MAREK ORAMUS HIENY CMENTARNE - ZBIÓR OPOWIADAŃ Dwanaście opowiadań prezentujących różne style i pomysły science fiction. Wspólną cechą większości z nich jest pytanie o moralne uprawnienia człowieka do dokonywania daleko idących przeobrażeń, zarówno na własnej planecie, jak i we Wszechświecie — w imię enigmatycznie rozumianego postępu. MAREK ORAMUS Marek Oramus (ur. 1952) ukończył specjalizację energetyka jądrowa na Politechnice Śląskiej, a następnie studium dziennikarskie w Uniwersytecie Warszawskim. Po pięcioletniej przygodzie z dziennikarstwem musiał zająć się zawodowo literaturą science fiction i od 1982 roku jest autorem i krytykiem tego gatunku. Opublikował powieści „Senni zwycięzcy" (Czytelnik 1982) i „Arsenał" (Iskry 1985), a także tom szkiców, wywiadów i recenzji „Wyposażenie osobiste" (Iskry 1987). W druku znajduje się kolejna powieść SF „Dzień drogi do Meorii". MAREK ORAMUS Posłowiem opatrzył Maciej Chrzanowski Ilustrował Witold Gluźniewicz Wydawnictwo »Śląsk* 4 Koncepcja graficzna serii Jerzy Moskal Opracowanie graficzne Jerzy Moskal i Marek Piwko © Copyright by Marek Oramus, Katowice 1989 BEJ8UU BIBLIOTEKA IM. A. $TKVQi Filia Ogólna - 2 54-129 Wrocław, DiKWieckiego 56| DAR Csiedla ISBN 83-216-0724-1 Spis treści 7 Drwale i dziewczyna 31 Hieny cmentarne 93 Witaj w domu 101 Bariera immunologiczna 117 Kompleks Hioba 151 Osada „Meteor" 181 Eutanazja 189 Sposób umierania 206 Barany i armia lwów 227 Trudno nie być bogiem 251 Ziemia-410 258 Kwadrofoniczne delirium fremens 277 POSŁOWIE — Maciej Chrzanowski Drwale i dziewczyna panceramicznej szyby Elmer Eyskin przyglądał się smętnemu krajobrazowi. Brunatna kurzawa, spowijająca łazik przez całą drogę, kłębiła się przed maską zalepiając wizjery. — Już wiem, co mi to przypomina — powiedział Earthy Bird — akwarium bez wody. Gigantyczne akwarium o brudnych, pokrytych brązowo-zielonkawym nalotem szy- bach. Szyby działają jak filtry; nieprzyjemna barwa tutej- szego światła to właśnie ich zasługa. Eyskin spróbował to sobie wyobrazić: suche, gorące akwarium. Trzy ślimaki-łaziki suną gęsiego po dnie; o ich ruchu świadczy tylko unosząca się wokół pylista aureola. Wysoko, niepodległy siłom kłębiącym się w dole, tkwi jak srebrna kropla satelita stacjonarny — oko „Fundadora". Z wysokości orbity mgiełka, ślimaki i nafaszerowany skałkami piasek zlewały się w jednostajną, szaroburą płasz- czyznę. Eyskin i jego ludzie, zamknięci w kabinach łazików, wsiąkli po prostu między wydmy. — Czemu stanęliście, Eyskin? — Nie wiem. Zdawało mi się, że... — Że co? — Nie wiem. Nigdy tutaj nie padał deszcz. Nigdy nie przeleciał ptak. Na powierzchni planety, jałowej jak kawałek wyżarzonego piaskowca, nie znaleziono nic, co byłoby w stanie przyciągnąć zainteresowanie badaczy. Wyprawa pierwotnie ominęła ją, kierując się dalej — poza granice ekosfery. Ale rezultaty na- stępnych lądowań okazały się jeszcze bardziej zniechęcające: fotografie, trochę danych, kolekcja minerałów. Chemicy rzucili się na nie, przeprowadzili tysiące eksperymentów, postawili setkę hipotez, pokłócili się o nie na dziesiątkach konferencji i spotkań, wyciągnęli kilka mało istotnych wnios- ków i w końcu ostentacyjnie ulegli nieróbstwu. Układ wydawał się nieciekawy i wszyscy, nie bez uczucia zawodu, sposobili się do odlotu. Lecz decyzja o opuszczeniu układu, tak zdawałoby się oczywista, z nieznanych powodów opóźniała się. Wiado- mość o nadesłaniu przez krążącą wokół jałowej planety sondę serii nowych fotografii nie wzbudziła niczyjego entuzjazmu. Zakłócała komfort psychiczny płynący z przeświadczenia, że wszystko jasne; w razie nader prawdopodobnego nie- spełnienia na nowo obudzonych nadziei w kabinach pozostał- by nastrój jeszcze dolegliwszej apatii niż ta, z którą uczestnicy wyprawy zmagali się od miesiąca. Powrotowi w okolice jałowej planety towarzyszyła więc całkowita obojętność. Eyskin — jak inni — nie miał początkowo pojęcia, jaki powód kazał wyprawie wracać. Fotografie przedstawiały się nieszczególnie, jak zwykle robione z tej wysokości stan- dardowym sprzętem. Gładkich płaszczyzn przez całe setki mil nie ożywiał żaden szczegół, a nieliczne skupiska skał, którymi upstrzona była baloniasła powłoka, już samym usytuo- waniem budziły niechęć. Skały, niewysokie, o zaokrąglonych krawędziach, sterczały powbijane niedbale w piasek jak rodzynki w ciasto. Obecność jaskiń, wąwozów, głębokich szczelin została, zdaje się, od samego początku wykluczona. Ludzie oglądali zdjęcia i mruczeli niepochlebne opinie pod adresem kierownictwa wyprawy. „Fundador" lądował na rozległym płaskowyżu, nocą, tym razem nieco powyżej równika. Eyskin obserwował prze- bieg manewru w swojej kabinie. Kłęby piasku podniesione ku niebu i rozświetlone ogniem dysz wylotowych sprawiały takie wrażenie, jakby w trzewiach nocy spalały się kolejne warstwy okrywającego pustynię niewidzialnego płaszcza. Po wyjątkowo nieatrakcyjnych lądowaniach ostatniego mie- siąca to przebiegło nawet interesująco. Eyskin wyczekał do końca operacji, wyłączył obraz i położył się spać. Przez następne dni niewiele się działo. Eyskin snuł się po korytarzach jak każdy, komu nie przydzielono konkret- nego zajęcia, rano' jeździł szybem osobowym na taras wi- dokowy i przez zamglone powietrze obserwował brudne cielsko planety. Z każdej strony tarasu rozciągał się dokładnie taki sam widok, Eyskin wypijał kawę, zjadał obiad, przerzu- cał najnowsze biuletyny i o odpowiedniej porze kładł się spać. Regularnie miewał kłopoty z zaśnięciem. Z dnia na dzień tryb życia Eyskina uległ radykalnej zmianie. Nie miał chwili wolnej; budzono go rano i pozwalano chodzić spać bardzo późno. — Wysyłamy dwie jednakowe grupy — mówił koman- dor Wilman, szef organizacyjny przedsięwzięcia— oznaczone jako „Berenika" i ,,Eurydyka", odpowiednio do kryptonimów quasi-geologicznych tworów na północ i południowy zachód od miejsca lądowania „Fundadora". Dowódcy: Eyskin i Par- gyney. Cel akcji: dostarczenie sprzętu niezbędnego do za- łożenia lokalnych baz oraz wstępny rekonesans. W zależności od jego rezultatów zostaną przerzuceni drogą powietrzną ludzie i specjalistyczna aparatura — albo, rzecz jasna, zwija- my cały majdan. Jeśli chodzi o szczegóły... — Proponujemy dwa niezależne tory — mówił specja- lista od łączności. — Kanał A, wewnętrzny, dla komuni- kacji między załogami łazików; kanał B, zewnętrzny — między Bazą a dowódcami grup. Baza wchodzi automatycznie i po wyczerpaniu tematu, nie czekając na potwierdzenie odbioru, natychmiast się wyłącza. System jest prosty jak drut, elastyczny, oszczędza czas. — A jeśli coś się nam przytrafi? — zapytał Ciem, wysoki, nieśmiały chłopak, tonem nad wiek poważym i zatros- kanym. — Będziemy was śledzić z satelity stacjonarnego. Auto- matyczny namiar pozycji, czujniki podczerwieni i tak dalej. Na wypadek niespodzianek przewidzieliśmy możliwość pod- łączenia załóg do toru zewnętrznego, normalnie zastrzeżo- nego dla dowódcy. W celu uruchomienia kanału B należy... Najwięcej czasu spędzali z profesorem Pargyneyem, głównym sprawcą całego zamieszania. Pargyney był starszym, energicznym mężczyzną; Eyskin zapamiętał go miotającego się między stertami dokumentów a pulpitem do sterowania aparaturą wyświetlającą przezrocza i filmy. — Berenika — profesor za każdym razem w osobliwy sposób smakował to imię — zajmuje powierzchnię około 400 kilometrów kwadratowych. — Eyskin przyglądał się zdjęciom i przezroczom, które przedstawiały rozmaite ujęcia kamiennych zwałowisk. Na siłę w układzie głazów można było doszukiwać się regularności; Pargyney potrafił o niej mówić żarliwie i przekonywająco. Eyskin nie miał powodów, żeby mu nie wierzyć, a jednak drażniło go nazywanie kobiecym imieniem zwyczajnej kupy kamieni. „Berenika — mówił z przekąsem do Earthy'ego i Cierna i wzruszał ramio- nami. — Zwichrował stary, nie ma co. Zwykłe kamienie wydają mu się interesujące tylko dlatego, że zebrało się ich tyle na jednym miejscu." — Powiedz to głośno — radził Earthy i pewnego razu Eyskin rzeczywiście wyłożył po kolei swoje wątpliwości. Nastąpiło coś niespodziewanego: Pargyney stracił w jednej chwili cały entuzjazm i pewność siebie — przypominał raczej balon, z którego uszło powietrze. Usiadł ciężko na krześle i zapatrzył się w zawalony mapami, ekspertyzami i zdjęciami blat. — Widzi pan — powiedział powoli — nie mamy żadnej pewności, że Berenika czy Eurydyka okażą się fenomenami, którym warto było poświęcić przynajmniej tyle czasu i sta- rań, ile poświęciliśmy dotąd. Ale rezygnacja to nie jest wyjście — musimy grać tak czy owak, po to tu w końcu je- steśmy. — Uważam, że dysponujemy zbyt małą ilością przesła- nek, aby poważnie traktować tę... jak pan powiedział... Berenikę — rejterada Pargyneya dotknęła go przykro. — Więc trzeba zdobyć następne — profesor spojrzał na niego spode łba. — Berenika i Eurydyka nie są zwyczaj- nymi tworami geologicznymi. Są kamiennymi miastami. Nie, nie mam żadnych dowodów — ale liczę, że pomożecie mi je zdobyć. — Miasta? — zainteresował się Ciem. — Zamieszkane? — Nie wiem — Pargyney podniósł się z krzesła. — Chyba nie. To najsłabszy punkt mojej... — chciał powiedzieć „hipotezy", ale zreflektował się i dokończył: — ... mojego pomysłu. No, na dzisiaj wystarczy. Dziękuję panom. — Nie przekonał mnie — powiedział Earthy, kiedy rozchodzili się do kabin. — Ja tam nie wierzę w żadne miasta na Księżycu. — Księżycowe Miasto — podchwycił Ciem. Powtórzył nazwę kilka razy; spodobała mu się. Zaczęli używać jej w roz- mowach. Obie grupy wystartowały jednocześnie. Przez jakiś czas jechali burta w burtę, potem łaziki Eyskina skręciły ostro na północ, ku skałom. Wśród skał jechało się trudniej, ale po kilkunastu minu- tach Eyskin zdążył nabrać wprawy i droga- nie sprawiała mu już tyle kłopotu co przedtem. W odległości dziesięciu metrów za jego łazikiem posuwał się Ciem; tuż za Clemem, ostentacyjnie lekceważąc przepisy, jechał rutyniarz Earthy. Do tej pory rzadko odzywali się do siebie, skoncentrowani na prowadzeniu, teraz jednak oprócz nadawanych systematy- cznie komunikatów z Bazy ciszę radiową raz po raz przery- wały pieprzne dowcipy Earthy'ego i wybuchy śmiechu młode- go Cierna. — Facet zatrzymuje taxicopter, wyciąga pilota z kabiny i mówi: onanizuj się! Znacie to? — Ja nie znam — skłamał Eyskin wpatrując się w plą- sający przed maską łazika tłum brudnych zjaw w długich, luźnych opończach. Przy próbie dokładniejszego przyjrzenia się postacie skwapliwie schodziły pojazdowi z drogi, nikły między rzędami piaszczystych diun albo po prostu rozpły- wały się w powietrzu. Eyskin zapadał w odrętwienie — z oczami wlepionymi w szkła wizjerów zapominał o łaziku, skałach i piachu, pochłonięty kompletnie tańcem tajemniczych widziadeł. Głosy Earthy'ego i Cierna przywracały poczucie rzeczywistości. Włączył reflektor — tłum zjaw zniknął, zamie- niony w jednej chwili w kłęby rudego kurzu. — Ja też nie — powiedział Ciem. — Eyskin, skały chyba zmieniają wygląd — powie- dział obserwator. — Niczego nie zauważyliście? — Nie. — Może mi się zdawało. Bądźcie czujni. — Jesteśmy. — Musimy słuchać tego nudziarza? — zniecierpliwił się Earthy. — Od pewnego czasu jego gawędziarstwo działa mi na nerwy. — Na tym z grubsza polega jego rola. Wolałbyś sam bez przerwy gadać w mikrofon, co myślisz o pięknie tutej- szego krajobrazu? — Sam nie wiem, co byłoby lepsze. Można zasnąć i wcale tego nie zauważyć. Eyskin zaśmiał się do wskaźników łazika. — Zajmij się czymś. Coś tam chyba zacząłeś opowia- dać? — Facet z żoną zatrzymuje taxicopter... — Przedtem nie mówiłeś, że był z żoną — zauważył Ciem. — To teraz mówię. Zatrzymują ten taxicopter, fa- cet wyciąga z kabiny pilota i mówi: onanizuj się! No, ale to już! Czyś pan zwariował, protestuje pilot, na rozum panu padło? Bo ci rozwalę łeb! — wrzeszczy ten fa- cet. No i w końcu pilot musiał zrobić to, o co tamten go prosił. Głośnik, w którym zbiegały się zblokowane linie łącz- ności wewnętrznej rozbrzmiał śmiechem Cierna. Ciem czasami potrafił śmiać się z byle czego i bywało, że Eyskin zazdrościł mu tej umiejętności. — I tak jeszcze sześć razy. Facet, który zatrzymał taxicopter podnosi półprzytomnego pilota z ziemi, sadza go za sterami i mówi do żony: — Wsiadaj, pan cię zawiezie do miasta. — Zwróciliście uwagę, co mówił obserwator? — ode- zwał się Ciem poważnym tonem. — Może w tych skałach istotnie coś jest? — Moim zdaniem cierpicie obaj na nadmiar wyobraźni — orzekł autorytatywnie Earthy. — W dzisiejszych czasach to poważna wada: zbyt duża wyobraźnia. Ty, Ciem, w dodatku za wiele myślisz. Świat należy dziś do bezmyślnych i pozba- wionych wyobraźni — dlatego tyle się automatyzuje. Uwa- żaj, bo zamiast skał zobaczysz kowbojów pędzących prosto do Księżycowego Miasta. — Takich z sześcioma parami oczu na każdej szczę- koczułce? Pasowaliby nawet do tej rozkosznej okolicy. — Ciem ściszył głos: — Mildred mówiła mi, że Pargyney ma całą teorię na temat Księżycowego Miasta. On wierzy po- dobno, że te kamienie żyją. — No i wszystko jasne. Jazda pod nosem żywych is- tot zawsze obfituje w ryzyko i niespodzianki. Znane są przypadki, kiedy podobne wycieczki kończyły się mało po- myślnie. — Na przykład? — Na przykład nabiciem na widelec. Skały, nie skały — muszą się czymś żywić, nie? A taka gratka jak trzy nafa- szerowane łaziki nie trafia się częściej jak raz na miliard lat. — Myślisz, że nie zabierają się za nas z przyzwoitości? — Muszą ochłonąć ze zdumienia. Zachowujemy się jak pijana mysz tarzająca się vis a vis kociego podogonia. — A może one wolą trochę poczekać, żeby od razu łyknąć wszystk*? Księżycowe Miasto jest, dajmy na to, spryt- nie zamaskowaną gardzielą, która nas pożre. Po dziesięciu ty- siącach lat gigantyczny odbyt po przeciwnej stronie planety wystrzeli na orbitę marne resztki, które z nas zostaną. — Piękna śmierć — rozmarzył się Earthy. — Godna astronauty. Dodajmy gazu, chcę jak najszybciej umrzeć w ten sposób. — Słuchaj, Eyskin, za parę minut będziecie mieli koniec tych przeklętych skał. Potem zacznie się pustynia, równa jak stół. Wtedy zmienicie kurs na sto trzydzieści pięć i od tego miejsca zostanie wam około dwóch godzin jazdy. Za skałami prędkość wiatru wynosi sześć metrów na sekundę. Nie deher- metyzujcie przypadkiem kabin — ten drobny piasek potrafi się wcisnąć nawet pod szkiełko od zegarka. — Sukinsyn — zaklął Earthy. — Ja go zabiję. — Uwaga — powiedział Eyskin — zdaje się, że doje- chaliśmy do pustyni. — Zastanowił się i dodał: — Silniki stop. Trzy stutonowe łaziki pełznące między rzędami niewy- sokich skał zaryły w miejscu. Ustało mielenie gąsienic. Wrosłe w piasek pojazdy przypominały przedpotopowe zwierzęta; z ich szarych burt ściekały brunatne strużki pyłu. — Koniec skał — oznajmił obserwator z Bazy. — Teraz sto trzydzieści pięć i po dwóch godzinach jesteście na miejscu. Czemu stoicie? — Zarządziłem postój — odrzekł Eyskin znużonym głosem. — Chyba należy się nam po tych pieprzonych skałach trochę wytchnienia, co? — Tego nie ma w harmonogramie... — zaczął obser- wator. — Posłuchaj, synu — Eyskin był wyraźnie zły. — Ty jesteś tam, a my tutaj. Mimo to może ci się wydawać, że do spółki z harmonogramem potrafiłbyś