Maciej Kuczyński ŻYCIE JEST MYŚLĄ Część I Od Autora Już od swojego zarania ludzkość intuicyjnie wiedziała, że istnienie nie ogranicza się do wymiaru materialnego. Niestety (na szczęście tylko na krótko – tego jestem pewien), dała się zbałamucić materialistycznym prorokom nauki. Ich niedobitki jeszcze dziś powtarzają ze ślepym uporem te dwa osławione, głupie, puste, nieszczęsne słowa Jacquesa Monoda, które już na zawsze pozostaną hańbą nauki XX wieku i pomnikiem ograniczenia umysłu ludzkiego: konieczność i przypadek. Konieczność i przypadek... Ponieważ jednak naukowcy mówiący o twórczym działaniu przypadku, czyli chaosu, dyskwalifikują się sami, zostawmy ich w spokoju i pozwólmy, tak jak dinozaurom, odejść do niebytu. Dzisiaj już inni tworzą awangardę poznania. Wciąż powiększa się grupa fizyków i biologów, którzy zaczynają dostrzegać realność niedostrzeganego dotychczas czynnika, może nawet wymiaru rzeczywistości, animującego świat zjawisk. Wiedzą oni doskonale, że w wielu zakresach możliwości poznania metodami naukowymi zostały wyczerpane i dalszy postęp będzie możliwy jedynie wtedy, gdy zostanie uznane istnienie rzeczywistości złożonej. Zaskakujące, jak bardzo zbliżają się tym do doświadczeń mistycznych, o całe epoki wyprzedzających powstanie nauki! W książce tej podejmuję próbę wskazania wielu takich okien, do których w końcu dotarła nauka i przez które obawia się wyjrzeć, w przeczuciu, że tam, po drugiej stronie, „szkiełko i oko” nie przydadzą się na nic. Hipoteza, którą tu rozwinę, u wielu wzbudza najzaciętszy sprzeciw, choć jej przesłanki wcale nie są kruche. Uznałem, iż warto by głos zabrał właśnie amator, nie krępowany rygorami prac naukowych, nie obawiający się złośliwości specjalistów, mogący swobodnie mówić o rzeczach całkiem nowych. Zresztą, gdy grozi katastrofa, każdy pomysł wskazujący ratunek jest cenny. A przecież my i nasz ziemski świat, za naszą zresztą przyczyną, zbliżamy się do katastrofy. I zagrożenie to nie przychodzi z materialnego wymiaru, jak mogłoby się wydawać. Wszelkie jego namacalne oznaki w przyrodzie są tylko skutkiem i odbiciem tego, co dzieje się w tej sferze, tym obszarze, który bardziej niż zmysłom i ciału, bliższy jest ludzkiemu umysłowi oraz świadomemu i nieświadomemu myśleniu. 3 Życie jest myślą Fizyka i biologia, ta druga nauka nawet częściej, w swoich odkryciach, nie tylko zresztą najnowszych, dotarły wielokrotnie do takiej granicy, poza którą widać już inny plan rzeczywistości. Będę go nazywał „subtelnym”, jest bowiem nieuchwytny dla zmysłów i aparatów pomiarowych, chociaż, na liczne sposoby objawia swe istnienie w sposób pośredni. Gdy nauczymy się go badać, stwierdzimy być może, iż między obu planami nie ma wyraźnej granicy; przenikają się wzajemnie, ten pierwszy jest na drugim osnuty, oba zaś tworzą nierozdzielną całość. Wszystko, co widzimy w naturze: kształty chmur i drzew, pokrój świerków i dębów, wykrój liści klonu, kształt skrzydeł motyli, postacie żyrafy i foki, ich ruchy i zachowania, taniec pszczół i tokowanie głuszców, kocie ruchy kota i wężowe węża, wędrówki ptaków przez pół globu, żółwi przez oceany, wszystko to w tajemniczy sposób niezmienne powtarzające się w każdym pokoleniu, choć nie dziedziczone przez geny, jest takie dlatego, że wspiera się na niewidzialnej kanwie odwiecznych wzorców, obecnych wszędzie w przestrzeni. One to sprawiają, że nowo powstająca istota, wyrastająca czy to z nasienia brzozy, czy z jaja pingwina, ułoży swoje, mnożące się przez podziały, komórki w kształt drzewa albo ptaka. Z kolei one, jako całość, zdołają się porozumieć i przyjmą zachowania od wieków utrwalone dla brzóz i pingwinów. Te subtelne wzorce nie tylko kształtują organizmy, ale kierują też ich zachowaniem, instynktownym u zwierząt, nieświadomym lub świadomym u ludzi. Nasza świadomość jednak ma zdolność przekształcania tych wzorców i stwarzania nowych. To ludzki umysł stworzył wzorzec zabijania człowieka czy niszczenia płodu przez matkę, wzorzec odchodzenia od świadomego istnienia, powrotu w mrok wegetatywnego bytu niższych zwierząt i roślin, do czego służą narkomania i alkoholizm. Wzorce są zapewne pierwszym elementem tego głębszego planu istnienia, jaki zdołaliśmy odkryć z pomocą obiektywnej obserwacji i jaki możemy badać, przynajmniej w pośredni sposób. Zanim to uczynimy, spróbujmy określić, od czego chcemy odejść, jaką skórę zrzucić, jakiego pozbyć się ograniczenia, aby bez przeszkód móc oddać się nowemu myśleniu, stworzyć nową wizję istnienia. Tym czytelnikom, którzy już dawno ukończyli szkołę, chciałbym przypomnieć teorię Darwina, czy raczej jej współczesną odmianę, dość odległą zresztą od pierwowzoru. To ją właśnie będziemy musieli odrzucić jako nieprzydatną skorupę. Ponieważ życie powstało raz tylko, niemal cztery miliardy lat temu i jak sądzimy, już się nie tworzy, jest rzeczą oczywistą, że wszystkie jego współczesne postacie muszą pochodzić od form dawniejszych, które się przekształciły. Sposób tych przekształceń – wbrew temu, do czego usiłują nas przekonywać uczeni następcy Darwina – pozostaje do dzisiaj wielką tajemnicą. Według uwspółcześnionej teorii ewolucji, każdy osobnik zwierzęcia czy rośliny różni się od pozostałych pewnymi cechami. Niektóre z nich ułatwiają swoim nosicielom obfitsze mnożenie się, dzięki czemu, rzekomo, stają się czynnikiem doboru naturalnego, stopniowo wypierającego z populacji inne osobniki, nie posiadające tych cech, a więc, jak się to powiada „gorzej 4 przystosowane”. Sumując drobne zmiany zachodzące poprzez pokolenia, populacja danego gatunku przekształca się w inny. Tak więc, dla przemiany borsuka w tygrysa potrzebne byłyby drobne zmiany na poziomie genetycznym, czyli w treści genów, i bardzo długie, geologiczne okresy, pozwalające na zgromadzenie się w borsuczym ciele cech tygrysich. Borsuk stopniowo przestałby być sobą, stając się tygrysem. Zarazem potrzebny byłby nacisk środowiska, który wyeliminowałby niezdolne do przeżycia borsuki, pozostawiając osobniki o coraz większej ilości cech tygrysich. Jedną ze słabości takiej hipotezy jest jej niezdolność wytłumaczenia, dlaczego żadna z postaci przejściowych, a w ciągu milionów lat powinno ich być wiele, nigdy się nie zachowała. Nie odnaleziono ich ani w materiale kopalnym, ani we współczesnym świecie. Wygląda więc raczej na to, że „ewolucja” odbywa się skokami. „Odkrycie przez Barghoorna w Swazilandzie mikrobów sprzed 3.400 milionów lat prowadzi do wstrząsającego wniosku: przemiana nieożywionej materii w bakterie zajęła mniej czasu niż przejście od bakterii do dużych, złożonych organizmów. Życie towarzyszyło Ziemi niemal od początku istnienia Planety.” (Lynn Margulis i Dorion Sagan, Microcosmos: four billion years of microbial evolution. New York 1986: Touchstone). Mutacje, stopniowo przekształcające organizm, mają powstawać w wyniku zmian genów oraz zmian struktury i liczby chromosomów. Obliczono nawet, że w jednym genie, w jednym pokoleniu, zmiany występują z częstotliwością od 105 do 106. Istotnie, aby takie zmiany mogły się zsumować i to w sensowny sposób, potrzebne są niewiarygodnie długie okresy. Ale idźmy dalej. Mutacje genów są wywoływane przez promieniowanie jonizujące (promienie Rentgena, gamma i korpuskularne), nadbiegające z kosmosu lub wytwarzane przez pierwiastki promieniotwórcze. Wpływ mają także inne czynniki, jak promieniowanie ultrafioletowe, duże wahania temperatury czy substancje chemiczne. Obserwujemy też mutacje naturalne, powodowane wewnątrzkomórkowymi, nieznanymi nam przyczynami, uważane również za pozbawione wszelkiej celowości i wywołujące równie bezcelowe zmiany na poziomie organizmów. Przy takich założeniach droga ewolucji byłaby tylko ślepym błądzeniem od jednej postaci do drugiej, przy czym jedynym czynnikiem, w którym można by poszukiwać celowego działania dla przemiany borsuka w tygrysa, byłby dobór naturalny, czyli mechanizm eliminacji borsuków i form pośrednich przez tylko im nieprzyjazne środowisko. Ponieważ jednak takie czynniki, jak zanikanie lasów czy nadmiar wody, ochłodzenie czy ocieplenie klimatu są także całkowicie losowe, w istocie o żadnej celowości nie może tu być mowy. Co się jednak stanie, jeśli wykażemy, że ewolucja nie wymaga bardzo długiego czasu (co zostało w ostatnich latach już powszechnie uznane) i że w przyrodzie nie ma form przejściowych (co też jest faktem niepodważalnym)? A ponadto, że postać organizmów nie może być zapisana w genach (co spróbuję w tej książce wykazać) i wreszcie, że mutacje genów nie są wcale tak przypadkowe, jak się wydawało? No cóż, wtedy jasne się stanie, że trzeba odejść od dotychczasowej wiary w bezwład, martwotę, pustkę mechanizmu wszechświata i uznać, że żyje on, myśli i oddycha, jest inteligentny, wrażliwy, przewidujący, czuły na najsłabsze sygnały, że mądrze i celowo prowadzi odwieczną pracę nad kierowaniem swych tworów ku coraz wyższym postaciom istnienia. Niezwykła złożoność przyrody i wyjątkowość zjawiska życia od dawna nasuwały tym, których to zastanawiało, nie tylko intuicyjny, ale i rozumowy wniosek, że kryje się za nimi coś więcej niż tylko cząstki elementarne i ich fizyko-chemiczne oddziaływania. Tym czymś była narzucająca się, nieodzowna, nieodparta konieczność istnienia programu. Dziś, w dobie informatyki, tej oczywistości niepodobna już dłużej przemilczać czy pomijać. 5 Być może najbardziej zdumiewający pomnik ludzkiej głupoty i ograniczenia wystawiają nam ci uczeni, którzy utrzymują, że nieobjęte i niewiarygodnie złożone, a przy tym niepojęcie harmonijne dzieło budowy wszechświata i życia obywa się bez programu! I mówią to ludzie, którzy dobrze wiedzą, że nawet po to, by włożyć pantofle i zapaść w fotelu, potrzebny jest zamysł, potem plan i zgodne z nim działanie. Wprawdzie w obliczu wymownej obecności komputerów na ich własnych biurkach musieli się zgodzić, że taki program istnieje, że jest zapisany w genach, nadal jednak utrzymują, że powstał na drodze przypadkowych mutacji materiału genetycznego i że jego działanie nie wykracza w zasadzie poza obręb gatunków. Najnowsze odkrycia rozprawiły się już i z tym poglądem. Odczytana część DNA to wyłącznie program ograniczony do struktury białek i obsługi ich produkcji w komórce. W dodatku nie wyjaśniający, JAK został napisany. Gdy stało się to oczywiste, prawdziwie dociekliwe umysły jęły gdzie indziej poszukiwać objaśnienia, ruszając za tropem tajemniczej „przyczyny kształtującej”. Koncepcja nie jest całkiem nowa. Już w czasach Platona, wiemy o tym z przekazów filozofa, istniało przekonanie o idealnych wzorcach dla każdej z widzialnych rzeczy. Niematerialne wyobrażenia doskonałej kuli, trójkąta czy koła, były wzorcami dla materializujących się, w mniej już doskonały sposób, kuł, kół czy trójkątów, odtwarzanych przez kryształy, kwiaty czy też ludzkie dłonie. Do takiej idei „pól morfogenetycznych” powrócił w 1922 r. Aleksander Gurwicz w Rosji i niezależnie od niego, w 1925 r., Paul Weiss w Wiedniu. Pola te i zapisane w nich wzorce miałyby jakiś stopień „materialności”, byłyby jednak utworzone z substancji tak rzadkiej i wyposażone w tak małe energie, iż byłyby nieuchwytne dla naszych prymitywnych urządzeń. Ale mogłyby się z nimi łączyć najgłębsze warstwy naszego podświadomego umysłu, który by je odczytywał i stosował się do nich. W stałej łączności z nimi pozostawałyby też żywe komórki wszelkich organizmów, a także cząstki elementarne i molekuły, które z nich czerpałyby wzory dla swych kształtów, oddziaływań i zachowań. Kolejnymi zwolennikami idei stali się Brian Goodwin i ostatnio Rupert Sheldrake, który przedstawił najbardziej współczesną i bodaj najlepiej uzasadnioną wersję hipotezy pól morfogenetycznych. Sheldrake określił ten nieznany czynnik, który jest odpowiedzialny za kształty przyrody i instynkty żywych istot, jako przyczynę kształtującą (formative causation). Przyczyna ta oddziaływałaby na struktury materialne poprzez rezonans morficzny (morphic resonance) tych struktur z wzorcami istniejącymi w postaci pól morfogenetycznych (morphogenetic fields), (Rupert Sheldrake, A New Science of Life, Granada Publishing Ltd., 1983). Morphe to po grecku kształt, genesis – powstawanie. Pola te, o nieznanym charakterze, utrwalają w sobie wzorce dla kształtów, procesów rozwoju i zachowań wszelkich tworów przyrody. Działają poprzez czas i przestrzeń, są wszechobecne. Według Sheldrake’a: „Rozwijający się organizm istniałby wewnątrz pola morfogenetycznego, a pole prowadziłoby i kontrolowało formę rozwoju tego organizmu”; (za: Reneé Weber, Poszukiwanie Jedności, Nauka i Mistyka, Wyd. Pusty Obłok, Warszawa 1990). Pola te nie zostały raz na zawsze dane w skończonej i niezmiennej postaci w chwili Wielkiego Wybuchu. Gdy po raz pierwszy proton związał się z elektronem, tworząc pierwszy atom wodoru, stworzył wzorzec, za którym postępowały kolejne protony i elektrony, a każde powtórzenie utrwalało ten układ, nabierający wyrazistości i siły. Dziś, po miliardach lat ciągłych powtórzeń, wzorzec atomu wodoru jest niewiarygodnie mocno utrwalony i obdarzony olbrzymią energią, a także odporny na zmiany. Inne jednak wzorce, podatne są na zmiany; im młodsze, tym podatność większa. Stąd ciągłe przekształcanie się świata: przemiana jednych gatunków w drugie, czy odmiany ludzkich obyczajów. 6 Nie będę tu wnikał w prawdopodobne szczegóły pól morfogenetycznych. Sądzę, że to, co powiedziałem, wystarcza dla uchwycenia ogólnego sensu, a reszta zarysuje się sama w miarę rozwoju tej książki. Jej celem jest poszukiwanie, moimi własnymi drogami, owej wciąż tajemniczej, niewidzialnej podszewki świata materialnego, którą tworzą wzorce morfogenetyczne, wskazanie jej obecności i uświadomienie roli pełnionej w świecie zjawisk i w życiu człowieka. Sądzę, iż niedaleka jest chwila, gdy poszukiwania te, prowadzone po omacku i niezbyt systematycznie przez nielicznych, osamotnionych badaczy, zostaną zastąpione prawdziwymi badaniami i zyskają miano dziedziny naukowej. Dziedziny nie nazwanej jeszcze. Zajmować się ona będzie zjawiskami z pogranicza nauki i obszaru transcendentalnego, nie sądzę jednak, aby można tu było mówić o wyraźnej granicy. Zapewne przejście między tymi dwoma obszarami odbywa się płynnie, jeden stanowi przedłużenie drugiego. Obszar zjawisk uważanych obecnie za transcendentalne, przechodzi w sposób ciągły w obszar materialny. Oba pozostają częściami tego, co nazywamy przyrodą. Tego dnia, gdy rzeczywistość pól morfogenetycznych stanie się dla nas pewnikiem, to co transcendentalne usunie się do jeszcze głębszych poziomów istnienia. Ponieważ nikt tego dotychczas nie zrobił, niechaj mi będzie wolno zaproponować nazwę dla tej nowej dziedziny badań, znajdującej się in statu nascendi. Uzasadnione będzie jej złożenie z dwu słów, z greckiego mystikós – tajemny i łacińskiego natura – przyroda, jako że mamy do czynienia z tajemniczymi zjawiskami przyrody. Tak więc otrzymalibyśmy spolszczone brzmienie: misnatyka (angielskie: the mysnatics). Zbyt mała okaże się też pojemność nazw przyjętych już kilkanaście lat temu przez Sheldrake’a. Stało się oczywiste, że jego pola morfogenetyczne określają nie tylko kształt organizmów i instynkty, ale także programy życia umysłowego, programy pamięci, świadomości, wzorce zachowań pojedynczych i całych ich łańcuchów, wzorce uczuć, stanów umysłu, a w końcu nadrzędne wzorce „operacyjne”, zawierające programy powstawania nowych wzorców, ich wymazywania, ich przekształcania i łączenia się jednych z drugimi. Pośród nich także potężny, jeden z najważniejszych, wzorzec-program tego zjawiska, jakim jest materia ożywiona. Tak więc misnatyka operowałaby pojęciami takimi jak wzorce misnatyczne, mające postać pól misnatycznych, wchodzących w rezonans misnatyczny z tworami, które nazywamy obecnie materialnymi. 7 Tajemniczy płaskowyż W 1976 roku spędziłem szereg tygodni w tropikalnym, deszczowym lesie w dorzeczu Orinoko. Przedzierając się z maczetą przez gąszcze, co krok napotykałem roślinne konstrukcje, pochodzące jakby wprost z kreślarskich desek inżynierów. Widziałem czterdziestometrowe pnie wznoszące się ku górze stalowoszarym kadłubem, podobnym do nóg platform wiertniczych i tak samo jak one mające u podstawy potężne trójkątne przypory, jakby wycięte ze stalowych płyt i przyspawane do drzewa. Z bliska można się było przekonać, że i one są żywym drewnem, stanowiącym jedność z pniem. Roślina znalazła więc nowy sposób przyrastania tkanek. Nie koncentryczny, wokół osi pnia i konarów, ale płytowy. Największe z owych trójkątnych płyt osiągały powierzchnie około sześciu metrów kwadratowych, przy grubości od kilku do kilkunastu centymetrów. Napotykałem też drzewa, które w inny sposób broniły się przed przewróceniem. Ich pień, podzielony przy ziemi na liczne ramiona, tworzył piramidę czy też stożek, o podstawie wielokrotnie szerszej niż średnica właściwego, pojedynczego pnia. Widziałem pnącza wpełzające na drzewa spiralą okrążającą pień. Chroniło je to przed odpadnięciem od sztywnej podpory. A także inne, osiągające ten sam cel odmiennym sposobem – pełzały wzwyż prosto, jak pręty stalowe, trzy, pięć albo dziesięć takich pędów z różnych stron pnia, niczym do niego nie przyczepione. Pomiędzy sobą jednak łączyły się ukośnymi wyrostkami, tworząc plecionkę otaczającą drzewo. Oglądałem też liany, przerzucone od drzewa do drzewa, jak wiszące mosty. Miały łodygi przypominające płaskie taśmy szerokości dłoni. Środkiem tej taśmy biegł ciąg falistych wgłębień i wypukłości, które usztywniały lianę, podobnie jak kratownica mostowa, z tą jednak przewagą nad dziełem inżynierów, że działała skutecznie we wszystkich płaszczyznach. Lecz absolutnym „przebojem” okazał się Ficus benjamina, drzewko hodowane także w Europie. Jego pień spleciony z czterech, zawsze czterech, nie zrośniętych ze sobą łodyg, wprawił mnie w najwyższe zdumienie. Gdy wtedy oglądałem fikusy w tropikalnym lesie, podziwiałem jedynie genialny „pomysł” drzewa, które tym sposobem uodporniło się na działanie wielokroć większych sił, niż gdyby pień był pojedynczy o tej samej średnicy. Zafascynowany, zrobiłem wówczas szkice. Dopiero po latach, pisząc tę książkę i oglądając ówczesne rysunki, zrozumiałem, jak cenne mam w ręku wskazanie, że kształtu pnia nie określają geny. Przecież gdyby tak było, oznaczałoby to, że komórki wzrostowe, u szczytu każdej łodygi, znają swoje położenie w przestrzeni, w stosunku do trzech pozostałych łodyg, znają swój kolejny numer i swoje miejsce w splocie, aby zgodnie z tym móc zaginać łodygę. I robić to we właściwej chwili, we właściwym kierunku i pod właściwym kątem, w ścisłym współdziałaniu z pozostałymi trzema łodygami. Niepodobna sobie wyobrazić, by komórki drzewa, ukryte pod korą, miały taką orientację i zdolność dokonania pomiarów. Lecz to jest mniejszym problemem w porównaniu z samym matematycznym zapisem splotu. Oczywiście, my umiemy to zrobić. Krzywe zakreślane przez łodygi dają się ująć względnie prostym wzorem. Wzór można zapisać 8 liniowo, kodem binarnym i umieścić na nici DNA, wyrażony za pomocą kodonów zasadowych, oznaczających „jeden” oraz „zero”. Trudności zaczynają się w chwili, gdy sobie uświadomimy, że komórki musiałyby prowadzić nieomylną „nawigację” w przestrzeni. Aby zaginać łodygę w idealnej zgodzie z matematycznym zapisem, musiałyby mieć stały, przestrzenny układ odniesienia. On by pozwalał określać trzy przestrzenne współrzędne dla każdej z komórek. Takiego układu nie ma i nie istnieje też aparat komórkowy, zdolny do prowadzenia tego typu pomiarów. Nie ma, tym bardziej, pamięci, która by notowała, jakie fazy budowy są już zakończone. Dopiero na tej podstawie hipotetyczne centrum logistyczne komórek mogłoby decydować o następnym, konstrukcyjnym kroku. Lecz tego typu centrum komórki też nie mają. Dlatego jedynym, narzucającym się przypuszczeniem, jest hipoteza wzorca, swoistego szablonu, istniejącego poza komórkami i oddziaływującego na nie z zewnątrz. Zostańmy jeszcze nad Orinoko. Znalazłem się na płaskowyżu, wyniesionym ponad otaczającą równinę blisko tysiącmetrowymi, pionowymi ścianami. Była to jakby wyspa na powierzchni Ziemi, zwana przez Indian tepui. Płaskowyż Sarisarińama był niedostępny dla ludzi – wylądowaliśmy tam helikopterem – lecz zamieszkany przez liczne, endemiczne gatunki roślin. Jedna z nich, nosząca nazwę Brocchinia hechtioides, rosła lub lepiej powiedzieć przebywała na pozbawionych gleby powierzchniach kwarcytowych. Kwarcyt to półprzeźroczysta, różowa, twarda jak stal i podobna do szkła skała. Padające tam często ulewne deszcze sprawiają, że każdy kamyk czy ziarenko ziemi są natychmiast zmywane w przepaść bezdennych szczelin. Jak więc poradziły sobie rośliny nie mające się w czym zakorzenić? Po prostu zrezygnowały z tego! Takie określenie sugeruje jednak akt świadomy. Używam go celowo, bo w tej nagłej zmianie obyczaju rośliny z pewnością brał udział inny czynnik niż przystosowywanie się drogą przypadkowych mutacji, trwających tysiące tysiącleci. Korzenie, pospolicie służące do zakotwiczenia rośliny w podłożu i do zaopatrywania jej w czerpaną z gleby wodę i składniki odżywcze, tutaj zmieniły swe funkcje. Nie mogąc zagłębić się w szklanej płycie, całkowicie odsłonięte, tworzyły sztywne, nie trój- ale wielonogi podtrzymujące krzaczek, który można było przestawiać ręką z miejsca na miejsce. Zadanie zaopatrzenia rośliny w wodę musiały więc przejąć mieczykowate liście. Rosnąc pionowo ku górze i zachodząc na siebie krawędziami, utworzyły głębokie i szczelne kielichy, chwytające wodę deszczową, skąd była ona rozprowadzana po całej roślinie, także w dół, do korzeni, choć zazwyczaj obieg płynów w tkankach roślinnych odbywa się w przeciwnym kierunku, wbrew sile ciążenia. Lecz nie koniec na tym. Te sztuczne zbiorniczki cennej wody zostały natychmiast wykorzystane przez inne gatunki. Pojawiły się w nich liczne pierwotniaki i owady, a wpadające do nich nasiona kiełkowały, wyrastały w okazałe roślinki i zakwitały. Niektóre Brocchinia wyglądały jak żywe wazony z bukietami nie swoich kwiatów. Wyjmując taki bukiet z wody można było zaobserwować na jego korzeniach cały system błoniastych baloników wypełnionych wodą. To dopiero przezorność i nieufność wobec gospodarza! Zdarzały się przecież dłuższe okresy bezdeszczowe lub wyciekanie wody z „wazonu”. A roślina, która miała własny zapas w pęcherzykach, mogła się tego nie obawiać. Można by w nieskończoność ciągnąć opowieść o tym łańcuchu wzajemnych zależności, jakimi spleciona jest amazońska puszcza, o tych wynalazkach, przemyślnych zastosowaniach nieodmiennie nasuwających myśl o jakimś rodzaju inteligencji, stymulującej ich powstawanie. Paleontologia i anatomia porównawcza, wspierane przez genetykę i biochemię, nie pozostawiają wątpliwości, że gatunki mają wspólne pochodzenie. Mechanizm ewolucji, nawet w jego najbardziej uwspółcześnionym, neodarwinowskim wydaniu, co jednak odczuwa intuicyjnie 9 wielu laików, a zaczyna uznawać coraz większa liczba biologów, jest nie do utrzymania. Skłaniają się do tego najwybitniejsi biolodzy, często wyrażając swoje poglądy w okrężny albo żartobliwy sposób, aby nadmiernie nie szokować kolegów, wyznających jeszcze tradycyjne poglądy. Francis Crick, nagrodzony Nagrodą Nobla za współudział w odkryciu kodu genetycznego zapisanego w podwójnej helisie DNA, po wielu latach stricte naukowych badań, doszedł do wniosku, że w ramach znanych nam fizyko-chemicznych właściwości molekuł, życie wyewoluować nie mogło. A przecież życie na Ziemi istnieje. Jest to fakt niepodważalny (pod warunkiem, oczywiście, że to, czego doznajemy, nie jest całkowitym złudzeniem). Cóż wobec tego może uczynić poważny naukowiec, który zdaje sobie sprawę z nieprawdopodobnego wręcz skomplikowania procesów zachodzących w żywej komórce i ma świadomość, że dochodzi do nich wyłącznie dlatego, że dzieją się wewnątrz błony komórkowej, podczas gdy poza nią natychmiast by ustały, ponieważ przeczą wielu podstawowym prawom. Choćby zasadzie entropii, czyli naturalnego dążenia do niższych stanów energetycznych, mniejszego skomplikowania, do rozpadu, ochłodzenia, bezruchu, bezwładu. Crick, nie chcąc rezygnować ze swego światopoglądu naukowego, nie mogąc, czy nie chcąc przyznać otwarcie (a szkoda!), że według jego najlepszej wiedzy i znajomości przedmiotu, powstanie życia, nie tylko tu, na Ziemi, ale i gdziekolwiek w Kosmosie, jest cudem, który mógł się dokonać wyłącznie dzięki udziałowi Jakiegoś rodzaju inteligencji – dokonał literackiego zabiegu, który nikogo jednak nie powinien zmylić. W swej książce Życie jako takie, (Life Itself, Its Origin and Nature London 1982, Macdonald), wydanej także w Polsce, wysunął hipotezę „panspermii kierowanej”, jak ją nazwał. Według niej jakaś odległa cywilizacja gwiezdna, zagrożona w swoim istnieniu, aby uratować zjawisko życia w ogóle, miałaby wysłać do wielu układów planetarnych rakiety z pojemnikami wypełnionymi prostymi a odpornymi organizmami jednokomórkowymi. Jeden z pojemników mógł wpaść do oceanu ziemskiego ponad trzy miliardy lat temu i zapłodnić go życiem. Zdaje się, że kamuflaż udał się Crickowi zbyt dobrze i chyba nikt nie dostrzegł prawdziwej intencji znakomitego biologa. Przecież gdyby uważał on, że tylko ziemskie warunki nie sprzyjały samotnemu powstaniu życia, spróbowałby zapewne przesunąć ten proces na inną planetę i choćby naszkicować, niezbędne w tym celu, jego zdaniem, warunki fizyko-chemiczne. Nie uczynił tego. Nie wspomniał nawet słowem, iż taka koncepcja jest możliwa, zamiast tego przedstawił dość sztuczną historyjkę – przypowieść o wysoce świadomych istotach, zasiewających Kosmos życiem. Milczeniem pominął pochodzenie tych istot i sposób powstania życia na ich planecie. Pochodzenia życia w ogóle! Pojmijmy to właściwie – w książce o istocie życia, napisanej przez naukowca biologa o głębokiej wiedzy, poświęconej niemal w całości roztrząsaniu nieprawdopodobieństwa tego zjawiska – nie pada żadna próba objaśnienia. Dlaczego? Bo w istocie to, co chciał nam Crick powiedzieć, to wniosek do jakiego doszedł uczony po kilku dziesięcioleciach żmudnych studiów – o niemożliwości naturalnego, samoczynnego pojawienia się życia. W tym świetle historyjka Cricka o obcych istotach to nic innego, jak podana w modnym przebraniu przypowieść o stwórczej inteligencji. Tak to trzeba zrozumieć. Potrzebny był inteligentny bodziec, potrzebne jego nieustanne działanie, aby zjawisko życia mogło na naszej planecie powstać i utrzymać się. Rewelacje uczonego, który zresztą nie jest już osamotniony w swych poglądach, powinny nas skłonić do odświeżenia spojrzenia na przyrodę. I do samodzielnego poszukiwania głębszych prawd ukrytych pod podręcznikowymi ogólnikami. Powróćmy więc na wenezuelski płaskowyż – tepui Sarisarińama. O wczesnym, tropikalnym zmroku zapalaliśmy lampy benzynowe oświetlające ustawione pod płóciennymi dachami stoły. 10 Światło natychmiast przyciągało setki i tysiące ciem. Zdarzały się wieczory, kiedy trzeba było gasić lampy, taka masa tych puszystych owadów spadała na obóz. Zdawało się, że pod czystym niebem rozszalała się śnieżna nawałnica lub ktoś obsypuje nas pierzem z rozprutych poduszek. Była to, z drugiej strony, znakomita okazja do studiów nad ubarwieniem tych nocnych motyli i nad zjawiskiem mimetyzmu. Nie było w naszej ekipie entomologa, ale jak się okazało, ćmami zainteresowała się załoga helikoptera. Pilot i mechanik, zabezpieczywszy na noc maszynę, nie mieli już wiele do roboty i to oni pierwsi rozpoczęli zabawę w rozszyfrowywanie kamuflaży stosowanych przez te motyle. Prowadząc nocny tryb życia, dzień spędzają one w bezruchu, kryjąc się w zakamarkach kory, w szczelinach, dziuplach czy pod liśćmi. Wiele też przysiada na pniach albo głazach bez żadnej osłony. Są w tym czasie bezbronnymi ofiarami ptaków i drobnych owadożernych, które nieustannie przeszukują pnie, gałęzie, listowie i skały, tropiąc kąski białkowego pożywienia. Większe szansę ukrycia się mają te ćmy, które rysunkiem i barwą upodobniły się do tła, na którym spędzają dzień. Po kilku wieczorach udało nam się wyodrębnić co najmniej kilkanaście rodzajów kamuflaży. Była tam ćma przypominająca dwa zielone listki z rysunkiem żyłkowania; znaleźliśmy krzew na którym spędzała dnie, nie różniąc się wówczas niczym od listowia. Była inna, o rysunku popękanej kory, jeszcze inna z imitacjami kolców. Nasz najwyższy podziw i prawdziwie filozoficzną zadumę wzbudziły jednak te okazy, które miały na ciemnym tle skrzydeł jaśniejszy rysunek mniejszej ćmy, jakby zwróconej głową w stronę odwłoka. Czemu to służyło? Może malowana ćma przypominała gatunek wyjątkowo niesmaczny i omijany przez ptaki? Taki rodzaj mimikry został już wcześniej odkryty i opisany naukowo. A może chodziło o to, że ptak spostrzegłszy rysunek, sięgnie dziobem tam, gdzie spodziewa się głowy, a wówczas, dziobnięta w koniec odwłoka „prawdziwa” ćma, z nienaruszoną głową, zdoła się zerwać i uciec? Jednak i to wrażenie zbladło, gdy któregoś wieczora ujrzeliśmy my na palu podpierającym dach przerażające, zimno patrzące na nas, nieruchome oczy. Ta ćma, wielkości niemal dłoni, ukazywała na jednej parze skrzydeł wyrazisty rysunek lekko skośnych i groźnych w wyrazie oczu, jakby małego drapieżnika. Jakież było nasze dalsze zdumienie, gdy oczy przymknęły się niby przysłonięte powiekami, a za chwilę rozwarły z wolna. Ptak, który by znalazł ten kąsek, z pewnością rzuciłby się do panicznej ucieczki, aby samemu nie zostać pożartym. Tam, na płaskowyżu, w te niezwykłe wieczory, nikt z nas nie miał wątpliwości, że podobnych rzeczy nie mógł stworzyć ślamazarny dobór naturalny, spędzający tysiąclecia na oczekiwaniu przypadkowych mutacji, drobnymi dotknięciami pędzla malujących skrzydła. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego zoolodzy, znający te i jeszcze bardziej uderzające przykłady, upierają się przy roli przypadku. A przecież z punktu widzenia matematyki prawdopodobieństwo całkowicie przypadkowego, ślepego zabarwienia komórek w precyzyjny, symetryczny wzór, wcale nie przypadkowo naśladujący już istniejący u innego organizmu, a do tego głęboko celowy jako narzędzie przetrwania – jest praktycznie równe zeru! Spróbujmy rozsypywać na stole dziesięć tysięcy paciorków w pięciu kolorach tak długo, aż utworzą rysunek przypominający wzór na skrzydłach pospolitego motyla „pawie oczko”. Można stracić na to całe własne życie, życie dzieci i setki dalszych pokoleń i nic nie osiągnąć. Większość biologów będzie jednak nadal twierdziła, że w ciągu stu tysięcy lat jest to możliwe. Ba! Przecież na tym nie koniec. Nie wystarczy utworzenie się wzoru, ćma musi być jeszcze „przywiązana” do stałego miejsca odpoczynku dziennego. Gdyby zaczęła siadać na nieodpowiednim drzewie czy kamieniu, cały wysiłek ewolucji poszedłby na marne. Ciekawe, co ją skłania do tego, aby w morzu gałęzi, pni, liści, skał, głazów, co rano wyszukiwać ten jeden jedyny skrawek podłoża, podobny do jej grzbietu. Rzecz jasna ona o tym nie wie, nigdy nie 11 widziała swej szaty i nie porównywała jej z niczym. Entomolog powie, że nie ma takiej potrzeby. Ćmą po prostu kieruje instynkt i każe jej siadać na danym krzewie od milionów motylich pokoleń, instynkt podtrzymywany przez jej zespół genów. Zaś wzór skrzydeł, zapisany w tymże zespole przez czysty przypadek, jedynie zwiększa szansę przetrwania siadających tu osobników, co z kolei utrwala i rozpowszechnia obyczaj. Albo też inaczej: najpierw powstał liść na plecach, a potem, nieświadoma tego ćma, siadając przypadkowo na odpowiednim krzaku, uszła dziobom napastników i mogła przekazać potomstwu zarówno rysunek, jak i zamiłowanie do krzaka. To samo miałoby się powtarzać tysiące razy z niezliczonymi motylami, chrząszczami, owadami, przypominającymi suche patyki, chruścikami, rybami, gąsienicami, kameleonami, gadami, nawet futerkowcami (jak tygrys i trzciny!) – które zaludniają naszą planetę. I to miałby być przypadek?! Przecież to oczywista zasada! Proces, który odbywa się powszechnie i stale, jest uporządkowany, logiczny i celowo wbudowany w gmach natury. Przecież ta prawdziwa orgia kamuflażu, to szaleństwo przebrań, ujawnia nie co innego – a właśnie metodę! Tak, to jest metoda stosowana przez gatunki, aby ograniczyć śmiertelność do koniecznego minimum, zapewniającego i drapieżnikom, i ofiarom przeżycie. Nie ma tutaj miejsca na szkicowanie prawdopodobnych scenariuszy powstania zjawiska mimetyzmu, ale kiedy się widzi żyłkowany listek i siedzącą na nim ćmę o identycznym ubarwieniu, wówczas nie ma się wątpliwości, że pomiędzy rośliną a owadem zaistniał jakiś rodzaj wymiany informacji. Może właśnie za pośrednictwem czynnika trzeciego? Że za wiele w tym dowcipu, fantazji, celowości, inteligencji, rozumu i przewidywania, aby to uznać za zwykły przypadek? Wiedzą to Indianie, dlatego czczą duchy przyrody, dostrzegając je w każdej roślinie, zwierzęciu czy minerale. Ciekawe, że artysta, który cudownie namalował kwiaty albo konie, ludzką twarz czy pejzaż, jest wysławiany za swą wrażliwość, inteligencję, talent, wielkość ducha. Analizując jego dzieło nikt nie próbuje tłumaczyć, że to molekuły farby utlenione czy przypadkowo zmieszane z niewłaściwym olejem, położone na gruncie, który przez przypadek żona malarza oblała arakiem, dały nową gamę kolorów, kontrasty czy coś w tym rodzaju. Nikt nie ma też wątpliwości, że temat i kształty odwzorowanych postaci oczywiście zrodziły się w umyśle malarza. Każdy przecież wie, że machanie pędzlem z zawiązanymi oczami, choćby przez milion lat, nie doprowadziłoby do namalowania „Nocnej straży” Rembrandta! Przypadkowe stworzenie rysunku beżowej kory z pomarańczowymi kolcami na skrzydłach motyla i przywiązanie owada do krzewu, który taką właśnie ma korę, również nie może się zdarzyć dzięki machaniu pędzlem na ślepo, nawet przez miliard lat. Darwiniści wyszydzają dziewiętnastowieczną literaturę, która „rozpływa się” nad cudami przyrody. Wytykają egzaltację opisom niedoścignionych kształtów, barw kwiatów, zdumiewających przystosowań owadów, bogactwa i przemyślności przyrody. Zapewne egzaltacja nie ułatwia dogłębnego poznania, jednak paradoksalnie, właśnie ona, wspierana intuicją, bliższa jest zrozumienia przyrody niż modyfikowany darwinizm, który nam proponuje przyrodę-robota – maszynę do losowania, zapominając, bądź co bądź w dobie kwitnącej informatyki, o takim drobiazgu jak program. Może właśnie do tego potrzebna była rewolucja komputerowa i gwałtowny rozwój informatyki, abyśmy zrozumieli, że bez programu nic, oprócz chaosu, się nie dzieje. Za każdym zjawiskiem stoi program, są nim prawa przyrody, najlepiej przez nas rozpoznane w zakresie chemii i fizyki. Opis ruchów falowych czy zachowania się neutrino w polu magnetycznym, jest właśnie programem, raz na zawsze tej cząstce nadanym. Tak jest też na wszystkich poziomach materialnego świata. Dlatego nie jest on chaosem i przewidywalne są procesy w nim zachodzące. Rozwój i śmierć gwiazd odbywają się według programu czytelnego dla astrofizyków. Przypadek gra w kosmosie marginalną rolę. Jeśli gra ją w ogóle! Nie ma podstaw, by przypuszczać, że 12 procesy zachodzące w materii ożywionej, po stokroć bardziej złożone, a przez to i po stokroć bardziej podatne chaosowi, obywają się bez własnych praw czyli programów i że rządzi nimi przypadek! A jednak, nie dostrzegając tego, ewolucjoniści uchwycili się swego spostrzeżenia, że geny od czasu do czasu ulegają uszkodzeniom, i powtarzają w nieskończoność tezę o stwórczej roli omyłek na paśmie DNA. Amerykański popularyzator badań nad kopalnymi szczątkami człowieka, Robert Ardrey, w swojej książce African Genesis, pisze z ewolucyjnych zagadek, jaką opowiedział mu słynny antropolog, dr. L.S.B. Leakey, poszukujący w Afryce najdawniejszych kopalnych śladów człowieka. Działo się to w Nairobi, w ogrodzie pełnym kwitnących kwiatów. Leakey pokazał swemu gościowi jeden z nich, nieco podobny do hiacynta o koralowym zabarwieniu, składający się z wielkiej ilości drobnych kwiatków. Przy bliższych oględzinach każdy z kwiatków, o długości około centymetra, okazał się skrzydełkami owada! Cała kolonia ciem, przyczepionych do jakiejś uschniętej łodygi, składała się na kwiat, tak realistycznie odtworzony, iż chciało się go powąchać. Ardrey, zdumiony tym uderzającym przykładem mimetyzmu zbiorowego, wspomniał o innych, znanych mu przypadkach mimetyzmu, szczególnie o ćmach naśladujących liście albo korę. Na to Leakey rzucił od niechcenia, iż żaden kwiat podobny do tego, stworzonego przez owady, nie istnieje w przyrodzie! Ten koralowy kwiat był ich własnym wynalazkiem. Chcąc się ukrywać w pełnym blasku dnia, na otwartej przestrzeni, wcale nie poszukiwały jako wzoru żadnej konkretnej rośliny. Odtworzyły jedynie ogólny zarys korony wielokwiatowej. I mogły go odtwarzać w każdym miejscu i w dowolnej chwili, znalazłszy jedynie odpowiednią łodygę. Zanim minęło osłupienie Ardrey’a, Leakey dorzucił coś jeszcze bardziej nieprawdopodobnego. Opowiedział, że w jego muzeum entomolodzy wyhodowali wiele pokoleń tych ciem, odkrywając, że z każdego miotu jajeczek złożonych przez samicę wylęga się przynajmniej jeden owad ze skrzydłami zielonymi, nie koralowymi, pewna ilość takich, które mają skrzydła o pośrednich odcieniach i większość, która ma skrzydła koralowe. Ardrey pochylił się ponownie nad kwiatem i stwierdził, że na samym czubku widnieje pojedynczy, zielony pączek, a poniżej niego krąg zielono-koralowych płatków. Dalsze miały już pełną, żywą barwę koralową. Leakey potrząsnął patykiem. Spłoszona kolonia wzleciała w jednej chwili trzepocącym rojem, nie różniącym się od pospolitego roju jakichkolwiek innych nocnych motyli. Po chwili zaczęły znów siadać na patyku, kłębiąc się bezładnie, wspinając po własnych grzbietach w pozornym chaosie. Ruch ten nie był jednak przypadkowy. Zielony przodownik zajął swą pozycję na szczycie, otoczony pośrednio zabarwionymi osobnikami. Wkrótce kwiat znów znieruchomiał w swej pierwotnej postaci, tak doskonale chroniącej ćmy przed zakusami zawsze głodnych ptaków. Ardrey szukał potem objaśnienia tego fenomenu, rzecz jasna bezskutecznie. Specjaliści nie umieli wytłumaczyć, jak się to dzieje, że spośród identycznych jajeczek, zawierających identyczne geny, jedno buduje owada z zielonymi skrzydłami, kilkanaście z zielono-koralowymi, pozostałe z koralowymi. A przy tym każdy z owadów ma wrodzoną wiedzę o swoim miejscu na abstrakcyjnym patyku, na abstrakcyjnej łące. W końcu jedyna odpowiedź, jaką Ardrey uzyskał, brzmiała: owady są o dobre 300 milionów lat ewolucji starsze od człowieka. Panowie! Coś się kryje za zjawiskami przyrody i pełne przemyślności, dowcipu, humoru mruży do was oko, a wy, głusi i ślepi, powtarzacie w odrętwieniu: „czas i przypadek”, „czas i przypadek”, „czas i... 13 Dinozaury i zięby Uważa się powszechnie, że tak zwane nisze ekologiczne są zajmowane przez gatunki roślinne i zwierzęce wtedy, gdy przypadkowo osiągnięte przystosowanie im to umożliwi. Jeśli więc pewne mutacje pójdą w niewłaściwym kierunku, nisza, stawiająca szczególne wymagania, nigdy nie zostanie zasiedlona. Gorące źródła wulkaniczne, niszczące w ciągu kilku sekund struktury białkowe przez ugotowanie komórek, nie byłyby więc nigdy zasiedlone przez żyjące w nich szczepy bakterii, gdyby przypadkowo nie pojawił się w ich okolicy mutant, odporny na wysoką temperaturę. Ponieważ jednak rola przypadku w ewolucji nie została ani udowodniona, ani objaśniona i jest nadal zwykłą hipotezą o coraz wątlejszych podstawach, nic nie stoi na przeszkodzie odmiennym twierdzeniom. Wydaje się, że pusta nisza jest wyzwaniem, na które organizm odpowiada. Pod naciskiem potrzeby organizm, np. bakteryjny, dokonuje przemiany i odpowiednio uzbrojony wkracza na obszar dotychczas dlań niedostępny, znajdując tam i pokarm, i środowisko do życia. Taki punkt widzenia ma już oparcie w odkryciach biologów. Przed kilku laty dr Cairns z dwoma kolegami z wydziału biologii Uniwersytetu Harwarda (wg. „Nature”) sprawdzali, w jaki sposób zmutowane bakterie Escherischia coli, nie mogące się żywić cukrem laktozą, zachowają się na diecie czysto laktozowej. Powinoy zginąć, gdyż ich gen odpowiadający za produkcję enzymu laktazy, niezbędnego do rozkładania cukru, na skutek mutacji stracił tę właściwość. Okazało się jednak, ku zdumieniu badaczy, że zamiast głodować, nieoczekiwanie wielka ilość bakterii pod naciskiem ostatecznego zagrożenia zdołała przekształcić swój gen, wyprodukować laktazę, odżywiać się i rozmnażać! To zaskakujące spostrzeżenie, zresztą jedno z wielu podobnych (jak np. ogólnie znane, błyskawiczne przystosowywanie się wirusów grypy do uprzednio zabójczych dla nich szczepionek), powinno pobudzić najwyższą uwagę legionu badaczy! Wskazuje przecież ono, że przekształcenia genów, a więc ewolucja na poziomie molekularnym, nie wymagają długich okresów i są oczywiście celowe, a nie przypadkowe. Pozwala nam to inaczej spojrzeć na cały proces przemian, na płynność form i procesów w świecie ożywionym, każe poszukiwać w miejsce przypadku innego sprawczego czynnika, z pewnością bardziej inteligentnego niż bezwładny mechanizm machiny losowej. Przypadek Escherischia coli jest nie do objaśnienia w ramach obowiązującego dogmatu. Spróbujmy go więc zanalizować. Chromosom Escherischia, zawarty w jądrze tej bakterii, jest pasmem DNA o kształcie zamkniętego pierścienia, wzdłuż którego rozmieszczone są geny. Geny, to odcinki DNA z zakodowanymi w nich swoistymi przepisami na budowę różnych cząstek białkowych. Dokonajmy skrajnego uproszczenia tego schematu, zakładając, że geny te są zapisane nie kodem zasadowym, ale literami swojej nazwy. Tak więc nasz zmutowany i przez to nieczynny gen będzie zamiast L-A-K-T-A-Z-A brzmiał np. L-U-K-T-A-T-A. Fałszywy odczyt uniemożliwia syntezę czynnej cząstki białka. Człowiek, przeczytawszy ten zapis, po krótkim namyśle jest w stanie wskazać, które litery trzeba zastąpić innymi, aby 14 przywrócić pierwotne, prawidłowe brzmienie. Ale to samo, czyli konieczność „namysłu”, bez względu na to, w jaki sposób by to przebiegało, dotyczy także komórki! Komórka, aby dokonać naprawy uszkodzonego genu niezbędnego do jej przeżycia, musi: – „chcieć” przeżyć, – „wiedzieć”, że w otoczeniu jest obfitość cukru, – „wiedzieć”, że cukier jest związkiem, który po skomplikowanej przeróbce chemicznej może być przez nią przyswojony, – „wiedzieć”, że jedna z faz przeróbki wymaga użycia enzymu laktazy, – „wiedzieć”, że jej gen laktazy jest uszkodzony, – „znać” treść uszkodzonego genu, – „znać” treść genu prawidłowego, aby móc dokonać naprawy, – „mieć wolę”, czyli motywację dokonania naprawy. Spróbujmy udowodnić teraz, że dla tradycyjnie pojmowanej komórki jest to niemożliwe. Nadal skrajnie upraszczając, pomińmy rozważania nad tym, kto lub co dokonuje całej tej koncepcyjnej pracy (odpowiadającej procesowi myślenia w ludzkim umyśle), a niezbędnej dla dokonania poprawki. Pozostańmy przy jednym tylko elemencie: skąd komórka wie, że zamiast L-U-K-T-A-T-A, gen winien brzmieć L-A-K- TA- Z-A? Jedyną postacią pamięci, jedynym organem służącym przechowywaniu informacji, jaką znamy u komórek, są pasma DNA (lub RNA i w pewnym sensie łańcuchy białkowe, będące też liniowym, aminokwasowym zapisie informacji o sobie samych). Wytwarzają one swoje kopie, które podczas podziału komórek są przekazywane komórkom potomnym. Zapis genetyczny jest więc sposobem zapamiętywania struktury białka i syntetyzowania go na podstawie takiego odziedziczonego zapisu. Jeśli jakiegoś genu nie ma w komórce, oznacza to tyle, że ona go nie pamięta, nie zna wzoru danego białka, nic nie wie o jego istnieniu i nie może go wytwarzać. Jak więc komórka Escherischia coli może zapisać strukturę laktazy nic, ale to nic nie wiedząc o laktazie? Jeżeli to jednak czyni, to znaczy, że dokonuje cudu! I to właśnie jeden z tych cudów, o których w dalszym ciągu będzie po wielokroć mowa. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem nieprawdopodobnym, przeczącym logice, zdrowemu rozsądkowi, niemożliwym w sensie informatycznym: komórka nie może przetwarzać danych, których nie posiada! Jest tylko jedno rozwiązanie: wyjście poza błonę komórkową, a to oznacza zerwanie z dogmatem! Jeśli się zgodzimy, że pamięć o strukturze laktazy istnieje poza komórkami coli, wówczas nie trzeba będzie odwoływać się do cudu. W istocie tylko i wyłącznie w ten sposób można sobie wyobrazić działanie komórek. Wzór laktazy czerpią z zewnątrz. Lecz skąd w takim razie? Są dwa źródła możliwe: jedno, to geny laktazy istniejące w innych komórkach coli rozproszonych po świecie. W tym wypadku informacja musiałaby być przekazywana w nieznany nam sposób, być może zbliżony do telepatycznego. Drugim źródłem, zgodnym z hipotezą wzorców misnatycznych, byłby ten obszar, w którym wzorce są utrwalone w subtelnej, nie znającej czasu ani przestrzeni postaci, dostępnej wszystkiemu, co istnieje. Tak więc obecny tam wzorzec laktazy wchodziłby w jakiś rodzaj „rezonansu” z komórką coli, będącą w środowisku cukrowym i objawiającą potrzebę takiego rezonansu dla uruchomienia procesów naprawczych. Pójdźmy teraz dalej tropami tych wzorców i spróbujmy wykazać, że przyroda posługuje się nimi w sposób inteligentny. Był taki okres w dziejach Ziemi, gdy praca nad przekształcaniem się organizmów aż wrzała, a kierująca nią inteligencja i jej wzorce po prostu „dymiły z przegrzania”. „Około 600 milionów lat temu nie było organizmów bardziej złożonych niż bakterie, wielokomórkowe algi i jednokomórkowy plankton. (...) Wtedy, 543 miliony lat temu, we wczesnym kambrze, w ciągu nie więcej niż 10 milionów lat pojawiły się stworzenia z zębami i 15 czułkami i szczypcami, nagle się materializując. W wybuchu twórczości, jakiego nie było przedtem ani potem, przyroda naszkicowała plan właściwie całego królestwa zwierząt. (...) Od 1987 r. odkrycia wielkich złóż skamieniałości na Grenlandii, w Chinach, na Syberii i ostatnio w Namibii, wykazały, że okres biologicznych innowacji nastąpił w rzeczywistości w tym samym momencie geologicznym na całym świecie”. (Madeleine J. Nash, When life exploded, Time 1995, December 5). Wyzwaniem, na które trzeba było odpowiedzieć, stała się pusta powierzchnia lądów. W tym czasie gdy w morzu życie aż kotłowało się w dziesiątkach tysięcy postaci, lądy i ocean powietrzny leżały jeszcze odłogiem. Pierwszego wyjścia z wody dokonały rośliny, po nich owady i ryby, gdy mogły już liczyć na roślinny i owadzi pokarm. Owadom twardy grunt pod nogami nie wystarczył na długo. Miotane wiatrami i unoszone ciepłymi prądami, szybko zasmakowały w lotach, w powietrznym żywiole i wytworzyły przyrządy do latania. Niebawem ważki o 60 cm rozpiętości skrzydeł jęły śmigać nad lądem i wodą. Skąpe dane paleontologiczne nie pozwalają powiedzieć, ile razy powtórzył się fenomen wyjścia z wody. Pewne jest natomiast, że za każdym razem decydująca się na to kolonia komórek, jaką jest organizm, musiała dokonać gruntownej przebudowy. Część komórek musiała się przekwalifikować, by móc pełnić nowe, dotychczas nieznane funkcje. Musiały też zgrupować się na nowo, aby wytworzyć nie istniejące organy. Ryba, która uczyniła to jako pierwszy kręgowiec wodno-lądowy, musiała wytworzyć płuca, z płetw zbudować nogi i ogon płaza, pozbyć się pozostałych oraz przekonstruować oczy. Z płazów powstały gady, a około 220 milionów lat temu z ich grupy, zwanej tekodontami, wyrósł szczep dinozaurów. To one, w prawdziwie imponujący sposób, dokonały ostatecznego podboju lądów, wykorzystując rozmaitość środowisk. I nie tylko! Dokonajmy pobieżnego przeglądu niektórych przystosowań tych słynnych i wciąż budzących ciekawość gadów, aby się przekonać, że w ewolucyjnych przemianach jest coś więcej niż tylko darowana przez przypadkową mutację cecha. Stegozaur osiągnął długość siedmiu metrów i wagę półtorej tony, a na grzbiecie wytworzył klimatyzatory. Były to dwa szeregi płyt kostnych, dochodzących do 75 cm wysokości, nie związanych ze szkieletem, osadzonych w skórze i sterczących do góry. Znajdujący się wewnątrz nich system kanalików umożliwiał obieg krwi. Gdy zwierzę ustawiało się płytami prostopadle do promieni słońca, następowało szybkie nagrzewanie krwi i całego ciała. Gdy zaś płyty znajdowały się w pozycji równoległej do promieni, następowało chłodzenie. Pachycefalozaur włożył na głowę hełm. Sklepienie jego czaszki zgrubiało do 25 cm. Taki trykać się głową w okresie godowym z podobnym rywalem, ale mógł też służyć jako potężny taran do zbijania z nóg wrogów. Parazaurolof, pędzący półwodny tryb życia, gdzie żerował zanurzony z głową, wyposażył się w trąbę. Był to sterczący z tyłu głowy wyrostek, osiągający połączonymi z drogami oddechowymi. Amerykański anatom, Dawid Weiskampel zbudował replikę tego wyrostka i okazało się wtedy, że wdmuchując powietrze, można grać na nim niskim, donośnym tonem, słyszalnym na dużym obszarze. Dźwięki o niskich częstotliwościach mają większy zasięg, a zarazem utrudniają lokalizację ich źródła. Ankylozaur ubrał się w pancerz, przypominający zbroję z grubej, twardej skóry, najeżonej masywnymi kolcami i guzami kostnymi, na których łatwo było połamać sobie zęby. Gruby, kostny hełm okrywał też głowę. Nie brakowało również kostnych osłon nad oczami. To była broń defensywna. Lecz ten pierwszy w dziejach rycerz dźwigający zbroję postarał się też o broń ofensywną. Była nią ciężka, potężna buława na końcu ogona. Tworzyły ją dwie kuliste kości osadzone na ostatnich kręgach. Ogon był potężnej budowy i bardzo ruchliwy. Silne umięśnienie pozwalało machać nim w poziomie. Uderzenie buławy, ważącej trzydzieści kilogramów, w 16 połączeniu z obrotem tułowia, zmiażdżyłoby dziś samochód. Podobnych kuł używa się obecnie do burzenia murów. W tamtych czasach – do powalania na ziemię i łamania kończyn drapieżników o wadze nawet jednej tony, zwłaszcza tych dwunogich. Deinonychus, dinozaur mięsożerny, wysokości półtora metra, długości, wraz z ogonem, trzech metrów, o wadze 75 kilogramów, zamienił swe ciało w supersprawny przyrząd, ruchomą maszynkę do mięsa. Ścigał swe „kotlety” na dwu tylnych kończynach, wyszczerzając w ich stronę siedemdziesiąt noży – długich, ostrych, skierowanych do tyłu zębów. Aby wielkie szczęki i głowa swoim ciężarem nie zakłócały równowagi, ich kości były ażurowe z licznymi otworami zarośniętymi skórą. Ponadto, dla stworzenia głowie przeciwwagi i zapewnienia sprawnego sterowania podczas szybkich zwrotów, wykształcił się długi i masywny ogon. Przednie kończyny zaopatrzone w trzy potężne szpony grały rolę harpunów czy trójzębów, wyrzucanych do przodu i zatrzymujących ofiarę. Opierając się na nich, Deinonychus wbijał zęby w ciało i tak zakotwiczony w zwierzynie mógł oderwać od ziemi tylne nogi i za pomocą olbrzymich pazurów, podobnych do sierpów i niezwykle ruchomych zadać cios ostateczny. Pazury, raz przebiwszy skórę, dzięki specjalnej sprężynie mięśniowej samoczynnie w suwały się w ciało na głębokość 15 cm. Z kolei roślinożerca Triceratops, jak sama nazwa wskazuje, wytworzył na czaszce trzy ostre i potężne rogi długości ponad pół metra, sterczące do przodu. Za nimi była szeroka tarcza, kołnierz kostny osłaniający szyję aż po barki. Pamiętając o wadze tego gada sięgającej 5 ton i o długości dochodzącej do 9 metrów, zrozumiemy, że był on prawdziwą machiną bojową. Rogi rozpędzonego kolosa o podobnej masie wbite w tułów nawet drapieżnika o podobnych rozmiarach, nieodwołalnie rozstrzygały sprawę. Zaś tarcza leżąca na szyi uniemożliwiała przeciwnikowi uszkodzenie najsłabszego miejsca kręgosłupa. Seismosaur był największym znanym dinozaurem. Jego długość od czubka nosa do końca ogona wynosiła 43 metry, ważył 90 ton, zaś szyja, podobna do potężnego węża, sięgała od pasa barkowego na odległość 11 metrów. W jakim celu osiągnął on swe rozmiary, tego właściwie nie wiemy. Istnieje przypuszczenie, że jeśli te jaszczury były zimnokrwiste, wielka masa ciała umożliwiała im zgromadzenie w ciągu dnia takiej ilości ciepła, która by pozwoliła przetrwać noc bez odrętwienia, a to z kolei dawało możliwość obrony przed drapieżnikami. Lecz jest to tylko jedna z tysięcy hipotez snutych wokół dinozaurów. Obecnie wielu specjalistów przychyla się do zdania, że liczne z nich były to zwierzęta ciepłokrwiste. Można też powiedzieć, że gigantyzm był próbą skonstruowania kolonii komórek o największej masie, dla wypróbowania, gdzie są tego granice. Próba była w zasadzie udana, gdyż szereg takich gatunków trwał przez dziesiątki milionów lat. Chociaż do dzisiaj zachowały się tylko skamieniałe szkielety, możemy z całą pewnością powiedzieć, że ciała tych olbrzymów były wprost naszpikowane „wynalazkami”, niezbędnymi dla ich skutecznego działania. Tak jak budowa drapacza chmur stwarza setki problemów nieznanych konstruktorom willi jednopiętrowych, tak jest i w przypadku tych niezmiernie wyrośniętych gadów. Populacja czy kolonia komórek, która postanowiła zwiększyć swą liczebność tak dalece, musiała też zapewnić każdej z nich zaopatrzenie w tlen i pożywienie oraz odprowadzenie odpadów. Wszystkie organy ciała, począwszy od szkieletu, zwiększały rozmiary. Za wyjątkiem głowy, mózgu oraz oczu. Serce również nie mogło pozostać takie, jak u innych gadów. Gdyby pompowało krew w jednym obiegu do odległych zakamarków ciała, musiałoby wytwarzać olbrzymie ciśnienie. Inaczej nie przepchnęłoby krwi cienkimi naczyniami na odległość 20 metrów do końca ogona i nie wpompowało jej do głowy uniesionej na wysokość trzeciego piętra. Przy potrzebnym do tego ciśnieniu pierwsze pękłyby naczynia włoskowate w położonych blisko serca płucach. Można więc snuć przypuszczenia, że podobnie jak u ssaków, serce podzieliło się 17 na dwie komory, z których jedna pompowała krew do płuc, zaś druga do reszty ciała. A może było inaczej, np. tętnice zostały wyposażone w wydajne przepompownie na całej swej długości? Również przełyk, rura długości 10 metrów, musiał w jakiś szczególny sposób przesuwać pokarm w poziomie. Do naturalnych organów dinozaury te dodały sobie narzędzie w postaci żarn. By łatwiej rozcierać na papkę połknięte rośliny, miały w żołądku kamienie. U jednego z okazów znaleziono dwieście trzydzieści sztuk okrąglaków o wielkości śliwek. Jeden, znaczniejszy, o rozmiarach grejpfruta, tkwił na wysokości żeber, a więc jeszcze w przełyku. Być może dinozaur właśnie nim się udławił. Kamienne żarna, zastosowane 200 milionów lat później przez człowieka, u dinozaurów pełniły bardzo ważną rolę. Ponieważ gad ten miał małą, zbliżoną do końskiej, głowę, a co za tym idzie niewielkie szczęki, żarna pozwalały mu połykać pokarm nie przeżuty. To znacznie przyspieszało napełnianie tego worka bez dna, jakim był jego przewód pokarmowy. Zresztą, obserwując dzisiaj, ile trawy zjada koń czy krowa, zastanawiamy się, jak taki sam jak ich aparat szczękowy i przełyk mogły dostarczyć pokarmu osobnikowi równoważnemu swą masą stadu 160 krów, licząc, iż każda z nich waży tylko 500 kg! Dinozaury jeszcze długo będą nas zadziwiały. Wiele można mówić o ich obyczajach, opiece nad małymi, wędrówkach stadnych, gromadnej obronie, o ciepłokrwistości, zróżnicowaniu mózgów i innych organów, obyczajach godowych, wspólnych gniazdach z jajami... Tym, co zajmuje nas teraz, są przystosowania. Ale czy można użyć tego wyrażenia w odniesieniu do prawdziwego wynalazku? Zajrzałem do albumu historycznego dla szkoły podstawowej, aby się przekonać, że historycy używają zupełnie innych określeń niż paleontolodzy w odniesieniu do tych samych zjawisk. O maczudze, buławie i żelaznej kuli na łańcuchu mówią, że były wynalezione w tym a tym okresie. Pierwsze tarcze i zbroje z hełmami sporządzano w tysiącleciu... Pierwsze piki i dzidy z kamiennymi ostrzami wymyślono, zaś tarany do kruszenia umocnień z kamienia i gliny zastosowano. I na koniec, starego wynalazku żaren dokonano w... Te same urządzenia i proste maszyny, obecne w organizmach zwierząt lub przez nie budowane, nie są już wynalezione ani wymyślone, a tym bardziej skonstruowane. One są przypadkowymi przystosowaniami. No, w najlepszym razie powiada się, że stworzyły je czas oraz przypadek. Bezwzględnie odmawia się temu procesowi jakiegokolwiek geniuszu, jedynie dlatego, że zwierzęta mają mózg zbyt mały, aby począł działać w nim umysł. A za tym, z kolei, kryje się, tak na