włożyła mi do ręki drewienko dip shing, drugie zatrzymała dla siebie i kiedy staliśmy się niewidzialni, nagłym ruchem otwarła drzwi. Tashi z potężnym rykiem rzucił się na zaskoczonych policjantów. Veronica złapała mnie za rękę i już pędziliśmy ze wszystkich sił przez hol. Tashi roztrącił na boki dwóch policjantów jak dwa kręgle i nawet nie zwolnił tempa. Trzeci policjant wyciągnął pistolet i opadł na kolano. Udało mu się oddać jeden strzał w stronę Tashiego, lecz chybił. Veronica wytrąciła mu broń z ręki, kiedy mijaliśmy go, pędząc za psem do drzwi wyjściowych, a stamtąd przez Piątą Aleję do szarego sedana. Veronica otworzyła drzwiczki, zapaliła silnik i już po chwili z Tashim na tylnym siedzeniu skręcaliśmy z wizgiem opon za róg. Stojąc na czerwonym świetle - a było to jedyne, jakiemu mieliśmy się podporządkować w ciągu następnych kilku godzin - Veronica poprosiła mnie o kawałek dip shing, który zaciskałem kurczowo w dłoni. Razem z własnym drewienkiem włożyła je z powrotem do kulki z brązu na obroży Tashiego. Pies natychmiast zniknął. Znów widzialni, z powodu znużenia wyglądaliśmy jeszcze gorzej niż poprzednio. Jej włosy były jedną wielka plątaniną, przecięty policzek napuchł, a suknia i pończochy zbryzgane były krwią siostry. Ja sam prezentowałem się niewiele lepiej: strój Vardoza był w strzępach, a moje ramiona i nogi pokrywały liczne zadrapania i siniaki. - Tak, musimy się trochę ogarnąć - przyznała Veronica. - To będzie nasz jedyny przystanek przed wyjazdem z miasta. - Przed wyjazdem dokąd? - Do Empire Quarry, kamieniołomu niedaleko Bloomington, w stanie Indiana - rzuciła, jak gdyby był to jedyny możliwy dla nas cel podróży. - Pamiętasz, to stamtąd czerpano materiał na budowę Empire State Building. Jeszcze tam nie byłam - dodała prędko. - A ty? Potrząsnąłem przecząco głową. - Nawet o nim nie słyszałem, zanim Otto mi go nie opisał. - Tashi już tam kiedyś był, dawno temu - powiedziała. - Po jedziesz ze mną, Leo? Zdumiałem się tym pytaniem. - Tak, pojadę. Skoro doszedłem aż tutaj... Zresztą i tak ściga nas policja. - Już ci mówiłam, to mnie ścigają. Teraz także za zamordowanie Toda. O tobie nic nie wiedzą. Nigdy cię nie widzieli. W tym wszystkim ty jakbyś nigdy nie istniał. Ta ostatnia uwaga wcale nie poprawiła mi nastroju, kiedy tak gnaliśmy na zachód przez Trzydziestą Pierwszą Ulicę, przelatując pędem kolejne skrzyżowania, dopóki nie dotarliśmy na Dziesiątą Aleję. O jeden blok od domu Keko. Ulica okryta była kolorami: z rynien lały się szkarłat i zieleń, jakby padało farbą. Kiedy mrugnąłem, obraz wrócił do czarno-białego. Zatrzymaliśmy się przed ciemną, wąską pralnią przy Trzy dziestej Pierwszej Ulicy. Na oknie białymi literami wymalowano nazwisko I. SARGOND oraz napis OBSŁUGA W CIĄGU GODZINY na tle błękitnej klepsydry. Pralnia ta musiała znajdować się dokładnie po drugiej stronie byłej restauracji Smocze Oko, a ja zastanawiałem się, czy oba te miejsca nie są jakoś ze sobą połączone - fizycznie, mieszcząc się w tym samym budynku - a może dzieląc tę samą przestrzeń. Jeszcze Veronica nie zdążyła zastukać do drzwi, a już pojawił się niewysoki staruszek, który wyszedł z zaplecza przez zdobioną paciorkami zasłonę z wymalowanym na niej smokiem o oczach jak dwa rozżarzone węgle. Ten sam, który obsługiwał nas w Smoczym Oku i który przywiózł Altę na Franklin Street 59. Bez słowa otworzył zamek u drzwi. Wstąpiliśmy w bladobłękitne światło małego telewizorka wciśniętego między paczki z praniem na jednej z półek za ladą. Jakaś chińska stacja nadawała ten sam film, którego drobny fragment widziałem w Smoczym Oku. Młoda kobieta w błękitnej bieliźnie wciąż stała przy buchającej parą umywalce, zaciskając w ręku brzytwę o prostym ostrzu. Ale teraz posunęła się dalej - podcięła sobie nadgarstek i woda w umywalce zaczęła napełniać się czerwienią. W lustrze nad umywalką twarz kobiety, wcześniej targana cierpieniem, teraz zdawała się zupełnie odprężona, nawet pogodna. Choć minęły już cale trzy miesiące, odkąd widziałem tę scenę, na filmie przez cały ten czas minęło ledwie kilka sekund. W telewizyjnej poświacie wirowały kłęby kurzu. Zza paciorkowej zasłony dobiegła mnie woń kadzidełka i curry. Na ladzie zauważyłem kartonowe pudło z wydrukowanymi na boku trzema ósemkami. W środku ułożono zwinięty czerwony koc jako posłanie dla kota, ale kota na nim nie było - pozostało tylko koliste zagłębienie. Veronica zapaliła goździkowego papierosa, podczas gdy staruszek wspiął się na podręczną drabinkę i z najwyższej półki ściągnął parę brązowych pudeł. Zdmuchnął z nich kurz, po czym jedno wręczył mnie, a drugie Veronice. Oba pudła obwiązano błękitną wstążką, zawiązaną na kokardę-ósemkę. Potem zaprowadził nas do dwóch przebieralni. Odsunąłem szmacianą zasłonę i wszedłem do środka. Był tam drewniany stołek, słomiany kosz, a w kącie trójkątna umywaleczka z mydłem, ręcznikiem i słoiczkiem balsamu. Na ścianie wisiało nieduże trójkątne lustro, zakryte kawałkiem jedwabiu. - Włóż wszystko, co masz na sobie, do koszyka - odezwała się z sąsiedniej budki Veronica. - Z wyjątkiem zielonej kredy. - A co z medalikiem świętej Zyty? - Wszystko. Otwarłem otrzymaną w pralni paczkę i znalazłem w środku własne rzeczy - uprane i odprasowane - te same, które zdjąłem z siebie, przebierając się na Franklin Street. Moja czarna marynarka, spodnie, wrzosowa koszula i czarne buty. I portfel z Caesars Palace z tym zwitkiem pięćsetdolarówek. Odsłoniłem lustro, a kotłująca się w nim mgła na chwilę opadła i zobaczyłem zaśnieżone górskie szczyty na tle metalicznie niebieskiego nieba. U podnóża gór połyskiwało jasno tamto eliptyczne, lodowato błękitne jezioro, które widziałem w Tybecie. Przelatywała nad nim właśnie chmura w kształcie dwóch stykających się ze sobą trójkątów, z której sypał się deszcz srebrnego pyłu. Wiedziałem, że to ten sam srebrny pył - szczątki Albina White’a - który na naszych oczach wiatr porwał w górę na balkonie widokowym. Potem szkło przejaśniło się, a ja patrzyłem w końcu na swą własną twarz. Zmęczoną i zapadniętą - mimo czerwonawej farby i potężnej dawki adrenaliny, która wciąż jeszcze podkręcała mój organizm. Miałem rozszerzone źrenice, zaczerwienione oczy i podpuchnięte powieki. Zdjąłem szybko pozostałości po stroju Vardoza i wrzuciłem je do koszyka. Ściągając długie buty, odkryłem, jak bardzo otarte mam dłonie od trzymania linki latawca. Wtarłem w nie trochę balsamu - strasznie zapiekło. Potem usunąłem farbę i makijaż. Namydliłem i spłukałem twarz, kark i ramiona. Polałem zimną wodą całą głowę i włosy. Trochę wypiłem; miała posmak miedzi. Potem się wytarłem. Moja skóra, znów biała, zdała mi się jakby obca. O dziwo, moje oczy znów błyszczały, dłonie zagoiły się, a z całego ciała zniknęły zadrapania i sińce. Odwróciłem się do lustra i ujrzałem w nim tego samego starca, którego pamiętałem z poprzedniej nocy, wbiegającego tyłem na spiralne schody. Miał szopę białych włosów, a jego rysy, choć zwiędłe, były tak podobne do moich, że w istocie mogłyby należeć do mnie, osiemdziesięcioletniego. Starzec zatrzymał się raptownie i zaczął zbiegać po schodach. Kiedy znów się zatrzymał, był ledwie małym chłopcem. Tak jak wcześniej starzec, chłopiec miał na sobie czarną marynarkę, spodnie i wrzosową koszulę. Rysy dziecka także do złudzenia przypominały moje - to znaczy, tak właśnie wyglądałem, kiedy miałem jedenaście lat. Tylko że jego oczy nie były brązowe, ale białe - jak oczy posągu. - Leo! - Głos Veroniki zza zasłony sprawił, że głowa odskoczyła mi do tyłu. - Ubieraj się. Czesząc włosy, znów widziałem w lustrze swoją własną twarz. Zakładając na siebie ubranie, zauważyłem, że strój Vardoza w koszyku był już tylko garstką czarnego pyłu na jego dnie. Kiedy rozsunąłem zasłonę, Veronica już na mnie czekała. - Gdzie kreda? - zapytała zaraz. Poklepałem się po kieszeni. - Od tej chwili miej ją zawsze przy sobie. Nie zapomnij! Ona też wyglądała na świeżą i wypoczętą, a rozcięcie koło ust zniknęło. Znów miała na sobie suknię koloru lasu, a do tego pasek ze srebrną jaszczurką w miejsce klamry. Oczy obrysowała zieloną kreską, usta pokryta srebrzystą szminką, a paznokcie takim samym odcieniem lakieru. Otaczała ją chmurka zmysłowego, imbirowego zapachu. Włosy znów zaczesała do tyłu i spięła delikatnie rzeźbionymi kościanymi spinkami. Kiedy zajrzała mi w oczy, miałem wrażenie, że przez nie zagląda mi prosto w czaszkę. Poszperała przez chwilę w torebce, skąd dobiegł znajomy brzęk kluczy. Wręczyła mi ciemne okulary - nieprzejrzyste szkła w czarnej oprawie. - Pomogą ci, kiedy będziesz potrzebował odpoczynku dla oczu. Włożyłem je do wewnętrznej kieszeni. Nie zobaczyliśmy więcej staruszka z pralni. Zniknęły też zapadły kadzidełka i curry. Podobnie brązowe paczki z praniem na zakurzonych półkach. Pozostał tylko telewizor, lśniący wśród mroku. Na ekranie młoda kobieta leżała teraz na podłodze, rozciągnięta w kałuży własnej krwi. Brzytwa leżała niedaleko jej zastygłych palców. Wtem po prawej stronie ekranu pojawił się biały kot z lunarnymi znakami wzdłuż ogona - dokładnie taki sam jak ten, którego widziałem przy Franklin Street 59 - i obwąchał włosy leżącej kobiety. Wychodząc przede mną, Veronica w drzwiach włożyła w usta kolejnego goździkowego papierosa, ale go nie zapaliła. Trzydziesta Pierwsza Ulica była zupełnie wyludniona. Wiatr przywiał skądś strzęp gazety, który rozpłaszczył się teraz na tylnym kole samochodu Keko. Był to kawałek wieczornego wydania. Widniał na nim wielki tytuł: KOBIETA ŚCIGANA ZA MORDERSTWO W AKWARIUM. Poniżej niewyraźna fotografia Keko. Stała przy tym samym samochodzie, zaparkowanym w śniegu przed wejściem do Empire State Building. Veronica skrzywiła się lekko, lecz jej głos nie zdradzał najmniejszych oznak poruszenia. - To zdjęcie zrobił Clement na jej ostatnie urodziny - rzekła. - Musieli, więc znaleźć w apartamencie jej fotografie. A to oznacza, że mają i moje. Kolejny podmuch wiatru zerwał strzęp gazety i pognał go za róg ulicy. Chwilę potem, przejeżdżając na czerwonym świetle przez Dziesiątą Aleję, zobaczyliśmy dom Keko z zaparkowanym przed nim policyjnym samochodem. Ale wcześniej, rzuciwszy okiem za siebie przez tylne okno samochodu, zobaczyłem, jak w pustej pralni biały kot zeskakuje z ekranu telewizora i ląduje na ladzie tuż obok kartonowego pudła z czerwonym kocem, na którym zwija się w kłębek wśród migoczącego niebieskawego światła. 53 Nie zamieniwszy ze sobą choć słowa, przejechaliśmy Holland Tunnel, przelecieliśmy pędem przez New Jersey, aż wreszcie wjechaliśmy do Pensylwanii. Odbyło się to tak szybko, że Veronica nie zdążyła nawet zapalić papierosa, którego włożyła w usta w drzwiach pralni. Według zegara na tablicy rozdzielczej była właśnie pierwsza w nocy, piątego dnia maja, czyli że od powrotu Albina White’a minęły zaledwie dwie godziny. Kiedy wyłoniliśmy się z tunelu, przez kilka sekund widziałem jeszcze panpramę Manhattanu, a w środku Empire State Building, oświetlony - nie jak zwykle jednobarwnie, lecz całą feerią kolorów. Takie same kolory widziałem na autostradzie - przepływające, zlewające się, mieszające w jeszcze jaskrawsze, jeszcze bardziej zróżnicowane barwy. W końcu założyłem okulary, które dała mi Veronica, a krajobraz zaraz wskoczył w ramę bieli i czerni. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, z jaką szybkością podróżujemy. Wydawało się, że bylibyśmy w stanie nie tylko wyprzedzić każdy inny pojazd - co w rzeczy samej czyniliśmy - ale i przejechać na wskroś przez wszystko, co mogłoby zagrodzić nam drogę na paśmie szybkiego ruchu. Veronica nie manewrowała ani nie musiała za nikim się wlec - przed nami otwierała się pusta przestrzeń od samego Manhattanu aż do miejsca naszego przeznaczenia. Tak jak tamta srebrna kreska na mapie w holu Empire State Building, biegnąca przez New Jersey, Pensylwanię i Ohio aż do Indiany. Nie zmieniało to faktu, że Veronica, uciekinierka ścigana za dwa morderstwa, jechała tak, jakby sama się prosiła, by ktoś zatrzymał ją za przekroczenie szybkości. - Żaden policyjny radar nie wyłapie tego samochodu - oznajmiła, wskakując mi w myśli. - A jeśli nawet, to nie uwierzą w jego odczyty. Nie, pod tym względem jesteśmy zupełnie bezpieczni. Jeśli zaś chodzi o przypadkowego glinę, który mógłby zobaczyć nas na własne oczy - odbierze nas tak, jak wszyscy inni kierowcy - jesteśmy dla nich zamazaną plamą, cieniem cienia przelatującym na krawędzi pola widzenia. Obrazem, którego nie zapamiętają. - Tak jakbyśmy wcale nie istnieli - dokończyłem, powtarzając jej wcześniejsze słowa. Nie odrywając wzroku od drogi, położyła mi dłoń na ręce, a dłoń ta była ciepła. - Nie, Leo, nadal jesteśmy z krwi i kości - powiedziała miękko. Dopiero, kiedy od dłuższego czasu miałem na oczach ciemne okulary, krajobraz zaczął rysować się wyraźniej. Wjechaliśmy już jakieś dziewięćdziesiąt mil w głąb Pensylwanii, ale zamiast spodziewanych elektrycznych świateł, miast i rzadko rozrzuconych gospodarstw, widziałem tylko całe mile rosnących wzdłuż drogi nagich, białych drzew. Za nimi jarzyły się biało w księżycowej poświacie całe połacie nie zaoranych pól. Księżyc, który roztopił się w czerni nad Manhattanem, tu znów się pojawił, wpływając i wypływając zza chmur, osrebrzał swoim blaskiem zaśnieżone szczyty gór na północy, choć nigdy przedtem o takich górach w Pensylwanii nie słyszałem Kiedy zdjąłem okulary, góry i drzewa zniknęły, a na ich miejsce pojawiły się znów owe boleśnie jaskrawe kolory, zalewając dokładnie wszystko. Opuściłem osłonkę przeciwsłoneczną na przedniej szybie, a tam, w trójkątnym lustereczku ujrzałem tak dobrze mi już znane lodowatobłękitne jeziorko u stóp ośnieżonych górskich szczytów. Ale tym razem dostrzegłem w tym krajobrazie nowy element, na brzegu, pod lśniącym jak żelazo szkieletem drzewa. Był to trójnożny szakal ze złamaną jedną łapą, w którego Albin White zamienił Starwooda. Na drzewie ponad nim siedziała czarna sowa ze złocistymi, przyprószonymi śniegiem skrzydłami. Raz po raz sowa pikowała w dół i zatapiała szpony w grzbiecie szakala, aż zwierzę uskakiwało z bólu na bok. Ale za każdym razem szakal wracał pod swoje drzewo, zawsze tym samym zygzakowatym szlakiem, by od nowa poddać się torturze - zastygły tak w czasie, jak i w przestrzeni. Potem lusterko pojaśniało i zobaczyłem, że przez tylną szybę odbijają się w nim żółte samochodowe światła sunące za nami z taką samą prędkością, z jaką się poruszaliśmy. Ani prędzej, ani wolniej. Kiedy przyjrzałem im się uważniej, stwierdziłem że bardziej niż światła samochodu przypominają oczy kota. - Może byłoby lepiej, gdybyś po prostu trzymał oczy zamknięte - zaproponowała Veronica. 