przewieźć do Księ- życowego Miasta połowę Bazy — niedaleko stąd widziałem wygodną, sześciopasmową autostradę. Ale tak się składa, że to ja odpowiadam, żeby ten cały majdarc bezpiecznie i w komplecie dotarł na miejsce. Spomiędzy skał wyjechali już w szyku trójkątnym; teraz prowadził łazik Earthy'ego. Obserwator z Bazy, najwyraź- niej dotknięty reprymendą, nie odzywał się; milczał również skoncentrowany na sterach Earthy. Na obu kanałach panowała martwa cisza. — Jak się czujesz, Ciem? — zagadnął Eyskin. — W porządku. — A ty, Earthy? Brak odpowiedzi. — Earthy! — powtórzył Eyskin. Cisza. Szarpnął dźwi- gienkę akceleratora i łazik skoczył do przodu. Warkocz brunatnej kurzawy wyrzucany przez gąsienice zgęstniał. Amortyzatory nie nadążały z tłumieniem wstrząsów i podwo- zie raz po raz odpowiadało seriami głuchych uderzeń. — Earthy? — Słucham — mruknął Earthy jakby nigdy nic. — Co się z tobą dzieje — warknął Eyskin. — Ogłuch- łeś czy co? — A co ma się dziać? — głos Earthy'ego wyrażał szczere zdumienie. Eyskin kopnął hamulce i jego łazik od razu zaczął tracić dystans. — Czy nie za szybko jedziemy? — zaniepokoił się Ciem. — Pustynia wydaje się równa, ale... — Zwolnij, Earthy — zakomenderował Eyskin. — Nie ma się dokąd spieszyć. — Cholera, boję się — powiedział znienacka Ciem. — To znaczy nie boję się Miasta, pustyni ani skał... nie wierzę w inteligentne kamienie Pargyneya, a jednak odczuwam coś takiego... nie, nie strach — raczej tremę. Będziecie się śmiali... wiem, że to śmieszne. Nigdy dotąd nie czułem czegoś podobnego. — Mów dalej — zachęcił go Eyskin. — To takie uczucie, jakbym za chwilę miał występ. Jakbym musiał wygłosić mądre przemówienie do świetnego audytorium. Nie czujecie czegoś podobnego? __ Nie — uciął krótko Earthy. — Obserwator mówił o skałach nie bez powodu... że się zmieniają. Coś w tym musiało być. — Jeśli coś zauważyłeś — powiedział Eyskin sucho — trzeba było meldować. — Nie, nie — usprawiedliwiał się pośpiesznie Ciem. — Niczego nie starałem się ukryć. Wyobraziłem sobie tylko... Pomyślcie: Księżycowe Miasto, ta okolica, ta planeta istniały bez nas tyle lat. Miasto stało na pustyni, piasek próbował je zasypać, mury stawiały mu opór — i tak przez tysiące lat: piasek, wiatr i Miasto. Mijały dni i noce, upływały lata, setki lat — i ciągle nic się nie zmieniało, ciągle były te trzy elementy: piasek, Miasto i wiatr. Przerwał na chwilę. — Mury wznosiły się ku niebu, a piasek i wiatr próbowa- ły je zasypać. Tysiące lat. Spróbujcie wczuć się w tę sytuację — może było im ze sobą dobrze, może nie pragnęły tutaj żadnych gości? Może Miasto uznało za swe powołanie walkę z wiatrem i pustynią, może czuło się dobrze samo ze sobą, co? A teraz my jedziemy zakłócić jego spokój. Przecież... przecież to straszne! — Co jest straszne? — zirytował się Eyskin. — Po prostu jedziemy przez pustynię. Przestań się zachowywać jak egzaltowana pensjonarka. Czy jazda przez pustynię jest straszna? Czy Księżycowe Miasto jest straszne? — Czekajcie — wtrącił Earthy — ja go chyba rozu- miem. Jesteś z Europy, prawda, Ciem? No właśnie. Ciem po prostu kojarzy Księżycowe Miasto z ruinami starego zamczyska. W Europie sporo jest jeszcze takich zamczysk, ponurych, starych budowli o grubych murach. Legendy mó- wią, ze w tych ruinach straszą duchy dawnych właścicieli. — Ale przecież chodzi tylko o atrakcję dla turystów, nie? — Jasne — Earthy przez chwilę się wahał. — W takim razie pozwólcie i mnie coś powiedzieć. W ramach zajęć przygotowawczych grupy „Berenika" obejrzeliśmy — chyba nie przesadzam — ze dwa tysiące różnych zdjęć Księżyco- wego Miasta, Widoki z lotu ptaka, fotografie z orbity, pod- czerwień, ultra&plet, rentgen, bardziej interesujące fragmenty — sporo tego było. W pewnym momencie przyszło mi do głowy skojarzenie — nie mówiłem o nim dotąd nikomu, wam powiem — Earthy zaczerpnął powietrza. — Pomyśla- łem, że wygląda to wszystko ni mniej ni więcej tylko na gigantyczny grobowiec... taki, wobec którego piramida Che- opsa wydaje się dziecinnym klockiem. — Oj — Eyskin aż stęknął ze zdumienia — czemuś chłopie nie powiedział wcześniej? — Ze strachu — rzekł spokojnie Earthy — po prostu przeraziłem się tej wizji. Ciem utrzymuje, że się nie boi; ja nie przespałem nocy usiłując dociec, kto tam, głęboko, leży. A może to całe cmentarzysko? Jako kilkunastoletni chło- pak przeczytałem książkę o odkrywcach grobów faraonów. Z jednego z nich wydobyto mumię i obwożono ją po największych muzeach świata. Ludzie, którzy mieli z tym związek, umierali w przedziwnych okolicznościach. — Nie — powiedział stanowczo Ciem — to nie wygląda na grobowiec. — Daj Boże — zgodził się Eyskin — ale grobowiec może bardziej pogorszyć samopoczucie niż obawa, że za- kłócimy spokój kupie kamieni. — Nie boję się duchów ani cmentarzy — oświadczył Ciem. — Chodzi o coś innego. Spróbuję wyjaśnić — ale to trochę potrwa. — Nie spieszymy się na randkę. Nawijaj. — Jak słusznie zauważył Earthy, pochodzę z Europy. Z małego miasteczka, o którym na pewno nie słyszeliście: Arlon. Rodzice bardzo chcieli, żebym został lekarzem. Mieli mały domek z altanką i ogródkiem; odkąd pamiętam, byli starzy. Adoptowali mnie późno, kiedy już zrozumieli, że nie sprostają we dwoje starości i samotności. Oczywiście nie wiedziałem, że są moimi przybranymi rodzicami; patrząc na nich, starych, siwowłosych, siedzących w altanie porosłej bluszczem czy" dzikim winem, nie pamiętam dokładnie — postanowiłem spełnić ich marzenia. Zdałem egzaminy i wszy- stko było na dobrej drodze. Przyjeżdżałem do domu rzadko, zastając wszystko coraz starsze. Starzeli się moi rodzice, starzał się domek, malejąc jakby, wrastając w ziemię. Starzały się meble, książki, obrazy na ścianach, starzał się kot i pies. Kiedyś przyjechałem i nie zastałem kota. Zdechł. Wkrót- ce po nim zdechł pies. Męczyłem parę starych ludzi, którzy chcieli być moimi rodzicami, aby wyciągnąć od nich ja"k najwięcej szczegółów na temat tych dwóch śmierci. Potem godzinami analizowałem, co robiłem wtedy, kiedy w piwnicy, zagrzebany w trocinach, umierał kot. Kiedy zaplątany w smycz gdzieś między krzewami umierał niezdarnie stary pies. Przezywałem wiele razy ich śmierć — próbowałem zwierzyć się raz znajomej dziewczynie. Przeraził mnie jej śmiech. Wkrótce potem zmarli moi staruszkowie. Łaziki z wysiłkiem przedzierały się przez wydmy. — Zrezygnowałem z medycyny. Sprzedałem dom i ogródek, zacząłem podróżować. Nigdzie już nie spotkałem takiego spokojnego, cichego miejsca z kotem, psem i parą starych ludzi siedzących w altance. Wszędzie ludzie pędzili w wielkim pośpiechu, rozbijali się samochodami, walczyli ze sobą o pieniądze i o kobiety. Nie odnalazłem tamtej atmo- sfery, świat zmienił się błyskawicznie, albo tez — co było gorsze do strawienia — domek z altanką i ogródkiem w Arlon był ostatnim spokojnym miejscem na Ziemi. Wróciłem tam, ale po domku i ogródku nie zostało ani śladu. Od człowieka, któremu sprzedałem posiadłość, odkupiła teren wielka firma budowlana — las dźwigów wznosił się ku niebu, z błota wyrastały zręby czegoś dużego, olbrzymiego — nawet nie starałem się dowiedzieć, czego. Siedząc w wagonie kolejo- wym zrozumiałem, że świat dlatego pełen jest nieszczęść, bo pełen ludzi. Uświadomiłem sobie, że człowiek jest elementem roznoszącym zło w taki mniej więcej sposób, w jaki muchy roznoszą bakterie. — Zaraz, zaraz — powiedział Eyskin — bardzo to ładne i wzruszające symbole: kot, pies, domek, altanka. Wśród nich upłynęło ci dzieciństwo i zrozumiałe, ze do nich tęsknisz. Ale może były to jednocześnie symbole świata anachronicznego, który musiał odejść? Może na twoich oczach zachodził obiektywny proces, nie do rozpatrzenia w katego- riach dobra i zła? — Nie — obruszył się Ciem. — Jeździłem i obserwo- wałem — i wszędzie widziałem to samo, w każdym miejscu, do którego docierałem, świat zmieniał się na gorsze. Chwila- mi miałem ochotę rzucić się z pięściami na te wszystkie wielkie i sprawne maszyny, na kierujących nimi ślepych i bezmyślnych ludzi — zęby wstrzymać ich pochód choćby na chwilę. Ale wiedziałem, ze jeden kamikadze niczego nie zmieni. Że machina zmiażdży mnie w trybach i podąży dalej, coś się odwlecze o kilka godzin, o dzień najwyżej — j wróci do normy. Zatrudniłem się w firmie budującej bazy księżycowe — wyjechałem, żeby nie widzieć tego, co się dzieje. Żeby nie musieć na to patrzeć. — I co — pomogło? — Pomyślcie: Księżycowe Miasto istnieje od tysięcy lat. Może od miliona — tego nawet Pargyney nie wie dokładnie. Wylądowaliśmy tutaj przywożąc ze sobą przeświadczenie o własnej nieomylności, doskonałości i szlachetności, przyby- liśmy przekonani o wielkiej misji i słuszności porządku, jaki reprezentujemy. Nikt nigdy nie powiedział tego wprost, przeciwnie, pamiętam deklaracje skromności, otwartości, żwa- we potępienia antropocentrycznego punktu widzenia składa- ne przed startem „Fundadora" — mam ich pełne uszy po dziś dzień. W gruncie rzeczy wyruszyliśmy po to, aby szerzyć wiarę w wielkie posłannictwo ludzkości — i kłopot w tym tylko, że dotąd nie znaleźliśmy wdzięcznych, potra- fiących docenić naszą wspaniałość słuchaczy. Nie szukamy braci w rozumie, szukamy gawiedzi, której zademonstrujemy kilka sztuczek; pewien poziom inteligencji kosmitów byłby nam potrzebny jedynie po to, byśmy mogli swobodnie się chwalić. Przywędrowaliśmy tu, żeby zmieniać na obraz i podobieństwo swoje, a to jest zło — nie rozumiecie, że teraz, w tej chwili roznosimy je, że Pargyney zabrał je w prezencie Eurydyce, że my trzej wieziemy je dla Bereniki? Nie potrafimy poradzić sobie na własnej planecie, we własnym systemie, a wyruszamy podbijać inne, aby i tam spróbować nieporadnej ingerencji w sprawy, które od dawna dobrze biegną swoim torem. — Powinieneś zostać poetą, nie astronautą, Ciem — powiedział Earthy ponuro. — Świat słusznie nie toleruje poetów, którzy komplikują najprostsze rzeczy. Wydawało mi się dotąd, że po prostu jadę po pustyni — i nagle tej jedynej pewnej rzeczy przestałem być pewien. Idiocieję przy tobie. — Nie podzielam twoich wątpliwości, Ciem — odezwał się Eyskin. — Tak czy owak doszliśmy juz w paru dziedzinach do umiejętności — przyznaję, nieprostej — racjonalnego patrzenia na problemy, i nic chyba nie stoi na przeszkodzie, żeby od czasu do czasu coś nam się udawało. — Tak, nic — żachnął się Ciem. — Mądrzy ludzie biorą się za naprawianie świata, mają szlachetne intencje, używają niezgorszych narzędzi — a ciągle tyle spraw idzie na opak. — Eyskin, jesteś tam? — odezwał się kanał zewnętrzny. Mimo iż głośnik spłaszczał dźwięk, w głosie obserwatora słychać było entuzjazm. — Pargyney dotarł właśnie do Eurydyki. — I co? — zapytał chłodno Eyskin. — Na razie nic. Czekają. Wilman zastanawia się, czy pozwolić im wjechać do środka. — W porządku — burknął Eyskin. — Jak będzie coś ciekawego, daj znać. Niespodziewanie natknęli się na wielkie zapadlisko. •Łazik Earthy'ego zakołysał się i z wycelowaną w niebo rufą runął w dół. Eyskin i Ciem wpadli na stok równocześnie. Piasek nie trzymał się zbocza, gąsienice gryzły go równie zaciekle co bezsilnie. Spłynęli w dół na grzbiecie piaskowych lawin. Pierwszy łazik tkwił zaryty do połowy w żwirze, a Earthy miał rozedrgany głos, kiedy demonstracyjnie klął własną nieuwagę. Ciem założył hol i wyciągnął go z dołu. Ruszyli dalej dnem czegoś, co kiedyś mogło być wielkim jeziorem. Earthy klął monotonnie, a Ciem głośno martwił się, w jaki sposób poradzą sobie po dotarciu do brzegu. — Halo, Eyskin — obserwator był bardzo uprzejmy — grupa Pargyney'a wjeżdża do Eurydyki. Jeśli sobie życzycie, możemy przełączyć wam ich rozmowy. — Po co? — zdziwił się Eyskin — to tak, jakbyśmy w środku dżungli amazońskiej oglądali filmy o przyrodzie. Sforsowanie przeciwległego brzegu sprawiło im o wiele mniej kłopotów niż sądzili. Wjechali trawersem na małej pręd- kości, silniki zaryczały basowo, ściana piachu, bardziej z tej strony skupionego, tańczyła w wizjerach. Pierwszy wynurzył się i zobaczył je Ciem: szare, po- nure, martwe, bardzo wielkie. Na pustyni nie było żadnego szczegółu, który by pozwalał oszacować jego rozmiary; jedynym miernikiem mogła być pozostająca do przebycia droga. Powietrze stało się jakby klarowniejsze, najmniejszy podmuch nie unosił piachu wokół murów. Zbliżając się bez przerwy korygowali własne wyobra- żenia na temat Miasta. Nie była to skała ani zamek wznie- siony przez możnego satrapę; to była po prostu góra zrzuco- na z nieba na pustynię, wyrastająca ponad nią na pięćset metrów, wczepiona solidnie w grunt, sękata od bastionów i skalnych wykuszów, wyżej rozrosła wielością wieżyc, aigantycznych słupów, kolumnad i gzymsów. Sam wygląd zewnętrzny Bereniki niczego jeszcze nie przesądzał, mogła z powodzeniem powstać w sposób naturalny — ale nie musiała. Z drugiej strony na całej planecie nie było nikogo, kto miałby powód zgromadzić tu tyle głazów, ułożyć je tak a nie inaczej — i nade wszystko — byłby w stanie to uczynić. Trzy łaziki podjeżdżały w bardzo wyciągniętym szy- ku trójkątnym, jakby nieszczęście, które mogło przydarzyć się Earthy'emu było do uniknięcia przez pozostałych, o ile, rzecz jasna, postarają się utrzymywać należyty dystans. Kiedy kanciasta głowa Bereniki wypchnęła wąskie pa- semko nieba poza górną krawędź wizjerów, skręcili raptownie w prawo, gdzie według planów miała się znajdować najbliż- sza szczelina między skałami. Nie prowadził tam trakt ani nic, co mogłoby przywodzić takie skojarzenie; po prostu mury rozstępowały się i przez powstały w ten sposób kanał można było przedostać się do środka. Jak daleko w głąb Miasta wiódł kanał, tego Eyskin nie wiedział; przed obiekty- wami kamer satelity skutecznie zasłaniały go kilkudziesięcio- metrowe przypory, nawisy i płyty. — Stanęliśmy u bram — zameldował Eyskin — zgodnie z planem. — Zamierzał dodać: ,,l z harmonogramem", ale nie chciało mu się być złośliwym. — Gratuluję — powiedział Wilman. — Ciężko było? — Średnio. Co u Pargyneya? — Weszli na trzydzieści metrów i utknęli. Czekamy, co z tego będzie. — Możemy wjeżdżać? — Co wam tak pilno? — obruszył się Wilman. — Przecież ustaliliśmy, że wchodzicie po kolei: najpierw jedna grupa, potem druga. Nigdy równocześnie. Niech się coś sta- nie — wtedy będę miał obie panienki z głowy — Wilman roześmiał się z żartu, a Eyskin zastanowił się, czy mówiąc „panienki" myślał rzeczywiście o obu Księżycowych Mias- tach. — Dobra — powiedział wreszcie — w takim razie proszę o pozwolenie opuszczenia łazika. — Spojrzał w wiz- jery. — Jest spokojnie i czysto, pył zniknął— i zanim Wilman ogłosił decyzję, dmuchawy oczyściły gondolę z kurzu. Grunt był twardy, spoisty, a powietrze miało ostry smak. Pachniało jeszcze zmiecionym z gondoli kurzem, ale kurzem doskonale aseptycznym. Eyskin stał trzymając w ręku maskę tlenową; spod przymrużonych powiek przyglądał się murom. Wizjery nadawały im odcień mysiej szarości; w rzeczywis- tości kamień był czerwonawy. Mrok w załomach między murami wabił głębokim karminowym odcieniem, łatwo do- strzegalnym przez oko wśród barw składających się na bru- natny koloryt całości. Słońce, widoczne tutaj jako jasna plama na tle chmur, powoli zniżało się ku