prawdę nigdy nie udowodnione, założenie, iż ludzkie wynalazki wytwarza umysł i świadomość. Tego przecież nie wiemy! To oczywiste, jak się może wydaje, twierdzenie, wcale nie musi być prawdą! W rozdziale „Świadomość objaśniona?”, staram się udowodnić, że nic właściwie nie wiemy o procesie myślenia i tworzenia wyobrażeń. Z nieprzeniknionego obszaru, jakby zza zasłony, pojawiają się nam „gotowe” wyobrażenia. Jeśli nam nie odpowiadają, odsyłamy je znów za zasłonę, skąd powracają uzupełnione czy w całkiem zmienionej postaci. Gdy nie powracają w ogóle, mówimy: nic nie mogę wymyślić. „Chodzimy z problemem”, „przesypiamy się z nim” i w pewnej chwili wołamy: mam pomysł! Już wiem! Wymyśliłem! Lecz kto właściwie wymyślił? Pomysł pojawia się w postaci mniej lub bardziej gotowej, nie wiemy, jak ukształtowany, z czego i przez kogo. Scenariusz przypadkowych mutacji, jako siły sprawczej, wymaga uporania się z najwyższym nieprawdopodobieństwem całego ciągu przemian. A przecież stworzenie sejsmosaura czy dinozaura pancernego z buławą, to przemiany tak złożone, wymagające interwencji w każdym zakątku ciała, tak harmonijne i wzajemnie się zazębiające, że naturalnymi, przypadkowymi mutacjami nie da się ich wytłumaczyć. Zarazem zmienia się przecież behawior. Zwierzę, by 18 zaatakować przeciwnika sklepieniem czaszki, musi najpierw wiedzieć, że odniesie to skutek. Walcząc musi wykonać odpowiednie ruchy – inne, by przebić rogiem, wpychając go całym ciężarem ciała, inne, by przerzucić wroga nad sobą, a zupełnie odmiennie niż zahaczenie, odbywa się cięcie pazurami. Jeszcze inaczej zamach ogona z buławą, który podetnie nogi napastnikowi. Przywiążmy kotu kamień do ogona i dajmy kilka miesięcy na przyzwyczajenie się do tego ciężaru i wzmocnienie mięśni. Z punktu widzenia kota, będzie to dla niego nieszczęśliwy przypadek. A ile trzeba czasu, aby kot się nauczył obrotem ciała i zamachem ogona z kamieniem podcinać psom nogi? Najpewniej nigdy tego nie zrobi. Nigdy by tego nie zrobił i dinozaur, gdyby przemiana nie była całościowa i zapoczątkowana w psychice. Obejmująca i system nerwowy, i sferę odruchów, i organy zmysłowe, i ciało. Argument, że się to wszystko „dociera” przez tysiące pokoleń a drobne, cząstkowe zmiany nakładają się jedna na drugą – nie może dzisiaj być poważnie rozważany, skoro paleontologia nie dostarczyła żadnych form przejściowych. A mimo to większość paleontologów wobec podobnie oczywistego faktu utrzymuje, że zmiany musiały być tak szybkie, iż nie pozostawiły śladu w kopalnym zapisie. Nie zważają na to, że szybkości nie da się ożenić z przypadkowymi mutacjami; te miały mieć przecież sens tylko w bardzo długich okresach! Tak więc nie ma już form przejściowych, niepotrzebne są miliony lat, został tylko przypadek. Karol Darwin podczas swej słynnej podróży, przybywszy na Wyspy Galapagos, zastał tam cały ptasi światek zięb. Oddzielony od kontynentu południowoamerykańskiego archipelag od milionów lat był niedostępny dla innych, latających gatunków. Dlatego też zięby wypełniły tam wszystkie nisze ekologiczne – jak to objaśniono. Były wśród nich zięby jedzące nasiona, były inne, które się wyspecjalizowały w chwytaniu owadów. Znalazła się nawet zięba-dzięcioł, dzięki temu, że istniały owady kryjące się w szczelinach kory. Zrazu były one niedostępne dla ptaka, gdyż zięby mają dzioby krótkie, niezbyt ostre i niezbyt cienkie, z pewnością nie nadające się do wykonywania żmudnej pracy dzięcioła. Pokusa była jednak wielka, a raz dokonawszy spostrzeżenia, nasza zięba wciąż była zaintrygowana tym, co kryje się pod korą. Wiele razy udawało się wydobyć kąsek z jakiejś płytszej szczeliny, częściej jednak larwy umykały w głąb swych korytarzy. Ziębie pozostało czekanie. Mogła mieć nadzieję, że jeśli nie ona, to któryś potomek zostanie przeszyty jedną z ciężkich cząstek nadbiegających z kosmosu, która spowoduje taką mutację właściwego genu, iż z ziębiego jaja wylęgnie się zięba z dziobem i językiem dzięcioła. Na szybkie urodzenie się całego dzięcioła nie było co liczyć, bo tu musiałby być zmieniony niemal cały organizm: pazurki umożliwiające chodzenie po korze i podpierający ogon, potężne mięśnie karku, niezbędne podczas kucia, komora w tyle czaszki będąca pochwą dla długiego języka, zabezpieczenie mózgu przed wstrząsami, no i wreszcie samo narzędzie kucia, naturalny kilof. Tak więc na początek wystarczyłby przynajmniej dziób dłuższy choćby o centymetr. Cóż, kiedy przypadek mógł wybierać spośród wielu cech, w dodatku zdarzał się rzadko i powodował mutacje mało przydatne, nieudane albo wręcz szkodliwe. Wyglądało to beznadziejnie, a pod korą nadal marnowała się obfitość pożywienia. Zięba, dręczona dochodzącymi stamtąd szelestami, zapachem tłustych kąsków, wciąż ponawiając wysiłki, wciąż na nowo próbując, czasem z powodzeniem, co tylko pobudzało apetyt, pewnego dnia wpadła na pomysł. Gdyby miała dłonie, pewnie klepnęłaby się w czoło, że też tyle czasu zmarnowała! Pofrunęła do najbliższego kaktusa, odłamała długi, ostry kolec, podobny do stalowej igły i wróciła trzymając go w dziobie. Wraziła kolec w szczelinę i wydobyła pierwszą tłustą larwę nadzianą na dziryt. To był wielki dzień. Wynalazek rozpowszechnił się szybko wśród całej rodziny, przetrwał do czasów Darwina, a 19 nawet do naszych. Użycie narzędzi przez ludzi wiążemy bezwzględnie z rozwojem świadomości. Dlaczego więc zięba nieświadomie zdołała to zrobić? Człowiek by to wymyślił. Zięba mogła tylko działać instynktownie. Podobnie wydra, która rozbija małże kamieniem, szympans, który wsuwa źdźbła trawy do gniazda termitów i wyjmuje oblepione owadami, by je zlizać ze smakiem, inny szympans, który używa gąbki z mchu, aby wydobyć wodę z niedostępnej dziury... Czym jest w tych przypadkach instynkt? W tych i w ogóle? Musiała przecież być pierwsza zięba, która użyła kolca, i nie można mówić, że to był przypadek. Przypadkowo mogła odłamać kolec, mogła podnieść go z ziemi, ale polecieć do drzewa z kolcem trzymanym tak, by utworzył przedłużenie dzioba, i dźgać nim tak długo, aż udało się przebić robaka? To już nie jest przypadek. To wszelkie pozory świadomego działania. Lecz jeśli świadomości nie ma? No cóż, w takim razie pozostaje tylko nasza hipoteza. Podświadomość zięby wytworzyła wzór dzioba na tyle cienkiego i długiego, by mógł penetrować szczeliny pod korą. Ten wzór był już zrealizowany w postaci kolca kaktusa. W jednym mgnieniu oka nastąpiło spięcie, błysk i połączenie wzorów. Rezonans wyobrażenia z gotowym już tworem. Kolec znalazł się tam, gdzie umieszczało go wyobrażenie – w dziobie. Tak powstał nowy wzorzec zachowania. Odtwarzany raz, drugi i trzeci, stał się na dobre częścią instynktownych zachowań ptaka. Aby doszło do tego, musiał zaistnieć impuls, który sprawił, że zainteresowanie zięby znalazło spełnienie w wynalazku. Tu nie można mówić o mutacji genów. Narzędzia nie należą do organizmu. Geny o nich „nie wiedzą”. Nie wiedzą nic o kolcu, kamieniu, o gąbce i słomce. Na zapotrzebowanie odpowiedział tajemniczy czynnik przedłużając dziób kolcem, bo kolce, po pierwsze, są kształtem zbliżone do dzioba, po drugie, pełnią u rośliny identyczną rolę – wbijają się w obce ciało, po trzecie, mieszczą się już w doświadczeniu ptaka. Można by powiedzieć, że są tym samym organem u zięby i kaktusa. Mamy więc do czynienia z transplantacją z jednego organizmu do drugiego. Ostatnio cytuje się wiele przypadków szybkiego, o wiele szybszego, niż przypuszczał Darwin, działania doboru naturalnego. Spostrzeżono na przykład, że pewne trawy w ciągu niewielu lat zaczęły tolerować wysokie stężenie ołowiu, zaś bakterie, wprost błyskawicznie, uodparniają się na działanie szczepionek. Pozostańmy jednak przy wynalazkach zwierzęcych. Nie sądzę, by wyrastały one z innego podłoża niż przemiany ewolucyjne organizmów. Przypuszczam, że ten sam czynnik ujawnia się na dwa sposoby. Częściej przebudowuje organizm, rzadziej, zamiast tego, podsuwa narzędzie wraz z niezbędnym do jego użycia wzorcem działania. Nie jest też wykluczone, że wzorce działania przenoszą się również między gatunkami. Jeśli gdzieś w dżunglach Afryki czy też w Amazońskich lasach krajowcy ostrymi szpilami wydobywają ze szczelin robaki, to być może ten wzór zachowania, utrwalony w podświadomym wymiarze, więc dostępny dla wszystkiego, co żyje, zareagował z systemem nerwowym małej zięby z Galapagos, która bardzo „chciała” dosięgnąć kornika? Powszechnie wiadomo, że wiele znaczących odkryć dokonanych przez ludzi miało charakter intuicyjny, jak to nazywamy. U zwierząt instynkt, intuicja u ludzi. Nie mam zaufania do tego podziału, najpewniej pod dwiema nazwami ukrywa się to samo. Nasze „Eureka!”, wykrzykiwane przez Archimedesa biegnącego nago ulicami Syrakuz po sformułowaniu prawa hydrostatyki – to przecież najczęściej olśnienie. Nie żmudny proces dodawania szczegółów i wyciągnięty z nich logiczny wniosek. Owszem, są szczegóły, obserwacje, fakty, jest ciągłe rozmyślanie o problemie, dręczące w dzień i w nocy, jest nacisk umysłu, szukającego ciągle rozwiązania. I nagle... coś zaskakuje! Spoza ciemnej kurtyny, za którą jest podświadomość, do jasnej świadomości wysuwa się ręka z tabliczką i wyraźnym napisem. Co ją napisało oraz w jaki sposób, tego już nie wiemy. I z tego musimy zdać sobie sprawę: to co w procesie myślenia czynimy świadomie, to tylko 20 zadanie pytania i wyliczenie znanych nam elementów sprawy. I powtarzanie tego do znudzenia. Odpowiedzi, przyjmowane lub odrzucane przez świadomy umysł, pojawiają się same. Nie wiemy, jak i co je składa. Niezadowoleni odsyłamy je raz po raz za tę ciemną zasłonę do poprawek, aż wreszcie otrzymujemy ostateczny, doskonały wynik. Coś zrobiło to za nas. Filozof nauki, Karol Popper powiedział: „Nie istnieje coś takiego, jak logiczna metoda dochodzenia do nowych pomysłów ani logiczna rekonstrukcja tego procesu. Każde wielkie odkrycie opiera się na elemencie irracjonalnym lub na twórczej intuicji.” XIX-wieczny, francuski matematyk, Henri Poincare, posiadał szczególny dar, wewnętrzną zdolność postrzegania wzorców, których elementy, według jego własnych słów, „są harmonijnie dysponowane do tego, aby umysł, bez żadnego wysiłku mógł objąć ich całość (...) odgadując ukryte harmonie i związki.” W taki właśnie sposób Mendelejew podczas drzemki popołudniowej, gdy uciszyła się burza myśli w jego głowie, a do głosu doszła podświadomość, wyśnił długo poszukiwany pomysł ułożenia pierwiastków w układ okresowy. Z kolei chemik, Kekule, z głową nabitą chemicznymi rozważaniami nad strukturami cząstek organicznych, przysnął przed kominkiem i ujrzał obraz węża połykającego własny ogon. Ocknąwszy się, zrozumiał, iż znalazł długo poszukiwane rozwiązanie: pierścieniową strukturę związków węgla. Odkrycie stało się podstawą całej chemii związków organicznych. Ten sam proces znany jest doskonale artystom. Mozart, w liście do przyjaciela, opisał swój dar twórczy jako pochodzący spoza niego samego. Napisał, że w chwilach, gdy jest najbardziej sobą samym, całkowicie samotny i w dobrym nastroju, na przykład podróżując powozem lub spacerując po dobrym obiedzie lub podczas bezsennej nocy, wówczas otwiera się na najlepsze pomysły, które napływają obficie. Skąd i w jaki sposób – nie wie, ani nie potrafi ich zmusić, by się pojawiały. Osobliwe, że fragmenty muzyki nie napływają jeden po drugim, lecz słyszy je jakby wszystkie naraz. Notowanie ich na papierze odbywa się szybko, gdyż wszystko jest już gotowe, a to co zostało zapisane, rzadko różni się od tego, co słyszał we własnej wyobraźni. Podobnym darem cieszył się Bach. „Gram nuty – powiedział – w kolejności, w jakiej zostały zapisane. To Bóg czyni muzykę.” Z kolei Robertowi Luisowi Stevensonowi przyśniła się akcja opowiadania „Doktor Jekyll i Mister Hyde”. Poeta, Samuel Taylor Coleridge obudził się, mając w pamięci to, co nazwał „wyraźnym wspomnieniem” swojego poematu „Kublaj Chan” i przeniósł je na papier bez świadomego wysiłku. Jednak zmuszony do przerwania pracy przez nieoczekiwanego gościa, usiadłszy ponownie nad kartką, stwierdził, że zakończenie poematu uleciało na zawsze i bezpowrotnie: „przeminęło podobnie do obrazów na powierzchni strumienia, gdy wrzucić do niego kamień”. Nie mamy powodu przypuszczać, że ta właściwość dobra dla człowieka, byłaby nieodpowiednia np. dla ptaka. Olbrzymia różnica wielkości mózgu między tymi gatunkami jest zapewne związana tylko z poziomem świadomości i zdolności logicznego myślenia, natomiast podświadomość, zawiadująca całym cyklem życiowym, a u zwierząt także zachowaniami, musząca sprostać takim samym wymaganiom logistycznym u człowieka i małpy, wieloryba i robaka, ćmy i zięby z Galapagos, mogłaby być taka sama. W takim razie istniałby tylko jeden jej rodzaj, podobnie jak jedne są cegiełki budulcowe organizmów żywych – komórki, jak jeden jest wspólny wszystkiemu, co żyje, kod genetyczny, tak jedna byłaby podświadomość. Tak więc identyczne podświadomości człowieka i ptaka łączyłyby się w jakimś wspólnym obszarze. Jednostkowa podświadomość byłaby takim urządzeniem, które odczytuje owe postulowane, subtelne wzorce procesów i zachowań i może się dostrajać, pod pewnymi warunkami, zarówno do wzorców zachowań ludzkich, jak i ptasich. Przecież organizmy obu tych 21 rodzin z pewnością korzystają już ze wspólnego wzorca kręgowców, wzorca ciepłokrwistości czy przemiany materii... Wobec tego wszystkiego można by się zgodzić, że pomiędzy wzorcami istniejącymi w tej samej przestrzeni, zdarzają się wzajemne przenikania. Jakiś fragment jednego odbija się w drugim. To może być przyczyną zwierzęcych zachowań się ludzi – np. patrzenie „wilkiem”, spode łba, ogryzanie „po małpiemu” owocu, to znaczy obracając go przy ustach dziesięcioma palcami, szczerzenie zębów przez człowieka doprowadzonego do gniewu – które miałyby swoje korzenie nie w genach, lecz byłyby wykorzystaniem wzorców dawno utrwalonych u innych gatunków. Te wzorce trwają w swoistym banku przyrody i mogą być wykorzystywane przez wszystkie gatunki mające do niego dostęp. Dlatego sądzę, że zięba z Galapagos, mimo iż jej organizm i jej podświadomość niełatwo reagują z wzorcami ludzkimi, w szczególnym przypadku mogła „wejść w rezonans” z wypracowaną i utrwaloną u ludzi czynnością nabijania zwierzyny na oścień, dziryt, patyk, strzałę. Powtarzam do znudzenia – gdyby zmianami kierował przypadek, świat byłby niemal pusty i snułyby się po nim nieliczne, bezkształtne potwory. Tymczasem jest zaludniony. A we wszystkim, co żyje, widać elegancję, harmonię, czystość linii, koloru, regularność wzorów, wymyślność ornamentów, symetrię, uporządkowanie, zręczność i celowość, dowcip, mądrość, inteligencję, lekkość, celność, równowagę, proporcje i umiar. To nie dla tego, że giną źle przystosowani. Tego byłoby za mało dla ukształtowania życia. To dlatego, że życie ma inteligentne podłoże, a nieprzystosowani są wyłącznie rzadkimi wyjątkami. W tym miejscu raz jeszcze nam się objawia prawda, jak krętymi drogami chodzi nauka. Już Darwin to zauważył, a potwierdzają co dzień wszyscy jego następcy: n i e m a f o r m ż y w y c h n i e p r z y s t o s o w a n y c h ! Wszystkie gatunki kotów, jaszczurek, lemurów, pająków, robaków są, każdy na swój sposób, doskonałe, sprawne, zdolne do przeżycia. A jeśli zmiany środowiska przekroczą pewną granicę, wówczas gatunek, czy też tylko populacja, ginie. Opróżniona nisza nie jest zajmowana przez nieudaczników, kaleki, zdeformowane potwory, które do niej wkraczają dzięki swym cząstkowym przystosowaniom stworzonym przez przypadek. Nie! Po pewnym czasie stwierdzamy, że zwolnioną niszę opanował gatunek równie doskonały, choć odmienny. Takie spostrzeżenie powinno nam mówić, że jest w tym celowość, że istnieje metoda tworzenia nowych postaci życia w kształcie optymalnym dla danego miejsca i czasu. Zjawiska te występują tak powszechnie i od tak dawna, z taką skutecznością, iż przypadek w ogóle nie powinien przychodzić nam na myśl. A jednak ta absurdalna koncepcja, zrodzona przez ograniczenie, wciąż żyje i ma powodzenie. I to tylko dlatego, że u jej podstawy leży puste i niesprawdzone dotąd założenie, iż mutacje na poziomie genów są tylko przypadkowe! 22 Kuźnia wynalazków Stegozaur, z rodu dinozaurów, nie był jedynym wynalazcą termowentylatora, dokonały tego również termity. Trudno powiedzieć, kto był pierwszy, a kto skorzystał z gotowego już wzoru. I dinozaury, i termity są bardzo stare i żyły w okresie kredowym, który zakończył się 70 milionów lat temu. Termity jednak przeżyły do dzisiaj i możemy obserwować, jak ich wynalazki działają. Omitermes meridionalis, czyli termit kompasowy żyje w krzaczastym buszu północnej Australii, w pobliżu Darwin, a więc w gorącym, dokuczliwym nie tylko dla łudzi klimacie. Owady muszą się bronić przed nadmiarem ciepła, zwłaszcza jeśli żyją w zamkniętych pomieszczeniach. Swego czasu, podczas wyprawy paleontologicznej na pustynię Gobi, a więc z dala od równika, zrobiłem pomiary temperatury gruntu. Dochodziła ona w południe do 80°C. Tak nagrzewał się piasek i drobne kamienie. Również kopce afrykańskich termitów, na które próbowałem się wspinać w pełnym blasku równikowego słońca, parzyły nawet przez podeszwy butów. To by oznaczało, że temperatura wewnątrz, w pustych komorach bez przewiewu, przekracza nawet 100°C, a to przecież grozi denaturacją białka i zatrzymaniem procesów życiowych. Termity uporały się z tym problemem, stwarzając doskonałe systemy wentylacji. Ich kopce, stanowiące tylko małą część budowli, znajdujących się w większości pod ziemią, służą właśnie tym celom. Zaopatrzone w liczne otwory, umiejętnie otwierane i zamykane po słonecznej lub cienistej stronie, są skutecznie wentylowane prądami konwekcyjnymi powietrza, powstającymi w korytarzach. Przekonałem się o tym, gdy dla doświadczenia sypałem drobny pył na otwór korytarza, był on wywiewany ze znaczną siłą. Wewnątrz musiały więc hulać prawdziwe przeciągi, które innych mieszkańców niż termity naraziłyby na chroniczny katar. Nie pytajmy o to, skąd termity wiedzą, które z odległych od siebie otworów trzeba zasklepić, a które otworzyć, aby powstał przewiew, i jak koordynują te działania. Zajmujące się tym robotnice są oddalone od siebie o dwa, trzy metry. Ta sama praca wykonywana przez ludzi wymagałaby porozumienia się dwu brygad oddzielonych siecią korytarzy i odległych od siebie o dwa i pół kilometra! Bez radia i telefonu! Niektóre termity zdołały ulepszyć urządzenia wentylacyjne w oryginalny sposób. Podczas gdy pszczoły stosują wentylatory, którymi są ich własne skrzydła, aby ich szybkim ruchem wywołać przepływ powietrza po powierzchni plastrów, termity osiągają ten sam cel ograniczając jednak zużycie własnej energii i czynią to w znacznie bardziej „elegancki” sposób. Zakładają hodowle grzybów na głębokich piętrach termitiery, sięgających nieraz wielu metrów pod ziemię. Grzybnia, rozwijająca się w obszernych komorach, ma tak dużą masę, iż jej przemiana materii powodująca wydzielanie ciepła, podnosi temperaturę o kilka stopni. Ogrzane powietrze wznosi się kanałami wentylacyjnymi ku górze, a na jego miejsce napływa chłodniejsze, dostarczając tlenu i usuwając nadmiar ciepła z budowli. Lecz skoro zaczęliśmy od Omitermes meridionalis, powróćmy do niego. I jego labirynty w znacznej części znajdują się pod ziemią, gdzie w najgłębszych, najlepiej strzeżonych komorach, 23 dojrzewają larwy. System wentylacyjny służy utrzymaniu w nich stałej temperatury. Jak wiadomo, w tropikach spada ona bardzo znacznie w nocy, różnice dobowe mogą sięgać nawet 40–50°C. Robotnicy dwoją się więc i troją zamykając i otwierając zawory regulujące przewiewy. Aby ułatwić sobie tę pracę, nasz termit kompasowy wprowadził jeszcze jedno ulepszenie. Nadziemną część budowli ukształtował tak, jak stegozaur swą płytę grzbietową. Termitiery z daleka przypominają sztorcem wetknięte w ziemię płyty nagrobkowe. Mają grubość kilkunastu centymetrów, lecz za to powierzchnię boczną około metra kwadratowego, gęstym dziurkowaniem zaś przypominają kaloryfer. W istocie są to wymienniki ciepła z otoczeniem. Lecz na tym nie koniec. Wszystkie one są zorientowane według linii północ-południe. Dzięki temu największa powierzchnia jest zwrócona ku wschodzącemu słońcu, wtedy, gdy po nocnym ochłodzeniu ciepło jest najbardziej pożądane. Z kolei w południe, gdy ciepła jest za dużo, promienie stojącego w zenicie słońca ślizgają się równolegle do pionowej płyty. Stegozaury musiały się ustawiać pod odpowiednim kątem do słońca, zależnie od potrzeby, termity nie muszą się tym zajmować, to słońce zmienia położenie tak, jak im to odpowiada. Pod tym względem ich wynalazek zasługuje na szczególną uwagę – świadczy bowiem o przewidywaniu ruchów słońca i zdolności zapamiętania kształtu budowli, wypróbowanego przez wieki. Działanie obu termoregulatorów jest w zasadzie jednakowe, choć stworzyły je gatunki tak odległe od siebie. Sądzę, iż pierwszego wynalazku dokonały dinozaury, a wzorzec płyty ustawionej pod różnym kątem do słońca przejęły termity. Wydaje się, że w ustalaniu kierunku budowy bierze udział zmysł magnetyczny, doskonale rozwinięty u termitów. Z łatwością określają one przebieg linii pola magnetycznego Ziemi, wskazujących bieguny. Muszą także wiedzieć, jak w trakcie budowy wykorzystać tę wiedzę, muszą pamiętać również o rozmiarach płyty i jej perforowaniu w odpowiednich miejscach. Nie wspominając już o obsłudze: o właściwym otwieraniu i zamykaniu kanałów wentylacyjnych. I znów muszę tu przypomnieć, że dokonanie termitów jest porównywalne z dziełem ludzi, budową podniebnego gmachu, prawdziwej Wieży Babel. A to wymaga olbrzymiej koncepcyjnej pracy: najpierw planowania, potem nadzoru robót, związanego z nieustannym porównywaniem tego, co już zrobione, z tym, co jeszcze jest w planie. Wymaga też kierowania zespołami robotników i dostawami materiałów. Oba dzieła, ludzkie i owadzie, realizują się w materialnym świecie i dlatego podlegają takim samym prawom. Musimy się więc zgodzić, że istnieje czynnik kierujący pracą miliona robotników, istnieje plan termitiery oraz harmonogram robót. Przecież budowla nie zaczyna się raz od góry, raz z boku, lecz zawsze od dołu i w stałym porządku. A żaden robotnik nie powtarza tego, co zrobił już drugi. Tak więc, skoro pokolenia termitów od niepamiętnych czasów wciąż ten porządek i plan powtarzają, to znaczy, że jest on gdzieś zapisany. Na pewno nie w systemie nerwowym tych owadów, bo dziedziczony zapis przechodzi przez filtr jaja. Ale i DNA komórkowe nie nadaje się do tego rodzaju zapisów! Gdzie więc trzeba szukać planu, jeśli nie we wzorcach misnatycznych, tworzących „podszewkę” zjawisk przyrody? Termity i ptaki wędrowne korzystają z organicznych kompasów. Wiele innych zwierząt wykorzystuje zmysł elektryczny. Jak pisał nieodżałowany i jeszcze nie doceniony profesor Stanisław Sedlak, elektryczność to życie. W istocie, rozwijająca się ostatnio burzliwie bioelektryka wykazuje, że zjawiska elektryczne leżą u podłoża wszelkich procesów wewnątrzkomórkowych. Liczne molekuły, badane z tego punktu widzenia, okazują właściwości dielektryków, elektrolitów, przewodników czy kondensatorów. W istocie każdy proces da się opisać jako wydarzenie elektryczne z generowaniem i przepływem prądów, różnicą potencjałów, biegunowością. Od dawna już wiemy o elektrycznej aktywności tkanek, szczególnie tkanki 24 mózgowej. Skoro tak, to nic w tym dziwnego, że liczne zwierzęta wykorzystują to zjawisko także w makroskali. Jako pierwsze zrobiły to ryby, zapewne dlatego, iż woda, zwłaszcza słona, jest tak dobrym przewodnikiem. W rzekach centralnej Afryki, mętnych, zabarwionych czerwonawym mułem, żyje ryba o nazwie gatunkowej Gymnarchus niloticus, jedna z bardziej osobliwych, o ciele wąskim i długim, sztywnym grzbiecie, z malutkimi oczkami, niezbyt przydatnymi do patrzenia w mało przejrzystych wodach, zdolnymi do wykrywania jedynie różnic między światłem i cieniem. Ryba jest zaopatrzona w rodzaj opadającego ku dołowi ryjka, podobnego do trąby słoniowej. Dotąd nic szczególnego, lecz najwyższy szacunek musi budzić zdolność tej ryby do wykrywania bodźców całkowicie niewykrywalnych dla człowieka. Przekonano się o tym, badając okazy trzymane w akwariach. Jak wiemy, grzebień przeciągnięty po włosach może powodować ciche trzaski wyładowań elektrycznych. Oznacza to, że na powierzchni grzebienia podczas tarcia zbierają się ładunki elektryczne. Otóż, jeśli zbliżyć tak naładowany grzebień do szyby akwarium, ryba reaguje gwałtownie na wyczuwane przez nią, niezmiernie przecież słabe, pole elektryczne. Jak się okazało, mimo upośledzenia wzroku, ryba porusza się wśród licznych przeszkód występujących w rzece z olbrzymią precyzją i bezbłędnie odnajduje umykające przed nią i kryjące się rybki, będące jej pokarmem. Dokonuje tego dzięki posiadaniu precyzyjnego zmysłu elektrycznego. Polega on na tym, że bateria mięśniowa, umieszczona w długim ogonie ryby, wytwarza elektryczność, która jest rozładowywana do wody z częstotliwością trzystu wyładowań na sekundę. Podczas każdego wyładowania koniec ogona staje się biegunem ujemnym w stosunku do dodatniej głowy, przez co ryba staje się jakby sztabką magnesu, wytwarzającą pole z liniami sił, otaczającymi ją na kształt wrzeciona. W otwartej, wodnej przestrzeni, pole jest symetryczne, lecz obecność jakiegokolwiek przedmiotu natychmiast je zakłóca. Ryba wyczuwa to na swej skórze jako zmianę potencjału. Jej receptory są małymi porami w skórze głowy, wypełnionymi galaretowatą substancją, która reaguje na każde drgnienie potencjału pola i przesyła informację o tym do specjalnego obszaru mózgu. Jest on tak duży, iż jak gąbczasta narośl pokrywa pozostałą część mózgu. Naukowcom udało się wytresować Gymnarchusa tak, aby przypływał po jedzenie ukryte wewnątrz jednego z dwu identycznych glinianych naczyń. Ryba nie może widzieć ani wywęszyć zawartości naczyń, ale ich porowate ściany, nasiąknięte wodą, nie są przeszkodą dla pola elektrycznego. Ten osobliwy zmysł pozwala także rybie odróżnić wodę destylowaną od wody z kranu oraz pałeczkę szklaną o grubości l mm od takiej samej pałeczki grubości 2 mm. Jeśli dwie lub więcej ryb przebywają blisko siebie np. w jednym akwarium, wówczas, dla uniknięcia zakłóceń, każda z nich przyjmuje z lekka odmienną częstotliwość. Gymnarchus odróżnia także z łatwością obiekty żywe od martwych, nawet jeśli te pierwsze pozostają w zupełnym bezruchu. Najpewniej odbiera jakiegoś rodzaju sygnał elektryczny, może wchodzący w interferencję z jej własnym polem. Organizm produkuje tych sygnałów wiele, np. każdy skurcz mięśni wytwarza pole elektromagnetyczne dostatecznie silne, aby odebrała je ryba. Nie analizując nawet głębiej osiągnięcia Gymnarchusa, zdajemy sobie sprawę, z jak niezwykłym urządzeniem mamy do czynienia: odróżnianie własnej częstotliwości od cudzej, stwierdzanie potrzeby jej dopasowywania i zdolność czynienia tego, odczytywanie kształtu i kierunku ruchu z zakłóceń pola, umiejętność odróżnienia tego, co martwe, od żywego... Pomysłowość i roślin, i zwierząt w dokonywaniu wynalazków jest nieskończona. Jednym z nich jest życie w symbiozie, a także w układach pasożytniczych. Ludzki tasiemiec umieścił się w naszym ciele jako dogodnym schronieniu. Jest ono dla mego odpowiednikiem nory, gniazda, dziupli czy jaskini. Jest jednak czymś więcej. Tasiemiec korzysta z przywilejów embriona w macierzyńskim ciele. Jest przez nie ogrzany, chroniony i zaopatrywany w strawę. Wszystkie 25 ciężary życia, stawianie czoła środowisku, potrzeba przystosowań, walki i wyrzeczeń – to obowiązki jego nosiciela. Tasiemiec uciekł od świata i pędzi byt płodu. To też pomysł na życie! Nie jest ono jednak tak proste, jak by się zdawało. Młode pokolenie musi się jakoś przenosić do innych ludzkich osobników, by podtrzymać gatunek. Tasiemce znalazły i na to sposób. Składają olbrzymie ilości jajek, które wydalone, jeśli znajdą się w ziemi, bywają pożarte przez świnie. Wówczas wylęgają się z nich larwy. Skąd jednak tasiemce wiedziały, że człowiek zje mięso świńskie razem z ich larwami? To jedna z tych tajemnic, których hipoteza doboru naturalnego objaśnić nie zdoła. A na marginesie warto zauważyć, że w naszej części świata tasiemce stanęły w obliczu najwyższego zagrożenia. Spotka je zagłada, jeśli nie zastosują nowego wybiegu. Z chwilą gdy w każdym domu będzie już WC. i sprawnie działająca kanalizacja, gdy świnie nie będą taplały się w błocie za stodołą, jajka tasiemców nie będą miały żadnej możliwości znalezienia się w żołądku świni. Nie ma jednak powodu, aby współczuć tasiemcom, w końcu bez pytania wykorzystują nas dla własnych celów, szkodząc przy tym naszemu zdrowiu. Jest wiele organizmów wykorzystujących się wzajemnie. Małe, białe czaple służą afrykańskim bawołom do oczyszczania ich skór z dokuczliwych owadów, pijawek wodnych i lęgnących się w skórze pasożytów. Drobniejsze, długo- i cienkodziobe ptaki odgrywają rolę szczoteczek do zębów krokodyli i hipopotamów. Małpy iskające się wzajemnie zastępują grzebienie. Nie dajmy się tu zmylić uproszczonym objaśnieniom takich zachowań. Nie wystarcza bowiem, że brodziec dostrzeże larwy czy resztki padliny w paszczy krokodyla. Krokodyl też ma tu coś do powiedzenia; musi się zgodzić na jego usługę i cierpliwie czekać z otwartymi szczękami. A to już zmienia kwalifikację zdarzenia. To nie jest tylko żerowanie ptaka, ale rodzaj układu. Mięsożerca porozumiał się z tym upierzonym kąskiem mięsa, skaczącym w jego własnej gardzieli. Na jakimś poziomie musi istnieć choćby błysk porozumienia między ptakiem i gadem. Można na to spojrzeć jeszcze w inny sposób: tak jak zięba wykorzystała znaleziony kolec kaktusa, tak krokodyl potraktował dziób brodźca jako wykałaczkę. Szczególnie znaczące są jednak powiązania między światem roślin i owadów. Na przykład całkowitą zależność między pewnymi gatunkami roślin kwiatowych a pszczołami. To znaczy, rośliny uzależniły się tu od owadów, powierzając im swe zarodniki, celem przenoszenia ich z pręcików na słupki. Pszczoły dokonują czynności czysto transportowej. Wprawdzie nie można powiedzieć, że pszczoły są „wynalazkiem” kwiatów, ale uzasadnione byłoby twierdzenie, że kwiaty wykorzystały odbywający się pomiędzy nimi ruch owadów, zarazem rezygnując z innych sposobów zapłodnienia. Pogłębiając to objaśnienie, nie wahałbym się powiedzieć, że rośliny, nie mając możliwości ruchowych, użyły owadów jako swój organ kopulacyjny. Nie jest dziś możliwa dogłębna analiza, jakimi drogami doszło do układu między tak odległymi taksonomicznie jednostkami, można jednak być pewnym, że całkowite zawierzenie swojego przetrwania pszczołom nie mogło się obyć bez udziału inteligentnego czynnika, którego obecności staramy się dowieść. Jak bardzo złożone i właśnie inteligentne są te zachowania kwiatów, przekonuje nas przykład pewnej orchidei, która w perfidny, przebiegły, a może moralnie (przynajmniej z naszego punktu widzenia) naganny sposób, mami i wykorzystuje popęd seksualny południowoafrykańskiego chrząszcza. Ten ostatni daje się wyprowadzić w pole przez to, że zbytnio ufa swojemu węchowi. Chrząszcz ten, aby przezimować, zakopuje się w ziemi. Na wiosnę, z ukrycia, pierwsze wyłaniają się samce, wyprzedzając o kilka tygodni samice. Tę różnicę czasu wykorzystuje pewien gatunek storczyków. Kwiaty wydzielają woń właściwą samicom tego właśnie chrząszcza w okresie rozrodu. Nie jest to żadna namiastka, fałszerstwo jest doskonałe. Roślina wytwarza dokładnie tę samą pod względem budowy chemicznej substancję, jaka powstaje w gruczołach samicy 26 chrząszcza. Nic też dziwnego, że samce, pobudzone zapachem, poczynają intensywnie poszukiwać partnerek i zbliżają się do kwiatów. Nadal nic nie podejrzewają, ponieważ przebiegła roślina nie ograniczyła się bynajmniej do wytworzenia wabika. Także jej płatki przybrały kształt naśladujący samicę w pozycji przybieranej przez nią podczas seksualnego zbliżenia. Samcom więcej nie trzeba, nie są dociekliwe, toteż te kilka tygodni ofiarowanej im ułudy spędzają w orgiastycznej ekstazie. W tych prawdziwych ogrodach rozkoszy przenoszą się z kwiatka na kwiatek tak długo, aż z ziemi wyłonią się samice i przywołają małżonków do porządku. Orchidee jednak osiągnęły już to, na czym im zależało – zostały zapłodnione krzyżowo pyłkiem przenoszonym przez owady. Ten osobliwy związek roślin i owadów, tak rozpowszechniony, stał się wzorcem mocno utrwalonym w przyrodzie i wpływającym na zachowania odległych nawet grup zwierząt. Zmodyfikował on pierwotny wzorzec związków seksualnych tylko w obrębie gatunku i tylko pomiędzy samcem i samicą. W jakimś miejscu, w jakiejś chwili dziejowej powstała gotowość samców do kopulacji z atrapą. Odtąd wystarcza im bodziec zapachowy lub wzrokowy, czasem dotykowy. Nie wiemy, kto był pierwszy, czy właśnie owady z kwiatami. Wiemy, jak ten proces się skończył – w wyspecjalizowanych sklepach samce Homo sapiens zakupują plastikowe imitacje samic lub gumowe atrapy samych narządów płciowych i współżyją z nimi. Ten typ zachowania przejęły też samice, zadowalając się sztucznymi samcami albo ich wibrującymi częściami. Nie jest to zjawisko zupełnie nowe. Już wcześniej, nim przemysł zaczął produkować potrzebne przedmioty, Homo sapiens odkrył sodomię i homoseksualizm. Musimy sobie uświadomić – nie ma żadnej różnicy między tym czy samiec kopuluje z kwiatem, z samicą odległego gatunku, czy też z samcem. Za każdym razem używa atrapy – jeśli jeszcze pamiętamy, co jest pierwotnym i właściwym celem seksualnych zachowań. Do homoseksualizmu powrócę w oddzielnym rozdziale, tu chciałbym powiedzieć, że nie jest wykluczone, iż jego źródeł trzeba szukać w świecie zwierzęcych zachowań. Kto wie, czy nie owadzich. Opisując powyżej związek chrząszczy i orchidei używałem wielu antropomorfizujących określeń, a to tylko dlatego, że chwilami trudno było nie odnieść wrażenia, iż mamy do czynienia z celowym działaniem rośliny. Trzeba sobie powiedzieć, że jakkolwiek dla chrząszcza kwiat jest rodzajem atrapy, to jednak dla kwiatu chrząszcz jest rzeczywistym, seksualnym partnerem, dokonującym zapłodnienia. Prawda, że nie jego własnym nasieniem. Można by powiedzieć, że orchidea przyswoiła sobie wzorzec zachowania ze świata zwierzęcego i upodobniwszy się do samicy, uwodzi jej partnera. Wytworzenie przez roślinę wabika zapachowego samicy chrząszczy, choć z trudem, można próbować objaśniać jako przypadkowe. Równoczesnego jednak przybrania postaci samicy nie da się zbyć żadnym podobnym wykrętem. Jeśli jeszcze dodamy do tego opóźnione wyjście samic spod ziemi, aby nie przeszkadzały kwiatom w odprawieniu godów, przestajemy mieć wątpliwości, że chodzi o spisek. Tak więc znów jesteśmy na tropie tego czegoś, co sobie pozwala na żarty, dowcipy, podstępy, wybiegi, pomysły i odkrycia. I coraz mocniej przekonujemy się, że to nie przypadek jest siłą motoryczną przyrody. Przenieśmy się teraz do Australii, na spotkanie z ptakiem, który skonstruował sztuczny inkubator. Jak wiemy, większość ptaków wysiaduje jaja po to, by chroniąc je własną piersią i porastającym ją puchem, zapewnić dzielącym się komórkom najodpowiedniejszą temperaturę; nadmierny chłód lub upał szkodzą bowiem zarodkowi. Nogal pręgoskrzydły, chcąc się uwolnić od obowiązku nudnego ślęczenia na jajach, rozwiązał tę sprawę inaczej. Odmiennie jednak niż kukułka, która jako inkubatory wykorzystuje inne ptaki, i nie tak jak gady, które zasypują jaja ciepłym piaskiem na plaży. 27 Nogal jest ptakiem naziemnym, grzebiącym, żyjącym w zaroślach i lasach na południu kontynentu. W okresie lęgowym z wielkim nakładem pracy gromadzi spadłe liście i mieszając je z piaskiem buduje wielki kopiec. Zwykle nie doceniamy ogromu prac wykonywanych przez zwierzęta, mierząc ją własną miarą. Podziw ogarnia nas dopiero wtedy, gdy uwzględniwszy różnicę wzrostu czy też masy ciała, przełożymy dzieło na ludzkie rozmiary. Kopiec z liści, w naszym wykonaniu, musiałby mieć rozmiary wiejskiej chaty. I musiałby być usypany tylko odnóżami, bez pomocy jakichkolwiek narzędzi. Można sobie wyobrazić, z jak wielkiego obszaru trzeba by zgarniać liście i przesypywać piasek. Procesy gnilne w liściach niebawem sprawiają, że temperatura kopca znacznie się podnosi i w mniejszym stopniu zależy od dobowych wahań. Wówczas samica wygrzebuje na szczycie zagłębienie i składa w nim jaja, przykrywa je liśćmi i beztrosko odchodzi. Jaja nie pozostają jednak bez opieki. Co pewien czas pojawia się samiec, wchodzi na pagórek i dokonuje pomiaru temperatury! Czyni to swym dziobem, szczególnie wrażliwym, wsuwając go pod liście, aż do miejsca złożenia jajek. Ocenia temperaturę, porównuje ją z wzorem właściwej ciepłoty i postępuje zależnie od tego, czy jest wyższa, czy też niższa od pożądanej. Albo odgarnia liście, aby zwiększyć wentylację, albo nagarnia ich więcej, by ciepło zatrzymać. Nie da się zaprzeczyć, że to zachowanie nie byłoby możliwe, gdyby nie istniał dostępny dla ptaka wzorzec temperatur i związanych z nimi określonych zachowań. Napisałem „dostępny” a nie „pamiętany”, bo komórka rozrodcza nogala niczego podobnego zapamiętać nie może. Potomstwo dziedziczy rodzicielskie geny na nici DNA, a zapis genowy nie przenosi wiedzy potrzebnej nogalowi dla budowy i obsługi inkubatora. Nie daje informacji o terminie rozpoczęcia budowy, materiałach, których trzeba użyć w odpowiednich proporcjach, o rozmiarach pagórka, a na koniec danych o sposobie regulacji ciepłoty. Młode nogale, nie korzystające z przykładu rodziców, postępują dokładnie tak samo jak oni. Skąd się bierze ich wiedza, jeśli na pewno nie pochodzi z jaja? Kolejnego przykładu zdolności wynalazczych dostarcza pewien gatunek osy samotnicy. Posługuje się ona czymś w rodzaju, widywanego na miejskich ulicach, wibracyjnego młota do ubijania ziemi nad zasypanymi rowami. W okresie rozrodu samica kopie w ziemi norę i przynosi do niej złowione w okolicy gąsienice motyli. Umieszcza je w końcowej komorze i na nich składa jaja. Z jaj wylęgną się niebawem larwy osy i będą się odżywiały mięsem martwych już gąsienic. Gdy wszystko jest gotowe, osa zasypuje korytarz, aby gąsienice nie mogły się wydostać i aby wrogowie nie wdarli się do schronienia larw. Po zasypaniu otworu luźną ziemią, kryjówka nie byłaby dostatecznie zabezpieczona. Wyróżniałaby się w otaczającym terenie, a szczeliny przepuszczałyby zapach. Osa-matka ma na to sposób. Biegając dokoła wyszukuje płaski kamyk, chwyta go żuwaczkami, przykłada do zasypanego otworu, a następnie, dzięki pracy skrzydeł, wprawia w drgania o dużej częstotliwości całe swoje ciało. Drgania przenoszą się także i na kamyk. Ten, przyciśnięty do ziemi, wprawia w wibracje ziarna gruntu, które układają się ściśle i zamykają szczeliny. Nie musimy się długo zastanawiać, by powiedzieć, że instrukcji zastosowania młota wibracyjnego przez osę też nie można zapisać kodem zasadowym na paśmie DNA. Chcę opowiedzieć jeszcze o dwóch wynalazkach termitów. Jednym z nich jest pstrykacz, a drugim armata. Osobniki pełniące funkcję żołnierzy u kilku rodzajów tych owadów mają żuwaczki długie, asymetryczne i tak ustawione, że naciskają wzajemnie na siebie. Silny skurcz mięśni powoduje, że żuwaczki przesuwają się jedna po drugiej, podobnie jak palce ludzkiej dłoni, środkowy po kciuku, podczas „pstrykania”. Siła tego pstryknięcia u termitów jest tak duża, że inny owad, uderzony żuwaczką, zostaje po prostu znokautowany i odrzucony na bok. Jeśli nie zostanie przy tym uszkodzony, to w każdym razie pospiesznie zrejteruje. Uderzenie termita jest 28 bolesne nawet dla małych kręgowców. Nareszcie więc wiemy, skąd się wziął nasz obyczaj pstrykania palcami, tak wyraźnie niczemu nie służący, czynność bezcelowa, nie mająca żadnego życiowego znaczenia, czasem stosowana zastępczo, zamiast głosu, do niezbyt eleganckiego przywołania kelnera. Ponieważ prastare termity mają niewątpliwie pierwszeństwo, jeśli chodzi o dokonanie tego wynalazku, kto wie, czy nie o dziesiątki milionów lat, wydaje się, że my przejęliśmy go od nich. Poprzez podświadomość nasz układ nerwowy wszedł w ów szczególny rezonans z misnatycznym wzorcem ruchu żuwaczek i przekazał go podobnej morfologicznie strukturze, dwóm palcom, jak żuwaczki zagiętym ku sobie, krótszemu kciukowi i dłuższemu środkowemu. Wielu termicich żołnierzy stosuje też broń chemiczną. Pomysłowość jest tu nieskończona. Pewien australijski gatunek wytwarza w gruczołach związek p-benzochinon, który w jamie gębowej miesza się z aminokwasami i śliną, dając gumowatą substancję. Gdy taki żołnierz ugryzie przeciwnika, ten nie może się już odkleić. Inne gatunki termitów wytwarzają ślinę o toksycznym i kleistym działaniu, która pokrywa przeciwnika, zatruwa i skleja mu odnóża. Tacy żołnierze bywają prawdziwymi, chodzącymi bombami chemicznymi. Ciecz bojowa zajmuje większą część wewnątrz odwłoka i silnymi skurczami jest wyrzucana przez otwór gębowy. Kasta żołnierzy u innego rodzaju termitów posiada na czole wydłużony, stożkowaty narząd połączony z gruczołem, z tego też powodu zwane są nosaczami. Błędnie. Narząd ten bowiem, wraz z opancerzoną głową owada, odgrywa raczej rolę wieżyczki czołgowej z armatą. Dzięki skurczom silnych mięśni żuwaczkowych strzela ona z gruczołu czołowego na odległość wielu centymetrów, trafiając dokładnie, mimo iż żołnierze są zupełnie ślepi. Po wystrzale „lufa” zostaje wytarta o ziemię, a „czołg” wycofuje się w głąb gniazda, gdyż brak mu zapasu substancji na serię wystrzałów. Entomolodzy stwierdzili, że to przystosowanie powstało całkowicie niezależnie u co najmniej dwóch rodzajów termitów i rozszerzyło się na dziewięć rodzajów, a co za tym idzie żuwaczki, które stały się zbędne, dziewięciokrotnie zredukowane zostały do postaci małych, niefunkcjonalnych płatków. Dziewięć razy! I za każdym razem przypadkowo? Staram się nie obciążać tekstu cytatami, lecz tutaj nie mogę się od tego powstrzymać. Oto jak komentuje powyższe E.O. Wilson w swym dziele Społeczeństwa owadów: „Ta niezwykła gwałtowność ewolucji zbieżnej (...) świadczy o tym, że stworzona przez »nosaczy« metoda obrony chemicznej jest wysoce skuteczna.” Wynikałoby z tego, że główny sprawca mutacji, napędzających rzekomo ewolucję, a więc przypadek, wiedział o skuteczności armaty! I zależało mu na tym, aby dostarczyć ją termitom! Tak więc przypadkowe mutacje pospiesznie budują armaty i z równym pośpiechem likwidują żuwaczki, by nie przeszkadzały. Nagle niepotrzebne stały się do tego geologiczne okresy, dotąd tak niezbędne dla dokonania najmniejszego przekształcenia! W dodatku powstanie armaty nie było żadnym warunkiem przetrwania rodzaju! Było tylko alternatywną bronią. Dobór naturalny nie doszedł tu wcale do głosu! Inne termity, te bez armat, występujące na tym samym terenie i w tym samym czasie, także przetrwały. Nie działał tu żaden z klasycznych czynników ewolucji darwinowskiej. A więc co działało? Skonstruowanie termiciej armaty jest czymś wyjątkowym. To nie adaptacja już istniejącego otworu gębowego, odbytu czy przewodów nosowych, wykorzystanych do wydmuchiwania powietrza czy wyrzucania substancji pokarmowych. Gruczoł-magazynek i lufa na czole jest to nowy pomysł, nowy projekt, nowe zamierzenie. To organ dodany, specjalnie stworzony. Przez kogo? Przez przypadek? Czy przypadek wiedział, że trzeba go umieścić na czole? Dlaczego nie znajdujemy pewnej ilości termitów nieudanych, z lufami celującymi w niebo? Nie dość, że armata, i to dwukrotnie, niezależnie skonstruowana, to jeszcze towarzyszy temu 29 identyczny proces zaniku żuwaczek. Niezależnie od siebie, dziewięć razy u dziewięciu rodzajów. Skąd przypadek wiedział, że ma uwsteczniać żuwaczki dokładnie tam, gdzie inny przypadek instaluje armatę? W oczywisty sposób mamy do czynienia z procesem skoordynowanym, w którym przypadek nie odgrywa żadnej roli, a ukierunkowane mutacje objęły wiele genów współpracujących ze sobą. Kolejnym z wynalazków, dzięki któremu o miliony lat wyprzedziły nas owady, są mrówcze maszyny do szycia. Dokonały go mrówki tkacze, jeden z żyjących w Azji Mniejszej gatunków, utrzymujących własną trzodę. Bydełkiem tych mrówek są małe owady, tarczowniki, żywiące się sokiem roślinnym. Mrówki doją je, czyli łaskoczą nóżkami i czułkami, pobudzając do wydalenia z odwłoka kropli słodkiej wydzieliny. Tę skrzętnie zbierają, zanoszą swoim larwom, a także same się nią pokrzepiają. Ta umiejętność nie odbiega wiele od pospolitych czynności żerowania, lecz teraz zaczyna się coś naprawdę zdumiewającego. Tarczowniki są łatwym i łakomym łupem także i dla ptaków. Ponadto unikają otwartego słońca, chroniąc się przed nadmiernym odwodnieniem. To bardzo ogranicza ich pastwiska do części roślin pozostających w cieniu. Z tego też powodu ograniczona jest liczba osobników. To nie zadowala mrówek, zainteresowanych, jak na prawdziwych farmerów przystało, powiększaniem stada i jak najobfitszym udojem. Cóż więc robią tkacze? Ni mniej ni więcej, podejmują działa nią dla powiększenia pastwisk tarczowników! Budują w tym celu „dachy, rozszerzające obszar cienia, na który po pewnym czasie wkroczą nowe pokolenia tarczowników, zapewniając pokarm rosnącej populacji mrówek. Jak się odbywa budowa? Liście krzewów, na których żerują tarczowniki, są wąskie, długie i rzucają niewielki cień. Wobec tego mrówki łączą je ze sobą brzegami, tworząc z wielu liści obszerne baldachimy. Pomysł ten wymaga abstrakcyjnego myślenia, projektu i przewidywania tego, co wyniknie z połączenia setek liści – a więc tego, że powstanie cień, który zwabi tarczowniki, a większa ich liczba zapewni większe udoje. Jak połączyć liście? Oczywiście, zszywając! Do szycia potrzebne są nici. Wokół pełno jest roślinnych włókien, mogących pełnić tę rolę. Trzeba by jednak je zbierać, preparować, dziurawić brzegi liści i przewlekać nitki przez otwory. Ten sposób stosują już inne gatunki, choćby ptakitkacze. Mrówki wybrały inny – używają kleju. Tubami z klejem są ich własne larwy, małe gąsienice, które wytworzyły w odwłoku gruczoły wydzielające lepką i krzepnącą na powietrzu masę, podobną do pajęczego jedwabiu. Nie jest wykluczone, że chemiczna formuła została przejęta od pająków lub pająki przejęły ją od mrówek drogą, o której szerzej piszę w innym rozdziale. Powróćmy do szycia czy raczej klejenia. Mrówki wynoszą z gniazda trzymane w żuwaczkach larwy, wchodzą z nimi na drzewa i posuwając się krawędzią liścia, wychylają się w kierunku liścia sąsiedniego, przytykając doń odwłok larwy. Nitka się przykleja, szwy są coraz krótsze, liście się zbliżają, aż do zupełnego zetknięcia. Mrówki wiedzą także, ile szwów trzeba wykonać, aby powiewy wiatru nie zniszczyły ich pracy. I tak, liść do liścia, powstaje rozległy parasol. W tym miejscu powinniśmy sobie uświadomić, jak dużej pracy myślowej, jakiego zastanowienia i kombinowania wymaga od nas samych użycie tuby z klejem, aby zwyczajnie połączyć dwie kartki papieru. Mrówki robią to instynktownie. Jednak, jak już wiemy, słowo to niczego nie objaśnia, niczego nie tłumaczy i tylko stwarza fałszywe pozory, że coś tu rozumiemy. A nie rozumiemy niczego! Powtórzmy: mrówka powinna wiedzieć, że z połączenia liści wyniknie większy obszar cienia, cień zwabi tarczowniki, będzie ich więcej i po pewnym czasie dadzą więcej soku. Mrówka powinna zdawać sobie sprawę, że jeśli chce zwiększyć liczbę mrówek, musi wziąć z gniazda 30 larwę, zanieść ją na drzewo i określonym jej końcem dotykać na przemian brzegów dwóch liści, robić coraz krótsze ściegi, znać ich ilość... Mrówki „wiedzą” to wszystko w jakiś nam nieznany, prawie na pewno nieuświadomiony sposób. Lecz sam opis ich działań wyraźnie nam mówi, że to wszystko to wynik inteligentnego planu. Tego rodzaju abstrakcyjnych działań nie byłyby w stanie przeprowadzić nawet małpy i młode osobniki rodzaju ludzkiego. Gdzie kryje się ten plan i dalekosiężny zamysł, skoro mrówki mają w głowie jedynie niewielki kłębek komórek nerwowych? I jak jest on dziedziczony, skoro w jaju mógłby być zapisany tylko na paśmie DNA, a ten rodzaj zapisu nie nadaje się do takich celów? Odpowiedź, jak już wiemy, może być tylko jedna: działa tutaj wzorzec, który spoza organizmów mrówek kieruje ich pracami. Niemal każda grupa zwierząt, a także i roślin, ma przedstawicieli, którzy wytwarzają substancje żrące, palące, cuchnące lub trujące, by zniechęcić potencjalnych drapieżników do odżywiania się nimi. Drapieżniki z kolei stosują trucizny choćby dla obezwładniania zbyt ruchliwego obiadu. Użycie tych substancji, produkowanych przez komórki, wiąże się także z koniecznością skonstruowania odpowiedniego organu dla rozlania, rozpylenia czy wstrzyknięcia cieczy. U termitów była to armata, u gadów zęby jadowe z kanalikami i przyciskowym zaworem, strzykawka ciśnieniowa u osy, u skunksa kurcząca się torebka mięśniowa. Ostatnio zdumienie ornitologów wzbudził występujący na Nowej Gwinei, niewiele większy od wróbla, barwny ptak pitohui. Okazało się bowiem, o czym krajowcy od dawna wiedzieli, a co dotychczas umykało uwadze badaczy, że pióra tego ptaka pokryte są trucizną o niezwykłej mocy. Nosi ona nazwę homobatrachotoksyny i jest kilkaset razy silniejsza od strychniny. Należy do neurotoksyn, zakłóca równowagę sodową w komórkach nerwowych i powoduje niekontrolowane skurcze mięśni, a także drętwienie tkanek i brak czucia, w końcowym efekcie zabijając. Ten typowo obronny wynalazek wymagał opracowania trującej substancji chemicznej, a zarazem odtrutki na nią, chroniącej organizm samego ptaka. Na zakończenie tego przeglądu zajmijmy się pajęczyną. Zachwycamy się nieraz jej budową, cudownym, symetrycznym wzorem, nie myśląc najczęściej o tym, że jest ona narzędziem, jest mechaniczną pułapką o wysokim stopniu skomplikowania. Pospolitym i pierwotnym sposobem odżywiania się zwierząt jest chwytanie roślinnego czy zwierzęcego pokarmu za pomocą wyspecjalizowanych organów ciała. Są one często godnymi podziwu narzędziami, o wielkiej precyzji, skuteczności i skomplikowanej budowie. Lecz jeśli zwierzę używa narzędzia nie połączonego z ciałem, a zbudowanego przez siebie, powinno to pobudzać naszą najwyższą uwagę. Instynktowe podłoże budowy pajęczyny omawiam w rozdziale o instynkcie, tutaj chciałbym się zatrzymać na wynalazku samej substancji, z której wytworzony jest pajęczy jedwab. Badania laboratoryjne wykazały, że jest to jeden z najmocniejszych i najelastyczniejszych materiałów, jakie w ogóle istnieją. Obliczono, że tkanina upleciona z pajęczyny byłaby kuloodporna, zdecydowanie przewyższając wszelkie stosowane dotychczas materiały. Pajęczyna, jedwab jedwabników, łuski chitynowe, macica perłowa i wiele podobnych, chemicznych wynalazków przyrody, dało początek nowej dyscyplinie, zwanej materiałową inżynierią biomolekularną lub biomimetyczną. Stawia ona dopiero pierwsze kroki, lecz już budzi ogromne nadzieje. Naśladowanie wynalazków zwierząt – jak późno to pojęliśmy! – wydaje się być najkrótszą i najtańszą drogą do technologii XXI wieku. Wracając do pajęczego jedwabiu, trzeba powiedzieć, że jest on oparty na chemicznym wzorze, z którego korzystali wszyscy chemicy, próbujący opracować nowe włókna. Tak było na przykład z nylonem; zastosowano w nim te same wiązania chemiczne, jakie występują w białkach pajęczyny. Zresztą niedawno wykryto, że pająki produkując włókna stosują inny proces niż 31 inżynierowie. Najpierw syntetyzują bowiem białko rozpuszczalne w wodzie, a następnie składają z niego utwardzone i nierozpuszczalne włókna. Chemia zamierza ten sposób naśladować. Piszę o tym, aby zwrócić uwagę, że to niezwykłe zachowanie, jakim jest polowanie za pomocą sieci, ma swoje chemiczne początki we wnętrzu komórek. Aby sieć powstała, niezbędny jest krzepnący na powietrzu surowiec. Składa się nań kilka białek i innych komponentów o molekułach dających się wzajemnie splatać. Struktura tych białek jest zakodowana w genach, ale stworzenie pozostałych składników wymaga kilkustopniowych procesów. Te znów uprzedniej syntezy wspomagających je, wyspecjalizowanych białek, zwanych enzymami. Gdyby to wszystko było wynikiem przypadkowych mutacji, musielibyśmy mówić o całym ciągu przypadków nieprawdopodobnie szczęśliwych. Jak bowiem inaczej objaśnić powstanie kilkunastu genów, których produkty białkowe dopiero się złożą na końcowy produkt o niezwykłym, praktycznym znaczeniu? A przecież pająk jeszcze nic o nim nie wie. Z jego punktu widzenia, gdyby taki posiadał, dotychczasowe przemiany genotypu były bezcelowe. Nie tylko pająki, ale i żadna z żywych istot na Ziemi nie słyszały o pajęczynie. Żadna też nie potrafiła stworzyć jej wyobrażenia. Coś go jednak stworzyło i poprowadziło kolejne fazy procesu, służącego zbudowaniu pułapki na muchy. Zaczęło się od genów, obecnych we wszystkich komórkach ciała pająka. Stąd jeszcze długa droga do ukształtowania gruczołów, w których jedynie i wyłącznie będzie następowała ekspresja tych genów. I do umieszczenia ich właśnie na odwłoku, tam gdzie będą obsługiwane przez tylną parę odnóży. I do wypracowania zespołów ruchowych, służących tkaniu sieci. I do nauczenia pająka kształtu sieci o przemyślnej budowie, o rysunku regularnym i stałym, a przecież za każdym razem dostosowywanym do warunków miejscowych. Gdybyśmy chcieli niezbędne do tego informacje przetworzyć na zapis cyfrowy, ilość koniecznych bitów przekraczałaby wielekroć pojemność pajęczego genomu. Nie ma takiej potrzeby. Jak wszystkie zwierzęce wynalazki, tak i pajęczyna ma swój początek poza organizmem i poza komórkami. 