Zbigniew Nienacki WOREK JUDASZÓW Czytelnik — 1961 Obwolutę projektował MARIAN STACHURSKI „Czytelnik". Warszawa 1961. Wydanie 1. Nakład 7250. Ark. wyd 7,75; ark. druk. 9. Papierdruk. m/gł 82x104, kl. V, 65 gz Kluczy. Oddano do składania w czerwcu 1961 r. Pod - pisano do druku w październiku 1961 r. Druk ukończono w listopadzie 1961 r. Drukarnia Narodowa w Krakowie Zam. nr 429/61. K -08. Cena zł 10. Printed in Poland Nad wyślizganą szosą leciutko drgały struny upału. Koszula przylepiła się Albertowi do pleców, po czole i po skroniach spływały strużki potu. Asfalt na szosie jakby promieniował żarem. Albert powlókł się na skraj drogi i usiadł nad porosłym trawą rowem, kładąc koło siebie marynarkę munduru i czapkę. Nie obejrzał się za siebie, słysząc głośny i przenikliwy gwizd opon nadjeżdżających samochodów. Wiedział, że były to dwa wojskowe „Willisy" i trzy ciężarowe wozy wypełnione uzbrojonym wojskiem. Później minęły go jeszcze dwie chłopskie furmanki, a on ciągle tak siedział nad rowem — w rozchełstanej koszuli, zgarbiony, z rękami bezwładnie leżącymi na kolanach, z twarzą zmęczoną i zakurzoną — podobny do utrudzonego wędrowca, jakich wiele chodziło wówczas po polskich drogach. 94 MOTTO: „Ten pstry worek u pasa, wszak go baczysz i ty, Jest z rozmaitej jerchy misternie uszyty -Najdziesz tu skórę wilczą, najdziesz tu i lisią, Jeno się dobrze przypatrz, najdziesz lwią i rysią.' („Worek Judaszów", Sebastian F. KIonowicz) Wyskoczyli z szoferki. Samolot, zdawało się, wpadł między drzewa, motor tylko gwizdał, wył, nagle ucichł, za laskiem było lotnisko. — Do diabła! — zaklął Albert. Wystarczyło postąpić kilkanaście kroków i oto lasek kończył się, a zaczynały betonowe pola startowe. Z boku, o kilkaset metrów, stały hangary i kręcili się uzbrojeni ludzie. Chłopcy Rokity zwabieni wyciem silników wyleźli na skraj lasu i gapili się na długi rząd srebrzystych kadłubów samolotów. — Wracać do wozu! Natychmiast! — darł się Albert. Wartownicy przy hangarach już ich jednak zauważyli. Dwóch ludzi ruszyło w kierunku lasku. — Spójrzcie, majorze. Baki z benzyną — sapał Rokita. — Wystarczyłyby dwa, trzy granaty i byłby taki fajerwerk, że Karol Marks w grobie by się przewrócił. — Poszaleliście? Tego lotniska pilnuje co najmniej kompania wojska... —No to co? Już nieraz z mniejszą grupą rozbijałem kompanię. Zaskoczymy ich, a to decyduje. Albert szarpnął go za rękaw. —Natychmiast zbierzecie swoich ludzi! Jedziemy! Znowu chcecie narobić głupstw? Wartownicy byli coraz bliżej, zdjęli z pleców pepesze i nadchodzili trzymając je w pogotowiu. Rokita z niechęcią dał rozkaz powrotu do samochodu. Albert zapuścił motor, wóz wolno ruszył z lasku, chłopcy Rokity wskakiwali w biegu. — Stój! Stój! — słyszał Albert ostrzegawcze okrzyki wartowników. Silnik „Zisa" zawył, koła buksowały w piachu. Wartownicy pobiegli w stronę samochodu. „Zis" zsunął się z drogi na trawę w lasku, koła trafiły na twardy grunt, wozem rzuciło do przodu. Plasnęła głośna seria z pistoletu maszynowego. To chyba strzelali wartownicy z lotniska. Ale pozostali zbyt daleko. Albert wyjechał na szosę. — Uważaj pan, bo zajedziemy do piekła — wołał przez okienko Rokita. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. W pewnej chwili czarny elegancki „Pac- kard" dopędził samochód prowadzony przez Alberta. W tym miejscu szosa wspinała się na wysokie wzgórze. Przystanęli w kotlinie, przez którą wyślizgana szosa przeskakiwała małym mostkiem. Z samochodu Alberta wygramolił się Rokita. Równocześnie otworzyły się drzwiczki wozu „Packarda" i wyszedł z niego mężczyzna w mundurze porucznika. Rokita wśliznął się do auta, trzasnęły drzwiczki i wóz gwałtownym zrywem poderwał się do biegu. Albert dostrzegł tylko ręce zasuwające w oknie białe firanki. Porucznik podszedł do szoferki i zasalutował. — Majorze, pułkownik kazał mi przejąć prowadzenie wozu — powiedział. Albert bez słowa wysunął się z kabiny. Porucznik zajął miejsce za kierownicą. Samochód ruszył. Powoli wlókł się na wzgórze. Czarny „Packard" przeskoczył je lekko i szybko zniknął za równiutkim grzbietem garbu. Ciężarowy „Zis" zdawał się z trudem zdobywać pochyłość i stojący na szosie Albert jeszcze dość długo widział ogromną budę, w której siedziało trzydziestu ludzi Rokity. Wreszcie jednak i ten wóz osiągnął szczyt wzniesienia. Przez moment jakby się zatrzymał i znieruchomiał w jasnym tle nieba. Potem i on zniknął, zapadł się w kotlinę. 93 rykańskąbroń—„steny" zamiast pepesz. Jeśli od razu nie podniesie alarmu, za chwilę ruszą ich śladem trzy „Willisy", rozdźwięczą się telefony i gdzieś tam pod Warszawą zastąpią Albertowi drogę samochody wypełnione wojskiem. Dalej będzie masakra, eksplozja, strzępy ciał w wozie rozbitym granatami... Stanął. Z wartowni wyskoczył oficer. — Skąd i dokąd? Dokumenty! —krzyknął ochryple... »w dniu 26 kwietnia 1946 r. koło klasztoru W Dąbrowie w pow. R. odnaleziono „Oj głupcze, głupcze, straciłeś rozum?" — przeklinał siebie Albert. Sięgnął ręką spadochron z angielskimi napisami. Mimo tajemnicy z naszej strony wieść o odkrytym po zawieszoną na haczyku marynarkę munduru, wolno założyłjąna siebie. spadochronie rozeszła się bardzo szeroko..: „ — Dokumenty! — denerwował się oficer. (z meldunku PUBP w R.) Rzucił okiem na naramienniki Alberta. Zasalutował. — Droga wolna, majorze. Przepraszam, że was zatrzymałem, ale byliście w ko- ij Nad ranem Albert wsiadł do przedziału, w którym jechała piękna kobieta w kara- Ruszając Albert widział w bocznym lusterku, jak oficer zbeształ wartownika. Po- kulowym futrze. Z początku nie zwrócił na nią uwagi. Za szybami pociągu wstawał tem dostrzegł, że z wartowni wybiegło trzech oficerów, wpakowali się do „Willisa", mQk^ kwietniowy dzień, w przedziale było aż duszna od smrodu machorki, u sufitu który ruszył za wozem Alberta. Dodał gazu i strzałka licznika dotknęła dziewięćdzie- żarzyła sie- różowo malutka lamPka' twwie Próżnych zdawały się wymęczone i sięciu. „Willis" pozostał w tyle i nie próbował ich doganiać. cnore. Rokita odemknął okienko, oddzielające go od kabiny. Pod oknem z Pączkiem na barwnej okładce powieści kryminalnej spał zażywny - Myślałem, że będzie gorąco... Moi chłopcy byli w pogotowiu. Jeden granat