zachodowi i cienie między skałami pogłębiały się, a ich karminowe zabarwienie zanikało. Eyskin spojrzał na zegarek, obszedł łazik dokoła — ślady gąsienic ginęły w piasku, a całe niebo po tej stronie zdawało się mętnieć. Zanim wrócił do gondoli, jeszcze raz przyjrzał się zagłębieniu między murami. Chmury nad głową miały ciemnokawową barwę i sunęły gęstymi warstwicami w kierunku „Fundadora". — Weźcie maski i pozwólcie tu do mnie — powiedział wewnętrznym torem. — Mamy trochę czasu, zjemy kolację. Patrzył, jak rozglądając się na wszystkie strony i co chwila przystając idą ku niemu: krępy, szeroki w ramionach Earthy i wysoki, z ptasią głową, podobny trochę do bociana Ciem. Earthy wymachiwał maską, wskazywał na niesioną w drugiej ręce plastikową torbę. Śmiali się. — Dzień dobry — powiedział Ciem wchodząc do kabiny. — Ahoj, kapitanie — zawołał Earthy. — Był komunikat z Bazy... — Piłeś — powiedział Eyskin pociągając nosem. Wieko gondoli z sykiem przywierało do krawędzi otworu i Earthy przyglądał się temu ze skupieniem. — Przecież prosiłem cię, żebyś nie pił podczas jazdy. Earthy stał skruszony, ze spuszczonym wzrokiem. Eyskin, zły, otworzył z rozmachem drzwi do obszernej wnęki, która w razie potrzeby spełniała rolę jadalni lub sypialni. Bez słowa wyciągnął obrus i nakrył nim niski stolik na środku. — Ktoś na poczekaniu wymyślił, że Księżycowe Miasto to kolonia koralowców — informował Ciem. — Cała Baza o tym mówi. — Siadajcie — Eyskin wskazał im miejsca. Rozkładał talerze, półmiski i szklanki, dźwięczał sztućcami. W końcu sam usiadł i spojrzał na Earthy'ego. — Co tam jest? — pokazał na torbę. — Spirytus — powiedział ponuro Earthy. — Piłeś z Wodą? Z coca-colą? Dużo tego masz? Earthy sięgnął do łorby, wydobył do połowy ciężki termos. — Daj. Jedząc i pijąc czekali na polecenia z Bazy. Eyskin to przysiadał do Earthy'ego i Clema, to wracał do konsolety, rozmawiał z Bazą, a przy okazji oglądał Miasto. Zaczął zapa- dać mrok, mury poczerniały i wreszcie zupełnie wsiąkły w ciemność. Nie działo się kompletnie nic. — Dwaj drwale idą przez dąbrowę. Całymi tygodniami nie odzywają się do siebie, od rana do ciemnej nocy ścinają drzewa. Jakaś przesieka czy coś... Wreszcie jednego dnia dochodzą do autostrady. Patrzą: stoi piękny samochód, z któ- rego wybiega ku nim śliczna dziewczyna. Jakie to szczęście, mówi, że panów spotkałam, mój samochód właśnie się zepsuł, a ja zupełnie nie znam się na technice. Chyba nie odmówicie pomocy słabej kobiecie? Drwale okrążyli maszynę, dziewczyna otworzyła silnik. Zajrzeli do środka, któryś stuknął styliskiem od topora — i na- gle cud! silnik zaskoczył. Taka jestem panom wdzięczna, zapewnia dziewczyna. Zasłużyliście obaj na nagrodę, powia- da, macie prezerwatywy? Drwale pokręcili głowami. — W ta- kim razie sama coś znajdę. Samochód odjechał, drwale postali na autostradzie i znowu weszli w las. Idą, od świtu do nocy wycinają drzewa. Po dwóch tygodniach jeden odzywa się do drugiego: — Ciągle myślę o tej dziewczynie. Czy ona pisała do ciebie? — Nie, mówi drugi, ani słowa. — To może byśmy już to zdjęli? Eyskin patrzył na nich oparty łokciem o konsoletę. Prędzej czy później, myślał, każda triada musi się rozpaść na parę i jedność. Trójkąt — na dwoje i jednego czy jedną. Czytał gdzieś, ze jest to najbardziej nietrwały z psycholo- gicznego punktu widzenia układ. Faceci od ustalania składu grup rekonesansowych powinni przecież o tym wiedzieć... — Baza do Eyskina: mówi Wilman, Elmer, grupa Par- gyneya cofnęła się, będą Czekać do rana o kilka kilometrów od Eurydyki. Jak... jak się czujecie? — Chcielibyśmy spróbować — powiedział Eyskin i jed- nocześnie poczuł na plecach jakby dreszcz. Ciem i Earthy ucichli. — OK — rzekł Wilman — bądźcie ostrożni i meldujcie o wszystkim. Umieścili zastawę na swoim miejscu. Opóźnione, nie I do końca skoordynowane ruchy Earthy'ego świadczyły o spo- rej ilości wypitego alkoholu. Ciem też raczej przeszkadzał niż pomagał. Opadli na fotele z wyraźną ulgą. — Startujemy — powiedział Eyskin. Nie cierpiał tego słowa, uważał je za pretensjonalne. Dotknął pulpitu i łazik zaczął toczyć się płaską równiną w stronę Miasta. Pozo- stałe — mechaniczne zabawki sterowane radiem z tej samej konsolety — zrywały się ostro, niewrażliwe na wstrząsy i bezwładność. Eyskin prowadził przylepiony do noktowizorów. W pew- nej chwili włączył reflektory; ciemność prysnęła na boki rozdarta jaskrawym światłem, które ukazało plątaninę skalnych półek, mostów i grzbietów. Między nimi jak olbrzymia stud- nia rozwierała się owalna szczelina, wystarczająco szeroka, by pomieścić trzy pojazdy sunące obok siebie. Przed samą ścianą Eyskin zatrzymał kolumnę, odepchnął wysięgnik z wizjerami. Niezdecydowanie zerknął przez ramię ku Earthy'emu. Czekali. Potem znów przywarł do noktowi- zorów. Wykonywał poszczególne czynności ze skupieniem, choć równie dobrze jak pozostali zdawał sobie sprawę z ich zbędności. — No, kochani — powiedział wreszcie — wóz albo przewóz. Snop światła kroił ciemność na kawały i odrzucał na boki, obmacując skałę wokół szczeliny. Ruszyli. Kiedy mijali bramę — skojarzenie było zbyt natrętne i wygodne, aby go nie zaakceptować — Eyskin prztyknął palcem w niewielką dźwigienkę i w okienku lokalnego licznika zaczęły przeska- kiwać cyferki: dziesięć, trzydzieści, pięćdziesiąt metrów. Ka- nał wiódł prosto jak sttzelił, plama głównego reflektora ślizgała się po kamiennym ocembrowaniu. — Minęliśmy Pargyneya — westchnął Ciem. Po stu metrach mosty i łuki przerzucone nad kanałem zaczęły gęstnieć; wkrótce jechali wnętrzem zamkniętego ze wszystkich stron, jakby w litej skale wydrążonego chodnika. Chrzęst gąsienic zmienił ton, podłoże pokryte było coraz większą ilością dużych odprysków skalnych, które ocierały się o metal ze zgrzytem. Łazik chybotał się trafiając na wyjątkowo wielki odłamek; Eyskin starał się omijać je z zapa- sem, aby dać czas mechanizmom sterującym następnych pojazdów, które powtarzały jego manewry z niewielką iner- cją. Po nasfępnej setce metrów głazy, swobodnie zalegające do tej pory drogę, skończyły się. Pojazd podskakiwał wpraw- dzie na ogromnych czapach wtopionych jakby w podłoże, ale droga stawała się coraz równiejsza. Jednocześnie studnia traciła owalny profil, rozszerzając się gwałtownie w obie strony na kształt leja — gdyby nie prowadząca lekko ku górze droga wyglądałoby na to, że zmierzają w kierunku ogromnego zbiornika albo wręcz wyjeżdżają na otwartą przestrzeń. — Góra — powiedział Earthy. Eyskin spojrzał tam błys- kawicznie: poprzeczne belki przerzucone wysoko nad kana- łem urywały się. Niektóre sterczały podgięte śmiesznie wzwyż, inne zawijały się z powrotem w stronę ścian, jakby przelękły się przepaści pod sobą, jeszcze inne po prostu wnikały w bardziej masywne, węźlaste pnie i ginęły wysoko w ciemności, skąd reflektor nie był w stanie ich wyłowić. — Licznik — rzucił przez zęby Eyskin. Nie odrywał się od wizjerów, przełączając szybko ogniskowe i zakresy. Zre- dukował szybkość; drugi reflektor, którym dotąd oświetlał drogę, cofnął prawie pod same gąsienice. — Pięć tysięcy pięćset — powiedział Ciem, a Eyskin poczuł, jak fala nieokiełznanej radości zalewa mu serce. Odgłos wydawany przez gąsienice znowu uległ zmianie — z głębokiego, dźwięcznego na dudniący, głuchy, jak gdyby jechali po pokrywie studni. Eyskin wyobraził sobie trzy żuczki pełznące po jednej z monstrualnych odrośli kończących się urwiskiem — na ,,Fundadorze" widział co najmniej pół setki zdjęć wystarczająco mocno inspirujących wyobraźnię. — Puścimy przodem łazik Cierna — powiedział stopując silnik. — Jeśli ma się zdarzyć jakaś niespodzianka, przynaj- mniej ujdziemy z życiem. — .. .er, odezwij się! Na Boga, co się z wami dzieje?! — włączył się nagle obserwator z Bazy. — Powtarzam: słuchamy was na wszystkich pasmach. Jeśli odbierzecie nasz sygnał... — Tu „Berenika" — powiedział Eyskin. — Jesteśmy w Mieście, prawdopodobnie około sześciu kilometrów od wejścia do kanału w stronę głównego masywu. Wszystko w porządku. Ludzie i mechanizmy pracują normalnie. — Straciliśmy z wami łączność — powiedział z wyrzu- tem obserwator. Jego głos wzmagał się i przygasał, jakby Po drodze próbowały go osaczyć gigantyczne podmuchy chmur. — Mamy waszą pozycję! — uradował się i zaczął podawać jakieś liczby. — Halo? Teraz będzie do was mówił komandor Wilman. — Elmer, tu Wilman. Gratuluję wam serdecznie, ja i cała Baza. Co? Aha, Pargyney też wam gratuluje. Te ich aparaty zaczęły nadsyłać pierwsze dane. Co u was? Jak okolica? — W porządku. Dziękuję za gratulacje. — Nic specjalnego, co? Jak to wygląda z bliska? — Dokładnie tak jak na zdjęciach, panie komandorze. Skała. — OK. Co zamierzacie? — Pojedziemy tak daleko, jak się tylko uda. Poszukamy miejsca na nocleg. — Dobra. Ale mówcie coś przy tym, do cholery. I uwa- żajcie na siebie. Posuwali się teraz wzdłuż ściany, tak wysokiej, że światło reflektora rozmywało się nie zdoławszy dotrzeć do górnej krawędzi. W pewnym miejscu oddzielała się od niej gładka rynna, rozwarta na końcu, tak stroma, jakby ktoś pró- bował urządzić tor saneczkowy dla samobójców. Snop świa- tła zjechał po jasnej i wąskiej taśmie, przegradzającej kie- runek jazdy. Kiedy do niej dotarli okazało się, że ma co naj- mniej siedem metrów wysokości. Eyskin wystrzelił czujnik oznakowania powrotnej drogi; ze ściany spadło kilka odprysków i w blasku reflektora poka- zała się jakby mgiełka. Skręcili. Siedmiometrowa taśma zniżała się i wreszcie legła płasko na skalnym podłożu. — Droga — szepnął Ciem. Wjechali na nią. Biegła między cienkimi ścianami, które od biedy mogły się kojarzyć ze zdewastowaną dzielnicą mieszkaniową. Owinięte wokół kamiennych rdzeni grube pro- file zachodząc na siebie przywodziły na myśl mieszkalne wnęki o okrągłych rogach i krawędziach. Eyskin opowiadał o nich Bazie dziwiąc się w duchu, że możliwy jest aż tak dale- ko idący brak korelacji między wysyłanymi w powietrze słowami a zmieniającym się ciągle przed oczami widokiem. W ścianach pojawiły się długie, owalne otwory, biforia, triforia i poliforia, wreszcie mur pękł na dwoje i wsiąknął w to, po czym jechali, z dołu natomiast podniosła się wspa- niała kolumnada z głowicami, gzymsami, zwieńczona półką; po drugiej stronie szczerzył zęby nieregularny grzebień. Poświecili tam: mury zlewały się w potężny masyw, który strzelając w górę roidzielał się — jak zamek, na to nie było rady__ na kilkanaście wież nakrytych cebulastymi kopułami; odchodziły odeń rzędy galerii i ganków, mury grube na wiele metrów wiły się z lekkością niedostępną nawet ziem- skim konstrukcjom łupinowym i płatowym, tworząc ze sobą coraz to inne kompozycje. Ośmielone przez posuwającą się wolno karawanę to próbowały ją nakryć parasolowatym sklepieniem, to znów cofały się powyrzynane niedbale w prostokątne blanki, by w końcu spaść powyginaną na kształt schodów taśmą w sześćdziesięciometrową przepaść. — Muzyka murów — powiedział Ciem i Eyskin wy- rzucając kolejny czujnik pomyślał, że nie potrafiłby oddać precyzyjniej wrażenia, którego doznawał. Droga zaprowadziła łaziki na plac otoczony z trzech stron murami i lasem kamiennych iglic. Eyskin wjechał między nie rozrzucając czujniki, okrążył plac, zastopował przy wy- jeździe. Zgasił reflektor. Licznik pokazywał ponad piętnaście kilometrów, silniki stygły po całym dniu pracy, a Baza ciągle nie mogła się nasycić odpowiedziami, których Eyskin udzie- lał z wyrazem znużenia na twarzy. Wreszcie odsunął się od konsolety i po raz pierwszy od wjazdu do Księżycowego Miasta spojrzał na towarzyszy. — Byłeś znakomity — powiedział Earthy podając mu kieliszek. — Za twój sukces. — Za „Berenikę" — powiedział Eyskin. Wypił nie czując nawet palącego smaku. Zamknął oczy: Miasto, pustynia, łaziki, wódka — wydały mu się nagle okropnie nierzeczywiste. Ogarnęło go poczucie bezmiernej pustki; Earthy, Ciem, jego przybrani rodzice w altance, kot pies, nudne samotne dn! na „Fundadorze", noce pełne zebra- nia o sen, znowu piasek, granie motorów, łzawiące od wizje- rów oczy, Księżycowe Miasto, jazda dne/n skalnego koryta. Karuzela obrazów — a teraz gwałtowne odprężenie, komórki całego ciała tak puste, jak przedtem pełne strachu. Pięt- naście kilometrów na liczniku i nazwane kobiecym imieniem Miasto, które okazało się tylko kupą skał. Juz wiedział, co czuł: zawód. Został, zostali — oszukani. Z jednej strony przez Pargyneya, Wilmana i innych, z drugiej przez Berenikę, która chciała wydać się czymś więcej niż była. Podniósł dłonie do twarzy. — Księżycowe Miasto — zaniósł się bezgłośnym śmie- chem — a tu tak... a tu takie... Pod dotknięciem ciężkiej dłoni Earthy'ego podniósł głowę, przyjął posłusznie podsunięty kieliszek. Wódka sma- kowała jak woda z cienkim sokiem. W miarę opróżniania kolejnych kieliszków coś w nim zaczęło osiadać. Gdzieś w głębi, nawet jakby poza nim zaczęło się nawarstwiać przechodzące w pewność wrażenie, ze to jeszcze nie koniec, że jeszcze coś się wydarzy, tak, koniecznie coś musi się wydarzyć — coś, po co jechali tutaj tyle kilometrów po dnie suchego akwarium o brudnych szybach. Pijane twarze Earthy'ego i Cierna rozmydlały się w powietrzu. — Bierzcie maski, panowie — ryknął wstając — idziemy na mały spacer. Wysypali się ciężko spod uniesionej gondoli. Ciepłe powietrze wchodziło w płuca i nie drażniło oskrzeli. Plac wydawał się jasny, burty łazików rysowały się na tle murów solidnymi, kanciastymi kształtami. Na środku placu stało niewysokie wzniesienie, przypomi- nające z profilu grzbiet zastygłej w ruchu morskiej fali. Skierowali się w jego stronę. Earthy puścił w obieg butelkę z resztą alkoholu. Pustą roztrzaskał o kamienną ścianę; zwie- lokrotniony odgłos przez dłuższą chwilę błąkał się po placu. Wdrapali się na grzbiet wzniesienia. Zaraz za nim natra- fili na spore zapadlisko. Usiedli wewnątrz zakrzywionej niszy, skąd rozciągał się doskonały widok na plac z przyległościami. — Wygląda to jak miejsce zebrań — powiedział Eyskin. Echo wzmacniało głos. — Dobra akustyka — wybełkotał Earthy. Krzyknął kilka niezrozumiałych słów, a rzadka mgła otulająca plac powtó- rzyła je posłusznie. Zaczęli bawić się efektem, ich weołe ryki wypełniały powietrze. Obejmowali się odrzuciwszy mas- ki, Ciem leżał na boku z głową na złożonych jak do modlitwy rękach, kamienny świat wirował wokół, noc była ciepła jak ziemskie letnie wieczory, a plac niestrudzenie odpowiadał krzyczącym ich własnymi głosami. Spocony, z koszulą przylepioną do grzbietu, zmęczony, mając uszy pełne salw monumentalnego, kamiennego śmiechu Eyskin zapatrzył się przed siebie, na plac. Przed nim, bliżej niz na rzut butelką tłoczył się różnobarwny tłum, kobiety i mężczyźni w dziwacznych nakryciach głowy, o ostrych, egzotycznych rysach twarzy i wielkich oczach; stali nierucho- mo, odziani w długie opończe — poły falowały lekko w pod- muchach wiatru. Przyglądali mu się wzrokiem, w którym nie malowała się ani przyjaźń, ani wrogość, ani ciekawość, ani chłód. Bywało, że znikali pozostawiając po sobie roz- świetloną lekko szarość, ale ilekroć Eyskin patrzył na plac dłużej, tyle razy pojawiali się od nowa w tym samym ordynku, jakby zebrali się dawno i czekali na