54 Poszedłem za jej radą - nie zasnąłem, czuwałem - i trwałem tak, dopóki znów się nie odezwała. Czy minęły godziny, czy minuty - nie wiem. - Potrzebujemy benzyny - oświadczyła. Zjechała z pasma szybkiego ruchu i wjechała w ciemny zjazd, wiodący w głąb lasu. Nagle po prawej wyłonił się nie wielki parking dla ciężarówek. Był tam jeden jedyny dystrybutor z benzyną oświetlony niebieską latarnią, a tuż przy linii drzew mały, przysadzisty, biały budynek z dwoma rozjarzonymi światłem oknami. Nad wąskimi drzwiami widniał blady szyld: U ANIOŁA. Veronica przygasiła światła reflektorów i zatrzymała się przy dystrybutorze. - Tashi, poczekaj tu - rzuciła w stronę tylnego siedzenia, skąd odpowiedział jej głęboki pomruk. Na dworze było zimniej, niż przypuszczałem, nasze oddechy zamieniały się w parę. Pod stopami mieliśmy jakiś nie zgrzytający, biały żwir. Na parkingu nie było żadnych ciężarówek czy innych samochodów - tylko stojący przy wejściu do baru stary rower z szerokimi oponami na kołach. Pomalowany był na biało. Białe były nawet te baloniaste opony. Zajrzawszy przez okna do pomieszczenia, zobaczyłem w środku krótką ladę ze stojącymi przy niej czterema barowymi stołkami. Nikt jednak nikogo nie obsługiwał. - Mało kto tu się zatrzymuje - odezwała się Veronica, otwierając drzwi. Kiedy wchodziliśmy, nad głowami zadźwięczał nam dzwonek. Przy pierwszych dwóch stołkach leżały ułożone srebrne sztućce, serwetki i dwie filiżanki bez uszek. Za ladą pogwizdywał czajnik z brązu. Obok stała patera na ciasto - na nóżce, przykryta szklaną kopułą - wewnątrz leżał anielski placek. Placek miał kształt piramidy i jarzył się biało. Nie widać było żadnych innych potraw, a na tablicy z menu dnia wyrysowano kredą tylko piramidę. Ze szklanej szafy grającej zdobnej w srebrne harfy sączyła się delikatna muzyka. Był to ten kawałek, który znałem pod tytułem „Wiola”. Białe płytki posadzki miały kształt sześciokątów. Białe były także ściany. Obok drzwi wisiało satelitarne zdjęcie Księżyca, oprawne w srebrną ramkę. Na ścianie za ladą na srebrnym haczyku wisiała złota obręcz o średnicy ośmiu cali. Na jednym końcu lady w sześciokątnej doniczce rosło miniaturowe drzewko pomarańczowe. Gałązki uginały się od cierpkich owocków. Poza ich zapachem w pomieszczeniu unosiła się jeszcze woń płonącego węgla drzewnego, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że czajnik ustawiono na palniku na szczycie brązowe go trójnogu. Kiedy usiedliśmy, odkryłem niezwykłe źródło biało-błękitnego światła, które zalewało ladę, resztę pomieszczenia pozostawiając w cieniu. Był to okrągły świetlik z witrażem zamiast szyby, przez który wpadało światło księżycowej pełni ożywiając krąg biało-błękitnych postaci - aniołów z błyszczącymi skrzydłami i aureolami (tylko jeden jej nie miał), które spoglądały na nas w dół błyszczącymi oczyma - żywymi, byłem te go pewien. Za żaluzjowymi drzwiami do kuchni usłyszałem jakiś trzepot, potem otworzyły się bezszelestnie. Weszła przez nie niewysoka, gibka dziewczyna w lekkim, białym fartuszku. Długie włosy miały kolor pszenicy. Szła płynnym, tanecznym krokiem. Ale mnie rysy jej twarzy zdały się jakieś rozmyte. Nie mogłem skupić na nich wzroku, choć Veronicę i wszystko inne dookoła widziałem zupełnie wyraźnie. Dziewczyna nalała wrzątku do imbryka z brązu i zdjęła z placka szklaną kopułę. Wszystkie te czynności wykonała bezszelestnie: nie słyszeliśmy ani plusku lanej wody, ani brzęknięcia szklanej kopuły o ladę. Sama dziewczyna również zachowała milczenie. Wiedziony impulsem zerknąłem w górę - z całą pewnością brakowało jednego anioła w kręgu. Tego bez aureoli. Złotym nożem w kształcie pióra dziewczyna odkroiła dwa kawałki placka - oba o idealnym kształcie piramidy - i zręcznie przeniosła je na trójkątne talerzyki. Miękkim ruchem postawiła przed każdym z nas jedną porcję i nalała nam do filiżanek czarnej herbaty. Veronica, która zatonęła głęboko we własnych myślach, podniosła wzrok i dostrzegłem chmurę w jej błękitnym oku. - Dziękuję ci, aniele - powiedziała, ale dziewczyny już z nami nie było, a drzwi z ukośnych deseczek właśnie się za nią zamykały. Anielski placek był tak lekki, że miało się uczucie, jakby człowiek jadł parę, która tylko na chwilę przycupnęła w ciało stałe. W smaku gorzko-słodki, ze śladem pomarańczy gdzieś w samym środku. Jadłem powoli, popijając herbatą. Kiedy skończyłem, poczułem ze zdumieniem, że jestem tak syty jak po obfitym obiedzie. - To dlatego, że takim plackiem naprawdę żywią się anioły - wyjaśniła przyglądająca mi się Veronica. - Upieczono go według starego przepisu, który anioły podały tym, którzy spisywali kabałę. Można na tym przeżyć nawet kilka dni. - Sama jednak odsunęła talerz po kilku ledwie kęsach. - Ale nie mam jakoś apetytu. Zgarbiła się na swoim stołku i wpatrzyła w ladę przez rozpostarte palce dłoni. - Mój ojciec - odezwała się znowu, potrząsając głową. - Nie było go tyle lat, a teraz, po tak długim oczekiwaniu, nie ma go już na zawsze. - Pstryknęła palcami. - Tyle tylko mieliśmy - kilka minut. - Mielibyście więcej, prawda? Gdybyś nie przytrzymała mnie, kiedy puściłem latawiec. Potwierdziła skinieniem głowy. - To dlatego go przepraszałaś. Ale dlaczego nie pozwoliłaś mi odlecieć? Czubkiem palca objechała brzeżek filiżanki. - Z powodu czegoś, czego nie wzięłam pod uwagę - odparła i umilkła. - A co to było? - zapytałem w końcu. - Zakochałam się w tobie. Jej słowa spadły na mnie jak grom. Ale szybko się pozbierałem. - Od kiedy? Przecież byłaś gotowa mnie poświęcić jeszcze wtedy, kiedy wkładałaś latawiec w moje ręce. - Nie bądź tego taki pewien. Wmówiłam sobie, że mogę mieć i to, i to. Mogę pomóc ojcu wrócić i zatrzymać ciebie. Rzecz jasna, było to niemożliwe. Mój ojciec dobrze to rozumiał. - Obróciła się ku mnie na swoim stołku. - Moje czyny winny przemawiać za mnie. Nie mogłam ci nic powiedzieć o tej części planu. - To oczywiste. - Leo, nie powiedziałabym ci przecież o mapie, gdybym miała zamiar tam cię posłać. Już wtedy musiałam wiedzieć. - Co z tą mapą? Znów odwróciła się w inną stronę. - Teraz jeszcze nie mogę ci tego wyjaśnić. - W takim razie powiedz, dokąd bym się udał dziś w nocy. - Tam, skąd przybywał mój ojciec. Do Londynu. - Sprzed czterech wieków. - Gdybyś przeżył tę podróż. Oczywiście, nigdy już nie zdołałbyś wrócić. - Ściszyła głos. - Przepraszam, że tak długo zwlekałam, zanim wyciągnęłam cię z zagrożenia. Ale musiałam go znów zobaczyć. Nie dałabym sobie rady bez ciebie - bez wystawienia cię na niebezpieczeństwo. Nigdy bym się nie spodziewała, że tyle razy podejmiesz dla mnie ryzyko. Kilkakrotnie ocaliłeś mi życie. - I zrobiłbym to jeszcze raz. - Dotknąłem jej policzka. - Z całą pewnością wiedziałaś, że od samego początku jestem w tobie zakochany. Byłem gotów zrobić dla ciebie wszystko. I nadal jestem. - Tak, to prawda. - Nieoczekiwanie podniosła się z miejsca. - Musimy jechać. Ująłem ją za ramiona. - Słyszałaś, co powiedziałem? Musnęła wargami moje. - Zrobimy jeszcze jeden przystanek, zanim dotrzemy na miejsce. Ruszyła w stronę drzwi, a ja sięgnąłem do kieszeni. - Tutaj nie biorą pieniędzy - rzuciła, nawet się nie obejrzawszy. Ostatni raz spojrzałem na świetlik z witrażem - krąg aniołów znów był kompletny. A choć nadal nie mogłem rozróżnić rysów twarzy, anioł, który wypełnił puste miejsce w kręgu, miał te same długie pszeniczne włosy, co dziewczyna, która nas obsłużyła. Zauważyłem także, że teraz i ona miała nad głową aureolę, a zloty krąg, który wisiał na haczyku za ladą, gdzieś zniknął. 55 Veronica napełniła bak benzyną, przetarła przednią szybę - szmatka zrobiła się przy tym krwiście czerwona - i wsunęła się za kierownicę, równie czujna jak zawsze. W kilka minut później bar U Anioła pochłonęła ciemność, a my pędziliśmy po szosie między stanowe j, po paśmie szybkiego ruchu. Veronica znów zaczęła mówić - ale o czymś zupełnie innym. - Zastanawiałeś się, kim była owa Nathalie, o której ojciec mówił do Starwooda. Clement mówił ci już, co zaszło między moim ojcem a Starwoodem. Starwood najpierw go zdradził, a potem wykorzystał sekrety ojca w taki sposób, w jaki ojciec nigdy by tego nie zrobił. Na scenie i poza nią zapuszczał się coraz dalej i dalej w lewo - po ścieżce czarnej magii. Wysłanie mojego ojca w otchłań to był dopiero początek. W ciągu ostatnich dziesięciu lat dzięki oszustwom, a także zwykłemu złodziejstwu, Starwood pozyskał ogromne bogactwa i wpływy w świecie magii, nie wyłączając kręgu artystów, który zdominował swoją przemożną osobowością, a także przy użyciu środków pomocniczych takich jak wymuszenia i szantaż. Wiedział, że aby utrzymać władzę, musi zabić mojego ojca - swego jedynego prawdziwego przeciwnika - jeśli ten zdoła powrócić. Ale jeszcze przed wydarzeniami w Palace Theater Starwood ukradł ojcu coś o wiele cenniejszego i był w stanie ukrywać przed nim ten fakt przez całe cztery lata, zanim w końcu zniknął. Białych drzew już nie było. Pędziliśmy teraz wzdłuż brzegów szerokiej rzeki, jarzącej się czerwonym blaskiem jak lawa. Po drugiej stronie rzeki, na skrzyżowaniu dróg stał płonący kościół. Dzwonnica rozbrzmiewała oszalałym biciem dzwonu. Z okien i drzwi strzelały jęzory płomieni, ale sama konstrukcja kościoła wydawała się nienaruszona, tak jakby ogień nie był w stanie go strawić. Nagle oblał mnie zimny pot. Droga przed nami przemieniła się we wstęgę ognia. Koła naszego samochodu toczyły się po nim z sykiem, a oczy gryzł boleśnie dym spalonej gumy. Jeszcze raz wsunąłem na nos ciemne okulary i jeszcze raz ujrzałem w trójkątnym lusterku nad głową sunące za nami reflektory jak kocie oczy. - Nathalie była moją matką - ciągnęła Veronica- - Miała zaledwie szesnaście lat, kiedy wyszła za mojego ojca. On sam miał wtedy trzydzieści cztery. Urodziłam się jeszcze tego samego roku, a matka zginęła, kiedy miała tyle lat, co ja teraz. Jej ojciec był jarmarcznym sztukmistrzem. Wykonywał sztuczki pod wodą - bardzo długo wstrzymywał oddech i w tym czasie wiązał pod wodą liny, nizał perły lub ostrzył noże. Kiedy ojciec poszedł raz zobaczyć jego występ w Indianapolis, gdzie występował akurat w tamtejszym teatrze, spotkał moją matkę. Uciekli razem. Później ojciec nigdy bez niej nie wyjeżdżał. Nawet, kiedy urodziłam się ja i Viola, a później Clement, a oni kupili ten dom przy Franklin Street. Byli sobie bardzo oddani. Kiedy ojciec wziął Starwooda na ucznia, z początku pozwalał mu wykonywać sztuczkę na rozpoczęcie każdego seansu - Starwood czytał w myślach widzów. Potem już bez przerwy kręcił się po naszym domu. W końcu to tutaj ojciec pracował. W czasie wyjazdów Starwood zawsze mieszkał w tym samym hotelu co my. Traktowałam Remi jak własną siostrę. Viola nigdy jej nie ufała. Zamilkła. Nie odrywałem oczu od szosy przed nami. Jechaliśmy tak szybko, że słupki, błyszczącymi cyframi na szczycie znaczące kolejne mile, przelatywały obok, jakby dzieliło je od siebie ledwie kilka stóp. Ciągnęły się rządkiem jak zapałki. Usłyszałem trzask wciśniętej zapalniczki, potem wyskoczyła z cichym pyknięciem, a po wnętrzu samochodu zaczął wić się słodki zapach goździkowego papierosa. - Clement zawsze uważał, że to Starwood zesłał na matkę te jej nocne koszmary i potworne bóle głowy, które w końcu doprowadziły ją do śmierci - mówiła znowu Veronica. -A dziś w nocy usłyszałam, jak Starwood to potwierdza. Przez ostatnie dwa miesiące swego życia cierpiała na migreny tak straszliwe, że w nocy zrywała się z krzykiem ze snu. A mój ojciec przy całej swej potędze nie potrafił jej pomóc, choć próbował wszystkiego. Nie pomógł też żaden lekarz. Sześć miesięcy wcześniej Starwood usiłował ją uwieść. Odrzuciła go, a kiedy zagroziła, że powie o wszystkim ojcu, wycofał się. Potem zaczął wyczekiwać stosownej chwili, żeby się zemścić, używając takiej magii i hipnozy, z którą nie była obeznana. Musiał być bardzo ostrożny, działał przecież tuż pod nosem mego ojca. Wdzierając się do sennych marzeń mojej matki, zaatakował ją od środka. Jest wiele poziomów hipnozy, a każdy z nich ma swą własną ścieżkę w głąb umysłu. Nie mówię o tych prymitywnych zegarkach dyndających na łańcuszku. Można wejść o wiele głębiej, wcale nie wywołując transu u obiektu swoich zabiegów. Można skonstruować w czyimś umyśle przerażający krajobraz a potem wepchnąć go tam wbrew jego woli. Nie zostawiając przy tym żadnych śladów w świadomych myślach tej osoby. W końcu matka bała się zasnąć. Bała się nawet zamknąć oczy - czy była sama, czy z nami. Gwałtownie zapadła na zdrowiu. Nigdy się nie dowiemy, co Starwood wyczyniał z nią w tych jej snach. Może nie zgwałcił jej fizycznie jak Keko, ale także znieważył jej godność. Po raz pierwszy Księżyc znalazł się na wprost nas, zawieszony nisko nad horyzontem. W trójkątnym lusterku nadal odbijały się podobne kocim oczom reflektory. - W Chicago, na dwa dni przed śmiercią, cierpienie matki było tak wielkie, że nie mogła wytrzymać w pokoju bez włączonych świateł i zaciągniętych zasłon. Powiedziała mi, że czuje się, jakby wewnątrz jej czaszki tańczył płomień. Ojciec podał jej jakieś potężne zioła, które miały wywołać sen, ale nic nie pomogły. Wezwał lekarza, który wstrzyknął jej środki uśmierzające, ale to tylko na pół godziny pozbawiło ją przytomności. Kiedy ocknęła się z krzykiem, książką rozbiła szybę w oknie. Była przekonana, że jest uwięziona w płonącym pokoju, w którym nie ma już powietrza. Tym jednym koszmarem była w stanie się z nami podzielić. A przez cały ten czas Starwood siedział na dole, w holu, nie mówiąc nic i jeszcze oferując swą pomoc. Gdyby matka skojarzyła sobie z nim to, co się z nią działo, nie poddałaby się tak łatwo. Nie sądzę, żeby łączyła ze sobą te dwie sprawy. - I nigdy nie powiedziała ojcu, że Starwood ją nachodził? - zapytałem. - Och, nie. Wiedziała, że ojciec by go zabił. Zresztą Starwood już nigdy więcej tego nie powtórzył. Prawdę mówiąc, tak skwapliwie się wycofał, że mogła uznać całą sprawę za jednorazowy wyskok, rodzaj dziwactwa, i więcej o tym nie myśleć. W końcu wychowała się wśród jarmarcznych artystów, niejedno w życiu widziała i niełatwo było ją zbulwersować. Nie wiedziała tylko, jak głęboka jest wściekłość Starwooda i jego zazdrość, jak straszliwie nienawidzi on mego ojca. Starwood był na tyle sprytny, że oszukał oboje moich rodziców i jeszcze do tej pory dostaję mdłości na myśl, jak doskonale się zabawiał przez te ostatnie miesiące - kradnąc owoce umysłu mego ojca i jednocześnie niszcząc moją matkę. Po długiej chwili milczenia ciągnęła dalej: - Z Chicago udaliśmy się do Indianapolis, ostatniego punktu naszego tournee. Matka nagle się uspokoiła. Po raz pierwszy od miesięcy nie bolała jej głowa. Mimo to nadal nie wychodziła ze swego pokoju. Kąpała się w zimnej wodzie, niewiele jadła i piła tylko czarną herbatę z czarnym kamieniem na dnie filiżanki. I nadal nie mogła spać. Za każdym razem, kiedy ojciec na nią spoglądał, popadał w jeszcze głębsze zmartwienie. Następnego ranka mieliśmy wracać do Nowego Jorku, a on postanowił, że zrezygnuje z letniego tournee po Europie, żeby zostać z nią w domu. Był wieczór czwartego maja. O siódmej matka wyszła z pokoju i powiedziała, że idzie do apteki na tej samej ulicy. Mówiła, że wrócił jej ból głowy. Zarzuciła płaszcz na nocną koszulę. Powiedziałam, że sama skoczę albo każemy przynieść zamówienie do domu. Uparła się, że świeże powietrze dobrze jej zrobi. I że pójdzie sama. Pobiegłam poszukać ojca i nigdy więcej już jej nie zobaczyłam. Nie zdążyła wrócić, żeby ogolić go przed przedstawieniem. Nie