do kń&Ao, zapewne pleban wiejski jadący w odwiedziny do krewnych; z dużego kosza wartowni, trzy serie z peemów i zostałyby po nich gówna i trepy. uJeS° stóP wychylał się zakrwawiony kikut indyczej szyi. Naprzeciw księdza rozpar- Albert otarł wilgoć nad brwiami. ^łokciami na stoliku nieustannie jadł chudy mężczyzna w rogowych okularach. Naj pierw na framudze okna tłukł pięścią laskowe orzechy, potem wyjął z teczki jaja na - Nie trzeba zaczynać. Nie potrafilibyśmy uciec... twardo'kiełbase-'bułki'teraz M cukierki j czekoladki. - O, my mamy żelazne nerwy. Tylko z pęcherzami nie w porządku. Przecież nie Jadł tak Przez cztel^ stacJe' powało to głodnego Alberta. będziemy robić uod siebie9 ^ kącie kucnęły dwie baby wiejskie, zakutane w chustki; ich kosze i brzuchate Albert wyszczerzył zęby do Rokity. Porozumiewawczo kiwnął głową. W najbliż- tłumoki ujmowały prawie wszystkie miejsca na półkach. Przy Albercie tkwił czerwo- szym lasku skręcił w pierwszą boczną drogę i przystanął, gdy szosa zniknęła za drze- noarmista kurzący smrodliwą machorkę. • Młoda kobieta w karakułach siedziała obok bab-spekulantek. Postawiła kołnierz Chłopcy Rokity wygramolili się z samochodu - senni i zakurzeni. Żartując kryli fatra {zacz?ła drzemac-W PewneJ chwili' śPia-c' załozyła no& na ™&>ratro rozchy- się za pniami drzew. Rokita usiadł w szoferce obok Alberta. liło sie-' zadzierając sukienkę - zajaśniały kolana obciągnięte cienką pończoszką. - Czy Johnson będzie mnie na pewno oczekiwał? Gładkie' okra^łe j na§ie mimo P°nczoch wprost rzucały się w oczy; były tak blisko, że - Dogoni nas samochód osobowy, czarny „Packard". Przez pewien czas będzie wystarczyło wyciągnąć rękę, aby dotknąć lśniącej powierzchni pończochy. Nagle ko- podążał za nami, potem nagle wysforuje się do przodu i stanie. Ja zwolnię biegu, pan bieta P°™szyła się sennie, zsunęła nogę z kolana i Albertowi zdawało się, że błysnął wyskoczy z naszego wozu i podejdzie do „Packarda". Wsiądzie pan i pojedzie. Roz- jaśniejszy skrawek ciała. mowęprzeprowadzicie wpędzącym samochodzie, to jest najbezpieczniejsze. Pułkownik Okularnik spad okna przestał żuć i zezując na odsłonięte kolana z niespodziewaną podwiezie pana aż do lasku niedaleko Garwolina za Warszawą. W międzyczasie ja wytwornością otarł chusteczką wilgotne wargi. Księżulo drgnął, osowiale rozejrzał się przeprowadzę „Zisa" przez Warszawę i pod Garwolinem powtórzy się ta sama scena. P° Podziale; w brudnym mroku nie sposób było uciec oczami od białej golizny obrze- Na widok „Packarda" zupełnie zwolnię biegu, pan wskoczy do mojego wozu i hajda zoneJ futrem j czarna- spódnicą. Pleban sięgnął do kosza po gruby brewiarz, ze złością do Żelaznego, który oczekuje nas pod Zamościem. szarPn?lł czerwoną tasiemkę zakładki i bezczelnie przyglądał się kolanom damy w -Koronkowa robota. karakułach. - My, ludzie wywiadu, kochamy koronkową robotę. Spryt i inteligencja krzyżują Na Pytanku w S. młoda kobieta obudziła się, jakby przejęta złym snem. Nerwo- szpady z brutalnąsiłą. Jeden człowiek samotnie prowadzi walkęz armiami przeciwnika. wymi mchami otaa-snCła si