kogoś lub coś, ale nieprędko spodziewali się przybycia. Znosili oczekiwanie spokojnie, bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Eyskin widział ich wyraźnie, ale mgła, noc, zmęczenie i wódka odbierały wrażeniu konkretność. — Do diabła — zamruczał Earthy trącając Eyskina łok- ciem — powiedz mi, Elmer, kto tam stoi? Jakie śmieszne kapelusze... Idźcie sobie! — wrzasnął do pustego placu. — Słyszycie? No, już was nie ma. A kysz! Apage! Wykonywał śmieszne ruchy rękoma, jakby próbował strząsnąć z nich coś obrzydliwego. — Uciekajcie, dziś przedstawienia nie będzie. Nie, kapi- tan Eyskin też do was nie przemówi. Schowajcie się — bo każę gwardii strzelać! Nie wierzycie? Bach, bach! Bach, bach! Tra-ta-ta-ta-ta — wydmuchiwał szybko powietrze przez nos naśladując odgłos karabinu maszynowego. Dłonie zaciśnięte w pięści trzymał przed sobą na wysokości oczu — jak gdyby celując — i wodził półkolistymi ruchami wzdłuż placu. Ciem obudził się i wtórował mu, kompletnie nie orientując się o co chodzi. — Tra-ta-ta-ta- — terkotał Earthy-karabin maszynowy. — Bum, bum! — wtórował mu wysokim głosem Ciem. Wymachiwał rękami jakby coś rzucał, mrużył oczy i chował głowę w ramiona, kiedy granaty rozry- wały się na placu. — Przestańcie! — rzucił się na nich z pięściami Eyskin. Rzężąc ciężko z wysiłku zmagali się ze sobą, póki nie wró- ciło im poczucie rzeczywistości. Pochłodniało. Spojrzeli na pusty plac i w milczeniu, nie oglądając się, podnieśli się z kamiennej płyty. Ciem zasypiał stojąc; zanim zaprowadzili go do łazika Eyskina i ułożyli do snu, zdyszeli się porządnie. Earthy postanowił wrócić do siebie, po długim sporze Eyskin wymógł na nim zgodę na odprowadzenie. Szli podtrzymując się wzajemnie, raz za razem zapewniając jeden drugiego o dozgonnej przyjaźni. Kiedy dotarli do celu, Eyskin uświa- domił sobie, że od dłuższego czasu wyżalą się na swoją sytuację trzeciego w „Berenice". Earthy słuchał bez zrozumie- nia. Zegnali się długo, wylewnie. — Co prawda to prawda — wybełkotał Earthy z nogą na stopniu — trzech to rzeczywiście paranoja. Niby to takie oczywiste, a jednak ci co decydują, bez zmrużenia oka akceptują ten bezsens. — Zastanowił się. — Nie ma żadnego wyjścia z tej pułapki? Dwaj — i jeden. Jeden — i dwaj. To samo. Dwóch i jedna — brr — otrząsał się śmiesznie, powoli, jakby ciało nie miało zamiaru go słuchać. — Dwie i jeden... i jedna... wiesz co? znam dobry dowcip, kapita- nie. Dwaj dwaje... tfu, dwaj drwaje... draj dwaje... drwałe... Machnął ręką, wspiął się z wysiłkiem do kabiny i upadł z łoskotem między fotele. Zaczął gramolić się niezdarnie; Ey- skin odczekał, aż gondola się zasklepi. Potem wrócił do sie- bie. Ciem spał w najlepsze i Eyskin nie chcąc go budzić runął jak stał — w butach i skafandrze — na rozłożone oparcie. Obudził go płacz dziecka. Podniósł ciężką głowę, nasłu- chiwał z niedowierzaniem: skąd tutaj dziecko? Łkało dojmu- jąco, zanosiło się mechanicznym szlochem, wpadało w szalone staccato i urywało raptownie, jakby nie mogło złapać powie- trza — po czym zaczynało na nowo. Oba kanały radiowe były wyłączone, głos napływał z zewnątrz, przenikając dźwiękoszczelne ściany kabiny. Przez przezroczystą gondolę wlewał się do kabiny bury blask. Ciem posapywał spokojnie przez sen. Zerwał się błyskawicznie. Półślepy, zamroczony, ze- sztywniały — zatoczył się w kierunku konsolety, oczyścił dmu- chawą powierzchnię i odblokował hermetyzację. Wycie, spotęgowane dziesięciokrotnie, wdarło się do kabiny i Eyskin wytrzeźwiał w jednej chwili. Plac, nad którym unosiły się strzępy burej mgły, pokry- wały jak okiem sięgnąć trupy w długich opończach, w ka- peluszach z szerokimi rondami. Mężczyźni i kobiety leżeli rzędami, dokładnie tak, jak stali w nocy. Nie próbowali uciekać — niektórzy trzymali się za ręce. Kamienie, schla- pane obficie ciemnozieloną substancją, przechodziły gdzie- niegdzie w obszerne wyrwy i leje. Leżące obok wyrw zwłoki, rozrzucone promieniście, przypominały ciemnozieloną sie- kaninę. Eyskin patrzył porażony, modląc się by ten koszmar okazał się za chwilę dalszym ciągiem snu. Coś poruszyło się w kabinie — ku uniesionej gondoli przysunęła się blada, wykrzywiona z przerażenia twarz Cierna. Dźwięk syren wzmagał się. kwiecień 1979 Hieny cmentarne Y nął u drzwi gabinetu. Dokłor Buchse wpuścił go do środka, ale dla pewności zlustrował jeszcze wnętrze małej poczekalni. Nikogo. Zamknął ostrożnie drzwi i z ulgą zasiadł za biur- kiem. — A zatem — zaczął — cierpi pan na dokuczliwą nostalgię. — Sformułowanie „a zatem", fakt, że go użył, zirytowały go. Wpatrywał się w ścianę obok nogi biurka; lakier złuszczał się i opadał płatkami na podłogę. Nostal- gia. Prawie prychnął. Im człowiek starszy, tym mniej odpor- ny na banały. Tym bardziej bezbronny wobec ich wszech- ogarniającego zastosowania. Ten równie dobrze pasuje do Yonyera, udającego pacjenta, jak i do wszechmogą- cego doktora Buchse, który posiadł moc uzdrawiania z tę- sknoty. — No więc? Co panu dolega? — spytał Buchse sta/ając się nie okazać rezygnacji. — Rosną mi skrzydła — Yonyer popatrywał na doktora spode łba. Siedział na brzeżku krzesła, wychylony, jakby zaraz chciał zerwać się i uciec. W całej jego postawie było coś takiego, że Buchse przestraszył się, że mógłby go spło- szyć. Praca lekarza na dalekobieżnym patrolowcu sprowadza się — poza opatrywaniem nagłych urazów — do roli niańki. Trzeba umieć słuchać, rozmawiać, okazywać zainteresowanie, kiwać głową, zaglądać w głąb rozdartych dusz — i pocie- szać, pocieszać, pocieszać. Podczas służby przychodzi taki dzień, kiedy osobowości rozklejają się pod wpływem czasu, trzeba je zbierać do kupy, scalać spoiwem słów płynących bez końca — a kto uleczy lekarza? Buchse od dawna pogo- dził się z losem, ten lot nie był ani pierwszym, ani dziesią- tym w jego karierze, zdążył się przyzwyczaić do posług rutynowych. W tym co robił nie było grama poezji, a tylko sama skuteczność. Uchodził za dobrego fachowca i sam się za takiego uważał... aż do wczoraj. Wieczorem, w godzinach przyjęć zgłosiło się pierwszych trzech. W nocy zbudził doktora telefon od czwartego pa- cjenta, a zaraz rano stawiła się następna trójka. Nie był to jednak komplet, ponieważ Vahvatil przyszedł po raz drugi. Dopiero teraz, mając przed sobą Yonyera, doktor Buchse mógł postawić w papierach czerwonym flamastrem ostatniego ptaszka. Vahvatil i Mezei skarżyli się na zawroty głowy. Śliwa miał halucynacje, Szapałow rozdwojenie jaźni, Moiceanu cierpiał na zanik pamięci i manię prześladowczą jednocześnie, a Dobrowolski wykazywał typowe objawy choroby morskiej. Epidemia, mamrotał Buchse. Nie pokazywali się całymi la- tami, aż zaczynał odstawać od towarzystwa i zarządzając przymusowe badania usiłował dowieść własnej niezbędnoś- ci na statku. Dopiero teraz... jak trwoga, to do Buchsego. Oprócz uczucia satysfakcji, którego Buchse wstydził się i któ- re w sobie zwalczał, pojawiła się iskra emocji: co za wirus zmógł załogę „Ritornella"? Doktor był przekonany, że ist- nieje wspólny mianownik spisanych dokładnie dolegliwości. Wahał się, co nim uczynić: czy podświadomą tęsknotę za kawałkiem normalnego życia, czy jakiś czynnik zewnętrzny. Wszak jeszcze pół roku, skąd, miesiąc temu ludzie i maszyny spisywali się — biorąc nawet pod uwagę niekorzystne okoliczności — znakomicie. Do pewnego momentu wszystko szło jak z płatka. Tyle że w tym czasie lądowali na Miradorze. — Mógłby pan zdjąć koszulę? Yonyer ściągnął ją bez słowa, a doktor Buchse wstał ostrożnie i stojąc nieco z boku spojrzał na plecy pacjenta. O jego nostalgii dowiedział się w wielkiej konfidencji od Śliwy, pewnie, że mu nie uwierzył, ale zawsze warto wykonać strzał sprawdzający. Plecy były gładkie, lekko pałąkowate, ale ponad wszelką wątpliwość pozbawione skrzydeł. Doktor wziął ze stołu flamaster i pochylił się nad Yonyerem. — Niech pan postara się sprecyzować, z których miejsc one wyrastają — musiał trochę uważać na swój głos, czuł się dziwnie, było mu ni to do śmiechu, ni do płaczu, bał się urazić Yonyera i utracić jego zaufanie. — Ile ich jest? — Para. Kiedy Buchse zbliżył koniec flamastra do skóry, Yonyer poruszył się. Zrobił to nieświadomie, przez mięśnie pod skórą przeleciał jakby skurcz. Lokalne uwrażliwienie? Mógł to być przypadek, bo kiedy doktor powtórnie zbliżył flamas- ter, objaw się nie powtórzył. Buchse wodził końcówką flamastra po skórze, a Yonyer instruował go: wyżej, w dół, w lewo, do kręgosłupa. W ten sposób naniesione zostały dwa czerwone punkty, położone .mniej więcej symetrycznie w obrębie łopatek. Doktor cofnął się o krok i trudził wyobraźnię nad rozwiązaniem zacze- pienia skrzydeł w tym miejscu, gdy nagle przyszła mu do głowy pewna wątpliwość. — Cholera, wypisany — rzucił flamaster na stół i wziął inny. — Bardzo pana przepraszam, ale musimy powtórzyć. Tym razem punkty wypadły pół centymetra dalej, w kie- runku dźwigaczy łopatki. Nadal wydawały się mniej więcej symetryczne względem kręgosłupa. Buchse dałby głowę, że po następnej powtórce odkryłby kolejne posunięcie. Usiadł przy biurku. — Niech pan opowie, jakie one są — zachęcił. Lekkim uśmiechem próbował dodać pacjentowi animuszu. Yonyer spojrzał na niego jak na wariata. — Nie mówiłem panu, doktorze, że one już wyrosły. One dopiero kiełkują. Czuję je pod skórą. Jestem przekonany, że gdybym mógł dotknąć tych miejsc, wyczułbym niewielkie zgrubienia. Nic więcej. Usiłował dosięgnąć łopałek wykręconą ręką, ale bez rezultatu. — Dlaczego pan do mnie przyszedł? — spytał oschle doktor Buchse. Dobrze wiedział, ze żadnych zgrubień nie ma. — A do kogo miałem pójść? Do księdza? — Miałem na myśli kwestię, czy owo kiełkowanie spra- wia panu przykrość. Jak pan to odczuwa — jako dolegliwość? Czy to — bo ja wiem? — boli, drażni, doskwiera? — Boli — nie. Ani specjalnie nie drażni. — Yonyer zastanawiał się przez chwilę. — Czasem odbieram ten proces jako ledwo wyczuwalną, szalenie ulotną, ale jednak przyjem- ność. Widzi pan, w tym jest coś takiego, że bez przerwy angażuje uwagę. Jak pan ma zdrowe zęby, nie zdaje pan sobie sprawy z istnienia prawej dolnej szóstki, dopóki pan 0 niej nie pomyśli. Chyba że pana rozboli — inaczej, nawet podczas jedzenia, nie otrzymuje pan od konkretnego zęba żadnych sygnałów. Mniej więcej to samo dotyczy każdego 'organu: nie poświęca pan szczególnej uwagi wątrobie, żo- łądkowi czy flakom, póki spisują się jak należy. Ba, zapomina pan nawet o głowie... — Dobrze — uciął doktor Buchse — a skąd pan wie, że to akurat skrzydła? — A cóż innego mogłoby rosnąć w tym miejscu? — obruszył się Yonyer. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. — Rzecz w tym, panie doktorze, że nie jest to główna zmiana, a w każdym razie nie jedyna, która się we mnie dokonuje. Jeśli wyobrazi pan sobie, ze przywykłem do pewnego kształ- tu, który ma pan przed sobą, to od pewnego czasu od granic tej struktury odlepiła się wewnętrzna część i zaczęła płynąć. Doktorze, to są moje ręce i nogi, a jednocześnie nie moje. Ja... obracam się wewnątrz fizycznej formy, której na imię człekokształtność, i nie wiem kiedy się zatrzymam. Nie mam pojęcia, co z tego wyniknie. Kiedy jestem sam w kabinie 1 rozmyślam o tym, ogarnia mnie przerażenie. Jego głos, na pozór spokojny, sprawiał wrażenie jakby Yonyer całą siłą woli ukrywał swój dramat. Buchse oblizał suche wargi. — Dawno pan zauważył objawy? — Jakieś trzy, cztery dni temu. Ale myślę, ze to się dzia- ło juz wcześniej. Buchse kiwnął głową na znak, ze uważa tak samo. Wręczył Yonyerowi fiolkę pastylek na uspokojenie i nakazał szczegółową samoobserwację. Patrzył jak wstaje z krzesełka i zmierza ku drzwiom — w gruncie rzeczy ani trochę nie pocieszony. — Jeszcze jedno — zatrzymał go w pół drogi — pan schodził na powierzchnię Miradora? Yonyer pokiwał głową: — Owszem, dwukrotnie. Wszys- cy schodzili — dodał tonem zdziwienia. — Niektórzy pana koledzy twierdzą, że nie opuszczali ładowników. — Niech im pan nie wierzy — rzekł obojętnie. Po chwili treść sugestii lepiej dotarła do niego. — Ciekaw jestem, kto tak twierdzi. — Ożywił się. — Pewnie Vahvatil albo Śliwa, co? — Co według pana chcieliby ukryć zatajając swój pobyt? — zainteresował się Buchse. — Na Miradora wystarczyło posłać na dobrą sprawę sa- me zasobniki towarowe. Ludzie byli tam najzupełniej zbędni. A jednak posypali się z orbity jak ulęgałki. Rozumie pan? — Nie. Yonyer spojrzał na niego z roztargnieniem, a jednak Buchsemu wydało się, że kpiąco. Położył rękę na gładkiej metalowej powierzchni. — Żegnam, doktorze. Dwa razy dziennie, mówił pan? Po posiłkach? Po jego odejściu Buchse pogrążył się w rozmyślaniach. Był przekonany, że z całego „Ritornella" on jeden nie uległ zafascynowaniu Miradorem. Owszem, spędził dwie albo trzy godzinki pod tym niebem tak niepodobnym do ziemskie- go, ale cały czas w skafandrze i blisko ładownika. O dziwo, nieprzyjemne sensacje trapiące towarzyszy wyprawy jakoś go omijały. Oczekiwał ich, zwłaszcza po porannej nawałnicy. Teraz, późnym popołudniem, kiedy nadal nic się nie działo, zakiełkowała w nim nieśmiała nadzieja, ze tajemniczy wirus go oszczędzi. O co chodziło w tym wszystkim? Po rozmowie z Yony- erem Buchse był niemal pewien, że o przemyt. Zapewne maszyny odkopały coś ciekawego — ruiny, grobowce, może skarbiec — załoga chwyciła cynk i zareagowała tak, jak zwykle w podobnych przypadkach reaguje załoga. Buchse usiłował wznieść się ponad tę ich nieposkromioną łapczy- wość, choć myśl, ze tamci dobiją do stacji macierzystej blisko Ziemi jako milionerzy, on zaś po raz kolejny nie będzie miał nic — nie dawała mu spokoju. Pomyślał, że pomimo tylu wypowiedzianych do nich słów nie zdołał sobie zaskarbić ani cząstki prawdziwego zaufania. Na tym statku nie miał ani jednego oddanego przy- jaciela. Dlaczego musiał zawsze stać z boku zamiast przeć naprzód, ukryty bezpiecznie wśród ciżby — tam gdzie tłum zaprowadzi? Włączył wideofon i wywołał sygnał kabiny Dobrowol- skiego. Zdumiewająco długo nikt nie odbierał; wreszcie ekran wypełnił się pyzatą twarzą kapitana. Gościł na niej wyraz udręczenia i niepokoju. — Ach, to pan, doktorze — powiedział bez cienia en- tuzjazmu. — Witam. Dobrze ze pan dzwoni. — Dlaczego? — Co — dlaczego? — Dlaczego dobrze? — Wie pan, jak to się mówi przez grzeczność — Dobro- wolski roześmiał się sztucznie. — Nie, nie, ja naprawdę tak myślę. Trochę odstajemy od siebie na tym statku, nie sądzi pan? Żadnego życia towarzyskiego. Śpimy, trochę pracujemy, a na resztę czasu zamykamy się po kabinach. — Zwłaszcza od czasu opuszczenia Miradora — skwi- tował Buchse. — Jak się pan czuje? — Trochę tego... lepiej. Te pana środki chyba mi pomogły. Tylko głowa... Gęba Dobrowolskiego pokrywała niemal cały ekran, tak jakby kapitan celowo pragnął ograniczyć pole widzenia kamery. Buchse już miał na końcu języka cierpką uwagę, ale zrezygnował. — Panie kapitanie — powiedział — chciałbym się z panem naradzić. Sytuacja na statku jest poważna. — Co pan rozumie przez to określenie? — Ludzie skarżą się na dziwne niedomagania. Sto pro- cent stanu osobowego to chorzy. Niektórzy z nich raz albo kilkakrotnie lądowali na Miradorze. Czuję, że między tymi faktami istnieje jakiś