było jej, kiedy po przedstawieniu wrócił za kulisy. Przez cały ten czas Starwood był z nami w teatrze. Dwadzieścia cztery godziny później policja znalazła jej ubranie złożone schludnie obok głębokiego, pełnego wody wyrobiska w Empire Quarry niedaleko Bloomington. Nigdy nie odnaleziono jej ciała. Przeszukali zbiornik tak głę boko, jak się dało - ale trzeba pamiętać, że jego głębokość rów na jest wysokości Empire State Building. Policja uznała to za samobójstwo i dla nich był to koniec całej sprawy. Kiedy ojciec wrócił do hotelu z jej rzeczami, pierwszy i jedyny raz w życiu widziałam, jak płacze. Aż do dzisiejszej nocy. Pomimo pełnych emocji szczegółów tej opowieści i czarnej herbaty, którą piłem, powieki zaczęły mi się nagle robić coraz cięższe i cięższe. - Długo jeszcze czekałam, aż wróci - mówiła Veronica. - W końcu nie było ciała, które można by pogrzebać, a ja wmawiałam sobie, że matka mogła zostawić to ubranie przy zbiorniku i gdzieś sobie pójść. Kiedy podsunęłam coś takiego memu ojcu, zapewnił mnie, że ona już nie wróci. Pokazał mi przy tym ten zielony pierścień, który dzisiaj dał mnie. Policja znalazła go w kieszeni jej płaszcza. Dostała ten pierścień od ojca, kiedy razem uciekali, i przyrzekła mu, że nigdy go nie zdejmie, Chyba, że przyjdzie jej umrzeć przed nim. Ojciec twierdził z całym przekonaniem, że zdjęłaby pierścień w kamieniołomach, tylko mając pewność, że umrze. Księżyc, jak krąg światła przy końcu tunelu, nadal lśnił przed nami, kiedy moje oczy w końcu się zamknęły. Jego potężne promienie oświetliły wnętrze moich powiek. Pojawiły się jakieś ciemne kształty. Zalały je kolory. Tworzyły się nowe kształty i zastygały na chwilę. Każdy obraz był jak podświetlony na chwilę kolorowy slajd, który zaraz niknął w ciemnościach. Obrazy z mojej przeszłości - takie jak te, które Clement odbierał w swojej ciemni. Teraz przełączały się w mojej głowie. Otynkowany, parterowy domek w Miami, gdzie wyrosłem. Pomarańczowe drzewko za domem, zawsze zgięte pod ciężarem owoców, rozszczepione przez piorun tak dokładnie, że dwie połowy pnia tworzyły idealne V. Sekretarzyk mojej matki i wyciągnięta z niego, oparta o ścianę najwyższa szuflada. I jedna jedyna pocztówka bez żadnych umożliwiających identyfikację szczegółów, którą znalazłem przyklejoną taśmą do jej dna wiele tygodni później. Obrazek na pocztówce: tropikalne wybrzeże, nad nim baranki obłoków - tak jakby widziano je od strony morza, ponad grzbietami zielonych fal. Wiatr przesypywał biały jak śnieg piasek po wygiętej w półksiężyc plaży, zawijając go w wirujące stożki, które kilka sekund później zanikały - jak piasek przesypujący się w klepsydrze. Ford galaxie mojego ojca razem z czerwoną przyczepką do łodzi. Stał przy brzegu, tak jak zostawiła go moja matka, tylko że tu wciąż jeszcze siedziała za kierownicą - zapalała papierosa, a wiatr wywiewał jej długie czarne włosy za otwarte okno. Głos Yeroniki, zmieszany z dymem jej papierosa dotarł do mnie jakby z wielkiego oddalenia. - Moja matka opuściła mnie bez jednego słowa - powiedziała. - Bez pożegnania. Bez niczego. Za powiekami pociemniało, jak przy zaćmieniu Księżyca, a jej głos oddalił się jeszcze bardziej. - Pewnego dnia - usłyszałem jej słowa - ktoś wręczy ci ten zielony pierścień, a wtedy ty przyniesiesz go do mnie. 56 Kiedy z podbródkiem wbitym w pierś obudziłem się z głębokiego snu, przejechaliśmy już wiele, wiele mil - zjechaliśmy już dawno z międzystanowe j i mknęliśmy teraz po jakiejś krętej drodze lokalnej wśród czarnego krajobrazu, mijając jedno po drugim miasta, które nosiły kobiece imiona. Marion, Lena, Ashley, Amanda, Laura, Sabina, Ksenia - takie właśnie nazwy błyskały nam fosforyzującym blaskiem na znakach przy skraju drogi. Wreszcie dotarliśmy do miasta, którego nazwę przysłaniała wybujała wysoko trawa. Wjeżdżając doń, musieliśmy pokonać ostry zakręt i zwolniliśmy tak, że samochód zdawał się pełznąć, choć wskazówka szybkościomierza utrzymywała się na siedemdziesięciu milach na godzinę. Jechaliśmy wąską główną ulicą między niskimi zabudowaniami o spadzistych dachach. Jej nawierzchnia zryta była pełnymi wody koleinami, a rynsztoki spływały srebrzystoczarnymi potokami, jakby dopiero, co była tu ulewa. Z oddali dobiegało szczekanie psów - na które Tashi zareagował warknięciem - ale nie widziałem znaku ludzkiej obecności. We wszystkich oknach paliły się światła, lecz pokoje za nimi były puste. Przy końcu ulicy ogarnęła nas ciemność tak gęsta, że nasze długie światła przedzierały się przez nią co najwyżej na dwadzieścia stóp, a potem natrafiały na czarną ścianę, która sunę ła stale przed nami. Veronica wyłączyła je i droga natychmiast stała się doskonale widoczna, ciągnąc się przed nami w głąb gęstego lasu. Po lewej natrafiliśmy na pojedyncze rozwidlenie i Veronica natychmiast w nie wjechała, skręcając gwałtownie kierownicę i nie tykając nawet hamulca. Ta droga miała znacznie lepszą nawierzchnię, lecz była jeszcze węższa niż główna. Kiedy przez chmury przedarł się błękitny blask Księżyca, zobaczyłem po lewej listowie błyszczące tak, jakby każdy listek wykuty został z żelaza. Droga prowadziła wzdłuż brzegów jeziorka w kształcie litery L. Przy bliższym jego końcu w wodzie odbijał się Księżyc jak krąg z białej farby. Na najdalszym krańcu, tam gdzie droga kończyla się w kręgu sosen, jezioro wylewało się grzmiącym wodospadem. Dopiero, kiedy niemal zrównaliśmy się z tym kręgiem sosen, dostrzegłem, że kryje on w środku biały, jednopiętrowy budynek. Na dachu miał wiatrowskaz w kształcie sowy. Przy pierwszej sośnie stał trójkątny, zielony, neonowy znak, który głosił: HOTEL NEPTUN. Poniżej błyskał niebieski napis: BRAK MIEJSC. Pod kołami zachrzęścił biały żwir, kiedy Veronica skręciła w podjazd i zatrzymała samochód przed pierwszymi drzwiami po lewej, na których zauważyłem tabliczkę BIURO. Osłonięte moskitierą okno było otwarte, lecz nie paliło się w nim światło. Na niebieskich drzwiach tkwiła brązowa kołatka w kształcie trójzębu. Było tam jeszcze osiem innych drzwi, w równych odległościach od siebie, wszystkie pomalowane na zielono, z wyjątkiem ostatnich - żółtych. Na każdych zawieszono szklany numerek. Nad każdymi też paliła się żarówka okryta odwróconym stożkiem z matowego szkła. Przy drzwiach znajdowały się pojedyncze okna z zielonymi żaluzjami i skrzynką z kwiatami. Sosny trzeszczały na wietrze. Z bliska okazały się tak wysokie, że zupełnie zasłaniały niebo. Drzwi do biura nie były zamknięte na klucz, a Veronica otwarła je, nie pukając. Niewielki pokój, do którego weszliśmy, był zimny, lecz mimo to na ladzie warczał mały wentylatorek, szeleszcząc stronami otwartej książki meldunkowej. Za ladą stało biurko. I zbiornik na chłodzoną wodę pełen płynu czarnego jak atrament. A także pusta ptasia klatka z malutkim trapezikiem w środku, który kołysał się bezgłośnie. Za biurkiem znajdowały się otwarte na oścież drzwi do drugiego pomieszczenia, w którym widać było poruszający się wzdłuż ściany w świetle przyćmionej żarówki jakiś cień. - Potrzeba nam będzie trochę lodu - odezwała się Veronica, rozbijając ciszę, jakby to była szklana tafla. Nie było odpowiedzi. Wentylatorek nadal warczał, wodospad huczał głucho za kręgiem sosen, a w głębinach pojemnika na wodę zabulgotały bąbelki gazu. Dostrzegłem na suficie drżący błysk pajęczyny. - A także wentylator - dodała Veronica. - 1 dzbanek herbaty, bardzo gorącej. Cień przystanął, lecz i teraz nie usłyszeliśmy żadnej odpowiedzi. Veronica wyprowadziła mnie za drzwi. Gwałtownie wycofała samochód pod drzwi numer osiem, po czym otworzyła tylne drzwiczki dla Tashi, którego w kilka chwil później usłyszałem w pobliskich zaroślach. W skrzynce pod oknem numeru ósmego rósł rządek białych kwiatów, które rozsiewały mocny zapach imbiru - zupełnie taki sam, jak perfumy Veroniki. - To dziki imbir - wyjaśniła, wyjmując swój pęk kluczy. Wsunęła w dziurkę żółtych drzwi długi, srebrny klucz, a zamek otwarł się gładko, szczękając jak para stukających o siebie pod wodą kamieni. 57 Weszliśmy do pokoju o wiele większego, niżbym to uznał za możliwe, patrząc z zewnątrz. Był okrągły, choć sam budynek miał przecież kształt prostokąta. W środku znaleźliśmy łóżko, krzesło, dwie lampy i wąski stolik. Na krańcu stołu furkotał miękko nakierowany na łóżko wentylator. Po przeciwnej stronie stołu stało wiaderko z lodem, parujący imbryk i dwie filiżanki na tacy. A obok czarny wazon z wiązanką gwiezdnego kwiecia. Łóżko było obszerne, przykryte czarną satynową kołdrą, pod którą leżały prześcieradła w niebiesko-czamą pepitkę. Po obu stronach łóżka stały lampy. Podstawę każdej z nich stanowiły dwie uzupełniające się wzajem syreny, wyrzeźbione z jadeitu. Jedna, uśmiechnięta, płynęła w górę z wyciągniętymi przed siebie ramionami, druga - przerażona - wdzięcznym łukiem spływała w dół. Obie długowłose, z piersiami oplatanymi długimi wstęgami wodorostów. Obie z szerokimi, spiczastymi na końcach płetwami. Abażury nad nimi miały kształt odwróconych stożków, które rzucały na sufit kręgi światła. Kręgi te rozszerzały się i kurczyły w rytmie podobnym do mojego własnego oddechu. Na ścianie wisiało nieduże trójkątne lustro. Pokój, w kolorze morskiej zieleni, przesycony był zapachem kwiatów pomarańczy. Veronica odpięła pas z jaszczurką, wyjęła z włosów kościane spinki i przeszła przez cały pokój w stronę łazienki. Tam jej obraz odbił się dziesiątki razy w ścianach wyłożonych lustrami. - Nalej sobie herbaty - rzuciła, zanim zamknęła za sobą drzwi. Herbata była czarna. Na niebieskiej emalii filiżanki jaskrawymi kolorami wymalowano jakąś tropikalną scenkę. W dali zielony łańcuch gór, po którego postrzępionych zboczach wiły się srebrne nitki wodospadów. Szeroka sawanna. I rząd palm nad białym piaskiem plaży. Od strony gór spływał w dół klucz ptaków w kształcie litery V. Ptaki te na mgnienie oka ożyły, by zniknąć wśród chmur. Na drugiej filiżance ukazano całkiem odmienną scenę. Wymalowano ją w brązach i granatach tak ciemnych, że ledwie dawały się odróżnić od czarnego tła. Był to gęsty las, wśród którego - jak zaobserwowałem, popijając herbatę - przemykały jakieś cienie. Tak pochłonęły mnie te obserwacje, że nie słyszałem, kiedy Veronica wyszła z łazienki. Przesuwając się przy mnie bokiem, sięgnęła po swoją filiżankę. Jej włosy rozsypały się swobodnie na ramionach. Szminka połyskiwała srebrno. Podniosła filiżankę do warg i opróżniła całą. Potem sięgnęła za siebie, rozpięła suknię i pozwoliwszy jej opaść na piersi, musnęła wargami moje usta. - Już nie musimy dłużej czekać - szepnęła. Objąłem ją ramionami i przyciągnąłem do siebie. Krew uderzyła mi do głowy, gdy nakryłem dłonią jej pierś, a ona przeciągnęła językiem po moich wargach i wyssała cały mój oddech. Potem ujęła mnie za rękę i poprowadziła w stronę łóżka. Znów zobaczyłem połowę tatuażu, który pokrywał jej plecy. Nagie drzewo z sową i niebiesko-żółty ptak zawieszony obok pary gwiazd. A potem, kiedy suknia opadła na stopy, a Veronica rozpięła biustonosz, zobaczyłem tatuaż w całości: była to kopia tej drugiej karty tarota, którą wyciągnął dla nas Otto - „Gwiazdy”. Naga dziewczyna klęczała przy strumieniu, lejąc wodę z jelenich rogów. Bezlistne drzewo znajdowało się za nią, na wzgórzu. Jej głowę otaczał krąg ośmiu gwiazd. Rozwiane włosy i ogromne oczy sprawiały, że dziewczyna wyglądała jak młodsza wersja Veroniki, tak jak wtedy, na karcie Ottona. Łącznie z oczyma: prawym niebieskim, a lewym zielonym. Zrzuciwszy figi, Veronica przysiadła na brzegu łóżka, a ja szybko pozbywałem się własnego odzienia. Miała długie, mocne ciało, o potężnych mięśniach pływaczki. Cała jej skóra miała ten sam srebrzysty poblask, który najpierw dostrzegłem w jej twarzy. Położyłem się obok niej, a ona przycisnęła się do mnie, śląc potężne fale ciepła, emanującego z jej ciała. Przeciągnęła po mojej skórze lekkimi jak ogień opuszkami palców. Moje ręce także nie próżnowały. Buszowały w jej włosach, po jej piersiach i nogach, pobiegły w dół po plecach - skóra pod tatuażem była chłodniejsza od reszty ciała - a potem między nogi, gdzie jedwabiste włosy były jak naelektryzowane. Jęknęła i znów pocałowała mnie mocno, a potem, uniósłszy się na kolanach, łaskotała językiem moje piersi i brzuch, ociągając się i drażniąc, aż poczułem, że nie mogę dłużej zwlekać. Przetoczyłem się na nią, a ona otwarła się przede mną z zamkniętymi oczyma. Dotąd nigdy nie widziałem jej oczu zamkniętych. Wezgłowie łóżka składało się z ośmiu brązowych słupków; Veronica sięgnęła do pierwszego z nich wyciągniętymi palcami i światło lamp przygasło. Teraz i ja zamknąłem oczy, a ona poprowadziła mnie w głąb siebie - ciepło jej ciała zaczęło wlewać się w moje, emanując prosto w moje kończyny. Za każdym pchnięciem przyciskała mnie mocniej do siebie i przeciągała paznokciami po moim grzbiecie, okrągłymi ruchami - najpierw w dół, potem w górę, wciąż od nowa rysując na nim cyfrę osiem. Owinęła mnie nogami, krzyżując łydki na moich biodrach, i kiedy znów otworzyłem oczy, światło lamp zrobiło się czerwone, a Veronica ściskała pręty łóżka - jej włosy rozmigotały się iskierkami elektryczności, jakby drażnione ebonitem. Z nagła ożyły jadeitowe syreny - ta nurkująca i ta wypływająca na powierzchnię. Z ich ciał lały się jak woda strumienie czerwonawego światła. Włosy zasnuwały welonem ich twarze. Wyglądało to tak, jakby nasze łóżko było podwodną kamienną platformą, a syreny przepływały obok nas - obok Veroniki i mnie złączonych uściskiem. Tylko że one wcale go nie mijały, choć płynęły w górę, potem w dół, z drżeniem mięśni, nagłymi wyrzutami ogonów walcząc z niewidocznymi prądami - tkwiły w miejscu, choć ciągle w ruchu, tam, gdzie takie rozróżnienie dawno straciło sens. Z ust wysnuwały im się sznury bąbelków powietrza jak sznury pereł. Kiedy podmuch wentylatora odgarnął im włosy z twarzy, dostrzegłem, że teraz wyglądały odwrotnie: ta nurkująca uśmiechnięta, a ta płynąca na powierzchnię - przerażona. - Leo - dobiegł mnie z oddali głos Veroniki. Odwróciłem wzrok od syren. - Dlaczego przestajesz? - mówiła, dysząc ciężko. Minęła dobra chwila, zanim zdołałem skupić wzrok na jej twarzy. - Czyżbyś otworzył oczy? - zapytała. - Masz, weź mnie za rękę. Kątem oka dostrzegłem, że obie syreny znów były tylko martwym jadeitem. Ale pozostał im zamieniony wyraz twarzy. A w górze widziałem migotanie gwiazd - tak jakby nad naszymi głowami nie było wcale dachu. Kiedy ścisnąłem dłoń Veroniki, poczułem na jej środku drzewną drzazgę. - Tak, to dip shing - wymruczała. - Kiedy będziemy niewidzialni, wyostrzą nam się zmysły. Kiedy znów zacząłem się w niej poruszać, ona wyparowała. Zniknęło i moje ciało. Czułem jej serce bijące o kilka cali od mego własnego. Czułem także wilgoć zbierająca się na jej ramionach i piersiach. Nasze oddechy, teraz już unisono, wypełniły mi uszy. Ale pod sobą, tam gdzie powinny być nasze ciała, widziałem jedynie wgłębienie w prześcieradle. Zaciśnięty mocno między naszymi splecionymi dłońmi, dip shing stawał się coraz gorętszy, a ja skupiłem wzrok na jednym z czarnych punkcików w pepitkowym