32 Crossing-over Przenieśmy się teraz do mikroświata, do wnętrza naszych własnych komórek, aby się przekonać, że to, co się w nich dzieje, jest nie mniej tajemnicze i jeszcze mniej zrozumiałe. Przeniknijmy ścianę komórkową i błonę jądrową, aby się znaleźć w samym sanktuarium, w jądrze, czyli siedzibie czterdziestu sześciu ludzkich chromosomów, prastarych mędrców, tak wiekowych, jak samo życie. Pamiętają one, zapisaną w nich genetycznym kodem, tę chwilę sprzed blisko czterech miliardów lat, gdy życie powstało na Ziemi i raz na zawsze został mu nadany kod genetyczny wspólny wszystkim żywym istotom. Wówczas komórka-pramatka po raz pierwszy się podzieliła. Oglądając preparat mikroskopowy ludzkiej komórki szykującej się do podziału, możemy odnieść wrażenie, iż to gromadka czterdziestu sześciu ludzików, bez głów, lecz z uniesionymi rękami, gnących się w dziwacznym tańcu. Nie trzeba tłumaczyć, że to podobieństwo jest czysto przypadkowe każdy chromosom składa się z dwu identycznych pałeczek połączonych w jednym punkcie, zwanym centromerem. To przewężenie stwarza pozór talii, od której odchodzą jakby dwie ręce i nogi. W istocie każda pałeczka jest wiernym odbiciem drugiej, jest jej kopią, zawierającą takie same geny. I właśnie w tej genetycznej treści chromosomów kryje się drugi powód do ich antropomorfizacji. Geny to przecież nic innego, jak opis pewnych cech organizmu. Tak więc człowiek (co prawda, nie cały) jest tu sprowadzony do kodowego zapisu na paśmie DNA. W tym czasie, tzn. gdy jesteśmy jeszcze tylko zapłodnionym, macierzyńskim jajem, i ono, i przechowywany w nim zapis stanowią całą naszą biologiczną istotę. Porzućmy jednak tę zabawę w podobieństwa. Każda z pałeczek chromosomu to bardzo długie pasmo podwójnej helisy DNA, które zwinęło się i skurczyło ciasno, aby przygotować się do podziału komórki i ułatwić przejście każdego z bliźniaczych chromosomów do potomnej komórki. Gdyby w czasie podziału DNA pozostawało w postaci dziewięćdziesięciu dwóch długich, cienkich nici, tworzących prawdziwą plątaninę, trudne byłoby ich bezbłędne rozdzielenie. Pod względem chemicznym DNA jest to kwas dezoksyrybonukleinowy o dość monotonnej budowie. Tworzą go ułożone liniowo bloki budulcowe czterech, powtarzających się rodzajów. Każdy blok składa się z prostego cukru, grupy fosforowej i jednej z czterech zasad i łączy się z innymi w ciąg liczący dziesiątki tysięcy bloków. I oto ta zwykła molekuła, „martwa”, tak jak „martwe” są drobiny cukru czy atomy fosforu, zadziwia nas zachowaniem, zwanym crossing-over. Jest ono tak złożone, iż w pełni zasługuje na miano czynności wykonywanej przez chromosomy w sposób inteligentny. Gdyby chodziło o zwierzęta, mówilibyśmy o czynności instynktowej, ale czy chromosomy posługują się instynktem? Uważa się przecież, że instynkt pojawia się dopiero na poziomie organizmów jednokomórkowych. Nie sądzę, by tak było. Myślę, że ten sam mechanizm, który kieruje instynktem zwierząt, rządzi poczynaniami 33 struktur wewnątrzkomórkowych i jest nierozerwalnie związany z każdym żywym układem. Przekonamy się teraz, iż to, czego dokonują chromosomy, dalece wykracza poza reguły zachowań podobnych molekuł znajdujących się poza komórkami. Komórki płciowe, przygotowując się do zapłodnienia, pozbywają się połowy swoich chromosomów, których pierwotnie posiadają czterdzieści sześć. Chodzi o to, aby plemnik przenikający do jajeczka wnosił z sobą dwadzieścia trzy chromosomy, które wraz z dwudziestoma trzema ich odpowiednikami pozostałymi w jajeczku przywrócą łączną liczbę właściwą człowiekowi, czyli czterdzieści sześć chromosomów obecnych od tej chwili w każdej komórce rozwijającego się ciała. To wstępne zmniejszenie liczby chromosomów odbywa się w trakcie podziału komórki rozrodczej, zwanego mejotycznym. Wiąże się ono z wydarzeniami zdumiewającymi, nad którymi biolodzy, z konieczności, przechodzą do porządku dziennego. Nie może być inaczej, bo rzeczy niezwykłych dzieje się w komórce tak wiele, iż badacz zbyt wrażliwy nie wychodziłby nigdy ze stanu osłupienia, a to w oczywisty sposób uniemożliwiałoby mu pracę. Z drugiej jednak strony, rutynowe podejście do obserwowanych zjawisk i pewna obojętność na rodzące się wciąż pytania, zacierają ostrość widzenia także i biologów. Zbyt często mają skłonność do sugerowania laikom, a i samym sobie, że proces, który zdołano zaobserwować, tym samym staje się procesem objaśnionym, przynajmniej w takiej mierze, że nie ma sensu dopatrywać się w nim niczego tajemniczego. To trochę tak, jak byśmy objaśniali zasadę działania kukiełek, stwierdzając, że poruszają się dzięki pociągającym je nitkom i nie próbowali już dociekać, co dzieje się za kulisami: kto pociąga za nitki, według jakiego programu i w jakim celu. Powróćmy do chromosomów. Przygotowując się do podziału mejotycznego, dwadzieścia trzy z nich, pochodzące od ojca, stają naprzeciw dwudziestu trzech pochodzących od matki. Tak powstają pary chromosomów homologicznych, czyli takich, które pochodząc każdy od innego z rodziców, zawierają w sobie geny odpowiadające za tę samą cechę, na przykład barwnik oczu albo produkcję hormonu przysadki mózgowej. Już samo to zdumiewa. Najzwyklejsze w świecie molekuły kwasu przesuwają się w sposób zorganizowany, porządkują się i odnajdują partnerów. Jak jest to nieprawdopodobne, uświadomimy sobie lepiej porównując chromosomy do kaset magnetofonowych z nagraniami muzyki. Skojarzenie jest bardzo bliskie, bo przecież chromosom to właśnie taśma DNA z „nagranymi” na nią genami. Otóż wyobraźmy sobie, że rozsypane bezładnie na stole czterdzieści sześć kaset magnetofonowych, zaczynają się segregować i ustawiać parami. Pierwsza para to melodia „Wróć do Sorrento” w dwóch wykonaniach, Elvisa Presley’a i Luciano Pavarottiego. Druga para, to aria „Królowej Nocy” Mozarta śpiewana przez Elizabeth Schwarzkopf i Zdzisławę Donat. Trzecia to „Creeping Death” w wykonaniu zespołów Scorpions oraz Metallica. I tak dalej, i dalej. Skąd kasety „wiedziały” wzajemnie o sobie, co jest na nich zapisane, pozostaje ich tajemnicą. Czysta fantazja i nieprawdopodobieństwo! A jednak to samo dotyczy właśnie chromosomów! Ich przewaga nad kasetami polega tylko na tym, że zostały wrzucone do jądra komórkowego. Nasze zdziwienie nie będzie wcale mniejsze, jeśli powiemy sobie, że ułatwiają ten manewr półpłynne środowisko i domniemane sygnały, wymieniane przez chromosomy. To nie wyjaśnia nawet drobnej części niezbędnych tu działań. Owszem, koordynacja akcji może odbywać się drogą np. elektrochemiczną – wszystkie chromosomy otrzymują jednoczesne sygnały o zarządzonej zbiórce w dwuszeregu. To wydaje się względnie proste. Ale sygnał musi być najpierw nadany, potem odebrany, następnie zrozumiany i wreszcie wykonany! Tu nie chodzi przecież o sygnał tego rodzaju, jaki wysyła na przykład zapalony knot świecy; promieniowanie cieplne zostaje wchłonięte przez stearynę, która pod jego wpływem topi się i siłą ciężkości 34 spływa do podstawy świecy, gdzie ochłodzona zastyga w innej konfiguracji. Chromosomy nie są kierowane przez siłę ciężkości, linie pola magnetycznego czy kanały podciśnieniowe. Podążają na swe miejsca każdy według innego azymutu, przy tym segregują się i rozpoznają partnera. A jeśli nie są zdolne do tego, musi to robić za nie coś czy ktoś inny! Taki ruch wymaga określenia z góry własnej pozycji wyjściowej i docelowej. Wymaga też wiedzy o własnej treści i treści homologicznego chromosomu, a to oznacza konieczność wymiany sygnałów i stwierdzenia zgodności odebranych informacji z posiadanym wzorem partnera. To wszystko bezwzględnie przekracza możliwości takiej molekuły jak DNA. Zresztą, nic na to nie wskazuje, że chromosomy w ten sposób poszukują swych miejsc. Nie ma tu żadnej „przepychanki” i zamieszania. Każdy chromosom od razu bezbłędnie dąży do swego miejsca w dwuszeregu, jakby przesuwany po niewidzialnym torze. Czytałem objaśnienie, iż dzieje się to za sprawą pól elektromagnetycznych, kierujących ruchem drobin. Zjawiska elektromagnetyczne są w komórkach jeszcze mało poznane, chociaż ich istnienie udowodniono ponad wszelką wątpliwość. Ale to nas wcale nie zbliża do rozwiązania problemu. Zakładane pole musiałoby bowiem przechowywać w sobie plan całego manewru, uwzględniający stereotopografię komórkowej przestrzeni, aktualne, wciąż zmieniające się pozycje chromosomów, i elastyczny, wciąż modyfikowany, osobny dla każdego z nich, program przesunięcia w korelacji z programem dla homologicznego partnera. Pola elektromagnetyczne o takich właściwościach nie istnieją. Nie do pomyślenia jest też roztwór chemiczny, który przechowywałby niezbędne tutaj informacje i animował ruchy czterdziestu sześciu elementów. Doskonale wiadomo, że to, co udaje się uzyskać na drodze chemicznej, a więc pewne ruchy molekuł, „pamiętanie” pierwotnego kształtu przez pewne materiały, wszelkie segregacje i porządkowanie się elementów, jak atomów w kryształach, przesunięcia osmotyczne czy dyfuzyjne – ze względu na swą prostotę pozostaje o wiele rzędów poniżej poziomu skomplikowania czynności chromosomów. Tego typu zjawiska odbywają się tylko i wyłącznie w żywej komórce. Pewien biolog powiedział mi, że właśnie z tego powodu nie ma czemu się dziwić. Na tym właśnie rzecz ma polegać, iż żywa komórka jest splotem nieprawdopodobnie wielkiej ilości procesów obsługujących się wzajemnie, nigdzie indziej nie występujących w przyrodzie w takiej rozmaitości, intensywności i zagęszczeniu. Na tym ma polegać życie. Niestety, nie trafił mu do przekonania mój argument, iż właśnie fakt, że owe procesy nie występują nigdzie poza zamkniętą przestrzenią błony komórkowej, jest najlepszym dowodem niezwykłości tego mikrośrodowiska, tych kropelek życia. I wyraźnym wskazaniem, iż kryje się za nimi coś więcej niż czysta fizyka. Ale wszystko, co powiedzieliśmy powyżej, było tylko wprowadzeniem do tego fenomenu, jakim jest crossing-over! Dochodzi do niego wówczas, gdy chromosomy stoją już naprzeciw siebie. Za chwilę, skurczone do postaci pałeczek i pociągnięte mikrowłóknami, rozstaną się z homologicznymi partnerami i każdy szereg dwudziestu trzech podwójnych pałeczek przejdzie do innego bieguna komórki, która się wówczas podzieli. Zanim to jednak nastąpi, w tej ostatniej chwili przed rozstaniem, chromosomy dokonają czegoś niebywałego: wymienią się częściami! I znów, aby użyć przemawiającego do wyobraźni przykładu, odwołam się do naszych nagrań muzycznych. Obie taśmy, jedna z głosem Presleya, druga Pavarottiego, śpiewających „Wróć do Sorrento”, pękają i wymieniają się oderwanymi odcinkami, przyklejając je do siebie. Pęknięcie na obu taśmach następuje dokładnie w tym samym miejscu: w tej samej zwrotce, na tej samej nucie! Po takiej wymianie oba nagrania są nadal kompletne i tylko barwa głosów pozwala zauważyć, że coś się tu stało. W jakim celu się to odbywa, wyjaśnimy sobie w dalszym ciągu. Teraz trzeba powiedzieć, że 35 między taśmami konieczne jest porozumienie po to, aby obie podzieliły się dokładnie między tymi samymi nutami. Na tym właśnie polega crossing-over. Wymieniają się części chromosomów ojcowskich i macierzyńskich, zawierających te same geny. Podział i wymiana i tu także nie są przypadkowe, lecz dokonane w najbardziej precyzyjny sposób. Geny nadal są pełnosprawne, kompletne i w niczym nie upośledzone. Tyle tylko, że jeśli w ojcowskim chromosomie był dotąd gen brązowego barwnika oczu, to od tej chwili będzie nim gen koloru niebieskiego, przekazany od matki. Crossing-over służy więc stwarzaniu nowej jakości, nowych kombinacji genów, nowych ich zestawów. Aby użyć jeszcze jednego obrazowego porównania, jest to tak, jakbyśmy w dwu książkach kucharskich różnych autorów wymienili kartki z przepisem na barszcz, kapuśniak, krupnik oraz żurek. Te same zupy, ale nieco inaczej przyrządzone, z innymi przyprawami. Obie książki kucharskie będą nadal kompletne, lecz już nieco zmienione. Każda wzbogaci się o fragment drugiej. Mechanizmy crossing-over na poziomie molekularnym nie są do końca wyjaśnione. Jak pamiętamy, dwie nici DNA są połączone ze sobą parami zasad. Zasady są cztery: adenina (A) i guanina (G) oraz cytozyna (C) i tymina (T). Dwie pierwsze drobiny są nieco większe od dwu następnych. Z tego powodu, aby regularność podwójnej helisy była zachowana, zawsze naprzeciw większej zasady na jednej nici występuje mniejsza na drugiej nici i odwrotnie. A łączy się z T, zaś G z C i przez takie zazębianie się utrzymywana jest stała odległość obu nici. Jak wiemy również, ciąg zasad biegnących liniowo wzdłuż jednej nici, a więc np. TAGCATTATTAC... jest właśnie kodem genetycznym czyli treścią genu. Grupa trzech zasad jest tzw. kodonem dla jednego z dwudziestu aminokwasów, czyli cegiełek budulcowych białka. Jak z tego wynika, przerwanie ciągu zasad w dowolnym miejscu i przyczepienie równie dowolnie odciętej nici z drugiego chromosomu czyniłoby kod bezsensownym. Jeśli np. trzy kolejne kodony brzmią AAA-TTT-GGG, to cięcie dokonane między pierwszym i drugim A sprawi, że dalszy odczyt będzie brzmiał: AAT-TTG-GG... To oznacza z kolei, że zupełnie inne aminokwasy zostaną połączone w łańcuch białkowy, czego wynikiem może być głębokie upośledzenie czynności komórki, tym poważniejsze w skutkach, że chodzi tu przecież o komórki płciowe, z których ma się rozwinąć zarodek. Pasma DNA nie przerywają się jednak przypadkowo. Są one przecinane przez wyspecjalizowane enzymy, czyli drobiny białkowe o skomplikowanym kształcie, który pozwala im odszukać właściwe, specyficzne miejsce na paśmie DNA i tylko tam dokonać przecięcia obu nitek podwójnej helisy. Podobny enzym w takim samym miejscu przecina helisę drugiego chromosomu. Już samo to nie mieści się w naszych wyobrażeniach. Ale jaka siła i jakim sposobem zamienia odcięte końce – to jest już wydarzenie z kategorii cudów! Warto zauważyć, że owa zdolność rozpoznawania właściwego miejsca przez tnące enzymy (jeśli w ogóle prowadzą one rozpoznanie tym sposobem) musi dotyczyć odcinka na tyle długiego, aby podobna sekwencja zasad nie powtarzała się wielokrotnie w długości chromosomu. Gdyby znakiem rozpoznawczym był tylko jeden kodon, np. ATG, który powtarza się w jednym genie nawet setki razy, chromosom zostałby dosłownie posiekany. Tyle (a do chwili druku tej książki zapewne nieco więcej) zdołali wyjaśnić biolodzy. Ich żmudna praca prowadzi do odkrycia rodzaju molekuł, wzajemnych odniesień między drobinami i skutków ich takiego czy innego oddziaływania. Nie wyjaśnia natomiast DLACZEGO... Dlaczego, skądinąd martwa jak polny kamień molekuła.^ zlepek kilkuset atomów, zachowuje się w sposób tak złożony, tak skomplikowany, a zarazem tak elastyczny, tak niezawodny w 36 bilionach bilionów crossing-over dokonujących się od niepamiętnych czasów? Dlaczego te tnące i łączące molekuły w ogóle chcą się przesuwać wzdłuż pasma DNA i odnajdywać miejsca, które pasują do ich kształtu i w których nastąpi cięcie? Dlaczego dwie podwójne Spirale chcą wymienić swe odcinki? Skąd „wiedzą, że mają w tym celu stanąć naprzeciw siebie i jak tego dokonują? Jak się dowiadują, że mają przed sobą ciąg bliźniaczych genów? Dlaczego i jakim sposobem po przecięciu przez enzymy wymieniają się odciętymi odcinkami, zamiast na przykład, przyłączyć ponownie własny odcinek lub istnieć dalej w stanie podzielonym? Pamiętajmy o tym, że żadne objaśnienia przeniesione tutaj z obszaru mechaniki w ogóle nie pasują. Nie ma tu kół zębatych, stałych osi, wyznaczonych przesuwów po ściśle odmierzonym torze. Przeciwnie, wszystkie elementy unoszą się swobodnie w półpłynnej zawiesinie, w natłoku molekuł o najróżniejszych kształtach i właściwościach. Rozbierzmy na części składowe pięćdziesiąt zegarków, wsypmy to wszystko do naczynia z wodą i oczekujmy, że za chwilę rozlegnie się tykanie, a punkt dwunasta zabrzęczy nam budzik. Nie stanie się nic takiego. To jest niemożliwe. To byłby cud. A przecież taki właśnie cud dokonuje się w każdej z żywych komórek. Mniejsze i większe molekuły, te kółka zębate życia, wymieszane z drobinami wody, zazębiają się i napędzają wzajemnie według odwiecznego programu, bezbłędnie i wiernie odtwarzanego od początku istnienia, choć śladu tego programu nie ma w żadnych materialnych strukturach. Trudno też się nie zgodzić, że czynność crossing-over, służąca obiegowi genów, o dalekosiężnym, objawiającym swe skutki nawet po tysiącleciach działaniu, opiera się na inteligentnym i celowym planie. Podwójna helisa takiej inteligencji nie posiada, a zaszyfrowany w niej zapis nie może zawierać opisu czynności w rodzaju: „odszukaj swego partnera, ustaw się w odległości 10 Ĺngströmów od niego i czekaj, aż enzym cię przetnie, wówczas zbliż koniec odciętej nici do miejsca takiegoż cięcia u partnera...” Nie mówiąc już o tym, że molekuła musiałaby zyskać świadomość własnej osobowości, aby pokierować swoimi ruchami. „Co jednak mówi enzymom, jak właściwie poprzecinać molekułę i jak połączyć razem powstałe odcinki? (...) Wewnętrzne mechanizmy takiego cięcia i łączenia nie są bynajmniej proste, bo gdy tylko enzym dokona cięć na odcinki, to ruchy Browna rozproszą je wokół, bez najmniejszej nadziei na ponowne ich złożenie!” (Maxim D. Frank-Kamenetskii, Unraveling DNA, New York 1993: VCH Publishers). Przeciwnicy takiego przedstawienia sprawy powiedzą, że byle robot, też nie mający cienia świadomości, potrafi wykonać czynności wcale nie mniej złożone. Nic bardziej złudnego! Każdy robot jest napędzany programem, stworzonym przez inteligencję człowieka. Za każdym robotem stoi ludzki projekt, myśl, rozumowanie. Robot jest tylko zmaterializowaną postacią abstrakcyjnego procesu myślenia, podjętego dla osiągnięcia wyobrażonego celu. A tutaj się twierdzi, że procesy życia istnieją same w sobie i powstały same z siebie! Absurdalne twierdzenie. Może właśnie po to potrzebne było stworzenie informatyki, opierającej się na inteligentnym, abstrakcyjnym myśleniu, aby człowiek pojął, iż w biologii ŻADNE wydarzenie i żadne zjawisko nie jest możliwe bez takiego zaplecza. Tradycyjni ewolucjoniści twierdzą, że pierwsze chromosomy, u których przypadkowo powstała zdolność do wymiany odcinków, okazały się lepiej przystosowane do przeżycia i z czasem opanowały całą populację chromosomów. Załóżmy, że jest to możliwe i ta niezwykle celowa i przemyślna operacja, dająca wyniki z wielkim opóźnieniem, jest skutkiem ślepej mutacji, do której doszło kiedyś, w otchłani wieków. Ale czy przypadek mógł równocześnie stworzyć narzędzia służące tej wymianie? Bardzo skomplikowane molekuły białkowe, będące 37 łańcuchem kilkudziesięciu aminokwasów, które zwijają się w tak przemyślny sposób, że swoim kształtem pasują do sekwencji kilkunastu zasad na nici DNA? Które nie tylko pasują, ale w tym szczególnym miejscu dokonują cięcia! Nie mówiąc już o tym, co każe im wędrować wzdłuż nici DNA, szukać właściwego miejsca i to wyłącznie w tej jedynej chwili, kiedy chromosomy homologiczne stanęły obok siebie?! Zbyt to jest skomplikowany układ zależności, aby mógł powstawać stopniowo. Mógł on powstać jedynie od razu, w całości, albo nie powstałby wcale! Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy enzymach tnących. Są one białkami, a drobiny białek są syntetyzowane w komórce na podstawie genu, czyli zapisanej szyfrem zasadowym na nici DNA, sekwencji aminokwasów. To oznacza ni mniej, ni więcej, że taki enzym musiał być najpierw zapisany w chromosomie, potem według tego przepisu zbudowany, a następnie powrócił do macierzystego chromosomu i przeciął go w punkcie z góry wybranym! Otóż o to chodzi! Miejsce cięcia musiało być z góry wybrane, aby to do niego zaprojektować specyficzną drobinę białkową, która miejsce rozpozna swym kształtem. W tym celu konieczne było wyobrażenie sobie z góry kształtu przestrzennego owej drobiny i ustalenie, z jakich aminokwasów ją złożyć. Odwracanie tej kolejności – jak to próbuje się czynić – i objaśnianie, że najpierw powstał przypadkowo enzym tnący, a potem skorzystały z jego usług chromosomy, nie wytrzymuje krytyki. Taki enzym dokonywałby cięć w przypadkowej chwili, na wszystkich chromosomach, a odcięte końce łączyłyby się (lub nie!) w równie przypadkowy sposób, tworząc bezsensowne zszywki genów. Ale najważniejszym w tym wszystkim pytaniem jest dlaczego nasz enzym w ogóle bierze się do pracy? Co każe mu się przesuwać wzdłuż nici DNA i szukać specyficznego miejsca cięcia? Przecież klucz monterski położony obok silnika samochodu nie zacznie sam po nim wędrować, ażeby odnaleźć pasującą do niego nakrętkę i odkręcić ją. Nie zrobi tego przynajmniej tak długo, dopóki nie ujmie go ręka montera. Molekuła białkowa pod tym względem nie różni się od klucza. Co jest więc ową ręką, która się nią posługuje? 38 Instynkt Instynkt to magiczne słowo, a zarazem worek bez dna. Najpierw było workiem uszytym przez biologów, by do niego wrzucać to wszystko, co w zachowaniu zwierząt jest nie objaśnione, co człowiek robi dzięki swej pamięci i wiedzy nabytej, zdolności myślenia i przewidywania, logice na koniec, a czego zwierzęta nie powinny robić, pozbawione tych wszystkich atrybutów lub posiadając je tylko w formie zaczątkowej. Instynktowe zachowania są nadal jedną z największych tajemnic przyrody. Nic tu nie zmieniły częściowe objaśnienia w rodzaju magnetycznego podłoża orientacji ptaków, czy roli adrenaliny w stanach pobudzenia. Całość zjawiska jest niezrozumiała. Przed wielu już laty, podczas zakładania na Spitsbergenie, w Zatoce Białego Niedźwiedzia, polarnej stacji naukowej Polskiej Akademii Nauk, miałem możność obserwowania kamienistego zbocza, będącego miejscem lęgowym małych, wodnych ptaków zwanych nurzykami. Czarne, z białą łatką na gardle i czerwonymi, płetwiastymi łapami, przypominały nieco karłowate pingwiny. Były jednak dobrymi lotnikami. Zrywały się z kamieni i koszącym lotem opadały ku morzu, aby tam żerować na ławicach planktonu i chmarach drobnych rybek, często między krami lodu. Na wiosnę powracały z wolem pełnym pokarmu przeznaczonego dla dzieci. Pisklęta, niewidoczne zrazu, kryły się w norach między kamieniami. Kiedy już podrosły, można je było zobaczyć wyglądające ciekawie z głębi mrocznych otworów. Nabierały tam siły, rosły, aż do chwili pierwszego, wielkiego egzaminu życiowego. Pewnego dnia coś kazało pisklętom, dotychczas niezwykle lękliwym, opuścić schronienia. Coś sprawiało, że czyniły to wszystkie naraz. I coś wskazało wszystkim tylko jeden kierunek: w dół skalnego zbocza, w poprzek pasa tundry z poduchami miękkich mchów i trawy, przez żwirową plażę zasypaną lodowym rumoszem, do wody. Dążyły tam najkrótszą drogą. Coś im też kazało nie żałować sił na tę kilkusetmetrową drogę. Kazało pędzić bez oglądania się na boki, przez głazy i kamienie, spadać, koziołkować, podrywać się znowu, bez chwili wytchnienia dążyć do celu, którego nie znały! Nigdy nie widziały! Nie dotknęły stopą! Do słonej, morskiej wody. Nigdy dotąd tak się nie spieszyły, nie poświęcały niczemu tyle energii, nie były tak skoncentrowane w swym działaniu. To coś dobrze wiedziało, dlaczego w taki, a nie inny sposób kieruje wielotysięczną gromadą ptaków. Na ten dzień czekały już drapieżne mewy i polarne lisy. Rzucały się na zbocze, jak głodni biesiadnicy do zastawionego stołu. Ostre zęby i twarde jak stal dzioby siały spustoszenie wśród bezbronnych nurzyków. Jedynym sprzymierzeńcem małych ptaków był tylko ruch i liczebność. Staczająca się na łeb na szyję gromada dawała jednostkom najpewniejszą ochronę i szansę ocalenia. Pierwsze szeregi dopadały wody i coś kazało im się do niej rzucić. Pospiesznie odpływały od brzegu, bo coś w nich odmieniło obowiązującą jeszcze przed chwilą zasadę unikania otwartej przestrzeni i krycia się w zakamarkach głazów. Nagle bezpiecznym miejscem była otwarta, jasna tafla wody. A najpewniejszą obroną przed atakiem z powietrza głębokie nurkowanie, którego na 39 lądzie nigdy dotąd nie mogły wszak wypróbować. Tak działał instynkt. To coś – brzmiałoby potoczne objaśnienie – było ptakom wrodzone, zakodowane w ich genach, obecne jeszcze w jaju, jeszcze w chromosomach, ponieważ nie mogło wynikać z nauki ani doświadczenia, nie było opowiedziane dzieciom przez rodziców. Ale czy takie instrukcje, z elementami orientacji w terenie i czasie, mogą być zapisane chemicznym językiem? Tak można było przypuszczać przed erą informatyki, lecz dzisiaj? Spróbujmy napisać program komputerowy, opisujący zachowanie się ptaków, z poleceniami dla wszystkich jego organów zmysłowych i mięśni, a łatwo się przekonamy, że DNA w ptasich komórkach nie zdoła pomieścić nawet połowy tego w dwójkowym zapisie. Ptak tkacz jest afrykańską odmianą zięby, rozpowszechnioną od wschodniego Konga do południowoafrykańskiego buszu. Widziałem takie kolonie tkaczy w Ugandzie. Były to kuliste gniazda uplecione z trawy i innych, giętkich włókien, jak bombki choinkowe wiszące po kilkadziesiąt na drzewie. Gniazda wydawały się duże w porównaniu z wielkością ich właścicieli. Przeczytałem potem, że mocowane są do gałęzi dodatkowo zwierzęcym włosiem, zawiązywanym na specjalny węzeł. Znakomity amator przyrodnik, Eugeniusz Marais, prekursor etologii, czyli nauki o zachowaniu się zwierząt, wykonał z tkaczami znamienne doświadczenie. Podłożył ich jajka kanarkom. Gdy młode tkacze wylęgły się i podrosły, trzymał je w niewoli, nie dając dostępu do trawy, ani jakichkolwiek zastępczych materiałów, nadających się do uplecenia gniazda. Ptaki mimo to złożyły jaja, które zostały im znowu zabrane i oddane do wysiadywania kanarkom. Przez cztery pokolenia tkacze były pozbawione właściwej im opieki rodzicielskiej oraz jakiegokolwiek kontaktu z właściwym im środowiskiem. Były nawet karmione sztucznym pożywieniem. Dopiero wtedy czwarta generacja otrzymała naturalne materiały. Bez chwili wahania ptaki rzuciły się do plecenia gniazd, nie różniących się niczym od tych w buszu. I umocowały je do gałęzi końskim włosiem zwiniętym w szczególny węzeł, stosowany przez tkacze wzdłuż i wszerz Afryki. To i podobne doświadczenia, przeprowadzane z innymi zwierzętami, udowodniły, że takie umiejętności, przechodzące bez żadnego wątpienia przez ścisły filtr komórki zarodkowej, i to kilkakrotnie, muszą być przenoszone albo przez strukturę istniejącą w komórce, albo... Jedyną taką strukturą, jaką biolog może sobie wyobrazić, jest jak wiemy pasmo DNA z biegnącym wzdłuż niego zapisem tysięcy zasad: adenina – tymina – guanina – guanina – cytozyna... Aby takim kodem zapisać wzór linii krzywej, według której układa się koński włos, splatany w węzeł przez ptaka – coś w prapradziadku tkaczu musiałoby dokonać obliczeń i wynik zakodować w chromosomach, tak by po upływie pokoleń każdy tkacz mógł ten wzór odczytać ze swojego genomu i krzywą odtworzyć dziobem. Jest to niemożliwe. Umyślnie sprowadziłem rzecz do absurdu, ażeby pokazać, w co każe nam się wierzyć! Jeśli ktoś uważa, że przeniesienie dziedzicznej wiedzy na dalsze pokolenia odbywa się wyłącznie za pośrednictwem genów, to znaczy, że każe nam wierzyć w stereogeometryczne wykształcenie ptaków. Nie ma bowiem innego sposobu przeniesienia jakiejkolwiek informacji za pomocą genów, jak tylko sprowadzenie jej do liniowego zapisu kolejnych symboli. Przeczytałem gdzieś kiedyś, że być może zwierzęta przechowują w podświadomości obraz węzła czy gniazda i są zdolne przekazać ten obraz potomkowi, który stosując się do dziedzicznego wzoru, naśladuje go z powodzeniem. Wpatrując się w wizerunek oczami duszy! – dodam już od siebie. Zgoda, można by o tym dyskutować, gdyby chodziło o przechowanie obrazu przez mózg ptasi. Ale w naszym przypadku istnieje filtr jaja! Jedna, jedyna komórka rozrodcza, kropla cytoplazmy z jądrem wewnątrz. Jak ona ma przenieść złożone obrazy? Węzeł, 40 gniazdo, trasy zimowych przelotów, sylwetki drapieżników, choreografię tańców godowych, zalotów, opieki nad pisklętami i tylu, tylu innych rzeczy, które ptaki instynktownie wiedzą? Nie ma tu innego komórkowego nośnika, jak tylko DNA. A ponieważ ten nie nadaje się do takich przekazów, wniosek jest tylko jeden: przekaz instynktownych zachowań odbywa się poza DNA i poza jajem, poza komórką rozrodczą. Może nawet jest z tym jajem związany, a nawet na pewno ma z nim coś wspólnego, skoro pisklęciu tkacza przekazuje zachowania tkaczy, zaś pisklęciu bociana obyczaje bocianów. To właśnie myli biologów i każe im się trzymać hipotezy genetycznego przekazu. Lecz ten przekaz jest całkiem odmiennej natury i jak staram się to wykazać, wykracza poza organizm. Poddane podobnemu doświadczeniu pająki, to znaczy pozbawione możliwości skorzystania z przykładu rodziców, bez chwili wahania budują pajęczyny według odwiecznych wzorów, na dodatek nie obejmując swego dzieła wzrokiem! Wiemy, jak wspaniale regularną i symetryczną figurą jest sieć pajęcza rozpięta w mrocznym lesie, widoczna często jedynie dlatego, że błyszczy kropelkami rosy. Pajączek, samotny od chwili wyklucia się z jaja, w dowolnym układzie pni, gałęzi, konarów, zawsze znajdzie sposób na zbudowanie takiej samej sieci. Przyczepia nitkę do pnia drzewa, snując ją schodzi na ziemię, wędruje do sąsiedniego drzewa, wspina się na tę samą wysokość. Wówczas ściąga nitkę napinając ją w powietrzu, w miejscu tak dobranym, aby częsty przewiew napędzał bzykającą zwierzynę. Gdy pozioma nić jest już przytwierdzona, z jej dwu końców opuszcza nitki pionowe, potem łączy je z sobą, tworząc trójkąt. Ustaliwszy środek pajęczyny, wyprowadza z niego kolejne promienie, dzieląc koło na podobne części, jakby odmierzane jakimś kątomierzem. Chociaż nie ogarnia wzrokiem tego, co zrobione, i zapewne nie wyobraża sobie, co jest jeszcze do zrobienia, mimo że nie może zerknąć na pomocniczy rysunek, jak by robił człowiek, nie myli się i nie próbuje zakładać po raz drugi tego samego promienia. Kiedy już uzna, że osnowa pajęczyny jest gotowa, wypełni ją kręgami spirali, przeciągając krótkie odcinki prostej nici od promienia do promienia, wokół środka pajęczyny. Stale zachowuje właściwy kierunek i kąt nachylenia. Ponieważ wszystkie pająki danego gatunku tkają takie same pajęczyny, znaczy to, że istnieje gdzieś wyobrażenie całości, że jakiś czynnik kontroluje to, co już zrobione, i to, co jest jeszcze do zrobienia. To wyobrażenie niekoniecznie przechowuje pająk. Jak wykazaliśmy na przykładzie tkaczy, pająk nie ma na to sposobu. Ono zostaje mu przesłane, może narzucone, a jeszcze lepiej: pająk zostaje skłoniony do postępowania za nim. Porusza się, jak po nitce (!) bezbłędnie kierowany przez prowadzący go wzorzec, obdarzony tylko energią działania. Taki^ wzorzec musi oddziaływać spoza organizmu. O wędrówkach ptaków napisano tomy. Kiedy w komórkach kilku gatunków odkryto ciałka reagujące na linie magnetyczne ziemskiego pola, niektórym się wydało, że tajemnica wędrówek została wyjaśniona. Zapomnieli o tym, że posiadanie busoli nie wystarcza skautowi aby dotrzeć do celu oddalonego o, powiedzmy, trzydzieści kilometrów, nie mówiąc już o odległościach trzech – czterech tysięcy kilometrów, pokonywanych przez ptaki. Aby dotrzeć do celu, skaut musi jeszcze wiedzieć, gdzie się on znajduje, w jakiej odległości i w jakim kierunku. Musi otrzymać azymut albo go samemu wyznaczyć na mapie. Ptaki mają jedynie busolę. Nie mają mapy ani Europy, ani morza Śródziemnego, ani Afryki. A jednak ze Skandynawii, przez Bałtyk, Karpaty, Morze Śródziemne, docierają do Egiptu, a nawet wiele dalej. A potem wracają. Mają stałe trasy, tak jak samoloty, nie mają jednak radaru, i szybkościomierzy. Lecąc w nocy nie widzą terenu. Lecąc ponad morzem (amerykańska słonka sześć tysięcy kilometrów nad Atlantykiem!) nie mają w ogóle żadnych punktów orientacyjnych, poza ciałami niebieskimi, jeśli niebo nie jest zachmurzone. Znów instynkt czyli coś je prowadzi, jak po nitce do celu. Nawigator lotniczy korzysta z opisu trasy, może go porównać z tym, co widzi na ziemi, ustala 41 położenie w stosunku do latarni radiowych, ostatnio otrzymuje je od satelitów. Ptaki, podobno, mają mieć to w sobie, we wnętrzu komórek, choć trudno się tam dopatrzyć organelli zdolnych przetwarzać dane tego rodzaju. Czyżby od tysięcy pokoleń pamiętały układ gwiazdozbiorów i namiary na nie, zmieniające się przecież w ciągu nocy, czy w miarę obrotu Ziemi? Czy taką wiedzę można zapisać w genach? Już wiemy, że jest to niemożliwe. W porównaniu z tymi zdolnościami dziecinną zabawą wydaje się budowa postumentu, jaki wznoszą małe flamingi z jezior Natron w Tanzanii. Samice przed złożeniem jajek budują z gliny dwudziestopięciocentymetrowe podwyższenie z zagłębieniem na jaja na szczycie. Wysiadywanie jajek przez długonogiego ptaka na takim stołku wydaje się o wiele wygodniejsze. Na wybrzeżu Kalifornii żyje gatunek wydr morskich, mogących się pochwalić jeszcze większym osiągnięciem. Nurkując w poszukiwaniu małży o twardych skorupach, wydry równocześnie wyszukują ciężki, ogładzony kamień. Wypłynąwszy z łupem na powierzchnię, kładą się na grzbiecie, umieszczają na piersi kamień i uderzają o niego małżem trzymanym obiema łapami, i później bez przeszkód wyjadają zawartość skruszonej skorupy. To na pozór inteligentne zachowanie jest w istocie całkowicie bezmyślne. Doświadczenia wykazały, że zwierzę nie ma najmniejszego zrozumienia dla tego, co robi. Po prostu, instynktownie, ilekroć weźmie w swoje łapy małża, poszukuje także i kamienia. Ten fakt może zmartwić tych, którzy tropią u zwierząt początki świadomego myślenia, dla mnie jest to cenny przyczynek uzasadniający tezę, że do objaśnienia takich instynktowych zachowań nie wystarczy mechanizm genowy. Jak zapisać w genach: „podnieś z dna kamień, o takich to a takich wymiarach, wypłyń z nim, odwróć się na plecy, oprzyj go na brzuchu i uderz weń skorupą!” A przecież robią to także wydry hodowane w niewoli, które nigdy nie uczyły się tego od rodziców. Od rodziców otrzymały jedynie zapłodnione jajo ze swoimi genami. Dużo, dużo więcej miałyby do zapamiętania i przekazania potomstwu komórki rozrodcze węgorzy. Słodkowodny węgorz Anguilla anguilla spędza większość życia w rzekach Europy, lecz nie rodzi się tutaj. Młode węgorze pojawiają się każdego roku w przybrzeżnych wodach Atlantyku. Nie było wiadomo, skąd pochodzą, dopóki nie wytropiono larw w różnych stadiach rozwoju na obszarze morza. Okazało się, że skupisko najmniejszych występuje na Morzu Sargassowym, w pół drogi między Karaibami i równikową Afryką, trzy tysiące mil od Europy. Jak się przypuszcza, na wiosnę, na wielkiej głębokości odbywa się tam tarło węgorzy. Zaś w lecie małe larwy, przezroczyste jak listek, podpływają bliżej powierzchni. Dalej są znoszone przez Północny Prąd Równikowy do Golfstromu, w którego ciepłym nurcie spędzają trzy lata, z wolna dryfując w stronę Europy i osiągając długość około ośmiu centymetrów. Wkrótce po dotarciu do wód przybrzeżnych, przekształcają się w małe, perłowobiałe, cylindryczne istoty, które umykają ze słonej wody do ujść rzecznych. Stąd rozpoczynają swą nieznużoną wędrówkę w głąb lądu, wspinając się przez wodospady, w deszczowe noce pełzając przez łąki, pokonując nawet górskie, alpejskie strumienie na wysokości trzech tysięcy metrów. Tam, w wybranych zbiornikach i jeziorkach osiadają, by wieść spokojne życie do czasu, gdy samce osiągną wiek czternastu, zaś samice ponad dwudziestu lat. Wówczas, niespodziewanie, zostają przeszyte przemożnym nakazem powrotu do słonej wody. Cały ich system hormonalny przechodzi potężną zmianę. Stają się tłuste, srebrzyste, pokrywają się śluzem. Pełne energii i siły opuszczają swoje jeziora i stawy, ruszając ku morzu. Często w ciemności pokonują znaczne suche obszary, przeczekując dzień w wilgotnych dziurach i oddychając przez wodę zachowaną w komorach skrzelowych. Docierają w końcu do oceanu i tam przepadają. Do niedawna sądzono, że głęboko pod wodą dokonują heroicznej podróży, płynąc przez rok w kierunku miejsca urodzenia. Prawda okazała się bardziej dramatyczna. Odkryto, że z chwilą powrotu do słonej wody, ich odbyty zaciskają się całkowicie, uniemożliwiając im odżywianie się. 42 Pozostają tylko wewnętrzne zapasy zgromadzonego tłuszczu. Zasoby te jednak są o wiele za słabe, by mogły wystarczyć na przepłynięcie tysięcy mil. Przypuszcza się więc, że liczne węgorze giną z wycieńczenia, nie doczekawszy rozrodu. Jak z tego wynika, europejski węgorz byłby w istocie węgorzem amerykańskim na wygnaniu. Larwy obu węgorzy pochodzą z Morza Sargassowego, lecz tylko dojrzałe w Ameryce, dorosłe okazy, są w stanie powrócić do miejsca tarła i złożyć tam jaja, zanim same zginą. Sugerowano, że Morze Sargassowe było kiedyś wewnętrznym morzem zatopionej Atlantydy, i dlatego węgorze wracają do gniazda swych przodków. Jednak żaden dorosły węgorz zaobserwowany w Europie nigdy nie został schwytany w Morzu Sargassowym. Nie jest wykluczone, że droga powrotu była kiedyś znacznie krótsza. Sto milionów lat temu Atlantyk był o połowę węższy. Zarazem nie ma biologicznej przeszkody, dla której węgorze nie mogłyby odbyć tarła bliżej, choćby w pobliżu Azorów, a jednak tego nie czynią. Z zamierzchłej przeszłości pozostał utrwalony – nie wiadomo jak – nawyk i rozpaczliwe usiłowanie postępowania zgodnie z nim. Biologiczna gotowość bowiem to jedno, co innego zaś wzorzec całego ceremoniału rozrodu, związany najwyraźniej z miejscem. Z jakiegoś powodu wzorzec już nie odpowiada rzeczywistości geograficznej, która się zmieniła. Przypadek węgorzy uświadamia nam szczególnie dobitnie, jak wielki pakiet informacji potrzebny jest tej rybie, aby zachować obyczaje właściwe gatunkowi. Odmienne zachowania w zależności od wieku, mapa całej półkuli z prądami morskimi, lokalizacja rzek i aromat ich wód, w których matki spędziły swe dojrzałe życie – to oczywiście wykracza poza możliwości kodowania w strukturach komórkowych. Nie można też mówić o mózgu, zwłaszcza w okresie, gdy węgorz jest jeszcze larwą o nie rozwiniętym systemie nerwowym. A teraz, uwaga! Te młode stworzenia, rozstając się z Morzem Sargassowym, unoszone są, bez możliwości jakiegokolwiek kierowania tym, prądami morskimi. Czy możemy założyć, że w tym czasie zapamiętują przebywaną trasę? To wykluczone. W masie wód oceanu nie ma punktów stałych, ryba musiałaby więc się opierać na ciągłym pomiarze czasu oraz azymutów słońca, gwiazd, księżyca. Miliony takich informacji musiałyby być zapamiętywane, aby móc je kiedyś po kilkunastu latach odtworzyć podczas powrotu. Wymagałoby to daleko idącego przetwarzania wszystkich danych. Tę możliwość trzeba od razu odrzucić – nie istnieją naturalne organy, pełniące taką funkcję, niemożliwe też byłoby zapamiętanie wszystkich danych. Podobne osiągnięcie przekracza zdolności mózgu ludzkiego, a co dopiero ryby! Bezradni stajemy wobec tajemnicy, coraz bardziej zdając sobie sprawę, że w ramach samej biologii nie pokonamy problemu. Coś kieruje węgorzem, coś go wyraźnie prowadzi. Tak jak wodę w strumyku, nieświadomą tego, zawiłymi meandrami prowadzi koryto. Nieuchronnie poczyna nasuwać się wniosek, że w naszych rozważaniach o instynktowych zachowaniach zwierząt będziemy musieli wyjść poza organizm. Najwięcej do myślenia dają jednak złożone zachowania zwierząt o niższym stopniu rozwoju, w przypadku których ewentualny udział mózgu i procesu przetwarzania danych, pamięci i uczenia się, spada niemal do zera. Gdzie instynkt jest bez wątpienia tym czymś, co przechodzi przez ciasny filtr jaja. To jest dla nas dowodem, że gdyby instynkt miał genetyczne podłoże, musiałby też istnieć odpowiedni zapis w genach komórki rozrodczej. Jednym z nieprzeliczonej masy takich instynktowych, uderzająco złożonych zachowań, jest obyczaj zaobserwowany u chrząszczy z gatunku omerlicowatych, Necrophorus. Po przezimowaniu dojrzałe męskie i żeńskie osobniki poszukują ciał drobnych kręgowców. Jeśli przy padlinie myszy zbierze się ich większa ilość, zawsze i to według tych samych reguł, zaczyna się walka samców z samcami i samic z samicami, do chwili, gdy na placu boju zostanie jedna para. 43 Teraz reguła walki zostaje zamieniona na regułę współpracy. Zwycięzcy podkopują padlinę, a zarazem żują i obrabiają łapkami i żuwaczkami gnijącą masę tak długo, aż utworzą z niej kulę. Gotowa kula zostaje zasypana, a chrząszcze budując nad sobą sklepienie, zamykają się wraz z kulą w podziemnej komorze. Skąd natomiast czerpią wyobrażenie kuli i sklepienia i jak kontrolują ich wykonanie, to jedna z nie rozstrzygniętych zagadek. Na szczycie kuli samica wygryzą wgłębienie, przypominające kształtem ptasie gniazdo, i składa w nim jaja. Wylęgające się larwy siedzą w nim niby pisklęta w gnieździe. Ba, zachowują się tak jak gniazdowniki! Gdy zbliża się samica, larwy zgodnie unoszą przednią część ciała. Samica staje nad nimi, rozchyla żuwaczki, a jedna z larw pospiesznie wsuwa pomiędzy nie do otworu gębowego głowę i połyka dostarczony w ten sposób gotowy pokarm w postaci brązowego płynu. Po kilku sekundach matka cofa się gwałtownie i pochyla nad następną larwą. Kto pierwszy wynalazł ten wzorzec zachowania? Chrząszcze, czy też ptaki? Kto przejął od kogo i jakim sposobem? A jeśli powstał niezależnie, to jak jest utrwalony u jednych i drugich? Gdzie, w jakiej strukturze ciała i w jakiej postaci? Bo z pewnością nie w genach. Klasycznie czystym przypadkiem instynktowego zachowania, całkowicie wykluczającego udział uczenia się i doświadczenia, jest przypadek kangurzego embriona. Embrion ten opuszcza ciało matki mając wielkość zaledwie ziarnka fasoli. Nie wykształciły się jeszcze u niego oczy i kończyny. Korzystając ze ścieżki śluzowej na skórze samicy, pełza od jej podbrzusza do krawędzi torby, przechodzi do jej wnętrza, odnajduje sutek i przysysa się do niego. I tam pozostaje do osiągnięcia pełnego rozwoju. Embrion jest niczym więcej, jak tylko zlepkiem żywych komórek. Wszystko, co czyni ten zlepek, zostało mu dane razem z pierwszą z nich, z zapłodnionym jajem i jego zespołem ojcowskich i macierzyńskich genów. A może nie wszystko? Może w miarę wzrostu i przybywania komórek następuje nie tylko ekspresja kolejnych genów, poprzednio nieczynnych, ale zaczyna też działać jakiś czynnik zewnętrzny, animujący zachowania kangurzych embrionów w odpowiedniej fazie? Także ludzkie ciało, dobrze przecież wiemy, tylko w nieznacznym stopniu podlega naszej świadomej woli. To, co w nim się dzieje, całkowicie umyka nie tylko naszej uwadze, lecz w ogóle świadomości. Stwierdzono, że komórki płciowe, zarówno zwierząt, jak i ludzi, pochodzą wyłącznie od tak zwanych komórek prapłciowych, występujących już we wczesnym rozwoju zarodkowym. Oznacza to, że istnieje ciągłość linii komórek płciowych od zarodka do osobnika dorosłego. W najmłodszych zarodkach ludzkich, liczących około 21 dni, komórki prapłciowe znajdujące się w nabłonku pęcherzyka żółtkowego, zaczynają wędrować w kierunku jelita do zawiązków gonad. Komórki te. posiadają nibynóżki, za pomocą których przeciskają się przez tkanki. Czynią to, każda oddzielnie i w sposób aktywny, identycznie jak to robią ameby. W trakcie migracji komórki się dzielą, znacznie wzrasta ich liczba, a komórki potomne podejmują wędrówkę zaraz po podziale. Kierunek wędrówki wyznaczany jest przez „przyciągające” substancje chemiczne. To fenomenalne zjawisko nie jest wcale łatwiejsze do wytłumaczenia niż migracje zwierząt. Istnienie chemicznego, „przyciągającego” sygnału nie może objaśnić natury „przyciągania”. Nic automatycznego nie ma w wyciąganiu się błony ameby w kierunku, skąd przychodzi bodziec. Z tym typem reakcji związany jest cały proces poparty programem, a ten musi gdzieś być zapisany, musi być odczytywany i wykonywany. Wiemy już jedno – DNA nie może być miejscem takiego zapisu. Zdajmy sobie sprawę, że rozwinięty ludzki organizm, który reaguje w podobny sposób na bodziec zapachowy – powiedzmy woń kawy – angażuje w tę reakcję nieprawdopodobną liczbę cząstkowych zachowań i procesów. Nie mówiąc o motywacji i wiedzy. Ta ostatnia to znajomość zapachu, z którym kojarzy się wiedza o napoju, jego smaku, działaniu, jakie wywiera zależnie od 44 mocy, gatunku, sposobu przyrządzenia, pory dnia, o całym kulturowym znaczeniu napoju, rytuale picia, własnych pozytywnych lub przeciwnie, negatywnych odczuciach. Stąd bierze się motywacja, aby wypić, a zatem wędrówka w kierunku zapachu. To z kolei wymaga określenia kierunku, skąd dochodzi woń kawy, uruchomienia mięśni, a wreszcie, gdy dotrzemy do celu, całej gamy socjalnych zachowań. Tymczasem komórka, podobnie jak ameba miałaby pełzać w stronę sygnału bez tego wszystkiego? Bez motywacji oraz świadomości, po co? Wprawdzie jedno i drugie może być zbędne, jeśli to bodziec uruchamia mechanizm pełzania, ale komórka nie ma w sobie elektrycznego silnika i kółek, które mechanicznie będą się obracać, aż trafią na przeszkodę. Co jest tym mechanizmem u żywych komórek? Co uruchamia i podtrzymuje pełzanie? Co „zrozumiało” pierwszy i następne bodźce? A nawet gdyby cała instrukcja była zapisana w genach – ATG – CGT1– CAA... – co ją odczytuje, co odszukuje jej właściwe paragrafy, co przekazuje rozkazy wykonawcze organellom ameby? Nie liczmy na szybką odpowiedź; biologia odpowiedzi nam nie udzieli. Możliwe to będzie dopiero wtedy, gdy nauka wyjdzie z opłotków dogmatu. Wiele wskazuje na to, że komórka „wie” całą sobą, co należy czynić. Fakt, że ta wiedza nie może być w niej zapisana, wyraźnie świadczy o tym, że mamy do czynienia z pozabiologicznym czynnikiem. Oczywistość tego twierdzenia narzuca się z całą mocą, gdy śledzimy doświadczenie wykonane przez Eugeniusza Maraisa z termitami. Używając kilofa dokonał on wyłomu w niezwykle twardej pokrywie gniazda termitów, mającego kształt dwumetrowej wieży o szerokiej podstawie, zwężającej się ku wierzchołkowi. Wyłom odsłonił skomplikowany system komór i korytarzy. W samym środku uszkodzonego obszaru badacz umieścił żelazną płytkę. Pozostawił ją dając owadom czas na odbudowanie ruin. Po obu stronach płytki pracowały nad tym setki robotników, rojąc się w pozornym bezładzie. Wyrwa zapełniała się szybko odbudowywanymi ściankami wewnętrznych pomieszczeń. Gdy odbudowa została skończona, Marais usunął płytkę i przekonał się, że pracujące po obu jej stronach, niezależnie od siebie, owady, stworzyły struktury idealnie pasujące do siebie! Korytarze po usunięciu metalowej przegrody stawały się drożne, sklepienia i f odłogi dwu półkomór, stykały się ze sobą, jakby przecięto je nożem. Gdyby dwie ekipy ludzi, drążących z dwu stron tunel pod kanałem La Manche, nie dysponowały planem i nie prowadziły pomiarów, a jednak idealnie zetknęły ze sobą odcinki tunelu, jedynym objaśnieniem tego fenomenu, o jakim rozpisywałyby się gazety, byłaby telepatia i jasnowidzenie. 45 Gen obnażony W jaki sposób zrodziło się przekonanie, że kształt organizmów zapisany jest w genach? Dowodem było, że czapla wyrasta z jaja złożonego przez inną czaplę, motyl z jajeczka motyla, zaś małpa i człowiek z komórki jajowej małpy i człowieka. Skoro jest to regułą, to musi oznaczać, że w komórce rozrodczej zawarta jest wiedza o tym, co ma zbudować z miliardów swych kopii dzieląca się komórka. Gdy już się upewniono, że jajo nie zawiera małego motylka, małpki czy niemowlęcia ludzkiego, zaczęto poszukiwać jakiegoś rodzaju abstrakcyjnego zapisu. Został on znaleziony, jak już dobrze to wiemy, w jądrach komórkowych, na pasmach DNA, które składają się najczęściej z dwu nici zwiniętych wokół siebie w regularną helisę. Każda nić jest złożona z wielkiej ilości nukleotydów ustawionych liniowo. Istnieją ich cztery rodzaje, następujące po sobie w różnych kombinacjach. Trójki nukleotydów stanowią stałe znaki kodu, czyli tak zwane kodony, odpowiadające jednemu z dwudziestu aminokwasów najczęściej wchodzących w skład białek. Takiej liniowej aranżacji kodu odpowiada także liniowe ustawienie aminokwasów w łańcuchach białkowych. Łańcuchy te zwijają się następnie w specyficzny sposób, tworząc trójwymiarowe struktury, często złożone w kilku składowych łańcuchów. Odkrycie tego uświadomiło badaczom, że gen jest po prostu odcinkiem DNA lub kilkoma odcinkami sąsiadującymi ze sobą, a zawierającymi „przepis” na drobinę białkową. Istotnie, takie odcinki DNA, mieszczące się pomiędzy znakami „początek” i „koniec”, zawsze służą wytworzeniu kompletnego, funkcjonalnego łańcucha białkowego. Łańcuchy te mogą być krótkie albo bardzo długie. Wystarczające same w sobie lub łączące się z kilkoma innymi. Jedne są enzymami, wspomagającymi pewne procesy chemiczne: łączenie, rozłączanie molekuł, przenoszenie, wstawianie do nich części składowych, inne służą sobą jako budulec. Takie jest podstawowe, najprostsze objaśnienie genów. Mutacja genu, prowadząca na przykład do zamiany jednego tylko aminokwasu w łańcuchu białkowym, często nie ma znaczenia lub zaledwie upośledza działanie enzymu. Z kolei inna mutacja, w miejscu odległym od pierwszej, może w zaskakujący sposób przywrócić jego sprawność. Odkryto, że jeśli na skutek uszkodzenia genu niemożliwe stanie się wytworzenie funkcjonalnego białka, w jakiś sposób dowiaduje się o tym gen komplementarny, na homologicznym chromosomie (komórki zawierają dwa zespoły genów: macierzyński i ojcowski, zwane homologicznymi) i przejmuje produkcję białka nieupośledzonego. Jak z tego widać, geny nie są nadmiernie wrażliwe na drobne mutacje, a przy tym mają szereg systemów naprawczych. W normalnych komórkach, dzięki tym systemom, większość uszkodzeń spowodowanych na przykład przez promieniowanie, jest naprawiana, zanim posłuży jako wzór do wytworzenia niefunkcjonalnych łańcuchów białkowych. Podsumowując te podstawowe wiadomości o genach, musimy powiedzieć, że całe DNA, jakie znajduje się w naszych komórkach, to bardzo długi ciąg nukleotydów zasadowych. Ta część ich trójkowego zapisu, która została dotychczas odczytana, zawiera wyłącznie przepisy budowy cząstek białkowych oraz pomocnicze znaki początku i końca kopiowania. Całkowicie rozszyfrowane genomy różnych bakterii i wirusów także opisują wyłącznie struktury cząstek 46 białkowych. Żadnej innej treści genów dotychczas nie ujawniono. Poszukujemy takiego miejsca w komórce, gdzie mogłaby być zapisana wiedza o kształcie organizmu i instrukcje jego instynktowych zachowań. Zastanawiamy się, czy mogą one być zapisane tym samym kodem białkowym? W przypadku części bakterii już to wykluczono, ich geny dotyczą tylko białek i nie określają ani kształtu pałeczek, kulek czy też wici, ani ich zachowań. Lecz może jest to możliwe w przypadku organizmów wielokomórkowych? Tak! – odpowiadają genetycy. Wprawdzie dowodów bezpośrednich nie ma, lecz pośrednich dostarczają doświadczenia z krzyżowaniem groszku, przeprowadzone jeszcze przez Mendla, a także masowe prace dokonywane w wielu laboratoriach z muszką owocową, Drosophila melanogaster, która dając nowe pokolenie co czternaście dni, jest wyjątkowo wdzięcznym obiektem genetycznych badań. Co udowodniono? Pewnikiem jest przekazywanie dziedzicznych właściwości z pokolenia na pokolenie. W doświadczeniach z groszkiem Mendel wykazał, że dziedziczne są takie cechy, jak kształt nasienia (spłaszczony lub okrągły, gładki albo pomarszczony), kolor nasienia (żółty lub zielony), długość łodygi (długa lub krótka). Okazało się także, iż każda cecha jest kontrolowana przez dwa geny, męski i żeński. Jeśli różnią się one, u potomstwa ujawni się cecha genu dominującego. Współczesne badania nad muszką owocową wykazały, że mutacje zdarzające się w genach powodują powstawanie np. białych oczu zamiast zwykłych, czerwonych. Niebawem odkryto, że to nie jeden gen, ale aż trzynaście wpływa na kolor oczu. Podobnie jest z wykształceniem skrzydeł czy też nóżek i z kolorem tułowia. Taka dziedziczna zmienność cech, mająca początek w drobnych mutacjach genów, została uznana za wyraźne wskazanie, jak działa ewolucyjny mechanizm. I dość bezkrytycznie się z tym zgodzono! Bowiem mutacje muszki owocowej z reguły prowadzą do upośledzenia. Ich wynikiem są niedorozwinięte skrzydła albo nogi, czy zmienione kolory. To oczywiste, że uszkodzony enzym nie pozwala na wytworzenie barwnika lub zbudowanie prawidłowej struktury. Nie stwierdzono natomiast mutacji dających czytelną, ewolucyjną przewagę danemu osobnikowi, zwiększających na przykład zasięg lotu czy wyostrzających zmysł wzroku. Ponadto przypuszczenie, że kolejne korzystne zmiany się akumulują, jest tylko pustym domniemaniem. To wcale nie jest takie pewne! Każda korzystna zmiana genu może znów zmutować na niekorzystną, zanim wesprą ją druga i trzecia. Tak więc powyższa propozycja to model domku z kart. Karty spadają z sufitu, a my wierzymy, że kiedyś, jakieś dwie z nich staną na stole oparte o siebie. Potem następna para, zaś na nich ustawią się inne, tworząc wyższe piętro i następne. Takie budowanie bardzo się, co prawda, przedłuża, bo spadające karty burzą od czasu do czasu część lub całość tego, co już wznosiło się na stole, jednak po milionach lat, kto wie... Zmiany organizmów są tak kompleksowe i tak powiązane, tak wzajemnie zależne od siebie, przebiegają tak szybko i tak harmonijnie, zmieniając liczne geny, że przypadek nie może być w ogóle brany pod uwagę. Sprowadzając rzecz do właściwych rozmiarów możemy powiedzieć, że doświadczenia z muszką owocową dowiodły jedynie, że możliwe są odstępstwa od wzoru. Białe oczy mutanta to tylko brak barwnika, bo w procesie jego wytwarzania zabrakło właściwego enzymu. Podobnie karłowate skrzydła – czegoś zabrakło lub było w nadmiarze. Przekonanie, że takie mutacje mogłyby doprowadzić do przemiany muszki w pasikonika, wynika tylko z wiary, a tę się podtrzymuje jedynie dlatego, że światopogląd naukowy nie znalazł lepszego tłumaczenia niż przypadek! „Wiemy, że ponad 90% zmian, jakie dotykają liter w słowach przekazu genetycznego, prowadzi do zgubnych wyników: białka nie są już prawidłowo syntetyzowane, przekaz traci całe 47 swoje znaczenie, a to kończy się wyłącznie i po prostu śmiercią komórki. Skoro mutacje są tak często wysoce niekorzystne, a nawet zgubne, jak może na tej drodze dochodzić do korzystnej ewolucji?” (Antoine Tremolieres, La vie plus tetue que les etoiles, Paris 1994: Nathan). Zastanówmy się teraz, pozostawiając sprawę mutacji na boku, czy jest w ogóle możliwe zakodowanie kształtu organizmu w genach takich, jakie znamy? To znaczy na nici DNA z linearną sekwencją nukleotydów zasadowych. Ludzki genom, czyli pełna informacja genetyczna zakodowana w DNA ludzkiego jaja, składa się z około 6 miliardów par nukleotydów, a więc 6 x l09 (wg Chris Calladine i Horace R. Drew, Understanding DNA, London 1992, Academic Press). Jeśli upieramy się przy tym, by kształt naszego ciała zapisać w genach, dokonajmy dalszej symulacji i spróbujmy istotnie to zrobić. Informacyjna wartość każdego przekazu jest wyrażana jednostkami zwanymi bitami, co jest skrótem od angielskiego binary digits, czyli systemu dwójkowego. Jest to najprostszy system arytmetyczny, w odróżnieniu od dziesiętnego, który nam podsunęła przyroda, obdarzając nas dziesięcioma palcami u rąk. System dwójkowy wykorzystuje zero i jedynkę: 0-1. W tym systemie każde zwięzłe pytanie może otrzymać odpowiedź: tak lub nie, czyli l lub 0. Gdyby zapis genetyczny był sporządzony w języku takich właśnie dwu znaków, mielibyśmy do dyspozycji 6 x l09 bitów. Jak moglibyśmy ich użyć? Organizm jest zbudowany z małych podstawowych cegiełek zwanych komórkami. One to, poczynając od jaja, dzielą się każda na dwie potomne komórki tak długo, aż cała ich masa utworzy w pełni uformowane ciało. Wówczas jego wzrost ustanie. Morfologiczna postać tego ciała i jego organów, np. rurkowatych tętnic, połączeń stawowych, o wklęsłych i wypukłych sferycznych powierzchniach, precyzyjnie pasujących do siebie, równie precyzyjnych optycznych soczewek oka, komór i przedsionków sercowych, trąbek, młoteczków i kowadełek ucha – wynika z przestrzennego rozmieszczenia komórek. Dokładnie tak samo, jak w budynku wznoszonym z cegieł, z których każda ma ściśle określone miejsce w trójwymiarowej przestrzeni. Zlecając budowę domu robotnikom, moglibyśmy, zamiast dostarczyć im plan, napisać na każdej cegle, rurze, nadprożu, stopniu, kafelku i parapecie ich współrzędne przestrzenne. Budowa zaczęłaby się od punktu zerowego, wyznaczonego na naszej parceli i, choć uciążliwa, zakończyłaby się na pewno sukcesem. Układ współrzędnych, to trzy osie rozbiegające się od punktu zerowego pod kątami prostymi. Dwie w poziomie, jedna w pionie. Zaopatrzone w podziałki, pozwalają wyznaczyć miejsce w przestrzeni dla dowolnego punktu, opisanego trzema współrzędnymi. Tym sposobem można odtworzyć dowolną bryłę, nie mając wcześniej pojęcia o jej kształcie. Dysponując jedynie spisem współrzędnych dla punktów tworzących tę bryłę, wystarczy, jeden po drugim, wyznaczać te punkty w przestrzeni tak długo, aż złożą się w całość. Wyobraźmy sobie, że coś podobnego mogłoby dotyczyć komórek budujących dom-ciało. Od razu zaczną się prawdziwe kłopoty. Jak bowiem określić współrzędne miliardów komórek nie mając planu budowli? Ba, w przypadku ciała nie można w ogóle mówić o jednym planie. W końcu to nie stały model budynku w pomniejszonej skali. Zbudowanie człowieka wymaga setek modeli dla różnych faz budowy. Inaczej wygląda blastula, inaczej rozwinięty zarodek, trzymiesięczny embrion, noworodek z wielką głową, która potem okaże się proporcjonalna do reszty ciała. A niepodobna sobie wyobrazić, aby modeli nie było w ogóle! Pewnikiem jednak jest, że w komórce jajowej ich nie ma. Nie dopatrzono się żadnej struktury, która mogłaby zawierać model, plan czy tylko schemat ciała w różnych fazach rozwoju. Przechowywać go mogłyby tylko geny. A jeśli tak, to tylko w postaci danych cyfrowych. Wówczas każda, jeszcze nie istniejąca komórka przyszłego ciała, musiałaby mieć sobie 48 przypisane miejsce w bryle ciała. Lecz teraz pojawia się problem osi współrzędnych! Ich punktem zerowym mogłoby być jajo, jedną oś tworzyłby pion, czyli kierunek przyciągania Ziemi, ale dwu pozostałych osi, prostopadłych do niej, niepodobna wyznaczyć w żadnych fizycznych strukturach. I w tym miejscu cała koncepcja upada. Brnijmy jednak dalej, zakładając w dodatku, że komórki poradzą sobie z odmierzaniem własnej odległości od punktu zerowego wzdłuż trzech osi. Po kilku dniach rozwoju embriona już setki komórek dzielą się równocześnie. Każda z nich musi znać swoje współrzędne i móc porównać je z planem. Chodzi o to, aby w pewnej chwili, gdy kość osiągnie pożądaną długość lub ścianka naczynia właściwą jej grubość, tkanka nie przyrastała dalej. Każda z komórek musi także wiedzieć, jaką będzie pełniła funkcję w danym miejscu rosnącego ciała, aby zgodnie z tym móc się zróżnicować i podjąć specyficzne funkcje komórki mięśniowej, nerwowej, skóry, wątroby. Jak z tego wynika, musi istnieć system wysyłania i odbierania informacji od i do wszystkich, lawinowo przyrastających komórek. Z punktu widzenia informatyki taki system można stworzyć, z punktu widzenia fizyki jego realizacja w strukturach ciała jest nieprawdopodobna, zaś z punktu widzenia biologii jego istnienia nie stwierdzono. Wyklucza to także prosty rachunek. Jak ustaliliśmy poprzednio, dysponujemy możliwością zapisu o pojemności 6 