związek. Dobrowolski pokręcił się niechętnie w kadrze, rzucając kosę spojrzenia na boki. Wyglądało jakby się gdzieś spie- szył. — A pan? — rzucił z nagła. — Pan także wylądował na Miradorze! I nic panu nie jest! — Ale nie opuszczałem ładownika — skłamał na zimno Buchse. W gruncie rzeczy nikt nie mógł wiedzieć o jego spacerze. — Co się tyczy tego, że nic mi nie dolega, to trzeba koniecznie uzupełnić pańską uwagę: na razie. Chwilo- wo jeszcze jestem zdrowy. Za godzinę to się może zmienić. — Co pan proponuje? — spytała oschle twarz z ekranu. — Panie kapitanie, zachodzi podejrzenie infekcji. Do części mieszkalnej mogły zostać zawleczone jakieś wirusy. Chciałbym pana prosić o pomoc w ustaleniu, jaką ewentual- nie drogą się tu dostały. — Chce pan powiedzieć, doktorze — medytował głoś- no — że z Miradora, tu na statek... nie, to nonsens. Jak — na skafandrach? Potrójna sterylizacja nie przepuści nawet form utajonych ... — Może istnieje inna droga? — Szczerze mówiąc nie wyobrażam jej sobie — po- wiedział niepewnie Dobrowolski. — No bo którędy? Prze- bicie z paliwowni? Wykluczone. Ale trzeba sprawdzić. Zaraz wydam odpowiednie rozkazy. — Komu je pan wyda? — zapytał trzeźwo Buchse. — Chorym? — Zaczynał mieć dość tej zabawy w kotka i myszkę. — Panie kapitanie, wprawdzie nie mam żadnych dowodów, ale przypuszczam, że nastąpił niekontrolowany przerzut masy do części mieszkalnej „Ritornella". Na twarzy Dobrowolskiego zmieszanie walczyło z za- skoczeniem. Gdyby Buchse chciał zawstydzić dowódcę, mógłby sobie pogratulować. Wreszcie ekranowa podobizna zastygła w coś w rodzaju greckiej maski: grube, wykrzywione rysy, półotwarte usta. — Chce pan powiedzieć... ha, ha! — zaśmiała się mas- ka. — A to nawet dobre! Bardzo, bardzo ciekawe. Jak pan to wymyślił? — Panie kapitanie, zwracam się do pana z całą powagą, i w pełni odpowiedzialności za słowo. Może dojść do tra- gedii. Pamięta pan powrót grupy Vi Harda? Tamten statek nadleciał z głębin kosmosu, wiedziony nieomylnie przez komputer. Nikt z ludzi nie odpowiadał na wezwania Ziemi. Był jedną wielką pożywką. Kiedy odblo- kowano właz, stłoczone mikroby eksplodowały niczym zbyt mocno napompowana piłka. Po załodze nie znaleziono nawet resztek. Statek Villarda — tę nowoczesną puszkę Pandory — odholowano i anihilowano gdzieś poza orbitą Marsa. Ziemia miała dwadzieścia lat roboty, zanim poradziła sobie ze ska- żeniem na orbicie. W efekcie wydarzenia nastąpiło między innymi niebywałe zaostrzenie procedur wyjścia, a zwłaszcza powrotu na obiekty pilotowane. Tego typu procedura obo- wiązywała również na „Ritornellu", przewidując całkowity zakaz umieszczania w części mieszkalnej i maszynowni przed- miotów pozaziemskiego pochodzenia. Twarz Dobrowolskiego przybrała zafrasowany wygląd. Przez dłuższy czas nie mógł się na nic zdecydować. — Może byśmy zrobili rewizję w kabinach? — wykrztu- sił wreszcie. — Takie małe odwiedziny u każdego, co? No, jak się pan zapatruje na ten pomysł? Powołamy się na wyższą konieczność... stan zagrożenia, co? Tym sposobem... — Mnie proszę do tego nie mieszać — przerwał mu Buchse. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. — Jak to? — zdenerwował się Dobrowolski. — Przecież pan gotów ręczyć za rezultat! — Tu nie o mnie chodzi, a o pana. Wiadomość o rewizji szybko się rozniesie. Sądzi pan, ze znajdą się ludzie, którzy zechcą pod panem latać po czymś takim? Dobrowolski ruszał miarowo żuchwą, bardzo niezado- wolony. Nawet nie próbował ukryć swego stanu. — Panie kapitanie — rzekł Buchse — spodziewam się od pana pomocy, a pan usiłuje mnie zwodzić. Przepraszam, musiałem to powiedzieć. Nie ma czasu na dobieranie słów. — Przecież to tylko pańskie domysły! — wybuchnął tamten. — Pobrał pan chociaż krew? Ma pan poważne powo- dy, jak przypuszczam, zęby mnie molestować! Buchse wziął głębszy oddech. — Panie kapitanie — rzekł spokojnie — i ja, i pan pragnęlibyśmy uniknąć losu ludzi Villarda. Lepszy fałszywy alarm niż godzina zwłoki, która może się okazać na wagę czyjegoś życia. — Zrobił krótką przerwę, ale dowódca nie zareagował. — Przepra- szam za to, co teraz powiem, ale naprawdę nie widzę innego wyjścia. Jeżeli ma pan tam u siebie jakieś eksponaty z Mirado- ra, proszę mi je udostępnić do badań. — Wypraszam sobie podobne insynuacje! Pan nie ma prawa oskarżać mnie, dowódcy tego statku! Mam za sobą wiele lat nienagannej służby, nagrody, odznaczenia, dwa tysiące parseków na koncie! — pienił się obficie. — Niech się pan opamięta! Latałem poza układ kiedy pan jeszcze nosił koszulę w zębach! __ Panie kapitanie — przerwał mu Buchse niemalże z uśmiechem — źle pan odczytuje moje intencje. O nic pana nie oskarżam. Nie obchodzi mnie, co pan tam trzyma — jeśli rzeczywiście pan coś trzyma — ale zaklinam pana: proszę mi pozwolić na wykonanie przynajmniej kilku testów. Od tego może zależeć życie — również pańskie. Dobrowolski milczał ponuro. — Dlaczego ja? Dlaczego przyczepił się pan właśnie do mnie? — zmarszczył twarz jak dziecko, które zaraz wybuchnie płaczem, ale w jego głosie przebijała prawdziwa wściekłość. — Dlaczego nie zaproponował pan tego Vahva- tilowi, Śliwie, każdemu innemu — tylko akurat mnie. No, dlaczego? — Na proste pytanie prosta odpowiedź. Bo pan odpo- wiada za statek. Panu jako dowódcy najbardziej zależy na pomyślnym powrocie „Ritomella". Przez innych mogłaby przemówić prywata albo niska chęć zysku; zwracając się do pana miałem nadzieję uniknąć podobnych nieporozumień. Pan przecież ma przede wszystkim na względzie dobro ogółu, prawda? — Niech szlag trafi pańskie komunały! — zaklął Do- browolski. Zreflektował się i nieco złagodził ton. — Doktorze, proszę o trochę czasu do namysłu. Nie takie to proste, jak mi się zdawało. Odezwę się do pana. Buchse czekał przy milczącym wideofonie. Krew, myślał. U wszystkich przebadanych dotąd próby dały rezultat nega- tywny. Pozostał jeszcze Yonyer. Wcisnął jego numer. — Yonyer, proszę się do mnie zgłosić. Jak najszybciej. Zapomniałem pobrać panu krew. Odpowiedział mu jakby charkot. Buchse podniósł gło- wę — dotąd nie patrzył na ekran, przerzucając wyniki prób. Przez mgnienie oka dostrzegł, że Yonyer walczy z jakimś stworzeniem czy przedmiotem wielkości sporego jeża, po którym przelatywały kolorowe plamy. Spojrzał w stronę kamery i zajęczał; wzrok miał nieprzytomny. Przez cały czas manipulował przedmiotem poza zasięgiem obiektywu, a po chwili opadł na podłogę i w ogóle znikł z ekranu. — Yonyer! — Buchse az zerwał się z miejsca. — Co z panem? Trzeba panu po mocniej zacisnął powieki. Lasero- wa igła na wskroś przewierciła jego mózg. Na moment stracił poczucie miejsca, oszołomiony wewnętrznym rozbłyskiem. Minęło jeszcze paręnaście sekund, zanim głowa Yony- era zaczęła opornie wpasowywać się w ekran. Na jego twarzy malowały się wyraźne oznaki zawstydzenia. — Serdeczne dzięki za troskę, doktorze. Nic mi nie jest. Po zażyciu pastylki wiruję trochę słabiej. Tak. Coś pan wspominał o krwi... aha! Pobrać! Zaraz tam będę. — A ten przedmiot? — spytał bezlitośnie Buchse. — Przedmiot? Jaki przedmiot? — spojrzał pod nogi i natychmiast udał, ze rozumie. — E, to nic takiego. Takie tam świecidełka. Nudzi się człowiek, więc od czasu do czasu z paru tranzystorów i kości sklei się to i owo. Ale nic szczególnego... właściwie nie ma o czym... nie warto wspo- minać. Tyle że materiały z „Ritornella"... nie powie pan kapitanowi? Mógłby napisać raport... po co mi to? Więc nie? Sztama? Rozumiem — sztama. Już! Ja — u pana. Już! II Powodem, dla którego „Ritornell" wto- czył się na orbitę wokół Miradora, było zjawisko znudzenia materii, udręka układów zamkniętych składających się na organizm każdego statku. Szczególnie daje się we znaki na starszych jednostkach, a także podczas bardzo długich wypraw. Po pewnym czasie, zależnym od stanu urządzeń, sposobów konserwacji, częstości ładowania czynnikami obie- gowymi, od typu tych obiegów — dochodzi do „zatkania" systemów. Przejawia się to w skokowej obniżce sprawności, która postępuje lawinowo i obejmuje coraz to inne węzły sieci oplatającej statek. Buchse doskonale wiedział, kiedy choroba ta dotknęła „Ritornella", ponieważ przy posiłkach nie mówiło się o niczym innym. Tempo podróży spadało, wydłużył się odczuwalnie czas dzielący od przybicia do stalowych platform jednego z wokółziemskich kosmodromów — a to już dotyczyło każde- qo Statek sprawiał wrażenie zmęczonego zwierzęcia, dy- chawicznej szkapy, która długo nie pociągnie. Nie pomagały rozdzielane obficie ze sterowni uderzenia prądowych ostróg. Cielsko „Ritornella" przyjmowało je z tępym uporem, trzeba było dobrze się namozolić, by wykrzesać zeń jeszcze trochę wigoru. Stało się jasne, ze bez wizyty w najbliższym układzie się nie obejdzie. Ale statek wypełniony znudzoną materią posiada prze- dziwny wpływ na zamieszkujących go ludzi. Znienacka ustaje codzienna krzątanina, zaczynają się przestoje, bezcelowe dys- puty, jakieś poszukiwania zupełnie zbędne, nastrój ospa- łości dosięga i obezwładnia każdego, jakby to właśnie mechaniczny olbrzym dyktował załodze rytm życia, nie od- wrotnie. Nic dziwnego: ludzie są przedłużeniem martwych systemów, żyją z nimi w symbiozie i zrozumiałe, że ulegają temu, co tamte poraża. To paskudne uczucie totalnej niemożności, myśli Buchse. Skąd się bierze? Człowiek nie potrafi się zmobilizować do absolutnie żadnego wysiłku, najmniejsze przedsięwzięcie kojarzy się z przenoszeniem gór. Lekarzowi najłatwiej, zdro- wie statku nie od niego zależy, toteż Buchse mniej się męczył od innych. Jeśli już, powodem była najczęściej irytacja na kolegów: ruszając się jak muchy w miodzie zabierali mu szczęśliwe przyszłe dni. A przecież — myślał badając czasem własne odbicie w lustrze — nie zostało mu tych dni wiele. Zdecydowano, ze tabletki na apatię statku i jego załogi znajdują się na Miradorze. O samej planecie nie wiedzieli nic pewnego. Krążyła w centrum ekosfery swojej gwiazdy, kipiała życiem, ale inte- ligentnych form nie wykształciła. Pokryta głównie przez lasy, parna, gorąca — sprawiała wrażenie kotła, do którego można się pakować wyłącznie przez głupotę. A jednak poleźli tam, wbrew rozsądkowi, wszyscy po kolei. Od dnia, kiedy odrzucono w przestrzeń cały znudzony balast zbiorników, a na ekranach zagościł białawy jak rozdęta prezerwatywa balon Miradora, z ludzi jakby opadły niewidzialne pęta. Jako pierwsi otrząsnęli się z mara- zmu Vahvatil i Śliwa, zgłaszając się do dozorowania prac za- ładunkowych na powierzchni planety. Od „Ritornella" odłą- czył się zespół transportowy i pilotowany ładownik; wkrótce wessała je mleczna poświata balonu. Tam, na dole świat przypominał tandetną dekorację do przyszłościowego filmu. Nad gruntem unosiły się białawe opary, a wielgachne liście kołysały się dostojnie w gęstym powietrzu, spływając nieustannie wilgocią — to mgła, skro- plona na niewjelkiej wysokości, wracała w postaci mżawki. Jakość transmisji docierającej na „Ritornella" pozostawiała wiele do życzenia, opar przesłaniał szczegóły krajobrazu, a mżawka zalepiała obiektywy kamer. Głębia obrazu nie sięgała w żadnym miejscu dalej jak na kilkanaście metrów. Zupełnie jakby projektanci tej scenografii zamierzali jak naj- więcej ukryć przed dociekliwością przybyszów. Ale Vahvatilowi i Śliwie mgła kompletnie nie przesz- kadzała. Ledwo ją dostrzegali: sprawnie rozstawili agre- gaty i już czwartego dnia po wylądowaniu pola siłowe wżarły się w miąższ gleby. Zrolowały wierzchnie warstwy gruntu na obszarze dwóch boisk piłkarskich, odsuwając jak gigantyczny spychacz masę złożoną z kamieni, roślin i powalo- nych drzew daleko poza miejsce eksploatacji. Oczyszczony ze zbędnych szczegółów teren jeszcze bardziej przypo- minał scenę, którą pracowici asystenci scenografa bez ustan- ku posypują suchym lodem. Od czasu do czasu wśród bia- ławych kłębów zamajaczył zwalisty kształt, jak gdyby na scenę wtargnęło stado jaszczurów z mezozoiku i zamarło w oczekiwaniu na sygnał reżysera. Sygnał nadszedł i do pojemników zaczęły płynąć pierwsze tony żwiru. Na podczerwonych fotografiach Miradora w miejs- cu eksploatacji zapłonął blady ognik; regularnie co sześć godzin okolicę rozświetlał upiorny blask startującej rakiety. Rozżarzony papieros wznosił się ustnikiem w niebo, wrzask silników wypierał dzwoniącą w uszach ciszę. Dopiero po pewnym czasie z ogólnego hałasu wyłaniało się mruczenie urządzeń zasilających i chrzęst przesypywanego kruszywa. Ten ledwo ustalony rytm niemal od razu został zakłócony. Piąta z kclei przesyłka nie dotarła do ładowni „Ritornella". Vahvatil i Śliwa wstrzymali prace. Połączyli się z dowódcą i zażądali posiłków w osobie Yonyera. — Dlaczego właśnie Yonyer? — zapytał podejrzliwie kapitan, doktor habilitowany inżynier Dobrowolski. — Dobra, niech leci. Nic tu po nim. — Wiedział już, że automaty na- trafiły na zagrzebane w warstwach żwirowatej gleby kamien- ne bloki. Sondowania wykazały, że układają się one w kształt zbliżony do regularnego. Dobrowolski zastanawiał się, czy nie powinien towarzyszyć Yonyerowi, aby osobiście nadzo- rować penetrację znaleziska. Po namyśle postanowił zostać. Z góry miał lepszy przegląd sytuacji, a do odkrycia odnosił sje z rezerwą. — Niech leci — powtórzył tonem dobrego wujaszka, rozdającego cukierki. Yonyer, który nic nie wiedział o ostatnich rewelacjach, bynajmniej nie palił się do opuszczania „Ritornella". Kazali |ecieć — leciał. Jak każą wrócić — wróci. Vahvatil i Śliwa mieli oczekiwać go w kabinie ładownika, ale po wylądowaniu nikt nie odezwał się na powitanie. Czekać? Alarmować „Ritornella"? A może wyjść na spacer? Ostatni pomysł najbardziej przypadł Yonyerowi do gustu. W połowie drogi do śluzy złapał go sygnał. — Śliwa z tej strony — powiedział Śliwa. — Dawno siadłeś? — Ledwo zdążyłem ostygnąć. Gdzie Vahvatil? Rozdzie- liliście się? — Beno śpi. Ja też dopiero co... cholera, gdzieś tu schowałem piwo... — słychać było szelesty i postukiwania, przerywane przekleństwami. — O, jest. Wiesz, mieliśmy tu trochę roboty — przerwa wypełniona bulgotem i wściekłym graniem powietrza wdzierającego się do butelki w miarę opróżniania. Śliwa mało dbał o pozory. Odetchnął z ulgą. — Trochę roboty — powtórzył. — Skończyliśmy sześć go- dzin temu. — Masz na myśli ładowanie tego piachu? — zapytał na wszelki wypadek Yonyer. Zachciało mu się pić i przypo- mniał sobie, że nic nie zabrał z góry. Śliwa zaśmiał się z wyż- szością. — Piach — powtórzył. — Piach. Słuchaj no, Yonyer. Od samego początku piach gówno nas obchodzi. Musisz się z tym pogodzić. Oczywiście jeśli zechcesz grzebać się w piachu, nikt ci nie zabroni. Ale co innego mieliśmy na myśli, gdyśmy bajerowali tego starego pierdołę, że koniecz- nie musi cię do nas przysłać. Skoro już tu jesteś, nie spra- wiaj nam zawodu. — O co chodzi? — spytał Yonyer bez entuzjazmu. — Najlepiej jakbyś tu wpadł. Zaraz dam ci namiar — przez chwilę było cicho, potem na monitorze komputera zapaliły się jakieś liczby. — Beno śpi... przespaliśmy te sześć godzin, ja właściwie tez nie mam ochoty ruszać się J łóżka. Dla nas dwóch Mirador to skończona śpiewka. Tak ze najlepiej by było... Yonyer przeszedł do pojazdu, który wchodził w skład wyposażenia każdego