wzorze. Aż wreszcie zdało mi się, że wpadam weń głową w dół, owinięty mrokiem, nie wiedząc w końcu, czy mam oczy zamknięte czy otwarte. Potem w uszach zadźwięczał mi krzyk i oto znów wpatrywałem się we wzór prześcieradła. Całe ciepło, które rozpłynęło mi się po odległych częściach ciała, spływało teraz z powrotem w stronę mego centrum. I usłyszałem swój własny krzyk - ramionami z całych sił ściskałem Veronicę, dip shing palił mnie w rękę jak ogień, a wodospad u końca jeziora huczał teraz w mojej głowie, jakby znienacka ściany wokół nas stały się nie grubsze od ryżowego papieru. Kiedy otworzyłem oczy, znów byłem widzialny - leżałem płasko na plecach z rękami i nogami rozrzuconymi na boki. Obok mnie klęczała Veronica z zarzuconą na ramiona moją wrzosową koszulą, z mokrymi włosami przylepionymi do piersi. Jedną dłoń przesuwała mi po nodze. Poczułem, że znów się zapadam. - Nie, Leo, zbudź się - powiedziała. Dopiero, kiedy jej dłoń wśliznęła mi się na żebra, pojąłem, że trzyma w niej kostkę lodu. W drugiej ręce trzymała filiżankę parującej herbaty. Przyłożywszy mi lód do skroni, odezwała się łagodnie. - Usiądź - nakazała, podając mi herbatę. - A może raczej ty się położysz? - Nawet gdybyśmy mieli dość czasu, a przecież nie mamy, to łóżko nie najlepiej nadaje się do odpoczynku. - Dlaczego? Kapała wodę z topniejącego lodu na moje powieki. - No dobrze - skapitulowałem, unosząc się na łokciach. - Gdybyśmy spali na tym łóżku - tłumaczyła, podając mi spodnie - utracilibyśmy wszystkie nasze wspomnienia. Nawet przez ten krótki czas zdołaliśmy już utracić wspomnienia, których istnienia nie byliśmy świadomi i o których nigdy już się nie dowiemy. Oboje. To cena, jaką trzeba było zapłacić za to, że się tu kochaliśmy. - Wskazała mi jeden z czarnych punktów w pepitce. - To tak jak z czarnymi dziurami w kosmosie - znikając, zabierają ze sobą całą informację, zawartą w świetle i materii, którą pochłoną. Im dłużej byśmy tu leżeli, tym więcej byłoby zabrane z naszych wnętrz, kiedy w końcu znikną. Przerzuciła koszulę na moje ramiona i zniknęła w łazience. Kiedy skończyłem się ubierać, rzuciłem okiem na łóżko i rzeczywiście, czarne punkciki pepitki - teraz już wielkości drobnej monety - kurczyły się na moich oczach, aż w końcu, minutę później, zniknęły całkowicie. Popijając herbatę, obszedłem dookoła okrągły pokój. Po raz pierwszy tej nocy czułem, że znalazłem się nie tylko w swoich własnych rzeczach, ale i z powrotem we własnym ciele. Skórę miałem chłodną, w głowie jasno. Toteż, kiedy przystanąłem, by zajrzeć w trójkątne lustro, aż się wzdrygnąłem na widok twarzy, która na mnie stamtąd spoglądała. Była to ta sama twarz, którą ujrzałem w lustrze w pralni: staruszek o białych włosach. I białych oczach. Jego rysy, niemal tożsame z moimi, rozmazały mi się teraz przed oczyma, a kiedy znów uzyskały właściwą ostrość, należały do chłopca, którego też widziałem wcześniej. I jego oczy były puste jak oczy posągu. Potem chłopiec zniknął, a głęboko w lustrze zapłonęły reflektory przypominające kocie oczy. Lustro pojaśniało, a z łazienki wyszła teraz Veronica. Kompletnie ubrana, na nowo umalowana, z włosami znów upiętymi do tyłu, przeszła przez pokój, zapalając goździkowego papierosa. Jej twarz znów była poważna a wzrok czujny. Kiedy zapinała jaszczurczą klamrę u paska, zobaczyłem, że na serdeczny palec prawej ręki wsunęła zielony pierścień, pierścień swej matki. Ujęła wiszącą na ścianie srebrną pętelkę. Przedtem myślałem, że służy ona do zawieszania czegoś, ale okazało się, że jest to klamka otwierająca niewidoczne drzwi. Veronica przekręciła tę klamkę przeciwnie do wskazówek zegara, a drzwi otworzyły się, ukazując małą, trójkątną garderobę, w której wisiało na wieszaku jedno jedyne ubranie: zielony płaszcz z wysokim kołnierzem i wiązanym paskiem. Veronica wdziała na siebie płaszcz, zawiązując pasek w ósemkę. Płaszcz, który pasował na nią idealnie, miał dokładnie ten sam odcień leśnej zieleni, co jej suknia. Przerzuciwszy przez ramię torebkę, wyjęła z niej kluczyki do samochodu i mocno pocałowała mnie w usta. Jej ostry imbirowy zapach zakręcił mi w głowie, a ona otworzyła drzwi i wyszła prosto w noc. W kilka chwil później, kiedy zamykałem za sobą drzwi pokoju, rzuciłem do środka ostatnie spojrzenie i ujrzałem tam górujący nad wszystkim księżycowy globus Keko. Podświetlony od wewnątrz, obracający się z wolna wokół własnej osi. Jego światło miało ten sam błękitny odcień co księżycowy blask, w który właśnie wkraczałem, a który spowijał cały parking, na którym Veronica uruchamiała właśnie silnik naszego samochodu. Wiatr rozwiewał jej włosy, a przez przednią szybę dostrzegałem żarzący się czerwono koniec papierosa. Kiedy przejeżdżaliśmy obok biura, zajrzałem do środka przez otwarte drzwi i dostrzegłem na ladzie zarys zwiniętego w kłębek kota, którego ogon poruszał się na prawo i lewo rów no jak metronom. Pędząc po drodze wzdłuż brzegów jeziora w kształcie L, skręciliśmy w lewo, na szosę prowadzącą przez gęsty las tak daleko, jak tylko sięgałem wzrokiem. Po jakiejś mili mignął mi koło ramienia zielony znak, oznaczający administracyjną granicę miasta, z którego właśnie wyjeżdżaliśmy. Kolejnego miasta o kobiecym imieniu. Fosforyzujące litery na znaku głosiły: FELICYTA ŻEGNA. 58 Ostatni odcinek drogi, prowadzący w głąb Indiany, był biały i prosty, obsadzony po obu stronach drzewami tak gęsto, że mijane w pędzie sprawiały wrażenie muru. Ich wysokie, rozrośnięte szeroko konary spotykały się nad drogą, a ja poczułem się tak, jakbyśmy znaleźli się w tunelu, na którego końcu zawisł błękitny Księżyc w pełni. Od czasu opuszczenia motelu nie rozmawialiśmy ze sobą. Znów jechaliśmy z ogromną szybkością, a Veronica ani na chwilę nie odrywała uwagi od jezdni. Dłonie oderwała od kierownicy tylko dwa razy: raz, żeby zapalić kolejnego goździkowego papierosa, i drugi, żeby umieścić w kieszeni odtwarzacza kasetę, tak że przez cały czas trwania naszej podróży ze stereofonicznych głośników sączyła się „Wiola”. Wsłuchany w saksofonowe pasaże i fortepianowe sekwencje grane przez samą Veronicę, znów ujrzałem w trójkątnym lusterku na osłonie przeciwsłonecznej tamte płonące jak kocie oczy reflektory. Ale kiedy obejrzałem się przez ramię, droga za nami była pusta. Zamknąłem oczy i pod powiekami rozbłysły mi drobinki zielonego i błękitnego światła, wirujące w skomplikowanych wzorach - tworzyły całe siatki zgodnie z rytmami i melodią muzyki, którą słyszałem. Aż w końcu zacząłem się zastanawiać, czy wciąż jeszcze słucham tej muzyki, czy już tylko ją oglądam. - Jesteśmy już prawie na miejscu - odezwała się Veronica, przerywając długotrwałe milczenie. Przejechaliśmy potrójny drewniany most nad mokradłem usianym zielonymi światełkami. Także i te światełka układały się we wzory, które odzwierciedlały sekwencje melodii Sekstetu Chronosa. Za bagnem droga rozwidlała się, a przy rozwidleniu stał znak w kształcie strzałki, na której koślawymi literami wypisano; BLOOMINGTON. Znak wskazywał na prawo, my zaś pojechaliśmy w lewo i dalej zagłębialiśmy się w las. Veronica zwolniła, bo droga zwęziła się do zwykłej jednopasmówki. Po kilku milach jeszcze raz skręciła w lewo, w nie brukowaną polną drogę. Spod tylnych kół pryskały, grzechocząc o błotniki, drobne kamienie. Gałęzie mijanych zarośli ocierały się boki samochodu. W świetle naszych reflektorów tańczyły platynowe ćmy. Z prawej strony, po drucianej siatce pięły się krzewy winorośli o żelaznych kwiatach. W końcu droga skręcała w dziurę w ogrodzeniu, obok kilku brzóz, otoczonych tak gęstą mgłą, że straciliśmy na chwilę z oczu przód własnego samochodu. Veronica wyłączyła światła i tak jak to miało miejsce wcześniej, widoczność natychmiast się poprawiła. Kiedy mgła rozstąpiła się w końcu, Veronica zatrzymała samochód przy jakimś kamiennym murze. Wznosił się na wysokość piersi, cały porośnięty mchem. Rozciągał się w obie strony, jak daleko sięgałem wzrokiem, a było w nim tylko jedno przejście - żelazna brama, obok której na drewnianym paliku wisiał wyblakły napis EMPIRE OUARRY. Veronica zgasiła silnik, ale z głośników nie przestała sączyć się muzyka. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła. Widok żelaznej bramy przeszył mnie nagłym dreszczem. - Wracajmy do Nowego Jorku - odezwałem się, choć do tej chwili taka myśl nawet nie postała mi w głowie. Veronica wpatrywała się wciąż przed siebie. - Nie ma już odwrotu. - Po co twój ojciec nas tu przysłał? Wysiadła z samochodu i zanim zamknęła drzwi, odrzekła: - Sam dobrze wiesz, po co, Leo. Potem podeszła do żelaznej bramy. Spodziewałem się, że zaraz sięgnie po swój pęk kluczy i wsadzi któryś z nich w ciężki zamek. Jednak brama, mimo swego ciężaru i wyraźnie widocznej korozji, pod dotykiem jej ręki otwarła się bezszelestnie i gładko. - Była zamknięta - wyjaśniła - ale nie na klucz. Kiedy wysiadałem z samochodu, ona weszła już na teren kamieniołomów i teraz oglądała się na mnie. - Wiem, że nigdy mnie nie zapomnisz. Prawda? - powiedziała i zanim zdołałem odpowiedzieć, zerwała się do biegu. 59 Od tej chwili, bez względu na to jak szybko biegłem, Veronica stale zwiększała odległość między nami. I ani razu nie obejrzała się za siebie. Biegnąc za nią w głąb kamieniołomu, czułem się tak, jakbym wszedł na powierzchnię Księżyca. Buty tonęły mi w miękkim, połyskującym pyle. I choć wszystko nadal oblewał księżycowy blask, nie potrafiłem już odnaleźć na niebie Księżyca. Otwarłem usta, żeby ją zawołać, ale przełknąłem tylko podmuch lodowatego powietrza, który zamroził mi w krtani jej imię. Dookoła miałem wzgórki z białego piasku, żleby pełne wapiennego pyłu i kratery wypełnione rumowiskiem białych skał. Przy ich brzegach tkwiły kawałki skał rozmiarami przypominające meteoryty. Nawet wysokie zielsko, które zakorzeniło się na piaskowych wzgórkach, przyprószone było połyskującą bielą i rzucało cienie ostre jak na powierzchni Księżyca. Podobnie zresztą jak mój własny cień, i zauważyłem, że zupełnie stracił synchronizację z ruchami mego ciała. Z początku wydawało mi się, że Veronica wcale nie rzuca cienia. Po chwili jednak dostrzegłem, że jej cień zaczął działać na własną rękę i odbił gwałtownie w prawo, biegnąc dwa razy prędzej niż ona sama. A przecież Veronica biegła z ogromną szybkością, nie zostawiając za sobą w pyle śladów stóp, a tylko dwie ledwie widoczne równoległe linie - jakby jej buty tylko prześlizgiwały się nad ziemią. Dwa razy usłyszałem przy niej szczekanie Tashiego, ale pies nie zostawiał za sobą żadnych śladów. Gdy biegłem, moje ciało robiło się coraz lżejsze, ale buty tonęły mi głęboko w srebrzystym pyle, spowalniając mój bieg. Pyl ten wzbijał się tumanami spod moich stóp, aż w końcu ręce miałem w srebrzystobiałych rękawiczkach. Wtem poczułem, że ześlizguję się na obcasach w dół stromego zbocza - w głąb krateru pełnego wapiennych ułomków. Było tu całe ich morze, usiane szkieletami ryb. Szkielety te miały podwójne głowy i potrójne ogony, rozwidlające się u końców grzbietów jak trój zęby. Kiedy któryś z nich nadepnąłem, rozpadał się w pył. Veronica nabierała prędkości, a jej cień - wciąż po prawej - biegł jeszcze prędzej. Ślizgając się ciągle po wapiennym podłożu, ja także usiłowałem biec. Wtedy nieoczekiwanie usłyszałem, że za mną, nieco w prawo, także ktoś biegnie. Ale kiedy się obejrzałem, nie zobaczyłem nikogo. Veronica gnała teraz w górę spiralną ścieżką wychodzącą z krateru, aż w końcu zniknęła w lesie gęstszym nawet niż ten, przez który niedawno przejeżdżaliśmy. Kiedy więc ja dotarłem do punktu, w którym widziałem ją po raz ostatni, byłem zdumiony, że tak daleko i wyraźnie sięgam wzrokiem między zalane księżycową poświatą drzewa. Miałem uczucie, jakbym prze szedł przez czarną kurtynę. Drzewa rosły długimi, równoległy mi rzędami. Liście miały błękitne, a ich pnie sprawiały wrażenie zimnych jak żelazo. Grunt był tu podmokły, a chodzenie utrudniała dodatkowo plątanina wystających korzeni i zwisających pnączy. Veronica przebiegała między tymi drzewami po przekątnej w lewo - ciągnąc za sobą długi welon rozwianych włosów. Jej cień - teraz już pionowy - biegł podobną przekątną w prawo. Nagle, tuż za cieniem Veroniki, wypatrzyłem cień wielkiego czarnego kota, biegnący z brzuchem tuż przy ziemi. To była pantera, podobna do tej, która na parawanie Keko ścigała łanię. Jej płonące żółto oczy były właśnie tymi oczyma, które przez całą drogę z Nowego Jorku widziałem odbite w trójkątnym lusterku. Szybko doganiała biegnący cień. Nadal ślizgając się i potykając, popędziłem w lewo, za Veronicą, ani na chwilę nie spuszczając jednak oczu z jej cienia, który mknął gorączkowymi zygzakami, mając za plecami cień pantery. Wtedy zorientowałem się, że cień odbija w lewo, rozpaczliwie próbując połączyć się z ciałem Veroniki. Ale nie doszło do tego. Kiedy jej cień, w ostatnim rozpaczliwym zrywie skoczył między bliźniacze pnie drzewa rozwidlonego w kształt V, pantera dopadła go w locie i przygwoździła do ziemi. Usłyszałem straszliwy grzechot kości, a potem cień Veroniki został wchłonięty przez cień pantery. Czerń w czerń. Jak atrament. Cień pantery powiększył się i natychmiast pognał dalej przez labirynt drzew w ślad za Yeronicą. Tą prawdziwą, z krwi i kości, która, pozbawiona cienia, biegła nieprzerwanie przez księżycowy blask. Nigdy przedtem nie widziałem takiego kota. Nie tylko z powodu niezwykłych rozmiarów i szybkości, czy też tych żółtych oczu, ale i dlatego, że choć z początku wydawał się trójwymiarowy, teraz, oglądany pod innym kątem, był tak samo dwuwymiarowy jak każdy inny cień. Płaski jak arkusz bibuły nasączony atramentem. Kiedy Veronica dostrzegła, że się zbliża, zamarła. Opadłszy na kolana, zaczęła wykonywać dłońmi w powietrzu jakieś szybkie ruchy, a ja domyśliłem się, że odpina dip shing z obroży Tashiego. Tym razem jednak położyła je obok siebie na ziemi i pozostała widzialna, a przy jej boku zmaterializował się pies. Śnieżnobiały. Drżący w oczekiwaniu, szarpiący ziemię pazurami i obnażający stalowe zęby. Postawione długie uszy drgały nerwowo. Cień pantery, gnając z wielką prędkością, przebył już połowę odległości, jaka go od nich dzieliła, kiedy Tashi ruszył mu naprzeciw. Ich zderzenie spowodowało wstrząs tak potężny, że zbił mnie z nóg. Zobaczyłem turlającą się między drzewami biało-czarną kulę złączonych w walce ciał. Na mgnienie oka z tej kurzawy wyłaniała się coraz czyjaś wzniesiona do ciosu łapa lub głowa, lecz natychmiast tonęła z powrotem. Ostatni z takich zatrzymanych obrazków, jaki dostrzegłem, to była głowa Tashiego, uniesiona wysoko z szeroko rozwartym pyskiem, który spadł chwilę potem na przeciwnika. I dosięgnął celu - tocząca się kula zwolniła, a sztylety zębów Tashiego zacisnęły się na gardle cienia pantery, kiedy wtaczali się w zagłębienie przed ostatnim rzędem drzew. Popędziłem ku Veronice, a zwierzęta walczyły dalej, wzniecając tumany pyłu. Choć były teraz niewidoczne dla nas, Veronica nadal tkwiła zupełnie nieruchomo z oczyma wbitymi w owo zagłębienie. Nagle łomot ustał, a chmura pyłu opadła. Veronicę i mnie