miliardów bitów, tymczasem sam mózg ludzki zawiera 60 miliardów komórek nerwowych, zaś na całe ciało może się ich składać 100 bilionów (wg Encyclopedia Britannica, 1993, s. 965). Z tego wynika, że na każdą komórkę przypada w nici DNA: 6 miliardów : 100 bilionów = 0,00006 bita. W tym miejscu nieodwołalnie kończy się marzenie o genetycznym zapisie cech morfologicznych ciała! Opisanie współrzędnych przeciętnej komórki wymaga kilkudziesięciu bitów, a my mamy do dyspozycji tylko sześć stutysięcznych bita. Przedstawmy to raz jeszcze, bardziej obrazowo, używając skrajnie uproszczonego, cybernetycznego modelu. Załóżmy, że człowiek jest istotą płaską i jego komórki, których jest 64, łączą się ze sobą tylko w jednej płaszczyźnie, tak więc ciało posiada tylko dwa wymiary, jeśli pominąć grubość samych komórek. Plan takiego ciała można by przedstawić w postaci zbioru kratek, jakby pixeli na ekranie monitora, przy czym każda kratka może pomieścić jedną komórkę. Genetyczny przekaz, opis takiego ciała, można by sporządzić ciągiem cyfrowym w systemie binarnym. Kratce, w której nie ma komórki przypiszemy zero, kratka zawierająca komórkę otrzyma cyfrę jeden. Tak więc, cyfrowy zapis kształtu tego ciała, czytany wierszami od góry, wyglądałby jak następuje: 0 0 1 0 c ) 0 0 1 0 ( 3 0 0 c •) 0 0 c •) l 1 1 1 l 1 1 1 l 0 1 0 49 l 0 1 0 l 0 1 0 0 0 ( 3 1 0 ( 3 0 0 c 3 1 0 ( 3 0 0 c 3 1 0 ( 3 0 1 c •) 1 1 ( 3 Rozwinięty liniowo: 0011100001110000010001111111... A po zamianie cyfr na kod zasadowy adeniny i tyminy na paśmie DNA: aatttaaaatttaaaaataaattttttt... Nie ma potrzeby wchodzenia w dalsze szczegóły opisu, skoro już z tego widać, iż każdej pozycji komórkowej musi odpowiadać jeden sygnał: komórka jest, czyjej nie ma? Jeden albo zero. Oraz, pominięte powyżej, oznaczenie cyfrowe każdego „skanowanego” wiersza. Jak z tego widać, ilość bitów w takiej informacji genetycznej musi znacznie przewyższać ilość komórek ciała. A skoro tych komórek jest już i tak 100 bilionów, podczas gdy możliwości naszego DNA sięgają tylko 6 miliardów bitów, oczywiste się staje, że o genetycznym przechowaniu planu ciała komórkowego nie może być mowy. Jeszcze drastyczniej przedstawia się to w przypadku naszego ssaczego krewniaka, wieloryba. Ważąc 30 tysięcy kilogramów, czyli 500 razy więcej niż człowiek, ma też 500 razy więcej komórek, czyli 1014 X 500 = 5 X 1016 komórek. I oto ten olbrzym posiada w swych komórkach podobną ilość DNA, jak człowiek: 44 chromosomy zbliżone wielkością do 46 ludzkich. A więc zapis, który już w przypadku człowieka okazał się niemożliwy, tym bardziej jest wykluczony w przypadku wieloryba. Istnieje jeszcze przykład przeciwny. Mundżak indyjski, o masie ciała zaledwie nieco mniejszej od ludzkiej, ma tylko 7 chromosomów. A więc komórki tego jelonka musiałyby się obdzielić 6 razy mniejszą ilością bitów niż ludzkie! A teraz przybijmy ostatni gwóźdź do trumny hipotezy genetycznego zapisu kształtu ciała. „Obecnie panuje zgodność co do tego, że co najwyżej 10% ludzkiego genomu koduje białka. (...) Nie znaleziono konkretnej funkcji dla pozostałych 90% naszego DNA i nie jest nawet pewne czy kiedykolwiek się znajdzie: być może jest to zwykły złom.” (Ariel Blocker i Lionel Salem, L’homme genetique, Paris 1994: Dunod). Co znajduje się w tym „złomie”? Naukowcy stwierdzili istnienie tam wielkich partii zapisu złożonych z powtarzających się w nieskończoność sekwencji bez żadnego, jak się wydaje, sensu. Jest tam np. ok. 50 tysięcy ustępów brzmiących: ACACACACAC ACACACACACACACACAC... (Rachel Nowak, Mining treasures from „junk” DNA, 1994: 50 Science 263). Odkryto też pewną 300 literową sekwencję, która powtarza się pół miliona razy! Wiele z ustępów jest palindromami, czyli słowami lub zdaniami, które można czytać w dwu kierunkach. Taki genetyczny bełkot wypełnia ponad jedną trzecią genomu (Steve Jones, The language of the genes, London 1993: Flamingo). Ale na tym nie koniec! Jeśli komuś wydaje się, że całe pozostałe 10% genomu, jak powiedzieliśmy wyżej, to sensowny genetyczny zapis, także jest w błędzie! Oto, jak się okazało, w obrębie genów jest też wiele odcinków niczego nie kodujących, zwanych intronami, które przedzielą odcinki sensowne, służące syntezie białek, zwane exonami. Niektóre geny zawierają aż 98% bezsensownych intronów i tylko 2% informacji genetycznej! Rola intronów pozostaje całkowitą tajemnicą (Maxim D. Frank-Kamenetskii, op. cit.). Jak z tego wynika, nie chodzi już tylko o to, że genom zawiera zbyt mało bitów dla zakodowania kształtu organizmu (a tym bardziej instynktowych zachowań!), ale że ewidentnie ich nie zapisuje! Bo jaką skomplikowaną strukturę może opisywać sekwencja tak prymitywna jak: ACACACACACACACACACACACACACACACACACACA? Ujawnienie takiej treści zapisów jest też, moim zdaniem, gwoździem do trumny jeszcze i innego postdarwinowskiego mitu, tego o przypadkowych mutacjach nieustannie zachodzących w treści DNA. Przecież, gdyby one istotnie, losowo zmieniały ten zapis w ciągu tysiącleci, jakim cudem w naszych chromosomach panowałaby taka regularność i porządek? Jak utrzymałyby się te monotonne, rytmiczne, nieskończone ciągi dwóch liter? One są dowodem, że albo mutacji nie ma, albo są natychmiast naprawiane przez jakiś czynnik, który całkowicie panuje nad treścią zapisów i wyklucza wszelką przypadkowość! Przerwijmy tę zabawę. Podjąłem ją, świadomie brnąc w absurdy, tylko dlatego, aby dobitniej wykazać, że kształt organizmów nie może być zapisany w genach. Mógłby ktoś powiedzieć, że zapis morfologiczny żywego ustroju nie jest poddany takim ścisłym, stereometrycznym rygorom. Obserwujemy przecież ogromną rozmaitość postaci. Różne są proporcje i wymiary ciała. Mózg lorda Byrona ważył 2,2 kg, mózg Anatola France’a zaledwie 1,6 kg. Różne są serca, wątroby, śledziony, palce oraz stopy. Co jednak z kulturystami? Jeśli ich wymuszony treningiem oraz sterydami przyrost masy mięśniowej nie był zapisany w genach – a to oczywiste, że nie był – to skąd komórki wiedzą, wyrastając poza przeciętny plan ludzkiego ciała, że w kolejnych podziałach mają się układać w harmonijne, symetryczne, zawsze podobne wzory, rozmieszczone, jak lustrzane odbicia po obu stronach osi ciała? Jaki system zapisu można by jeszcze zaproponować, nie chcąc wykraczać poza granice nauki? Przecież wszystko, co dotychczas zbadano w strukturach organizmu, poczynając od poziomu submolekularnego, podlega ścisłym matematycznym i stereometrycznym zasadom. Molekuła wody, to atom tlenu i przyłączone do niego, niezmiennie pod kątem 105°, dwa atomy wodoru, również niezmiennie oddalone od niego o 0,95 Ĺngströma. Zaś na wyższym poziomie? Kod genetyczny to porządek liniowy, 4 nukleotydy zasadowe, trójkowe kodony dla 20 aminokwasów, precyzyjne sygnały początku i końca kopiowania genu, wyspecjalizowane enzymy, pasujące kształtem, z atomową dokładnością, do innych cząsteczek, z którymi współpracują. Ścisłe przepisy określające ilość, rodzaj, kolejność aminokwasów w łańcuchu białkowym. I tak dalej, i 51 dalej. Można by powiedzieć, że cała biochemia to precyzyjne stereochemiczne układy, przystawanie kształtów, komplementarność molekuł, ścisłe odległości międzyatomowe, określone wiązania, niezmienne reguły, określone prawa. Nie ma powodu przypuszczać, że sam opis ciała, jeśli znajdowałby się w komórkach, byłby innego rodzaju. Musiałby podlegać tym samym regułom. Według jednego z pomysłów kształt ciała i jego organów mógłby być utrwalany przez pole elektromagnetyczne. Ale gdyby nawet założyć, że zapłodnione jajo zdolne jest generować pole o dostatecznej mocy, aby objąć przestrzeń wypełnianą przez ciało wieloryba czy słonia, a więc w promieniu do 15 metrów, to na przeszkodzie stanie jeszcze skrajna prostota takiego pola, nie pozwalająca na zapis skomplikowanej struktury. Całkowicie o tym zapominają twórcy takich hipotez, a przecież łatwo się o tym przekonać, rozsypując opiłki żelaza na kartce papieru i umieszczając pod nią magnes. Ile razy byśmy nie powtarzali tego doświadczenia, opiłki zawsze ułożą się wzdłuż linii tworzących taki sam wzór. Ta prosta informacja, dostarczana przez pole, to o wiele za mało, by zakodować niewiarygodnie skomplikowany organizm. Wzrost ciała można porównać, w pewnym przybliżeniu, do rośnięcia ciasta drożdżowego w formie. Stale go przybywa i wypełnia ono fantazyjny kształt piekarskiej blachy. Z tym, że taka forma dla „ciasta” komórkowego, musiałaby zawierać wewnątrz liczne pomniejsze foremki dla poszczególnych struktur i organów. A przy tym sama z biegiem czasu musi się powiększać i zmieniać swe proporcje. Żadnych fizycznych pól, zdolnych utworzyć taką formę, a emitowanych przez komórkę jajową, nie znamy. Niemniej w literaturze wciąż pojawiają się wskazania na zależność między genami, a budową organizmów. Ostatnio grupa angielskich badaczy zdołała wyizolować niewielki odcinek DNA w chromosomie „y” myszy i człowieka. Nazwano go, odpowiednio, genem sry i SRY. Ma on odpowiadać za rozwój jąder. Ten jeden gen, wszczepiony do jaj zawierających żeński genotyp xx (w odróżnieniu od genotypu zawierającego chromosomy xy, decydujące o męskości osobnika) sprawił, że spośród jedenastu myszy urodzonych z żeńskim genotypem, trzy rozwinęły zewnętrzne objawy męskości. Chociaż nie wiadomo, dlaczego tylko trzy jaja tak zareagowały, oczywisty jest wniosek, że ten kolejny, rozpoznany gen, ma tylko regulacyjne działanie, czyli sygnalizuje zarodkowi abstrakcyjną wiadomość, co ma wybudować, nie opisując kształtu organów. Gen sry składający się z około 1000 nukleotydów, a więc przenoszący tyleż bitów informacji, jest o wiele za mały, by kodować sobą kształt samczych organów płciowych. Prawdziwie zdumiewające wyniki osiągnęli badacze muszki owocowej. Już czterdzieści lat temu Edward B.Cuis z California Institute of Technology odkrył w jej chromosomach pewne kompleksy genów, które nazwał homeotycznymi (gr. homeo – podobny), ponieważ wykazały zdolność upodobniania jednego segmentu ciała do drugiego. Ich właściwa rola polega na sygnalizowaniu grupom komórek zarodka, jaką część ciała mają z siebie budować. Rzecz w tym, że zarodek w początkowej fazie jest bryłką nie zróżnicowanych komórek, powstałych z dzielącego się jaja. Każda z nich zawiera takie same geny. Żadna nie jest z „przodu”, „z tyłu” czy też z „boku”. A przecież, aby uniknąć podczas budowania organizmu tworzenia się w kilku miejscach równocześnie głowy, serca czy też nóg, konieczne jest wyznaczenie osi ciała i dwu biegunów: głowy i stóp albo głowy i ogona. I oto w kolejnych warstwach komórek zarodkowych włączane są kolejne geny homeotyczne. Gen, to jak wiemy, instrukcja budowy cząsteczki białkowej. Tak więc uaktywnione geny służą produkcji białek homeotycznych, różnych w kolejnych warstwach zarodka. Ich obecność oznacza, że dana warstwa ma wytworzyć głowę, kolejna tułów, następna odwłok. W ten sposób zarodek zostaje zorientowany wzdłuż osi głowa-odwłok. Podział na takie warstwy czy strefy nie 52 jest precyzyjny. W obszarach granicznych dziesiątki tysięcy komórek otrzymują podwójny sygnał „głowa” i „szyja” lub „tułów” i „odwłok”. Czy wprowadza to chaos? Bynajmniej! Wprowadzałoby, gdyby ten sygnał był przeznaczony dla komórek. Ale najwidoczniej nie jest! Można z tego wnosić, że przeznaczony jest dla tego tajemniczego czynnika, który właśnie tropimy, a który jest niewidzialnym wzorcem, niewidzialną „formą do ciasta”, kształtującą organizm. Dzięki białkom homeotycznym ów wzorzec, jednocząc się z zarodkiem, ustawia się wzdłuż stałej osi z określonymi biegunami. O tym, że białka homeotyczne nie niosą informacji o kształcie organów, przekonali się następcy Cuisa dzięki prostemu doświadczeniu. Gen homeotyczny rejonu głowy, pobrany – uwaga! – nie od muszki lecz od żaby, myszy lub człowieka, wszczepiony następnie do zarodka muszki owocowej, zawsze wywoływał zbudowanie głowy. Oczywiście nie mysiej czy ludzkiej, lecz właściwej muchom. To niezbity dowód wyłącznie orientacyjnego znaczenia tych genów. Przy okazji dokonano niezwykłego odkrycia. Stwierdzenie całkowitej zgodności sygnałów białkowych u tak odległych grup zwierząt, jak mucha i człowiek, rozdzielonych przez ewolucję dobre 700 milionów lat temu, jest kolejnym dowodem, że w procesie przemian gatunkowych przypadkowe mutacje genów nie mają żadnego znaczenia. Sposób działania genów homeotycznych mocno wspiera hipotezę istnienia subtelnych wzorców misnatycznych, wywierających wpływ od zewnątrz. Ponieważ te wszechobecne wzorce, przenikające wszystko, co istnieje, nie mają stałej wielkości ani orientacji w przestrzeni, konieczne jest ich takie związanie z zarodkiem, które zapewni rezonans morficzny we właściwej skali oraz położeniu. To położenie, raz wyznaczone przez oś ciała i bieguny głowa-odwłok, nie może się już zmieniać w trakcie rozwoju osobniczego. Należy przypuszczać, że właśnie białka homeotyczne są takimi wyznacznikami osi, kierunku przód-tył, góra-dół, lewa-prawa, i wielkości formy, którą wypełnią przyrastające tkanki. Ten mechanizm nie zawsze działa prawidłowo. Zdarzają się przypadki, np. podwójnego rezonansu morficznego tego samego zarodka z wzorcem, pod różnymi kątami lub wzdłuż przesuniętej osi. Wynikiem mogą być narodziny cielęcia z dwoma głowami czy też sjamskiego rodzeństwa. Jeśli zarodek wszedł w rezonans z wzorcem dwa razy pod kątem 180°, to z dwu jego końców zaczną rosnąć głowy i ostatecznie powstanie potworek, mylnie, jak sądzę, objaśniany przez patologów jako „zrośnięte bliźniaki”. W istocie jest to jedno ciało, wyrosłe z jednego zarodka, odżywiane jedną pępowiną, które wypełniło sobą wadliwą formę. Ale powróćmy do genów! Kolejna seria doświadczeń z larwami muszki owocowej polegała na aktywowaniu w tej ich części, która winna przekształcić się w przedni segment odwłoka, genów homeotycznych tułowia. Wynik był szokujący. W miejscu tym powstawał drugi tułów z drugą parą skrzydeł! Gdyby to doświadczenie wykonano na embrionie człowieka, urodziłoby się niemowlę z dwoma pasami barkowymi, czterema łopatkami i dwoma parami ramion. Sądzę, że od tej chwili musi się zmienić nasze spojrzenie na wielorękie, hinduskie bóstwa! Następnego kroku dokonał dr Jarema Malicki, Polak pracujący w Stanach Zjednoczonych, absolwent Yale University. Pobrał on białka homeotyczne tułowia od myszy i wszczepił je komórkom głowy muszki owocowej. Spowodowało to znaczne przekształcenie jej głowy i wyrośnięcie w miejscu przeznaczonym na czułki – dwu odnóży tułowiowych! Jest to zdumiewające wydarzenie. Umieszczenie kilku cząstek białka mysiego w głowie muchy sprawia, że wyrastają jej nogi na głowie! Sądzę, iż oznacza to ostateczny koniec hipotezy o inżynierskim planie ciała, zapisanym miejsce po miejscu, organ po organie, w genach. Organizm okazuje się układanką, nie wiemy jeszcze, jak zmienną, jak kruchą i od jakich zależną czynników. Mechanizm tego przekształcenia można objaśnić jedynie na gruncie hipotezy wzorców 53 misnatycznych. Komórki larwy najpierw musiały wejść w rezonans z wzorcem wyznaczającym ogólny zarys ciała, z dwoma wydłużonymi członkami w sąsiedztwie oczu. Zazwyczaj w tym miejscu następuje kolejny rezonans ze szczegółowymi wzorcami czułków. Tym razem jednak pojawienie się białek z rejonu tułowia spowodowało rezonans ze szczegółowymi wzorcami tułowia i odnóży. Głowa częściowo przekształciła się w tułów, a w miejscu przeznaczonym na wydłużone członki, komórki zbudowały doskonałe odnóża. Jest to dowodem, że wzorce niekoniecznie działają jako duże całości. Zdaje się, że cały ich zbiór składa się na organizm, a części tego zbioru mogą rezonować niezależnie od siebie. Gdyby było inaczej, gdyby plan ciała był zapisany w genach, uporządkowany liniowo na paśmie DNA, fałszywa informacja spowodowałaby wyrośnięcie trzech par nóg po obu stronach głowy przekształconej w tułów. Badania genów homeotycznych ujawniły jeszcze coś więcej. Okazało się bowiem, że są one rozmieszczone wzdłuż chromosomów w takiej kolejności, jak kodowane przez nie segmenty ciała. Tak więc kolejno następują geny wyznaczające głowę, szyję, tułów, odwłok. Nasuwa się tu nieodparcie porównanie z pewnym odkryciem tyczącym mózgu. Otóż obszary kory mózgowej, reagujące na kolejne tony gamy muzycznej, są rozmieszczone w takim porządku, jak odpowiadające im klawisze fortepianu. Jest to kolejnym wskazaniem, że jedno i drugie, budowa ciała i budowa klawiatury, tak jak wszystkie struktury fizyczne, są odbiciem subtelnych wzorców. Gdyby geny niosły informację czysto abstrakcyjną, kodowaną, o budowie ciała, taki porządek nie byłby wcale konieczny. Nikt nie odważył się jeszcze (lub nic o tym nie wiemy) na podobne doświadczenia na ludziach, ale zrobiła to już za nas przyroda. W roczniku 1854 „Boston Medical Journal” pewien lekarz opisuje przypadek czworoocznego pacjenta z miejscowości Cricklade. Pacjent miał dwie pary oczu, umieszczone jedna nad drugą. Każde z oczu mógł zamykać niezależnie, mógł też zwracać w inną stronę. Jak przekazał lekarz, mówił i śpiewał wysokim, skrzeczącym głosem o odpychającym brzmieniu. Z kolei angielski arystokrata, Edward Mordrake, żyjący na przełomie stuleci, miał dwie twarze. Jedną tam, gdzie zwykle, drugą z tyłu głowy. Ta dodatkowa twarz mogła się uśmiechać i przybierać miny, zaś oczy widziały, jednak, z tego co wiemy, nos i usta nie były połączone z jamą noso-gardzieli, nie mógł więc nimi jeść, mówić ani oddychać. Mordrake z czasem stał się lunatykiem, popadł w obłąkanie i wkrótce potem zmarł. Tak więc zdołaliśmy, być może, nieco odsłonić tajemnicę rzeczywistości wzorców misnatycznch, które odpowiadają za kształt żywych organizmów, oszałamiających wzorów i kolorów, instynktowych zachowań, szybkich przystosowań, celnych wynalazków, dowcipnych rozwiązań i nieustających przemian. Choć niewykrywalne dla „szkiełka i oka”, obecne są wszędzie w przestrzeni i na rezonansie z nimi opiera swe istnienie każdy żywy organizm. Komórki łączą się z nimi sobie tylko znanym sposobem i stosują się do nich. To tylko od rezonansu z właściwym wzorcem zależy, czy zlepek komórek stanie się ptakiem czy człowiekiem. 54 Zdumiewające ameby Sposób, w jaki komórki tworzą ciała, różnicują się i podejmują rozmaite, wyspecjalizowane zadania, choć pierwotnie, w zarodku, wszystkie były jednakowe, jak budują z siebie samych niby z cegiełek skomplikowane struktury – jest całkowicie nieznany. Spostrzeżono, że komórki, które raz już tworzyły jakąś tkankę, mają wyraźną skłonność, by skupiać się i odtwarzać układ już znany – jeśli nie im, to przynajmniej poprzednim pokoleniom. To jest jeszcze jednym, niezbitym dowodem, że wzorce istnieją. Pozostaje pytanie: gdzie są zapisane i jak przekazywane? Profesor Nicholas Seeds z Uniwersytetu Colorado dokonał doświadczenia z mózgami mysimi, wyjętymi z czaszek. Doprowadził do ich całkowitego rozdzielenia na komórki składowe, a żeby mieć pewność, że nie zachowają się żadne związki między nimi, umieścił je w płynnej pożywce, zapewniającej przeżycie, i przez kilka dni traktował łagodnymi wstrząsami, które ostatecznie zerwały wszelkie połączenia i wymieszały neurony. A jednak, gdy wstrząsy ustały, komórki pozostawione w spokoju, połączyły się znowu i odtworzyły kawałki mózgu, odbudowały też osłonki myelinowe aksonów wraz z połączeniami synaptycznymi. Więcej, zaczęły w nich zachodzić właściwe reakcje biochemiczne. Wzór został odtworzony. Z pewnością nie dlatego, że każda z komórek „znała” i „pamiętała” swoje poprzednie miejsce w tkance mózgowej. To mogłoby dotyczyć tylko kompanii wojska, która po komendzie „rozejść się”, tworzy bezładną gromadę żołnierzy, zaś na rozkaz: „w dwuszeregu zbiórka”, w jednej chwili odtwarza poprzedni porządek, w którym każdy żołnierz staje zawsze na tym samym miejscu, pomiędzy dwoma tymi samymi żołnierzami, o czym wie i co pamięta. Komórki, po kilku dniach dokładnego mieszania, nie mając organów ruchu, pozostają każda tam, gdzie ją zatrzymano. Sąsiedztwo jest przypadkowe. A jednak szyk – i to o wiele bardziej skomplikowany od wojskowego – zostaje odtworzony. Komórki sterowane przez zewnętrzny bodziec podporządkowują się mu i łączą między sobą, wypełniając szablony niewidzialne dla nas, lecz z łatwością rozpoznawalne przez nie. Tak właśnie ciasto odtwarza kształt formy blaszanej, o której samo nic nie wie, lub opiłki żelaza, które przywierając do linii pola magnetycznego, zdradzają ich przebieg. Znamienne są też doświadczenia z pewnymi gatunkami robaków. Ich budowa nie jest zbyt skomplikowana, a zróżnicowanie komórek w porównaniu z organizmem ludzkim niewielkie. A jednak potrafią się popisać przystosowaniem nieosiągalnym dla wyższych form rozwoju. Pocięte na plasterki, z każdego z nich odtwarzają kompletnego robaka. Określa się to mianem regeneracji ustroju. Ale czy to jest regeneracja, jeśli obojętne, czy z koniuszka tułowia, czy też z samej głowy, czy ze środkowego segmentu, odrastają wszystkie pozostałe? Bliższy jest ten proces wyrastaniu robaka z zarodka, od fazy kilkuset komórek niż temu, co potocznie nazywamy regeneracją. To właściwie powtórzenie rozrodu bez angażowania w to komórki płciowej. Wyobraźmy sobie, że odczuwając potrzebę posiadania potomka nie rozglądamy się za mężem 55 czy żoną, lecz chwytamy siekierę, odcinamy palec i wkładamy do zakupionego zawczasu inkubatora. Z palca odrasta niebawem nasza wierna kopia; odtąd będziemy istnieć w dwu egzemplarzach, jednym pochodzącym z drugiego. W tym czasie odrośnie nam też palec. Ten sposób rozmnażania byłby zbliżony do klonowania osobników o identycznym genotypie. Klonowanie nie jest więc wcale wynalazkiem biologów i inżynierii genetycznej XX wieku. Od milionów lat znane jest przyrodzie. I to nie tylko wśród robaków. Lecz nie chodzi o to. Robaki dowodzą zdolności odtwarzania wzoru z dowolnego pakietu komórek. Ta olbrzymia elastyczność procesu zdaje się raz jeszcze potwierdzać hipotezę istnienia wzorców poza zapisem genowym. Przecież gdyby kształt organizmu był zapisany w genach, komórki w odciętym skrawku robaka musiałyby skądś wiedzieć, jaki skrawek stanowią i co oraz w którą „stronę”, trzeba dobudować. Niepodobna wyobrazić sobie organelli – dotąd ich nie odkryto – które mogłyby śledzić sytuację na zewnątrz komórek, oceniać ją, porównywać z wzorem, zarządzać i wstrzymywać podziały, doprowadzając tak do odbudowania kompletnego ciała. A teraz ameby. Ameby są organizmami jednokomórkowymi, prowadzącymi samotnicze życie na wilgotnym podłożu. Poruszają się w poszukiwaniu pożywienia, wysuwając w jakimś kierunku „nibynóżkę” czyli uwypuklenie, wypustkę błony komórkowej, po czym całą swą substancję przelewają do niej. Wędrują tak, pochłaniając napotkane bakterie i co kilka godzin niezmiennie dzieląc się na dwie potomne ameby. Dictyostelium discoideum jest to gatunek ameby, który przyciągnął uwagę embriologów, jako że posiada zdolność tworzenia z pojedynczych komórek organizmów zbiorowych. Ameby te prowadzą opisane wyżej życie w środowisku leśnym, jednak gdy podłoże wysycha lub z innego powodu zaczyna w nim brakować pożywienia, podejmują zaskakujące działania. Głodujące komórki zaczynają intensywnie wydzielać chemiczny sygnał alarmowy w postaci cząsteczek CAMP, jednocześnie orientując się, gdzie jest największe zagęszczenie tego związku w powietrzu i zaczynają tam podążać. Po pewnym czasie spotykają się, jest ich coraz większa gromada. W miarę jak na miejsce zbiórki przybywają kolejne ameby, poczynają się na siebie wspinać i tworzą jakby stożek. Gdy jest ich już kilkadziesiąt tysięcy, znów ruszają w drogę. Przybierają kształt jakby nagiego ślimaka, niezmiernie wolno, bo jeden milimetr na godzinę, pełzającego przed siebie. To zbiorowe ciało, zwane grexem, zaczyna zachowywać się tak jak jeden organizm, a poszczególne ameby wykazują wiedzę o swym położeniu w zbiorowości. Komórki, które znalazły się na czele, w jakiś sposób „uświadamiają to sobie” i podejmują zadanie prowadzenia innych. John Bonner z Uniwersytetu Harwarda zabarwił grex nieszkodliwym barwnikiem, a potem przeszczepił jego przednią część do tylnej części innego, nie zabarwionego grexu. Wkrótce barwne komórki, jakby pamiętając, gdzie było ich miejsce, jęły pełzać poprzez zbiorowisko innych komórek, tworząc w nim kolorowe pasemko i niebawem, jak poprzednio, zajęły miejsce na czele pochodu. Jeśli wędrówka grexu w poszukiwaniu pokarmu nie przynosi wyniku, zbiorowisko komórek, działając zgodnie jak jeden mąż, znów zmienia zachowanie. Te proste ameby, pozbawione wzroku, mowy, zdolności myślenia, świadomości bytu oraz swego położenia w tej chwili, zachowują się tak, jakby do tego wszystkiego były zdolne. Podejmują budowę kulistego zbiornika osadzonego na wysmukłej wieży, jakby naśladując makówkę z nasionami na cienkiej łodydze. Wymaga to podziału zadań i zróżnicowania komórek. A przecież nikt im nie wydaje poleceń. Te z ameb, które jako pierwsze przybyły na miejsce zbiórki, a potem prowadziły pochód, 56 tworzą ze swych ciał dolną część łodygi. Następne wspinają się wyżej, tworząc część górną i formując kulistą kapsułę. Część z nich wypełnia wydrążoną komorę, stając się sporami. Są to formy przetrwalnikowe, w których utaja się życie, metabolizm spada do najniższego poziomu. Komórka kurczy się w sobie, pozbywa się wody, otacza wzmocnioną skorupą, staje się nasionkiem, tak jak ziarnko maku. Łodyga nie ma naturalnych korzeni, w pozycji pionowej utrzymuje ją podstawa o kształcie dysku, utworzona z ostatnich przybyłych komórek, przywierających ciasno do podłoża. Porównanie z makówką nie jest do końca trafne, choćby ze względu na olbrzymią różnicę wymiarów. Poza tym u ameb proces jest odwracalny w każdej chwili. Można kilka z nich wyjąć z górnej części łodygi albo też z podstawy i umieścić w sprzyjających warunkach, a bez zwłoki powrócą do dawnego, samotniczego życia, pochłaniając bakterie i mnożąc się przez podział. O mechanizmach takiego zachowania nic nie wiemy. Stwierdzono jedynie, że komórki tworzące z siebie jakby owocującą roślinę, produkują tylko połowę z tych białek, które są wytwarzane przez wolne ameby, reszta jest charakterystyczna tylko dla ich stanu zbiorowego. Po pewnym czasie z rozpadającej się kapsuły spory wysypują się, (a może rozsiewają), a cała budowla, łodyga i podstawa, ulega rozkładowi. Spory, jeśli trafią na wilgotne podłoże, powracają do życia, stają się amebami i podejmują swój zwykły tryb odżywiania się podczas wędrówki i regularnych podziałów. Powyższe zjawisko nasuwa ogromną ilość pytań. Jak choćby to, o różnicowanie się identycznych komórek. Wszystkie ameby są jednakowe, mają takie same wyposażenie genetyczne, cóż więc sprawia, że podejmują rozmaite działania? Ba, część z nich zachowuje się altruistycznie w stosunku do nielicznych, wybranych, aby przeżyć. Te, które tworzą podstawę, łodygę i kapsułę, niejako same skazują się na śmierć. Inne, tworzące spory, mają szansę przeżycia. Mamy więc do czynienia z urzeczywistnieniem niemal abstrakcyjnej idei poświęcenia siebie dla podtrzymania życia innych osobników, co z kolei służy przetrwaniu rodzaju. W przypadku ameb, rzecz jasna, wygląda to inaczej niż u ludzi. Rodząc się przez podziały, wszystkie one są jednym osobnikiem, tyle że w milionach egzemplarzy. Ten znikający żyje więc nadal w pozostałych. A teraz, aby ujrzeć dokonanie ameb w całej jego złożoności, spójrzmy na nie z ludzkiej perspektywy. Wyobraźmy sobie, że w jednym ze wschodnich krajów, w dniu urodzin Ukochanego Przywódcy, na olbrzymim stadionie, w czasie występów pokazano jego żywy portret. Tysiąc chłopców i dziewcząt „namalowało” go swymi barwnymi chustami. Czy zrobili to sami z siebie, nie instruowani i nie kierowani? Nie ma wątpliwości, że to niemożliwe. Najpierw niezbędny był pomysł takiego pokazu i zrozumienie jego celu. Potem rysunek twarzy został podzielony na tysiąc punktów o różnych kolorach. Następnie, dyskretnie wyznaczono na trawie stadionu pola i linie, które wypełnić miała młodzież. Teraz każdy z uczestników pokazu, jako jeden z tysiąca punktów, otrzymał i zapamiętał przydział do danego pola wraz z chustą właściwego koloru. Musiał też zapamiętać cały kod sygnałów nadawanych przez kierownictwo pokazu. Odbywały się próby. Na koniec przyszedł dzień, gdy Przywódca zasiadł na trybunie. Młodzież wkroczyła na stadion i po wyznaczonych trasach każdy trafia na wyznaczone mu pole. Tam nieruchomieje. Olbrzymi prostokąt czarnych główek oczekuje sygnału. Gwizdek! Trzymane w ukryciu chustki wznoszą się nad głowy i na stadionie wykwita wielobarwny portret o znajomych rysach. Oklaski, zachwyty... Czy można tego samego dokonać z młodzieżą, która wchodząc na stadion, nie wie, po co to robi, co ma tam wykonać, jak się zachować, gdzie stanąć, co zrobić z chustką, która nie zna nawet treści żywego obrazu? Można. Jednakże w tym celu każdy chłopak i dziewczyna musiałby 57 mieć w uchu głośniczek radiowy i stosować się do poleceń nadawanych przez operatorów siedzących na wieży: – Idź sto kroków do przodu, zrób pięć kroków w lewo, stań bez ruchu, podnieś chustkę nad głowę, powiewaj... To prawda, że wykonawcy są tu nieświadomi, choć muszą mieć motywację do wykonywania poleceń. Ale operatorzy muszą znać rysunek i bez chwili przerwy porównywać go z sytuacją na stadionie, aby móc kierować barwnymi „punktami” i doprowadzić je na pozycje z góry założone. Czterdzieści tysięcy ameb, na oczach jednego widza – badacza, pod binokularem, zaczyna się wspinać na siebie. Jedne zostają u dołu, tworząc regularną, kolistą tarczę, cieńszą na obwodzie, grubszą ku środkowi, skąd inne poczynają wyrastać w pionową łodygę o okrągłym przekroju. Na pewnej wysokości zaczyna się ona rozszerzać i wytwarzać kulę. Tak zastygają w bezruchu. W kuli, jak w kapsule czasu, tysiąc podróżników zapada w utajone życie, by obudzić się już w innej epoce. Jeśli celowe ustawienie tysiąca ludzi wymaga świadomości celu, woli działania, inteligencji, porozumienia i projektu dzieła, czy możemy twierdzić, że wszystko to jest zbędne amebom? Rozważmy to na przykładzie jednego tylko elementu, jakim jest plan budowli wznoszonej przez ameby. To kluczowa sprawa. Jego istnienia lub nieistnienia nie podobna nawet dyskutować. Jeśli Dictyostelium zawsze i wszędzie buduje podobną strukturę, to znaczy, że jej projekt istnieje, jest gdzieś jakoś zapisany i w każdej chwili dostępny amebom. Nasze, ludzkie projekty powstają na papierze, rysowane w co najmniej dwu rzutach, z zaznaczeniem wymiarów lub choćby ich wzajemnych proporcji, dzięki czemu można je wznosić w różnej wielkości. Projekt budowli takiej, jaką wznoszą ameby, musiałby uwzględniać wytrzymałość materiału i spoiwa na zgniatanie, rozciąganie, zginanie oraz statykę układu. Musiałby określać wysokość w stosunku do średnicy podstawy i słupa oraz wielkości kapsuły. Inżynier, któremu by powierzono budowę tej wieży, znając ilość cegieł, jaką dysponuje, zgodnie z obliczeniami rozdzieliłby je na podstawę, kolumnę i kapsułę. Ameby nie wykonują tej całej pracy projektowej. Najwidoczniej korzystają z gotowego planu. Tu powracamy do pytania, które raz po raz zadajemy sobie w tej książce: czy ten plan może być zapisany w genach? Odpowiedź jest ta sama: teoretycznie, na paśmie DNA, można zakodować liniowym zapisem w systemie dwójkowym kształt dowolnej bryły. Może nawet ilość bitów w DNA ameby wystarczyłaby, lecz kto i jak sporządził pierwszy projekt, pierwszy rysunek czy wyobrażenie, a potem podzielił je na punkty i nadał im wartość cyfrową? Kto zakodował te cyfry zasadowym językiem kodonów? Na tym jeszcze nie koniec. Zapis kształtu jest martwy, dopóki nie powstanie instrukcja operacyjna: w jakiej kolejności odczytywać dane i jak je realizować. Niezbędny jest system przekazywania tej wiedzy amebie, ażeby wiedziała, dokąd ma pełzać, gdzie się ustawić i jak tam zachować. To niewyobrażalne zadanie, jeśli się zakłada, że każda ameba ma w swoim genomie zapisany cały projekt budowy. Jak jej bowiem wyznaczyć jedną sześćdziesięciotysięczną część zadania, jeżeli wiadomo, że zależy to od kolejności przybycia na miejsce zbiórki i od ilości ameb, innej za każdym razem! Po raz kolejny mówię: dajmy temu spokój! Zachowanie ameb można wytłumaczyć wyłącznie przyjmując działanie zewnętrznego czynnika, mającego wpływ na całą zbiorowość, przechowującego projekt i elastycznie kierującego amebami. Mógłby nim być właśnie misnatyczny wzorzec, działający wybiórczo na pojedyncze ameby i na całą ich zbiorowość, podobnie jak pole magnetyczne działa na opiłki żelaza. Nie musi to być inteligentne działanie, ani też świadome. Obchodzą się bez tego komputerowe programy o wysokim stopniu elastyczności i szerokiej gamie opcji. Za każdym jednak programem, prędzej czy później, bliżej, głębiej czy dalej, musi się nieuchronnie ukrywać inteligencja i świadomość. Przez długi czas sądziłem, że ta budowla wznoszona z ameb-cegiełek, jest ostatecznym 58 dowodem istnienia pozakomórkowego czynnika, nadającego kształty biologicznym strukturom. Tak było, dopóki nie przeczytałem pracy amerykańskiego biologa, Williama P. Jacobsa, o pełzatce. Cóż to jest takiego? Pełzatka jest stworzeniem bardziej zdumiewającym niż potworne dinozaury czy inteligentne delfiny, jest bowiem żyjącym workiem z celulozy. Sklasyfikowana jest jako glon z rodzaju Caulerpa, liczącego ponad 70 gatunków zamieszkujących ciepłe płytkie wody morskie. Gatunek Caulerpa prolifera, którym zajmiemy się bliżej, osiąga 1,5 m długości. Na pierwszy rzut oka niczym szczególnym się nie wyróżnia: ma łodygę, niby-korzonki i liście. Ale na tym kończy się jej zwyczajność. Pełzatka bowiem, inaczej niż wszystkie morskie i lądowe rośliny wielokomórkowe, cała jest jedną, monstrualną komórką, nie podzieloną wewnątrz żadnymi przegrodami. Jej celulozowa ściana komórkowa zamyka jednolitą masę cytoplazmy z pływającymi w niej licznymi jądrami. Jacobs, po wielu latach studiów nad tym wyjątkowym organizmem, stwierdził, że jej budowa jest wyzwaniem rzuconym prawom biologii, bowiem pojedyncza komórka nie powinna układać się w oddzielne organy: łodygę, korzenie, liście. Ograniczająca pełzatkę i wyznaczająca jej kształt zewnętrzny celulozowa ściana jest, jak powtarzam z uporem, najzwyklejszym workiem. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Całe nasze doświadczenie dowodzi, że worek nie może utkać się sam z siebie. Czy włókna wełny same splatają się w kształt rękawiczki? Czy pręty wikliny same stworzą koszyk? Czy konopne sznurki same splotą siebie w kształt siatki na ryby? To bezsensowne pytania! Czyżby więc włókna celulozy były bardziej ożywione niż włóczka, skoro potrafią utkać skomplikowany, wysoce symetryczny wykrój liści pełzatki? Doświadczenia wykazały też, że cała ta roślina potrafi się odtworzyć z małego skrawka liścia lub łodygi. Jak się to odbywa? Ów kawałek to unosząca się w morskiej toni celulozowa torebka, zawierająca nieco cytoplazmy i kilka pasemek DNA. Czerpiąc energię z promieni słonecznych, przenikających w głąb wody, ten szczątek pełzatki dzięki fotosyntezie wytwarza nowe włókna celulozy, a te podążają do wybranych miejsc ściany i wplatając się w istniejącą strukturę szybko ją rozbudowują. Nie byle jak! Od spodu liścia, zgodnie z kierunkiem ciążenia ziemskiego, budują niby-korzonki, które pozwolą roślinie zakotwiczyć się w piasku. W kierunku poziomym jest budowana łodyga, zaś do góry, ku słońcu, dąży liść o wyszukanym i wysoce regularnym, symetrycznym wykroju. Rozbudowujące się, celulozowe ściany są natychmiast podpierane od wewnątrz siateczkowatą strukturą beleczek, spełniających rolę usztywniającego szkieletu. Spróbujmy się teraz zastanowić, jakie warunki muszą być spełnione, aby dostarczony budulec mógł się ułożyć w ściśle określony sposób. Posłużmy się w tym celu przykładem człowieka, przed którym rozsypano na stole skrawki celulozy, np. w postaci pociętego papieru. Sądzę, że nasz obiekt doświadczalny będzie stał lub siedział, spoglądając na nie od czasu do czasu obojętnym wzrokiem, zaś skrawki będą leżały, jak je rozsypano. I może to trwać w nieskończoność. Postarajmy się teraz, aby do umysłu człowieka przeniknęła informacja: ze skrawków należy ułożyć wzór liścia pełzatki. Szybko się przekonamy, że niczego to nie zmienia; cały układ nadal pozostaje w bezruchu. Próbujmy więc dalej, informując człowieka, że to on, własnoręcznie ma to zadanie wykonać. Lecz i to go nie skłoni do działania. Wreszcie się domyślimy, że trzeba podać mu powód, motyw wystarczająco mocny, by go wyrwać z bezruchu. Niech będzie to groźba trzymania go w zamknięciu, aż do śmierci głodowej. Niestety, i to także nie pomoże! Nieszczęśnik, już motywowany i pełen najlepszych chęci, znający zadanie i kojarzący je z sobą, nadal nic nie zdziała! Przynajmniej dopóty, dopóki w jego umyśle nie zaświta wyobrażenie kształtu pełzatki. Można mu ten kształt pokazać na rysunku lub w 59 akwarium, na żywym modelu, można też przekazać w postaci abstrakcyjnego opisu, który zostanie zamieniony przez umysł w wizerunek myślowy. Wreszcie, gdy wszystkie te warunki zostaną spełnione, przednie kończyny naszego osobnika przystąpią do dzieła. Napędzane mięśniami, kontrolowanymi przez centrum mózgowe, przy współpracy z narządami wzroku, monitorującymi zmieniającą się sytuację na stole, porównywaną z wizerunkiem rośliny, w końcu tak ułożą luźne skrawki papieru, iż te staną się odbiciem obrazu powstałego w myślach. Od powyższej modelowej sytuacji powróćmy do natury, do pełzatki regenerującej się w ciepłych, morskich wodach. Nie ma żadnego powodu, aby roślina nie musiała sprostać takim samym informatycznym wymaganiom. Te same zasady sterowania obowiązują w całym materialnym świecie. Zupełnie martwe cząstki cukru, splatające się w równie martwe włókna celulozy i ligniny, pływające bezładnie w komórce, niczego z siebie „nie muszą” układać! Mogą pływać oddzielnie lub tworzyć skupienia. To wszystko. A jednak podążają do ściany komórkowej i wplatają się w już istniejące struktury. Czy wiedzą, że taka rola w komórce została im przydzielona? I czy mają odpowiednią motywację? Jeżeli nie one, to musi ją mieć czynnik, który je przesuwa. Ten czynnik musi także znać kształt liścia, który jeszcze nie istnieje! Musimy sobie jasno uświadomić, że ten skrawek pełzatki, który podjął dzieło odbudowy rośliny, nic nie wie o jej kształcie! Nie ma go zapisanego w sobie. Nie ma też żadnej możliwości obejrzenia innych, kompletnych pełzatek. Nie widzi ich, nie pamięta i nie wyobraża ich sobie, a jednak bezbłędnie kształtuje wykroje liści od prawieków charakterystyczne dla tego gatunku pełzatek! Możliwe jest to tylko dlatego, że wzorzec liścia istnieje poza rośliną. Jest przechowywany w misnatycznym polu, w pamięci Wszechświata i stamtąd jest przywoływany, aby komórka pełzatki mogła go użyć jako formy-szablonu. To przywoływanie i rezonans misnatyczny wzorca z regenerującym się szczątkiem rośliny dokonuje się, jak sądzę, za pośrednictwem DNA gatunkowego. Specyficzna treść zawarta w chromosomach stanowi swoisty klucz – hasło – szyfr – znacznik powodujący połączenie się komórki z odpowiadającymi jej misnatycznymi wzorcami. Biologia, jeśli chce się zbliżyć do zrozumienia tego, czym jest „życie”, musi się otworzyć. Musi wyjść poza ograniczenia chemii i fizyki i podjąć poszukiwania tych subtelnych czynników, które są rzeźbiarzami świata widzialnego. 60 Jak powstaje żyrafa? Czytam w książce Carla Sagana The Dragons of Eden, czyli Smoki Edenu: „Wielką zasadą biologii – tą, która o ile wiemy, odróżnia nauki biologiczne od fizycznych – jest ewolucja poprzez dobór naturalny, olśniewające odkrycie Karola Darwina i Alfreda Russela Wallace’a w połowie dziewiętnastego stulecia. To przez dobór naturalny, preferowane przeżycie i replikację organizmów przypadkowo lepiej przystosowanych do środowiska, wyłoniła się elegancja i piękno współczesnych form życia... Ewolucja jest przypadkowa i nieprzewidzialna. Tylko poprzez śmierć olbrzymiej ilości nieco gorzej przystosowanych organizmów istniejemy my, mózgi z całą resztą (...) Ewolucja jest faktem rozlegle ukazanym przez zapis kopalny i przez współczesną biologię molekularną.” (tłum. autora). Twierdzenie o roli przypadku, skądinąd znanego uczonego, specjalisty w dziedzinie kosmobiologii, którą sam zresztą wymyśla, współpracownika NASA i popularyzatora nauki – jest po prostu nieprawdą. A cała reszta – wątpliwa. Zupełnie inaczej widzi to wybitny autorytet w dziedzinie ewolucji, biolog, Ernst F. Mayr: „Nie ma wyraźnych dowodów jakiejkolwiek przemiany gatunków w inny rodzaj albo stopniowego powstawania nowości ewolucyjnych”. (Ernst F. Mayr, How to carry out the adaptationist program. American Naturalist 121, 1983). Niezwykłą wagę ma również konkluzja Karla Poppera, filozofa nauki, jednego z wielkich umysłów tego stulecia: „Doszedłem do wniosku, że Darwinizm nie jest sprawdzalną teorią naukową, ale m e t a f i z y c z n y m p r o g r a m e m p o s z u k i w a ń ”. (Karl Popper, Unended, quest: an intellectual autobiography. London 1974, Fontana). Zapisy kopalne, to znaczy informacje zawarte w odnalezionych na przestrzeni wieków skamieniałych szczątkach organizmów żyjących w czasach przed powstaniem nauki, dowodów ewolucji poprzez dobór naturalny i przypadkowe mutacje genów nie dostarczają! Są one tylko świadectwem bliskich i dalszych pokrewieństw między żywymi organizmami oraz jedności życia komórkowego, podobnie jak biologia molekularna jest potwierdzeniem Nie mogą być jednak dowodem, że gatunki przekształcające się jedne w drugie, robią to dzięki p r z y p a d k o w y m mutacjom oraz doborowi. Nie ulega wątpliwości, że powstawały one jedne z drugich, albowiem życie rodzi się wyłącznie z życia, nowe komórki powstają tylko z już istniejących komórek, a więc pojawiające się nowe gatunki muszą powstawać z gatunków poprzednio istniejących, przez ich przekształcenie, lecz twierdzenie, że te przekształcenia są przypadkowe, nie ma żadnej wartości naukowej. Jest to w najlepszym razie hipoteza, na poparcie której jej zwolennicy nie mają żadnych dowodów. Toteż bardziej niż hipotezą, jest ona wyrazem bezradności uczonych wobec zagadki „życia”. Niezbitym faktem, wywołującym konsternację paleontologów, jest brak ciągłości materiału kopalnego i owych postulowanych ogniw pośrednich między gatunkami. Właśnie to jest 61 charakterystyczne: w jednej warstwie kopalnej występuje jeden gatunek, a w następnej pojawia się inny, już całkiem odmienny. A co było między nimi? Na przykład wieloryb! „Nie ma pośredniej formy pomiędzy lądowym przodkiem wieloryba i pierwszymi skamieniałościami tego morskiego ssaka. Podobnie jak jego współcześni potomkowie, miał on już nozdrza usytuowane na czubku głowy, zmodyfikowany system oddechowy, nowe organy, jak płetwa grzbietowa i sutki otoczone kapturkiem nie dopuszczającym wody morskiej, wyposażone w pompę umożliwiającą ssanie podwodne. Wieloryb reprezentuje raczej zasadę niż wyjątek”. (Jeremy Narby, op. cit.). „Biorąc pod uwagę długość pokoleń wielorybich, rzadkość z jaką mogą następować pożądane mutacje i ogromną ilość mutacji niezbędnych do przekształcenia lądowego ssaka w wieloryba, łatwo dojść do wniosku, że postulowany przez gradualistów dobór naturalny przypadkowych zmian nie może być brany pod uwagę w przypadku tego zwierzęcia”. (Robert Wesson, Beyond natural selection, Cambridge, Mass. 1991: The MIT Press). Jeśli założymy, że gatunki, a właściwie jakiś czynnik w ich imieniu aktywnie podejmuje zmianę ukierunkowaną, bynajmniej nie czekając na to, aż go wyręczy losowe uszkodzenie DNA, pojawiające się ze statystycznym bezwładem, wówczas możliwe będzie szerzenie się „mody”, np. na dłuższe, szybsze nogi, na płetwy między palcami zwiększające siłę wiosłowania, na wężowe wydłużenie ciała, które w połączeniu z zanikiem kończyn umożliwia pełzanie pod kamieniami z szybkością błyskawicy, albo monstrualne wydłużenie szyi pozwalające żyrafie sięgać do wierzchołka drzewa. Możliwa też stanie się całkowita przemiana w ciągu kilkuset, a może tylko kilkudziesięciu pokoleń, a z tak krótkiego okresu mogłyby się nie zachować w osadach żadne formy przejściowe. Co jednak z genami? Przecież dobrze wiadomo, że one mutują i u różnych gatunków są różne. Cóż, trzeba będzie przyjąć, że mutacje genów nie są pierwotną przyczyną, lecz skutkiem idących przed nimi zmian wzorców morfologicznych! Ponieważ zmiana środowiska, trybu życia oraz funkcji ciała zmienia też metabolizm, potrzebne są w tym celu inne białka, enzymy, hormony, ciała odpornościowe. To właśnie ich struktura a nie kształt ciała zapisana jest w genach i muszą się one przystosowywać do życia wodnego lub w pustynnym upale. Dlatego mutują lub raczej są mutowane. Celowo. Zgodnie z potrzebami. Dzieje się to na różne sposoby. Spośród genów rozmieszczonych wzdłuż nici DNA niektóre, już zbędne, wymagają tylko nieznacznej przebudowy. Usuwa się z nich pewne nukleotydy, na ich miejsce wstawiając nowe. Tam, gdzie potrzebne są większe zmiany, wykorzystywane są fragmenty „złomu” intronowego lub części genów przeznaczonych do „rozbiórki”, zestawiane z odcinkami DNA dostarczanymi spoza organizmu przez „pocztę” bakteryjną i wirusową. Wzorce genów istnieją w subtelnej, misnatycznej przestrzeni. Znajdują się tam plany wszelkich struktur genowych i białkowych, jakie w ogóle występowały i występują w przyrodzie, w dowolnym organizmie i w dowolnych czasach. Jeśli hadrozaur, dinozaur wodny, miał płetwy między palcami, wymagające produkcji elastycznych powłok komórkowych, to kaczki i bobry żyjące sto milionów lat po nim mogły skorzystać z tego ponadczasowego wzoru, wchodząc z nim w misnatyczny „rezonans”. Nasuwa się tutaj jeszcze jeden pomysł. Jak wiemy z treści rozdziału „Gen obnażony” ilość DNA w komórkach człowieka, czy w ogóle ssaków, przewyższa ich genetyczne potrzeby. Nieliczne, jakie udało się odczytać, fragmenty genomu zawierają geny, przemieszane z wielekroć dłuższymi od nich odcinkami zapisu nie kodującego białek. Składają się one z niezrozumiałych dla nas ciągów zapisu. To jednak, że nie są one przydatne do syntezy białek, nie świadczy o ich 62 zupełnej bezużyteczności. Oprócz innych przeznaczeń mogą być np. obfitą zbiornicą całych „prefabrykowanych” sekwencji, służących do konstrukcji nowych genów. Wystarczy wymienić w nich pewne nukleotydy, inne pozamieniać miejscami, kilka całkiem wyciąć, ażeby uzyskać gen, jakiego jeszcze w tej komórce nie było. W końcu dokładnie w taki sposób odbywa się „redagowanie” genu przez wycinanie zeń zbędnych intronów i sklejanie sensownych exonów. Całość lub część tego tajemniczego zapisu może się też okazać starymi genami, nie wykorzystywanymi już od długiego czasu, pozostałymi po dawniejszych postaciach człowieka. Może to nasz spadek po wszystkich poprzednich wcieleniach, na całej drodze od ryby do ssaka? Spadek po filogenetycznej drodze gatunku przez epoki i ery? Te geny, po milionach lat przechowywania, nie są zapomniane. Komórka zawsze o nich pamięta i gdy przyjdzie czas przemiany, na przykład powrót gatunku, niegdyś żyjącego w morzu, obecnie lądowego znowu do wodnego życia, wystarczy potrzebne elementy jedynie odświeżyć. Z przechowywanych genów zostanie zdjęta blokada i natychmiast, bez zwłoki, rozpocznie się produkcja białek niezbędnych do życia w wodzie. Jeśli ktoś jeszcze miałby wątpliwości, czy aparat komórkowy zdolny jest do aktywnej przebudowy genów, niech przypomni sobie, że: – komórki przed każdym swym podziałem kopiują w s z y s t k i e geny – przypadkowe błędy w kopiowaniu DNA są niezwłocznie naprawiane przez wyspecjalizowane enzymy – w komórkach rozrodczych stałą praktyką jest crossing-over, czyli aktywna wymiana pomiędzy chromosomami genów odpowiadających za te same cechy. W świetle powyższego „olśniewające odkrycie Darwina” wymagałoby zmiany kolejności zdarzeń: nie mutacje genów zapoczątkowują przemianę morfologiczną, lecz ta przemiana wymaga przebudowy genu. W czasach Darwina nie potrafiono jeszcze zaglądać do komórek, toteż ustalenie tak subtelnej różnicy było niemożliwe, ale i dziś nikt też się tym nie interesuje, bowiem bezwład w myśleniu jest olbrzymi. Zresztą, nawet przy najnowszych technikach również nie będzie to łatwe. Tymczasem ewolucjoniści wciąż trzymają się kurczowo swych ulubionych współczesnych przykładów z makroświata. Jednym z takich „dowodów” ma być mutacja pospolitej ćmy z okolic Manchesteru w Anglii. Owad miał szare, jakby posypane pieprzem skrzydła, co zapewniało mu w ciągu dnia doskonały kamuflaż na pniach drzew, z nadejściem jednak rewolucji przemysłowej dymy fabryczne przyciemniły korę i ćmy stały się dobrze widoczne na jej tle. Nie trwało to długo. Zanim wyginęły, chwytane przez ptaki, pojawił się, około stu lat temu, rzekomo przypadkowo, mutant z czarnymi skrzydłami. Można powiedzieć, że przypadek idealnie trafił we właściwej chwili. Wcześniejsze pojawienie się ciemnej odmiany niekorzystnie wyróżniającej owada spowodowałoby szybką eliminację jego genów przez dobór naturalny, posługujący się żarłocznymi ptakami. Gdy jednak pnie ściemniały, sytuacja się odmieniła. Ptaki nadal polowały z powodzeniem na dobrze widoczne ćmy w starej szacie, nie zauważając na korze pokrytej sadzą ciemnego mutanta i jego potomstwa. Toteż ich ubarwienie stało się dominujące w całej okolicy. Jak łatwo zauważyć, nawet laikowi, całe wydarzenie nie jest w najmniejszej nawet mierze dowodem p r z y p a d k o w e j produkcji czarnego barwnika! Jest wyłącznie świadectwem przemiany, ale jej mechanizm pozostaje nadal zagadkowy. Sądzę, iż przypadek jest tu wykluczony. Rozpoczęcie produkcji czarnego barwnika mógł spowodować sam organizm owada, który, w nieznany sposób, zareagował na kolor podłoża. Przykłady takiej reakcji obserwujemy u jaszczurek, a szczególnie wyraźne są u kameleona. Ten ostatni, wchodząc na tło o zmienionym kolorze, w ciągu kilku lub kilkunastu minut 63 dostosowuje do niego barwę własnej skóry. Kolejność niewątpliwie jest taka: najpierw zmiana tła, potem koloru skóry. Nic nie stoi na przeszkodzie, by uznać, że ćmy i inne gatunki mają taką samą jak kameleony zdolność reagowania na kolor ich życiowego podłoża. Wprawdzie nie odbywa się to u nich w tak krótkim czasie, lecz za to, gdy już nastąpi, jest trwałe. Jedną z najstarszych właściwości, wynikających z potrzeb organizmów żywych, jest mimetyzm. Było dość czasu, aby pojawiła się taka zdolność, rozwinęła, rozpowszechniła i utrwaliła. Obserwowana jest wszędzie w przyrodzie, zachowanie kameleona jest jej szczególnym przypadkiem. Jeśli organizm kameleona sam inicjuje przemianę, dlaczego się upierać, że wszystkie pozostałe zwierzęta są przemalowywane przez czysty przypadek? W dodatku ten przypadek musiałby nieustannie grać w ruletkę z całą gamą kolorów i kilkudziesięciu, skromnie licząc, odcieniami każdego, jakie występują w przyrodzie. Bezbłędne trafienie w to, co „ćmy lubią najbardziej” w Manchesterze, w czarny jak sadza kolor, byłoby wyjątkową wygraną, zapewne trudną do podparcia rachunkiem prawdopodobieństwa. W ostatnich latach mikrobiologia coraz częściej dostarcza dowodów bardzo niewygodnych dla tradycyjnych ewolucjonistów. Mam na myśli niezwykle szybkie uodpornianie się bakterii i wirusów na szczepionki i antybiotyki. Za każdym razem wiąże się to z wytworzeniem przez ten jednokomórkowy organizm nowego lub kilku nowych białek. To oczywiście oznacza, że DNA lub RNA zostało zmodyfikowane i zawiera obecnie nowy gen czy geny, czyli inaczej „przepisy” białkowe. Szybkość, z jaką odbywa się to konstruowanie nowych genów – rok, czasem dwa lata – bezwzględnie wyklucza tradycyjnie pojmowany mechanizm takich przekształceń. Z całą pewnością w tych przypadkach odpowiadają one na zapotrzebowanie chwili i są bez wątpienia celowe. Jedne bakterie wytwarzają w swej błonie komórkowej swoiste pompy, które usuwają szkodliwe substancje na zewnątrz. Inne zaczęły produkować nowe enzymy, konstruując w tym celu nowe geny, służące do przecinania w specyficznych miejscach cząstek antybiotyku, co odbiera mu wszelką możliwość działania. Ten sposób zastosowały np. bakterie gruźlicy, uodparniając się na działanie penicyliny. Immunolog, dr Stefan Kaufmann z Instytutu Maxa Plancka w Berlinie uważa, że pojawienie się bakterii odpornych na działanie wszelkich znanych antybiotyków jest tylko sprawą czasu i to niedługiego. Bakteria Streptococcus pneumoniae, wywołująca zapalenie płuc i opon mózgowych, poddaje się w USA już tylko jednemu antybiotykowi, wankomycynie. Jeśli uodporni się i na nią – nastąpi katastrofa. Zmiany zachodzą tak szybko, są tak trafnie ukierunkowane, iż wprost nasuwa się przypuszczenie, że w całym świecie bakterii i wirusów uaktywnił się samoobronny wzorzec misnatyczny przystosowujący mikroorganizmy do przeżycia w zmienionym środowisku. Jest on najpewniej dokładnie tym samym wzorcem, który od zarania życia przebudowywał organizmy, tworząc nowe gatunki i umożliwiając im wkraczanie do nowych nisz ekologicznych, który jest główną siłą sprawczą ewolucji. Jego działanie jest najszybsze u istot jednokomórkowych, ponieważ tam przemiana może się ograniczać do przebudowy lub stworzenia jednego tylko genu. U organizmów wyższych, na przykład przy przejściu od życia lądowego do wodnego, przemiana musi dotyczyć całych kompleksów genów oraz stworzenia wzorców nowych organów ciała. Trwa ona dłużej i jest trudniejsza do zaobserwowania. Dalszym potwierdzeniem tego... Dalszym potwierdzeniem tego mogą być przykłady ze świata organizmów 64 wielokomórkowych, na przykład owadów. Blatella germanica czyli prusak i Blatella orientalis czyli karaluch, dobrze znani goście w naszych domach, zupełnie gdzie indziej mają swoje ziemskie raje, swoje eldorado. Są nimi stworzone przez ludzką cywilizację miejskie wysypiska śmieci. Tam oba gatunki żyją w dziesiątkach milionów. Doktor Haszem Haszemi, pracownik instytutu naukowego w Schwaebisch Hali w RFN, próbuje stworzyć recepturę środka, który by wyeliminował karaluchy i prusaki z tamtejszego wysypiska. Ale prace, jakie publikuje na temat swoich doświadczeń, stają się w istocie opisem genetycznych osiągnięć owadów. Doktor Haszemi spryskuje je na przykład miksturą paraliżującą ich układ nerwowy, kiedy indziej podaje sztucznie wytworzony środek, wprawiający samce w stan nie kończącej się rui, co prowadzi do śmierci z wycieńczenia lub jeszcze inny, orientujący ich popęd płciowy ku innym samcom, co również nie sprzyja rozrodowi. Niestety, nie rozwiązuje to problemu karaluchów. Jak stwierdza doktor Haszemi, owady potrzebują około pół roku, czyli sześciu pokoleń, aby się przystosować do każdego z jego zabójczych wynalazków. Oznacza to, podobnie jak w przypadku wirusów, konieczność skonstruowania nowego, nieobecnego dotąd w ich komórkach, genu. I tu też mutacja jest ukierunkowana, celowa i z pewnością nie korzysta ani z mechanizmów, ani z doboru naturalnego, ani z przypadkowych mutacji. Co więcej, czynnik, który nią kieruje, wykracza nie tylko poza komórkę, ale i cały organizm. Pojedynczy karaluch o sparaliżowanym układzie nerwowym po prostu umiera. Wszystkie jego komórki giną. Informacja o tym, co się stało, nie przenosi się na następne pokolenie drogą dziedziczenia. Wobec tego jasne się wydaje, że czynnik, któremu „zależy” na podtrzymaniu gatunku, „widzi”, co się dzieje, i „przewiduje” zagrożenie w perspektywie czasu. W efekcie podejmuje działanie, aby mu zapobiec. W tym celu musi „wiedzieć”, jaki enzym zneutralizuje truciznę, a jeżeli nie wie, musi „zaprojektować” odpowiednią drobinę białkową, przewidując z góry jej właściwości. To wymaga niewyobrażalnie wielkiej wiedzy chemicznej, jeszcze nieosiągalnej dla ludzi. Teraz skład enzymu musi być „podyktowany” komórce w postaci zakodowanej tak, aby mogła ona go zsyntetyzować, włączając do swojego DNA jako nowy gen. Cała ta manipulacja dokonuje się jakoby na przestrzeni sześciu pokoleń... Nic bardziej mylnego! Nie ma tutaj mowy o zmianach stopniowych! Pamiętajmy, karaluch rażony trucizną, nawet jeśli zdoła wprowadzić u siebie jakąś drobną zmianę, ginie. Jeśli jest sparaliżowany, kopulować nie może, jeśli działają na niego męskie feromony, próbuje bezproduktywnie kopulować z samcami. Zmiana nie zostaje więc przeniesiona na młode pokolenie, które mogłoby dokonać następnej jednej szóstej przemiany tak, by po sześciu pokoleniach uczynić ją kompletną. To jest niemożliwe. Zmiana dokonuje się skokowo i w jednym pokoleniu. Sześciu pokoleń potrzeba na jakiś całkowicie nieznany nam proces, odbywający się poza komórkami, aby pod naciskiem zagrożenia ukształtował się wzorzec substancji obronnej. Wówczas ten wzorzec wchodzi w rezonans z kolejnym pokoleniem, nigdy nie porażonych trucizną karaluchów, a one nadają mu materialny kształt genu. One same oczywiście, porażone nie były. Jest to dowód, że zmianę stymuluje czynnik nadrzędny wobec genów, działający na poziomie ponadosobniczym, przekształcający całą populację. Zastanówmy się teraz, czy znane są przypadki przekształcania już nie tylko genów, ale całego organizmu z wykluczeniem i geologicznego czasu, i mutacji na poziomie DNA. Oczywiście są znane. Przypomnijmy sobie choćby nasze znajome ameby, Dictiostelium discoideum. Zbiorowisko czterdziestu lub sześćdziesięciu tysięcy tych pełzających komórek skupia się, by utworzyć zbiorowe ciało, prosty organizm o kilku wyspecjalizowanych organach i z góry zaprogramowanym kształcie. Kształtów tych jest zresztą kilka. Najpierw jest to stożkowaty 65 pagórek, zmieniający się następnie w ślimaka bez skorupy, który z kolei przekształca się w wieżę o szerokiej podstawie i wysmukłej kolumnie z osadzoną na niej wydrążoną kulą. Ktoś obserwujący te zmienne postacie, jedną w oderwaniu od drugiej, nawet by nie przypuścił, że jest to ten sam organizm. Te morfologiczne zmiany, budowanie z cegiełek składowych różnych postaci o różnym zachowaniu, są wynikiem celowego działania (instynktowego na poziomie komórek), dającego wynik w ciągu kilku godzin. Tu, na marginesie, warto zauważyć, że ameby, tak jak karaluchy, do swego osiągnięcia nie mogły dochodzić stopniowo, przez kolejne modyfikacje swego zachowania, które, w sposób przypadkowy, miałoby doprowadzić do powstania wieży. Już samo skupianie się rozproszonych osobników jest bezsensowne, bowiem tyle osobników na małym obszarze ma znacznie mniejsze szansę przeżycia niż oddalone od siebie pojedyncze ameby. Wystarczy bowiem, aby jedna z nich trafiła na źródło pokarmu i zaczęła się dzielić, cała populacja będzie odbudowana. Skupienie się w pagórek czy budowa wieży – to śmierć z wycieńczenia dla większości. Usprawiedliwić ją może tylko abstrakcyjna nadzieja, iż jedna z komórek umieszczonych na szczycie jako forma przetrwalnikowa wróci kiedyś do życia. Taka struktura może powstać od razu w kompletnej postaci albo nie powstanie w ogóle, ponieważ pośrednie fazy prowadziłyby tylko do zagłady i byłyby dla gatunku śmiertelnym doświadczeniem. Jeśli więc wieża powstała od razu, to jest ona dowodem zaangażowania w ten proces inteligentnego czynnika. Czyż nie jest wobec tego prawdopodobne, że ssak może celowo przekształcić się w innego ssaka, choć w znacznie dłuższym czasie, z uwagi na rozbudowane i skomplikowane organy? Przekształceniem, o jakie nam chodzi, jest przemiana gąsienicy w motyla. To przecież nieomal ewolucja jednego zwierzęcia w drugie, oglądana na żywo! To prawda, że chodzi tylko o różne fazy osobniczego rozwoju jednego gatunku, obie posiadające takie same geny i zbudowane z tych samych komórek, tylko inaczej zgrupowanych, lecz to jest właśnie to! Organizm gąsienicy swym kształtem, funkcją, przemianą materii, trybem życia, potrzebami i specjalizacją tkanek, produkcją białek, hormonów, enzymów, jest odległy od organizmu motyla mniej więcej tak samo jak dżdżownica. Geny gąsienicy i motyla są dokładnie te same. Ich treść ani ilość nie ulegają zmianie. W obu fazach pracuje tylko inny pakiet, zbędne geny są zablokowane. U gąsienicy nieczynne są geny wytwarzające barwniki dla skrzydeł, u motyla właśnie one pracują, podczas gdy blokadzie ulegają geny enzymów trawiennych żarłocznej gąsienicy. W naszym przypadku to uboczna sprawa, skoro i tak wiemy, że kształt organizmu nie jest zapisany w genach. Istotne jest, że gąsienica, zamknąwszy się w kokonie, rozpada się na masę komórkową, a ta organizuje się na nowo, w całkiem inne zwierzę. W ciągu kilkunastu tygodni następuje to, co według tradycyjnych ewolucjonistów powinno odbywać się sto milionów lat z zaangażowaniem nieustannej, mutacyjnej loterii, i pracy rozgrzanej do czerwoności gilotyny doboru naturalnego, obcinającej niekorzystne odchylenia. Przypadek gąsienicy i motyla, mrówczych larw i mrówek, pszczół, termitów, ważek i tylu innych gatunków przechodzących metamorfozę powinien być dowodem, że zmiany morfologiczne odbywają się w całkiem inny sposób, niż dotąd sądzono. 