ładownika. Ciemność przed nim pękła i dwa skrzydła usytuowanych poziomo drzwi rozwarły się bezgłośnie; przez poszerzającą się lukę wdarły się natych- miast kłęby białej pary. Dolne skrzydło, wsparte o ziemię, posłużyło za trap; zjechał po chybotliwej płycie na stały grunt i rozejrzał się wokół nakrywającej go przezroczystej kopuły. Kożuchy białej pleśni opatuliły łazik tak dokładnie, ze nie- podobieństwem było zorientowanie się choćby w stronach świata. Spomiędzy oparów tylko z rzadka przebijało ciemniej- sze pasmo. Yonyer uświadomił sobie, ze gdyby miał trafić o własnych siłach, wolałby wrzucić wsteczny i wtoczyć się z powrotem. Ale komputer już wyświetlał topografię i łazik nie pytając o zgodę ruszył prosto w skłębiony tuman. Jazda była właściwie nudna: równo jak po stole, widok przez szyby tez nie rewelacyjny. Niekiedy z mgły wyłaniały się zarysy olbrzymich ścian, jakieś kratownice, estakady... pozostałość po igraszkach dziecka pary olbrzymów. Łazik omijał bezbłędnie agregaty i systemy transportowe; Yonyer nie dostrzegł żadnych oznak utrzymywania urządzeń w ru- chu. Interesować się tym? Dobrowolski nie wysyłał go na kon- trolę, właściwie trudno było wyczuć, o co chodziło stare- mu. Wzruszył ramionami. Jeśli zechcesz grzebać się w pia- chu. .. Niespodziewanie przed samym nosem łazika wyrósł ładownik Śliwy i Vahvatila. Monitor wyświetlił znak zakoń- czenia procedury i czekał. — Jestem — zakomunikował Yonyer. — Wyłaź i chodź tutaj. W śluzie panował wyjątkowy bałagan, skafandry zawie- szone byle jak, z rękawami wywleczonymi na drugą stronę, jakby doprowadzenie ich do porządku po zdjęciu wymagało niebotycznego wysiłku. Yonyer pomyślał, co w takim razie zobaczyłby w magazynie próbek i narzędziowni. Podobny rozgardiasz panował w kabinie. Vahvatil, zwrócony do ściany, dawał az nazbyt jasno do zrozumienia, że przybycie gościa mało go obchodzi. Śliwa, chudy facet o zmierzwionych włosach, siedział na łóżku z bosymi stopami opuszczonymi na podłogę, brudny podkoszulek zwisał z niego jak potwier- dzenie ostatecznej klęski. Drapał się bezceremonialnie po kościstej piersi. Twarzy nie golił chyba od opuszczenia „Ritornella". __ Cześć — powiedział. — Co nic nie mówisz? Zatkało Cię? __ Ładnie tu u was — oświadczył Yonyer i zasiadł na rozkładanym krzesełku pokrytym żaglowym płótnem. Woń nie pranych skarpetek i przepoconych łachów unosiła się między ścianami pomieszczenia. — Co z nim? — pokazał brodą na sąsiednie łóżko. — Chory? — Beno obudził się na chwilę, powiedziałem mu ze jesteś. Kazał mi wprowadzić cię w sprawy i zaraz się wyłączył __popatrzył w stronę kumpla niemalże z czułością. — Niech śpi na zdrowie. Napracowało się chłopisko przez ostatnie dni. W kakofonii wyziewów składających się na zaduch nos Yonyera wyróżnił bez trudu kwaśny odór przetrawionego alkoholu. — Skąd macie gorzałę? — spytał. — Nalej lufę. Niewiarygodne: Śliwa uśmiechał się jak ktoś, kto zna dobry dowcip i zaraz go opowie, gdy nalewał ze sporego pojemnika jasny płyn do szklanki. Yonyer spróbował, zakoły- sał płynem i walnął od razu całość. Momentalnie gęsta atmo- sfera kabiny stała się bardziej znośna. — Rośnie tu takie jedno zielsko — Śliwa zamrugał szelmowsko oczami. — Gdy mu upuścić trochę soku... poddać lekkiej obróbce... Mówią nie bez słuszności, że tylko z kamienia nie utoczysz... — Nicponie — powiedział Yonyer, zęby coś powie- dzieć. Rozmowa przybierała mało interesujący obrót. Rozej- rzał się z roztargnieniem. — A właściwie po co ściągaliście mnie z góry? — Jest robota — zapalił się Śliwa. W podkoszulku i rozgrzebanej pościeli sprawiał komiczne wrażenie. Yonyer pomyślał, że trudno mu będzie brać słowa tego człowieka poważnie, nawet gdyby wygłosił orędzie prezydenckie. Sceptycyzm musiał odbić się na jego twarzy, bo Śliwa naraz spoważniał. — Trzeba zejść ze sto pięćdziesiąt metrów pod ziemię i coś przynieść. — Sami nie możecie? — Myśmy już... — zaczął Śliwa. — I dlatego jesteście tacy wypluci? Myślałem, ze nie będę musiał grzebać się w piasku. Śliwa puścił zaczepkę mimo uszu. — Nasze warunki są takie — zaczął uroczyście. — Z łego co wyniesiesz połowa dla ciebie, połowa dla nas. Dzielimy się równo szmalem po zhandlowamu towaru na Ziemi. Do tego czasu towar pozostaje u ciebie, a my mamy do niego dostęp na każde życzenie. Przerzut na Ziemię kombinujemy wspólnie, kto pierwszy złapie kontakt, ten wszystko załatwia. Za wiedzą pozostałych, oczywiście. Masz jakieś pytania? — Wyłącznie — roześmiał się Yonyer. — Postaraj się zacząć od samego początku. Wyobraź sobie, że ja nic nie wiem. — To dobrze. Tak powinno być. Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej. My tez nie przesadnie wiele rozumiemy z tej sytuacji. Maszyneria dogrzebała się czegoś, co wygląda na ruiny, a trochę na grobowce... ale raczej to drugie. Właś- ciwie na pewno. Mieliśmy to szczęście, ze byliśmy na miejs- cu — umilkł i przełknął ślinę, zapatrzony w przeszłe wyda- rzenia. — Wleźliśmy tam. Korytarze — ciemne; błądzenie bez planu, kołowanie, kombinowanie — mamy to za sobą. W pe- wnym momencie pojawiają się halucynacje — wtedy trzeba momentalnie pruć do wyjścia. Jak by ci to wytłumaczyć... niby nie ma konkretnego zagrożenia, a jednak całym ciałem czujesz śmiertelne niebezpieczeństwo. Taki paraliż mózgu. I panika. Ani ja, ani Beno nie daliśmy sobie z tym rady. Może tobie się uda. Yonyer czekał na więcej szczegółów, ale się nie docze- kał. Zadał parę pytań, lecz bez efektów; po prostu Śliwa go spławiał. Wrócili do omawiania spraw technicznych. — Tacyście pewni, ze przystąpię do spółki? — Jasne, ze nie. Ale tak sobie kombinowaliśmy w wol- nych chwilach. Pomyśl, chłopie — ile ty właściwie masz lat? Wiecznie nie będziesz latał, trzeba by wreszcie upić tro- chę z kielicha rozkoszy, nazywanego życiem. Spróbuj raz-po- myśleć o przyszłości: przecież lada dzień capnie cię starość i schowa do worka z gnatami — tyiko od ciebie zależy, czy będziesz klepał biedę w podrzędnym pensjonaciku rządo- wym, czy rozwalał się jak panisko we własnej willi, wystawio- nej gdzieś w ustronnym miejscu. Tak sobie kombinowaliśmy: czy ten Yonyer wygląda na faceta z jajami, czy na skończo- nego jołopa. No to słucham. — Kamień by się wzruszył — powiedział Yonyer — ale mnie brakuje czegoś w tym przemówieniu. Po pierwsze: danych, po drugie: gwarancji. Śliwa pokręcił głową: — Nie licz na więcej. Jesteś w takiej sytuacji, ze pierwszy krok musisz wykonać na ślepo. Za to potem sypniemy ci bitami. Postaw się w naszej sytu- acji: gdybyśmy od razu wypaplali ci wszystko, stalibyśmy się doskonale zbędni. Wypiąłbyś się na nas i zaczął działać na własną rękę. Rzecz jasna na tym nam nie zależy. — A sprawa gwarancji późniejszych? — Nie rozumiem. — Skąd mam na przykład wiedzieć, czy po dostarcze- niu towaru do odbiorcy nie wystrychniecie mnie na dudka? Dacie słowo harcerskie? — Omówimy to szczegółowo na statku. Będzie dosyć czasu. Według mnie to my powinniśmy czuć się zagrożeni: skoro towar będzie w twoich rękach, daleko realniejsza jest groźba, ze to ty będziesz próbował okazać się sprytny. — W porządku. Przypuśćmy jednak, ze odmówię współpracy. — Pozwolimy ci bezpiecznie odlecieć, byłeś trzymał jęzor za zębami. — A jeśli się zgodzę? — Trzymasz z nami na ustalonych warunkach, bez możliwości wycofania się. — No, możliwość rezygnacji istnieje zawsze, czy się to wam podoba, czy nie. — Utrata swojej części to minimalna cena dla niezdecy- dowanych. — No, no — Yonyer az gwizdnął. — Minimalna... a maksymalna? Śliwa wzruszył ramionami: — Wyglądasz na rozsądnego faceta. Mam nadzieję, że wyobraźnia jest twoją mocną stroną. — Czy zamierzacie ściągać z orbity następnych poszu- kiwaczy? Pytanie najwyraźniej zaskoczyło Śliwę. Tego nie ustalali, pomyślał Yonyer. Pewnie, ze ściągną kogo się da. Więcej towaru znaczy więcej szmalu. Lepiej mieć kilka willi niz jedną. Albo pałac. Hordy dziwek lepsze od własnej żony. Z drugiej strony — może chcą zachować tajemnicę? Cho- ciaż... czy w tak wąskim gronie jak na „Ritornellu" jest to w ogóle możliwe? — To zależy — rzekł Śliwa — od efektu, jaki przyniosą twoje poszukiwania. Tak, myślę, ze ściągniemy jeszcze ko- goś. Zwłaszcza jeśli nam odmówisz. Chociaż ja tam wierzę w twój rozsądek. Nasza zasada: małe ryzyko, duży zysk. No co — trzymasz z nami? Opowiemy ci to co wiemy, dowieziemy na samo miejsce i zapewnimy asekurację. Bę- dziesz miał pewność, że wrócisz cało i nie z pustymi rękoma — roześmiał się nerwowo. — Krótko mówiąc, zadbamy o ciebie należycie. — Wydawało mi się, ze tyle przysługuje mi z definicji. Ludzie z jednej załogi, rzuceni na obce, nieprzyjazne tery- torium, powinni chyba sobie pomagać. Sądziłem ze pierwsze przykazanie astronauty to znać takie słowa jak kolega, soli- darność. .. Śliwa pokręcił głową. — Nie ma już solidarności, Yonyer. Tak, jak mówisz, bywa w książkach, nie w życiu. Nic tak ludzi nie dzieli jak pieniądze, bogactwo... — Nawet pisane palcem na wodzie? — Tak. Chcesz czy nie — taki jest świat. Nie my dwaj go urządzaliśmy. Możesz go zmieniać — tylko po co? Najwy- żej dostaniesz po dupie, a rzeczy i tak potoczą się swoją ko- leją. Naprawdę masz ochotę na pukanie komarzym łepkiem w pancerz lokomotywy? Nie wykolei się, zapewniam, a ty możesz nabawić się guzów. Lepiej przysiąść, przycupnąć jak świerszcz za kominem — i czekać, gdzie cię zawiezie. Przestanie ci być po drodze — wysiądziesz. Oto najlepszy sposób na życie, przynajmniej dla mnie i Bena. — Nie my urządzaliśmy świat — powtórzył Yonyer w zamyśleniu — ale my go stanowimy. Od nas zależy jego jakość. Uczestnicząc w dysharmonii popieramy ją, powiększamy skazę na obliczu świata. Gdyby pewnego dnia rano wszyscy, którzy zaparli się siebie zaczęli postępować zgodnie ze swą ludzką naturą — co do której mam pewność, ze jest dobra — skolioza świata by ustąpiła. Wykoleilibyśmy tę twoją lokomotywę... a może pchnęli na nowe tory. — Ale z ciebie marzyciel — powiedział Śliwa uśmie- chając się sceptycznie. — Przecież ten pomysł kłóci się nawet ze statystyką. Chcesz, żeby wszyscy, bez wyjątku, popełniali wyłącznie dobre uczynki? W raju, proszę ciebie, woda marz- nie na ogniu. Gdyby masy kierowały się jedną myślą, jak się tego domagasz, żaden rząd nie mający społecznego poparcia nie utrzymałby się dłużej niż pięć sekund. — Dobro kłóci się ze statystyką — było w tej konsta- tacji coś przygnębiającego i Yonyer pozwolił się unieść fali smutku. — Dobro jest niemożliwe statystycznie. Co pozostało w tym cholernym rumowisku? Tu ruiny, tam — wszędzie. VV środku człowieka — i na zewnątrz. W co tu wierzyć, gdy wszystko po kolei obraca się w gruzy? — W obracający się mechanizm, który miażdży jednych, a wynosi innych. Korzystają ci, co akceptują jego prawa j się do nich stosują, reszta idzie na przemiał. Od ciebie tylko zależy, do której grupy złożysz akces. Chyba jesteś pięknoduchem, chłopie, skoro jeszcze masz wątpliwości. Yonyer kiwał głową w zamyśleniu. — Jeśli odmówię, mo- gę próbować na własną rękę? — Jasne. Tylko że wtedy nie licz na nasze wsparcie. Nie będziemy ci pomagać. — Wręcz przeciwnie, co? A w podziemiach łatwo 0 wypadek... No, dobra. Sprawdzimy teraz wasze zabez- pieczenia. Przypuśćmy, ze zawiadomię Dobrowolskiego — roześmiał się. Zaśmiał się także Śliwa. Spoglądali na siebie 1 chichotali w nieco wymuszony sposób, wreszcie Śliwa przerwał przedstawienie i jego twarz raptownie stężała. — Dobrowolskiego! — przedrzeźniał. — Aleś wymyślił! — pokręcił głową. — Masz nas za durniów czy jak? — — Yonyer wytrzymał groźną chwilę ciszy i wtedy Śliwa nachylił się ku niemu i szepnął: — Dobrowolski jest z nami od samego początku. Nie jesteśmy samobójcami. Dowódca musi dostać swoją dolę, inaczej nie ma interesu nas kryć. To jak? — Musiałbym się zastanowić... — zaczął Yonyer. — Najlepiej we własnym ładowniku, co? I z zapuszczo- nym motorem! Nic z tego, przyjacielu, musi ci wystarczyć tyle komfortu, ile go jest w tej kabinie. Weź pod uwagę, że śluzy się zużywają, dezaktywatory też swoje kosztują... — Po prostu mam wątpliwości, czy opłaci się skórka za wyprawkę. Czy przysypane żwirem Eldorado i nieziemskie skarby nie przyśniły wam się w nocy. — Mogę cię zapewnić — wysyczał Śliwa. Cisnął w stroj- ne Yonyera niewielki lśniący przedmiot. Ten złapał go i obej- rzał. Była to figurka, mieszcząca się w dłoni, przedstawiająca chyba jakieś podobne do kota zwierzątko o gorejących oczach. Z bliska głowa stworzenia traciła kocie cechy i wy- dawała się raczej odpowiednio wymodelowaną, rogatą Poduchą. Krawędzie figurki były ostre, jakby wyrżnięto ją Maszynowo z większego bloku, a jednak wodząc po nich palcem nie traciło się przeświadczenia, że właściwa część posążka została jakimś sposobem zatopiona w szkle, nie- zmiernie delikatnym, przez które światło przechodziło bez załamania i bez pochłaniania. Dodatkowo wzdłuż ciała zwie- rzątka smuzyły się poprzeczne świetliste pręgi, biegnące od głowy ku podstawce. O ile Yonyer mógł się zorientować, w ich pojawieniu się i rysunku nie było żadnej prostej regularności, a jednak czuło się ich wewnętrzną muzykę, któ- ra frapowała i uspokajała. Z trudem oderwał wzrok od pełgających wzorów. Pomyślał, ze figurka nie sprawia radości, ale i nie przygnębia, bez wątptenia jednak między nią a obser- watorem wytwarzała się owa specyficzna więź, właściwa tylko największym dziełom sztuki. — Przekonałeś mnie — powiedział zmęczonym głosem, zwracając Śliwie posążek. Wydało mu się w ostatniej chwili, że wycz-uwa bijące od tego okrucha materii ledwo uchwytne ciepło. — Przyłączam się do was. — Gratuluję szybkiej decyzji — odezwał się z drugiego łóżka Beno Vahvatil. W jego oczach nie było śladu rozespa- nia. Odrzucił przykrycie; był niemal kompletnie ubrany, W poprzek ciała miał przełożony promiennik, który oparł teraz o podłogę i powiedział wyciągając dłoń: — Cześć, wspólniku. Witaj na gościnnym Miradorze. Nie gniewaj się o to — stuknął kolbą miotacza o wykładzinę — jak pobędziesz tu dłużej, sam zrozumiesz, że musieliśmy się jakoś zabez- pieczyć. III Po ścianach wibrowały cienie, ale tylko wtedy, kiedy Yonyer odwracał wzrok. Co pewien czas to z jednej, to z drugiej strony otwierały się czarne gardła rozwidleń; nie mógł odegnać myśli, że u każdego wylotu ktoś na niego czyha. Wyobraźnia, pracowita jak rzadko, podsuwała coraz to nowe wizje kłębiącej się za granicą światła gęstwy. Starał się tego nie robić, lecz niekiedy musiał — strzelał snopem jasności w przepastną czeluść j stał napawając się pustką kamiennego, pokrytego pyłem korytarza. Te akty desperacji przynosiły ulgę na krótko. Słyszał własny oddech i czuł walenie tętna: dwa znajome rytmy, absurdalne w swej panice, bo przecież Śliwa i Vah- vatil zapewniali, że nie ma żadnego zagrożenia. Wlókł za sobą płaszcz ciemnos'ci, która — wydawało sję — z trudem toleruje intruza we własnym królestwie. Przystawał, żeby przyjrzeć się ścianom. Na stałej wysokości biegł kuty ornament, jak gdyby ktoś idący przed nim odciskał w skale prostokątne pieczęcie — czterdzieści wieków wcześ- niej. Trudno było określić, co przedstawiał rysunek płasko- rzeźb, kontury zaokrągliły się, wessane przez kamień. Przestał zwracać na nie uwagę, lecz kiedy — dużo