dzieliło wciąż jeszcze jakieś dwanaście stóp, więc instynktownie postąpiłem o krok ku niej. Jej twarz pozostała niewzruszona, lecz dłonie zacisnęły się w pięści. Potem nad krawędzią dziury ukazała się głowa Tashiego, a po chwili wyszedł stamtąd cały, kulejąc i skamląc z cicha. - Tashi! - krzyknęła Veronica, klaszcząc w dłonie, a pies zaraz zaczął iść w jej stronę. Słyszałem, jak jego oddech rzęzi w płucach, pracujących ciężko po osłoną potężnych żeber. Lewe oko zapuchło mu tak, że nie mógł go otworzyć, a na bokach miał kilka czarnych rys zadrapań. Ale poza tym żadnych poważnych ran. - Dobry pies - pochwaliła Veronica, z powrotem przypinając mu do obroży dip shing. Kiedy zniknął, rozejrzałem się dookoła i zapytałem: - Ale gdzie jest kot, który rzucał ten cień? - Nie ma żadnego kota. A to wcale nie był cień. - Jej oczy były szeroko otwarte. Po raz pierwszy zwróciła ku mnie twarz, odkąd weszliśmy na teren kamieniołomów. - To tulku Starwooda - tulpa, które go przeżyło. Gnane jego pragnieniem zemsty, podążało za nami od samego Nowego Jorku. Mój ojciec to przewidział, dlatego nalegał, żebym wzięła Tashiego. - Ale mówiłaś, że Tashiego nie można dotknąć... - Zgadza się - ludzką ręką nie można. Wtedy by się zdezintegrował. Ale jak miałeś możność widzieć w Nowym Jorku, to się nie odnosi do tulpa. Ani do tulku. Nie znaczy to jednakże, że dorównuje im mocą. W tym pojedynku przeciwnik miał nad nim ogromną przewagę. A Tashi wykazał się wielką odwagą. Od strony tamtego zagłębienia owiał nas zimny, czarny wiatr, a Veronica szczelniej otuliła się płaszczem. Jej oczy nabrały nieobecnego wyrazu. - Ten płaszcz należał do mojej matki - powiedziała. - Jest bardzo ciepły. - Po chwili znów zerknęła w stronę tamtego zagłębienia. - Teraz nigdy już nie będę rzucać cienia - ani w dzień, ani w nocy. Stąd będziesz wiedział na pewno, że to ja. I zanim zdołałem się odezwać, już jej przy mnie nie było - znów biegła przez ostatnie pasmo drzew. - Veronico! Nie przebiegłem jeszcze nawet dziesięciu jardów, kiedy zobaczyłem, że dotarła już do wewnętrznego kręgu kamieniołomów. A ponieważ poszycie lasu i tutaj było śliskie, pełne splątanych korzeni, dotarcie w ten sam punkt zajęło mi dobrą chwilę. Tutaj grunt stał się twardy i gładki, lecz nierówny - stanowiły go tysiące wapiennych płyt zrośniętych ze sobą pod najróżniejszymi kątami. Jak posadzka z kamiennej tłuczonki, która powybrzuszała się na wszystkie strony. Veroniki nigdzie nie było widać. Jakieś sto stóp przede mną rozciągał się łan białej, wysokiej do pasa trawy. Między tym łanem a mną wznosił się jedyny obiekt odcinający się od tego postrzępionego krajobrazu: mała szopa z czarnymi drzwiami, do której natychmiast skierowałem swe kroki. Drzwi miały tylko rygiel, żadnej dziurki od klucza. Ale jak bym go nie przekręcał i nie szarpał, nijak nie chciały się otworzyć. Przyłożyłem ucho do drewnianych desek, ale ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Poszedłem, więc dalej, między wysokie trawy, gdzie grunt pod stopami stał się równy i miękki. Trawa oproszona była wapiennym pyłem, który obsypał wkrótce nogawki moich spodni. W dole stromo opadającego zbocza dostrzegłem gęsty żywopłot z błyszczącymi czarnymi listkami. Po drugiej stronie żywopłotu szczekał pies. W żywopłocie tym znalazłem wąskie przejście, przez które nie przechodziły żadne ślady. Jednak, gdy tylko znalazłem się po drugiej stronie, wśród kłębiącej się mgły, pierwszym, co udało mi się dostrzec, była Veronica. U podnóża wzniesienia przeskakiwała przez żelazną barierkę, przy której na drewnianym paliku wisiała tablica z wyblakłym napisem. Głosił on: UWAGA NIEBEZPIECZEŃSTWO! PŁYWANIE WZBRONIONE! Poniżej przybito mniejszą, trójkątną tablicę z odręcznym napisem: UTONĘŁO TUTAJ 15 OSÓB Piętnastkę wstawiono niestarannie, niebieskimi cyframi. Był to właśnie ów zbiornik w kamieniołomach, który opisał nam Otto. Na pozór bezdenny pionowy szyb, z którego wybrano wszystek wapień, jaki składał się na Empire State Building. Później, kiedy wypełnił się deszczówką i zaczęli tonąć w nim ludzie, wzniesiono dookoła barierkę - podobną do tej, jaka okrążała szczyt Empire State Building. Barierka nie powstrzymała jednak matki Veroniki. Ani też samej Veroniki, która okrążała teraz zbiornik, idąc po kamiennym występie tuż pod barierką. - Veronico! - zawołałem raz jeszcze, gramoląc się w dół po stromiźnie, ale nawet się nie obejrzała. Mimo mgły starałem się obejrzeć cały ten zbiornik. Był wielkości solidnego miejskiego bloku, okrągły w kształcie. Jego gładkiej jak lustro powierzchni nie mąciła najmniejsza zmarszczka; widziałem odbite w niej gwiazdy, których światło nie mogło się przecież przedrzeć przez ten sufit z mgły. Kamienna półka wycięta niezbyt starannie w litym wapieniu by ła śliska, a miejscami zwężała się na szerokość stopy. Veronica jednak pędziła nią zwinnie po mojej prawej stronie i zanim zdołałem pokonać żelazną barierkę, dopadła kamiennej platformy wybiegającej daleko w wody zbiornika. Kiedy zacząłem sunąć w jej stronę, od wody doleciał mnie metaliczny zapach. Pomiędzy odbitymi w wodzie gwiazdami nie mogłem znaleźć własnego odbicia. Ani też odbicia Veroniki, która stała teraz na krawędzi platformy, tyłem do mnie. Wyjąwszy spinki z włosów, wstrząśnieniem głowy rozsypała je swobodnie po plecach. Zdjęła buty i ustawiła je na platformie. Potem zrzuciła także zielony płaszcz, złożyła go schludnie i umieściła obok butów. W tej chwili zmartwiałem cały, bo zdałem sobie sprawę, co za chwilę nastąpi. Veronica miała rację - wiedziałem przez cały czas. Wiedziałem też, że nie ma sensu jej wołać i że jak szybko nie biegłbym po tej półce i tak nie zdążę na czas. Porozpinawszy guziki sukni, uniosła w górę ramiona i pozwoliła opaść jej swobodnie na stopy. Pod suknią była zupełnie naga. Uklękła i obejrzała się na mnie przez ramię. Nasze spojrzenia spotkały się. Blade rysy jej twarzy stężały w powadze. Z lekkim skinieniem głowy powoli przymknęła powieki, a ja potem przez całe miesiące zachodziłem w głowę, co też przemknęło przez jej oczy w tej ostatniej chwili. Musnęła wodę czubkami palców i dopiero wtedy przez jej powierzchnię przebiegła pierwsza zmarszczka. Odwróciwszy się ode mnie, wstała i podeszła do samej krawędzi platformy. A ja zobaczyłem, jak tatuaż na jej plecach ożywa. Naga dziewczyna na tatuażu także podniosła się znad wartkiego strumienia, nad którym dotąd klęczała, odbiła czubkami palców i pięknym, pionowym skokiem zanurkowała w nim. W chwili, gdy dziewczyna zniknęła z tatuażu, Veronica wyrzuciła w górę ramiona, uniosła się na czubkach palców i pięknym, pionowym skokiem zanurkowała w wodę zbiornika. Zniknęła w jej głębokiej zieleni bez najlżejszego dźwięku, jakby jej ciało wśliznęło się w pęknięcie na zielonym aksamicie. Przez kilka sekund stałem struchlały z oczyma wbitymi w punkt, gdzie zniknęła pod wodą. Potem cisnąłem na bok marynarkę, kopniakiem zrzuciłem buty i nabierając głęboko powietrza, skoczyłem ze swojej półki. Woda była zimna i nieprzejrzysta. Płynąłem w dół po przekątnej, starając się zapamiętać tor ruchu Veroniki. Od dzieciństwa byłem świetnym pływakiem, ale choć starałem się ze wszystkich sił, nie mogłem rozwinąć zbyt wielkiej szybkości, ani też zanurkować zbyt głęboko. Kiedy poczułem, że płuca zaraz mi pękną, zacząłem się wynurzać, ale musiałem włożyć w to ogromny wysiłek - jakby ta woda była gęstsza niż zwykła woda i pozbawiała moje ciało jego zwykłej pławności. Widziana od spodu powierzchnia jeziorka przypominała tylną stronę lustra. Wypłynąłem, zachłystując się gwałtownie powietrzem, z łomotem w skroniach, obok kamiennej platformy, z której skoczyła Veronica. Jej samej nigdzie nie było widać, choć przecież, kiedy już znalazła się pod wodą, mogła popłynąć w każdym dowolnym kierunku. Ja jednak miałem niezbitą pewność, że popłynęła pionowo w dół, ku miejscu znajdującemu się bez pośrednio pode mną. W uszach nadal dźwięczały mi słowa Albina White’a, kiedy nakazywał jej udać się tam, gdzie umarła jej matka: „Zejdź jak najniżej - aż na samo dno”. Tam miała znaleźć to, czego szuka. A przecież mnie udało się zejść zaledwie na głębokość trzydziestu stóp. I cóż takiego mogła znaleźć tysiąc dwieście pięćdziesiąt stóp głębiej, pomyślałem, obrzucając spojrzeniem całe jeziorko, znad którego nieoczekiwanie podniosła się mgła. Na niebie płonęły miliony gwiazd. Znów pojawił się Księżyc w pełni, dokładnie nad moją głową, a jego odbicie wypełniło teraz całą powierzchnię jeziorka - nie jako błyszczący dysk, ale dokładne lustrzane odbicie lunarnej topografii. Na nieruchomej powierzchni zobaczyłem odbite kratery, pasma gór i szczeliny. Tak jakby Księżyc na niebie był bliżej niż to w ogóle możliwe. Jak gdybym wypłynął po powietrze w morzu księżycowym - pełnym nie pyłu, a wody. Napełniwszy płuca, zanurkowałem ponownie, a zanim się zanurzyłem, dobiegło mnie szczekanie psa. Tym razem, kopiąc gwałtownie wodę i wyciągając ramiona do granic własnych możliwości, nabrałem większej szybkości i zdołałem zejść niżej. A zielona woda dookoła, zamiast pociemnieć, z początku rozjarzyła się zielono, pełna roztańczonych, przypominających śnieg cząsteczek, które roztapiały się w zetknięciu z moją skórą, a potem stała się czerwona, z wirującymi czarnymi cętkami. Czerwona woda miała temperaturę krwi. W płucach wciąż jeszcze miałem zapas powietrza, kiedy śmigałem przez te czarne cząstki, które odbijały się od skóry rykoszetem, twarde jak grudki lodu. Nieoczekiwanie przypomniałem sobie, że White ostrzegał Veronicę, żeby schodząc w dół przez cały czas miała zamknięte oczy. Ale było już za późno. Minęło mnie pojedyncze wiosło i już wiedziałem, w jakim miejscu się znalazłem - jeszcze zanim zobaczyłem dookoła siebie uwięzione w błękitnych kokonach ludzkie postacie, unoszące się pionowo w wodzie. Wszyscy martwi, doskonale zachowani, ze skórą tak przejrzystą, że widziałem przez nią ich kości, z przylgniętymi wciąż do członków strzępami ubrania. Ubrania, w którym każde z nich utonęło. Kilkoro dzieci. Jakiś staruszek. Para nastolatków. Trójka młodych mężczyzn. Zanurzając się coraz głębiej, naliczyłem ich czternaścioro. Żadne z nich nie było Veronicą, żadne też nie pasowało do opisu jej matki. W końcu zamknąłem powieki, ale kiedy próbowałem zatrzymać swój własny rozpęd, by wrócić na powierzchnię, już nie byłem w stanie. Z wielką szybkością opadałem w dół. Płuca miałem napięte jak skóra na bębnie. W palcach rąk i nóg czułem mrowienie, a w uszach coś wyło zupełnie jak wiatr na pełnym morzu. Woda nagle zrobiła się słona - poczułem sól na wargach. Kiedy otworzyłem oczy, teraz w błękitnej wodzie, zapiekły. Dokładnie w tej chwili coś zakręciło mną w miejscu i wyrzuciło w górę. Obrócony o trzysta sześćdziesiąt stopni, nadal nie dostrzegłem nigdzie śladu po Veronice. Pod sobą miałem nieskończone otchłanie błękitnej wody. A potem, zostawiając za sobą szlak srebrzystych bąbelków, popłynąłem w górę, ciągnięty wzdłuż spiralnego prądu przypominającego wir wodny, który w końcu zostawił mnie jakieś dwadzieścia stóp od powierzchni. Woda nie była już tak gęsta jak poprzednio i tym razem już bez walki udało mi się dosięgnąć powietrza. Ledwie starczyło mi sił, żeby złapać za krawędź kamiennej platformy i dysząc rozpaczliwie, podciągnąć się w górę. Przez długi czas leżałem tam na brzuchu, z nogami zwisającymi bezwładnie w wodzie. Zęby szczękały mi tak mocno, że zdarłem sobie podbródek o kamienne podłoże. Oczy nadal piekły. Kiedy odzyskałem ostrość wzroku, zobaczyłem, że dookoła mnie pada śnieg. Podniosłem się na kolana i odkryłem, że to co sypie się z nieba to nie śnieg, ale płatki gwiezdnego kwiecia, białe i sześcioramienne jak śnieżynki. Zielona powierzchnia wody cała była nimi pokryta, a na atramentowoczarnym niebie dookoła Księżyca nie widać już było żadnych gwiazd, jakby każda z nich spadła, lub nadal spadała dookoła mnie. Wciąż jeszcze cały drżący, podczołgałem się do ubrań Veroniki i przeszukałem jej kieszenie. Zielonego pierścienia w nich nie było. Nie znalazłem też jej pęku kluczy, a tylko samotny klucz do mieszkania - ten z emaliowym czarnym X, którego nigdy dotąd przy mnie nie używała. Zacisnąłem go kurczowo w dłoni. Zarzuciwszy sobie na ramiona zielony płaszcz, poczułem na kołnierzu przy policzku jej ostry imbirowy zapach. Miałem na sobie spodnie, lecz reszta moich rzeczy została na kamiennej półce, w miejscu, z którego zanurkowałem. Zanim do nich dotarłem, zamieć kwiatowych płatków ustała. Zostawiłem suknię i buty Veroniki na kamiennej platformie, w przekonaniu, że w końcu policja znajdzie je tak samo, jak znalazła rzeczy jej matki. Trzęsły mi się ręce. Z trudem wciągnąłem buty, zapiąłem koszulę i marynarkę. Mokre nogawki przylgnęły mi do nóg. Jeszcze raz posłyszałem szczekanie, gdzieś w górze, na końcu zbocza, za czarnym żywopłotem. Złożywszy schludnie zielony płaszcz, pozostawiłem go na kamiennej półce. Zanim przeszedłem nad barierką, patrzyłem przez jakiś czas, jak płatki gwiezdnego kwiecia znikają powoli pod powierzchnią wody, połyskując dokładnie tak samo jak owe odbite w wodzie gwiazdy, kiedy niebo nad nami zasłaniała mgła. Kolejny raz, i tym razem na zawsze - pomyślałem -Veronica mi zniknęła. 60 Na drewnianym paliku, pod tabliczką z napisem UWAGA NIEBEZPIECZEŃSTWO! PŁYWANIE WZBRONIONE! na trójkątnej tablicy piętnastkę przerobiono na szesnastkę. Teraz głosiła ona: UTONĘŁO TUTAJ 16 OSÓB. Jedno półkoliste pociągnięcie pędzla, tą samą niebieską farbą, przeistoczyło piątkę w szóstkę. Przeciągnąłem palcem po nowym fragmencie cyfry, ale farba była zupełnie sucha. Znów usłyszałem szczekanie, tym razem od strony szopy z czarnymi drzwiami. Kiedy przeszedłem na drugą stronę żywopłotu i zacząłem iść w tamtym kierunku, nogi miałem jak z gumy, ale jakimś cudem pomagało mi to zachować równowagę na nierównym wapiennym podłożu. Szczekanie dobiegało sprzed samych drzwi szopy. Poczułem, że Tashi mnie okrąża, i usłyszałem jak warczy, choć bez groźby w głosie. Kiedy chwyciłem za rygiel w drzwiach, zaszczekał głośno. Tym razem rygiel obrócił się z łatwością, o dziewięćdziesiąt stopni w lewo. Pociągnąłem drzwi do siebie, a gdy się otworzyły, uderzył mnie płynący z wnętrza podmuch zimnego powietrza. Zaraz potem wyleciał stamtąd mały, niebiesko-żółty ptaszek i śmignął między drzewa. Tym razem jednak w środku nie było kobiety, która złapałaby mnie za rękę i wciągnęła do środka. Zamiast tego poczułem między nogami nagły pęd powietrza i usłyszałem ciche pobrzękiwanie, kiedy Tashi wbiegał do wnętrza. Jego szczekanie odbijało się długim, słabnącym echem, aż w końcu zupełnie ucichło, jakby pies wskoczył do jakiegoś niezmiernie długiego szybu. Wtedy drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem i jak bym nie obracał i nie szarpał później ryglem, drugi raz nie chciały się otworzyć. W końcu ruszyłem w kierunku bramy wejściowej. Szedłem przez rosnący rzędami las, przez głęboki krater usiany szkieletami ryb, nad żlebami i piaskowymi wzgórkami aż do obrzeży kamieniołomów, gdzie znów zalało mnie ostre księżycowe światło. Na wargach wciąż jeszcze czułem smak morskiej wody. Żelazna brama w kamiennym murze otwarła się przede mną bezszelestnie, a gdy przeszedłem na drugą stronę, natychmiast się zamknęła, tym razem zgrzytając głośno i rozsiewając po ziemi niezliczone płatki rdzy. Z głośników w samochodzie nadal płynęła „Wiola”, jednak w melodii brakowało teraz pianina. Inni muzycy nadal grali swoje partie, ale już bez Veroniki - tam gdzie przedtem słyszałem jej solówki, teraz słychać było tylko nieznaczny szum. W tej właśnie chwili przypomniałem sobie o kluczu, który nadal zaciskałem kurczowo w dłoni. Wsunąłem go do kieszeni spodni. Niespodziewanie, kiedy wyciągałem rękę, moje palce natknęły się na coś zaplątanego w podszewkę. Coś śliskiego, co musiało się tam dostać, kiedy nurkowałem w zbiorniku w kamieniołomach. Była to mała różowa rybka, dokładnie taka sama jak ta z akwarium Keko. Jej ślepe oczy były szeroko otwarte, ciałko bezwładne, a skrzela już się nie poruszały. Leżąc na mojej dłoni, oblana księżycowym światłem, rybka wydawała się zupełnie nieważka. I zimna, tak jak zimne były łzy spływające mi po policzkach. 