66 Poczta wirusowa W ostatnich latach dokonano odkrycia, którego całej doniosłości jeszcze nie umiemy pojąć. Okazało się, że wirusy i bakterie, krążące dość swobodnie w biomasie i oczywiście poza nią, przenoszą ze sobą odcinki kwasów nukleinowych z fragmentami genów. Własnych oraz pochodzących z odwiedzanych przez wirusy komórek. Wirus lub bakteria spełnia w tym przypadku rolę koperty pocztowej, która przenosi urywki informacji z domu do domu, z ciała do ciała. Jest to obieg informacji o niewyobrażalnej wprost skali. Rozpoczął się przed erami, kiedy nas nie było i nikt nie śnił nawet o książkach, listach, telegramach czy faxach. Już wówczas komórki całego świata wymieniały depesze: ATT-CTG-AGA-CGT-AAG-CCT... zapisane na skrawkach podwójnej helisy. Zresztą nie jest wykluczone, że nie zdołaliśmy pojąć także właściwej roli wirusów. Zaabsorbowani ich chorobotwórczym działaniem, traktujemy je jak złośliwe pasożyty, agresorów i mordercze stwory, sądząc, że takie właśnie jest ich miejsce w przyrodzie. Zapewne bardzo się mylimy, nie dostrzegając, czym naprawdę mogą być wirusy. Aby o nich mówić, musimy sobie najpierw jasno uświadomić, że nie są to istoty żywe. Wirus jest rzeczą, przedmiotem, martwym zlepkiem atomów. Jedyną żywą istotą na Ziemi jest komórka. Tylko ona może się rozmnażać, żyć wiecznie przez nie kończące się podziały. Tylko w jej wnętrzu zachodzą procesy podtrzymujące tę zdolność. W odróżnieniu od niej wirus jest martwy, tak jak pudełko z dyskietkami komputerowymi stojące na biurku. Jest on właśnie pudełeczkiem, kapsułką, opakowaniem zlepionym z drobin białka, zawierającym wewnątrz właśnie równoważnik dyskietek: pasemko kwasu nukleinowego, DNA lub RNA z zapisaną na nim... No właśnie! Jeśli chcemy poznać treść zapisu, musimy to pasemko wstrzyknąć do żywej komórki, tak jak dyskietkę wsuwa się do komputera, aby w ułamku sekundy ujrzeć jej treść na ekranie. Komórka działa prawie tak samo szybko, odczytuje skrawek DNA dostarczony przez wirusa i okazuje się wtedy, że zawiera on geny, przepisy na budowę białek tworzących osłonkę wirusa. Komórka nie tylko je odczytuje, lecz z jakiegoś powodu, idąc za jakimś nakazem, natychmiast zaczyna je syntetyzować, wstrzymując zarazem syntezę własnych białek. Następnie kopiuje w wielu egzemplarzach dostarczony odcinek DNA wirusowego. Każda z kopii wślizguje się do jednej z dziesiątków tysięcy nowo powstałych kapsułek wirusowych. Wtedy, na podstawie jednego ze zdradzieckich wirusowych genów, komórka wytwarza enzym, który samobójczo rozrywa jej błonę i uwalnia na zewnątrz rojowisko wirusów. Mimo że obecnie proces ten poznaliśmy już dość dobrze, nadal nie umiemy sobie wyobrazić, jak powstał pierwszy wirus. Można tylko wnioskować, że skoro do jego powielania niezbędna jest komórka, również prawirusy zostały wytworzone przez pradawne pokolenia komórek. Zresztą czynią to nadal, wciąż wypuszczając nowe szczepy, nowe mutacje wirusów zawierających zmodyfikowane geny. 67 Są więc wirusy szkatułkami służącymi do przenoszenia programu budowy tychże szkatułek. Spełniając taką rolę wydają się czymś najmniej potrzebnym w świecie, czymś bezsensownym, istniejącym dla samego istnienia, gadżetem zaśmiecającym przyrodę, w dodatku produkowanym za cenę śmierci komórek. Czyżby tak istotnie było? Drugie pytanie dotyczy komórek. Dlaczego te najstarsze, najmądrzejsze, najbardziej doświadczone i zahartowane w ewolucyjnych bojach stworzenia, radzące sobie z każdym zagrożeniem, podejmują wytwarzanie wirusów, skoro przy tym giną? Wszystko to jest niejasne i mgliste tak długo, jak długo myślimy w kategoriach ślepego przypadku i losu, stosunku pasożyt – żywiciel, infekcja – choroba. Lecz mgły się rozwiewają, kiedy założymy, iż wirusy mają swe ważne miejsce w mechanizmie przyrody, jako jedno z jego kółek zębatych, napędzających skryte przed nami procesy. My widzimy jedynie ich wynik. Może to wirusy kryją się za przebudową jednych organizmów w drugie, a powodowane przez nie zniszczenia i choroby są tylko efektem ubocznym o nieznacznej skali? Misja wirusów będzie dopóty tajemnicza, dopóki naukowcy nie stwierdzą, d l a c z e g o tylko niektóre komórki je wytwarzają, a inne pozostają całkowicie odporne na infekcję wirusową. Może jest to zjawisko kontrolowane? I dopóki nie przekonają się, co się dzieje, gdy wirus przenika do komórki – na przykład rozrodczej – a ta go nie powiela! Warto byłoby sprawdzić, czy ona nie przyjmuje jego DNA i nie włącza go do swojej pamięci genetycznej? I co komórka dalej czyni z tym przekazem? Tak czy inaczej można sobie wyobrazić, że komórki same stworzyły wirusy, aby za ich pośrednictwem wymieniać między sobą, na globalną skalę, świeże, twórcze, nowe kombinacje genów, owe ATC-ATG-TTA... Jeden z najmniejszych wirusów zawiera pojedynczy chromosom, pasemko RNA z trzema tylko genami. Wystarczy, aby dostał się on do odpowiedniej komórki, a ta w ciągu trzydziestu do sześćdziesięciu minut wyrzuci z siebie do dziesięciu tysięcy nowych wirusów. Pierwszy z tych trzech genów koduje drobiny białka tworzące płaszcz wirusa, drugi – drobinę obecną w płaszczu w jednym egzemplarzu, służącą do przebijania ścian i błon komórkowych. Trzeci koduje enzym potrzebny do replikacji opisanych genów w takiej ilości, aby jedna kopia mogła się znaleźć w każdym z nowych wirusów. Lecz nie koniec na wirusach. Odkryto coś jeszcze dziwniejszego i mniejszego od najmniejszych wirusów. Składa się toż samego, wolnego RNA bez opakowania białkowego i zostało nazwane wiroidem. Na wiroid składa się około 225 nukleotydów, kodujących zaledwie 70 do 80 aminokwasów, a to jest za mało, aby zakodować choćby enzym czyli drobinę białkową, która wspomoże ich replikację. Pod tym względem wiroidy całkowicie są zdane na aparat komórkowy. I komórki, jak bezwolne, automatyczne kopiarki, powielają wiroidy, a ich kopie rozsiewają po świecie. Komórki, które mają tyle systemów zabezpieczeń, potrafią wybiórczo przepuszczać różne związki przez błonę, bez trudu niszczą intruzów swymi enzymami tnącymi – w tym przypadku nie korzystają z nich. Już to powierzchowne spojrzenie na wirusy, wiroidy i stosunek do nich żywych komórek wskazuje, że najważniejsze pozostaje jeszcze do odkrycia. Sądzę, iż ta poczta genowa może być właśnie przyłapanym przez nas na gorącym uczynku procesem przebudowy genomów. Kto spośród jaszczurek, glonów, pierwotniaków, ptaków, ryb czy ludzi chce się nadal rozwijać, chce iść z duchem czasu, nadążyć za zmianami zachodzącymi wokół, ten chwyta i skrzętnie gromadzi fragmenty zapisów, a potem składa z nich geny, jakich dotąd nie miał! Klimat w jakiejś okolicy ochładza się i powstaje zapotrzebowanie na dłuższe uwłosienie? Proszę, oto najbliższą przesyłką pocztową, wciągnięte z oddechem, jak np. podczas epidemii, 68 przenikają do krwioobiegu wirusy z genem lub odcinkiem genu zawierającym przepis na składnik niezbędny do wzrostu dłuższych włosów. Przedostają się do komórek rozrodczych, tam przesyłka zostaje odpakowana, nowy gen rozpoznany i włączony do własnego genomu. Potomstwo urodzi się już z obfitym futrem, lepiej chroniącym od chłodu. Być może proces ten musi się powtórzyć kilka razy dla skompletowania genu. Takie objaśnienie zakłada celowość w działaniu komórek, które muszą wiedzieć, do czego zmierzają. Przy tradycyjnym pojmowaniu procesów życiowych jest to nie do pomyślenia, zakładając jednak, że ponad organizmami działają wzorce, rzecz staje się możliwa. System nerwowy zwierzęcia wysyła w jakiś sposób sygnał o potrzebie lepszej ochrony przed chłodem i wywołuje rezonans z wzorcem odpowiednim dla arktycznych zwierząt. Ten wzorzec z kolei zawiera jako swe części składowe wzorce produktów koniecznych dla powstania rurkowatych włosów, grubej tkanki tłuszczowej, grubej skóry. Potrzebne geny zostają złożone z cegiełek składowych dostarczonych przez Globalne Przedsiębiorstwo kolportażu Wirus-Bakteria-Wiroid Co. Nowa tendencja w budowie organizmu szerzy się jak zaraza i w krótkim czasie obejmuje całą populację. Kto wie, czy to słowo nie trafia w samo sedno sprawy. Wirusy, przekazywane sobie przez zwierzęta, być może służą właśnie rozpowszechnieniu nowej cechy i znacznie przyspieszają grupową przemianę. Tu nasuwa się pomysł o roli epidemii w przekształcaniu gatunków. Może wirus lub bakteria, dostarczające szczególnie pożądanego w danej okolicy genu, mają moc infekowania organizmów, które je przyjmują i rozmnażają w pośpiechu i bez granic, aby nasycić nimi całą populację? W efekcie znaczna część jej zginie, lecz osobniki, które przeżyją, będą już inne, albowiem włączyły nowy gen do swojego genomu. Konsekwentnie należałoby zbadać, czy takie zachowania zwierząt, jak ocieranie się o siebie, obwąchiwanie, wzajemne lizanie nie służą – oprócz innych celów – także przenoszeniu swobodnych komórek oraz bakterii i wirusów z genetyczną przesyłką? A w końcu, może to, co my bierzemy za zachowania czysto socjalne, służące porozumiewaniu się, sygnalizowaniu nastroju, uległości, utrzymaniu więzów rodowych – jest tylko wybiegiem genów, wynalezionym przez nie sposobem na szybkie przekazanie jak największej liczbie osobników informacji o zmianie? W końcu popęd płciowy, miłość, uczucie rozkoszy, które my wiążemy ze sferą psychiki, są podstępami naszych chromosomów. Im chodzi tylko o to, aby plemnik przeniknął do jaja, umożliwiając spotkanie dwóch różnych genomów, ojcowskiego z macierzyńskim, co stworzy nową genetyczną jakość. O aktywnej roli chromosomów we własnych przekształceniach napisałem już wyżej, w rozdziale o crossing-over. Zastanówmy się teraz, czy możliwe jest ich komunikowanie się z chromosomami rezydującymi w ciałach innych osobników, przy użyciu sposobów odmiennych niż infekcja bakteryjna oraz zapłodnienie. Wiele roślin wytworzyło systemy obronne, chroniące przed nadmiernym, wyniszczającym obgryzaniem ich przez zwierzęta. Należą do nich gruba, twarda kora albo kolce na pniach, liściach, łodygach. Mogą to być też substancje chemiczne, jak na przykład tanina. Skład chemiczny tego związku, produkowanego przez komórki roślinne na podstawie przepisów zapisanych w genach, został tak dobrany, aby nie tylko zniechęcał roślinożercę swoim gorzkim smakiem, ale wręcz go odstraszał. Tanina wywołuje bowiem trudności w trawieniu, połączone z niezwykle nieprzyjemnymi objawami, mogące doprowadzić do zgonu. Efekty jej działania są czasem opóźnione. Jak się przekonano, gąsienice spożywające rośliny zawierające taninę przekształcają się w owady produkujące znacznie mniej jajeczek, z których w dodatku wylęga się słabe i krótko żyjące potomstwo. 69 Lecz dopiero tutaj zaczyna się coś prawdziwie godnego uwagi! Utrzymanie stałego, wysokiego stężenia taniny w liściach wymaga wielkiego wysiłku komórek. „Wpadły więc one na pomysł”, aby wytwarzać ją tylko wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba. Bardzo to rozsądne, jeżeli się zważy, że głodna koza albo antylopa nie pojawia się przy danym krzaku co dzień. Obserwacja afrykańskich antylop kudu wykazała, że pasą się one rozproszone po sawannie, skubiąc liście z jednego krzaka nie dłużej niż dwie minuty, potem przechodzą do następnego, pozostawiając za sobą nie naruszone całe kiście apetycznego listowia. Okazało się, że nie z dobrego serca oszczędzają krzaczek – są do tego zmuszane przez roślinę. Krzak uruchamia swą chemiczną broń z zaskakującą szybkością. W ciągu 15 minut koncentracja taniny może wzrosnąć w przypadku niektórych gatunków o 50%, innych, jak np. akacji, aż o 94%. Ale już w godzinę po zaatakowaniu liście akacji zawierają 282% trucizny ponad zwykły poziom. Taka odpowiedź rośliny na groźbę całkowitego zjedzenia nie jest zjawiskiem łatwym do objaśnienia. Wymaga ona uruchomienia nią procesów, które nie mieszczą się w ramach samych oddziaływań chemicznych. Lecz na tym nie koniec. Ku najwyższemu zdumieniu badaczy wyszło na jaw, że zaatakowane rośliny podnoszą alarm i ostrzegają inne o niebezpieczeństwie ataku. Rośliny nie tknięte, oddalone od miejsca żerowania o kilkanaście metrów, też podejmują zwiększoną produkcję taniny. Przypuszcza się, że czynnikiem przenoszącym ostrzeżenie są lotne substancje zapachowe. To, co istotne dla nas, to fakt porozumienia się genów jednego krzaka z genami drugiego, celem podjęcia takiego samego działania obronnego. Skoro tak, skoro można uzgodnić między sobą równoczesną produkcję taniny, dlaczego nie można by się porozumiewać i w sprawie produktów niezbędnych dla zmiany koloru skrzydeł? Powróćmy jeszcze do cytowanego w poprzednim rozdziale. Carla Sagana, który nas poucza, że elegancja i piękno współczesnych form życia wyłoniły się przypadkowo. Powtarza to bezkrytycznie za francuskim biologiem Jacques’em Monodem, znakomitym odkrywcą procesu produkcji białka komórkowego, który puściwszy się na szerokie wody ogólnych koncepcji, w swej książce Przypadek i konieczność wygłosił jedno z największych głupstw, jakie przytrafiły się wybitnym badaczom w całej historii nauki: „Sam przypadek leży u źródła wszelkiej innowacji, wszelkiego stwarzania w biosferze. Czysty przypadek, absolutnie dowolny i ślepy, u samych korzeni zdumiewającego gmachu ewolucji. Ta centralna koncepcja nowoczesnej biologii, nie jest już jedną z wielu innych, możliwych do pomyślenia hipotez. Jest to dziś jedyna możliwa do pomyślenia hipoteza, jedyna, która jest zbieżna z zaobserwowanymi faktami. I nic nie uzasadnia przypuszczenia – czy nadziei – że w tym przedmiocie nasze stanowisko może być kiedykolwiek zmienione”. No cóż, jest w tym wyznaniu wiary tylko bezradność i bezsiła, rezygnacja i małość ducha. I – nienaukowe myślenie! W świecie ludzi, to co piękne i eleganckie, w żaden sposób nie kojarzy się z przypadkiem. Jest zawsze wytworem wiedzy, pracy, doświadczenia, inteligencji, a nade wszystko ducha. Dziełem artystycznej intuicji, inspiracji, wrażliwości, nastroju oraz czynników związanych z myślą, inteligencją, umysłem i duszą. Czy to chodzi o obraz, czy konstrukcję mostową, wspaniałą kopułę czy fasadę kościoła, samochód czy samolot. O roli przypadku można mówić tylko w drobnych szczegółach. Na pewno nie tam, gdzie chodzi o całości złożone, pełne, doskonałe, celowe, wielostronne, bogate w znaczenia. A przecież człowiek nie zdołał jeszcze stworzyć niczego, choćby w przybliżeniu tak doskonałego, jak kreacje przyrody. Ani w zakresie sztuki, ani inżynierii. Także biolodzy Sagan i Monod nie stworzyli niczego, objaśniają jedynie jakieś drobne ścieżki przyrody. Ale i tego nie robią przez przypadek. Osiągają to dzięki myśli, rozumowaniu, namysłowi, planowaniu, dopasowywaniu cegiełek. A jednak o tym, co nieskończenie przerasta ich mozolne prace, co 70 stworzyło ich samych (!), powiadają: przypadek! Może nikt im nigdy nie powiedział, że trzeba podnieść głowę, cofnąć się trzy kroki, by zyskać perspektywę, nabrać powietrza w płuca, przetrzeć oczy, zobaczyć Przyrodę, ujrzeć Drzewo Życia. Jak z pierwszych komórek rośnie i pączkuje, jak mnoży odnogi, odroślą, konary, liście, owoce. Jak wydaje z siebie rzędy, gatunki, rodzaje. Tak bardzo różne, a przecież jeden potrzebny drugiemu, żywiące się nawzajem. Rozmaite, a jednak każdy w sobie doskonały, udany, zdolny do przeżycia, trwający w Kosmosie, głęboko zakorzeniony w strukturach Wszechświata. Ten gigantyczny, wspaniały, zbiorowy organizm, rozdzielony na miriady oddzielnych kropli życia, rozkwitający bujnie, krzewiący się, kipiący, przyrastający wśród martwej natury, zwycięski, idący przeciw prawom stygnięcia, rozpadu, chaosu, może jedyny taki w całym, nieobjętym Wszechświecie, miałby być przypadkiem? Jeśli tak wielkie Drzewo wyrasta z drobnego nasienia, tylko dzięki temu, że w każdej jego komórce, na każdym poziomie, w każdej gałęzi i owocu, w przeszłości i teraz, nieustannie pracuje przypadek, to musi to być przypadek szczególnego rodzaju. Wyjątek wśród przypadków. Ten jeden jedyny, który stwarza i buduje. Ale przypadek, którego skutkiem jest porażająca celowość, skuteczność, doskonałość – przypadkiem już nie jest. 71 CZĘŚĆ II Tajemnicza natura Przeniknęliśmy poza granice nauki, do tajemniczego obszaru wzorców przyrody. Nie oznacza to, że tym samym „złapaliśmy za palec” samego Pana Boga. On z pewnością przebywa jeszcze znacznie dalej, zaś wzorce misnatyczne są jednym ze stworzonych przez Niego poziomów istnienia. Pierwsza część tej książki służyła znalezieniu wskazań i dowodów, że w wielkim dziele przyrody poważną rolę odgrywa czynnik dotychczas nieznany, kryjący się poza chemią i fizyką, będący motorem zjawisk obu tych rodzajów oraz procesów i czynności wszelkich ożywionych systemów, a także instynktów, zachowań i zjawisk umysłowych. Na razie nie potrafimy sobie wyobrazić substancji, z której stworzone są wzorce. Skoro są wszechobecne, przenikające się wzajem, a nie mieszające się, wyraźnie od siebie oddzielone, a zarazem nakładające się tysięcznymi warstwami, stapiające się z sobą w każdym zjawisku i w każdym istnieniu – to znaczy, że nie mają nic albo niewiele z charakteru pól elektromagnetycznych czy grawitacyjnych. Z czasem dowiemy się tego. Jeśli nie dzięki nauce, to innym sposobem. To zresztą ma drugorzędne znaczenie. Tym, co musi obudzić naszą najwyższą czujność, jest stwierdzenie, że wzorce misnatyczne oddziaływują nie tylko na kształt naszych organizmów, ale i naszej psychiki, i zachowań. A to oznacza, że być może nie jesteśmy wolni, tak jak nam się wydaje i jakimi chcielibyśmy być. Co więcej, ponieważ istnieje tu sprzężenie zwrotne, bo wzorce działają na nas, my na nie, one nas kształtują, a my je stwarzamy i przekształcamy – powinniśmy się przyjrzeć tej zależności z najwyższą uwagą. Dostrzec jej działanie w naszym życiu, wykryć niebezpieczeństwa i spróbować im przeciwdziałać. Temu właśnie poświęcam drugą część książki, odbiegającą swym charakterem od części pierwszej. Spróbuję wyciągnąć w niej wnioski, jakie wypływają z faktu istnienia wzorców misnatycznych, a zacznę od opisu doświadczenia, które w sposób naukowy dowodzi ich wpływu na psychikę szczurów. Oto, co relacjonuje Rupert Sheldrake w swej książce pt. New Science of Life (patrz także: W.E. Agar et al., Fourth-final-report on a test of McDougall’s Lamarckian experiment on the training of rats. Journal of experimental biology 31, 1954). 72 W 1920 r. w Harwardzie doktor W. McDougall rozpoczął serię doświadczeń z białymi szczurami, mając nadzieję, że uzyska dowód słuszności twierdzenia Lamarcka, iż potomstwo tresowanych zwierząt i tylko ono, uczy się szybciej. Według teorii konwencjonalnej szybkość uczenia się potomstwa tresowanych czy nie tresowanych rodziców jest taka sama. Wynik doświadczenia okazał się jednak zupełnie inny, niż mogli to przewidywać badacze, i w dodatku wysoce frustrujący, gdyż nie można go było objaśnić w ramach ówczesnej wiedzy. Dopiero hipoteza wzorców... Ale nie uprzedzajmy wypadków! Zadaniem białych szczurów było nauczenie się ucieczki ze zbiornika z wodą, do którego były wrzucane. Miały go przepłynąć i wydostać się do jednego z dwu suchych korytarzy. „Zły” korytarz jasno oświetlano, „dobry” pozostawiano w mroku. Szczur, który wydostawał się z wody do oświetlonego korytarza, otrzymywał lekkie uderzenie elektryczne, zmuszające go do ucieczki do wody i ponownej próby wyjścia na suchy ląd. Oba korytarze były oświetlane na przemian, raz jeden był jaśniejszy, raz drugi. Ilość pomyłek popełnionych przez szczura, zanim nauczył się wychodzić korytarzem nie oświetlonym, była miarą szybkości uczenia się osobnika. Niektóre szczury wymagały aż 330 zanurzeń, podczas których doznawały około połowy tej ilości szoków elektrycznych, zanim nauczyły się unikać jasnego chodnika. Co ciekawe, proces nauki we wszystkich przypadkach osiągał nagły punkt krytyczny. Najpierw, przez długi czas, zwierzęta najwyraźniej nie „chwytały” związku między jasnym światłem, a szokiem elektrycznym i mimo że czuły wyraźną awersję do oświetlonego korytarza i wahały się przed wejściem do niego, cofając się i kręcąc, to jednak wybierały go równie często, jak i ciemny, rzucając się weń desperacko. W końcu jednak przychodziła taka chwila, w której szczur, znalazłszy się przed oświetlonym wyjściem z wody, zdecydowanie i ostatecznie odwracał się, odszukiwał wyjście ciemne i spokojnie wspinał się do niego. Od tej chwili żadne zwierzę już się nie myliło. Eksperyment ten był prowadzony przez 32 pokolenia szczurów i zajął 15 lat. Niebawem zauważono zdolność szybszego uczenia się szczurów w kolejnych pokoleniach. Średnia ilość pomyłek dokonanych przez zwierzęta pierwszych ośmiu pokoleń wyniosła 56, ale już w następnych trzech grupach ośmioletnich spadała kolejno do 41, 29 i 20 pomyłek! Różnica wyrażała się nie tylko liczbowo, była obserwowana także w coraz bardziej ostrożnym i czujnym zachowaniu się kolejnych pokoleń. Wydawałoby się więc, że teza została w pełni potwierdzona, a potomstwo istotnie uczy się szybciej tego, czego już nauczyli się rodzice. Ba, wszystko byłoby dobrze, gdyby McDougall nie dokonał zarazem bardzo „niewygodnego” spostrzeżenia: zwierzęta kontrolne, pochodzące z rodów nigdy nie tresowanych, uczyły się również coraz szybciej! Konsternacja badaczy była tak wielka, a zjawisko uznano za tak ważne, iż zdecydowano się na powtórzenie eksperymentu. Uczynił to W. E. Agar z zespołem w Melbourne. W takim samym labiryncie przez 20 lat mierzono szybkość uczenia się szczurów z linii tresowanej i równolegle, osobników z rodów nie tresowanych. Doświadczenie objęło 50 pokoleń. Już podczas pierwszych prób badaczy czekało całkowite zaskoczenie. Jeśli przed kilkunastu laty w laboratorium McDougalla pierwsze szczury zaczynały od 120 pomyłek, to teraz niektóre zwierzęta z obu grup, właściwej i kontrolnej, w ogóle nie musiały się uczyć. Za każdą próbą wybierały właściwy, ciemny korytarz i nie otrzymywały ani jednego uderzenia elektrycznego. Co więcej, okazało się, że średnie wyniki od samego początku są na poziomie tych, które McDougall uzyskał dopiero w 30 tresowanym pokoleniu! Doświadczenie prowadzono nadal i gdy po 20 latach, w 1954 r. ogłoszono końcowe sprawozdanie, okazało się ostatecznie, że zdolność szybszego uczenia się obserwowana jest tak 73 samo u szczurów tresowanych, jak i nie tresowanych. Oznaczało to, że interpretacja Lamarckistowska ma wprawdzie zastosowanie do linii tresowanych, ale umiejętność nabyta najwyraźniej nie przenosi się drogą genetyczną, lecz rozprzestrzenia się w jakiś niezrozumiały sposób, obejmując także rody równoległe. Było to zjawisko nie do wytłumaczenia w ramach żadnych ówczesnych hipotez czy idei. Możliwe jest jednak wyjaśnienie w świetle hipotezy wzorców misnatycznych! Wzorzec bezbolesnego przejścia labiryntu, stworzony przez wielką liczbę tresowanych szczurów, coraz mocniej utrwalany przez wielokrotne powtórzenia, począł oddziaływać poprzez czas i przestrzeń na pokolenia potomne, najpierw w samej Anglii, potem w Australii. Działa zapewne nadal na wszystkie szczury świata, chociaż może tylko białe, czego niestety badacze już nie próbowali sprawdzić. Gdy hipoteza wzorców morfogenetycznych w ujęciu Sheldrake’a stała się głośna w Anglii („Wprawiająca we wściekłość... najlepsza kandydatka do spalenia na stosie”, miesięcznik Nature), Sheldrake zainteresował kierownictwo telewizji BBC przeprowadzeniem podobnego, uproszczonego doświadczenia z ludźmi. Polegało ono na tym, że w lokalnym programie angielskim pokazano na ekranie dwa zagmatwane rysunki, A i B, z których, spośród plątaniny linii i plam, należało wyłowić ukryty obraz przedmiotu. Demonstracja trwała krótko, a prawdopodobieństwo, że widzowie zdołają odcyfrować rysunek A lub B, było jak 1:1. Po chwili jednak zdjęto szatę maskującą z rysunku A i pokazano wszystkim ukryty przedmiot. Teraz 100% widzów znało treść obrazu A i około 50% obrazu B. Kolejny etap doświadczenia odbył się w Australii. Te same obrazy A i B przesłano za pośrednictwem satelity na daleki kontynent i tam powtórzono demonstrację na ekranach telewidzów. Tutaj jednak ukryta treść żadnego z obrazów nie została ujawniona. Poproszono widzów o ich rozszyfrowanie. Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa spodziewano się, że ilość trafnych odgadnięć ukrytych przedmiotów A i B będzie jak 1:1. Gdy jednak nadeszły odpowiedzi, okazało się, że obraz A, znany już widzom angielskim, odgadło bezbłędnie aż 70% Australijczyków. Wydaje się więc, że ludzie powtórzyli osiągnięcie szczurów i to ze znacznie lepszym wynikiem, bo już w pierwszej próbie! Oba doświadczenia, na szczurach i ludziach, nie są dowodem istnienia wzorców misnatycznych, są jednak bardzo mocnym wskazaniem ich prawdopodobieństwa. Jeśli kiedyś taki dowód zostanie odkryty, będzie to oznaczało, że istotnie szczury całego świata opierają swoje zachowania na wspólnym zasobie doświadczeń i w podobnych sytuacjach życiowych wybierają takie rozwiązania, jakie gdzieś, kiedyś były najczęściej wybierane przez inne szczury. Będzie to oznaczało również, że ludzie dokonując wyboru spośród możliwych zachowań, częściej wybierają sposób postępowania, który gdzieś, kiedyś wybrała i utrwaliła w misnatycznym wzorcu większa liczba ludzi. Jeśli czujesz irracjonalny lęk przed wężem, to dlatego być może, iż przed tobą niezliczona liczba ludzi podczas spotkań z wężami została „ukarana szokiem elektrycznym”. Jeśli lękasz się, z nieznanego sobie powodu, wejścia do ciemnego zaułka, pokoju, korytarza, jaskini to dlatego być może, iż przed tobą całe pokolenia były za takie wejścia boleśnie karane. Jeśli cofasz się ze strachem od krawędzi dachu, to dlatego być może, iż miliony zwierząt i ludzi spadających w przepaść, w różnych miejscach i czasach, swoim przerażeniem utworzyły ten wzorzec. Jeśli pokłócisz się z kimś i staniesz wobec dylematu, czy rozstrzygnąć spór uderzeniem pięści, czy raczej próbą zrozumienia, o co chodzi oponentowi – pamiętaj, że stoją za tobą całe zastępy tych, którzy kiedyś wybrali pięść i, być może, ty z tego wyłącznie powodu, poprzez misnatyczny rezonans ze stworzonym przez nich wzorcem, jesteś skłonny do takiego samego rozstrzygnięcia... Hipoteza misnatycznych wzorców, znajdujących się u podłoża instynktów i zachowań, jest w tej chwili jedyną tłumaczącą sensownie niezliczone zjawiska współczesnego świata. Nie jest ona 74 pomysłem nowym, bowiem jak wspominałem, wielu badaczy już od czasów starożytnych obserwowało działanie tego nieuchwytnego czynnika, próbując definiować go na różne sposoby. Przypomnę choćby Carla Junga z jego podświadomością zbiorową i teorią archetypów. Wzorce misnatyczne objawiły się nam tak, jak astronomom ujawniają swoje istnienie ciała niebieskie niedostrzegalne przez teleskopy, a odkryte tylko dzięki zakłóceniom, jakie swym wpływem grawitacyjnym wywierają na ruch widocznych obiektów, gwiazd czy planet. Dokonajmy więc teraz roboczego założenia, iż wzorce istnieją, i przekonajmy się, czy wiedza ta pomoże rozwiązać zagadki tyczące genezy człowieka, jego umysłu, świadomości, a także te związane z tylu niepokojącymi zjawiskami współczesnego świata. 75 Dzieci Ewy? Pochodzenie człowieka jest nadal okryte tajemnicą, a związane z nim hipotezy mnożą się jak grzyby po deszczu. Jedną z najstarszych jest ta biblijna. Według obliczenia czcigodnego Jamesa Ushera, arcybiskupa Armagh, stosującego chronologię biblijną, stworzenie nastąpiło w roku 4004 przed Chrystusem. Wiele obserwacji zdaje się to wykluczać. Geologiczne osady i kopalne skamieniałości wskazują na znacznie dłuższe okresy, jednak zwolennicy dosłownego pojmowania biblijnego przekazu twierdzą, że Bóg mógł przecież stworzyć Ziemię z osadami i pozornie starymi szczątkami kostnymi! Istotnie! Tylko po co? W jakim celu potrzebna byłaby Bogu ta kosmiczna mistyfikacja, wprowadzająca w błąd człowieka? Czyżby Bóg chciał zakpić z późniejszych, zadufanych uczonych? To w odniesieniu do geologii i paleontologii, które według tej wersji są czystym złudzeniem. W niewiele lepszej sytuacji są antropolodzy. Rozpatrując wszystkie znalezione do dzisiaj tropy, nikt z ręką na sercu nie może powiedzieć, że posiada niezbity dowód dłuższego niż, powiedzmy, czterdzieści tysięcy lat rodowodu Homo sapiens. To co uważano za formy przejściowe, to co uznano za naszych bezpośrednich przodków, wcale nie musi być nimi! Wcale nie ma dowodu na to, czy nosimy w sobie jakiekolwiek geny dziedziczone po neandertalczykach. Nie ma też dowodu, poza poszlakami i podobieństwem szkieletów, że jesteśmy potomkami człowieka z Cro Magnon. Dlatego bibliści mają mocne podstawy, aby się upierać, że współczesny człowiek został ulepiony sześć tysięcy lat temu. Świat, zanim się w nim pojawili współcześni Adam i Ewa, mógł być pełen innych odmian człowieka. Może nieudanych, dlatego postanowieniem Stwórcy, zastąpionych nami? Inna hipoteza, zwana modelem „Arki Noego”, wysunięta przez paleontologa z Uniwersytetu Harward, Williama L.Howellsa, zakłada na podstawie skamieniałych szczątków znalezionych w wielu miejscach świata, noszących wprawdzie cechy ludzkie, lecz trudnych do skorelowania ze współczesnym człowiekiem, iż ciągłości nie ma. Liczne ludzkie formy, które w zamierzchłych czasach oddzieliły się od wspólnej gałęzi, ewoluowały nadal na różnych terenach, niezależnie od siebie. Później wymarły z wyjątkiem jednej tylko formy: Homo sapiens sapiens. Z kolei Allan C.Wilson i jego współpracownicy z Uniwersytetu w Berkeley, dokonując analiz genetycznych DNA mitochondrialnego i biorąc pod uwagę wielkie podobieństwo genów małpich i człowieczych, doszli ostatnio do wniosku, że po pierwsze, rozdzielenie się linii człowieka i małp człekokształtnych nastąpiło nie dawniej niż kilka milionów lat temu, a po drugie, że człowiek współczesny może być wywiedziony od jednej kobiety, która żyła w Afryce nie dawniej niż 200 tysięcy lat temu, a jej potomstwo zastąpiło z czasem zbieracko-łowieckie ludy, jakie już wcześniej rozpełzły się po kontynentach sąsiadujących z Afryką. Ci potomkowie „Ewy”, jak ją nazwano, mieliby w tym krótkim czasie wykształcić wszystkie zróżnicowane cechy, jakie dziś obserwujemy u żółtej, czarnej i białej odmiany człowieka. 76 Hipoteza zyskała znaczny rozgłos zarówno z uwagi na przemawiający do wyobraźni obraz afrykańskiej „Ewy”, jak i metodę badań: komputerowe porównania mutacji zachodzących w genach. Rozgłos nie idzie jednak w parze z wiarygodnością tych badań. Założona częstotliwość mutacji, na której oparto datowanie, jest wzięta „z sufitu”, a uzyskane wyniki stoją w jaskrawej sprzeczności z tym, co mówią skamieniałości i wytwory dawnych ludzi. Przypomnę w tym miejscu, że zgodnie z tezą tej książki przypadkowe mutacje w ogóle nie mogą być czynnikiem napędowym ewolucji, nie mówiąc już o tym, że różnice znajdowane w genach wcale nie muszą być wynikiem mutacji przypadkowych, często są śladami, jeszcze nie docenionych przez badaczy, własnych prac inżynierskich komórek. A to już w żadnym razie nie jest miarą czasu. Kolejna hipoteza wysuwana przez A. G. Thorne’a z Narodowego Uniwersytetu Australii oraz M. H. Wolpoffa z Uniwersytetu Michigan została przez nich nazwana policentryczną ewolucją człowieka. Według nich najdawniejsi przodkowie Homo sapiens pochodzą wprawdzie z Afryki, którą opuścili co najmniej przed milionem lat, zasiedlając Azję i Europę, lecz następnie ewoluowali w oddzielnych populacjach do dzisiejszej postaci. Tak więc aborygeni australijscy, Azjaci, Europejczycy, Pigmeje uzyskali swe szczególne cechy już na tych terenach, które dziś zajmują. Jednocześnie przez cały ten okres, w związku z migracjami, dochodziło do wzajemnego krzyżowania się, co zapewniło jedność gatunkową, a zarazem, w mało zrozumiały sposób, pozostawiło znaczne odrębności. Szczególnie ostatnia część tego wywodu jest bardziej niż wątpliwa. Historia ostatnich wieków uczy nas, jak potężne skutki przynosi krzyżowanie się białych z czarnymi albo czerwonymi. Wynikiem są olbrzymie populacje Metysów czy Mulatów. Gdyby wędrówki plemion były tak powszechne, jak to byłoby potrzebne dla utrzymania jedności gatunkowej, ludność Afryki i Azji miałaby całkiem inne cechy rasowe. Mieszania się, na wielką skalę, nie było, zaś jedność gatunkową zawdzięcza człowiek nie genom, lecz działającemu na całą ludzką populacją wzorcowi człowieka. Jak widać z tego krótkiego przeglądu, wśród paleoantropologów panuje spore zamieszanie, a żadna z ich hipotez nie ma zasadniczej przewagi. Dzieje się tak dlatego, że znane fakty nie układają się w spójny, jednolity model, nie mieszczą się w jednym schemacie. Sądzę jednak, że ich pogodzenie stanie się możliwe po uwzględnieniu pomijanego dotychczas czynnika. Spróbujmy go poszukać. Poszukiwacze mają duże pole do popisu, albowiem w tej dziedzinie, jak i większości innych, związanych z najdawniejszymi dziejami, przysłowiowe ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Uczeni, zbyt często kierujący się tak bardzo ludzkim pragnieniem zapewnienia sobie pierwszeństwa w objaśnianiu wielkich zagadek, i tu zbyt pośpiesznie przedstawiają nam całościowe modele, choć nie mogą ich wesprzeć wiarygodnymi dowodami. Zapis kopalny, czyli znalezione w osadach szczątki dawnych ludzi, jest bardzo wyrywkowy. Nie ma w nim prawdziwej ciągłości. Ponadto okazy, szumnie nazywane takim-to-a-takim człowiekiem, to często tylko fragment szczęki czy kości udowej. Zaś wówczas, gdy mamy do czynienia z większym nawet fragmentem, częścią czaszki czy miednicy – interpretacja wyników badań pozostawia wiele do życzenia. Pomijam już taką sprawę, jak zmienność osobnicza. Nawet dzisiaj podejmuję się odnaleźć w Warszawie w ciągu kilku godzin mężczyznę lub kobietę o czaszce neandertalczyka! Potężne łuki brwiowe, masywny nos, silne szczęki i cofnięte czoło. Jeśli za sto tysięcy lat jakaś misja archeologiczna będzie prowadziła prace wykopaliskowe na miejscu dzisiejszych Powązek, przyszły świat się dowie, że wśród XX-wiecznych mieszkańców nadwiślańskiej krainy, przeżyli też neandertalczycy. Przede wszystkim chodzi tutaj jednak o to, że dwaj paleoantropolodzy, każdy postępujący za 77 swoją wizją, potrafią zinterpretować niemal każdą cechę w całkiem odmienny sposób. Zastanówmy się zatem, co w tym wszystkim jest prawdopodobne, a co trzeba odrzucić. Otóż, większość faktów wskazuje na Afrykę, jako owo miejsce, gdzie pewna istota weszła na drogę prowadzącą do uczłowieczenia. Głoszone z taką lubością i uporem nasze „zejście z drzewa” było raczej wątpliwe. Wiele wskazuje na to, że nasi przodkowie prowadzili życie naziemne, coraz częściej przyjmując postawę półwyprostowaną. Dawało to liczne korzyści i często przewagę, o czym przekonały się już trzysta milionów lat temu dinozaury, biegające na tylnych kończynach, przednimi chwytające pokarm. Około dziesięciu milionów lat temu, korzystając z chwytnych, przednich kończyn część naszych przodków wspięła się na drzewa, dając początek małpom człekokształtnym. Ci, którzy pozostali na ziemi, wydali szczep australopiteków, o objętości mózgów ok. 500 cm3, używających pałek i kamieni. Australopiteki ustąpiły miejsca Homo habilis, żyjącemu na afrykańskiej sawannie pośród stutysięcznych stad zwierząt i żywiącemu się przede wszystkim świeżą padliną, którą odnajdywał obserwując sępy. Skórę rozcinał ostrokrawędzistymi kamieniami. Wtedy też nauczył się biegać, chcąc nadążyć za wędrującymi stadami i przy padlinie wyprzedzać wielkie drapieżniki. Stracił wtedy futro, by łatwiej oddawać nadmiar ciepła, i nauczył się pocić. Zarazem, dla ochrony przed słońcem, stał się ciemnoskóry. Z czasem ustąpił kolejnej formie, Homo erectus. Nadal nie wiemy, jakie były związki filogenetyczne między tymi kolejnymi grupami. Wszystkie one rozwijały się we wschodniej Afryce, w żyznych dolinach, wzdłuż Wielkiego Rowu Tektonicznego. Nie był to przypadek. Działalność wulkaniczna w tej strefie sprawiała, że pożywienie zawierało wiele składników mineralnych niezbędnych dla budowy mózgu. Homo erectus wywędrował stąd na Środkowy i Daleki Wschód, skąd jest dzisiaj znany jako Człowiek Pekiński i z Jawy. Po nim pojawił się Homo neandertalensis, neandertalczyk, z mózgiem o objętości ok. 1300– 1400 cm3, podczas gdy nasza wynosi 1000 - 2000 cm3. W okresie lodowcowym zamieszkiwał całą wolną od lodu Europę i część Afryki. Obok niego, i w równie tajemniczy sposób, pojawił się na tych terenach człowiek z Cro Magnon. Przez wiele setek lat było to pokojowe współżycie, potem oba szczepy zniknęły, ustępując miejsca człowiekowi współczesnemu. Interesujących danych dostarczają najnowsze badania genetyczne. Wprawdzie w zakresie wyznaczania tempa zmian ewolucyjnych nie spełniły one oczekiwań, jednak tam, gdzie chodzi o samą zawartość genomu, wniosły wiele nowego. Okazało się, że współczesne populacje Euroazji nie zawierają prawdziwie archaicznych linii ewolucyjnych. To by oznaczało, że żyjący na tym obszarze ludzie nie są potomkami Homo erectus, którego szkielety znaleziono na Jawie czy w Pekinie! Zapis kopalny także tego nie dowodzi. Wiele cech morfologicznych, znanych tylko ze skamieniałości, nie ujawnia się we współczesnych szkieletach. W jaskiniach Quafzech w Izraelu odkryto liczne ślady świadczące o tym, że współcześni ludzie i neandertalczycy żyli obok siebie przez 40 tysięcy lat – nie mieszając się z sobą. Siady krzyżowania się są rzadko spotykane, a do tego, być może, źle interpretowane. Nasuwa się więc pytanie, w jaki sposób człowiek archaiczny mógł przekształcić się w krótkim czasie w człowieka współczesnego, nie pozostawiając śladów stopniowej przemiany? Z drugiej przecież strony pewnikiem jest nadzwyczaj bliskie spokrewnienie współczesnych ludzi ze wszystkich obszarów. Dowodem jest ich jedność gatunkowa. Zdolność do krzyżowania się nie zanikła, mimo że poszczególne populacje były oddalone od siebie przez okresy trwające nawet do miliona lat. Próba objaśnienia tego w hipotezie „Ewy”, poprzez całkowite wyparcie archaicznych grup przez późnych przybyszów z Afryki i skazanie ich na wymarcie, niezbyt przekonuje choćby z tej przyczyny, że nie znajduje żadnego odbicia w śladach kopalnych oraz kulturowych. 78 A więc o cóż tu chodzi? Rozproszony na rozległych obszarach tej Ziemi dawny człowiek ustępuje miejsca nowemu, sam zaś znika. Jak to było możliwe i co się z nim stało? Nie umiała na to odpowiedzieć paleoantropologia, więc z nadzieją zwrócono się ku genetykom i biologom molekularnym, wyposażonym w najnowsze techniki badawcze. Jednak to, co im się dotychczas udało wykazać, to tylko olbrzymie podobieństwo DNA pomiędzy wszystkimi grupami i rasami Ziemi. Okazało się ono, jak powiadają Thorne i Wolpoff, „o wiele większe, niż można by sądzić na podstawie morfologicznego zróżnicowania ludzkości...” Ależ tak! – odpowiadam. I nic więcej nie trzeba! Bowiem to nie geny decydują o kształcie morfologicznym ciała! Jeśli uznamy to za pewnik, o ileż łatwiejsze stanie się poszukiwanie ewolucyjnego modelu... Zanim naszkicuję poniżej jedną z jego prawdopodobnych wersji, przytoczę znamienne wskazanie na to, że czynnika przemian trzeba poszukiwać raczej w świadomej czy nieświadomej psychice niż w genach. Sir John Medawar w swym dziele pt. Ciało podaje ciekawy przypadek, zresztą jeden z wielu dobrze znanych lekarzom. Pewna kobieta będąc w początkowym okresie ciąży doznała potężnego szoku. Mały chłopiec z jej rodziny, próbując rąbać drzewo siekierą, uderzył się w palec tak, iż ten, niemal całkiem odcięty, zwisał na pasemku skóry. Obraz ten prześladował kobietę przez długi czas. Gdy przyszło do rozwiązania, urodziła zdrowego chłopca z jedną tylko wadą. Jego palec, ten sam co u kuzyna, oddzielony od szkieletu zwisał na pasemku skóry! Znakomity lekarz, nie próbując nawet podać objaśnienia tego fenomenu, nie ma jednak wątpliwości, że chodzi o oddziaływanie psychiki. Samo zjawisko jest na tyle częste, iż zostało nazwane przez lekarzy „impresją fotograficzną”. W opisanym przypadku kobieta oddziałała podświadomie na wzorzec ludzkiego ciała, formującego się w jej łonie. I nie było to genetyczne działanie. Obraz generowany z wielką siłą przez umysł kobiety, odkształcił tę misnatyczną „formę do ciasta”, którą wypełniają sobą komórki budujące ciało. W świetle wielu takich dobrze udokumentowanych wydarzeń, innym okiem trzeba spojrzeć na ludowe wierzenia o „zapatrzeniu się” matek. Tradycja ludowa w Polsce, a także w innych krajach powiada, że przyszłe matki powinny unikać wpatrywania się w ludzi potwornych, starych, zniekształconych, kalekich, aby ułomności nie odbiły się na dziecku, szczególnie jego rysach twarzy. Jestem przekonany, że u podstawy tej mądrości ludowej, jednej z wielu kwitowanych przez etnologów mianem przesądów bez żadnej racjonalnej podstawy, leży zaobserwowana od wieków prawidłowość. Zbiorowa mądrość pokoleń spostrzegła, że myśl ma wpływ na kształt ciała. Wróćmy do właściwych rozważań. Oto jak mogły przebiegać nasze dzieje: Afrykański przodek pożegnał się z praszympansem i pragorylem, które weszły na drzewa, sam przyjął postawę wyprostowaną i korzystając z powiększonego mózgu rozpoczął terytorialne podboje. Kilkoma falami dotarł do Środkowego Wschodu, Azji, Indonezji i dalej na Pacyfik, a także do Europy. Ewoluował stopniowo, lecz wszędzie, jeszcze 50 tysięcy lat temu, zachowywał archaiczne cechy. I oto coś się stało. W jaskiniach Quafzeh w Izraelu pojawia się współczesny człowiek o powiększonym mózgu, delikatnej budowie czaszki i szkieletu. Żyje obok neandertalczyków, którzy niebawem tajemniczo znikają ze sceny. Albo przekształcają się w późniejszych ludzi, albo całkowicie mieszają się z nimi, bo żadnego powodu bezpotomnego wygaśnięcia ich linii niepodobna sobie wyobrazić. Zagłada wielkich ssaków z końcem epoki lodowej i wkroczenie lasów na europejską tundrę nie mogły się stać przeszkodą dla współczesnych ludzi. Powinny też były pozostawić przy życiu choćby nieliczne populacje neandertalczyków. Bo to właśnie oni, jako istoty obdarzone rozwiniętym mózgiem i dużym, silnym ciałem, byli wyjątkowo dobrze przygotowani, by stawić czoło nawet katastroficznym zmianom. A przecież warunki życia 79 poprawiły się! Mimo to cała ta grupa zniknęła, rozwiała się, rozpłynęła. Dokładnie w tym samym czasie populacje azjatyckie i ich odnogi-odrośla w obu Amerykach też się unowocześniają. Przede wszystkim powiększają mózg i przebudowują czaszkę, z zachowaniem jednak wielu dawniejszych, azjatyckich cech. Jasne się więc staje, że mamy tu do czynienia z bodźcem, który przekształcił wszystkie ludzkie istoty w nowoczesnych ludzi, bez potrzeby kontaktu fizycznego między nimi. Być może, początkowo, jedna populacja dokonała decydującego kroku, przebudowując swój wzorzec na nowoczesny: szkielet stał się mniej masywny, kości czaszki cieńsze, czoło podniosło się i szczęka zmalała, krtań opuściła się niżej, umożliwiając rozwój mowy. Budząca się świadomość i kształtujący się umysł wpływały dodatkowo na ten kierunek rozwoju. Istoty, które coraz wyraźniej uświadamiały sobie swój wygląd, swój własny wizerunek, wpływały tym samym na utrwalanie się wzorca i nadanie mu siły. Dotychczasowy wzorzec archaicznych ludzi został przekształcony. Z fizycznie „archaicznych” matek jęły się rodzić nowoczesne dzieci. Zdolność oddziaływania tych niematerialnych wzorców jest olbrzymia. Z łatwością wpływają na wszystkie istoty o podobnym genomie. Tak więc wszyscy żyjący na kilku kontynentach ludzie zaczęli korzystać z nowego modelu. Niepotrzebne było krzyżowanie się drogą płciową. Wzorce oddziaływują poprzez czas i przestrzeń na cały gatunek. Nowe cechy przyjęli i neandertalczycy, i kromagnończycy, dawni Azjaci, Indianie i Murzyni z Afryki, zarazem zachowując ze swych dawnych postaci to, co się nie kłóciło z nowymi tendencjami, jak choćby kolor skóry. Dlatego nadal istnieją, w ramach jednego gatunku, odmiany biała, żółta i czarna. Pozostaje pytanie, dlaczego ten wzorzec przeważył? Dlaczego miał on większą siłę niźli pozostałe, rozpowszechnione i dobrze utrwalone, które mu się poddały? Sądzę, iż rozwiązanie – na razie niedostępne dla nas – kryje się w świecie owych wzorców, znane animującemu je, inteligentnemu czynnikowi, który nadaje kierunek zgodny z tendencjami wyższego poziomu, przynoszącymi korzyść zjawisku życia jako całości, służącymi jego trwaniu. Czyżby gatunek Homo sapiens sapiens leżał na głównej linii jakiegoś dążenia? Teraz stało się jasne, dlaczego geny pozostały te same i wszędzie jednakowe: to nie geny stymulują przemianę i cechy morfologiczne nie są w nich kodowane. A jeśli w genach istnieją pewne drobne różnice, to odnoszą się one do odmiennych potrzeb biochemicznych: produkcji takiego czy innego barwnika skóry, enzymów trawiennych, hormonu wspomagającego przemianę materii w rozmaitych klimatach, ze względu na różne pożywienie. Człowiek pozostał człowiekiem wszędzie tam, gdzie miał ludzki umysł. To, w naszym przypadku, było nadrzędną cechą decydującą o jedności gatunkowej. Umysł zapewniający przeżycie we wszystkich środowiskach bez potrzeby przebudowy ciała, wytwarzania płetw czy też skrzydeł. Umysł utrwalający wzorzec ciała ludzkiego przez coraz wyraźniejsze uświadamianie go sobie, czego dowodem jest prehistoryczna sztuka. Tym samym wiemy już, gdzie zniknął starszy typ człowieka. Nie ma tu potrzeby wzywać na pomoc zarazy czy też epidemii, co w swojej bezradności postuluje doktor Rebecca L.Cann, dla wytłumaczenia znikania całych grup dawnych ludzi. Oni nie wymarli. Oni po prostu przekształcili się pod wpływem nowego wzorca. Stary wzorzec jeszcze istnieje w jakiejś postaci, w jakiejś rzeczywistości powiązanej z naszą, i dlatego, od czasu do czasu, jakieś jajo wchodzi z nim w rezonans i w XX wieku rodzi się dziecko o licznych cechach neandertalczyka lub inne, o ramionach sięgających kolan, jak u małpiego kuzyna. A więc powtórzmy raz jeszcze – pewna czarnoskóra grupa, nie dawniej jak dwieście tysięcy lat temu, przybrała nowoczesne cechy. Opuściła Afrykę i przez Bliski Wschód dotarła do Europy. Żyjąc w pobliżu dawniejszych przybyszów, neandertalczyków, i w nich pobudziła 80 przemianę. Tu i ówdzie mogło się to odbywać przez krzyżowanie, nie to jednak było zasadniczym czynnikiem. Wzór nowoczesności począł oddziaływać na wszelkie ludzkie populacje, także oddalone, te na Dalekim Wschodzie, na Wyspach Pacyfiku, w obu Amerykach. Wszędzie tam, równocześnie lub z niewielkim opóźnieniem, ustępowały archaiczne cechy, ustalał się lżejszy typ szkieletu i czaszki, usprawniał się aparat mowy. Szybkość zespalania się ludzi z nowym wzorcem mogła być znacznie większa, niż się to dzieje w przypadku zwierząt. Jeśli, jak uważam, przekształcenia morfologiczne wiążą się z psychiką, to uzasadnione jest przypuszczenie, że świadomość wywiera dodatkowy nacisk na przemiany. Wzorzec uświadomiony nabiera mocy, utrwala się w umyśle i tym mocniej działa. Sądzę, że współcześnie jesteśmy świadkami podobnego procesu. Przecież na naszych oczach od kilku pokoleń ludzie stają się coraz wyżsi. Spostrzeżono to kilkadziesiąt lat temu i próbowano tłumaczyć poprawą odżywiania i warunków życia. Twierdzę, że ta zależność jest bardziej złożona. Najpierw, od wieków, istniał wzorzec wysokiego człowieka, sprawdzony i przechowywany w skarbcu przyrody. Od dawien dawna „testowany” u niektórych wysokich ludzi Afryki oraz pojedynczych olbrzymów wśród Europejczyków i Azjatów. Gdy współczesna Ameryka usportowiła się, odkryła kalorie oraz witaminy, a nowoczesne rolnictwo i przemysł uczyniły je dostępnymi dla każdego – zwiększenie rozmiarów ciała stało się praktycznie możliwe. Teraz potrzebny był jedynie bodziec. Pojawił się niebawem w dziedzinie kultury: wysoki wzrost i atletyczne ciało zajęły ważne miejsce w psychice, jako widoczny sygnał zdrowia, powodzenia, siły. Organizmy jęły się temu poddawać i szybko odmieniać. Program wzrostu otrzymał nowe dane i przekształcił populację Stanów Zjednoczonych. Wzorce są zaraźliwe, a więc ta sama tendencja odmienia teraz populacje Europy i Azji. Niebawem się przekonamy, jak długo zdołają mu się oprzeć Pigmeje. Bo niski wzrost Pigmejów też jest tylko biologiczną „modą”. Podobnie jak steatopygia Buszmenek i Hotentotek, polegająca na maksymalnym nagromadzeniu tkanki tłuszczowej na pośladkach, udach i brzuchu. Deformacja nie dotyczy mężczyzn z tych plemion i kobiet z plemion ościennych, mimo tych samych genomów i jedności gatunkowej. Steatopygia ma wyraźny wymiar kulturowy, jako kanon piękności, wiązany z płodnością, obfitością, zdrowiem i obowiązujący na ograniczonym obszarze. Ma też dawne korzenie, jak o tym świadczą paleolityczne figurki, na przykład tak zwanej Wenus z Villefort. Przystosowawczy – w sensie ewolucyjnym – sens takiej deformacji ciała jest niezrozumiały, dlatego sądzę, że steatopygię utrzymują przy życiu wyłącznie czynniki psychiczne. Tak więc we wcześniejszych rozdziałach doszliśmy do wniosku, że to wzorce, nie geny, są siłą sprawczą przemian. Obecnie ujrzeliśmy w działaniu wzorce, które ukształtowały i nadal zmieniają współczesnego człowieka. Przez całe dzieje wzorce te działały poza świadomością jakiejkolwiek istoty zbudowanej z komórek, sytuacja uległa zmianie z chwilą pojawienia się umysłu ludzkiego. Jest on narządem, który uświadamia sobie kształt rzeczy i jak wiele na to wskazuje, siłą wyobraźni może te kształty formować. Spróbujmy pofantazjować i naszkicujmy jedną z możliwych ścieżek dalszych dziejów człowieka. 