dalej i dużo później — oświetlił ornament ponownie, dałby głowę, że przedstawiał co innego. Przemknęło mu przez myśl, że warto by odczytać ten komunikat — jeśli to był komunikat — a później poczuł coś w rodzaju żalu, że tak niewiele czasu mogą poświęcić tutej- szym dziwom, że nikt z nich nie spojrzy na katakumby oczami fachowca, nie zatrudni nad ich tajemnicą specjalnie tresowa- nej mózgownicy. To wy macie pecha, odepchnął pretensję ku ścianom, być może ktoś zechce kiedyś mozolić -się tutaj, spędzając miesiąc za miesiącem jak łowca nietoperzy. Może na Ziemi narodził się już przyszły badacz, nowy Schliemann czy Champollion, który dedykuje wam życie, a tymczasem — nie grymasić. Korytarz wiódł coraz wyraźniej w dół, pojawiły się liczne pęknięcia i szczeliny, w których swobodnie mieściła się dłoń. Najwyraźniej zbliżał się do gorzej zachowanej części ruin. W poprzek ornamentu biegły białawe zacieki soli; kiedyś spływała tu woda, która z czasem znalazła inne ujście. Zauważył wreszcie pierwsze freski, starte i znisz- czone. Nie dociekł, co przedstawiały — świecąc z bliska nie potrafił ogarnąć całości. Farby wyblakły; obraz widziany z dystansu po prostu rozmywał się na szarym tle skały. Według wyświetlającego się wewnątrz hełmu planu od skarbonek dzieliły go dwie godziny marszu. Szedł całkiem nową drogą, omijając rejony spenetrowane przez Vahvatila i Śliwę. Nigdzie nie natknął się na ślepą ścianę — więc wbrew nazwie, którą mu nadali, nie był to labirynt. Wobec tego czemu służyła ta budowla? Dekoracji? Śliwa i Vahvałil zbyli to pytanie wzruszeniem ramion. A czemu służyły piramidy? Pierwsza kopuła wyskoczyła z ciemnos'ci tak niespodzie- wanie, ze Yonyer, mimo iz spodziewał się jej, aż zarył w miejs- cu. Było co oglądać. Światło omywało ostro mleczną muszlę, pod którą spoczywał ciemniejszy, podłużny kształt. Muszla mierzyła ponad trzy metry długości, była asymetryczna i zda- wała się wyrastać wprost z kamienia. Yonyer, choć uprzedzony o daremności tego zamiaru, próbował znaleźć ostrzem noża jakąś szczelinę między szkliwem a skałą, ale stal ześlizgi- wała się bezsilnie. Rozejrzał się za skrzynką sterowania; na górze wyobrażał sobie małe pudełeczka, przylepione do skały jak małże — tu spotkał go kolejny zawód. Świecenie do wnętrza tez nie na wiele się zdało: kiedyś muszlopodobne pokrywy były zapewne przezroczyste, teraz... Bez specjali- stycznego wyposażenia, którego „Ritornell" nie wiózł w nad- miarze, trudne do ugryzienia. Śliwa i Vahvatil, ci oczywiście dobrali się do s'rodka materiałem wybuchowym, lecz z dość żałosnym rezultatem: pokrywa wprawdzie została odrzucona, ale z tego, co leżało pod nią, nie ocalało nic. Wokół stano- wiska minerskiego walały się długie, brunatne drzazgi, w po- wietrzu kłębiły się jakby paździerze i złoty pył jak po młocce dygotał w strumieniu reflektora. Gaz spod kopuł został wypompowany. Można było się tam dostać, i owszem; garść pakuł stanowiła nagrodę. Skarbonki pojawiły się w większej liczbie, gdy Yonyer zdecydował się głębiej zapuścić między groby. Miały również kształt muszli, tylko o wiele mniejszych i bardziej regular- nych. Próby otwarcia ich także okazały się daremne. Yonyer sięgnął do plecaka i wydobył reflektor żarowy, który nie dawał żadnego światła, a tylko promieniowanie podczerwone. Przechodził do kolejnych skarbonek, wodząc reflektorem na chybił trafił. Prawie przestał zważać na wielkie muszle, otaczające go zewsząd jak brzuchy wyrzuconych na brzeg łodzi. Mlecz- ne krypty opalizowały w mroku jak gałki oczne olbrzyma, chwilowo zapatrzonego gdzieś w bok, ale lada chwila przy- mglone źrenice odzyskają ostrość i zwrócą się ku intruzowi, a wtedy... Yonyer wolał o tym nie myśleć. Przemykając mię- dzy kryptami doznawał upokarzającego uczucia wstydu. Po- cił się obficie, a nakazane przez kompanów czynności wy- konywał w gruncie rzeczy bez wiary. Pragnął jak najszyb- cjej coś znaleźć i ulotnić się, byle dalej od srebrnobrzuchych łodzi. Najchętniej zostawiłby gdzieś cały majdan, wyciągnął Się i zasnął — i zaledwie o tym pomyślał, wiedział, że właśnie tak postąpi. Vahvatil i Śliwa oczywiście nie uwierzą, kiedy wróci z pustymi rękami, będą podejrzewać, ze ukrył przed nimi skarb... pewnie nie obejdzie się bez krzyku j potrząsania promiennikiem, z góry na to przyzwalał, ukła- dając plecak obok najbliższej krypty, w miejscu możliwie najsuchszym. Potem się będzie z nimi handryczył. Teraz... Wydawało mu się, ze spał nie dłużej jak pięć minut. Nic mu się nie śniło. Sprawdził czas: upłynęły prawie czte- ry, godziny. Sprzęt zastał tak, jak go porzucił. Wyssał trochę preparatu odżywczego i poszedł się wysikać. Jakoś nie mógł pod kryptą. Opróżniając na zewnątrz zbiorniczek dostrzegł, że najbliższa ze skarbonek ma podniesione wie- czko. Śliwa i Vahvatil dotarli az tutaj, pomyślał z roztargnie- niem. Ale skarbonka była pełna. Zawierała dwa posążki i jak- by bębenek: dwa ścięte stożki złożone mniejszymi podsta- wami. Zabezpieczył skrytkę przed zatrzaśnięciem kamiennym okruchem, wrócił po aparat, sfotografował położenie przed- miotów z różnych stron i dopiero wtedy wrzucił zdobycz do plastikowych worków, które dokładnie zasklepił. Krew łomotała mu w uszach. Dla pewności przejechał rękawicą po gładkiej płycie, ale nie wyczuł nic. Muszla nie chciała z powrotem przywrzeć do płyty. Przynajmniej to było jasne: z chwilą oczyszczenia skrytki stawała się zbędna. Nic tak skutecznie nie likwiduje zbędnej euforii, jak pamięć o sprawach przyziemnych. Przeliczył puste butle: jeszcze może pozostać przez kilka godzin. Sukces dodał mu nowych sił; nie myślał ani o wstydzie, ani o sobie w roli rabusia innoplanetarnych starożytności. Błyskawicznie obiegał nowe skarbonki, coraz uważniej i systematyczniej, wodząc re- flektorem. Zapał topniał w miarę narastania zmęczenia. Usiadł na stelażu plecaka i zastanowił się. Nic nie wskazywało, aby Vahvatil czy Śliwa osobiście wybierali się do podziemi. Raczej przebąkiwali o sprowadzeniu kolejnych szperaczy z „Ritornel- 'a ¦ A przecież pozostało tyle do spenetrowania... Czyżby nie spodziewali się otworzyć ani jednej skarbonki więcej? Może tylko zdawało się im, ze znaleźli sposób na opróżnienie Podziemnego skarbca, podczas gdy — podobnie jak i on — działali na ślepo? A może Labirynt, który nie był labiryntem, sam wyznaczali każdemu dolę? Nie ma co, piękne pomysły skaczą mu po głowie. Zanim ruszył z powrotem, obejrzał dokładnie kryptę, przy której odpoczywał. Od innych różniła się tym, że materiał kopuły pokrywały od wewnątrz zacieki owej mlecz- ności — jak sól ściany na korytarzach. Zaczynała się strefa mokra, o której Beno wspominał na górze. Ze stropu kapała woda z solą, tworząc stalaktyty i stalagmity. Poświecił dalej — odbłysnął mu cały las białawych słupów, spomiędzy których wyłaniały się pękate brzuchy pokryw. Znalazł miejsce stosunkowo przezroczyste i zajrzał do środka. Zobaczył jakby odnóże, złożone, wyschłe — kiedyś, jako dziecko, rozpruł owadzi kokon i wyciągnął sprasowaną, przeobrażają- cą się poczwarkę. Analogia nasuwała się sama — tyle że teraz miał przed oczami brązowy fragment uda albo ramienia, a może skrzydła, złożony na jakiejś zielonej, pofałdowanej materii czy masie. Tylko tyle. Usiłował rozszerzyć pole wi- dzenia; przeszkadzała obłość wizjera i wypukłość pokrywy. Manewrował światłem — żadnych dodatkowych szczegółów. Pstryknął kilka zdjęć, ale wątpił czy wyjdą, warunki były zbyt niekorzystne i skomplikowane. W końcu tak przemę- czył oczy, ze stracił pewność, czy rzeczywiście coś dostrzega, czy tylko zacieki na muszli układają się w mamiący wzór. Pozbierał manatki i rozpoczął odwrót. Wbrew przewidywaniom wspólnicy z góry nie okazali rozczarowania. Kiedy dobrnął do strefy łączności Beno za- pytał tylko, jak mu się poszczęściło. Wiadomość o otwarciu tylko jednej skrytki skwitował krótko: w porządku. Jednak zaraz na powierzchni kazali sobie pokazać plastykowe wore- czki z trofeami. — Dwa kotki i to — powiedział Vahvatil obracając w rękawicach bębenek. — Czegoś" takiego jeszcze nie mamy. Jak to nazwiesz? Jako odkrywcy przysługuje ci pra- wo. .. — Tlatocetl — rzekł Yonyer dziwiąc się własnemu zdecydowaniu. Nie miał pojęcia, skąd się wzięła ta nazwa. Po prostu wypłynęła gdzieś z wnętrza mózgu i zachrobotała dziwacznie w słuchawkach. — Tlatocetl — powtórzył Śliwa. — Dlaczego tak? — A bo ja wiem? — zirytował się Yonyer. — Dajcie mi święty spokój! Chciało mu się jeść i spać. Był zmęczony i ociężały. Zdawało mu się, że wnętrze skafandra wypełnia cblupkie, zimne błoto. Wziął kąpiel i całe zmęczenie spłynęło mu po nogach chłodnymi strumyczkami. Kiedy przechodził do łado- wnika Śliwy i Vahvatila, mgła nagle rozjarzyła się jak od jaskrawej flary. Startowała kolejna rakieta z ładunkiem dla „Ritornella". — Coś cię gnębi, wspólniku? — zagadnął Vahvatil zaraz na wstępie. — Gębę masz skwaszoną jak adwentysta przyłapany na flircie. Napijesz się herbaty? Pili herbatę z parujących kubków i nie patrzyli na siebie. — Taki ładny dzień — rozmarzył się Beno — ze człowiek rad by z miłości wycałować cały s'wiat. — Odstawił kubek i dodał: — Zadzwoniliśmy po Mezeia. Yonyer wolno pokiwał głową. — Moja rola skończona? — Może tak, a może nie. A co — spieszy ci się z powro- tem na „Ritornella"? — Zaczekaj — wtrącił się Śliwa — porozmawiajmy poważnie. Rysują się pewne prawidłowości. — Na przykład jakie? — Vahvatil starał się być iro- niczny. — Jak dotąd żadnemu z nas nie udało się opróżnić więcej niż jednej skrytki. Ile razy schodziliśmy, Beno? Cztery albo pięć. Te następne — Śliwa machnął ręką z rezygnacją — zbędna mordęga. Lepiej byśmy zrobili dając sobie spokój. — To by oznaczało, ze w Labiryncie można obłowić się tylko raz? — zapytał Yonyer. — Na to wygląda. — A zdajecie sobie sprawę, o czym to świadczy? — powiódł po ich twarzach szybkim spojrzeniem. Zdawali się nie podzielać jego ekscytacji. — Labirynt odróżnia nas od siebie. Rozpoznaje nas. Dysponuje umiejętnością zdemaskowania spryciarza, któremu nie wystarcza tylko jeden zaciąg. Vahvatil skrzywił się: — Cóż to za rybacko-siectowa terminologia? — Posądzenie cokolwiek naciągane — ocenił Śliwa. — Nie prościej zwalić całą odpowiedzialność na przypadek? — Prościej — zgodził się Yonyer. Przez moment własne wymysły wydały mu się śmieszne, ale skoro zaczął, musiał brnąć dalej. — Tylko że prościej nie zawsze znaczy: bliżej prawdy. Przyjmijmy — dla zabawy — że istotnie Labirynt Potrafi identyfikować tych, co do niego wleźli. W takim razie dotychczasowe fakty przemawiają za tezą, ze Labirynt z pre- medytacją obdziela nas podarunkami. Innymi słowy bierzemy wyłącznie to, co dla nas naszykował. Wszystko inne pozostaje poza naszym zasięgiem. — Interesujące — przyznał Vahvatil. „Kpi czy rzeczy- wiście tak uważa?", bił się z myślami Yonyer. — Do czasu, aż dobierzemy się zgrabniej do tych baniaczków. Pytałeś zdaje się, czy cię puścimy na urlop. — Vahvatil pokręcił głową. — Mamy jeszcze parę dni, a Mezei wiezie trochę dobrego sprzętu. — Wiertła nawet nie zarysowały tej masy — powiedział ze sceptycyzmem Śliwa. — Cholera wie, co to właściwie jest. Twarde jak diabli. — Mówcie co chcecie — upierał się Yonyer — ale ja odniosłem wrażenie, że w najmniejszej mierze nie przyczy- niłem się do rozbrojenia skrytki. Otwarła się sama — pozo- stawało wygarnąć zawartość. Przyznacie, że daleko nam do Cortezów czy Pizarrów. — Prawdę rzekłszy ze mną było podobnie — oświad- czył Śliwa. Obaj spoglądali pytającym wzrokiem na Vahvatila, który fylko uśmiechnął się i rozłożył ręce. — Wujek Beno zaraz wam wszystko wytłumaczy. Tylko musicie być grzeczni. Wujek Beno pozjadał wszystkie ro- zumy i Labirynt dla niego to pestka. — Według mnie mechanizm „rozpoznawania" mógłby być całkiem prosty. Próżnia nigdy nie jest doskonała, a zatem pod kopułkami wałęsają się charakterystyczne pary czy atomy znaczone — w śladowych ilościach, oczywiście — które w momencie ładowania towaru osiadają na skafandrze... — Yonyer urwał, badając jakie wrażenie wywarły jego słowa. — W momencie podchodzenia do następnych stanowisk odpowiednie czujniki posyłają sygnał do układu blokują- cego krypty i facet odchodzi z niczym. — Odpowiednie czujniki! — prychnął Śliwa. — Wy- obrażasz sobie ich czułość? W dodatku niewidzialne! — Może cała pokrywa to jeden wielki czujnik? — A mnie podoba się ten pomysł — powiedział Vah- vatil. — Głównie dlatego, że przenosi problem ze sfery metafizyki w dziedzinę fizyki, a może nawet techniki. Przy- pomnij sobie — zwrócił się do Śliwy — ilu skafandrów uży- waliśmy do poszukiwań? — Dwóch. f __ Mnie tez się tak wydawało. Jutro przywdziejemy novve ubranka. No, co wy na to? Wyelegantujemy się jak na przyjęcie dyplomatyczne! Zrobili sobie jeszcze po herbacie, a potem Śliwa nalał każdemu porcję samogonu. Alkohol był słaby i zalaiywat charakterystycznym aromatem, ale smakował niczego sobie. — Coś mi się tu nie podoba — podjął Yonyer ocierając usta wierzchem dłoni. — Prześladuje mnie mys'l, że wpa- kowaliśmy się w kabałę nie na nasze głowy. Nie chciałbym nikogo urazić... ale wtargnęliśmy do królestwa śmierci — ze się tak wyrażę poetycko. Naruszyliśmy wieczny spokój zmarłych. Chciałbym wierzyć, ze nam to ujdzie płazem. — Zmarłych czterdzieści wieków temu — podrzucił kąśliwie Vahvatil. — Nieważne, śmierci czas nie obchodzi. Złamaliśmy zasady obowiązujące nas jako ludzi. Źle zabrzmi to, co powiem, a\e uważam, ze we wspólnocie rozumnych musi istnieć podobne traktowanie śmierci i podobne zachowanie wobec śmierci. Śmierć budzi respekt, zwłaszcza wśród ro- zumnych, domaga się szacunku — a ze byli rozumni, o tym chyba nie wątpicie? — Po cholerę nam to mówisz? — zerwał się Vahvatil. Zaczął łazić po kabienie szybkimi krokami — na tyle, na ile pozwalała ciasnota pomieszczenia. Śliwa milczał. — Myś- lisz, że robisz odkrycia? Że my tego nie wiemy? — Wiecie? I co? Vahvatil usiadł na łóżku. Wsparł głowę na rękach i za- patrzył się w jakiś punkt na podłodze. — Słuchajcie, przecież to czyste barbarzyństwo. Do- bierzemy się im do trumien, bo a nuż przed pochówkiem nie wybito im wszystkich złotych zębów i nie pościągano obrączek z palców. Wpadliśmy na cmentarz, gdzie powinno być cicho, gdzie mają szumieć brzozy, gdzie trzeba się zadumać i pomodlić — a my z rykiem, wesoło, worki w rękach przy okazji nakopać trochę żwiru i zabawić się dynamitem. — Urwał; wydało mu się, że przecina jak wrzód coś, co narosło i domagało się przecięcia, że mimo naprężonej atmosfery jednak sprawia ulgę — im i sobie. — Bez pieprze- nia: chcę powiedzieć, żeśmy ich znieważyli. Obudziliśmy ich gniew. Naszym potraktowaniem miejsca, które jest..., musi "yć dla nich święte, sprawiliśmy... — I dlatego złe duchy, które poruszyliśmy, będą się na nas mściły! — Beno Vahvatil podjął na nowo wędrówkę: trzy kroki ku ścianie i trzy z powrotem. — Obraziliśmy Złe Mzimu i teraz tylko patrzeć, jak katastrofa zwali się nam na głowy? Przestań histeryzować, do cholery! To co — mamy pozanosić nasze kotki i ten twój, jak mu tam... — Tlatocetl — podpowiedział Yonyer; przeleciał go dreszcz. Zapadał szybki mrok i w kabinie zrobiło się chłodno. — Mamy pozanosić na stare miejsca, powkładać