61 Pomaszerowałem z powrotem do wąskiej jednopasmówki, a potem dalej, aż wyszedłem z gęstego lasu na rozwidlenie głównej drogi, tam, gdzie wisiał znak z napisem BLOOMINGTON. Czułem, że gonię już resztkami adrenaliny. Szedłem sztywno jak lunatyk. Kiedy przystanąłem na rozwidleniu, żeby złapać oddech, na szosie w chmurze kurzu pojawił się autobus. Na przedzie miał napis INDIANAPOLIS. Zatrzymałem go i wsiadłem. W kieszeni marynarki nadal miałem ów portfel ze zwitkiem pięćsetdolarówek. Kierowca, ponury mężczyzna w kurtce z kapturem, bez słowa gapił się na banknot, który mu podałem. Powiedziałem, że resztę może mi wydać na dworcu w Indianapolis. Reszta nic mnie nie obchodziła, ale tego nie mogłem mu zdradzić. Machnięciem ręki kazał mi zająć miejsce i autobus ruszył gwałtownie. Byłem wdzięczny kierowcy, że się do mnie nie odezwał. Od wyjazdu z Nowego Jorku jedynym ludzkim głosem, jaki słyszałem, był głos Veroniki, i nie zniósłbym teraz niczyjego innego. Byłem jedynym pasażerem. Zająłem miejsce na samym końcu autobusu i natychmiast zapadłem w czarny sen. Ciężko było mi porzucić myśl o skorzystaniu z samochodu. Ale był on jedynym namacalnym dowodem, dzięki któremu policja mogła skojarzyć mnie z morderstwami, za które poszukiwano Veronicę. Zanim zostawiłem go przy kamieniołomach, wsiadłem do środka i wyłączyłem magnetofon. Potem przeszukałem cale wnętrze, na próżno próbując znaleźć klucze Veroniki - szukałem pod siedzeniami, w schowku na rękawiczki, wszędzie. Do zbiornika wskoczyła naga, nie mogła, więc wziąć ich ze sobą. Nie zostały też na brzegu między jej rzeczami. Wtedy przypomniałem sobie owo pobrzękiwanie Tashiego - czyżby przyczepiła mu ten pęk do obroży? Pisk hamulców autobusu i syk otwieranych drzwi zbudziły mnie już na dworcu w Indianapolis. Nie wiedziałem, czy mój sen trwał dwie godziny czy dwie minuty. Kierowca wysiadł i zniknął w pośpiechu. Dworzec był zupełnie pusty. Chciało mi się pić, ale zamknięty był nawet całodobowy bar kawowy. Która to może być godzina, przemknęło mi przez głowę. Wziąłem taksówkę na lotnisko, a tam dowiedziałem się, że samolot do Nowego Jorku właśnie przyjmuje pasażerów. Na pokładzie było ich tylko kilkoro; rozłożeni w fotelach, spali. I tym razem zająłem miejsce na samym końcu. Zapłaciłem stewardesie za bilet kolejnym banknotem pięćsetdolarowym. Kiedy kołowaliśmy na pas startowy, właśnie zaczynało świtać. Czułem się tak, jakby wczorajsza noc trwała całe tygodnie. Wzbijając się łukiem między chmury, natychmiast wpadliśmy w strefę złej pogody. Niebo pofioletowiało. Im dalej na wschód lecieliśmy, tym bardziej burza przybierała na sile. Z nieba do ziemi spływały rozwidlone zygzaki błyskawic. Samolot trząsł się, a światła to włączały, to wyłączały. Oczy znów zaczęły mnie piec, założyłem więc ciemne okulary, które dostałem od Veroniki. Za oknem samolotu po raz ostatni zobaczyłem owe ogromne górskie szczyty, których ośnieżone wierzchołki, mimo szalejącej dookoła burzy, połyskiwały spokojnie w księżycowej poświacie. Potem wypiłem szklankę lodowatej wody i jeszcze raz zapadłem w czarny sen. 62 Szedłem w kierunku zachodnim, w stronę Szóstej Alei, brnąc po omacku przez śnieżycę. Kołnierz miałem postawiony, kapelusz nasunięty głęboko na oczy. Futerał z aparatem fotograficznym przewiesiłem luźno przez ramię. Ledwie się ściemniło, a ulica już była cicha i pusta. Nawet wiatr, który podrywał kłęby śniegu w wirujące stożki, nie wydawał żadnych odgłosów. Często w ciągu tych dziewięciu miesięcy, jakie upłynęły od mojego powrotu do miasta, zdarzyło się, że wszystkie dźwięki dookoła mnie - tumult ludzi i maszyn - nagle zamierały. Albo przechodząc przez ulicę, nagle traciłem wzrok. Albo smak w samym środku posiłku. Moich pięć zmysłów włączało się i wyłączało - zawsze pojedynczo - i tak naprawdę nigdy już nie chciały działać unisono. Zupełnie jakby każdy z nich miał inny bezpiecznik, który od czasu do czasu wysiadał. Ale tym razem to było coś innego. Ulica rzeczywiście była cicha. Zanim w nią skręciłem, ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszałem, było metaliczne tarcie śniegowych płatków o nagie konary drzew. Dopiero, co spożyłem posiłek w jakiejś ciemnej, odludnej restauracji. Łaknąłem słonego jedzenia. Dziwnych kombinacji. Warzyw w occie, smażonych skorupiaków, ostrych przypraw. Tego wieczoru było nie inaczej: zamówiłem wędzonego węgorza z ryżem i zielonymi papryczkami chili, a popiłem to wszystko czarną herbatą. Odkąd wróciłem, wszystkie moje dni wyglądały tak samo. Zawsze jadałem poza domem, nieodmiennie w jakimś mało uczęszczanym lokalu poza godzinami szczytu. I nigdy nie wracałem dwa razy w to samo miejsce. Towarzyszyła mi jakaś niespokojna pewność, że jeśli to zrobię, już ich nie zastanę. Przesypiałem dwanaście godzin dziennie - bez żadnych marzeń sennych. Mój sen był jak sadzawka z czarnego atramentu, w którą wślizgiwałem się, co noc, by w zawieszeniu spędzić tam czas do rana. Spałem na materacu pod jednym kocem. Pozbyłem się z mieszkania wszystkich innych mebli. Jedynymi rzeczami, jakich nie sprzedałem ani nie wyrzuciłem, były moje aparaty fotograficzne, zasłony w oknach i kilka zmian odzieży. A także ta fotografia twarzy z fryzu w Weronie - jedyny z wielu niegdyś obrazków, jaki pozostał na moich ścianach. Z kuchni korzystałem wyłącznie po to, by parzyć sobie czarną herba tę, którą doprawiałem solą i masłem. Masło to tkwiło tuż obok dzbanka z wodą w zupełnie pustej lodówce. Codziennie w południe zamawiałem lunch z chińskiej jadłodajni za rogiem, w której nigdy nie postała moja noga. Zamówienie było zawsze takie samo: czysty, słony bulion i ciasto ryżowe na parze. Rzadko, kiedy odzywałem się do kogoś innego niż moi dostawcy żywności, nigdy nie miewałem gości i ani razu nie byłem z kobietą. W nocy, zanim zasnąłem, czułem się tak przeraźliwie samotny, że ledwie odróżniałem substancję mego ciała od panującej dookoła ciemności. Popołudniami, bez względu na pogodę, wędrowałem ulicami miasta i robiłem zdjęcia, z których żadnego nie dałbym rady sprzedać, nawet gdybym próbował. Ze wszystkimi było zawsze to samo: bez względu na obiekt, jaki fotografowałem, zawsze pojawiły się na nich gdzieś w tle jakieś fantomowe kształty i smużki pary, malutkie, ale doskonale widoczne. I choć wycinałem i powiększałem wiele fragmentów z tych zdjęć, stosując najróżniejsze odczynniki chemiczne, ku mojej głębokiej frustracji nigdy nie udało mi się zidentyfikować tych kształtów. Powiodło mi się tylko raz: udało mi się wyostrzyć kształt w bramie, znajdującej się za fontanną, którą fotografowałem - była to najwyraźniej kobieca ręka, wyciągnięta ku mnie z mroku otwartych drzwi. Niemalże wyczerpałem już zapas pięćsetdolarówek z portfela. To, co miałem w banku, skończyło się już dawno. Nie chciało mi się pilnować zawartości portfela, który nosiłem ze sobą wszędzie w kieszeni płaszcza obok kawałka zielonej kredy i klucza z wymalowanym czarną emalią znakiem X. Przez cały czas, aż do ostatniego tygodnia, nachodziły mnie owe potworne bóle głowy - tuż przed zapadnięciem w sen i natychmiast po tym, jak się budziłem. I za każdym razem, kiedy mijałem skrzyżowanie Waverly Place z Waverly Place, co zdarzało mi się raz dziennie, bez względu na to, dokąd powiodły mnie moje nogi. Nie ważyłem zbliżyć się do Klubu Neptuna ani w okolice dawnego mieszkania Keko, ani też do mieszkania Clementa na Franklin Street 59, a już z całą pewnością nie do Empire State Building. Za to od czasu do czasu wydawało mi się, że dostrzegam niektóre osoby z kręgu Veroniki: Ottona, jadącego ósemką przez Piątą Aleję pewnego wilgotnego popołudnia; to znów saksofonistę z Sekstetu Chronosa obierającego pomarańczę w strugach deszczu przy Columbus Circus; lub odzianego w biały roboczy kombinezon doktora Xenona, który w palących promieniach słońca, stojąc wysoko na rusztowaniu, przylepiał na bocznej ścianie jakiegoś budynku fotografię (nie znanej mi) kobiecej twarzy. I w końcu samego Clementa, w najrozmaitszych miejscach, w najmniej oczekiwanych chwilach. Kiedy chodziło o innych, nigdy nie byłem do końca pewien, że to właśnie oni, ale co do Clementa nie miałem najmniejszych wątpliwości, chociaż wyglądało na to, że bardzo się zmienił. Po raz pierwszy widziałem go w czerwcu, w miesiąc po moim powrocie. Brukowce wciąż jeszcze drukowały historie na te mat „morderstwa w akwarium”, ale zeszły one już ze stron tytułowych. Przeglądałem je dość obojętnie, ponieważ niewiele miały wspólnego z faktami, jakie znałem. Zamordowanie Keko, zniknięcie Janosa, jej kucharza i kierowcy (a zarazem domniemanego wspólnika Veroniki), następująca po nim śmierć Wolfganga Toda, byłego porucznika policji, oraz nieokreślone motywy, które miały kierować Veronicą - wszystko to mieszało się ze sobą w fantastycznych i nie trzymających się kupy scenariuszach, jakie wysmażyła policja do spółki z reporterami z działu kryminalnego. Nigdzie nie znalazłem żadnej wzmianki o Starwoodzie czy Remi Sing. Kiedy w końcu odkryto samochód i rzeczy Veroniki w kamieniołomach Empire Ouarry, dochodzenie dobiegło końca, tak jak to przewidziała. Miała rację także pod innym względem: w całej tej gazetowej plątaninie nie było najmniejszej wzmianki o mnie ani o nikim, kto choć mgliście by mnie przypominał. „W tym wszystkim ty jakbyś nigdy nie istniał” - powiedziała do mnie w miejscu niezbyt odległym od tego, gdzie akurat szedłem, chyląc się pod naporem wiatru i śniegu. Kilka rzeczy udało się gazetom ustalić prawidłowo: określili wiek Veroniki na trzydzieści lat, jej zawód jako „były muzyk”, a jej adres jako „nieznany”. Z opisem jej wyglądu nie poszło im już tak gładko - popełnili kilka błędów, z których największy dotyczył koloru oczu - opisali go jako „brązowy” - czyli nie zgadli nawet w połowie, co miałoby miejsce, gdyby twierdzili, że jest niebieski lub zielony. Wspomniano za to Clementa - mimochodem - jako podejrzanego w sprawie o zamordowanie Keko, zatrzymanego na dwadzieścia cztery godziny, a później zwolnionego. Owego czerwcowego poranka, kiedy udało mi się go wypatrzyć, siedziałem właśnie na ławce przy Boat Pond w Central Parku. Właśnie miał zanurzyć się w tłumek turystów trzymających w rękach niebieskie baloniki. Sam Clement miał w ręku balon pomarańczowy. Zniknęła gdzieś jego zamszowa kurtka, kowbojskie buty i przydymione okulary. Teraz miał na sobie ubranie dokładnie takie samo jak moje: czarną koszulę z krótkim rękawem, białe spodnie i czarne płócienne trzewiki. Na ramieniu zwisał mu futerał od aparatu fotograficznego. Najwyraźniej pochłonięty własnymi myślami, wyglądał, jakby stracił swoją dawną czujność ulicznika. Skoczyłem na równe nogi i pobiegłem w tłum, nie odrywając wzroku od pomarańczowego balonu. Turyści mówili językiem, którego nigdy jeszcze nie słyszałem. Były ich całe tuziny, a kiedy w końcu udało mi się przez nich przedostać, odkryłem, że pomarańczowy balonik przywiązany jest do rączki małej dziewczynki. Clement zniknął. Następnym razem widziałem go cztery miesiące później, w październiku. Było to w dniu, kiedy zmusiłem się, by przejść obok jego domu. Dowiedziałem się przy tym od dozorcy, który zmieniał zamek przy bramie w alejce, że Clement wyprowadził się w maju i nie zostawił nowego adresu. Myślałem o nim kilkakrotnie owego jesiennego dnia, aż nagle dostrzegłem, jak skręca za róg w Chelsea, blisko rzeki, a potem biegnie do przystanku autobusowego. Znów miał na sobie to samo co ja: czarne spodnie, biały sweter i ciężkie czarne buty. I znów z ramienia zwisał mu futerał od aparatu. Byłem wtedy po drugiej stronie ulicy i z aparatem w ręku przymierzałem się do sfotografowania kamiennych murów starego kościoła, ale zamiast tego szybko zdjąłem Clementa wsiadającego do autobusu. Jednak kiedy później wywoływałem ten film, na miejscu Clementa zobaczyłem tylko jedną z tych smużek pary. Dwoje pasażerów, którzy wsiadali razem z nim, pojawiło się na zdjęciu bardzo wyraźnie - z przodu kobieta, z tyłu mężczyzna, a między nimi przerwa. Ostatni raz widziałem Clementa dokładnie dzisiejszego popołudnia. Tym razem wyłącznie na zdjęciu. Poprzedniego ranka sfotografowałem rząd zaparkowanych samochodów przy Jones Street. Samochody pokrywał śnieg. Był ostry mróz i na ulicy nie było żywego ducha. A jednak, gdy wywołałem film, przy drugim z samochodów stał Clement, wpatrzony w jakiś punkt po mojej prawej. Jego rysów nie można byłoby ująć wyraźniej. Miał na sobie czarny płaszcz z szalem w biało-czarne prążki, dokładnie tak samo jak ja wtedy. Na zdjęciu widziałem też świeże ślady na śniegu, jakie zostawił za sobą, wychodząc z wąskiego, białego budynku, oznaczonego na drzwiach numerem szesnastym. Wszystko to miało miejsce dwie godziny temu, przed moim posiłkiem, a teraz szedłem pod ten właśnie adres. Kiedy dotarłem na Jones Street, zawahałem się na moment, przystanąwszy w bramie trochę na ukos od numeru szesnastego, w którym nie paliły się żadne światła, a zasłony były dokładnie zaciągnięte. Trwająca właśnie śnieżyca była już drugą w krótkim odstępie czasu, tak więc ulicę pokrywała teraz znacznie grubsza warstwa śniegu, niż wtedy kiedy robiłem tamto zdjęcie. Miejscami napadało go aż po same dachy samochodów. Ulica znów była opustoszała, a dziewiczej bieli nie mącił żaden ślad ludzkiej stopy. Słysząc, jak wiatr szarpie kratami w oknach sklepu, i czując, jak śnieg szczypie mnie w oczy, a buty robią się zimne jak żelazo, poczułem się jeszcze bardziej samotny niż zwykle. Z zielonej paczki wytrząsnąłem goździkowego papierosa i zapaliłem. To był kolejny z moich nowych nawyków: nigdy przedtem nie paliłem, a teraz wypalałem ich paczkę dziennie. Dłoń, którą wtykałem papierosa w usta, drżała - i to nie z powodu mroźnego powietrza. Kiedy odrzuciłem niedopałek, czerwony ognik wytopił z sykiem dziurę w śniegu, a mój trwający wiele miesięcy sen raptownie się skończył. Niespodziewanie znów zrobiłem się czujny. Otrzepawszy płaszcz ze śniegu, ruszyłem szybko pod numer szesnasty. Znalazłem