81 Świadomość wszechświata Rozważania nad wynalazczością zwierząt muszą obudzić refleksje ogólniejszej natury. Ponieważ nie są te wynalazki wynikiem pracy umysłowej – należą do procesów przyrody. Dlaczegóż by więc i nasze dzieła nie miały być takimi? Kto wie, czy wynalazczości ludzi nie można by postrzegać jako procesu ewolucyjnego sensu stricto, który wykroczył poza sam organizm? W końcu ewolucja to ciągłe staranie, by przystosować się do zmiennych warunków środowiska, to ciągłe poszukiwanie sposobów przetrwania. Od pewnej chwili dziejów, gdy się w nas zalęgła świadomość, poczęliśmy to realizować nie w ramach organizmu lub nie tylko w tych ramach, lecz także w sferze socjalnej i ulepszeń rzeczowych. Zamiast jak gepard czy kangur przebudować nogi – konstruujemy samochód. Zamiast tak jak ptaki wyhodować skrzydła – budujemy samolot. Zamiast doskonalić zęby i pazury – stwarzamy nową broń, pociski dosięgające przeciwnika będącego poza zasięgiem naszego ramienia. Zamiast futra i tkanki tłuszczowej – mamy tkaniny oraz ogrzewanie. Zamiast jak dinozaur pancerny pogrubiać swą skórę – kryjemy się w czołgu. Jeszcze nie spostrzegliśmy tego, lecz ewolucja organiczna w odniesieniu do ludzi najpewniej już straciła znaczenie. Jej praw nie można już do nas stosować, choć nadal jesteśmy dziećmi przyrody. Dobór naturalny, gdyby coś takiego kiedykolwiek w ogóle istniało, przestałby już nas dotyczyć. Nasz gatunek nie eliminuje kalek, chorób dziedzicznych, wszelkich wynaturzeń. Przeżycie i przekazanie genów potomstwu, dziś już nie zależy od siły i zdrowia, od pozycji w stadzie, dostępu do pożywienia. Jeśli o to chodzi, w porównaniu ze światem zwierząt nastąpiło zupełne odwrócenie zasad. Najwięcej potomstwa i najwięcej swych genów zdają się rozsiewać osobniki słabe, chorowite i niedożywione, niezdolne do przeżycia bez socjalnej pomocy. Zresztą, tak może powstaje całkiem nowy wzorzec, właśnie osobników słabych i uzależnionych od zewnętrznej, wzajemnej pomocy? Cnoty osobiste stracą wszelkie znaczenie, a społeczność ludzi przekształci się w gatunek zdolny żyć tylko jako ciało zbiorowe, jak mrówki czy termity. Może taki jest właśnie cel nadzwyczajnej płodności w nierozwiniętych krajach: przemienić gatunek z indywidualistów krzyczących o wolności, w skrzętne pszczółki rojące się na plastrze Globu, posłuszne wspólnym nakazom, szczęśliwe bezwolą i bezpieczne siłą całej gromady? Lecz zdryfowaliśmy tutaj już na inne wody, powróćmy więc do tematu. Zdecydowanie zanikła potrzeba przebudowy ciała; już po wsze czasy moglibyśmy pozostać w obecnym kształcie, jako Homo sapiens. Sztuczne urządzenia zaspokajają wszystkie nasze potrzeby, przed wszystkim nas chronią, więc nie ma już nacisku na biologiczne struktury, aby wytworzyły płetwy albo ogon. Pod tym względem bardziej bym się obawiał atrofii, stopniowego zaniku coraz mniej przydatnych, licznych części ciała. Gdy już rzeczywistością staną się roboty sterowane głosem, potrzeba posiadania rąk poważnie zmaleje. Wzorzec ich zaniku już istnieje w przyrodzie, wypracowany prawie sto milionów lat temu przez tyranozaura. Przy czternastometrowej długości potwora, największego lądowego drapieżcy wszech czasów, 82 jego przednie kończyny skurczyły się do trzydziestocentymetrowych łapek wiszących u szyi. Doskonalsze, zminiaturyzowane pojazdy, łączność radiowa i komputerowe sieci sprawią, że przestaniemy też chodzić. Mózgi żywiące się spreparowaną strawą zapewne wydatnie zmaleją, zaś pokarm dla ciała, syntetyczny i skondensowany, uczyni zbędnym system trawienia. Jeśli taka tendencja pojawi się i utrzyma dostatecznie długo, kto wie, czy nie zanikniemy w ogóle. Najpierw nasze ciała, ograniczone do zlepka komórek, potem i świadomość. Ostatnią refleksją, jaka się pojawi, będzie oczywisty wniosek: to substancja żywa przybrała postać myślącego człowieka, aby przy jego pomocy skonstruować aparaty zdolne ją samą chronić i rozmnażać. Z chwilą ich powstania, dumna misja ludzi zostanie zakończona. Odtąd Ziemia będzie tylko fermą hodowlaną komórek. Lądy oraz morza wypełnią się galaretowatą masą jednorodnej hodowli komórkowej, której łączna ilość przekroczy tysiące razy dzisiejszą biomasę. Automaty przeniosą ją z czasem na inne planety i do innych układów gwiezdnych, albowiem naczelnym celem żyjących komórek jest nieograniczony ich przyrost. Należałoby w tym miejscu powiedzieć: żyjącej komórki. Bo komórka jest jedna. Powstała blisko cztery miliardy lat temu i nieustannie się dzieli, a po każdym podziale nadal jest sobą, choć w powiększonej liczbie osobników. To ona, komórka – raz jeszcze powtórzę – by zapewnić sobie nieskończone trwanie, zrzeszyła się w organizmy wielokomórkowe, by te zbudowały automaty, obsługujące się i nadal konstruujące się same, zaprogramowane na wieki dla obsługi komórek. Gdy już takie powstaną, złożone organizmy staną się zbędne w ogóle, znowu się rozsypią i powrócą do stanu pojedynczych komórek, by ułatwić automatom opiekę nad sobą. Ten szczególny scenariusz dla przyszłości życia nie jest wyrazem mojego przekonania. Jest jednym z nieskończonej ilości możliwych. Wysnułem go po to, aby uświadomić, jak wąskie i płaskie jest nasze codzienne widzenie pozycji człowieka. Nie dostrzegamy otchłani, na jakie jesteśmy rzuceni. Przedstawię jeszcze inny model. Wyjdę w nim z założenia, iż człowiek istotnie wymknął się ewolucji. Dla dalszego przeżycia nie są mu już potrzebne organiczne przemiany. Jeśli takie nastąpią, to być może tylko jako efekt mody. Moim zdaniem to moda sprawia, że na całym świecie błyskawicznie szerzy się wzorzec wysokiego człowieka. Nie udowodniono wpływu na tę zmianę żadnego z czynników takich, jak lepsze odżywianie czy zdrowszy tryb życia. Jestem przekonany, że zmiana ta zachodzi pod nieświadomym naciskiem psychiki. Dajmy telewizory Pigmejom, nasyćmy ich oczy widokiem wielkiego, pięknego ciała, wzbudźmy ich zachwyt takim ciałem, a wkrótce się przekonamy, że ich dzieci przerosną nas o głowę. Sądzę, iż w najbliższych latach może się objawić jeszcze inny efekt biologicznej mody: zmienimy kolor skóry. To znaczy my, biali. Nie lubimy naszego koloru, nikt go zresztą nie lubi. Aby się go pozbyć, opalamy skórę. Namiętnie, bez miary, z samopoświęceniem smażąc się na plażach i w złowrogich łóżkach soluksowych. Kobiety chętnie stosują ciemne makijaże i jaskrawe kolory. Fascynują nas twarze czekoladowe, brązowe, brzoskwiniowe czy kawowe, błękitne powieki, cynobrowe policzki, kolorowe włosy. W odpowiedzi na to nasze komórki skóry niebawem skonstruują geny produkujące odpowiednie barwniki. Wkrótce parom ludzi rdzennie białych zacznie się rodzić coraz więcej dzieci z przyciemnioną skórą, a także z wrodzonym makijażem. W końcu tysiące zwierzęcych gatunków noszą wielobarwny makijaż na co dzień. To naprawdę nam grozi, ponieważ inne rasy ludzkie są przywiązane do swoich kolorów i nie chcą ich zmieniać. Wzorzec ciemnej skóry zacznie dominować, najpierw w sferze podświadomej, potem na obliczach. Będzie to dowodem, że nasza świadomość zaczęła czynnie kształtować żywą substancję i nadawać jej kierunek przemian. Zgodnie z tezą tej książki o wszechobecnym, inteligentnym czynniku napędzającym przyrodę, 83 konieczny jest wniosek, iż człowiek jest jednak tym najwyższym tworem, złożonym najbardziej i najbliższym zrozumienia procesów własnego stworzenia. Odkąd z ewolucji został wykluczony przypadek, a zmiany nie wymagają zbyt długiego czasu, oczywistym się staje, że wszystko jest celowe i programowane. I tak jak Wszechświat atomowy, elektromagnetyczny, mineralny stał się kolebką dla substancji żywej, tak ona z kolei była pomyślana jako łożysko dla zrodzenia świadomości. Dla stworzenia świadomości w człowieku potrzebny był każdy etap żywego istnienia. Przez trzy i pół miliarda lat budowała się taka masa komórek, tak zorganizowana, aby móc udźwignąć istnienie Homo sapiens. Ta masa wytworzyła i wypróbowała niezliczone biochemiczne procesy. Przez eony czasu budowała geny. Skonstruowała najróżniejsze organy niezbędne dla istnienia w fizyko-chemicznym terrarium Planety. Nauczyła się chodzić, patrzeć, słuchać i węszyć, rozmnażać i przeżywać. Nauczyła się budować ciała niezwykle złożone. Mając do dyspozycji magazyn wszelkich genów, stworzyła też system ich powszechnego obiegu i wymiany poprzez crossing-over i pocztę bakteryjną czy też wirusową. Każde osiągnięcie, wielokroć powielane, utrwalało się również w niematerialnych wzorcach dostępnych każdej bryłce biomasy. Po tym przygotowaniu pojawił się człowiek. Nie o ciało chodziło. Chodziło o umysł i świadomość. Biomasa jako całość jest niezbędną kolebką dla świadomości. Jest tym gigantycznym, pęczniejącym, rojącym się zapleczem, koniecznym dla skonstruowania i utrzymania struktury, może jednej takiej we Wszechświecie, zdolnej powiedzieć o sobie: „Jestem, aby myśleć”. To zresztą nie koniec i nie to jest celem. Sądzę, iż to wszystko prowadzi jeszcze dalej. Znaleźliśmy się na głównej linii nieobjętego, niewiarygodnego, niebosiężnego doświadczenia: jest nim próba stworzenia świadomości zdolnej pojąć Stworzenie i Stwórcę zarazem. Może nasza świadomość, osiągnąwszy już kres rozwoju, okaże się jedyną istniejącą poza świadomością istoty sprawczej? Może wcale nie jest nasza, lecz poprzez nią Wszechświat realizuje swoją własną świadomość i dzięki niej zrozumie sam siebie? Uświadomi sobie swe własne istnienie? Temu może służyć nasz umysł i nasza świadomość. Może więc cała biomasa, z myślą ludzką na szczycie, jest organem Wszechświata? Może to, co dla nas jest pokawałkowane: tu atom, tam proton, tu bakteria, tam wirus, tu trawka, tam człowiek, w istocie jest jednym organizmem Kosmosu? Tak jak oko złożone z setek oczu u pszczoły jest jednym organem, tak umysły i zwierząt, i ludzi są organem i świadomością Wszechświata? Właściwie już tyle wiemy o zależnościach istniejących w Kosmosie, o przenikaniu się wpływów, o wzajemnym powiązaniu, iż powinniśmy wyciągnąć ostateczny wniosek: istnieje tylko jedna istota i miriad jej cząstek składowych. Tą istotą jest to, co nazywamy ewoluującym, rosnącym Wszechświatem. Jeśli w naszej postaci realizuje się jego świadomość, jeżeli ją Wszechświat posiada w takim jak nasza, zaczątkowym stanie, to co jest poza nim? Wszechświat wylągł się z jaja poprzez Wielki Wybuch. Wykluł się jak pisklę i od tamtej chwili rośnie. Wszystko, co się w nim działo dotąd, było instynktowne. Prawa przyrody są instynktem Wszechświata. Lecz teraz wchodzi on już w wiek dojrzały i poprzez swój organ – człowieka – zyskuje świadomość. To jeszcze długa droga, zanim stanie się ona pełna, doskonała, wszechogarniająca, skończona. I nie wiadomo, czy wtedy będziemy jeszcze przydatni, czy jeszcze będziemy mieli w tym swój udział. Może jesteśmy organem, który zaniknie „po drodze”, a wyższa świadomość przeniesie się do innej, biologicznej struktury? A może, chociaż wytworzona w biomasie, oderwie się od niej jako czysta, wyzwolona świadomość, zdolna przebywać w fizycznej przestrzeni oddziaływań polowych? 84 Jeżeli ten Wszechświat, pojmowany jako istota, rozwija się i stopniowo buduje swój umysł – to nadal trzeba poszukiwać czynnika sprawczego, inteligencji, która go takim stworzyła. Nadała mu prawa, jego instynktowną wiedzę i ukierunkowała przemiany. I tak doszliśmy do Boga. Bóg istniał przed Wielkim Wybuchem. On go spowodował. Przedtem istniał w niewyobrażalnej postaci, nie potrzebującej przestrzeni ani czasu. Te powstały dopiero wraz z Wybuchem. Czyżby Bóg zapragnął wytworzyć istotę, która zdoła się z nim porozumieć? Kilkanaście miliardów lat upłynęło od chwili stworzenia, w tym co najmniej trzy i pół miliarda lat istnienia życia, zanim wraz z człowiekiem powstała świadomość zdolna zwracać się do Boga. Poprzez swe organy: świętych i wniebowziętych proroków Wszechświat rozmawia ze swym Stwórcą. Przerywam te rozważania. Chciałbym, by z nich pozostało wyobrażenie Wszechświata jako jednej istoty, natchnionej instynktem czyli prawami przyrody nadanymi przez Boga i z wolna osiągającej świadomość poprzez umysły ludzi. A teraz powróćmy do dnia dzisiejszego, aby dokonać przeglądu aktualnej wiedzy o mózgu i jego działaniu. Dobrym wstępem do tego będzie zapoznanie się z osobliwymi zjawiskami odczuć fantomowych, a także z fenomenem powstawania stygmatów. 85 Fantomy i stygmaty Zdumiewającego potwierdzenia, które po dalszych badaniach może stać się koronnym dowodem istnienia wzorców misnatycznych, dostarczają nam najbardziej kompetentni ludzie. Mam na myśli najnowsze ustalenia specjalistów tyczące natury tak zwanych bólów i odczuć fantomowych. Polegają one najczęściej na wrażeniu posiadania kończyn po ich amputacji. Fantomowa kończyna jest postrzegana jako rzeczywista. Odczuwa się jej pozycje, swędzenie, zdrętwienie, ucisk na nią, a co gorsze bóle, często niezwykle intensywne. Najbardziej jednak charakterystyczną cechą takich fantomów jest realne odczucie pozycji czy też ruchów ramienia lub stopy, kiedy ich już nie ma. Złudzenie do tego stopnia jest żywe, że pacjenci próbują stawać na fantomowej nodze lub sięgać po coś fantomową ręką, odczuwają też ucisk obrączki noszonej niegdyś na palcu. Co jest w najwyższym stopniu osobliwe, protezy odczuwają w taki sposób, jak dłoń odczuwa rękawiczkę. Doznają też uczucia ciepła i zimna, a nawet wilgoci, gdy zauważą np. że stanęli protezą w kałuży. Niezwykle dokuczliwe są różnego rodzaju bóle, wśród nich takie jak doznania bolesnego skurczu łydki, której nie ma, lub tortury przypiekania rozpalonym żelazem nie istniejących palców u nóg. Przyczyna odczuć fantomowych jest całkowicie nieznana. Do niedawna przyjmowano, że mogą być wywoływane przez odcięte włókna nerwowe w kikutach, które same z siebie wysyłają impulsy do centrów mózgowych, jednak przecinanie ścieżek przewodzenia, także w rdzeniu kręgowym, usuwało ból tylko na pewien czas, zaś na wrażenia fantomowe nie miało w ogóle wpływu. Najnowsza hipoteza profesora Donalda Melzacka, psychologa i dyrektora Kliniki Bólu w Montrealu, winą za odczucia fantomowe obciąża rozległe obszary mózgu, wykraczające poza obszar czuciowy. Zakłada ona mianowicie, że w mózgu istnieje coś, co uczony nazwał neuromatrycą. Ma ona być siecią neuronów wytwarzającą w sobie zespół impulsów określających nasze ciało jako całość, należącą do naszego ego. Nazwał ten zespół podpisem neuronalnym. Zdaniem uczonego, jeśli taka neuromatrycą pozbawiona zostanie dopływu informacji czuciowych z ciała (po amputacji), może wówczas wytwarzać złudzenie posiadanej kończyny i jej doznań zmysłowych. Matryca miałaby być budowana przez neurony według wskazań genów i modelowana przez doświadczenia życiowe. Miałaby przechowywać ślad pamięciowy kończyny wraz z pamięcią bólu i odtwarzać oba w świadomości pacjenta, jako wrażenia fantomowe. Wydaje się, że stwierdzenia profesora Melzacka zbliżyły się do poszukiwanego przez nas obszaru tak blisko, jak tylko jest to możliwe w przypadku ortodoksyjnego pracownika nauki, pragnącego pozostać w ramach własnej wiedzy i utrzymać interpretację niewytłumaczalnych zjawisk w granicach dogmatu. Lecz jakże kruche są podstawy jego hipotezy! Istnienie postulowanej neuromatrycy, jako zespołu impulsów (elektrochemicznych?), w świetle innych odkryć wydaje się więcej niż 86 wątpliwe. Trzeba pamiętać, że dotychczas nie odkryto engramu czyli materialnego śladu pamięciowego i z pewnością stwierdzono, że nie może on mieć postaci impulsów krążących w sieci neuronowej. To jest już pewnikiem. Z kolei wzorzec impulsów określających nasze ciało, przekazywany, jak chce prof. Melzack, wraz z genami, na drodze genetycznej przekazany być nie może! Wynika to jasno choćby z treści rozdziału „Gen obnażony”. Rodzicielskie DNA w jaju nie może przekazać potomnym komórkom żadnego wzorca neuromatrycy całego ciała do zapisania go w mózgu, gdy – początkowo nie istniejący – mózg już się zbuduje wraz ze wzrostem dziecka. Choćby z tej przyczyny, że pojemność DNA mierzona bitami jest na to o wiele za mała. Nie mówiąc o innych przeszkodach, związanych z niemożnością informatycznej obsługi takiego przekazu. Czym więc są odczucia fantomowe? Noga, która nie istnieje, przecięte nerwy nie przewodzące impulsów, złożone odczucia, których sposób przechowywania w mózgu jest niezrozumiały, a najpewniej w ogóle niemożliwy. A do tych wszystkich „nie”, jeszcze wyobrażenia, których pacjent nigdy w życiu nie doznawał, nie czuł i nie widział, a więc takie, które nie zostały wprowadzone do jego mózgu i ewentualnej neuromatrycy poprzez receptory zmysłowe i kanały nerwowe. Czym są te odczucia, skoro nie jest znana żadna podstawa materialna dla nich? Wspomniałem powyżej, że typowym odczuciem fantomowym osób noszących protezę, np. ręki, jest wrażenie, iż dłoń tkwi w „czymś”, jakby w rękawiczce. Jak może powstać to wrażenie, skoro dłoni nie ma? Nie ma receptorów skóry niezbędnych dla odczuwania dotyku! Jeśliby w mózgu istniała neuromatryca dłoni, to jak ma się ona dowiedzieć o istnieniu sztucznej dłoni na miejscu dawnej, prawdziwej? Neuromatryca, gdyby taka istniała, byłaby tylko abstrakcyjnym wzorcem ciała, jego wyobrażeniem, a ono nie dotyka plastikowej atrapy, umieszczonej poniżej łokcia. Tak samo inżynierski projekt budynku na arkuszu papieru nie odczuwa, że fundamenty w terenie zostały już zabetonowane. Sprawa stanie się jednak bardziej zrozumiała, jeśli uznamy, że istnieje nie tyle neuromatryca, ile subtelny, misnatyczny wzorzec ciała ludzkiego, wypełniony, zabudowany tkanką komórkową. Tam gdzie tkanki brakuje, pozostaje sam wzorzec i to on, mający jakąś zdolność łączenia się ze świadomością, odczuwa obecność obcego wzorca protezy w tej samej przestrzeni. Sądzę, że badacze mózgu nie zrozumieli jeszcze niesłychanej wartości spostrzeżeń prof. Melzacka, które otwierają jakby drogę na skróty do rozwiązania problemu pamięci. Pójdźmy nią i powiedzmy od razu to, czego naukowiec nie odważa się jeszcze powiedzieć: neuromatryca jawi się po prostu jako subtelny wzorzec morfogenetyczny ciała, wypełniony w wymiarze fizycznym 60 bilionami komórek. W tych miejscach, gdzie tkanki komórkowej nie ma, pozostaje sam wzorzec. Wchodzi on w swoisty rezonans z dawnymi wzorcami ruchowymi kończyny (np. pedałowanie), a także zapamiętanymi odczuciami bólu, dotyku, wilgoci, niewygodnego położenia. Świadomość ukazuje wówczas cały zespół nakładających się na siebie wzorców, jako wrażenie fantomowe. Jest to możliwe dlatego, że każde wydarzenie w ogóle, czy to fizyczne, czy też umysłowe stwarza trwały ślad w subtelnej pamięci Wszechświata i może być stamtąd czerpane przez naszą podświadomość, potem zaś przekazywane przez nią do strefy świadomej. Ze zjawiskiem, które tu opisałem, wiąże się inne, pokrewne i zapewne jeszcze mniej zrozumiałe. Określane jest przez psychiatrów jako dysmorfia i polega na odczuwanej intensywnie niechęci do własnego ciała, a szczególnie do jego kompletnej postaci, jego kształtu ze wszystkimi członkami. Ludzie z tym syndromem z uporem dążą, czasami przez lata, do pozbycia się pewnych części ciała. Czasem obcinają sobie palec, później ośmieleni dłoń czy całe przedramię. Inni odstrzeliwują nogę, aby spowodować jej amputowanie. Kiedy wysiłki lekarzy, pragnących nogę uratować, nie powiodą się, ludzie ci czują się jak odrodzeni. Mówią, iż wreszcie 87 stali się sobą. Skłonności takie, obsesje, niepohamowane pragnienia, dręczą ludzi całkowicie poza tym normalnych, pracujących, aktywnych, twórczych i osiągających tak zwane powodzenie życiowe, dlatego trudniejsze jest to do zrozumienia i nie doczekało się żadnego naukowego objaśnienia. Jak sądzę, będzie to możliwe na gruncie naszej hipotezy. Można bowiem przypuszczać, że mamy tu do czynienia ze szczególnym przypadkiem nieprawidłowego rezonansu morficznego. Polegałby on na tym, że ludzie, którzy w wypadkach tracą rękę lub nogę, znajdując się w szoku, wstrząsie psychicznym i ogromnym stresie, trwającym u niektórych całymi latami, porażeni widokiem własnego kikuta i całym zespołem nowych doznań psychoruchowych, stwarzają misnatyczny wzorzec okaleczonego ciała i związanego z kalectwem zespołu wrażeń. Wzorzec ten, wskutek długotrwałego i intensywnego wzmacniania go przez wielu okaleczonych osobników, jest mocno utrwalony i naładowany dostateczną energią, aby wchodzić w rezonans misnatyczny z umysłem innych ludzi, którzy z jakiegoś powodu są na to podatni. Ludzie ci, identyfikują się z tym obcym wzorcem jako własnym, ponieważ pojawia się on wprost w ich świadomości. Zarazem, stwierdzając że kompletne ciało jest z nim niezgodne, posłuszni jego przemożnemu nakazowi, pragną za wszelką cenę dostosować się do wzorca i odzyskać w ten sposób harmonię i spokój. Jaką wartość dla rozwiązania zagadki wrażeń fantomowych ma hipoteza istnienia wzorców misnatycznych dostrzegamy szczególnie wyraziście wtedy, gdy przyglądamy się przypadkom osobliwym i nietypowym. Choćby takim, gdy ludzie, którzy urodzili się już bez kończyn, a więc nigdy ich nie posiadali, nie mogą więc mieć ich też w pamięci, ludzie, których mózg nie mógł tym samym wytworzyć żadnej hipotetycznej neuromatrycy czegoś, co nie istniało – mimo to odczuwają ich obecność! Fantomowy dotyk, chłód, ból palców, które nigdy nawet nie powstały! Przechodząc przez drzwi ustawiają się bokiem, albowiem mają wrażenie, iż nie istniejące ramię sterczy pod kątem prostym do tułowia! Pot oblewa im czoło, a oddech jest przyspieszony, gdy nie istniejące nogi szaleńczo pedałują na niewidzialnym rowerze. Krzyczą jak torturowani, gdy rozpalone żelazo w ręku niewidzialnego kata dotyka nie istniejących, ale wrażliwych stóp. Osoba (jak podaje profesor Melzack), której tramwaj obciął obie nogi, mimo iż jest przytomna i widzi je leżące na bruku, doznaje przemożnego uczucia, że unoszą się one nad klatką piersiową. Uczucia doznawane przez osoby upośledzone od urodzenia są oczywistym dowodem, że pochodzą z innego źródła niż doświadczenie osobiste. Nasuwa się podejrzenie, iż chodzi tu o wrażenia powstałe w umysłach innych ludzi, tam ukształtowane i utrwalone w postaci wzorców misnatycznych. Ktoś, gdzieś, kiedyś naprawdę torturowany utrwalił wzorzec, który przenosi się na inne osoby, żyjące w innej epoce, a podatne na odczuwanie fantomu właśnie dlatego, że własnej nogi nie posiadają. Mają jednak kompletny wzorzec misnatyczny ciała, który na skutek biologicznych zakłóceń rozwoju nie został w całości wypełniony tkanką komórkową. Ta część wzorca, która pozostaje wyłącznie w obszarze misnatycznym, nie wypełniona substancją materialną, jest z jakiegoś powodu podatna na wejście w rezonanse z obcymi wzorcami, szczególnie mocno utrwalonymi. A takimi z pewnością są naładowane wielką energią wzorce cierpień torturowanych czy chorych. Niezwykle znamienne dla naszej tezy są fantomy wzrokowe i słuchowe. Doznają ich najczęściej osoby o uszkodzonym aparacie wzroku czy słuchu. Widzą realne, wyposażone w najdrobniejsze szczegóły, wyraźne, barwne obrazy, np. ulicy, gmachów i budynków oraz przechodniów, jakich nigdy za swoimi oknami w ciągu całego życia nie widziały. Złudzenie jest doskonałe, a jego natura zdradza się tylko tym, iż najczęściej wszystko to ukazuje się powiększone lub pomniejszone. To właśnie dowodzi, iż mamy do czynienia z projekcją! Z przekazem obrazów widzianych 88 gdzieś, kiedyś, przez innego człowieka i za pośrednictwem jego mózgu zamienionych we wzorzec misnatyczny, istniejący odtąd w misnatycznej przestrzeni. W ten sam sposób osoby, z braku innego objaśnienia posądzane o schizofrenię, słyszą w głowie długie, wyraźne rozmowy, czasem w obcym języku. Innym znów razem zmuszone są do wysłuchiwania orkiestralnych utworów, głośnej, przeraźliwie realnej muzyki, choć w całej okolicy nikt nie gra. Jeden z pacjentów profesora Melzacka, człowiek o uszkodzonym słuchu i wzroku, dręczony był przez dźwiękowe i wizualne, barwne i hałaśliwe seanse przedstawień cyrkowych, odtwarzane w jego głowie z uporem zepsutej płyty gramofonowej. Szczególną postacią wrażeń fantomowych, tak silnych, iż wywołują efekt fizyczny, jest według mnie zjawisko stygmatyzmu. Nigdy nie zostało naukowo objaśnione, jeśli nie liczyć mętnych diagnoz psychologów, wywodzących je z histerii i masochizmu. Jego autentyczność jest zbadana i udowodniona, objawy opisane na licznych przykładach zbadanych przez autorytety. Kroniki kościelne notują imiona ponad 300 stygmatyków, jacy się pojawili na przestrzeni wieków, od czasów św. Franciszka z Asyżu. Jest on uważany za pierwszego z wyznawców Chrystusa, u którego, pod wpływem głębokiej wiary, „samoczynnie” pojawiły się na dłoniach i stopach, zbudowane, jak dzisiaj możemy to tylko przypuszczać, z substancji organicznych ciała, wyrostki o kształcie gwoździ, zaś przy nich otwierały się obficie krwawiące rany. Jeszcze jedna rana otwierała się na prawym boku, tam, gdzie żołnierz ugodził ukrzyżowanego Chrystusa ostrzem dzidy. W późniejszych latach podobne objawy obserwowano niemal wyłącznie u kobiet. Wyjątkiem był jedyny polski zakonnik, ojciec Pio. Współcześnie stygmaty pojawiają się u jednego mężczyzny, pewnego angielskiego hutnika, i dziewiętnastu kobiet. Niemal wszyscy są to osoby głęboko wierzące, zdolne do religijnej ekstazy, szczególnie głęboko przeżywające męczeństwo Chrystusa. Najsłynniejszą stygmatyczką była Teresa Neumann, urodzona w 1898 r. w Konnersreuth, która żarliwą modlitwą uleczyła się ze ślepoty i całkowitego paraliżu, później, w każdy piątek, przez trzydzieści sześć lat doznawała cierpień z powodu krwawiących ran otwierających się na jej dłoniach, stopach i prawym boku oraz na głowie, jakby od ukłuć korony cierniowej. Krew płynęła jej także spod powiek. W tych okresach Neumann, znająca tylko język niemiecki, poczynała mówić po aramejsku, hebrajsku i grecku, a więc w językach którymi mówił Chrystus. Zjawisko stygmatyzmu można bez trudu wytłumaczyć właśnie dzięki hipotezie subtelnych wzorców misnatycznych. Cierpienie Chrystusa, przeżyte przezeń w ludzkim ciele, jak każde wydarzenie pozostawiło ślad pamięciowy w subtelnej postaci, wpisany na zawsze do pamięci Wszechświata. Siad ten, na który złożyły się i gwoździe, i rany w ich materialnej postaci, a także ból i psychiczne cierpienia, jest wzorcem, który już na zawsze pozostanie i będzie mógł rezonować z każdą ludzką istotą, która dostroi się do niego. Jest on jednym z tych fundamentalnych wzorców, które nie zatrą się, nie rozpłyną, tak jak błahe ludzkie wspomnienia. Po pierwsze dlatego, że podobnie do wzorców światła czy wodoru, miłości czy przebaczenia, został stworzony przez Boga i obdarzony energią dla wiecznego działania, po drugie, także trochę dlatego, że jest wciąż wzmacniany i odnawiany w umysłach kontemplujących go ludzi. Najbardziej wrażliwe z tych umysłów, pragnące poprzez modlitewny stan ducha zbliżyć się do Boga, dostrajają się do odbioru tego wzorca stworzonego dwa tysiące lat temu. Jego misnatyczne działanie zmusza zdrowe tkanki do ułożenia się w kształt rany, podsuwa zarazem umysłowi słowa w obcych językach, pochodzące z pamięci Chrystusa. Dlaczego więc nie całą zawartość Jego pamięci i oryginalną naukę? Być może dlatego, że te miały cechy boskości i niemożliwy jest ich rezonans z umysłem człowieka. Powstawanie stygmatów, a szczególnie tworów naśladujących gwoździe wbite w dłonie i 89 stopy, jest niezbitym dowodem pochodzenia informacji o ich kształcie spoza organizmu stygmatyka. Tych informacji jego genom nie zawiera, to oczywiste. Jego świadomy umysł nie tworzy też programu dla poszczególnych komórek: które mają obumrzeć, które rozstąpić się, aby otworzyć skórę i tkankę mięśniową, a także ścianki naczyń krwionośnych, aby wywołać krwawienie. Nie wydaje też poleceń dla zakończeń nerwowych – które z nich mają wysyłać do mózgu sygnały wielkiego bólu w otoczeniu stygmatu. Nic nie dzieje się tu przypadkowo, zmiany pojawiają się na zdrowej tkance zawsze w tych samych miejscach u wszystkich stygmatyków. Jeśli wydaje nam się, że możliwe jest zrozumienie powstania samej rany w kategoriach oddziaływań psychofizjologicznych, to utworzenie się naśladownictwa gwoździa, jest niemożliwie do objaśnienia w żadnych kategoriach fizycznych ani psychicznych. Nie znamy żadnego czynnika, który zmusiłby cząstki organiczne ciała do opuszczenia ich miejsc w tkankach, przesunięcia się na zewnętrzną stronę dłoni i uformowania kształtu główki gwoździa. Jedynym możliwym do pomyślenia takim czynnikiem jest wzorzec misnatyczny. Tylko on może być programem dla przekształceń i matrycą dla ich formy. Jak z tych rozważań wynika, lekarze, którzy by chcieli uwolnić pacjentów zarówno od wrażeń fantomowych, jak i syndromu dysmorfii, czy też od pociągu do posiadania kikuta, apotemofilii, powinni tak wpływać na ich anteny mózgowe, aby ustał rezonans misnatyczny z odpowiednimi wzorcami. Przy obecnym jednak stanie wiedzy jest to zadanie beznadziejne. Zapewne trzeba by w tym celu rozdzielić wybiórczo miliony synaps i to w taki sposób, aby uniemożliwić dostrajanie się do jednego, określonego wzorca, nie naruszając odbioru wszystkich pozostałych. 90 Świadomość objaśniona? Obserwacje mózgu przeprowadzone z zastosowaniem najnowszej techniki po raz kolejny natchnęły czołowych neurofizjologów do nazwania tego, co kryje się w naszych czaszkach, czymś w rodzaju biologicznej maszyny, stanowiącej układ zamknięty. Świadomość miałaby być produktem tego urządzenia. W rzeczywistości badania niewiele wyjaśniły poza dostarczeniem efektownych obrazów ekranowych. Euforia nie jest niczym uzasadniona, liczne hipotezy są nadal równie prawdopodobne. Przekonajmy się teraz, na jak kruchych podstawach opiera się szeroko lansowane twierdzenie, że umysł człowieka jest tylko zjawiskiem fizycznym. Półtorakilogramowa, galaretowata masa, znajdująca się wewnątrz naszych czaszek, składa się z 60 do 100 miliardów komórek, zwanych neuronami. Każdy z neuronów wypuszcza do 1000 nitkowatych wyrostków, zwanych aksonami. Aksony łączą się ze sobą wypustkami noszącymi miano synaps. Może ich być w mózgu nawet 100 trylionów. Nic też dziwnego, że James Watson, współodkrywca kodu genetycznego, nazwał mózg „najbardziej skomplikowaną rzeczą, jaką dotychczas odkryliśmy we Wszechświecie”. Długość włókien nerwowych człowieka to dwukrotna odległość od Ziemi do Księżyca! Punktem wyjścia do badań nad umysłem stało się założenie, iż zjawiska psychiczne, na przykład proces uczenia się, muszą wywoływać trwałe zmiany w mikrostrukturze, a przede wszystkim w połączeniach między neuronami, czyli w synapsach. Ten hipotetyczny ślad pamięciowy nazwano engramem. Powiedzmy sobie szczerze i w pewnym uproszczeniu, że to założenie wypłynęło z nieco naiwnej nadziei niektórych badaczy, że ślad pamięciowy okaże się miniaturowym obrazkiem, może fotografią, może hologramem, może zapisem cyfrowym całego zespołu wrażeń, budowanym na poczekaniu, w dziesiątej części sekundy ze zlepka atomów. Szybko stwierdzono, że to niemożliwe, i zajęto się poszukiwaniem jakichkolwiek dostrzegalnych zmian zachodzących w tkance mózgowej w procesie zapamiętywania czy myślenia. Zaskoczeni naukowcy stwierdzili wówczas, że śladu pamięciowego nie da się zlokalizować w jednej, wydzielonej części mózgu. Przeciwnie, procesy pamięciowe zdają się obejmować rozległe obszary. Gdy zastosowano technikę obrazowania mózgu, polegającą na tomografii aktywności elektrycznej neuronów, szybko wyszło na jaw, że w procesach uczenia się i przypominania biorą udział rozliczne struktury. Co więcej, że ślad pamięciowy jakby się przemieszczał: w innym miejscu powstawał, w innym był przechowywany. Spostrzeżono też, że w miejscach o zwiększonej aktywności mózgu powstają nowe synapsy i zwiększa się ich zdolność przekazywania sygnałów z jednego neuronu do drugiego. Z drugiej jednak strony, w miejscach mniej aktywnych, synapsy zanikają. Gdyby połączenia były owym poszukiwanym śladem pamięciowym, zanik synaps oznaczałby zapominanie. Odkryto również, że ilość synaps utrzymuje się na stałym poziomie, a to by mogło oznaczać, że pojemność pamięciowa mózgu jest 91 ograniczona. Wszystko to wskazuje, że ślad pamięciowy nie ma struktury materialnej. Gdyby znikał po zerwaniu połączeń synaptycznych, jakim cudem odtwarzałyby się wspomnienia, których nie mieliśmy w głowie przez dziesięciolecia? A przecież one wracają! Inne wątpliwości nasuwa czas powstawania nowej synapsy czy kilkudziesięciu synaps, tworzących w chwili zapamiętywania kolejny obwód neuronalny. Z całą pewnością są to co najmniej minuty: synapsa jest wypustką, powstającą przez uwypuklenie ściany i błony komórkowej i aby się zbudować musi zgromadzić wielką ilość cząsteczek, lipidów, enzymów i substancji, musi je uporządkować i skłonić istniejącą już ścisłą i trwałą strukturę do rozluźnienia więzów i rozbudowania się w kształt wypustki. To wszystko wymaga czasu! Upływają minuty, a tymczasem obrazy jeden po drugim migają przed oczami, znikają bez śladu z tęczówki oka, ale każdy chce zostawić swój ślad pamięciowy. Co dzieje się z nimi w tym czasie, gdy znikają z tęczówki, a synapsy jeszcze się nie zbudowały? Gdzie obraz się podziewa, kiedy jeszcze nie istnieje obwód, który ma go przechować? Przecież wrażenie trwa czasem ułamek sekundy, a zapamiętujemy go na zawsze – powiedzmy upiorną twarz w świetle błyskawicy. Dla naświetlenia błony fotograficznej wystarcza milionowa część sekundy, ale błona czeka na swoim miejscu w kamerze. Nie można włożyć jej po fakcie i wymagać, aby utrwaliła obraz, który już przeminął. A przecież coś takiego właśnie postulują neurolodzy. Czyżby więc w mózgu istniała jakaś przechowalnia wrażeń, która przekazuje wspomnienia pamięciowe do obwodów, gdy te zostaną już zbudowane? Takie rozwiązanie, teoretycznie możliwe, nie wyjaśnia niczego. Po prostu nie wyobrażamy sobie, jak w ogóle tkanka komórkowa ma uchwycić złożone obrazy, obojętne, na chwilę czy na długie lata. Przy pierwszej próbie zbudowania jakiegoś sensownego modelu tego procesu piętrzą się niewyobrażalne trudności natury informatycznej. Brak tu miejsca, aby to rozważać w szczegółach. Co dzieje się w głowach tych, wcale nie tak rzadkich, ludzi, którzy zapamiętują i powtarzają wiernie co do słowa czterdziestopięciominutowy wykład albo co do nuty partyturę półgodzinnego utworu? Kolejnym powodem, by wykluczyć hipotezy elektromagnetyczne, jest moim zdaniem sam rodzaj przewodzenia. Chodzi o to, że przekazywanie impulsów w sieciach neuronowych jest nieciągłe, a przez to zbyt powolne. Wzdłuż włókna nerwowego przebiegają sygnały elektrochemiczne, które dotarłszy do synapsy powodują wydzielenie się poprzez błonę komórkową cząsteczek acetylocholiny, która w sąsiednim włóknie pobudza znów powstanie sygnału elektrochemicznego. Natura tych powolnych sygnałów jest przy tym z punktu widzenia naszych potrzeb wprost beznadziejnie prymitywna: sygnał we włóknie nerwowym „jest albo go nie ma”. Aby takim sposobem kodować nieprawdopodobnie złożone ślady pamięciowe potrzebne są wydzielone centra przetwarzania danych, jakich w mózgu nie widać. Znajduje się tam tylko jednolita masa takich samych włókien, połączonych w jedną sieć synapsami. Cofnijmy się jeszcze do najważniejszego pytania: co wskazuje komórkom nerwowym, ile i gdzie zbudować nowych synaps dla pochwycenia obrazu upiornej twarzy? Przecież tkanka mózgowa to nie klisza fotograficzna, a obraz twarzy nie jest rzutowany na plątaninę neuronów i nie odciska się na niej w postaci mozaiki synaps. Obraz dociera z siatkówki oka do mózgu w postaci miliona impulsów elektrycznych, jako abstrakcyjny, zakodowany przekaz. Co dalej się z nim dzieje? Dlaczego nie miesza się z lawiną następnych, już płynących w tej samej postaci obrazów, które wysyła oko? A także z tysiącami tych, które istnieją już w mózgu od lat? Niezmiernie prosta, anatomiczna budowa kory mózgowej i prymitywizm sygnałów wykluczają skuteczne przechowywanie przez dziesięciolecia oddzielonych od siebie milionów wyobrażeń. Dajmy temu pokój. 92 Co jeszcze obiektywnie stwierdzono? Za pomocą tomografii zbadano aktywność elektryczną hipokampa, bruzdy zbliżonej kształtem do konika morskiego, wykazując, że jest on aktywny w czasie, gdy kształtują się i utrwalają wspomnienia. Obserwacja kory mózgowej za pomocą urządzeń notujących zmiany natężenia pola magnetycznego dowiodła, że zupełnie inne okolice „słyszą” dźwięki ciche, a inne głośne. Ponadto odkryto, że miejsca, które reagują na poszczególne tony skali muzycznej, są rozmieszczone w korze mózgowej w takim porządku i w takich proporcjonalnie odległościach, jak odpowiadające tym tonom klawisze fortepianu. Możemy być pewni, że to nie konstrukcja fortepianu wpłynęła na budowę mózgu, to wzorzec mózgowy zadecydował o takim, a nie innym porządku klawiatury! Okazało się dalej, że partie mózgu zapamiętujące twarze nie pokrywają się z tymi, które zapamiętują przedmioty. Tak więc wspomnienie czyjegoś oblicza aktywizuje miejsca z prawej strony mózgu, wyspecjalizowane w kształtach przestrzennych, natomiast wspomnienie srebrnej łyżki uruchamia okolice rządzące ruchem i dotykiem. Gdy mamy do czynienia z wyobrażeniem mosiężnego świecznika, inna wiązka neuronów sygnalizuje „mosiądz”, inna kształt „cylindryczny”, a jeszcze inna „płomień”. Przekonano się, że gdy ktoś nie może skojarzyć znajomej twarzy z imieniem, dzieje się tak dlatego, że oba wspomnienia, przechowywane w różnych miejscach kory, nie mogą się połączyć wskutek niesprawności jakiejś nadrzędnej jednostki mózgowej. Zupełnie zaskakujące natomiast jest stwierdzenie, że te same funkcje u mężczyzn i kobiet są uruchamiane przez zupełnie inne obszary ich mózgów. Tyle powiedziały nam najbardziej zaawansowane badania i tylko te wyniki stały się powodem do mało uzasadnionej, jak widać, euforii niektórych autorów. Filozof Daniel Denett w swej książce Consciousness Explained czyli Świadomość objaśniona, głośnej i szeroko czytanej, streszcza panujące wśród materialistów poglądy, pisząc: „umysł jest niczym więcej jak tylko zjawiskiem fizycznym. Krótko mówiąc umysł jest mózgiem”. Denett stara się wiele tłumaczyć, konstruuje modele, ale ponieważ opiera się na bardzo wątłych przesłankach, nie bardzo przekonuje. Niczego nie odkrywa i pozostawia nie objaśnione sposoby, jakimi fizyczne sygnały mózgu miałyby trafiać do świadomości i wymiaru psychicznego. Bez tego wszelkie szokujące oświadczenia w rodzaju powyższego cytatu warte są funta kłaków. Nadal nie wiadomo, czym jest nasza świadomość. Zadowolony z siebie Denett nie zauważa nawet, jak nielogiczne jest jego twierdzenie. Cóż to za równanie: umysł = mózg?! Po obu stronach znaku równości mamy niewiadome. Jedną próbuje się objaśnić za pomocą drugiej. Nie wiemy przecież, czym jest umysł i świadomość, tak jak i nie wiemy, czym właściwie jest mózg, zbudowany z kłębowiska neuronów wymieniających sygnały. Chodzi przecież o to, czym jest i jak działa, nie o jego substancję budulcową. Ponadto neurony są żywymi komórkami, a my nic nie wiemy także o tym, czym naprawdę jest życie. Może tego trzeba się najpierw dowiedzieć, aby móc rozważać naturę świadomości. Oddajmy jednak sprawiedliwość: Benett w końcu przyznaje, że jego rozważania są tylko próbą „poprowadzenia we mgle jakiejś ścieżki życia”. Inny autor, John Searle w książce Minds, Brains and Science pisze, że to, co twierdzi Benett, to nie jest „świadomość objaśniona” lecz co najwyżej „odrzucona świadomość”. Istotnie, jeśli patrzymy na nią poprzez własne doświadczenia, jej dokonania i jej możliwości, a nie z perspektywy elektrycznej aktywności komórek mózgowych, wówczas jasne się staje, że kryje się za nią coś znacznie większego niż tylko schemat biologicznej maszyny. „Myślę, pisze Searle, że jest szaleństwem przypuszczenie, iż wszystko jest dla nas zrozumiałe. Jednak, pozwolę sobie powiedzieć, musimy tak działać, jakby wszystko było możliwe do zrozumienia”. (tłum. autora). 93 Żywiący podobne przekonania Paul McLean, szef amerykańskiego Instytutu Ewolucji Mózgu i Zachowań, objął swoimi pracami liczne zwierzęta, od jaszczurek do małp wiewiórczych (Squirrel monkey). Te ostatnie mają szczególny rytuał wzajemnych powitań. Spotykające się samce szczerzą na siebie zęby, grzechoczą prętami klatek, wydają wysoki, cienki pisk i podnoszą nogi, aby ukazać penis w stanie erekcji. Wszystko to służy utrzymaniu hierarchii w małpiej społeczności. McLean stwierdził, że usunięcie pewnej małej części mózgu małpy uniemożliwia takie zachowanie, pozostawiając jednak bez zmiany całą gamę innych zachowań, włącznie z seksualnymi i dotyczącymi współzawodniczenia. Ta wrażliwa część znajduje się w najstarszej partii przodomózgowia, tej, którą ludzie, podobnie jak inne naczelne, dzielą z naszymi ssaczymi i gadzimi przodkami. Z takich i podobnych spostrzeżeń badacz wyciągnął wniosek, że schematy zachowań są zapisane w neuronach. Oparł się na powziętym z góry założeniu, iż zachowania muszą mieć swoje odpowiedniki w materialnych strukturach komórkowych. Oczywiście badacz nie jest w stanie podać żadnej sugestii co do tego, jaką postać mógłby mieć taki zapis. Ponieważ opisane zachowanie małp jest dziedziczne, a nie wyuczone, jego zapis musiałby przechodzić przez filtr pojedynczego jaja, komórki rozrodczej. W niej instrukcja pisku, potrząsania prętami (gałęziami) i równoczesnej erekcji, pod wpływem bodźca, jakim jest widok innego samca, nie samicy, mogłaby być zapisana tylko na paśmie DNA. Dlaczego jest to niemożliwe, wyjaśnialiśmy już sobie kilka razy w poprzednich rozdziałach. Doświadczenie McLeana w oczywisty sposób nie może być dowodem przechowywania schematów zachowań przez mózg. Jest ono co najwyżej wskazaniem na inne zależności. Taki złożony małpi behawior wymaga przecież uruchomienia skoordynowanej aktywności mięśniowej w różnych częściach ciała, a to odbywa się dzięki sygnałom nadchodzącym z centrum mózgowego. Usunięcie tego centrum uniemożliwia wysyłanie sygnałów, nie znaczy to jednak, że ich instrukcja była w tym centrum zapisana! Ono pełni zapewne tylko rolę biologicznego przekaźnika poleceń pochodzących skądinąd. Z obszaru, z którego wszystkie małpy wiewiórcze czerpią wiedzę o swym zachowaniu. To tak jakby wyjęcie z telewizora przypadkowego tranzystora spowodowało np. zniknięcie obrazu z ekranu i skłoniło nas do wyciągnięcia wniosku, iż obrazy były w tym właśnie tranzystorze zapisane. Takie rozumowanie całkowicie pomija możliwość istnienia stacji nadawczej, a przede wszystkim studia programowego. Sądzę, iż oryginalny wzorzec zachowań, odtwarzany przez wszystkie samce naszej małpy, istnieje poza ich tkanką mózgową i nie jest dziedziczony na drodze genetycznej. Wszystkie hipotezy są więc nadal uprawnione w takim samym stopniu. Bliska jest jednak chwila, gdy mozolni ciułacze faktów podstawowych, notujący drgnienia pola elektrycznego aksonów i synaps, stracą dobry humor. Nie będą mieli już nic do zmierzenia, z ich map mózgów znikną białe plamy – i nadal nie będzie wiadomo, jak naprawdę to działa! Zresztą wiele pomysłów już dziś można wykluczyć, jak bowiem wytłumaczyć znane spostrzeżenia, iż usunięcie poważnych części kory mózgowej, czyjej głębokie cięcia mszczące sieć neuronów nie mają wcale wpływu na pamięć i zdolności umysłowe, a niewielki wpływ lub wcale na zachowanie? Przytoczę tu kilka klinicznych przypadków, odnotowanych przez kroniki medyczne, które stoją w jaskrawej sprzeczności z poglądami mechanistycznie nastawionych teoretyków pracy mózgu. We wrześniu 1847 r. Phineas Gage, dwudziestopięcioletni pracownik zatrudniony przy budowie linii kolejowej z Rutland w USA, zakładał ładunek wybuchowy w wywierconym uprzednio otworze. Umieścił” w nim dynamit, następnie żelaznym drągiem zaczął go ubijać. Nieszczęśliwym trafem żelazo zawadziło o skałę i powstała iskra. Eksplozja wyrzuciła drąg z taką siłą, iż przebił on na wylot czaszkę robotnika. Przeniesiony do gabinetu lekarskiego ani na 94 chwilę nie stracił przytomności. Lekarz usunął żelazo wraz z kawałkami tkanki kostnej i mózgowej, nie mając najmniejszej nadziei na przeżycie pacjenta, a w każdym razie na uniknięcie głębokich upośledzeń. Wbrew temu Gage niebawem całkowicie wyzdrowiał, jeśli nie liczyć utraty oka wysadzonego z orbity. Jego zdolności umysłowe i ruchowe nie uległy najmniejszej zmianie. W Anglii, w roku 1879, kobieta pracująca w młynie doznała podobnego uszkodzenia czaszki. Wyrzucony przez maszynę żelazny bolec wbił się jej w głowę na głębokość dziesięciu centymetrów. Liczne kawałki mózgu wytrysnęły na zewnątrz, a znaczna część kory mózgowej została zniszczona podczas wyjmowania bolca przez lekarzy. Kobieta wkrótce wyzdrowiała i przeżyła jeszcze czterdzieści dwa lata, nie wiedząc nawet, co to jest ból głowy. Według wydania „Medical Press of Western New York” z 1888 r. pracujący na pokładzie statku marynarz dostał się pomiędzy stalowy trap i burtę. Belka o ostrej krawędzi ścięła mu jedną czwartą czaszki. Lekarze opatrujący ranę nieprzytomnego marynarza stwierdzili, że stracił on poważną część szarej substancji wraz z dużą ilością krwi. Mężczyzna ów, odzyskawszy niebawem przytomność, natychmiast wstał, ubrał się i zachowywał, jakby nie odczuwał żadnych dolegliwości. Istotnie tak było. Przeżył jeszcze w doskonałym zdrowiu dwadzieścia sześć lat; dopiero wtedy nastąpił częściowy paraliż i zakłócenia chodu. W 1935 roku, w szpitalu św. Wincentego w Nowym Jorku urodziło się dziecko, które przez dwadzieścia siedem dni zachowywało się w sposób typowy dla zdrowych niemowląt: płakało, jadło, ruszało się. Dopiero po jego nagłej śmierci lekarze odkryli, że w ogóle nie posiadało mózgu. Według sprawozdania wygłoszonego w 1957 r. w Amerykańskim Towarzystwie Psychologicznym przez doktora Jana W. Bruella i doktora George’a W. Albee’go, chirurdzy byli zmuszeni do całkowitego usunięcia prawej połowy mózgu u trzydziestodziewięcioletniego mężczyzny. Lekarze stwierdzili, że operacja w niewytłumaczalny sposób „pozostawiła nie naruszone intelektualne możliwości pacjenta”. Bodaj najbardziej znaczący przypadek opisał niemiecki neurochirurg, specjalista chorób mózgu, doktor Hufeland. Dokonując sekcji zwłok mężczyzny, od wielu lat sparaliżowanego lecz aż do śmierci dysponującego pełnią władz umysłowych, dobrą pamięcią, normalną zdolnością kojarzenia i rozumowania, odkrył, że w jego czaszce nie ma mózgu w ogóle. Podczas sekcji z czaszki wylały się trzy litry wodnistego płynu. Ten jeden jedyny przypadek jest wystarczającym dowodem, że szukanie przez dziesiątki badaczy w laboratoriach wielu krajów tak zwanych śladów pamięciowych w mózgu, a także kosztowne próby zlokalizowania w nim wzorców zachowań są bezprzedmiotowe. Jednak podobne spostrzeżenia doprowadziły do wysunięcia teorii, że pamięć przechowywana jest przez korę mózgową jako całość, w postaci fali elektromagnetycznej, a nie jednostek organicznych, magazynowanych przez określone miejsca w mózgu. Taka fala byłaby w znacznym stopniu odporna na znaczne nawet ubytki w korze mózgowej. I ta kusząca teoria nie ostała się długo. Amerykański neurofizjolog, doktor R. Gerard z Uniwersytetu w Michigan, nauczył chomiki bezbłędnego przechodzenia przez prosty labirynt. Następnie, w lodówce, doprowadził je do stanu hibernacji w temperaturze tak niskiej, iż wszelka działalność elektryczna w ich mózgach ustała. Gdyby więc hipoteza dynamicznej pamięci była prawdziwa, to elektromagnetyczny obraz pamięciowy drogi przez labirynt musiałby zostać wymazany bez śladu. Tymczasem chomiki, po odtajaniu, wszystko pamiętały! Tym, co obok pamięci sprawia największe problemy, są zdolność kojarzenia i świadomego 95 rozumowania. Pozostałe sfery, motoryczna i czuciowa, są lepiej zrozumiane. Nie ma raczej wątpliwości, że funkcje organów ciała mają swe odpowiedniki w stałych obszarach kory motorycznej. Określone partie zewnętrznych warstw mózgu są odpowiedzialne za wysyłanie sygnałów do i za ich odbiór z pewnych części ciała. Rozległość tych partii odzwierciedla względną ważność funkcji. Na przykład, obszar zawiadujący palcami dłoni, a zwłaszcza kciukiem, jest szczególnie duży. To samo dotyczy ust i organów mowy, a więc tego, co w ludzkiej fizjologii, poprzez ludzkie zachowania, odróżnia nas od zwierząt. Nie potrafilibyśmy uczyć się, tworzyć tego, co składa się na dobra kultury, gdyby nie zdolność mówienia. Nasza technologia, konstrukcje inżynierskie, nigdy by się nie rozwinęły, gdyby zabrakło dłoni z chwytnymi palcami. W tym zakresie odkrywa się coraz więcej szczegółów. Ostatnio stwierdzono, że istnieją w mózgu komórki obsługujące widzenie i wyspecjalizowane w ten sposób, że jedne reagują tylko na linie poziome odbieranego obrazu, inne na pionowe, zaś jeszcze inne na przekątne. Cała ta jednak aktywność komórek jest związana z materialnymi strukturami ciała i rzeczywistości zewnętrznej, z wrażeniami zmysłowymi przekazywanymi w postaci fizycznych i chemicznych bodźców, podczas gdy świadomość i pamięć to zjawiska odmiennej natury – o której nic nie wiemy. Dlatego z całym spokojem powtarzam: u podłoża umysłu leży ten sam czynnik, który odnajdujemy we wszelkich zjawiskach w przyrodzie. Jest on misnatycznym wzorcem animującym procesy życia, a raczej zbiorem wzorców, nakładających się jeden na drugi, regulujących procesy na różnych poziomach i o różnym zasięgu. Spróbujmy jednak cokolwiek zrozumieć, stosując podejście pomijane dotąd przez badaczy, a tak oczywiste w dobie komputerów. Proponuję, byśmy samodzielnie wyciągnęli wnioski z jeszcze jednego przypadku medycznego, dość typowego w swoim rodzaju, a opisanego szczegółowo przez Johna Graysona w jego książce pt. Nerwy i mózg ludzki. Chodzi tu o skutki, jakie wywołuje usunięcie obu płatów czołowych mózgu. W wielu przypadkach nie odbija się to wcale na pamięci ani inteligencji poszkodowanego, lecz wyłącznie na jego zachowaniu. Tak było też tym razem: pewien mężczyzna, niski, niepozorny, nie rzucający się w oczy, skromny i nieśmiały, uległ wypadkowi. Człowiek ów, mając żonę dumną i wyniosłą, nieustannie zatruwającą mu życie, szukał ucieczki w swym hobby, jakim był motocykl. Cały wolny czas spędzał na pielęgnowaniu i upiększaniu błyszczącej maszyny, a gdy jej dosiadał, prowadził ją zgodnie ze swym usposobieniem, powoli i ostrożnie, unikając ryzyka i stosując się do wszelkich przepisów. Pewnego razu jednak, chcąc odzyskać równowagę po kolejnej kłótni z żoną, wyjechał na ulicę i miał wypadek – uderzył w tylną ścianę autobusu. Ciężko rannego przewieziono do szpitala, zaś motocykl, który był w zupełnie dobrym stanie policja odstawiła do domu. W czasie operacji okazało się, że uszkodzenia czaszki i tkanki mózgowej są tak rozległe, że trzeba usunąć większość tkanki obu płatów czołowych. Pooperacyjne rany goiły się prawidłowo, jednocześnie z każdym dniem rysowały się coraz wyraźniejsze zmiany w osobowości chorego. Jego pamięć i intelekt zdawały się nienaruszone, ale skromność, nieśmiałość i ustępliwość przepadły bez śladu. Zastąpiły je awantury i głośne protesty przeciw porządkom panującym w szpitalu, traktowaniu chorych i złemu wyżywieniu. W końcu nieznośny pacjent pokonał w otwartej walce siostrę dyżurną, wypadł na ulicę i ciągnąc za sobą bandaże dotarł do domu. Pierwsze, co tam zrobił, zresztą po raz pierwszy w życiu, było solidne lanie spuszczone żonie. Następnie dosiadł motocykla i wykrzykując, że teraz pokaże, jak naprawdę się jeździ, popędził pełnym gazem i uderzył w mur z cegieł. Co w istocie zaszło w głowie nieszczęśnika? Po utracie części mózgu nadal miał swój umysł, 96 nienaruszony magazyn pamięciowy, świadomość, a więc wiedzę o tym, kim jest, gdzie się znajduje i co dzieje się wokół. Zmienił się tylko jego sposób odpowiedzi na bodźce pochodzące z zewnątrz. Dawniej, gdy postawiono przed nim talerz z nieapetycznym kotletem, zjadał go lub odsuwał w milczeniu, uznając, że to mniejsze zło niż zakłócanie własnego spokoju, wydatek energii na awanturę, ryzyko pozbawienia się obiadu i nieprzewidzianego w ogóle zakończenia. Teraz wybierał właśnie to drugie. Dawniej na widok agresywnej żony ustępował jej z drogi, znowu wybierając spokój, godząc się na ograniczenie wolności i swobody, zamiast wystawiania się na ryzyko „energochłonnego” starcia o nieprzewidywalnych skutkach. Teraz wybrał właśnie atak i duży wydatek energii dla radykalnego stłumienia źródła zagrożenia. Taka reakcja umysłu na utratę substancji mózgowej jest dowodem istnienia PROGRAMU, którego istotny element został w wyniku wypadku zastąpiony przez inny. Gdyby chodziło o komputer, moglibyśmy powiedzieć, że opcję uległości zastąpiła opcja agresji. Mózg nie jest komputerem. Jeśli chodzi o hardware nie ma z nim nic wspólnego, jednak, jak się wydaje, bez software czyli programu obejść się nie może. Jest to niezwykle ważne stwierdzenie, które może przynieść nieoczekiwane odkrycia. Spróbujmy się więc przekonać, czy praca umysłu istotnie opiera się na stałym programie. Magazyn pamięci już od życia płodowego chwyta i notuje (na dłużej lub krócej) każde najdrobniejsze zdarzenie, wszystkie obrazy, jakie widzieliśmy, wrażenia węchowe, słuchowe, dotykowe, doznane uczucia i przeczucia, nastroje i stany psychiczne, sygnały z organizmu, własne twory myślowe i senne marzenia. Cała ta lawina informacji, płynąca dniem i nocą, rok za rokiem, jest nie tylko wchłaniana, ale i p r z e t w a r z a n a . Wynikiem tego syntetyzującego procesu są: nasza osobowość (dla uproszczenia pomijam to, co jest wrodzone) niepowtarzalna i jedyna, nasz charakter i usposobienie, a także syntetyczne opinie, sądy, poglądy, przekonania, fobie, gusty, lęki i zamiłowania. To wszystko, szczegółowy materiał podstawowy i jego opracowania, jest przechowywane i wykorzystywane zależnie od potrzeby. Na tym opierają się nasze zachowania: śmiać się czy też płakać na czyjś widok, rzucić grubiańskim słowem, czy z godnością odejść, wybaczyć czy nienawidzić? Co najciekawsze, cała ta „kuchnia” umysłowa znajduje się poza ciemną zasłoną podświadomości i działa w znacznym stopniu bez naszej woli i wiedzy, podając świadomości wiele swoich „dań” już w postaci gotowej. Coś poza świadomością dokonuje olbrzymiej pracy, klasyfikując, rozdzielając, łącząc, oceniając, kojarząc i syntetyzując wspomnienia. Nie pamiętamy wszystkich przypadków oparzenia ogniem, ale zostaje nam ogólne wspomnienie płomienia, skojarzonego z wrażeniem bólu i przestrachu, a także mięśniowego wzorca ruchu cofania ręki czy nogi, każące już zawsze trzymać się z dala od każdego płomienia. Właśnie fakt, że takie opracowywanie śladów pamięciowych odbywa się w podświadomości, a nie jest wynikiem jawnego, świadomego myślenia; dowodzi, że opiera się ono na działającym tam programie. Wspomnienia bledną i stopniowo zanikają, zostaje z nich coraz mniej szczegółów, w końcu zamieniają się w obojętne, abstrakcyjne informacje o tym, że w-tym-a-tym roku, to-a-to się zdarzyło. Nie wiążą się z nimi już żadne obrazy ani stany uczuciowe. Takie przetworzenie możliwe jest tylko dzięki programowi. Gdy budzimy się rano, z zupełną pustką w głowie, po chwili, z nieistnienia, pojawiają się myśli tyczące spraw dnia nadchodzącego, a nie jakiegokolwiek innego, z naszego bogatego życia. Czym jest to coś, co wie za nas, że dziś jest rzeczywistość dnia l stycznia 1997 roku, a nie tego samego dnia sprzed ćwierć wieku? Co każe nam myśleć o pójściu do pracy, a nie do przedszkola? Co decyduje o tym, że niektóre wspomnienia są tylko nieaktualnym zapisem, a inne 97 ważne są teraz? Co podsuwa nam podczas rozmowy gotowe i sensowne zdania, które wyrzucamy nieraz z szybkością karabinu maszynowego – nie tylko na temat, ale w zgodzie z miejscem, czasem, osobą, sytuacją, celem, jaki chcemy osiągnąć, uczuciem, jakie żywimy? Tym czymś, co wykonuje za nas całą tę pracę, jest program. Istnienia programu niepodobna negować. Również wtedy, gdy patrzymy na umysł z czysto mechanistycznego punktu widzenia. Jeśli ktoś uznaje, że umysł jest tylko wytworem kłębowiska neuronów, a całe myślenie fizykochemicznym procesem, jeśli się upiera, że ślad pamięciowy ma kształt materialny, wymierny i wykrywalny przyrządami, to musi się też zgodzić, że wszelkie procesy związane z przetwarzaniem takiego zbioru śladów muszą mieć także charakter fizyczny. A to bezwzględnie już wymaga istnienia programu, zwłaszcza że większość tych śladów to abstrakcyjne kody. Operowanie nimi jest nie do pomyślenia bez ustalonych zasad programowych, także gdzieś zapisanych w fałdach kory mózgowej. Ponieważ uznanie istnienia programu ma zasadnicze znaczenie dla naszej linii dowodowej, ucieknę się do jeszcze jednego przykładu, wyraźnie dowodzącego jego ukrytego działania. To przykład zaczerpnięty z prasy, z rubryki sądowej, nieco jednak dla naszych potrzeb rozwinięty i opisany w specyficzny sposób. Oto jeden wątek wypreparowany z życia oskarżonej młodej kobiety, ukazany od dzieciństwa do chwili popełnienia czynu karalnego. W umyśle rocznej dziewczynki, poprzez odbierane wrażenia zmysłowe, utrwala się wizerunek pamięciowy osoby. Tworzą go takie ślady pamięciowe, jak kształt postaci, rysy twarzy, charakterystyczne ruchy, brzmienie głosu, dobór słów, zapach ciała. Program kojarzy je z abstrakcyjnym dźwiękiem „tata” i buduje przywiązane do niego grono pamięciowe*. Wzbogaca je, dodając kolejne ślady zapamiętanych sytuacji, wybierając te związane z „tatą”, a nie z „mamą” czy „ciocią”. Tata ogrzał, nakarmił, zabawił, pocieszył. Ślady te są wiązane z wzorcami uczuciowymi: ulgi, zaspokojenia, radości, odprężenia. Program sumuje, ocenia ilość i wartość śladów, by na tej podstawie połączyć zbiorczy wzorzec taty z nadrzędnym wzorcem uczuciowym zaufania, a za nim z wzorcami miłości, przywiązania, chęci przebywania razem, a wreszcie z odpowiednimi wzorcami zachowań: uścisk, uśmiech, okrzyki, zbliżenie ciała, pocałunek, z których każdy zaopatrzony jest w instrukcje dla grup mięśniowych. Upływają lata, u kilkunastoletniej dziewczyny wszystkie te ślady pamięciowe wytworzyły wyższego rzędu stan mentalny pełnej akceptacji taty. Lecz wtedy pojawia się nowy wizerunek: pijany, awanturujący się tata. Program porównuje go z dotychczasowym zasobem pamięciowym i sygnalizuje niezgodność. Dostarcza świadomości uczucia konsternacji i rozpoczyna tłumienie ekspresji wzorców zaufania i miłości. Tata nadal pije, bije matkę, okrada rodzinę, zawstydza wobec ludzi. Program uzupełnia grono pamięciowe negatywnymi obrazami i odpowiednimi do nich wzorcami uczuciowymi: strachu, smutku, niechęci, wstydu, odrzucenia i wzorcami zachowań: unikania taty, milczenia, gestów i wyrazu twarzy okazujących mu niechęć, wyrzut, naganę. Nagły obrót sprawy: pijany tata wpada pod tramwaj i traci nogę. Świadomość młodej kobiety odbiera obrazy nieszczęśliwego, obolałego bezradnego człowieka. Program je rejestruje i z zasobów pamięci wydobywa stosowne wzorce uczuć, takich jak: litość, współczucie, chęć niesienia pomocy, w końcu wybaczenie. Program tłumi pod ich wpływem wzorce potępienia i wzmacnia dawne wzorce miłości i przywiązania. Cóż, sfrustrowany kalectwem tata upija się i wtedy maltretuje matkę, rzuca się z nożem na broniącą jej córkę. Porusza się o kulach, więc spada ze schodów, nie podnosi się, krwawi. Program to ocenia, decyduje o unieważnieniu pozytywnych wspomnień, uczuć i reakcji, na ich miejsce dostarcza całą serię gwałtownych, buntowniczych uczuć: krzywdy, rozpaczy, zawodu, poniżenia, złości, nienawiści. Pośród nich podrzuca świadomości pomysł: pozwolić tacie 98 wykrwawić się i umrzeć, wspiera go obrazami rodziny wyzwolonej z koszmaru. To wszystko. Reszta należy do sędziego. Lecz jeśli chodzi o umysł dziewczyny, nikt nie ma chyba wątpliwości, że zachodzące w nim procesy musiały być kierowane programem. Dowodem jego istnienia jest fakt, że w głowach wszystkich ludzi dzieje się to samo. Operujemy różnymi śladami pamięciowymi, różnym ich zasobem, rodzajem, profilem, lecz wszystkie są przetwarzane w dokładnie taki sam sposób. W istocie znacznie bardziej skomplikowany, niż ukazał to nasz przykład. Nie ma też wątpliwości, że ten program jest dziedziczony. Niemowlęta nie tworzą go na swój własny użytek, bo gdyby tak było, każdy umysł działałby inaczej, na innych zasadach. Nie powstałaby mowa, a jakiekolwiek porozumienie byłoby niemożliwe. Tak więc każdy z ludzi przychodząc na świat otrzymuje program podobny do programu jego rodziców, całego ludzkiego gatunku. Jeśli jest to pewnikiem, pozostaje nam tylko, wyjaśnienie sposobu owego dziedziczenia. Program pracy umysłu jest niezwykle rozbudowanym zbiorem zasad, prawideł, instrukcji, wzorców i schematów o nadzwyczajnej elastyczności, zmienności, zdolności kojarzenia, przebudowywania, o zmiennym natężeniu, energii, działających w całości albo fragmentami, masywnych i rozczłonkowanych, płynnych albo trwałych, prostych i wysublimowanych, jednorodnych i mieniących się tysiącem odcieni. Taki program, sam w sobie złożony, operuje niewiarygodną wprost ilością śladów pamięciowych i bodźców stale płynących z otoczenia i z ciała, a czyni to z niedoścignioną szybkością. Taki program, jeśli miałby być dziedziczony drogą genetyczną, musiałby, jak kilkakrotnie mówiliśmy już o tym, przechodzić przez filtr jaja, będącego łącznikiem pokoleń. W jaju mógłby być zapisany zasadowym kodem wyłącznie w żeńskich i męskich chromosomach, czyli na paśmie DNA. Tym kodem, jak wiemy, można wyrazić dowolną treść cyfrową, na przykład w systemie dwójkowym. Nie wdając się jednak w obliczenia, można śmiało powiedzieć, że w naszym genomie nie wystarczyłoby bitów na opisanie wszelkich stanów ducha, dróg i ścieżek myślenia, śladów pamięciowych i miliardów kombinacji możliwych między nimi. To jedno. Po drugie, elementy takiego programu są nie do wyrażenia językiem cyfrowym. Jak bowiem zakodować instrukcję o „zaprzestaniu ekspresji w świadomości wzorca uczuciowego miłości w stosunku do danego osobnika męskiego pod wpływem impulsu, jakim jest dostarczony przez nerwy wzrokowe ślad pamięciowy w postaci wizerunku tego osobnika całującego się z inną kobietą”? To jest niemożliwe. Dlatego, bez zbędnych dalszych rozważań, możemy się zgodzić, że program pracy umysłu nie jest zapisany w genach. Nie są w nich także zapisane dziedziczne ślady pamięciowe, te, którymi operuje podświadomość, a więc wzorzec pracy serca, pracy mięśni oddechowych i innych zespołów ruchowych, a także złożone schematy instynktowych zachowań u zwierząt. Jeśli chodzi o pamięć, czyli zbiór śladów pamięciowych gromadzonych w ciągu życia osobniczego za pośrednictwem receptorów zmysłowych – ich materialna postać nie może mieć ani elektromagnetycznej, ani chemicznej natury. W rzeczywistości nie może mieć natury materialnej w ogóle. To omyłka badaczy, wciąż jeszcze łudzonych elektryczną aktywnością neuronów, o absolutnie nie wyjaśnionym znaczeniu. Działanie umysłu, pamięci, jest tak elastyczne, tak „miękkie”, tak niesłychanie wrażliwe i czułe, mieniące się tak drobnymi odcieniami, tak bogate w przepływy, przenikania, nakładanie się wrażeń, uczuć, obrazów, powoływanie tak dalekich skojarzeń, tak wielowarstwowe, wielostronne, bogate, tak zmienne i żywe, iż jego podłożem mogą być tylko subtelne struktury. Subtelne wzorce morfogenetyczne, niezależne od struktur mózgowych, choć współdziałające z 99 nimi. W nich zawarta jest pamięć i program działania umysłu. Jaka, w takim razie, jest rola mózgu? Anatomicznie jest on nieprawdopodobnie splątanym kłębem przewodów, łączących się miliardami styków i przekazujących sobie wzajemnie sygnały, kłębem podzielonym na mniejsze struktury, pełniące różne zadania. Przebiegi elektrochemicznych sygnałów wzdłuż nitek aksonów wytwarzają elektromagnetyczne pola o zmiennej częstotliwości, potencjałach i przepływach energii. Taki układ nie jest ani kartoteką, ani twardym dyskiem. Jest on najpewniej biologiczną anteną, łączącą się z subtelnym planem istnienia. Wyobrażam sobie – wyciągając wnioski ze wszystkiego, co dotychczas zostało w tej książce powiedziane – że ta tkanka mózgowa, to zbiorowisko wyspecjalizowanych komórek, jest szczególnie wyczulona na odbiór subtelnych sygnałów, na łączenie się, na rezonans z subtelnymi wzorcami. Każdy z tych wzorców, jak już wiemy, w tajemniczy sposób jest obecny w całej objętości Wszechświata, dlatego mózg osobniczy potrzebny jest do tego, aby pewien ich zbiór, związanych z osobą, stale pozostawał z nią w rezonansie, aby osobnik świadomie, a jego organizm podświadomie, mogli korzystać z informacji zawartych w gronach pamięciowych, które same zbudowały. A także w tym celu, aby mogli nadal wzbogacać te grona śladami pamięciowymi, które przez całe życie napływają jak rzeka przez śluzy receptorów zmysłowych. Siady te, przetwarzane przez każdy umysł z pomocą programu, zawsze zgodnie z osobniczymi opcjami i zawartością osobniczych gron pamięciowych, są przez tkankę mózgową zamieniane w subtelne wzorce i przyłączane do tych gron, przez co wchodzą zarazem do zasobu subtelnych wzorców Wszechświata, dostępnych, pod pewnymi warunkami, wszelkim żywym istotom. Znaczna część aktywności elektrycznej mózgu, uważanej za przejaw tworzenia materialnych śladów pamięciowych, jest zapewne związana z przetwarzaniem sygnałów zmysłowych dla zorientowania ciała. Określane jest jego położenie w trójwymiarowej przestrzeni w stosunku do źródła sygnału i modyfikowane jego ustawienie, jako reakcja na sygnał. To powoduje „iskrzenie na synapsach”, podczas gdy ślad pamięciowy bezgłośnie, w niezauważalny sposób przeniknął już do misnatycznego wymiaru. Objętość tkanki mózgowej ma, jak się wydaje, swoją krytyczną wielkość w stosunku do objętości ciała. Ta wielkość może decydować o zdolności do utrzymania stałego rezonansu z „plikiem” nakładających się na siebie wzorców i śladów pamięciowych, dostatecznie dużym, aby powstała świadomość i poczucie własnej odrębności, tożsamości, ego. Wydaje się jednak, że nie tylko duże skupiska tkanki nerwowej, ale i inne tkanki, a także pojedyncze komórki i organizmy jednokomórkowe mają te właściwości, choć zapewne w mniejszym stopniu i zakresie. Dlatego bezmózgie robaki, ameby i bakterie odbierają „całym sobą” subtelne wzorce zachowań, zwane przez nas instynktami. Rola mózgu nie sprowadza się jednak tylko do tego. Najwidoczniej konieczne jest stłoczenie w jednej objętości do 100 miliardów neuronów, aby mogły one wejść w rezonans z wzorcem pracy umysłu i podjąć tworzenie nowych wyobrażeń, nie istniejących dotąd we Wszechświecie. Aby stało się możliwe łączenie najodleglejszych śladów pamięciowych i tworzenie nowych, mających swoje źródło nie w zewnętrznym świecie, nie w pamięci, lecz w samym umyśle, który od tej chwili zaczyna zasługiwać na miano twórczego. Czy to wszystko znaczy, że wyprowadziłem umysł poza korę mózgową, poza obręb czaszki i na zewnątrz głowy? No, cóż! W pewnym sensie, tak! Sądzę w każdym razie, iż wykazałem w przekonywujący sposób, że nie ma w niej miejsca na ślad pamięciowy, engram, jak to utrzymują redukcjonistyczne hipotezy. W innym jednak znaczeniu umysł nadal pozostaje w głowie. Jeśli jest on indywidualnym zbiorem nakładających się na siebie subtelnych wzorców – jednych operacyjnych, drugich pamięciowych, jednych unikatowych, drugich wspólnych całemu 100 gatunkowi – to muszą one pozostawać w stałym rezonansie ze swoją anteną, swoją tkanką mózgową, która jest ich łącznikiem, ich kotwicą, mocującą je do właściwego ciała. Przy tym zapewne nakładają się na nią, aktywizując się w tej samej przestrzeni, stąd nasze wrażenie, że myśli „kłębią się nam w głowie”, „chodzą nam po głowie”, „przychodzą do głowy”, „świtają” lub „lęgną się w niej”. Co jeszcze, oprócz takich wskazań, przemawia na rzecz misnatycznej osnowy umysłu? Z pewnością są tym liczne psychiczne fenomeny, a wśród nich odczucia i bóle fantomowe oraz stygmatyzm, opisane w poprzednim rozdziale, a także zjawiska telepatii i jasnowidzenia. O tych ostatnich zwykło się mówić, że są jakimś rodzajem przekazu na odległość. Poszukuje się ośrodka i nośnika dla nich, jakiegoś rodzaju pola i długości fali, na której informacja mogłaby się przenosić pomiędzy umysłami. A przecież, jak już wiemy, subtelne wizerunki każdego wydarzenia i śladów pamięciowych stwarzanych przez dowolny umysł stają się natychmiast obecne w całej przestrzeni Wszechświata i mogą wejść w rezonans z każdym innym mózgiem, choć nie należą do jego gron pamięciowych. Wystarcza w tym celu tylko „dostrojenie” anteny mózgowej. Gdy zdarza się to na jawie, pod kontrolą porządkującego programu, odczucia te i widzenia dają złudzenie rzeczywistości odbieranej zmysłami. Gdy dzieją się we śnie, już bez lub z osłabionym udziałem tego programu, są tylko projekcją obrazów „na chybił-trafił” napływających do mózgowej anteny, z własnych i cudzych zasobów pamięciowych. Mieszają się wówczas i przenikają nawzajem, tworząc kombinacje niemożliwe na jawie. Wiele z nich pochodzi z innego czasu, wiele z umysłów chorych, niektóre z pewnością od zwierząt. Na tym samym gruncie zdołamy, być może, zrozumieć i objaśnić choroby umysłowe. Wśród nich tak zwane urojenia maniakalne, które wydają się wynikiem niesprawności anteny mózgowej, powodującej niewłaściwy rezonans z obcymi wzorcami, pochodzącymi z cudzych gron pamięciowych. Jeśli farmakologiczne leczenie cokolwiek zdoła naprawić, to zapewne dlatego, że wprowadzenie chemikaliów do sieci neuronów zmienia właściwości anteny, utrudniając rezonans z tym niepożądanym wzorem. Przysłowiowy wykpiwany „wariat”, przekonany, że jest Napoleonem, zasługuje na najwyższą uwagę, a jego urojenie winno być wnikliwie zbadane. Niestety, ogół psychiatrów nie zadaje sobie tego trudu, zakładając z góry, że mają do czynienia z mniej lub bardziej szkodliwą manią, rodzajem udawania, autosugestii, gry aktorskiej nawet, której celem jest np. ucieczka od samego siebie. W prasie naukowej łatwo jednak odszukać prace relacjonujące przypadki, w których obłąkani, nie znający powiedzmy języka francuskiego i nie stykający się z nim przez całe życie, nagle poczynają wygłaszać tyrady, jakby żywcem wyjęte z ust cesarza Napoleona, stosując jego słownictwo, wymowę i charakterystyczne zwroty. Również treści, logice i sensowi tych wypowiedzi, jakby żywcem przeniesionych ze swojej epoki, nie można nic zarzucić. Niestety fakt, że zostały przeniesione do rzeczywistości współczesnego szpitala psychiatrycznego, sprawia, że przesłonięte zostaje właściwe znaczenie zjawiska. Wydaje się, że uszkodzone anteny mózgowe owych nieszczęśników po prostu rezonują z misnatycznym zasobem pamięci cesarza, utrwalonym przez jego umysł już na wieki, w misnatycznej przestrzeni. Zarazem następuje też rezonans z cesarskimi wzorcami odczuwania swej tożsamości, z czego wynika przekonanie chorych o upokorzeniach, uwięzieniu i nieodpowiednim do stanu traktowaniu. Na tym poprzestanę, aby w dalszej części książki zająć się już wyłącznie praktycznymi wnioskami, jakie my, jedyny na tej Ziemi posługujący się umysłem gatunek, powinniśmy wyciągnąć dla przyszłego życia. Pierwszym z nich winno być zrozumienie, że skoro świadomy umysł ma wpływ na postać 101 świata poprzez misnatyczny plan istnienia, ponosi tym samym odpowiedzialność za skutki tego wpływu, a więc za rodzące się kształty rzeczy oraz zjawisk. 102 Dinozaury i AIDS Wymarcie dinozaurów jest jedną z tych zagadek, z którymi nauka nie może się uporać. Nie jest to przypadek wyjątkowy w dziejach życia. Są kopalne dowody masowego wymierania rozlicznych gatunków, rodzajów i rzędów na lądach i szczególnie w morzach. To nie znaczy jednak, że łatwiej jest nam zrozumieć klęskę dinozaurów. Przeciwnie, żadnego z masowych wymierań nie udało się dotychczas przekonywująco wytłumaczyć. Spróbujmy więc objaśnić tę zagadkę, ograniczając się do najmocniej działającego na wyobraźnię przypadku strasznych gadów i spoglądając na nią z całkiem nowego punktu widzenia. Dinozaury żyły w dzisiejszej Azji i Afryce, w obu Amerykach i Australii, gdy kontynenty te były jeszcze połączone, zanim rozdzielił je ruch płyt lądowych około 200 milionów lat temu. Były przystosowane do wielu środowisk. Do pustyni i stepu, lasu, gór, sawanny i błotnistych terenów. Żyły w rzekach, jeziorach i nad ich brzegami. Były małe i duże. Wielkości jaszczurki, zająca, indyka, świni, strusia, nosorożca, słonia i dziesięciu słoni. Zapełniały też morza. Żywiły się roślinami, padliną i sobą nawzajem. Zniknęły z powierzchni Ziemi w ciągu kilku, może kilkunastu milionów lat. Co dziwniejsze, równocześnie na wszystkich, podzielonych już lądach. Nie były bezbronne wobec zmian środowiska. Przeciwnie, były pod tym względem wspaniale uzbrojone, różnorodne i zdolne do życia w najróżniejszych warunkach, ruchliwe i szybkie. Były – choć może nie wszystkie – ciepłokrwiste, a więc i odporne na wahania klimatu. Ich życie społeczne było rozwinięte, opiekowały się młodymi i wspólnie broniły stada, co jest dowodem znacznej inteligencji, ułatwiającej przetrwanie. A jednak nie przetrwały. Tym bardziej jest to zdumiewające, że ich wymieranie trwało tak długo, a więc w oczywisty sposób nie mogło być wywołane jedną konkretną katastrofą, jednorazową zmianą klimatu. W ciągu milionów lat ich upadku, na olbrzymich obszarach planety, dla tysięcy gatunków dinozaurów musiały gdzieś istnieć warunki sprzyjające życiu. Jakaś linia dinozaurów musiałaby się utrzymać mimo katastrof klimatycznych, uderzeń meteorów, potopów, wybuchów wulkanów czy też supernowej, a wreszcie konkurencji ssaków pożerających ze smakiem ich jaja. W końcu przecież przetrwały i gady lądowe, i ssaki, płazy oraz ptaki, rośliny i owady. To wyklucza hipotezę globalnej katastrofy. Dinozaury jednak zajmujące te same tereny – zginęły. Gdyby zastosować tutaj model sita, które przepuściło do naszych czasów określone cechy, okazałoby się, że dinozaury te cechy posiadały. A jednak zostały zatrzymane na sicie. Jedyną znaną nam cechą, różniącą je od szczepów, które przeżyły, jedyną ich „winą”, był dinozaurzy rodowód. Taka wybiórczość musi zastanawiać, zdaje się kryć zagadkę, która przekracza nasze współczesne rozumienie przyrody. Genotyp dinozaura, istniejący trzysta milionów lat temu, musiał być wysoce obiecujący. Był elastyczny i z łatwością poddawał się przebudowie, zajmując różne nisze. Powstał trend do zwiększania wymiarów ciała. To istotnie dawało znaczny przyrost masy żywych komórek. Liczni 103 roślinożercy, tacy jak diplodoki, ważące 120 ton, dinozaury kaczodziobe, pancerne, trójrogie, polujące na nie tyranozaury, ważyły po kilka czy kilkanaście ton i były potężnymi masami żywej substancji. W ich cieniu żyły mniejsze gatunki o pełnej skali rozmiarów, wykorzystujące źródła pożywienia na wszystkich poziomach, we wszystkich środowiskach. Sukces był olbrzymi jeszcze 150 milionów lat temu, gdy części Pangei odpływały od siebie, unosząc populacje wielkich gadów. I nagle coś się załamało. Coś zdecydowało o konieczności ich odejścia ze świata i zupełnego wymazania genotypu dinozaura. Wyrwania ich z Drzewa Życia na zawsze. Naukowcy szukają przyczyn tego „na dole”, w codziennej materialnej rzeczywistości pospolitych wydarzeń, lecz przecież los strasznych gadów mógł się rozstrzygać „na górze”, na najwyższym planie! Może nie ograniczony wzrost Drzewa Życia czyli wzrost biomasy i jej doskonalenie poprzez pień dinozaurów stały się niemożliwe? Jeśli rozwój życia jest kierowany, jak tego dowodzimy, nadrzędnym wzorcem-programem, to program ten jest z pewnością zdolny do wczesnego wykrycia pojawiającego się ograniczenia, bariery na drodze do wyższych poziomów istnienia. Być może dążenie do wytworzenia u dinozaurów świadomego umysłu nie znalazło odzewu? Może genom tych gadów uniemożliwiał szybkie przekroczenie niezbędnej do tego, krytycznej masy mózgu? Nie dawał podstawy potrzebnym do tego kompleksowym przemianom? A może coś innego? Może dominacja dinozaurów nad innymi grupami przekroczyła bezpieczną granicę? W świetle tego co mówiliśmy o możliwych mechanizmach przemian gatunkowych, nieodparcie nasuwa się wniosek, że różnorodność genotypów odgrywa wielką rolę. Potrzebne jest ich zróżnicowanie, aby przemiany, tworzenie nowych kombinacji, nowych rozwiązań, nowych wzorców na wspólny użytek, odbywały się w określonym rytmie, z konieczną częstotliwością, niezbędną, by życie wciąż wyprzedzało zagrożenia planetarne i kosmiczne, zawsze było zdolne do ich odparcia i wciąż wznosiło się na wyższe poziomy. Opanowanie planety przez dinozaury, monotonia ich genotypów mogły więc sprawić, że różnorodność spadła poniżej bezpiecznej granicy. Zbyt trudne okazało się zbudowanie świadomości i wykorzystanie jej poprzez ciała jaszczurów. Życie weszło w ciasną uliczkę. Mogło tak wegetować w gadziej postaci przez całe epoki. Może nawet osiem miliardów lat, jakie dzielą Ziemię od śmierci w płomieniach ginącego Słońca. To oznaczałoby także koniec życia, jeśli to na Ziemi jest jedynym w Kosmosie. Dinozaury stanęły na drodze dalszego rozwoju. Mechanizm życia, który musi mieć swobodę tworzenia, ciągłej przebudowy, odebrał to jako opór wobec nadrzędnego nakazu. Ten opór stał się sygnałem do uruchomienia procesu usuwania przeszkody. Do dcięcia bezpłodnego pnia Drzewa po to, by inne, obiecujące odrośle mogły wystrzelić w przyszłość zielonymi pędami. Taką obiecującą odroślą okazały się ssaki. W czasach dinozaurów skromna, nie rozbudowana grupa ciepłokrwistych kręgowców podobnych do myszy, żyjących w cieniu olbrzymów. Bez wielkiej przesady mogę powiedzieć, że byłem w tej krainie dinozaurów i ssaków sprzed 150 milionów lat, spędzając miesiące na wielu wyprawach paleontologicznych w samym sercu pustyni Gobi. Pośród skalnych urwisk płonących czerwienią, na szlifowanych przez wiatry piaskowcowych płytach, doświadczałem żywo i jaskrawo realności życia w tamtej zamierzchłej epoce. Z wietrzejących skał wyłaniały się zwłoki ówczesnych panów Ziemi. Potężne czaszki z wyszczerbionymi zębami, gigantyczne szkielety z nogami jak słupy, nie kończące się, zawinięte ogony, pancerne płyty oraz kostne rogi i płaty skóry odciśnięte niegdyś w wilgotnym podłożu. Opodal gniazda jaj zagrzebanych w piasku. Dalej pnie drzew ówczesnego lasu, pełne sęków i słojów w skamieniałej postaci. Czternastometrowy tarbozaur z zębami jak noże, a w pobliżu współczesne mu ssaki, 104 mieszczące się w bryłce piaskowca wielkości włoskiego orzecha. Gdy pod mikroskopem stalową igiełką usuwałem pojedyncze ziarna kwarcu, odsłaniając szkielecik nie do odróżnienia przez laików od szkieletów współczesnych nam gryzoni czy owadożernych, miałem dziwne uczucie, iż oto wydobywam szczątki własnego praszczura. (Tak, nie bez kozery określamy tym mianem naszych dalekich przodków – istotnie pochodzimy od czegoś zbliżonego do szczura!). To z tych małych ciałek kredowych ssaków po miliardzie przemian ukształtowało się ludzkie ciało. Wtedy jeszcze przemykały chyłkiem w cieniu wszechobecnych gadów, nic nie wiedząc o tym, że wkrótce one zapanują na Ziemi i ich linia zyska kiedyś umysł i świadomość. Niebawem życie rozpoczęło olbrzymią – w czasie i przestrzeni – operację oczyszczania pola z nieudanych tworów. Dinozaury poczęły wymierać, gdyż uaktywniły się wzorce mechanizmów eksterminacyjnych. Mogło ich być wiele. Wzorzec rządzący długością życia mógł sprawić, że osobniki starzały się gwałtownie i ginęły nie zdoławszy wydać potomstwa w ilości zapewniającej przeżycie gatunku. Inny wzorzec, decydujący o zdolności do nowych przystosowań, przestał je wytwarzać, przez co straszne gady stały się bezbronne wobec nieuniknionych w ciągu tysiącleci przemian środowiska. Lecz trzeba wziąć pod uwagę działanie jeszcze innego czynnika. Wyeliminowanie dinozaurów mogło się dokonać także za pomocą wirusa. Mógł to być wirus takiego samego rodzaju jak HIV, blokujący zespoły odpornościowe organizmu. Skoro mogą powstać – a mamy tego niezliczone dowody – molekularne narzędzia dla dokonywania w komórkach określonych operacji biochemicznych, to równie dobrze mógł być skonstruowany i wirus dla wykonania wyroku lub lepiej i poprawniej: dla dokonania ekstrakcji zbędnej części biomasy. Przypomnijmy sobie te liczne molekuły działające jak sprawne roboty: enzymy tnące i zszywające podwójną helisę, mikrotubule – liny służące holowaniu chromosomów, enzymy montujące z cząsteczek składowych większe molekuły, a na wyższym poziomie: strzelające armatki na głowach termitów, języki-łapki na muchy u żab i kameleonów, lassa u pająków, nogiwyrzutnie u kangurów, maszyny do szycia u mrówek... Lista nie ma końca. Wobec takich możliwości komórek skonstruowanie wirusa o założonym z góry działaniu nie jest żadnym problemem. Odpowiednie geny od dawna istniały u bakterii czy innych wirusów. Może wymagały tylko nieznacznej przebudowy i dostosowania do genotypu dinozaura? Prawdopodobne jest istnienie od początków życia wirusów o podobnym do HIV działaniu jako immanentnych etapów procesów rozwoju. Może, podobnie jak sępy na stepie, pełnią wśród żywej substancji rolę czyścicieli? Wiemy, że w komórkach i organizmach wielokomórkowych istnieją systemy usuwające obce ciała, substancje, szkodliwych, biochemicznych intruzów. Dlaczego więc taki sam system nie miałby istnieć i na wyższym poziomie? Nie jest wykluczone, że tempo przemian przystosowawczych byłoby niebezpiecznie powolne, gdyby nie aktywne „oczyszczanie pola”, otwieranie nisz ekologicznych dla bardziej obiecujących gatunków przez przyspieszone usuwanie tych, które stały się zawadą na drodze przyrody. Idealnymi narzędziami takiego systemu byłyby właśnie wirusy. Zawsze w pogotowiu, zawsze obecne na miejscu, pojawiające się tam, gdzie zaistnieje potrzeba. Bezzwłocznie przystępujące do działań, gdy tylko pojawią się po temu warunki. Niekoniecznie warunki sensu stricte materialne. Życie, jak już wiemy, jest to pewien wzorzec nieprawdopodobnie złożony, na którym osnute są struktury komórkowe i schematy zachowań. Zakłócenia w realizacji tych wzorców, ich ekspresji w materialnym wymiarze mogą wyzwalać działanie wzorców-terminatorów, animujących naszą klasę wirusów. Daleki jestem od twierdzenia, że ktoś, jakiś umysł wydaje tu rozkazy. Tak jak lód zaczyna się topić w temperaturze wyższej od zera, tak jak łopatki turbiny zaczynają się obracać, gdy szybkość przepływu powietrza czy wody osiągnie pewien stopień, tak wirus samoczynnie 105 zaczyna działać na organizm, który znalazł się w określonym stanie. Ten stan, to otwarcie na działanie wirusa, może być fizykochemicznej natury, lecz równie dobrze i psychicznej albo obu naraz. Może się też odbywać na poziomie wzorców misnatycznych związanych z organizmem. Tak więc wirus już istniał lub został stworzony. Śmierć dinozaurów stała się nieunikniona. Ucieczki nie było. Genotyp dinozaurów, ich zachowania, ich system nerwowy, instynkty, stały się kompatybilne z wirusem. Każdy z gadów, który się nim zaraził, nieuchronnie ginął. Jednocześnie wirus nie działał na organizmy pozostałe. Taka hipoteza omija mielizny wielu innych hipotez. Mamy do czynienia z wybiórczym usunięciem pewnego szczepu zwierząt, czego w żaden rozsądny sposób nie można wytłumaczyć, jak tylko przyczyną ściśle związaną z tym szczepem. Przed dinozaurami podobny los spotkał np. trylobity, które swego czasu zdominowały morza. W miarę przerzedzania się populacji dinozaurów, środowisko stawało otworem dla innych gatunków. Najbardziej dynamiczne okazały się ssaki. Ich zdolność wchodzenia do nowych nisz ekologicznych poprzez budowanie właściwych przystosowań była tak wielka, że wkrótce (po 50 milionach lat) opanowały Ziemię i jej oceany. Królowały nie tylko na lądach, ale i powróciły do wody. Ich system nerwowy szybko się komplikował i zyskiwał nowe możliwości działania. Powiększały się mózgi i co ciekawe, także rozmiary ciała, z większym jednak umiarem niż u poprzedników. Powstał leniwiec olbrzymi, bezrogi nosorożec, indrykoterium, wysokości 8 metrów i morskie walenie 25 metrowej długości. Gigantyzm dotknął także inne grupy, pojawiły się z czasem wielkie, nielatające ptaki, monstrualne węże, gigantyczne krokodyle. Mogłoby się wydawać, że przyroda zapełniając miejsca po dinozaurach w pierwszej chwili chciała zachować pewne ich cechy. Trend ten został jednak zatrzymany i wymiary ciał zmalały. Z dawnych gigantów pozostały jeszcze wieloryby, nie wiemy na jak długo oraz czy i one nie podlegają swoistej eliminacji. Może oznaką tego są tak zwane samobójstwa wielorybów wypływających na plaże i duszących się pod własnym ciężarem? A teraz, przez analogię do losu dinozaurów, rodzi się koszmarne przypuszczenie: czy AIDS, zaraza XX wieku i jej złowieszczy wirus HIV o szczególnym, wysoce selektywnym działaniu, nie został zaprogramowany jako skalpel, mający wyciąć chorą tkankę biomasy, nim ta zniszczy cały organizm? Od epoki dinozaurów upłynęło zaledwie 100 milionów lat i Ziemia została ponownie przytłoczona ciężarem, tym razem ssaków, a zwłaszcza potwornie przerośniętej odnogi – gatunku ludzkiego. Problem przeludnienia jest dla nas wciąż tylko problemem przeżycia największej liczby ludzi na ograniczonej powierzchni planety. Gromimy lub popieramy Malthusa, wynajdujemy bardziej płodne rośliny, użyźniamy glebę. Nie przyszło nam do głowy, że postanowienia w tej sprawie mogą zapadać poza nami i naszą świadomością. Wiemy, że przyroda niezwykle ostro reaguje na zbytni wzrost populacji, np. szarańczy czy lemingów. Gdy ilość szarańczy na jakimś terenie przekroczy wartość krytyczną, uruchamiany jest wzorzec, który wprowadza dramatyczne zmiany. Osobniki zwiększają wymiary ciała, skrzydeł i napędzających je mięśni. Wbrew obyczajowi skupiają się w gromady i podejmują dalekie loty olbrzymimi chmarami. To zachowanie, pozornie służące przeżyciu dzięki docieraniu do nowych źródeł pożywienia, w istocie ma na celu łatwiejsze pozbycie się nadmiaru owadów. W wędrówce pustoszą pola, lecz nie rozmnażają się i masowo giną. Często pustynia lub morze są ich kresem. Przypomnijmy też sobie zdumiewające ameby opisane w rozdziale pod tym tytułem. Gdy populacja kilkudziesięciu tysięcy ameb nie może wyżywić się na jakimś obszarze, skupia się, 106 tworząc zbiorowe ciało i podejmuje wspólnie wędrówkę, powolniej niż ślimak. W końcu ameby budują strukturę umożliwiającą niewielkiej ich grupie przetrwanie w formie uśpionej do pomyślniejszych czasów, podczas gdy większość poświęcająca się w tym celu – ginie. Podobnie jest z lemingami. Gdy ich populacja nadmiernie wzrasta, pojawia się pęd do utworzenia gromady i ruszenia przed siebie. Jest on tak silny, iż rzeki gryzoni nie są w stanie powstrzymać nawet skalne urwiska. Lemingi rzucają się z nich na oślep i masowo giną w morzu. W ten sposób zostaje przywrócona równowaga biotypu. Procesy te nie są zbadane, nasuwa się jednak tu nieodparte przypuszczenie, że działa jakiś nadrzędny mechanizm, jakaś siła natychmiastowego reagowania, podejmująca akcję niezwłocznie, gdy tylko gatunek poczyna przytłaczać i pustoszyć swe środowisko. Homo sapiens jest jak lemingi i jak szarańcza. Obsiadł Ziemię i nadmiernie stłoczony pożera wszystko, co jest do zjedzenia. Dosłownie i w przenośni. Jednocześnie niszczy i wypiera inne gatunki. Właśnie to może być jego największym grzechem. Ludzka cywilizacja bezpowrotnie niszczy każdego dnia kilkadziesiąt gatunków ze świata roślin i zwierząt: owadów, ryb, skorupiaków, płazów, gadów, ptaków, ssaków. To oznacza, że z błyskawiczną szybkością topnieje światowy zasób różnorodnych genów, a wraz z nim biblioteka genetycznych pomysłów, magazyn gotowych rozwiązań częściowych, prototypów organów, narządów, procesów, konstrukcji, o których tyle mówiliśmy w pierwszej części książki i które wzajemnie wymieniane, łączone, kombinowane, przenoszone z gatunku na gatunek, są od eonów czasu materią ewolucji i czynnikiem trwania. Lecz teraz ta materia, ten zasób, katastrofalnie zmniejsza się, zanika, topnieje. To, co zgromadziły i wypracowały miliardy pokoleń od początków życia, jest marnotrawione, niszczone i zaprzepaszczane. W kuchni ewolucji zaczyna brakować produktów i przepisów. Brzmią dzwonki alarmowe. Horda barbarzyńców pustoszy odwieczne zasoby. Przyroda zna już taką sytuację. Zaledwie 200 milionów lat temu zdarzyła się planetarna plaga strasznych gadów. Została opanowana, jej sprawcy raz na zawsze wyeliminowani, ale zastosowany wówczas wzorzec postępowania obronnego nie został zapomniany. Skrzętnie przechowany, może zostać ponownie użyty przeciw nowej inwazji, tym razem strasznych Homo. Zmniejszanie się liczby gatunków jest dla nas problemem abstrakcyjnym, odległym i dość obojętnym. Wciąż widzimy wokół siebie liczne zwierzątka, ptaszki, muszki, robaczki. Wagę zagrożenia zrozumiemy dopiero tego dnia, gdy człowiek zostanie sam z psem na kanapie, kotem na parapecie, kanarkiem w klatce i krówką na łące, a wokół będzie bezkresna pustynia. Takiego dnia oczywiście nie będzie! Po krytycznym zmniejszeniu się liczby gatunków, tworzących przecież piramidy pokarmowe i powiązanych licznymi innymi zależnościami, pozostałe po prostu wymrą śmiercią gwałtowną. Ale w rzeczywistości i to się nie zdarzy. Istotnie przy życiu pozostaną pies, kot, krówka i inne stworzenia, choć mocno przetrzebione, ale nie będzie już człowieka. Odwieczne programy utrzymujące bieg życia już go rozpoznały jako ten niepożądany, prowadzący do powszechnej zagłady element istnienia i uruchomiły procesy ekstrakcji. Dostarczyliśmy wielu powodów, aby tak się stało, nie mniej poważnych niż zubożenie wspólnego genotypu. 107 Seks wyzwolony Wirus HIV, wyrwawszy się z Afryki, zaatakował z furią społeczności o pewnych specyficznych właściwościach psychicznych, odbiegających od powszechnych. Najpierw homoseksualistów, za ich pośrednictwem narkomanów, a następnie tych wszystkich, których ważnym celem życiowym jest jak najczęstsza zmiana partnerów seksualnych. Trzeba tu powiedzieć, że owo wyrwanie się zostało spowodowane właśnie przez te grupy, które stworzyły sobą niszę ekologiczną najbardziej właściwą dla proliferacji wirusa. Jego fenomen próbowano objaśniać na różne sposoby, nikt jednak nie zauważył, że wszystkie tzw. grupy zagrożenia charakteryzują się wspólną cechą: skupiają osobniki ludzkie o wydatnie z m n i e j s z o n e j z d o l n o ś c i r o z r o d u ! W tym właśnie kryje się, być może, tajemnica jego nie dostrzeżonej dotąd misji biologicznej. Zanim ją zarysuję, chciałbym wyraźnie powiedzieć, że HIV z pewnością nie jest, jakby chcieli niektórzy, personifikacją „palca bożego”, zmaterializowanego dla ukarania „zboczeńców”. Nie mam tu zamiaru iść w ślady pewnego pastora amerykańskiego, którego przypadek obserwowałem w USA przed wielu już laty. Był on kaznodzieją telewizyjnym, prawdziwą gwiazdą małego ekranu i co niedzielę jego kazań słuchały miliony ludzi. Potknął się jednak na wypadku lotniczym. W wielkiej katastrofie zginęło ponad sto osób, a wśród nich troje redaktorów „Playboya”. Pastor podchwycił tę niebywałą okazję, by czarno na białym wykazać całej Ameryce, jak Bóg karze grzeszników, którym się zdawało, że można bezkarnie szerzyć zgorszenie. Posunął się nieomal do twierdzenia, że Najwyższy zaczekał cierpliwie na okazję, a gdy ta się zdarzyła wykorzystał ją do strącenia samolotu. W chwilę po programie w studio zaczęły urywać się telefony od ludzi, pragnących się dowiedzieć, dlaczego Bóg dla ukarania trojga grzeszników zabił też niewinne osoby, wśród nich wiele dzieci? Pastor zniknął z anteny, a jego przypadek stał się wymowną przestrogą dla tych, którzy zbyt dosłownie pojmują boskie wyroki. Podejmuję jednak te rozważania, gdyż nie jestem pewien, czy nie chodzi tutaj o wyroki przyrody. W tym celu nie oceniajmy „grup zagrożenia” miarami moralnymi czy etycznymi, a tym mniej towarzyskimi i obyczajowymi. Spróbujmy przypatrzyć się im z punktu widzenia odwiecznej przyrody jako grupom czy zbiorom osobników o wyraźnie upośledzonej zdolności do rozrodu i wyprowadzania potomstwa. W przypadku gatunku ludzkiego rozwój mózgu i uwarunkowania społeczne sprawiły, że niezbędny okres opieki nad potomstwem niezmiernie się wydłużył. Wymaga ona współdziałania matki i ojca, pozostających w trwałym związku rodzinnym. Takiej opieki nie zapewniają ani homoseksualiści, ani narkomani, ani rozpadające się rodziny, w których ojciec i matka uprawiają tzw. wolny seks. Może więc to niezdolność do efektywnej reprodukcji jest tym grzechem wobec odwiecznego procesu życia, który wywołuje bezwzględne przeciwdziałanie przyrody? Spróbujmy zrozumieć, na czym mogą tu polegać ludzkie wykroczenia. 108 Przyczyna skłonności seksualnych do własnej płci nie doczekała się objaśnienia. Nadal trwają dyskusje, czy są nią fizjologiczne, czy psychologiczne czynniki, czy też jedne i drugie. Sądzę, że objaśnienie znajduje się w jeszcze głębszej warstwie, na poziomie niewidzialnych wzorców misnatycznych, na których osnute jest nasze ciało, psychika, a więc i wszystkie działania. Człowiek to niepowtarzalny, jednostkowy zbiór wzorców, które wypracowaliśmy sami, znalazłszy się we własnym, oddzielnym ciele, oraz tych, które zostały nam dane w chwili narodzin. Jest w tym zbiorze wzorzec ssaka, który dzielimy ze wszystkimi ssakami i wzorzec Naczelnych, który dzielimy z szympansem, gorylem i orangutanem. Jest wzorzec Homo sapiens i wzorce mężczyzny lub kobiety. Wzorzec pracy serca i syntezy białek. A także wzorce zachowań, instynktów, namiętności, uczuć. Jeśliby te wzorce utrwalić w postaci przezroczystych kalek i ułożyć jedne na drugich, wówczas, patrząc na nie pod światło, widzielibyśmy siebie kompletnych. Także jeśli chodzi o homoseksualizm, rzecz nie zaczyna się w genach ani też hormonach. Tu chodzi o wzorzec. Wzorce są wszechobecne, ale oddziaływują tylko na te układy, z którymi mogą wejść w rezonans. Ciało mężczyzny jest zbudowane przez wzorce właściwe organizmowi męskiemu i wchodzi w rezonans z misnatycznymi wzorcami męskich zachowań płciowych. Lecz jeśli jest inaczej, to znaczy, że z jakiegoś powodu organizm mężczyzny wszedł w błędny rezonans z wzorcem seksualnych zachowań kobiety i dlatego mężczyzna, chcąc nie chcąc, postępuje za jego nakazem, kierując swe pożądanie ku innemu mężczyźnie. Jest to nakaz przemożny, bo należący do sfery zachowań instynktowych, z trudem lub wcale nie modyfikowanych przez świadomość. Podobnie organizm kobiety, który podda się męskiemu wzorcowi pożądań, skieruje się ku innej kobiecie. Przyczyną homoseksualizmu byłby więc – powtórzmy – błędny rezonans wzorca organizmu z obcym mu wzorcem zachowań. Lub jeszcze inaczej: błędne złożenie „kalki” erotyzmu jednej płci z plikiem „kalek” określających ciało płci drugiej. Z rezonansami takiego rodzaju spotkaliśmy się już w poprzednich rozdziałach. Przypomnę je w skrócie. System nerwowy szczura wrzuconego po raz pierwszy do wody rezonuje z wzorcem zachowania stworzonym przez szczury wielokrotnie wrzucane, dzięki czemu, korzystając z ich doświadczeń, od razu, bez bolesnej próby znajduje jedyną drogę ucieczki. Komórki głowy muszki owocowej, do których wstrzyknięto białka homeotyczne typowe dla tułowia, naśladując tułów wykształcają odnóża na głowie, zamiast właściwych tu czułków. Te dwa fakty wskazują, że po pierwsze, wzorce zachowań przenoszą się z jednych osobników na inne, po drugie, rezonans organizmu z wzorcem odbywa się dzięki specyficznym strukturom, np. cząsteczkom białka, które grają rolę jakby „zatrzasków”, umocowujących wzorzec misnatyczny do właściwej struktury komórkowej, we właściwym położeniu i skali. Gdy te „zatrzaski” w postaci np. białek homeotycznych, zostaną umieszczone w miejscu nietypowym, wzorzec ślepo stosuje się do nich, w wyniku czego nogi wyrastają na głowie. Potwierdzenia tego mechanizmu przychodzą także z innej strony. Doświadczenia ze szczurami wykonane na Uniwersytecie McGilla w 1954 r. przez doktora Alana E. Fishera wykazały m.in., że wstrzyknięcie testosteronu (hormonu występującego tylko u samców), do specyficznego miejsca mózgu samicy wywołuje u niej natychmiastową aktywność seksualną typową dla samca! Stara się ona pokryć partnera, zresztą bez względu na jego płeć. Jest to przejrzystym dowodem, że substancja chemiczna wywołuje niejako automatyczne zjednoczenie się organizmu i jego systemu nerwowego z przypisanym tej substancji misnatycznym wzorcem zachowania. Te i wiele późniejszych badań pozwalają wysunąć przypuszczenie, że zachowania homoseksualne, także i u ludzi, mają swoje neurofizjologiczne podstawy. Pierwotną przyczyną 109 tych zachowań jest zapewne obecność w mózgu (nie tylko) określonej substancji. Gdyby rzecz kończyła się na tym, nie byłoby powodów do szczególnych obaw. Margines osobników tak „upośledzonych” byłby zawsze nieduży i istniałaby nadzieja ich łatwego leczenia; byłoby to tylko kwestią czasu. Istnieje jednak obawa, że w miarę rozpowszechniania się tych zachowań (ogromny wzrost populacji Homo sapiens), co pociąga za sobą umacnianie się i utrwalanie wzorców misnatycznych, zyskujących coraz większą energię – rolę stymulatorów zaczynają przejmować od hormonów czynniki psychiczne. Umysł człowieka tworzy nowy wzorzec. Dawniej była to tylko zależność: cząstka chemiczna – popęd. Obecnie, coraz częściej: bodziec psychiczny (tłumiący działanie cząstki chemicznej) – popęd. Piszę o obawie, ponieważ homoseksualizm, widziany przez nas jako fenomen kulturowy, psychologiczny czy medyczny, dla wielkich procesów ewolucyjnych może być ślepą uliczką rozwoju. Może być mutacją pradawnego wzorca zachowania, która zaczyna się szerzyć, skazując gatunek na wymarcie. Pamiętajmy, że nasza, skądinąd chwalebna i humanitarna tolerancja dla lesbijek i gejów opiera się na przekonaniu, że stanowią oni mały procent społeczeństwa. Co jednak się stanie, gdy umacniane przez nich bez ograniczeń zachowania obejmą 50, 60, 70% światowej populacji ludzi? I czy wówczas lesbijki i geje będą tolerowali niedobitków heteroseksualizmu? Czy zechcą prokreować, choćby w sztuczny sposób, nowe ludzkie istoty? Raz jeszcze powtórzę w czym zagrożenie. Nie było go dopóty, dopóki istotnie chodziło tylko o margines stwarzany błędami fizjologicznymi. Utrzymywał się on na stałym, niewysokim poziomie. W miarę jednak rozwoju umysłu i krystalizowania się świadomości ludzkiej, zdolności kojarzenia i abstrakcyjnego rozumowania, samiec Homo pojął, że satysfakcjonujący stan ekstazy erotycznej może uzyskiwać bez potrzeby angażowania się w skomplikowaną i energochłonną sekwencję zachowań prowadzących do zdobycia samicy. Tak dokonał wynalazku masturbacji i seksu ze zwierzętami, a następnie seksu między dwoma samcami. W tych odległych czasach, gdy dla ludzkiej samicy akt płciowy był jeszcze nieodłączną częścią zachowań rozrodczych, gdy musiał być poprzedzony całym ceremoniałem służącym wyborowi i akceptacji partnera albowiem prowadził do ciąży i obowiązków wychowawczych, w tych czasach dwa samce, zainteresowane wyłącznie jednym fragmentem rozrodczej procedury, mogły się łatwo porozumieć i pomijając zbędne zachowania wzajemnie się zaspokoić. Warunkiem było przełamanie tabu własnej płci, co dokonało się na gruncie błędu fizjologicznego. Jednak błąd, raz uświadomiony, stał się nowym wzorcem o psychologicznym podłożu. Odtąd jął się szerzyć wśród samców z różnych względów podatnych na jego działanie, później także wśród samic. Ma on charakter misnatyczny, a to oznacza, że oddziaływuje na nas przez podświadomość. Przypomnijmy sobie doświadczenie ze szczurami, które nas jednoznacznie ostrzega: być może tylko od wpadnięcia w rezonans z wzorcami utrwalonymi przez częste powtarzanie zależy, czy i my się nie odmienimy! Nie są to fantastyczne przypuszczenia. Psychologia opisała taki rodzaj misnatycznych oddziaływań, które kierują jednostką, odbierając jej zdolność samodzielnego wyboru zachowania. Nazwała je zbiorową euforią, zbiorową psychozą czy amokiem. Jedna myśl, jeden nastrój ogarniają gromadę, opanowują umysły z szybkością huraganu, roznosząc w pył rozsądek, zniewalając, tłumiąc wszelki opór. To wzorzec. Tłum wpada w rezonans z wzorcem misnatycznym, wsiąkającym w głowy, przenikającym szarą masę neuronów. Innym tego przykładem, bardziej niewinnym, są zbiorowe fotografie. Uwiecznione na nich osoby, choć nie patrzą na siebie, wszystkie przybierają ten sam wyraz twarzy: melancholijny, smętny, ironiczny, znudzony, wesoły, uroczysty... To potęga wzorca, który nasącza umysły i 110 wpływa na jednakowe nastroje, jednakowy układ mięśni twarzy. Przyjrzyjmy się teraz bliżej naszym zachowaniom seksualnym w ogóle, a dla uwolnienia się od wszelkich zaciemniających obraz znaczeń kulturowych posłużmy się przykładem ciernika, małej rybki o nazwie gatunkowej Gasterosteus aculeatus, często hodowanej w akwariach domowych. Najpierw samiec, oddzieliwszy się od stada, wytycza własne terytorium, z którego przepędza intruzów. Potem buduje gniazdo w postaci kopczyka z roślin, spojonych lepką wydzieliną nerek, w którym przewierca własnym ciałem tunel. Ukończywszy pracę, samiec przybiera strój godowy: niebieski grzbiet, czerwone podbrzusze. Teraz, gdy w pobliżu pojawi się samica, podpływa do niej zygzakami. Kilka takich manewrów przyciąga jej uwagę. Wówczas samiec zawraca i prowadzi ją do gniazda, potem „szturcha” pyszczkiem kierując w stronę wejścia. Odpowiadając na to zaproszenie, samica wpływa do tunelu, na zewnątrz wystaje jej ogon. Teraz samiec rytmicznie potrąca ją w nasadę ogona, co jest sygnałem do złożenia ikry. Uczyniwszy to, samica wypływa, zaś samiec szybko zajmuje jej miejsce i zapładnia jaja. Potem przepędza samicę. Następnie broni gniazda, wachluje płetwami dla utlenienia jaj, a gdy wylęgną się młode, opiekuje się stadkiem. Jest rzeczą oczywistą, że ten złożony rytuał instynktowych zachowań, napędzany jest złożonym misnatycznym wzorcem. To zdumiewające, w jak znacznym stopniu także myślący człowiek stosuje się do niego! Mężczyzna nadal stara się rozpoczynać swoje zachowania rozrodcze od zdobycia terytorium (praca, zarobki, mieszkanie). Tym wszystkim oraz swoim wyglądem i zachowaniem (tężyzna fizyczna, ubiór, samochód, pachnidła, przechwałki i nadskakiwanie) stara się zwabić kobietę, która zwróciła jego uwagę licznymi sygnałami swojej odrębności płciowej i gotowości do podjęcia zachowań rozrodczych (eksponowanie fizycznej dojrzałości skąpym strojem, makijażem, ruchami, spojrzeniami). Gdy sygnały nadawane i odbierane przez obie strony przekroczą wartość progową, nadającą im siłę bodźca wyzwalającego kolejne zachowanie, następuje założenie rodziny (akt prawny, uroczystość). Teraz kobieta, uznawszy, że wszystkie wstępne warunki zostały spełnione, sygnalizuje gotowość do zapłodnienia (zaniechanie środków antykoncepcyjnych, spotęgowane sygnały erotyczne). To wyzwala u mężczyzny niezbędny stan psychofizjologiczny. Dokonuje się przekazanie do organizmu kobiety męskiego materiału genetycznego, co zostaje nagrodzone krótkotrwałym stanem ekstazy, obejmującej cały układ nerwowy i tłumiącej wszelkie inne sygnały i odczucia. Dalsze sygnały o udanym zapłodnieniu wyzwalają u obojga partnerów uczucia i zachowania rodzicielskie, nasilające się pod wpływem bodźców, jakich dostarcza widok i zachowanie się niemowlęcia. Jak widać z tego porównania, to, co może jesteśmy skłonni uważać za wyłączne atrybuty człowieczeństwa, w istocie jest zbudowane na powszechnym w przyrodzie wzorcu misnatycznym zachowań rozrodczych. Jedną z niewielu zmian, jakich udało nam się tutaj dokonać w sposób świadomy, było rozkawałkowanie tej sekwencji wzajemnie zależnych zachowań i wyłączenie jednego z nich, które poczęło nam służyć wyłącznie do przeżywania dającej zadowolenie ekstazy, osiąganej w możliwie najprostszy i najszybszy sposób, wymagający najmniejszego nakładu energii i czasu. Ale i w tym nie wyzwoliliśmy się całkowicie spod władzy wzorców. Nadal nieodzowny jest bodziec, który wyzwoli gotowość fizjologiczną do samej kopulacji czy jej imitowania. Dotyczy to zwłaszcza mężczyzny. Potrzeba tego bodźca stoi u narodzin erotyzmu i jego wulgarnej córki, pornografii. Erotyzm, jako stan umysłu, jest dążeniem do realizacji aktu płciowego zakończonego ekstazą – wyłącznie 111 dla niej samej. Pornografia jest zbiorem bodźców umożliwiających to pierwsze. Wprawdzie osobniki o rozwiniętej wyobraźni i zdolności wizualnej same, z własnego zasobu pamięciowego, mogą nadawać sygnały wywołujące gotowość do aktu płciowego, skuteczniejsze i pożądane okazały się jednak wszelkie wizerunki o treści erotycznej, w ich skrajnej formie nazywane pornograficznymi. Operują one w zasadzie stałym zasobem sygnałów wizualnych (także akustycznych i węchowych), nadawanych przez osobniki męskie i żeńskie, chcące powiadomić partnera o swej zdolności i gotowości do odbycia aktu płciowego. W efekcie nasza cywilizacja przesiąknięta jest nadawanymi zewsząd takiego rodzaju sygnałami, które wykorzystuje się do najskuteczniejszego przyciągania uwagi, do byle przedmiotu czy sprawy, w istocie nie mających nic wspólnego z zachowaniami seksualnymi. Dokonajmy krótkiego podsumowania, nim pójdziemy dalej. Z punktu widzenia biologicznego homoseksualizm nie ma żadnego sensu. Nie ma sensu przekazywanie materiału genetycznego przez osobnika męskiego drugiemu osobnikowi męskiemu (także zwierzęciu czy atrapie, której szczególną postacią jest prostytutka). Nie ma tego sensu również podejmowanie przez kobietę pozorowanych czynności seksualnych z drugą kobietą, zachowań nie prowadzących do zapłodnienia. W obu przypadkach organizm, który niczego nie pozoruje, bierze wszystko za dobrą monetę, nie wykrywając oszustwa dokonanego przez psychikę, wkłada wielką energię w stworzenie gotowości fizjologicznej do zapłodnienia. Nie wiemy jednak, jak długo pozwoli się tak oszukiwać. Przejdźmy teraz do drugiej grupy o wyraźnie zmniejszonej zdolności do rozrodu, jaką są narkomani. Charakterystyczną cechą narkomanii, jej istotą nawet, jest wpływanie na stan świadomości czyli wywoływanie świadomości zmienionej, nienaturalnej dla ludzi. Prowadzi to do całkowitego odrzucenia tych zakresów życia psychicznego i umysłowego, które są związane z otaczającą rzeczywistością materialną, z codziennym środowiskiem człowieka, tworzonym przez dom rodzinny, miejsce pracy, uczelnię. Jest odejściem do nierzeczywistego i fantastycznego świata. Umysł traci w nim swe zwykłe funkcje. Sygnały płynące od receptorów zmysłowych przestają być zrozumiałe, znaczą tutaj coś innego, niż dotychczas znaczyły. Pojawiają się, często atrakcyjne, lecz zupełnie niezrozumiałe sygnały z obszaru podświadomego. W świadomości zmienionej pamięć i doświadczenie przestają być przydatne. Wartości i kryteria tracą rację bytu. Narkoman staje się niezdolny do przeżycia w swoim dotychczasowym środowisku. Dezintegracja świadomości, rozpad umysłu odbijają się natychmiast na ciele. Organizm narkomana zaczyna obumierać. Bynajmniej nie na skutek, jak się to uważa, dalekosiężnych biochemicznych oddziaływań narkotyku. To obumieranie umysłu staje się sygnałem do samolikwidacji także i fizycznej. Możemy podejrzewać, że jakiś nadrzędny, kontrolujący nas wzorzec odkrywa zagrożenie w najbardziej niebezpiecznym obszarze, obszarze psychiki, mającym zdolność tworzenia nowych wzorców zachowań, z taką łatwością przenoszących się na inne „szczury”. W ten więc sposób likwidowane są w zarodku ogniska zarazy – osobniki niszczące swój umysł. Postarajmy się to właściwie zrozumieć: to nie narkomania niszczy człowieka, to narkoman zostaje zniszczony przez Przyrodę. Sądzę, iż to samo dotyczy alkoholików. Przyczyną ich nałogu nie jest uzależnienie struktur organicznych od nasycenia alkoholem. To nie komórki pijaka żądają C2H5OH, ale jego umysł. Chodzi bowiem o to, aby zanurzyć się w stanie ograniczonej świadomości, aby odciąć całe obszary pamięci, myślenia i rozumowania, a zwłaszcza doświadczeń i wiedzy o swojej codziennej rzeczywistości. Alkoholizm jest aktem wyrzeczenia się umysłu i świadomości, a więc najcenniejszych atrybutów człowieczeństwa, największych przywilejów i darów Przyrody dla najwyższej istoty. Pijący nie chce być najwyższy. Nic nie chce wiedzieć i o niczym słyszeć. Nad niczym się zastanawiać i do czegokolwiek stosować. Chce być wolny od wszelkich ograniczeń. 