tam pojedynczy guzik dzwonka obok pustej kieszonki na nazwisko. Gdy tylko go przycisnąłem, drzwi otworzyły się na kilka cali i ujrzałem przed sobą Clementa. - A więc dostałeś moją wiadomość - stwierdził rzeczowo. Otwarłszy drzwi nieco szerzej, wystawił głowę i ostrożnie rozejrzał się na wszystkie strony, po czym szybko wciągnął mnie do środka. Staliśmy w mrocznej, zagraconej sieni, której sufit wznosił się wysoko nad naszymi głowami. Było tu tak samo zimno jak na ulicy, a Clement miał na sobie ten sam czarny płaszcz i szal co na zdjęciu - taki sam jak mój własny. W czterech otaczających nas ścianach nijak nie mogłem dopatrzyć się drzwi, które prowadziłyby w głąb budynku - chyba, że któraś część ściany odsuwała się na zawiasach. - Żadnych pytań - zastrzegł Clement, mimo że całe ich mnóstwo wypełniało teraz moją głowę, a ja natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy nadal może zaglądać w moje myśli. - Wyjdziesz stąd za niecałą minutę - dorzucił nie znoszącym sprzeciwu tonem. Z bliska prezentował się nieźle. Kiedy widziałem go ostatni raz, wlekli go między sobą policjanci, po ataku padaczki. Teraz oczy miał przejrzyste, ale niespokojne. Wręczył mi małą niebieską karteczkę. - Kiedy tylko stąd wyjdziesz, udasz się pod ten adres. Kup bilet. Idź do szóstego rzędu przejściem po lewej stronie i usiądź w szóstym fotelu od lewej. Pod siedzeniem znajdziesz coś dla siebie. Natychmiast to weź, otwórz i włóż do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Później posiedź tam jeszcze przez pięć minut od rozpoczęcia seansu. Potem wyjdź. - Gwałtownie urwał. - Tyle potrzebujesz wiedzieć. Jeszcze jedno: czy bez zadawania zbędnych pytań dasz mi klucz do swego mieszkania? - Mam tylko ten jeden. - Wiem o tym. - I tam nic nie ma. Jego głos stracił teraz nieco z poprzedniej oschłości. - O tym też wiem. Sięgnąłem do kieszeni. - Myślałem, że niepotrzebne ci klucze, kiedy chcesz otworzyć drzwi. - Teraz już tak - odparł po prostu. Zawahał się, a kiedy dałem mu klucz, dorzucił: - Zmieniłem zawód. Pracuję jako zawodowy fotograf, tak jak ty. - Sięgnął do gałki u drzwi za moimi plecami. - Ty i ja już się więcej nie spotkamy - powiedział, a ja poczułem na twarzy jego zimny oddech. Niechętnie wyszedłem za próg, na wiatr i śnieg. - To dla ciebie - rzucił jeszcze, szybko wsuwając mi w rękę coś małego i metalowego. Potem bez słowa zamknął za mną drzwi. Otworzyłem dłoń, a na niej w świetle ulicznej lampy rozbłysnął zielony pierścień Yeroniki. 63 Udałem się na Dwudziestą Szóstą Zachodnią Ulicę pod adres zapisany na niebieskiej karteczce - gdzie znalazłem na wpół zrujnowane kino, którego nigdy przedtem w tym miejscu nie widziałem. Migający zielono neon nad markizą głosił: TEATR FELICYTA. Dookoła markizy płonęły światła, ale nie wywieszono jeszcze tytułu filmu na dziś. Mężczyzna w kurtce z kapturem wspiął się właśnie na podręczną drabinkę, niosąc kosz liter, z których ułożyć miał napis pod neonem. Kasę biletową oświetlała samotna niebieska żarówka. Za szybą siedział stary Tybetańczyk. Miał na nosie małe czarne okularki. Dookoła niego unosiły się kłęby dymu z cygara, które palił, zmieszane z dymem tlącego się obok kadzidełka. Zegar za jego plecami zatrzymał się na pierwszej. Wsunąłem przez wycięcie w szybie mój ostatni pięćsetdolarowy banknot. Staruszek wziął go i wysunął do mnie zielony bilet. Widząc, że czekam na resztę, potrząsnął przecząco głową. - Nie będzie ci potrzebna - rzekł. Wręczyłem bilet bileterowi - młodemu Tybetańczykowi w czerwonej pikowanej kurtce i rękawiczkach bez palców na starczo roztrzęsionych dłoniach. Kinowy hol był ciemny i przegrzany. Zielone ściany obwieszono ciężkimi brązowymi kobiercami. Na antresolę i balkon wiodły kręcone schody. Na oszklonej ladzie barku zamiast prażonej kukurydzy i batoników leżały wyłącznie pomarańcze. Barek był zamknięty i ciemny, natomiast pomarańcze jarzyły się w półmroku ciepłym blaskiem. Ale mnie zaintrygował dopiero widok wiszącej na marmurowym filarze nie polerowanej tabliczki z brązu z ledwie widocznym napisem. PALACE THEATER OTWARTY DN. 4 MAJA 1896 W swym poprzednim wcieleniu był to ten sam teatr, w którym zniknął Albin White. Z holu ruszyłem korytarzykiem w kształcie litery L, który doprowadził mnie na widownię. Ściany były tu czarne, a gruby chodnik na podłodze słał mi po nogawkach fale wyładowań elektrostatycznych. Teatr był ogromny. Widownię na dole rozdzielały dwa szerokie przejścia, była tam także głęboka andresola i rozległy balkon. Wszystkie miejsca były puste. Na kopule sufitu spod ciemnych warstw lakieru wyglądał fresk przedstawiający gwiazdozbiory. Postacie Oriona, Raka i całej reszty były ledwie widoczne, ale tworzące je gwiazdy świeciły jasno - jakbym miał nad głową prawdziwe niebo, nie sufit. Scena była wysoka, a wyłysiała kurtyna w kolorze burgunda stanowiła niewątpliwie spadek po Palace Theater. Sunąc wzdłuż lewego przejścia, wyobrażałem sobie na scenie Veronicę i Violę wraz z ich ojcem. I Leone McGriff z Wichita, która wyszła do nich z widowni, by nigdy już nie wrócić do dawnego życia. I Starwooda, tu, w jednym z tych czerwonych, pluszowych foteli, przyczajonego w oczekiwaniu. Przystanąłem przy szóstym rzędzie i zająłem szóste krzesło od lewej. Sięgnąłem pod siedzenie i znalazłem tam jakiś cienki metalowy cylinder, zawinięty w pomarańczową bibułę. Rozerwawszy papier, trzymałem teraz w ręku blaszaną tubę z zakrętką na końcu. Odkręciłem ją, wyłuskałem ze środka zwinięty ciasno arkusz papieru, i niezwłocznie rozwinąłem go sobie na kolanach. Była to mapa, którą Veronica pokazywała mi niegdyś na Franklin Street. Ta wykonana specjalnie dla niej przez seńora Esseinte, który dodał na niej wyspę, jakiej nie znajdzie się na żadnej innej mapie. Nadal tam była - malutki, pomarańczowy owal przy grupce innych wysp, jakieś osiemdziesiąt mil na północny wschód od Wenezueli. „Pewnego dnia wybiorę się tam - powiedziała wtedy Veronica. - A ty, jeśli będziesz chciał pójść za mną, możesz skorzystać z tej mapy”. Pod owalem wysepki drobnym pismem kartografa wypisano nazwę, którą jej nadała: Felicyta. Wtem światła na widowni pogasły, a ja z bijącym sercem wsunąłem mapę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. W zaciśniętej pięści ściskałem pierścień Veroniki, a w uszach znów zadźwięczały słowa, jak wtedy, w Ohio: „Pewnego dnia ktoś wręczy ci ten zielony pierścień, a wtedy ty przyniesiesz go mnie” . Kurtyna poszła w górę, a na ogromnym ekranie zamigotało światło. Zaczął się film - nie od listy wykonawców, ale od montażu błyskawicznie po sobie następujących niewyraźnych zdjęć, zrobionych w samym środku burzy śnieżnej. Taki obraz mógłby powstać dokładnie w tej chwili, w oczach kogoś, kto zbliżałby się na piechotę do tego teatru. Fragmenty rogów ulic, oblodzone uliczne światła, przemykające jak duchy zaśnieżone samochody. Potem ekran wypełniał już tylko śnieg, wirujący przed kamerą. Wszystkie te obrazki miały w sobie podobieństwo do tamtych zdjęć, które Clement pokazywał mi w swojej ciemni. I nagle przy pomniałem sobie jego ostatnie polecenie: żebym opuścił teatr po pierwszych pięciu minutach filmu. Przesiedziałem już znacznie dłużej. Wstałem, więc i przyciskając mapę do piersi, ruszyłem przejściem w stronę drzwi. Zerkając za siebie po raz ostatni, zobaczyłem, że ekran wypełniał teraz obraz Empire State Building. Takie samo niewyraźne ujęcie pośród szalejącej śnieżycy. Zobaczyłem też, że w ciągu tych kilku chwil, kiedy szedłem, teatr wypełnił się aż do ostatniego miejsca. Ale wszyscy ci, którzy je zajęli, byli jednakowo cisi i poważni. Nie, nie było słychać żadnego szelestu, żadnego kaszlu. W rzeczy samej, kiedy zrównałem się z ostatnim rzędem siedzeń, w migoczącym świetle z ekranu zdołałem dojrzeć oczy siedzącego w jednym z nich brodatego mężczyzny - były białe i puste jak oczy posągu. Pośpiesznie wypadłem z teatru. Hol był wyludniony i ciemny. Pomarańcze już się nie jarzyły. Bileter gdzieś zniknął. W okienku kasy zaciągnięto zasłonę, a drzwi do niej zamknięto na zardzewiały rygiel. Światła wokół markizy pogasły. Wytężyłem wzrok, by przez wirujące płatki odczytać przypięte nad nią czarne litery: NIECZYNNE Z POWODU REMONTU. Potem kątem oka dojrzałem po drugiej stronie ulicy coś, co sprawiło, że natychmiast straciłem całe zainteresowanie dla markizy przed teatrem, którego ciężkie drzwi wejściowe za mknęły się za mną z jękiem. Tuż za stożkiem żółtego światła rzucanym przez uliczną latarnię stała kobieta w czarnym płaszczu i szerokoskrzydlym kapeluszu, która wyraźnie mi się przyglądała. W oddali zobaczyłem Empire State Building, dokładnie tak, jak wyglądał na ekranie kina - tak jakbym wtedy oglądał go jej oczyma. Kobieta obróciła się szybko na pięcie i ruszyła ulicą; przed nią unosił się obłok pary oddechu. Ruszyłem za nią. 64 Szła szybko długą ulicą, potem kolejną, zostawiając za sobą w śniegu wyraźne ślady damskich botków. Ja trzymałem się jakieś sześćdziesiąt stóp za nią. Kiedy przyśpieszałem, nie mogłem przybliżyć się ani o krok. Kiedy zwalniałem, dystans między nami wcale się nie zwiększał. Kobieta ani razu nie spojrzała za siebie. Wiatr był teraz jeszcze bardziej porywisty i często zasłaniał ją kurtynami padającego śniegu. Drzewa, które mijałem, były tak kompletnie białe, jakby ktoś pomalował je farbą. Kiedy się obejrzałem, dostrzegłem w śniegu tylko własne ślady - ślady kobiety, które, jak sam widziałem, zostawiała, idąc przede mną, za mną natychmiast znikały. Z początku kierowała się stale na zachód, potem jednak skręciła na południe, a płatki śniegu wpadały teraz do płynącej po prawej rzeki. Wiatr znad wody był tak przenikliwie zimny, że aż powietrze zapiekło mnie w płucach. Oddychało mi się coraz ciężej, każdy wdech i wydech dźwięczał mi w uszach jak czyjeś jęki. Po rzece płynęła kra, kręcąc się niespiesznie w jej prądach i załamując światła przycumowanych przy przeciwległym brzegu barek. Wtem kobieta zniknęła za rogiem, po lewej. Kiedy tam dotarłem, dochodziła już do końca alejki, wzdłuż której po obu stronach ciągnęły się rzędy niewysokich drewnianych domów. Ich okna zakrywały okiennice, lecz z kominów sączył się dym. Grunt pod warstwą śniegu stał się grząski i śliski od lodu. Wychodząc z alejki, znalazłem się na rozwidleniu, gdzie z jednej szerokiej ulicy robiły się trzy wąskie. Rozwidlenie przypominało trójząb. Kobieta przede mną poszła jego lewą odnogą. Na wszystkich oknach wystawowych wzdłuż tej ulicy założono kraty i w żadnym z nich nie paliło się światło. Znałem tę okolicę, ale czułem się kompletnie zdezorientowany. Obok mnie przesuwały się rzędem dobrze znajome szczegóły - wyrwane z kontekstu i pozestawiane ze sobą na chybił trafił, jak elementy w kalejdoskopie. Tylko ta kobieca postać przede mną kroczyła niezachwiana - jak wykrzyknik na śniegu. Choć ja nieustannie otrzepywałem płaszcz ze zbierających się na nim płatków, do jej płaszcza nie przylgnął ani jeden. Przy końcu ulicy jeszcze raz skręciła w lewo - w Christopher Street od strony Grove, jak zdałem sobie sprawę, jeszcze zanim dostrzegłem tabliczki z nazwami ulic. Dotarłem na ten róg tylko kilka sekund po niej, ale mimo to zdążyła mi zniknąć bez śladu. Pędząc wzdłuż Christopher Street, znalazłem się nieoczekiwanie zaledwie o jedną przecznicę od skrzyżowania Waverly Place z Waverly Place. Przystanąwszy na chwilę przy ulicznej latarni, minąłem znajomy rząd kamienic, na próżno przepatrując chodnik w poszukiwaniu śladów tamtej kobiety. Na stopniach wiodących do budynków także ich nie było. Śnieg leżał tutaj głęboko, po same kolana, a kolejne jego warstwy osypywały się z szelestem z konarów nagich drzew. Minąłem klasztor świętej Zyty i zrównawszy się z następnym budynkiem, aż podskoczyłem, słysząc tuż obok siebie zduszone szczeknięcie. Okręciłem się na pięcie, ale nie zobaczyłem niczego. - Tashi? - zawołałem pośród wycia wiatru. Żadnej odpowiedzi. Stałem teraz w tym samym miejscu, gdzie po raz pierwszy spotkałem Veronicę, szukającą kluczy w śniegu, dokładnie w rocznicę tego wydarzenia. Na stopniach stojącej obok kamienicy leżał nieskalany śnieg, lecz z powodu tamtego szczeknięcia zdecydowałem się po nich wejść - po raz pierwszy bez cienia wątpliwości. Przed sobą miałem czarne, nie oświetlone drzwi. Spróbowałem przekręcić gałkę, ale okazały się zamknięte. Teraz przy pomniałem sobie o kluczu, który nosiłem w kieszeni, tym z czarnym emaliowym X. Odkąd dałem Clementowi klucz do własnego mieszkania, to był jedyny, jaki miałem przy sobie. Włożyłem go do dziurki, a zapadki zamka szczęknęły jak para stukających o siebie pod wodą kamieni. Kiedy jednak spróbowałem go wyciągnąć, klucz złamał się i jego koniec pozostał w zamku. Gdy tylko przekroczyłem próg, drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem. Znalazłem się w wąskiej sieni o wysoko sklepionym suficie, spoglądając w głąb wiodących w górę wąskich schodów. Widać było cztery podesty pięter, każdy kolejny oświetlony gorzej niż poprzedni. Stopnie pokrywała gruba warstwa kurzu. Ale choć nie było na nich śladów stóp, zobaczyłem nagle kobietę, za którą szedłem - spoglądała w dół przez balustradę na ostatnim podeście. Oświetlona od tyłu twarz pod szerokim rondem kapelusza była zupełnie niewidoczna. Kiedy zacząłem piąć się w górę po schodach, ona pozostała nieruchoma. Ale gdy okrążałem podest na drugim piętrze, odsunęła się w cień pod ścianą. Zacząłem przeskakiwać po dwa stopnie, nie odrywając wzroku od tamtego fragmentu cienia, z którego jednak już się nie wyłoniła. Na podeście czwartego piętra, tuż pod samą ścianą znalazłem zwinięty czarny płaszcz, leżący obok pary czarnych botków. Na tym piętrze nie było żadnych drzwi ani okien. Wyglądało to tak, jakby kobieta wyparowała - jakby była tulpa. Wtem gdzieś z góry dobiegło mnie pobrzękiwanie kluczy. A po nim nastąpiła głęboka cisza. Zacząłem pokonywać ostatni odcinek schodów - w uszach czułem pulsowanie krwi, a na twarzy lodowaty powiew. Podest na piątym piętrze pogrążony był w zupełnym mroku. Mozaikowa posadzka była straszliwie nierówna, jakby zaraz po ułożeniu wybrzuszyła się i nigdy nie została poprawiona. Ostrożnie posuwałem się w stronę pary drzwi, których zarysy ledwo udało mi się wypatrzyć na przeciwległej ścianie. Były to jedyne drzwi na tym piętrze; dzieliła je odległość jakichś trzech stóp. Te po lewej były lekko uchylone, a na progu leżała schludnie złożona suknia w niebiesko-czarną pepitkę. Nie mogło być bardziej wymownego zaproszenia. Kiedy podszedłszy, schylałem się, by podnieść sukienkę, ktoś wypadł na mnie z ciemności za plecami i pchnął gwałtownie na te drugie drzwi, które ustąpiły pod moim ciężarem. Potem usłyszałem, łomot zamykanych kopnięciem drzwi i pstryknął włącznik światła. A ja, okręciwszy się błyskawicznie, patrzyłem teraz na opartą plecami o drzwi kobietę. Przekręciła klucz w zamku, potem wsunęła go w usta i połknęła. Nie odrywając od mej twarzy swego jedynego oka, wyjęła z kieszeni srebrny pistolet, który wycelowała mi prosto w serce. Na drugim oku miała czarną przepaskę. Wyskubane brwi zastępowały