112 Chce odejść do niebytu. Niestety, zwierzęcy stan umysłu, który byłby błogosławieństwem, jest dla niego nieosiągalny. Alkoholizm i narkomania uniemożliwiają to, bowiem odcinają też od wielu instynktów i automatycznych zachowań, sterowanych przez podświadomość. Pozostają ich strzępy, urywki, zdeformowane odbicia tych najpierwotniejszych. Alkoholik i narkoman wkraczają w obszar między światem ludzi i zwierząt, stają się bezładną pulpą kilkudziesięciu bilionów upośledzonych komórek, które nasycone alkoholem albo kokainą z trudem utrzymują swoje funkcje. Taka kolonia nie wie, po co i dlaczego żyje. Umysł jest zaspokojony, o to mu chodziło. To jest stan upragniony. Stan niewrażliwości na wszystko, także na subtelne wzorce, przestające oddziaływać na taki umysł i ciało. Najpierw zanika zdolność rezonansu z wzorcami wyższego rzędu, młodszymi, pozostają te mocniej utrwalone, starsze, pierwotne, jak instynkty zachowań agresywnych czy seksualnych. Ale w pewnej chwili zanika wrażliwość i na nie. Mylimy się wszyscy, bowiem nikt nie rozumie, czym są alkoholizm i narkomania. Nie są to choroby, nie epidemie, uzależnienia, a jeszcze mniej błędy genetyczne. To wielki EXODUS. Odejście człowieka od człowieczeństwa, od światła świadomości do obszarów mroku, do lochów, do piwnic istnienia. To powrót po schodach ewolucji do niższych szczebli bytu. Ucieczka od świadomości, od bycia człowiekiem, od rozumowania, od pojmowania, uczenia się, od kierowania swym życiem. To oczywiście pierwszy w dziejach życia przypadek, aby jakiś gatunek świadomie odrzucał swoje najważniejsze narzędzie przystosowania. Osobnik w stanie upojenia błądzi wśród majaków, popychany strzępami instynktów, bez żadnej kontroli ze strony „rozpuszczonego” umysłu. Gdyby spojrzeć na populację alkoholików i narkomanów, jako na oddzielny gatunek ssaków, oczywiste byłoby ich zupełne nieprzystosowanie do przeżycia i wyprowadzenia potomstwa. Powróćmy do istoty rozważań. Dokonywane przez człowieka naruszenia dotychczasowego porządku z pewnością nie są obojętne i z pewnością wywołują daleko idące skutki na poziomie misnatycznym. Burzą one porządek przyrody. Nie ten towarzyski, salonowy, mieszczański i obyczajowy, ale porządek procesów wypracowanych od początku życia. Jeśli za naszą przyczyną zasady biologiczne ulegną rozbiciu i zmieszaniu, jeśli przestaną istnieć wzorce względnie stałe, jeśli zostanie przekroczona dopuszczalna szybkość przemian ewolucyjnych, a umysł człowieka doprowadzi wszystko do chaosu tylko dlatego, że „wszystko jest do pomyślenia” i „wszystko jest dozwolone”, jeśli, co gorsze, mechanizm misnatyczny przeniesie to na świat zwierząt, co się wówczas stanie? Czym staną się lasy i pola, jeśli seks zostanie oderwany od rozrodu, a zające i lisy będą poszukiwały roślin halucynogennych, aby się oszołomić? Doświadczalne szczury już zademonstrowały swoje zamiłowanie do drażnienia prądem ośrodka przyjemności w mózgu, kilkaset razy na godzinę, aż do śmierci z wyczerpania! Przyroda pozostaje w równowadze i właśnie dlatego istnieje. Wytworzyła sposoby zmian regulowanych, utrzymanych w określonych granicach, zmian na tyle powolnych, że pokolenia żyją wartościami względnie stałymi. Dzięki temu nic nie zagraża przyrostowi biomasy, wznoszącej się na coraz wyższe stopnie zorganizowania. To w oczywisty sposób oznacza, że życie opiera się na wzorcach przeciwdziałających chaosowi. Chaos to entropia, rozpad, rozkład, rozkawałkowanie, spadanie w otchłań coraz niższych stanów zorganizowania i niższych stanów energetycznych, aż do zera absolutnego, całkowitego bezruchu i martwoty. A przecież warunkiem życia jest przeciwieństwo tego: dążenie do coraz większego uporządkowania, różnorodności, złożenia, ku wyższym stanom energetycznym. Przyroda to trwanie, to cudowne zjawisko samoregulującego się życia, podtrzymującego 113 własne istnienie, między innymi przez liczne procesy naprawcze i mechanizmy eliminujące błędy i zagrożenia oraz usuwające nieudane twory ewolucji. Jeśli własny wytwór Przyrody, jakim jest człowiek z jego świadomością, naruszy ten porządek, złamie te zasady, zagrozi mu, to powinien się liczyć z przeciwdziałaniem. Jeśli okaże się, że nie współpracuje, nie wspomaga najważniejszego dążenia – przetrwania życia w lodowatym Kosmosie – nieuchronnie wyzwoli działanie wzorców-terminatorów. Są one skalpelami wycinającymi rakową tkankę Drzewa Życia. Nie jest wykluczone, że takim skalpelem jest właśnie wirus HIV. Przenoszący się wyłącznie drogą krew-krew, jest jakby skierowany przeciw określonym zachowaniom człowieka. Nie jest jak wirus grypy groźny dla każdego i w każdych okolicznościach. Atakuje wybiórczo, w ramach pewnych zachowań, osobniki z grup o zmniejszonej zdolności rozrodu, szczególnie intensywnie łamiące ważne wzorce przyrody. Do niedawna uważano wirusy wyłącznie za nosicieli zła i siewców chorób. Ostatnio odkryto, że pełnią rolę swoistej poczty dostarczającej miliardy pomysłów i rozwiązań genetycznych do wszystkich organizmów Świata. Jutro może się okazać, że bez nich nie byłoby w ogóle przemian gatunkowych. Pojutrze dowiedziemy być może, iż pełnią też rolę policji ewolucyjnej, której ofiarą padła 60 milionów lat temu dominująca, lecz z jakiegoś powodu niepożądana forma życia – dinozaury. My jesteśmy takimi dinozaurami we współczesnym świecie, po stokroć bardziej przytłaczając go swoją obecnością, dewastując swoimi działaniami i co najbardziej niebezpieczne, wdzierając się na obszar niezwykle delikatnych wzorców misnatycznych, które uszkadzamy, zmieniamy, zniekształcamy. Kto wie, czy wzorce przez nas stwarzane, wzmacniane siłą ludzkiej psychiki, nie przeniosą się na inne gatunki, nie poczną kierować życiem traw i nocnych motyli, szympansów i kotów? Byłoby to wystarczającym powodem, aby Przyroda zechciała postawić temu tamę. Nie ulega wątpliwości, że zagrożenie, jakie stwarzamy dla środowiska naturalnego naszymi dymiącymi kominami i trującymi odpadami, wycinaniem lasów i monokulturami, jest niczym wobec skażeń, jakie wnosimy do misnatycznego podłoża niewidzialnych wzorców animujących bieg rzeczy. Cokolwiek zawiązujemy w myśli, słowie, czynie, zostaje też zawiązane w misnatycznym planie. Nie wiemy, jakie wywołuje tam echo. Lecz jeśli nasz wpływ zostanie tam odczytany jako zagrożenie dla planu nadrzędnego, możemy się spodziewać groźniejszej niż HIV odpowiedzi. Przyroda może uznać, że trzeba wymazać ten zakłócający czynnik, jakim jest nasz gatunek, lub w najlepszym razie odebrać nam tylko świadomość. Wówczas z Homo sapiens zostanie tylko Homo. 114 Aborcja Wynikiem aborcji jest przerwanie jednej z nitek życia, którymi ono płynie poprzez wieki. Co do tego, że chodzi tu o życie, nie może być wątpliwości. Tak jak nikt nie wątpi, że tkanka grzybów czy mlecza polnego składa się z żywych komórek, tak nie może wątpić, że żywe są i żyją komórki zarodka ludzkiego. Ale czy można mówić na tym etapie o człowieku, wątpliwości jest więcej. Jeśli serce i instynkt nic nie podpowiedzą, niewiele wyjaśni też dyskusja akademicka, ściśnięta w granicach dogmatu. Przekroczmy więc te granice. Instynkt macierzyński (podobnie jak ojcowski) jest złożonym, misnatycznym wzorcem całej grupy zachowań, służących zbudowaniu z jaja ciała potomnego i przygotowaniu go do samodzielnego życia. Jest wzorcem tak starym, jak stare jest w świecie zwierząt macierzyństwo. Nie znają go tylko zwierzęta jednokomórkowe, rozmnażające się przez podział. W wyniku podziału komórka macierzysta zamienia się w dwie córki komórkowe, obie jednakowe, jednakowo wyposażone na dalsze życie. A jednak i tam, na tym pierwotnym poziomie, pojawia się jakiś zaczątek macierzyńskich zachowań. Przykładem niech będzie postępowanie ameb, opisane w rozdziale o „Zdumiewających amebach”. Zagrożone śmiercią głodową ameby, prowadzące samotniczą egzystencję, potrafią się zebrać w kilkudziesięciotysięczną gromadę i poświęcając swe życie zbudować konstrukcję służącą przetrwaniu nielicznych osobników. Wyraźne macierzyńskie czy rodzicielskie zachowania pojawiają się tam, gdzie potomstwo zdecydowanie różni się od rodziców nie tylko swoją zdolnością samodzielnego przeżycia, ale i kształtem ciała: jajo, larwa, pisklę. Macierzyństwo zwierząt jest zespołem instynktowych zachowań, wrodzonych a nie wyuczonych, pobudzanych przez specyficzne bodźce. Liczne badania wykazały, że z chwilą oddzielenia się organizmu potomnego od macierzystego, matka musi odebrać pewne sygnały zmysłowe, aby uznać potomstwo za swoje i otoczyć je opieką, czyli zacząć realizować, właściwy gatunkowi, wzorzec opiekuńczych zachowań. Tymi sygnałami może być cały ciąg wydarzeń w okresie porodu, a także zapach, widok, dotyk, zachowanie się i ruchy potomstwa. Przeprowadzano doświadczenia polegające na uniemożliwieniu krowie wąchania i lizania cielęcia zaraz po porodzie. Okazywało się wtedy, że ta pierwsza chwila wzajemnego poznania, gdy matka kojarzy dziecko z wydarzeniami porodowymi i zapamiętuje jego zapach, ma decydujące znaczenie dla uruchomienia zachowań macierzyńskich. Obserwujemy wiele przykładów, wśród różnych gatunków zwierząt, odrzucania potomstwa lub zaniechania opieki wówczas, gdy zabraknie odpowiednich chemicznych, dźwiękowych czy dotykowych sygnałów. Wśród zwierząt panuje w tej dziedzinie automatyzm – wzorzec jest realizowany podświadomie, choć w wielu wypadkach zwierzę może modyfikować swoje zachowania pod naciskiem wydarzeń. Zdarza się również, zwłaszcza w przypadku zwierząt trzymanych w niewoli, gdy wszystkie wrodzone wzorce zachowań są gwałcone, iż wraz z nimi 115 zostaje zatarty lub zahamowany wzorzec macierzyństwa. Wówczas lwica czy świnia pożerają swe młode. Nie mam wątpliwości, że tak jak i inne wzorce zachowań, również te opiekuńcze nie są kodowane w genach, choć geny dostarczają produktów niezbędnych do ich realizacji: takich jak pewne hormony, mleko i ślina, molekuły zapachowe i inne substancje ważne dla specyficznej w tym okresie przemiany materii. Są to wzorce stare, dobrze utrwalone przez odwieczne ich powtarzanie. Ich działanie jest potężne, przemożne, przeważające nad innymi wzorcami. Wiemy, co potrafi zrobić samica broniąca swych młodych. Wiemy, do czego są zdolni ludzcy rodzice dla potomstwa, które ani o to nie dba, ani o to nie prosi, wywołując opiekuńcze zachowania rodziców samym swoim istnieniem, wyglądem, głosem, zapachem, płaczem, śmiechem, kwileniem. Kobiety, nie zdając sobie z tego sprawy, poddają się nakazom tego wzorca tak samo instynktownie, jak i samice niezliczonych gatunków zwierzęcych. Świadomość posiadania potomstwa ma tu drugorzędne znaczenie. Wystarczy wygląd dziecka, jego wielkiej głowy z ledwo zaznaczonym nosem, zaokrąglonych kształtów, zminiaturyzowanych członków, zapach jego skóry, jej miękkość, krzyk przeszywający cały system nerwowy, aby w jednej chwili cała istota matki, fizyczna i duchowa, zespoliła się z wzorcem opieki. Gdy wzorzec ten już działa, gdy organizm kobiety i cała jej psychika już go realizuje, świadomość wynagradza. Nagrodą jest uświadomienie sobie posiadania potomka i zespolenia się z wzorcem. Wszystkie przyjemne, nagradzające uczucia, doznanie spełnienia, wynikają z postępowania zgodnego z wzorcem, jego wskazaniami, pozwalającymi matce uczestniczyć w odwiecznym dziele podtrzymywania życia. Jednakże świadomość i umysł, oferujące zdolność wyboru zachowań, mogą wpływać na wzorce, które dotychczas miały do czynienia tylko z posłuszną im podświadomością. Teraz mogą być odrzucane, odmieniane, tłumione, kształtowane. „Wyrodna” matka to taka, która nie zespoliła się, nie poddała wzorcowi macierzyństwa. Nie zawsze można uznać to za winę. Nie wiemy przecież, jaki jest sposób, jaki mechanizm oddziaływania wzorców na żywy ustrój. Jakie są niezbędne warunki, aby to nastąpiło. Wiele z nich nie zależy od naszej wolnej woli, działają na poziomie komórek, a nawet molekuł (jak np. białka homeotyczne, które są dla komórek sygnałem dla zjednoczenia się z wzorcem głowy lub tułowia). Mimo naszego przekonania o dalekim odejściu Homo od świata zwierzęcego, nadal jesteśmy gatunkiem ssaków i nadal pozostajemy w wielkim stopniu pod władzą tej gry sygnałów-bodźców i instynktowych odpowiedzi na nie. Od dziesiątków milionów lat utrwalał się u ssaków wzorzec opieki nad potomstwem, podejmowanej dopiero od chwili narodzin. To było słuszne, celowe, praktyczne, energetycznie oszczędne. Pojawienie się świadomości jednak sprawiło, że kobieta dowiaduje się o mających nastąpić narodzinach z niemal dziewięciomiesięcznym wyprzedzeniem. Jest to abstrakcyjna wiadomość, która nie u każdej kobiety z dostateczną siłą wyzwoli wzorce opiekuńcze. Zwłaszcza jeśli jest to młoda kobieta, po raz pierwszy zachodząca w ciążę, mentalnie nie przygotowana do tego faktu, taka która nie miała okazji zetknięcia się z niemowlętami i zareagowania na sygnały przez nie wysyłane. Dla takiej kobiety embrion może być zupełnie obcym, obojętnym ciałem czy też tworem. Nie jest broniony potęgą odwiecznych zachowań. Znajdzie się na łasce świadomości, zawsze ograniczonej, zawsze nieobiektywnej, zawsze roztrząsającej niepełne i niewiarygodne dane. Informacja o ciąży przemówi wyłącznie do intelektu, do jego warstwy świadomej, toteż reakcja, jaką wywoła, będzie miała znaczenie wyłącznie kulturowe. A w tym obszarze, po którym poruszamy się dzięki rozumowaniu, dochodzą do głosu dziesiątki nie biologicznych przesłanek, takich jak: sytuacja rodzinna, zawodowa, finansowa, towarzyska czy obyczajowa. To najczęściej oznacza ignorancję i niezrozumienie. Kobieta nic nie wiedząca o zjawisku życia, o ciele, o 116 prawach rozrodu, o własnym miejscu w ciągu odwiecznych procesów, o swojej psychofizycznej strukturze, powołuje się na „prawo do własnego brzucha”. Płaskie i prymitywne powiedzenie to jest wyłącznie dowodem zupełnego zagubienia się i niezrozumienia problemu. Sądzę, że podczas tej lektury uświadomiliśmy już sobie, jak wielką sprawą jest życie. Jak wielkim jest Drzewem, jak misternie splecionym, jak przemyślnie tkanym, z jak niezwykłych wyrastającym korzeni i jakim nadzwyczajnym poddane jest prawom. Jak każda jego cząstka jest związana z innymi, jaka w nim istnieje sieć misternych oddziaływań, jak wszystko jest w nim nastawione na rozwój, na przeżycie, wzrastanie, bogacenie, komplikowanie, sięganie do wyższych stanów rozwoju. I jakie miejsce zajmuje w tym procesie człowiek, który jest wytworem ostatnim, najwyższym tej gigantycznej rośliny, być może nawet stworzonej dla niego, powołanej po to, by go złożyć z cząstek wytwarzanych na wszystkich poziomach, by dlań użyć wszystkich wypróbowanych doświadczeń i wzorów i obdarzyć na koniec świadomością i rozumem. Kobieta, która chce wyrwać ze swego ciała nową gałązkę życia, nie wie tego wszystkiego. W swoim zagubieniu odcina się od jedynej rzeczy, która wobec Wszechświata nadaje sens jej istnieniu. Kobieta, która jest istotą rodzącą, ukształtowaną dla przedłużania życia, obdarzoną wyjątkowym darem współtworzenia innych istot świadomych, wyrzeka się tego, odwraca, zamyka oczy i uszy, by stać się ślepą i głuchą na to, czym od milionów lat czyniła ją Przyroda. Robi to w wielkim stopniu przez niewiedzę. Nie tylko kobiety. Także prawodawcy, eksperci, lekarze i biolodzy nie wiedzą, co mówią, twierdząc, że zarodek jest wytworem kobiecego ciała i ustanawiając kompromitujący ich termin prawny „życia poczętego”. Kobieta nic nie stwarza ani nie „poczyna”. „Życie poczęte” wcale się w niej nie zaczyna! Gdy powstaje jajo, które w przyszłości, po zapłodnieniu, wywoła aborcyjną burzę, kobiety jeszcze nie ma! „Kobieta” jest w tej fazie tylko zlepkiem komórek, takich samych jak jajo, które kiedyś zechce zgładzić, odbierając mu możność dalszej wędrówki przez wieki, poprzez łańcuch istot prowadzących ku nowej postaci istnienia. Posłuchajmy, co ma w tej mierze do powiedzenia profesor C.R. Austin, embriolog z Uniwersytetu Cambridge: „... badania ostatnich lat dostarczają przekonywujących danych na poparcie klasycznego poglądu o ciągłości linii komórek płciowych (...) W najmłodszych badanych zarodkach ludzkich (ok. trzech tygodni od momentu zapłodnienia) komórki przedpłciowe znajdują się w nabłonku pęcherzyka żółtkowego w pobliżu rozwijającej się omoczni. Zanim zarodek osiągnie stadium 13– 20 somitów, komórki te wędrują do tkanki łącznej jelita tylnego (...) do zawiązków gonad”. Nie wnikając głębiej w szczegóły, wystarczy powiedzieć, co w istocie oznaczają słowa wybitnego specjalisty. Ni mniej, ni więcej tyle, że zapłodnione jajo, z którego ma powstać przyszła matka, już w swych pierwszych podziałach wydziela potomne jaja, z których kiedyś mogą powstać córki i synowie. Matka więc, która kiedyś będzie mówić o swym „prawie”, istnieje w postaci zaledwie kilkudziesięciu komórek, jeszcze nie przypominających człowieka, gdy równocześnie z nią tworzone jest jej potomstwo! Matka i dzieci tworzą się równocześnie. To że komórki „dziecięce” spowalniają podziały i oczekują na zapłodnienie, daje czas pozostałym komórkom somatycznym na utworzenie kolonii stanowiącej kobietę, która skorzysta z tej przewagi dla unicestwienia swych sióstr komórkowych, by te nie mogły utworzyć z siebie ciała. Potomstwo nie jest wytworem ciała macierzystego! Ciało matki jest tylko inkubatorem, jest osłoną, jest karmicielem embriona. Zabijając go, kobieta zabija także, jak drwal uderzeniem siekiery, cały ten pień życia, który wyrósł z otchłani czasu i poprzez jej ciało miał rosnąć ku otchłaniom przyszłości, ku Wielkiej Niewiadomej. Z tych wszystkich powodów kobieta, która by chciała tak dogłębnie zastanowić się nad swoim 117 „prawem” do embriona, musiałaby też wziąć pod uwagę odległą przeszłość. A w niej wszystkie te istoty, które w nieprzerwanym łańcuchu przekazywały sobie komórkę jajową z zamkniętą w niej iskrą życia. Czy jej decyzja nie zniweczy wysiłków milionów matek w tym łańcuchu, którego ona jest ostatnim ogniwem, wprawdzie drobnym, lecz obdarzonym niebywałą mocą przerwania całego łańcucha? Wszelkie rozważania na temat od kiedy, od jakiej fazy zaczyna się. człowiek chroniony przez prawo, są z punktu widzenia Przyrody pozbawione sensu. Jeśli takie rozważania podejmuje lekarz, a co gorsze, biolog, kwalifikuje go to do utraty dyplomu. Skoro matka istniejąca w postaci kilkudziesięciokomórkowej już ma obok swych komórek jaja, które kiedyś rozwiną się w ciała jej dzieci, to znaczy, że stopień jej „człowieczeństwa” w tej chwili jest taki sam jak „człowieczeństwa” jej dzieci. Powtórzmy: życie jest ciągłym procesem. Powstało na Ziemi raz jeden, cztery miliardy lat temu, nie wiemy w jaki sposób, dlaczego i po co. Przetrwało do dzisiaj w nie kończącym się łańcuchu podziałów komórkowych. W pewnym sensie nasze ciała są tymi samymi komórkami, które istniały wtedy, u zarania życia, dlatego życie nie poczyna się w łonie z chwilą zapłodnienia jaja. Każdy z nas istnieje od początku życia na Planecie. Każde nie narodzone dziecko już jest, już gdzieś żyje w postaci komórkowej. Tak będzie do końca świata. Wszystkie żywe istoty zostały stworzone w jednej chwili i raz na zawsze wówczas, gdy w praoceanie zaistniała pierwsza komórka zdolna do podziału. Ona to, w miriadach kopii, jest wszystkimi istotami wszystkich czasów. Wynika stąd wniosek, że to wielkie, komórkowe dzieło, ta misja wszech czasów, musi wspierać się na równie potężnym i rozbudowanym programie, realizowanym przez całe pakiety wzorców. Działają wśród nich wzorce nadające kształt rzeczom i kierujące ich zachowaniami. Związane z istotami żywymi są wzorce zachowań macierzyńskich. Istota żeńska, której ciało jest ukształtowane tak, by zdolne było do rezonansu z wzorcami zachowań rozrodczych i opiekuńczych, dzięki świadomości może ten rezonans powstrzymać. Lecz będzie to równoznaczne z samookaleczeniem. Człowiek, który zrywa więzy ze swym misnatycznym podłożem otrzymanym w darze od Przyrody, który odcina się od niego, odmawia spełnienia jego wyższego nakazu, przestaje być pełnym człowiekiem. Staje się kimś, kto zawiódł, kto nie podjął przekazanej mu sztafety wieków. Nie wiemy, jak odbiera to Przyroda. Skoro człowiek nie spełnia jej wskazań, jeśli używa najpotężniejszego z darów otrzymanych, świadomości, przeciw życiu, to może zostać uznany za przeszkodę w jego dalszym rozwoju, w osiągnięciu jeszcze wyższych celów. Jakiż sens mają dla Przyrody istoty, które nie chcą się rozmnażać, które powstrzymują zwycięski pochód życia? Ba, które swoją świadomością stwarzają uniwersalny wzorzec nieuzasadnionego przerywania życia, dostępny dla wszystkich istot w misnatycznym planie! Jeśli ten wzorzec zdoła się utrwalić, jeśli nabierze mocy, jeśli zacznie się szerzyć i zarażać inne gatunki – co stanie się z życiem? Naturalne wzorce zabijania napotykają liczne ograniczenia, a wyzwalane są przez ściśle określone bodźce: głód, samoobronę, obronę potomstwa. Działają bezpośrednio dla zaspokojenia potrzeby danej chwili. W odróżnieniu od nich wzorce zabijania stwarzane przez ludzką świadomość mają skrajnie odmienny charakter i złowrogie cechy. Aborcja i zaczepne działania wojenne nie są odpowiedzią na bezpośrednie zagrożenie istnienia. Są odpowiedziami na zagrożenie wyimaginowane, w małym stopniu prawdziwe. Są przeto odpowiedziami nieadekwatnymi do zagrożenia. Są działaniami rozwijanymi na skalę nie pozostającą w żadnej proporcji do rzeczywistej potrzeby. Ponadto, niby to usuwając pozorne zagrożenie, w rzeczywistości sprowadzają faktyczne zagrożenie z całkiem innej strony. Usunięcie ciąży przynosi kobiecie znacznie większe szkody niż te, które by wynikły z urodzenia dziecka. Z 118 perspektywy czasu wojna agresywna kończy się nieporównanie większymi stratami agresora niż te, których chciał uniknąć, zabijając swoich przeciwników. Powoływane przez człowieka wzorce zabijania pozostają w całkowitej niezgodzie z wzorcami istniejącymi w przyrodzie, dlatego mogą być przez nią odebrane jako zagrożenie dla procesu życia. Pamiętajmy: życie ma potężne, wbudowane w siebie misnatyczne mechanizmy obronne. Od samego początku działa w nich wzorzec zapewniający przetrwanie. Wynalazczość, przemyślność i inteligencja życia nie mają żadnych granic. Jeśli trzeba, to dla nadrzędnego celu Drzewo Życia samo odcina swoją zwyrodniałą gałąź. A czyni to dlatego, by nie zarażała innych, by nie zajmowana przestrzeni, którą inna gałąź wykorzysta lepiej, sięgając wyżej i dalej. Rozważałem wcześniej przyczynę wygaśnięcia dinozaurów, a także możliwe przyczyny pojawienia się wirusa HIV, eliminującego ludzi. Teraz chciałbym się zastanowić, czy HIV nie jest odpowiedzią Przyrody na agresję naszych umysłów wobec podstawowych wzorców umożliwiających trwanie. Umysł był wielkim ulepszeniem, stwarzającym olbrzymie nadzieje, dającym zjawisku życia nieograniczone perspektywy, możliwość sięgania do nowych obszarów przestrzeni i czasu i do nieznanych nam jeszcze wymiarów. Lecz jeśli jego ubocznym płodem stały się mechanizmy zagłady i występowanie przeciw własnemu gatunkowi, masowa eksterminacja, zabijanie płodów, zachowania homoseksualne uniemożliwiające rozród, trzebienie innych gatunków, niszczenie środowisk niezbędnych dla życia i tak dalej, i dalej – to może trzeba mu w tym zdecydowanie przeszkodzić, usuwając go i ograniczając tak szybko, jak tylko możliwe!? Jesteśmy zagrożeniem. Alarmującym, katastroficznym. Pustoszymy substancję biologiczną Planety, dewastujemy wzorce sterujące życiem, niszczymy biosferę, nad którą układ słoneczny pracował 10 miliardów lat, by mocją zasiedlić człowiekiem, a czynimy to wszystko w takim tempie i na taką skalę, że pozbycie się nas musi być pilnym nakazem. Gdybyśmy wiedzieli, jaka koalicja przeciw nam się tworzy, jakie siły angażują się w powstrzymanie człowieka i wskazanie mu jego miejsca – poczulibyśmy pewnie zimny dreszcz na plecach! Wszechświat bez wątpienia ocali życie, tylko czy zechce nas przy tym zachować? Na marginesie chciałbym tu powiedzieć, że to co czynimy, nie może być rozpatrywane w kategoriach winy czy też grzechu oraz kary za to spadającej z niebios. Wszystko to jest wytłumaczalne w granicach „zwykłych” oddziaływań Przyrody. Do chwili pojawienia się gatunku ludzkiego śmiercią zawiadywały wzorce wypracowane od wieków i działające poza świadomością żywych istot. One też określały długość życia właściwą każdemu gatunkowi. Śmierć zadawana jednym zwierzętom przez drugie nie wynikała z wzorca zabijania, lecz z wzorca odżywiania się. Mięsożerca ścigał swą ofiarę nie po to, by zabić, ale żeby ją wchłonąć. Pusty żołądek ścigał umykające mu danie. Wzorzec zabijania dla abstrakcyjnego celu i potrzeby zrodzonej w umyśle został stworzony przez ludzi. Poczęliśmy zabijać tylko dla usunięcia innej żywej istoty, dla „oczyszczenia” przestrzeni życiowej. Od czterech miliardów lat życie wypracowywało jedynie mechanizmy służące własnemu przetrwaniu i osiąganiu wyższych poziomów zorganizowania. Przyjęło skuteczną zasadę odżywiania się jednych organizmów drugimi oraz ograniczonego czasu życia osobników, co zapewniać miało przepływ budulca i napędzać ewolucyjne zmiany. Uczestniczący w tym wzorzec śmierci pozwalał uniknąć skostnienia w raz powstałych formach i na szybką przebudowę elementów biosfery. Obecnie pojawił się wzorzec zgoła inny: wzorzec śmierci dla samounicestwienia. Jedne komórki zabijają drugie, kierując się tylko własnym widzimisię. Młody, samobójczy wzorzec zaprzecza sensowi życia, bytu, istnienia, jest wystąpieniem przeciw aktowi Stworzenia. 119 Odwieczne wzorce trwania, wprawiające w ruch Przyrodę, nie mogą pozostać obojętne na to. Jak zawsze, tak i teraz, znajdą sposób usunięcia groźnego wypaczenia, zanim się ono rozszerzy na wszystkie istoty. Zanim ludzki wzorzec przeniknie do świata roślin i zwierząt, zanim wszystko w lasach i na polach zacznie się zagryzać, dusić, rozszarpywać, dławić. Przychodzi mi na myśl, że jednym z tych sposobów ocalenia, zastosowanym przez wzorcestrażników, może być zaniechanie interwencji w ogóle: niech działa wzorzec zabijania się ludzi, bo gdy ich zabraknie, niebezpieczeństwo samo przez się przeminie! Pozbawiony naturalnego podłoża w ludzkiej psychice wzorzec pocznie słabnąć i zaniknie, nim jakakolwiek inna istota zdoła go przyswoić. Lecz jeśli Przyroda nie może sobie pozwolić na czekanie, może się to odbyć inaczej. Ten złowrogi wzorzec, będący w swej misnatycznej postaci samą esencją, samym stężeniem myśli: zabić człowieka! – poczyna żyć swoim własnym życiem, emanując pochodne wzorce, wydzielając je z siebie, stwarzając osnute na misnatycznej kanwie struktury służące zabijaniu ludzi. Jedną z nich może być morderczy dla człowieka wirus HIV. Jeśli, jak już wiemy, te misnatyczne wzorce mogą kształtować ciała, wydłużać szyję żyrafy, budować chemiczne miotacze termitów, wibracyjne ubijaki os, budować nowe geny – to mogą też z pewnością ukształtować molekułę o specyficznym, ukierunkowanym działaniu, służącą eliminacji gatunku, który niszczy własne zarodki, zachowania rozrodcze wyjaławia, a niszcząc swój umysł odbiera sobie zdolność do biologicznego przeżycia. 120 Narodziny wzorca Istnieje przekonanie, że jednym z pożytków sportu jest jego działanie rozładowujące agresję w sposób cywilizowany. Sądzę, że to pozorny pożytek, a działanie ma odwrotny skutek. Sport zawodowy jest walką, mającą w swym założeniu pokonanie przeciwników, a więc ich symboliczne zabicie czy unicestwienie. Kibice na meczach bokserskich nie używają eufemizmów i nie wahają się nazwać rzeczy po imieniu. Z całej mocy płuc wrzeszczą: zabij! O to samo chodzi, choć w umownej postaci, podczas wszystkich zawodów, kiedy to naprzeciw siebie staje dwóch ludzi lub też dwie drużyny. W boksie czy szermierce, w tenisie czy hokeju. Lekkoatletyka albo wioślarstwo lepiej zachowują pozory niewinności. Zawodnik walczy z odległością, z czasem, z poprzeczką czy płotkami. Lecz to także pozór. Zwycięzca staje na podium, wznosząc się nad innych. Jest sławiony przez media jako zwycięzca nad pokonanymi, przegranymi, „skarconymi” przez niego, „odesłanymi do rogu”. Piłkę nożną zostawiłem na koniec. Tu chodzi już nie tylko o drużyny programowane przez trenerów na koszenie, kopanie po kostkach i goleniach, brutalne atakowanie ciałem przeciwnika, wbijanie łokcia w jego ciało, aby go osłabić fizycznie i psychicznie zastraszyć. Realizujący takie wytyczne zawodnicy z pewnością nie żywią przyjaznych, „sportowych” uczuć do ogółu swoich przeciwników. Co gorsza, ich wojownicze podniecenie podziela na każdym meczu czterdzieści lub osiemdziesiąt tysięcy kibiców. Są rozgrywki, które ogląda co tydzień ćwierć miliarda ludzi. Mistrzostwa świata mają widownię miliarda osobników życzących źle sportowemu wrogowi. I oto zbieramy żniwo. Socjologowie próbują uzasadniać przemoc, awantury, bijatyki, wojny stadionowe bezrobociem młodzieży, frustracją, alienacją, niskim wykształceniem... Nie wierzmy im. Tłumy młodzieży gromadzące się wokół stadionów z butelkami wódki, z kastetami, rurkami stalowymi, z nożami, miotaczami gazu, kijami baseballowymi są najczulszym wskaźnikiem tego, co naprawdę się dzieje na murawie stadionu. Ta młodzież nie dała się zwieść pozorom. Intuicja młodych jeszcze nie stępiona, jeszcze świeża, wrażliwa na bodźce, bezbłędnie odbiera najgłębsze psychiczne podłoże wydarzenia. Nie chce konwencji meczu, nie chce umowności, nie chce zakłamania. Chodzi o walkę? Więc walczmy! Wzorzec walki, wzorzec unicestwiania przeciwnika unosi się nad stadionem, trzeba go tylko zrealizować! Dlaczego tylko dwudziestu dwóch gladiatorów ma to robić w naszym imieniu? Przecież wszyscy możemy wziąć w tym udział, niczego nie udając, niczego nie pozorując, nie bawiąc się w sędziów, bramki i przepisy, a po prostu waląc w głowę kibica przeciwnej drużyny! Ci młodzi ludzie ujawniają ukryty sens walki sportowej. Nie potępiajmy ich jako chuliganów, zwyrodnialców, wykolejeńców i wyrzutków społeczeństwa. Ich zachowanie stworzyły kolejne pokolenia miłośników sportu, którzy do nieprawdopodobnych rozmiarów rozbudowali współzawodnictwo sportowe i z walki uczynili jedną z głównych profesji oraz zainteresowań współczesnego świata. Nie tylko o sport chodzi! 121 Przybysz z obcej planety byłby z pewnością zdumiony tym, że wszędzie na Ziemi ludzie, jeśli już nie strzelają do siebie, to współzawodniczą na inne sposoby. Ich głównym staraniem jest wykazywanie wyższości nad pozostałymi. Nie tylko w skoku, odbijaniu piłek, jeździe bolidami, judo, kick-boxingu, karate, kobiecych zapasach. Także w przemyśle, handlu, gospodarce, nauce toczy się nieustanny wyścig i walka nie przebierająca w metodach, dla wykazania swej wyższości, dla pokonania kogoś. W końcu nawet niewinny pozornie konkurs piękności kobiet służy unicestwieniu wśród pięknych dekoracji większości uczestniczek. Jesteśmy przerażeni falą ciężkich przestępstw, gwałtów i morderstw popełnianych przez dzieci. Dziwimy się, że postawione przed sądem nie odczuwają żadnej skruchy. Ale dlaczego miałyby ją odczuwać? Przecież są tylko posłuszne potężnemu, nieodpartemu, utrwalającemu się wśród przedstawicieli gatunku ludzkiego wzorcowi zabijania! Jak wyżej napisałem, oni, młodociani, bardziej wrażliwi na podświadome sygnały – mimo że posądzamy ich o niewrażliwość – odbierają najgłębszymi warstwami psychiki misnatyczny nakaz zabijania. Nie istnieją dla nich hamulce kulturowe, bo nie pracuje nad tym szkoła ani rodzina, więc posłusznie, automatycznie, instynktownie poddają się wzorcowi. To właśnie stan psychiki obserwowanych członków subkultur młodzieżowych oraz młodocianych zabójców jest jaskrawym dowodem działania subtelnych wzorców zachowań. Dzieci-mordercy pytane o motywację ich czynów nie mają nic do powiedzenia. Są coraz młodsi. Na trybunach rozłupują innym głowy ławkami, w ciemnych zaułkach prętami i łańcuchami z żelaza, na cmentarzach wieszają nieletnich rówieśników, sznurowadłami duszą młodsze dzieci, dorosłych zabijają ciosem młotka w tył głowy. Przesłuchiwani, nie pojmują, o co się ich wini. Jeśli czegoś żałują, to wyłącznie tego, że zbliża się Gwiazdka i ominie ich prezent, bo zabijając rozgniewali mamę. Cóż, po prostu zabili. Są zdziwieni, że powinien istnieć jakiś powód czynu. Jeszcze bardziej, że powinni czuć skruchę. Takie są właśnie symptomy działania instynktowego, które nie wymaga motywów i nie pociąga za sobą poczucia winy. Raz jeszcze powtarzam: na naszych oczach, za naszym przyzwoleniem powstaje misnatyczny wzorzec zabijania ludzi, stając się nowym instynktem człowieka. Zawodnik-piłkarz, szermierz, bokser czy zapaśnik – spytany, czy widok przeciwnika budzi w nim złość, nienawiść, chęć unicestwienia, zmiażdżenia, zabicia, w większości przypadków odpowie, że nic podobnego. Wyjaśni, że przeciwnik jest umownym celem, jest inteligentnym manekinem, tarczą, kontrpartnerem, nie wywołującym wrogich emocji, żądzy krwi, zadania cierpienia. To właśnie nas myli! Sądzimy, że gdy nie ma negatywnych emocji, to zachowanie nie zostawia śladu, nie staje się wzorcem, nie może się utrwalić w misnatycznym planie. W istocie jest odwrotnie. Właśnie wrogie emocje są mniejszym zagrożeniem, są bowiem rodzajem ograniczenia, trzymającego agresję w ryzach. Dopóki nie zaistnieją, wywołane specyficznymi bodźcami, i nie osiągną koniecznego progu pobudzenia, nie wywołują fizycznych, agresywnych działań. Tak było w przeszłości. Dzisiaj umowność sportu sprawiła, że człowieka atakuje się bez emocji, a bodźcem wyzwalającym agresję staje się nie podniecenie, szalejące uczucia i adrenalina, nie furia i nienawiść, lecz sam obraz człowieka. Już nie trzeba podniety ani zagrożenia, by próbować zabić. Wystarczającym bodźcem jest – człowiek! Właśnie ta umowność sportu i to pozorowanie niewinnej zabawy sprawiły, że wzorzec „agresji dla sportu” pozbył się prastarych mechanizmów kontroli i włącza się na zimno, bez podniety, bez powodu i celu. Lecz współzawodnictwo sportowe może okazać się dziecinną zabawą w porównaniu z tym masowym atakiem, jaki na młode umysły przypuściły gry komputerowe i filmy video. Nigdy dotąd w historii, na tak wielką skalę, ludzkie umysły nie były zaprzątnięte niszczeniem 122 człowieka. W cywilizowanych krajach każdej doby pięćset milionów ludzi przygląda się zabijaniu kogoś, dręczeniu, upokorzeniu, gwałceniu, poniżaniu. Zaś sto milionów nastolatków swymi joystickami pastwi się kopiąc, strzelając, waląc pięścią we wszystko, co się rusza na ekranie, wyrywając kręgosłup, miażdżąc głowę jak orzech, wypruwając trzewia. To nie mija z chwilą wyłączenia komputera czy wyjęcia z magnetowidu kasety. Pozostaje wzorzec, poprzez myśli odciśnięty w misnatycznym planie i stamtąd działający już na wszystkich ludzi w ich realnym życiu. Nieważne, kto gra i ogląda filmy.. Wystarczy, że grupa oglądaczy jest dostatecznie duża, aby stworzyć i wzmocnić wzorzec obejmujący swym złowieszczym wpływem cały ludzki gatunek. To dlatego być może, z biegiem tysiącleci, coraz krwawsze są wojny, coraz więcej ofiar, coraz rozleglejsze pola bitew, a w coraz krótszych okresach pokoju na ulicach i w domach coraz więcej ofiar. Pamiętajcie więc wy, którzy siedząc w fotelu, raz po raz oglądacie krwawe filmy, którzy gracie w gry komputerowe i ruchem joysticka kosicie tuzinami wrogów, którzy ślinicie się, oglądając film lub gazetkę ukazującą seks z dziećmi, ze zwierzętami czy mężczyzny z mężczyzną, którzy chichoczecie na widok biorących ślub lesbijek, którzy czujecie się przy tym cudownie niewinni, ponieważ sami nikomu krzywdy nie robicie – jesteście w błędzie! Wy, poprzez swoją ludzką świadomość, której potęgi nie doceniacie, a działania nie rozumiecie, utrwalacie i wzmacniacie wzorce tych zachowań, wpływając na wszystkich ludzi. Sądzicie, że to co dzieje się w waszych głowach i waszych czterech ścianach nikomu nie szkodzi i nie ma związku z tym, że właśnie gdzieś na świecie młodociani duszą kolegę, przyjaciółki wieszają koleżankę na strychu, dzieciaki topią dziecko w stawie, kotu wydłubują oko – nie wiedząc dlaczego, nie czując żadnej winy i nie żałując niczego. Winni jesteście wy i my wszyscy, i nasi poprzednicy, którzy stworzyli wzorce dręczenia i zabijania i pozwolili się im na dobre utrwalić. Tam, gdzie nie ma hamulców kulturowych, coraz wątlejszych we współczesnym świecie, do głosu dochodzą zachowania instynktowne. Wzorce misnatyczne są podłożem tych instynktownych działań. Kot instynktownie i automatycznie zabawia się z myszą, gdy tylko ta wpadnie w jego pazury. Nie potrafi się od tego powstrzymać, ponieważ nakaz instynktownego zachowania został wyzwolony impulsem: widokiem ruszającej się myszy. Ten bodziec jest wystarczającym powodem. „Najważniejszą i najwybitniejszą, ale jednocześnie najtrudniejszą do wyjaśnienia cechą psychiczną czynności instynktownej jest fakt, że przebiega ona wyłącznie automatycznie, bez jakiegokolwiek dążenia podmiotu do jakiegoś „celu” (Konrad Lorenz). Akty instynktowne nie są wynikiem uczenia się, ale mogą być wynikiem dojrzewania. Młode gołębie, trzymane od wyklucia się z jajek w ciasnych klatkach, uniemożliwiających im rozwijanie skrzydeł, w chwili uwolnienia natychmiast umieją latać. Nie jest wykluczone, że już za kilkaset lat młode osobniki rodzaju ludzkiego, trzymane od urodzenia w odosobnieniu, chronione przed wszelkim złym wpływem, wyszedłszy po uzyskaniu dojrzałości fizycznej na ulicę, pod wpływem bodźca, jakiego im dostarczy sam widok człowieka, instynktownie spróbują go zabić. Współcześnie cała ludzkość intensywnie pracuje, aby wypracować instynkt zabijania ludzi. Dwóch siedemnastolatków z Pabianic zakłada się, który z nich szybciej potrafi zabić człowieka butelką z odbitym denkiem. Z dwóch zaatakowanych w nocy przypadkowych przechodniów, przeżywa tylko jeden. Dwie czternastolatki we Wrocławiu zabijają finką, „denerwującą je” koleżankę z klasy. Trzynastoletni chłopak w Strzelinie, chcąc okraść sąsiadkę, uderza ją siekierą w głowę. Piętnastolatek w Szczecinie morduje kolegę rozbitą muszlą klozetową. Pięcioro dzieci w wieku od 11 do 16 lat w Czechowicach Dziedzicach oblewa benzyną i 123 podpala kolegę. Siedemnastoletni uczeń w Chorzowie tłuczkiem do mięsa zabija przyjaciela rodziców, a jego trzynastoletniego syna topi w wannie. Dwóch piętnastolatków pod Augustowem zabija podpitego mężczyznę, skacząc po klatce piersiowej. Dwie dziewczynki w wieku 12 i 14 lat we Wrocławiu wciągają do wykopu siedmioletnich chłopców i kaleczą ich szkłem i żyletką... Walka dobra ze złem to nie bitwa na uczynki widzialne i łatwe do zmierzenia. To wojna „pod spodem”, tocząca się tam, w niewidzialnej sferze, gdzie zapada decyzja, który wzorzec mocniej się utrwali i stanie się instynktem, a więc automatycznie obowiązującym prawem. Wciąż mamy nadzieję. Żywimy przekonanie, że jakoś tam będzie, że „się wywiniemy”, że w końcu znajdziemy sposób wyjścia z kryzysu. Zapewne jest to jeszcze możliwe, zwłaszcza dla istoty posiadającej świadomość i umysł. Po raz kolejny jednak musimy tu sobie wyraźnie powiedzieć: nie jesteśmy gatunkiem niezbędnym dla Przyrody! Ona już wcześniej o tym pomyślała i na wypadek, gdyby nas trzeba było usunąć ze sceny, szykuje naszych następców: małpy lub delfiny. Spróbujmy pofantazjować. Kiedy my znikniemy, stając się z własnej winy skamielinami, za milion lat, kiedy Ziemia okaleczona przez nas wróci do równowagi, może przyjść czas delfinów. Sądzę, że to właśnie te ssaki mają największą szansę stania się naszymi następcami w świadomym życiu, w ekologicznym i kosmicznym myśleniu, w pojmowaniu jedności i niepodzielności Wszechświata, w rozumieniu jego subtelnej, misnatycznej natury. Delfiny już stoją na progu życia umysłowego. Jego zaczątki wykazują też szympansy, które umieją porozumiewać się biegle z ludzkimi opiekunami językiem migowym. Opanowują około stu słów, z których układają logiczne zdania, pytania i odpowiedzi, nawet dowcipne wyrażenia. Mają też chwytne i sprawne dłonie, zdolne wykonać każdą pracę. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że małpy człekokształtne, które oddzieliwszy się od wczesnych form ludzkich, pełnią dziś rolę gałęzi rezerwowej, nie rokują najlepiej właśnie z powodu ich zdolności do pracy manualnej. Ona pociąga za sobą rozwój cywilizacji technicznej, a ta może okazać się ślepą uliczką rozwoju. Delfiny nie mają tego ograniczenia. Brak rąk sprawia, że muszą one wybrać drogę zupełnie inną. Początkiem dla nich będzie to, do czego my chcielibyśmy dążyć – głębokie pojmowanie Przyrody i tego, co może ona dać żywym istotom, które nie pozwolą się opanować szaleńczej myśli zgwałcenia i poddania sobie absolutnie wszystkiego. Kto wie, czy umożliwiające to ludzkie ręce nie były pomyłką Przyrody? To co jest naszą dumą, czyli szlachetne narzędzie pracy stworzyło technologię służącą zabijaniu i nękaniu na tysiąc sposobów siebie samych i wszelkich innych istot pod słońcem. Ten nieudany wynalazek wraz z zardzewiałymi skorupami i hałdami plastiku może spocząć na zawsze w osadach tysiącleci i nigdy nie stać się łupem żadnych paleontologów, bo nikt już po nas nie wybierze nauki jako drogi poznania. Pozbawione rąk delfiny nie zbudują sztucznych środowisk, oddzielających je od naturalnego. Nie poczną przerabiać czarodziejskich zakątków morza na bunkry, mury oraz stosy złomu. Z łatwością wykażą, iż sama świadomość i jej wyższe stany są bez porównania doskonalszym narzędziem poznania aniżeli nauka wsparta technologią badań. Tam, gdzie myśmy, poprzez mozolne nizanie szczegółów, usiłowali dążyć bez skutku przez całe stulecia, one dotrą wprost, wiedzione intuicją. Nie absorbowane przykręcaniem zardzewiałych śrubek, rozwiną zmysły przez nas tylko przeczuwane. Fritjof Capra w swoim Tao fizyki, a także dziesiątki najwybitniejszych fizyków i astronomów ze zdumieniem odkrywają, iż to, do czego oni dochodzą zaledwie w końcu XX wieku, od co najmniej czterdziestu wieków doskonale jest znane mędrcom Dalekiego Wschodu. W książce 124 Czciciele węża ukazałem stronice indiańskich kodeksów z Meksyku, które 500 lat przed odkryciem mikroskopu przedstawiają podziały komórek, chromosomy, DNA i zasadę kodu genetycznego, odkryte przez wtajemniczonych, nie drogą nauki, lecz „wnikania w siebie” w zmienionym stanie świadomości. Ocean jest dla delfinów wymarzonym środowiskiem dla medytacji i doskonalenia umysłu i ducha, dla rozwoju świadomości zdolnej stwarzać byty i organizować istnienie. Nie musi to być świadomość człowieka. Przyroda zna jeden jej rodzaj. Ona jest lub jej nie ma. Gdy raz zaistnieje w komórkowym ciele, jest zawsze taka sama. Zawsze wiedziona tym samym dążeniem, dręczona zagadkami bytu, idąca ku światłu, szukająca Boga. 125 Entropia świadomości Świadomość to taki stan, w którym krzesło zaczyna pojmować, że jest, że istnieje, że siadają na nim i że ono może odsunąć się na bok, aby usiedli na podłodze i dali mu spokój. Odczuwanie własnego istnienia, tak naturalnie i obojętnie przez nas przyjmowane, jest jednym z największych cudów istnienia i choć nie zdołaliśmy tego zauważyć, najmocniejszym i wystarczającym dowodem bezsensowności materialistycznego i redukcjonistycznego objaśnienia świata. Jeżeli – może nie u krzesła, ale u garści komórek – rodzi się, lęgnie, świta przekonanie o własnym istnieniu, odrębności, woli i umiejscowieniu w ogromnym Wszechświecie, to jest to dowód istnienia czynnika wykraczającego poza materialne struktury, czynnika obiektywnego, patrzącego z zewnątrz, ogarniającego sytuację jakby z wyższego planu, z szerszej perspektywy. To co jest z materii, na zawsze w niej pozostanie. Zawsze będzie tkwiło w mrocznej rzeczywistości atomów, pól grawitacyjnych i elektromagnetycznych oddziaływań. W bezwładnej sieci chemicznych i fizycznych procesów, ślepych, sztywnych, posłusznych nadanym im prawom. Myśl jest inną jakością, zjawiskiem wyższego poziomu, nie wywodzącym się z chemii i fizyki. Materia nie mogła go stworzyć. Wręcz przeciwnie – to materia jest jego wytworem. Ten wyższy poziom musiał zaistnieć najpierw. Od niego się zaczęło i to w jego łonie, na jego kanwie poczęły krystalizować się materialne struktury. Jedna z nich, po czterech miliardach lat mozolnego rozwoju, stopniowego osiągania wyższych stanów złożenia, otrzymała możliwość połączenia się ze swym macierzystym planem. Została uczulona, otwarta na jego odczuwanie, otrzymała jego niematerialną właściwość: umysł. Dostrzegła samą siebie i fenomen istnienia. Odtąd sama ten plan współtworzy, sama świadomie wybiera z jego subtelnej materii i zwraca jej przetworzone przez siebie wytwory. Nasza myśl, świadomość i umysł z całą pewnością należą do tego subtelnego Wszechświata, który wyemanował z siebie i osnuł na sobie Wszechświat dotykalny. Są naszym powrotem do źródeł i danym nam dostępem do dzieła stworzenia. Jeszcze za wcześnie na pełne zrozumienie tego. Nasza młoda, zamglona świadomość musi się wyklarować, dojrzeć, oczyścić i wysublimować. Na razie może nam się wydawać, że myśl wzięła się znikąd, że jest wynikiem układanki komórek, złożonej przez przypadek w zimnym, pustym Wszechświecie. Spostrzegliśmy przecież, że cały nasz organizm jest wynikiem długotrwałego rozwoju. Każda struktura, każdy odbywający się w nas proces, każde zachowanie, były długo testowane na niezliczonych szczebelkach zwierzęcego istnienia. Wszystko, czym jest nasze ciało, przeszło liczne próby na miliardach stworzeń. Takie są ucho i oko, system krążenia czy też oddychania. Również w dziedzinie psychiki trudno znaleźć takie właściwości człowieka, które by nie miały swoich pradawnych korzeni w organizmach zwierząt. Wzorce zachowań rodzicielskich i społecznych, drabinki hierarchii w stadzie, instynkt terytorialny, pchający nas do wojen i do walki o „swoje” i tak dalej, i dalej. Jest jednak różnica: my uświadamiamy to sobie, podczas gdy zwierzęta poddają się instynktowym nakazom całkiem nieświadomie. 126 Świadomość, inteligentny umysł, zjawisko myślenia są wzorcami istniejącymi już u podłoża życia, są tymi korzeniami, z których wyrasta zbiorowe Drzewo wszystkich istot żywych, wielkie ciało biomasy, pełzające przez tysiąclecia, epoki i ery. One muszą leżeć u podstaw wszelkiego istnienia, wszelkiego żywego bytowania, wszelkiego „dziania się” przyrody. One kształtują niezliczone przemiany, nadają kierunek, wyznaczają trendy, dokonują wynalazków, omijają przeszkody, planują trwanie i rozwój. One też się bawią, tworząc z niezrównanym humorem i twórczą inspiracją przemyślne urządzenia, genialne rozwiązania, różne rodzaje broni i kontrbroni termitów, osłony skorupiaków, lassa pająków, kamuflaże owadów, domy ślimaków, noszone na grzbiecie, balony i spadochrony nasion, latawce pająków, maski chrząszczy i przebrania motyli. One, napędzając i regulując procesy życiowe, poprawiając i korygując, usprawniając się same, ucząc się i pamiętając coraz to nowe rozwiązania, przystosowania, sposoby, doszły do tego poziomu, którego przekroczenie wymaga już ich ujawnienia się stworzonym przez nie istotom. Przekazania jakiejś części siebie organizmom stworzonym w tym celu. Coś podobnego uczyniłby inżynier, przekazując część swego własnego umysłu stworzonemu przez siebie robotowi. Ponadczasowa, wszechpotężna, twórcza myśl po piętnastu miliardach lat budowania Wszechświata samą siebie przekazuje umysłowi człowieka, ujawnia mu się, odsłania i darowuje cząstkę siebie we władanie. Nie pojęliśmy wielkości tego wydarzenia. Nie spostrzegliśmy nawet, że zostaliśmy dopuszczeni do udziału w dziele Stworzenia. Bo Stworzenie nie skończyło się dnia siódmego. Ono przecież trwa dalej. Gdy powstał już Kosmos, Galaktyki, życie, coś tworzy się nadal, coś się dalej rozwija. Po energii i materii kształtują się nowe postacie istnienia. Za miliard lat pojawią się struktury i byty, o jakich nie śnią dzisiejsi wizjonerzy. Nie można ich obliczyć ani interpolować, bo będą stanowiły całkiem nową jakość. Tak jak Wielki Wybuch był granicą między jedną a drugą fizyką, tak Wybuch Świadomości może być granicą między jedną a drugą postacią istnienia. Brzask świadomości może jest wybuchem psychicznego wymiaru. Hipoteza termicznej śmierci Wszechświata nie musi być prawdziwa, może być tylko pomysłem opartym na ciasnym widzeniu przeszłości. Entropia nie w każdej rzeczywistości musi być obowiązującym prawem. Zaprzeczyło jej życie. Właśnie zjawisko życia jest pochodem ku wyższym stanom zorganizowania, wbrew entropii. Gdy zjawisko życia zbuduje wymiar psychiczny i pełną świadomość, entropia może się okazać teorią cząstkową, ważną dla małego wycinka rzeczywistości. Właśnie życie i człowiek, i jego umysł mogą być początkiem nowych praw, tym razem praw psychiki, które ukształtują Wszechświat według nowych zasad – wolny od śmierci energetycznej. Te nowe prawa wchłoną chemię i fizykę jako prawa cząstkowe. My jednak wolimy utrzymywać z uporem, że szczęśliwym trafem, tu, na marginesie Kosmosu, w gwiezdnym śmietniku jakiejś Galaktyki, w mizernym robaku zatliła się myśl, właśnie przez przypadek. Takie przekonanie może się okazać największą pomyłką filozofów. Rację mogą mieć ci, którzy intuicyjnie wyczuli znaczenie człowieka i wielkość jego powołania. Zstąpmy teraz na Ziemię. To powołanie ledwie się zaczęło. Zaczątkowy umysł, bo taki tylko mamy, zaledwie się rozwija. Na razie jest jeszcze prymitywnym tworem, którego w dodatku nie umiemy wykorzystywać. Nie umiemy – to tylko eufemizm. W istocie wykorzystujemy go z wyjątkowym nasileniem złej woli. Cudowne narzędzie zbudowane przez trwające miliardy lat dążenie wykorzystujemy dla cofania się, powrotu ku niższym postaciom istnienia. To, co miało służyć przetrwaniu, przekształcaniu świata tak, by życiu służył – przeciw życiu zwracamy. Niszczymy i zdrowie, i życie, niszczymy zwierzęta i rośliny, niszczymy warunki umożliwiające życie na Ziemi w ogóle. I jakby tego było mało, niszczymy same narzędzia: umysł i świadomość. Zamiast je rozwijać, wyostrzać, wyczulać, my je zabijamy. Staramy się stępić umysł i zagłuszyć świadomość. Temu służą alkohol i narkotyki. Hałaśliwa muzyka zalewająca głowę potopem decybeli i migotanie ekranów, wypełniające umysł wizualną watą, służącą 127 obezwładnianiu go na coraz dłuższe okresy. Entropia świadomości. Nie sądzę, by ktoś przedtem użył takiego terminu. To, co tak nazwałem, jest może najbardziej hańbiącym wynalazkiem człowieka. Entropia w fizyce to funkcja stanu termodynamicznego. Przyrost entropii w dowolnym układzie termodynamicznym to dążenie do zera bezwzględnego, do śmierci energetycznej. W teorii informacji entropia to miara nieokreśloności, chaotyczności. Jej przyrost to dążenie do rozmycia rozkładu prawdopodobieństw, dążenie do pustki informatycznej. Przyrost entropii świadomości jest w takim razie dążeniem ku ciemnocie, nieświadomości, niewiedzy. Wkroczyliśmy na tę drogę. Po czterech miliardach lat ujemnego przyrostu entropii, który doprowadził do powstania umysłu, pierwszym tego umysłu świadomym postanowieniem jest zwrot o 180° i wejście na powrotną drogę entropii dodatniej! Niech nam się nie zdaje, że to odwrócenie dotychczasowego dążenia Przyrody ujdzie nam na sucho! Droga Przyrody nie przypadkowo wiodła zawsze w górę, ku wyższym stanom złożenia, ku wyższym poziomom zorganizowania. Tak było, bo Przyroda opiera się na takim właśnie programie, on jest jej najgłębszą istotą, a wszystko co jest mu przeciwne, jest eliminowane. Nie ryzykujmy więc starcia twarzą w twarz z siłami, o których nie mamy pojęcia. To nie one, to my z całą pewnością przegramy. Niech nam się też nie zdaje, że nasze działania są niezauważalne w wielkim mechanizmie Wszechświata, że przemijają tam bez echa. One by zapewne niewiele znaczyły, gdyby ograniczały się tylko do materialnego wymiaru. Niestety tak nie jest, mają swoje odbicie w misnatycznym planie. A każde drgnienie naszej myśli i sumienia odbija się falą w nadrzędnych wzorcach regulujących istnienie. Nasz gniew, nasza złość, nienawiść, nasze otępienie, chciwość, żądza, niepohamowanie rozchodzą się falami. Drażnią, niepokoją, zakłócają odwieczną harmonię, rytm Stworzenia i pokój. Są odczytywane jako zagrożenie. Wprawdzie wzorce śmierci i rozkładu, niszczenia, degradacji, odstraszania, podporządkowania zawsze istniały w Przyrodzie, lecz były tam niezbędnymi elementami trwania i rozwoju. Związane z aktem Stworzenia, w swej dotychczasowej postaci, działające poza świadomością, odgrywały pozytywną rolę, pojawiając się tam tylko, gdzie mogły służyć rozwojowi. Ludzka świadomość sprawiła, że stały się złem, służąc tylko własnemu utrwaleniu. Są przez nas stosowane bez żadnej potrzeby, niczego nie budują, nie chronią, nie tworzą. W oszukańczy sposób zaspokajają doraźne i pozorne potrzeby psychiki, w rzeczywistości wpychając nas w jeszcze większe kłopoty. Uzależniają od siebie, wciągając w nawyk negatywnego myślenia. Jeżeli umysł jest przystosowaniem, to jest to przystosowanie całkiem nieudane. Nie ułatwi człowiekowi przetrwania. Wręcz przeciwnie, niszcząc środowisko psychiczne, prowadzi do zagłady. Degeneracja świadomości, rak, który ją toczy, są zagrożeniem także dla całego procesu Stworzenia. Negatywne wzorce, które swym umysłem stwarzamy, przenikają do misnatycznego planu i sieją tam destrukcję. To nie może nie napotkać oporu. Całe dzieje życia służą jako dowód, że w Przyrodzie działa doskonały mechanizm samooczyszczania. Każde zakłócenie niezwłocznie uruchamia procesy naprawiające. Są one różne. Ich narzędziami mogą też być wirusy. Nie kły i pazury, nie bystre zmysły oraz szybkie nogi najlepiej umożliwiają przetrwanie. Prawdziwym kluczem do wieczności jest zdolność stwarzania. Budowanie programów i nadawania im mocy. Nie doceniliśmy tego. Zachłysnęliśmy się naszą wyższością w Przyrodzie, głusi i ślepi na przesłanie, jakie nam doręczyły żyjące przed nami pokolenia istot komórkowych. Ono winno nam uświadomić, że Wszechświat nie jest bezładnym, losowym przesypywaniem 128 kosmicznego gruzu, że jest przesycony inteligencją, rozumem i niewyczerpaną, tętniącą siłą życia. Jest oparty na samouczącym się, elastycznym Programie, niczego nie przesądzającym z góry, nie podającym gotowych rozwiązań lecz wciąż ich szukającym drogą doświadczeń, sumowania osiągnięć, pamiętania zwycięstw i porażek. Uzyskując świadomość, która w naszych umysłach wypłynęła na wierzch, tak jak woda rzeczna rozlewa się po lodzie, świadcząc o głębokiej toni pod skorupą, zyskaliśmy też dowód, że w głębi istnienia, pod lodem materii, istnieje czułe, mądre, wrażliwe, nieskończenie cierpliwe, wiecznotrwałe podłoże Wszechświata. Ono się objawia tym, co w naszym myśleniu, w twórczej intuicji, w błyskach zrozumienia najbardziej spontaniczne, lekkie, fantazyjne, nie wyrozumowane. Jeśli chcemy się czegoś dowiedzieć o zagadce życia, o drogach rozwoju, tajnym życiu komórek, o twórczym podłożu Życia, musimy w nie wejrzeć poprzez samych siebie. Obyśmy zdążyli, zanim entropia unicestwi naszą świadomość i umysł! 129 Przestroga Mogłoby się wydawać, że odkrycie wzorców nadających kształt rzeczom widzialnego świata, zjawiskom i zachowaniom, oznacza odebranie ludziom wolnej woli i możności wyboru, sprowadzając ich do roli marionetek, poruszających się wewnątrz niewidzialnych szablonów. Nie wolno jednak zapominać, że całkiem wolni nigdy nie byliśmy i zapewne nieprędko będziemy! W końcu, choć nikt nas o zgodę nie pytał, zostaliśmy zbudowani jako dwunożne ssaki, z dwoma tylko chwytnymi kończynami, o wyprostowanej postawie, o określonym sposobie odżywiania się, rozmnażania, o właściwych gatunkowi innych zachowaniach. To wszystko otrzymaliśmy w wianie, chcąc nie chcąc, gotowe, dane nam bez naszej wiedzy i przyzwolenia. Przez cztery miliardy lat nieświadomego życia przeprowadziła nas Matka-Przyroda, posługując się opiekuńczymi wzorcami misnatycznymi. Toteż choćbyśmy nie wiadomo jak chcieli polatywać niby ważka nad wodami, rozmnażać się przez zapylanie, przepoczwarzać się w strusia, poruszać się stumetrowymi, pchlimi skokami, zjeżdżać ze skał na własnej pajęczynie, mieć chlorofil w skórze i odżywiać się słońcem – nic już nie pomoże! Przynajmniej na razie. Jesteśmy tym, czym jesteśmy, bo tak na swoich wzorcach osnuła nas Przyroda. Jej darem jest też świat, który razem z nami powstawał. Otworzyliśmy oczy – wciąż je otwieramy – i dowiadujemy się, co powstało dokoła, też bez naszej wiedzy. A także jaką mamy grać rolę w tej sztuce zatytułowanej „Życie”. Bogactwo dekoracji, ich skomplikowanie, różnorodność, mogą oszołamiać. Uczymy się grać i z każdą chwilą się przekonujemy, że bogactwo roli jest wprost nieskończone. I oto, gdy coraz pewniej stąpamy pośród zastawek i kulis, nagle odkrywamy, że nasze ręce i nogi poruszają się w ramach niewidzialnych szablonów, że w wielkim stopniu jesteśmy lalkami w teatrze kukiełek. Może to być szokujące odkrycie, odbierające wiarę w sens świadomego istnienia, lecz następna chwila musi przynieść zrozumienie: uzyskanie świadomości, umysłu i wiedzy o wzorcach Przyrody jest zarazem chwilą uwolnienia! Otrzymujemy przecież najwspanialszy, najcenniejszy we Wszechświecie przywilej – zdolność tworzenia wzorców i ich przekształcania. Do powoływania nowych i wpływania na istniejące naszą myślą i wolą. I to jest, być może, najważniejszy tytuł do nazywania się człowiekiem. Sądzę, że jeśli dotychczas nie zawsze było dla nas jasne przesłanie Biblii wiążące się z Drzewem Poznania Dobrego i Złego, to teraz możemy je lepiej zrozumieć. Nie tylko o to chodzi, że człowiek zjadłszy jabłko zyskał możliwość wartościowania swych postanowień i czynów. Ważniejsze jest to, że Adam i Ewa, a wkrótce także Kain, swym świadomym postępowaniem zaczęli odmieniać wzorce nadane przez Boga i od tej chwili zaczęli za nie odpowiadać. Ta odpowiedzialność przeniosła się na cały ludzki gatunek. Dziś nie ma wątpliwości, że środowisko wzorców misnatycznych musi być chronione. Szczególną opieką winny być otoczone te najświętsze wzorce podtrzymywania oraz zachowania życia, którym zawdzięczamy istnienie. To najwyższy nakaz. Jeśli nie położymy kresu zabijaniu, tłumieniu świadomości i ograniczaniu 130 umysłu, na nic się też nie przyda ochrona wód i powietrza, czarnego bociana i myszorka płowego. Z niezwykłą ostrożnością powinniśmy też traktować daną nam swobodę myślenia. W myśli możemy sobie na wszystko pozwolić: dowolnym elementom nadać kształt i kolor, zbudować dowolne idee, wyobrazić sobie dowolne osoby, dowolne ich cechy, wszystko to wymieszać, dowolnie zestawić, zmiksować, pokleić. Świętego z grzechem, matkę z dzieciobójstwem, mężczyznę z mężczyzną, a kobietę z capem, zarabianie na życie ze sprzedażą albo zabijaniem dzieci... Jeśli w myśli wszystko wszędzie staje się możliwe, to tak stwarzane wzorce poczynają się krystalizować, umacniać, powtarzać i coraz wyraźniej ujawniać w materialnej postaci. W tej chwili większość mieszkańców Ziemi jeszcze wyznaje rozmaite zasady, tabu i przyzwyczajenia, tradycyjne wartości, trwałe obyczaje, lecz nowe zaczynają się szerzyć ze zwiększoną siłą. Dzieje się to za sprawą radia, filmu, telewizji, które dzisiaj dostarczają nam więcej słów i obrazów w jednym dniu niż naszym pradziadom w ciągu całego życia. Ponadto, długo potępiany, w końcu się zakorzenił wzorzec nieograniczonej swobody myśli, wypowiedzi i wolności słowa. Za nim, w naturalny sposób zakorzenia się wzorzec wolności czynu i działania. Co wolno mi powiedzieć – wolno mi też zrobić! Obawa, którą tutaj próbuję wyrazić, nie wynika ze wstecznictwa, skisłego konserwatyzmu, zaściankowej ciemnoty i ograniczenia, nie jest też próbą krucjaty przeciw oświeceniu, postępowi i wolności człowieka. To tylko i wyłącznie stwierdzenie: istnieje w Przyrodzie, nie przez nas stworzony, pewien model wydarzeń, w którym ludzka świadomość i umysł grają ważną rolę. Czy chcemy tego, czy nie chcemy, czy się nam to podoba, czy wcale, ten model się realizuje, a my bierzemy w tym udział poprzez sam fakt posiadania umysłu. Tworzy on wzorce myślowe, te zaś, gdy przez powtarzanie zyskają odpowiednią siłę, poczynają oddziaływać na cały gatunek. To rzecz jasna narzuca nam odpowiedzialność za nasze myśli. Pojedyncze idee i pomysły, choćby najbardziej szalone, niczym nam nie grożą, za mało mają energii, by kimś powodować, nawet ich autorem. Niebezpieczeństwo pojawia się wtedy, gdy do pomysłu zapalają się rzesze. Rzesze zapaliły się już do idei „całkowitej wolności myślenia i działania jednostki”. Jeśli dojdzie do tego, że każdy będzie myślał, co chce, i robił, co mu się podoba, bez żadnych ograniczeń, dojdzie do chaosu. Na szczęście większość naszych myśli jest wciąż szablonowa i takie jest też postępowanie. Ale oznaki zmiany już się pojawiają. Pewne rozmaitości, jak np. śluby homoseksualistów, na razie dodają kolorytu światu i ubarwiają nam życie, lecz inne poczynają nas straszyć koszmarami: przestępstwa, jakich kiedyś nie było, szaleńcze akty gwałtu i terroru, wymyślne szantaże, postępki do niedawna uważane za nieludzkie i wręcz niemożliwe... Nie ma temu granic. Zwolennicy nieograniczonej wolności nie zdają sobie sprawy, jakiego dżina wypuszczają z butelki. Kiedy to zrozumieją, zjeżą im się włosy. Właśnie tworzy się wzorzec umysłu wyzwolonego, nie znającego żadnych ograniczeń, odrzucającego jakiekolwiek zasady i zastane prawa, autorytety oraz obyczaje. Każdy, w każdej chwili może być swoim własnym sternikiem, określającym swoje własne zasady i przepisy żeglugi przez ocean życia. Ma to swoją cenę. Kto decyduje się na to, zostaje sam jak palec ze swą ideą całkowicie wolnego człowieka. Jeśli idące za tym gwałt, rabunek, czystki etniczne, pogromy, aborcja, nóż w plecy, strzał w brzuch, tortury staną się zwykłym postępowaniem i dla większości nie będą już tabu, jeśli wzorzec destrukcji człowieka przez człowieka przeważy nad wzorcami współżycia, nastąpi Armageddon. Jeśli jeszcze do niego nie doszło, to tylko dlatego, że nie jesteśmy całkiem wyzwoleni, nie pozwalamy sobie na zupełną wolność wypowiedzi, a nawet myślenia. Przecież nawet orędownicy największej swobody w myślach oraz czynach na ogół jedzą na talerzu, żenią się najczęściej z 131 osobą płci przeciwnej, kłaniają się znajomym, chodzą do fryzjera. Czynią to, bo wciąż są w okowach niezliczonych wzorców, które pozwalają im żyć. A żyją dlatego i mogą głosić swoje przekonania, że ich przeciwnicy jeszcze do nich nie strzelają. Jeszcze się ten zwyczaj powszechnie nie przyjął. Obawiajmy się dnia, w którym ruszy lawina i wzorce zabijania przeważą nad wzorcami współżycia, przyjaźni, miłości, współczucia, pokoju. Nie wiemy, jak daleko jesteśmy od tej granicy, od punktu zwrotnego, po którym ludzkość znajdzie się na równi pochyłej, dlatego oczyszczalnie ścieków powinniśmy zostawić gminom, a na najwyższych szczeblach władzy powinniśmy się zwrócić, z całą energią i siłą, ku oczyszczaniu środowiska uczuć, myśli, wyobrażeń, ducha. Bez zmian na tym poziomie ekologia na nic się nie przyda. Będziemy się zabijali w kryształowo czystym powietrzu, nad przejrzystymi wodami. Potrzebna jest powszechna akcja na światową skalę. Powinna rozpocząć się bez zwłoki, zanim zabijanie uczynimy instynktem i nałogiem takim jak tytoń czy alkohol. Zanim nawyk ograniczania swego umysłu i tłumienia świadomości opanuje gatunek. Zanim masowo pojawią się uzależnieni i będą szerzyć misnatyczną zarazę. Myśląca, czująca i przewidująca większość musi to wymóc na mniejszości ograniczonej, słabszej, głupszej, już oszołomionej. Nie bacząc na jej wołanie o rzekomej wolności człowieka, umożliwiającej mu robienie, co mu się podoba.