ostre kreski ołówka. Szminka miała kolor krwi. A ona sama miała tylko jedną rękę. Prawą. To była Remi Sing. Dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy widziałem ją po raz pierwszy, w galerii na Bond Street - miała na sobie różową skórzaną kurtkę z czerwonymi eklerami. Tylko że teraz kurtce brakowało lewego rękawa, a otwór na ramieniu był nie zaszyty, a zapięty na kolejny czerwony zamek, który wił się zygzakiem tam, gdzie powinna wyrastać jej ręka. Złote koronki na przednich zębach odbijały światło zwisającej pod sufitem gołej żarówki. - Długo już cię śledzę - odezwała się - i czekam. To właśnie były jedyne słowa, jakie do mnie powiedziała. I wiedziałem, że mówiła prawdę - w ciągu kilku ostatnich miesięcy nieraz czułem, jak jeżą mi się włosy na karku. Od tamtej nocy, kiedy zamordowano Keko, często zapytywałem sam siebie, co stało się z Remi Sing. Czy to jej tak strzegł się spokorniały teraz Clement? Machnąwszy pistoletem, dała mi znak, bym odsunął się pod ścianę. Potem okrążyła dwa jedyne w tym pokoju sprzęty - pusty stół i krzesło - stojąc wreszcie tyłem do jedynego okna. Pomieszczenie było ciasne, nie ogrzewane, ze ścianami pokrytymi zygzakami pęknięć, a ja zastanawiałem się w duchu, jak wyglądało to drugie, do którego miałem wejść. Wciąż jeszcze miałem w ręku suknię, którą poderwałem z jego progu, a w drugiej zaciskałem pierścień Veroniki. W wewnętrznej kieszeni płaszcza przyciskała mi się do piersi jej mapa. Od bladej, napiętej twarzy Remi moje oczy śmignęły teraz do jej wskazującego palca w oczekiwaniu na skurcz, który poprzedzi naciśnięcie spustu. Ona jednak obróciła się, szarpnęła klamkę u okna i otwarła je na oścież. Potem kolbą pistoletu rozbiła okienny zamek. Przerzuciwszy jedną nogę na schody przeciwpożarowe, ściskając pistolet między zębami, z kieszeni wysupłała metalową kulę i potoczyła nią po podłodze. Kula uderzyła o ścianę i wybuchła jęzorami ognia. Remi, błyskając złotymi zębami, ponownie wycelowała pistolet w moje serce, a ja rozpaczliwie przycisnąłem się ramionami do ściany. Ale dźwięk, który usłyszałem, nie był pistoletowym wystrzałem - było to warknięcie, po mojej prawej, tam gdzie płomienie pięły się już po ścianie. Warknięcie tak głębokie i dudniące, że wprawiło w drżenie klepki podłogi, a nawet podeszwy moich butów. Remi zwróciła natychmiast w tamtą stronę rozszerzone z niepokoju oczy. Błyskawicznie zarzuciłem jej na twarz trzymaną w ręku suknię i uchyliłem się, a kula uderzyła w ścianę tuż obok mnie. W tej samej sekundzie Tashi był już na niej. Kiedy tylko zetknęli się ze sobą, stał się widzialny; jego stalowe zęby wyszarpały jej jedyne ramię, potem zatonęły w gardle, a ona zatoczyła się do tyłu krzycząc. Okno zatrzasnęło się za nimi z hukiem, a siła rozpędu Tashiego przerzuciła ich po nad barierką schodów przeciwpożarowych. Z ust i barku Remi Sing lała się krew, a Tashi już przemieniał się w pył - tak jak zgodnie ze słowami Veroniki miało się stać, gdy dotknie ludzkiego ciała. Rozsypał się w taki sam srebrny pył, w jaki na moich oczach obrócił się jego pan. Podbiegłem do okna i na skrzyżowaniu Waverly Place z Waverly Place zobaczyłem rozszerzającą się czerwoną plamę wokół leżącego na śniegu ciała Remi Sing, a obok to, co pozostało z Tashiego: połyskującą srebrno łatkę, którą niebawem wiatr poniósł wysoko w niebo przez wirujące dookoła płatki śniegu. Ręka Remi została na schodach przeciwpożarowych. Nad dachem budynku po drugiej stronie ulicy na zegarze przy dawnym sądzie dla kobiet odczytałem godzinę - była pierwsza piętnaście. Nieco bardziej w prawo widziałem oświetlony na biało-zielono budynek Empire State Building. Do tej pory płomienie zdążyły już objąć wszystkie trzy ściany za mną, łącznie z drzwiami. Próbowałem szarpać się z oknem, ale rozbijając zamek, Remi sprawiła, że się zacięło. Waliłem i kopałem w szybę, ale nawet się nie zarysowała. Rzuciłem w nią krzesłem, także bezskutecznie. Bez mojej wiedzy przez wszystkie te miesiące Tashi nadal pełnił przy mnie straż i kiedy nadeszła krytyczna chwila, oddał za mnie życie. Ale chyba na próżno - tkwiłem w pułapce, dokładnie tak, jak to sobie zaplanowała Remi. Rozgrzany jak piekarnik pokój zaczął wypełniać się dymem. Wiedziałem, że pozostało mi niewiele czasu, zanim mnie zmoże. Kiedy zdarłem z siebie płaszcz, by tłumić nim płomienie, mapa wypadła mi na podłogę. Porwałem ją natychmiast i wepchnąłem za koszulę. Gardło miałem jak papier ścierny, a po twarzy i piersi pot lał się strumieniami. Wszystkie trzy ściany, sufit, a teraz nawet i podłoga przy drzwiach stały już w ogniu. Tylko ściana od ulicy, na lewo od okna, jeszcze się nie paliła. Trzymając chusteczkę przy ustach, wsunąłem pierścień do kieszeni - po raz pierwszy wypuściłem go z ręki - a wyjąłem kawałek zielonej kredy. Zgięty we dwoje, kaszląc, zacząłem iść przez pokój. Dwa razy musiałem się zatrzymać, bo wszystko wirowało wokół mnie, jakbym znalazł się na osi piekielnego kręgu. Potem, dusząc się od dymu, opadłem na kolana i wszystko dookoła pociemniało. Kiedy otworzyłem oczy, znów byłem na nogach - nie mam pojęcia jak - z chusteczką przyciśniętą do nosa i ust i z kawałkiem kredy w ręku. Przewróciłem stół i poczułem, że mankiety moich spodni zajęły się ogniem. W końcu udało mi się dobrnąć do tego kawałka ściany - szerokiego na jakieś dziesięć stóp - który jeszcze nie płonął. Płomienie lizały mi plecy, a ja przypominałem sobie instrukcje Ottona, jak mam korzystać z zielonej kredy. Najpierw wyrysowałem w powietrzu trójkąt równoboczny. Potem spróbowałem wyobrazić sobie, czym świat różniłby się od istniejącego, gdybym się na nim nie pojawił. Zgarbiłem się, złożyłem ręce na piersiach i oto, co wpadło mi do głowy: gdybym nie przyszedł na ten świat, nie zniknęłaby moja matka. Nieważne, czy to była prawda, nieważne, że było to dla mnie niemal tak samo bolesne jak jej zniknięcie przed laty - w tamtej chwili nie wpadło mi do głowy nic innego. Nagle poczułem się tak, jakbym wyszedłem z własnego ciała, tracącego oddech i władzę w nogach. Nie czułem strachu, wiedziałem, że teraz mam już dość sił, by przyłożyć kredę do ściany i narysować łódź, tak jak nakazał mi Otto. Zwykłą wiosłową łódź, długą na dziewięć stóp. Rysowałem ze zdumiewającą łatwością, a kiedy skończyłem, skończył się i mój kawałek kredy. Zapinając guziki koszuli na swojej mapie, zamknąłem oczy i wszedłem w rysunek. Kiedy je z powrotem otworzyłem, siedziałem w prostej drewnianej łodzi, obok ściany ognia w jaką zmienił się cały ten pokój. Łódź zaopatrzona była w parę wioseł, zacząłem, więc mocno i równo wiosłować. W ciągu kilku sekund zostawiłem daleko za sobą płonący pokój i ten dom na skrzyżowaniu Waverly Place z Waverly Place. Wkrótce również światła miasta zaczęły znikać za kłębami wirującego śniegu. Przedtem jednak zdążyłem jeszcze usłyszeć pośród wycia wiatru okrzyki bólu, wśród których - byłem tego pewien - najgłośniej niósł się mój własny krzyk z tego ognistego pokoju. W tym samym momencie dotarł do mnie zapach palącego się ciała. Potem była już tylko cisza i lodowate powietrze, a ja wzlatywałem coraz wyżej. Ostatni raz ujrzałem za sobą Empire State Building i szybko niknące światła domów - wśród nich i mego własnego - dalej na południe. Uderzyła mnie myśl, że już nigdy nie postawię stopy we własnym mieszkaniu, że tym razem to ja znikam, a Clement, który ma moje klucze i mój zawód, zajmie teraz miejsce, które zwolniłem. Może nawet przyjmie moje nazwisko? A proszę bardzo. Mnie to nie było już do niczego potrzebne. Byłem tego absolutnie pewien, kiedy tak wiosłowałem wzdłuż potężnych choć niewidzialnych prądów, coraz głębiej w świetlistą ciemność, oddychając powietrzem naładowanym elektrycznością, a nad głową migotały mi gwiazdy - mniej niż zwykle odległe. Na długo zanim minęło mnie pierwsze samotne wiosło z niewidzialnej łodzi, doskonale wiedziałem, gdzie jestem. Veronica na swój sposób mnie na to przygotowała. Kiedy spojrzałem w dół, nie byłem już tak przerażony, jak wtedy na spiralnych schodach albo w szybie, czy nawet w zbiorniku w kamieniołomach. Przypomniałem sobie także końcowe ostrzeżenie Otto na, żebym nie przestawał wiosłować i nie zapominał, jak bardzo jestem tu kruchy. W miejscu, przez które teraz podróżuję, żeby mnie zniszczyć, wystarczy jeden ton - jedna nuta, zgodna z wibracjami mego ciała. Nie zboczyłem z drogi ani na cal, kiedy zobaczyłem przed sobą lodowe kule gradu wielkości meteorytów. A potem stado przezroczystych błękitnych stworów, które prześlizgiwały się jak raje. Nie zawahałem się, kiedy przetoczyła się obok mnie delikatna mgła, lepka jak krew, ani wtedy, kiedy ze wszystkich stron otoczyła mnie kakofonia krzyków i jęków. Przebrnąłem przez to wszystko bez szwanku, wiosłując w głąb wciąż gęstniejącego mroku. A potem, kiedy już sądziłem, że nie będę w stanie więcej ruszyć wiosłem, dziób mojej łodzi opadł gwałtownie, zmieniająć kurs. Najpierw jeszcze przez jakiś czas unosiłem się, a potem zacząłem opadać w dół, patrząc, jak dookoła mnie gasną po kolei gwiazdy, aż w końcu łódź zaczęła swobodnie spadać. Wiosła wypadły mi z rąk i mogłem teraz tylko trzymać się ze wszystkich sił burt łodzi, żeby pęd nie wyrzucił mnie na zewnątrz. Łódź nabierała prędkości i zaczęła koziołkować, wirując dziko dookoła własnej osi. Spadaliśmy tak i spadaliśmy, aż w końcu wszystko dookoła znów pociemniało. 65 Zanim jeszcze otworzyłem oczy, poczułem na wargach sól, a na twarzy palące promienie słońca. Ciepły wiatr rozwiewał mi włosy. Moje ciało, zwinięte gdzieś ciasno, kołysało się lekko. Z oddali dobiegały krzyki mew, a z bliska zaś jakiś ostrzejszy, turkoczący odgłos. Z początku światło oślepiło mnie. Potem oczy przywykły do szmaragdowego morza dookoła i czystego błękitu nieba nad głową. Wsparty na ramionach, leżałem na rufie sponiewieranej łodzi wiosłowej. To, co tak furkotało na wietrze, to była mapa Veroniki, którą trzymałem w kurczowo zaciśniętej dłoni. Miałem spierzchnięte usta i szczecinę na spalonej słońcem twarzy. Powietrze było gorące. O dziób łodzi klaskały drobne fale. Zebrawszy się w sobie, obejrzałem horyzont. Po trzech jego stronach nie znalazłem nic prócz wody, ale tuż przed sobą dojrzałem wyspę, odległą ledwie o kilka mil. Była górzysta, połyskująca świetlistą mgiełką upału i to właśnie ku niej znosił teraz moją łódź silny prąd. Prąd tak potężny, że nawet gdybym wiosłował, nie mógłbym poruszać się ani odrobinę prędzej. Ochłodziłem sobie twarz i szyję garścią morskiej wody, po czym osuszyłem je zdjętą z grzbietu koszulą. Koszula była w kilku miejscach rozdarta, podobnie zresztą jak spodnie. Zarówno łódź, jak i moje ubranie nosiły liczne ślady gwałtownej podróży, ale na ciele nie znalazłem sińców ani zadrapań. Zdjąłem buty i podwinąłem do kolan paskudnie nadpalone nogawki spodni. Zielony pierścień nadal tkwił w mojej kieszeni, ale zgubiłem gdzieś portfel z dokumentami. Zacząłem się zastanawiać, gdzie też mogłem go zostawić - czyżby to Clement zwinął mi go podczas naszego krótkiego spotkania, żeby całkowicie przejąć moją osobowość? Nadal miałem tam ten portfel z pieniędzmi z Caesars Palace, ale pozostały w nim banknot był teraz zupełnie pusty, z papieru zniknęły wszelkie ślady drukarskiej farby. Wyrzuciłem go razem z portfelem do morza. Tymczasem zacząłem się już zbliżać do wyspy. Prąd przybrał jeszcze na sile. Fale podpływające do brzegu były wyższe, grzywiaste. Zarysu wyspy już nie zamazywała mgiełka gorącego powietrza. Zobaczyłem półkolistą plażę z białym jak śnieg piaskiem. W głębi lądu wznosiły się górskie szczyty, pocięte nitkami wodospadów. Od tych gór napływały ku morzu kłębiaste obłoki, a przed nimi, nad rozległą sawanną przelatywał klucz ptaków w kształcie litery V. Tuż za plażą rosły palmy, a u ich stóp gęsta ściana ukwieconych zarośli. Po lewej widziałem zagajnik dzikich drzew pomarańczowych, skąpanych w złotym świetle i ciężkich od owoców. Mimo znacznie silniejszych fal, łódź mknęła prosto w stronę brzegu jak przyciągana magnesem. Choć się kołysała, ja, stojąc na rufie, ani razu nie straciłem równowagi. Przysłoniwszy ręką oczy, zobaczyłem, jak na plaży wiatr podrywa w górę obłoki piasku, skręcając je w wirujące odwrócone stożki, które szybko znikały jak piasek w klepsydrze. Kiedy znalazłem się jeszcze bliżej brzegu, dostrzegłem ludzką postać wsuwającą się za jeden z dwóch bliźniaczych pni rozszczepionej palmy, które tworzyły razem idealne V. Nie odrywając oczu od owej palmy, usłyszałem nad głową lekkie trzepotanie - to mały niebiesko-żółty ptaszek wprowadzał mnie na wyspę. Kiedy dotarłem do mielizny, na której fale rozbijały się w spłachetki piany, postać wyłoniła się zza palmy i zaczęła iść w stronę plaży między cieniami rzucanymi przez jej podwójny pień. To była kobieta, odziana jedynie w białe majteczki. Bardzo opalona, z rozwianymi na wietrze długimi czarnymi włosami, które zakrywały jej twarz i piersi. Bose stopy zostawiały głębokie ślady w mokrym piasku. Z całej siły wytężałem wzrok, ale wciąż nie mogłem dojrzeć spod włosów jej twarzy. Doznałem lekkiego zawrotu głowy, tak bardzo przypominała moją matkę z czasów, gdy chadzaliśmy razem na plażę. Ta sama połyskująca opalenizna i ten sam swobodny chód, ten sam gest dłoni odgarniającej rozwiane włosy. Kobieta dotarła do linii wody i na chwilę przed tym, zanim w nią wstąpiła a wiatr odsunął włosy z jej twarzy, dostrzegłem, że nie rzuca cienia, mimo iż słońce stoi wysoko na niebie. Kiedy brnęła mi naprzeciw przez fale, wyskoczyłem z łodzi i wyjąłem zielony pierścień, który rozbłysnął mi w ręku. Ona podniosła dłoń do policzka. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak płacze. Łzy toczyły się powoli w dół, a każda miała w środku srebrną gwiazdę. To była Veronica. NOTA DO CZYTELNIKA Między książkami, które były mi pomocą przy pisaniu Weroniki”, znalazły się następujące: John Blofeld The Tantric Mysticism of Tibet, 1970 M. C. Bradbrook The School of Night, 1934 E. M. Butler The Myth of the Magus, 1948 Richard Cavendish The History of Magie, 1987 Milbourne Christopher Panorama of Magie, 1962 Alexandra David-Neel Magie and Mystery in Tibet, 1932 Alexandra David-Neel My journey to Lhasa, 1927 The Private Diary of John Dee (red. James Orchard Halliwell), 1968 Alfred Douglas ESP, 1977 Alfred Douglas The Tarot, 1972 Keith Dowman Power Places in Central Tibet, 1982 Nevill Drury The Shaman and the Magician, 1982 W. Y. Evans-Wentz (tłum.) Bardo Thodol. The Tibetan Book of the Dead, 1927 J. H. Adamson i F. H. Folland The Shepherd of the Ocean, 1969 Richard Hakluyt Voyages and Discoveries, 1972 The Half Moon Series: Historie New York, Yolumes I-V, Putnam, 1898 Lobsang P. Lhalungpa (tłum.) The Life of Milarepa, 1977 Philostratus The Life of Apollonius of Tyana (tłum. F. C. Conybeare), 1912 Sir Walter Ralegh The Discovery of Guiana (wyd.Sir Robert Schomburgk), 1848 Sir Walter Ralegh The History of the World (red. C. A. Patrides), 1971 Saraht Rossbach Feng Shui, 1983 Artur Versluis The Philosophy of Magie, 1986 James R. Ware (red. i tłum.) Alchemy, Medicine and Religion, 1966 N.C.