pod baniaczki, pozalepiać supercementem i wycofać się tyłem z litanią na ustach? Ach, nie gniewajcie się, wytworni, my nienaumyślnie! Ach, przebaczcie prostakom zamachy święto- kradcze — my tylko tak, dla rozweselenia! Co? — huknął. — Tego byś chciał? Yonyer wstał powoli, odstawiając dawno wystygły ku- bek. — Wpakowaliśmy się po uszy — powiedział. — Nie ma już odwrotu. Juz się zadecydowało. Nieodwołalnie. — Stanął przed Vahvatilem, wyprostowany, i spojrzał mu prosto w oczy. — Jemu — pokazał kciukiem w górę — też zamierzacie odwalić ten cyrk z promiennikiem? Nie mógł zasnąć. Przez obły iluminator wlewał się sinawy blask Miradora. Stęknęła ziemia i obrzeże iluminatora roz- błysło matowo. Kolejna rakieta, pomyślał. Śledził wygasanie poświaty, aż mrok ustalił się na poprzednim poziomie. Trwało to króciutko, o wiele za krótko: granat pojaśniał o kolejne tony, wreszcie zbielał zupełnie i szkło zapłonęło. Tym ra- zem ogień zstępował z nieba, a wraz z nim huk stu piorunów zebranych w wiązkę. Po ścianie nad legowiskiem Yonyera przeleciał szybki cień. Lądował Mezei. IV Bywały takie dni, kiedy Buchse nie po- trafił dojść do ładu z otoczeniem. Budził się nagle w środku nocy z ponurym przeświadczeniem, ze nic nie pamięta — anj gdzie jest, ani jak się tutaj znalazł. Wpatrywał się w ścianę nad łóżkiem — pewien, że widzi ją po raz pierwszy w życiu. Czyjeś rozedrgane ręce wydrapały głęboko w laminacie, az do metalu, grube krechy — sześć czy siedem — jakby ktoś próbował tymi nacięciami oznaczać dni. Pościel pokrywały jeszcze płatki lakieru; Buchse przyglądał się kreskom bez zrozumienia, pewien tylko jednego: tym razem jeszcze się wywinął. Udało mu się ujść z życiem. Wisiała nad nim monstrualna łapa o siedmiu pazurach, która już sposobiła się do ciosu — w ostatniej chwili coś stanęło jej na prze- szkodzie. Ślad na ścianie był jednocześnie znakiem ocalenia. Na nocnym stoliku stał cyfrowy wskaźnik, połączenie kalendarza i zegara. Pokazywał jakieś liczby, które nic Buch- semu nie mówiły. Wychodził na korytarz, niczego nie rozpo- znając. W powietrzu wisiała mgła, a właściwie poświata, odkładając się złotymi pasmami na ciemniejszym tle. Rzadko spotykał ludzi, a jeśli juz — schodzili sobie z drogi. Nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego. Bał się ich — czy też oni bali się jego. Skąd się wzięli w tym pustym mieście? Wracał do kabiny, przekopywał zakamarki w poszukiwaniu jedzenia, znajdując jedynie garść kartek zapełnionych roz- chybotanym pismem. Przekładał je przed oczami; nic dla niego nie znaczyły. Przed ponownym zagrzebaniem się w pościeli miewał przebłyski genialności. Czuł, że za wszelką cenę musi posta- wić kolejną kreskę obok tamtych, że poza tym przeklętym imperatywem nic się już nie liczy. Jak na zawołanie znajdował błyszczący chromem rylec, upuszczony przezornie obok łóżka, chwytał go pewną dłonią i skoro tylko wyżłobił rysę, do- świadczał przedziwnej ulgi. Mętlik w głowie ustępował miejsca spokojowi, ukojeniu, zaspokojeniu. Zasypiał niemal szczęśliwy. Świadomość wróciła Buchsemu na dobre, gdy wyżłobień na ścianie było dokładnie dziesięć. Według kalendarza od ostatniej zapamiętanej daty upłynęły trzy dni; od opuszczenia Miradora — dziesięć. Co się z nim działo? Dlaczego nikt do niego nie zajrzał, nie zainteresował się jego losem? Przeszłość — tę najbliższą — wspominał jako ciągłą walkę z obezwładniającym umysł szaleństwem. Zmagał się z alko- holem albo narkotykiem, odbierającym pamięć i deformującym świat — ale wygrał. Własne odbicie w lustrze obejrzał jak Portret zupełnie obcego człowieka: spoglądała na niego poczerniała twarz o zapadłych policzkach i błyszczących oczach. Kiedy się golił, światło zamigotało i zgasło. Było chyba bardziej żółtawe niż zwykle — zastanawiał się. Na- waliły agregaty? Odłożył aparat i wyjrzał na korytarz. Ciemno. Nie miał pojęcia, co zrobić w takiej sytuacji, ale nim zdążył cokolwiek postanowić, lampy rozjarzyły się na nowo. W jadalni Dobrowolski kłócił się o coś z Mezeiem. Nie zwrócili uwagi na wejście doktora. Nalał sobie kawy, położył na talerzyku trochę syntetycznego chleba, ser, masło, parę plasterków wędliny. To już z Miradora, pomyślał z roztargnieniem. Usiadł naprzeciwko skłóconych i zaczął rozsmarowywać masło na kromce. — O, to pan, doktorze — rzekł Dobrowolski całkiem naturalnym tonem, jakby Buchse wychodził tylko na chwilę. — Dobrze, ze pana widzę. Buchse jadł i nie odzywał się. Dyskusje na temat nawi- gacji obchodziły go tyle, co śnieg na Marsie; nigdy w nich nie uczestniczył. — Zgoda, spycha nas z kursu — rzucił z gniewem Dobrowolski zwracając się do Mezeia, a właściwie przed siebie. — Coś nieustannie spycha nas z kursu, tak? — Nie w tym rzecz — wtrącił napastliwie Mezei. — Do tej pory rejestrator zanotował dziesięć impulsów, które — gdyby nie interwencja układu autonomicznego — dają w efekcie ciekawą krzywą wypadkową. — Ile impulsów? — spytał Buchse. — Dziesięć. Coś się nie zgadza? — Nie, w porządku. Tak tylko pytam. — Ta krzywa wygląda w ten sposób — Mezei poka- zywał Buchsemu arkusze, które wyciągnął nie wiadomo skąd. Dobrowolski demonstracyjnie odwrócił głowę i zagapił się w przeciwległy kąt jadalni. Widocznie obejrzał wykresy wcześniej. Buchse uprzejmie obrzucił wzrokiem kolorowe węże i kompletnie nic nie rozumiejąc z wyjaśnień Mezeia pokiwał znacząco głową. Jedzenie smakowało mu. To już na pewno z Miradora, osądził. — Nanosiłem hipotetyczne odchylenia na krzywą kursu — perorował Mezei — Przy założeniu, że poszczególne impulsy nie napotkały z naszej strony przeciwdziałania. Tak wyglądałaby sytuacja po pięciu impulsach początkowych — wyciągnął jakiś arkusz. — A tak po dziesięciu — znowu zaszeleścił zwojami, aż rozpostarł z triumfem właściwy. — Niech pan tylko spojrzy, doktorze. Tu wszystko ma pan wyrysowane jak na dłoni. Orbita Miradora przecina się z kursem statku. Zadanie impulsów polegało na zawróceniu Ritornella" z powrotem na Miradora! — Ciekawa hipoteza — skwitował Buchse. — I nic ponadto! Napracował się pan, ale naprawdę niewiele z tego wynika, kolego Mezei. Proszę się nie obra- zić, ale coś mi się zdaje, że do z góry przyjętej tezy dopaso- wał pan fakty — grzmiał ze swadą Dobrowolski. — Nasz młody kolega — puścił do Buchsego oko — od pewnego czasu usiłuje wskoczyć na moje miejsce. Taki cel sobie wy- tknął, proszę ja was. Dążąc do niego ustawicznie uważa wszystkie dostępne mu sposoby za dopuszczalne. Nie, dokto- rze, proszę go nie potępiać, to taka nasza wspólna zabawa. Rozgrywka i rozrywka zarazem. Mnie się opłaca spierać z kolegą Mezeiem — dzięki niemu utrzymuję się w jakiej takiej kondycji intelektualnej. Pan rozumie, doktorze, kolega Mezei jak ten żarłoczny szczupak nie pozwala mnie, tłus- temu karasiowi, zbytnio obrosnąć sadłem! — śmiał się re- chotliwie i walił grubymi łapami o stół. Mezei zwijał powoli swoje arkusze i uśmiechał się zagadkowo. „Co on wygaduje?", zastanowił się przelotnie Buchse. Poskładał naczynia i odniósł je do automatu. — Pójdę już — powiedział — chorzy czekają. — A kto właściwie jest chory? — zainteresował się Mezei. Buchse zbył jego pytanie milczeniem. W kabinie Yonyera panował półmrok. Sam Yonyer spo- czywał na tapczanie, z wysoko podłożoną poduszką i rękami swobodnie opuszczonymi wzdłuż tułowia. Na tle pościeli jego'twarz z zamkniętymi oczami odznaczała się jaśniejszą plamą. Musiał wyczuć obecność doktora, ponieważ poruszył się i z trudem wyszeptał kilka słów. — Jestem, jestem — zapewniał Buchse pochylając się nad nim. Ujął rękę chorego, gorącą i suchą. — Zaraz się panem zajmę. Odpowiedział mu krótki spazm — ni to kaszel, ni śmiech. — Jakie to życie niesprawiedliwe — mówił Yonyer tak cicho, że doktor az wstrzymał oddech. —.Wszyscy wy- zdrowieli, tylko ja... — Nieprawda — zaprzeczył żywo Buchse — ja tez Ciałem ostatnio kłopoty. Dopiero od dzisiaj jestem na nogach. — A kto przychodził do mnie przez te wszystkie dni? — oburzył się Yonyer. Machnął ręką, która opadła ciężko wzdłuż boku. — Nieważne. Nic się już nie liczy. To już koniec, doktorze. Błagam, niech pan nie zaprzecza. Niech mi pan oszczędzi tych waszych słodziutkich kłamstewek na minutę przed pójściem do Bozi. Czuję się jak facet, który zaraz umrze, ot co. Znowu rozchichotał się śmiechokaszlem, od którego Buchsemu ciarki chodziły po plecach. Podane przez doktora pastylki przyjął z grymasem ostentacyjnej niechęci; picie wody z "podstawionej szklanki sprawiało mu widoczną trud- ność. Jego szyja wyglądała jak obciągnięta delikatną bibuł- ką japońską. — Daremny wysiłek — powiedział — niemniej dzię- kuję panu. Oni, tam — Buchse domyślił się, ie mówi o Mira- dorze — zastawili na nas pułapkę. Uniknęlibyśmy jej — gdybyśmy byli choć trochę lepsi. Oni są mądrzy, o tak. I bardzo przebiegli. Już czterdzieści wieków temu przewi- dzieli, z kim będą mieć do czynienia. Przyszykowali pułapkę na złe, chciwe zwierzęta — i złapali nas. To nie przypadek. Nie przypadek — powtarzał. Mełł słowa między zębami, wydając chwilami tylko niezrozumiały pomruk. — A tak między nami, doktorze — podjął z niespodzie- waną energią — to wciąż zastanawiam się, czy okazaliśmy się wyjątkowymi kreaturami, specjalnie tresowanymi na tego rodzaju okazję, czy tez inna załoga na naszym miejscu zachowałaby się identycznie? I wie pan, do jakiego wniosku dochodzę? Ludzie są źli jako rasa. Zło jest ich immanentną cechą, zostało w nich zakodowane — jak kolor oczu czy skłonność do tycia. Nasza gotowość do propagowania zła, psucia, szkodzenia i niszczenia na dowolną skalę stanowi — ujmując rzecz statystycznie — właściwość nie do przezwy- ciężenia. Pewnie, znajdzie się tu i ówdzie kilku świętych, ale nie zmienią obrazu całości. Teraz niech pan spojrzy na to oczami właściciela pastwiska, na którego teren zakradły się wyjątkowo złośliwe kojoty. Takie, które mordują i niszczą więcej niż potrzebują, by przeżyć. Co pan zrobi? Prawdopo- dobnie zawróci do domu po strzelbę. — Przerwał by ode- tchnąć głęboko. — Tak, mój panie. Czy się nam podoba, czy nie, wcześniej czy później zostaniemy wymazani. — Zbyt czarno patrzy pan na pewne sprawy... — zaoponował nieśmiało doktor Buchse. — Wymazani! — Yonyer przeciągnął po pościeli ot- wartą dłonią, jak gdyby coś ścierał. — My jesteśmy muchy, roznoszące kawałki zła po całym kosmosie. Gdzie się tylko da. Co za wstrętny gatunek! Ale czy to moja wina, ze uro- dziłem się muchą? — Opadł na wezgłowie, oddychał szybko jak po biegu. — Z mojej perspektywy istoty pojedynczej trudno uznać zastany porządek za sprawiedliwy. Czy uwie- rzy pan, że tam, wśród tych przeklętych oparów, w tych trochę głębszych piwnicach byłem jedynym, który zgłaszał wątpli- wości? Tylko mnie nie pasował przyjęty sposób działania! I oto nagroda: inni cieszą się zdrowiem, śpiewają piosenki, układają plany, a ja leżę tutaj. Czy tak powinno być? — Myli się pan — powiedział ostrożnie Buchse. — Na ośmiu ludzi tylko dwóch czuje się jako tako. A i ci nie są pewni ustąpienia dolegliwości na trwałe. — Ależ mnie pan pociesza, doktorze! Pan chyba sądzi, że polepszy mi się od samej myśli, że z innymi również nietęgo! — prychnął z dezaprobatą. — Taki Mezei. Na pewno zdrów jak ryba. — Widziałem go dzisiaj — bąknął Buchse. — Wpraw- dzie nie miałem czasu go zbadać... — Przecież Mezei tam stoi — Yonyer pokazał ciemny kąt kabiny. — Też czeka... Czy to nie Mezei? Mezei! Patrz pan, jak mu się ryło śmieje. A ten z tyłu — czy to przy- padkiem nie Vahvatil? Już tu krążą, czatują... Buchse czekał, aż omamy ustąpią. Lekarstwa powinny już zacząć działać. Istotnie, Yonyer zapadł w krótki, szar- pany sen. Buchse przystawił fotel do wezgłowia chorego i usiadł. Brak światła przeszkadzał mu, lecz nie mógł się zdobyć, by je wzmocnić. W godzinę później Yonyer wznowił swoje monologi. Gasł w oczach. Buchse zaaplikował mu trochę środków wzma- cniających i podpiął elektrodę. Patrzył, jak w poprzek ekranu biega biała śnieżynka pulsu. — Najlepiej nie mieć żadnych wątpliwości. Robić co każą, bez zastanowienia. Być może w każdym, kto dorósł do wątpliwości, pojawia się zalążek jakościowo innego czło- wieka? Kto rozumie, a przynajmniej dostrzega swe błędy, widzi ich sieć rozpostartą nad sobą, ten już właściwie dojrzał, by ją przerwać, a zatem należy go osądzać według nowych, surowszych kryteriów. To nowy, lepszy człowiek — cóż z te- go, że jeszcze słaby jak niemowlę? On już żyje, a tamci — martwe kamienie... Doktorze, jest pan tu jeszcze? Nigdy nie wierzyłem w Boga... na tyle mocno, na ile by należało. Coś tam przeczuwałem, ale nie pozwalałem przeczuciom, by mną zawładnęły. Tak sobie tłumaczyłem: skoro człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, więc stwórca musi być odbiciem wszystkich naszych słabości. Skoro jes- teśmy źli — my, jego dzieło, w jakimś stopniu zły, ułomny musi być on sam. A więc to nie Bóg... Jakieś indywiduum, ale nie Bóg. Skąd my się .wzięliśmy, doktorze? Czyim jes- teśmy pomiotem! — Może należało wierzyć wbrew wszystkiemu? — podsunął Buchse bez przekonania. — Jak Hiob? — zapytał Yonyer słabym głosem. — Może. Ale zostało mi za mało czasu, żeby spróbować. Za mało czasu — powtórzył i jakby' się zdumiał. — W ogóle nie mam juz — dalszego ciągu Buchse raczej się domy- ślił niż dosłyszał. Yonyer odrzucił mocno głowę na poduszkę, jakby dość miał widoku doktora, i zapatrzony w cienie na ścianie znieruchomiał. Buchse poruszył się gwałtownie w fotelu, chcąc chyba wstać, ale natychmiast uświadomił sobie zbędność jakich- kolwiek gestów. Śnieżynka na ekranie zaprzestała pląsów i świeciła w mroku jak gwiazda. — Mam jeszcze do pana tylko jedną prośbę — po- wiedział Yonyer. Stał obok posłania zmarłego, vis a vis doktora. — Niech pan nie dotyka tlatocetla. Rozumie pan? Pod żadnym pozorem nie wolno panu dotykać tlatocetla. Buchse westchnął głęboko i zamknął umarłemu powieki. Czuł coś w rodzaju rozczarowania, zażenowania i — jednak — ulgi. Przez pewien czas trawił w sobie tę skomplikowaną mieszaninę uczuć, potem podniósł głowę i rozejrzał się po kabinie. — Nie wolno panu dotykać tlatocetla — powtórzył Yonyer. W jaskrawym świetle zmarły wyglądał jak woskowa lalka. Dopiero teraz Buchse spostrzegł, jak bardzo zmienił się jego pacjent od momentu wkroczenia do gabinetu me- dycznego „Ritornella". Tlatocetl znalazł właściwie bez wysiłku — leżał u jego stóp. Yonyer musiał upuścić go pod tapczan w momencie szczególnego odpływu sił. Przedmiot był ciężki jak na swą objętość — i martwy jak kamień. Jego powierzchnię żłobiły dziwne znaki. Bez wątpienia była to jednak ta sama zabawka, którą Buchse zobaczył w rękach Yonyera podczas krótkiego seansu wideołączności. Owinął łlatocełl znalezionym kawał- kiem folii, podszedł do szafy i wyjął zza szyby dwie nie- wielkie figurki nie znanych mu zwierzątek. Oryginalne, po- myślał wsuwając je do kieszeni. Z Miradora. Wychodząc zredukował światło do poprzedniego poziomu. Yonyer przyglądał się w milczeniu poczynaniom doktora-, a kiedy Buchse zniknął za drzwiami, spojrzał bez cienia uczucia na stygnące w pościeli zwłoki i z wolna uniósł się w górę. Krążył od kabiny do kabiny, pragnąc pożegnać się ze wszystkimi po kolei. Mezei z Dobrowolskim ciągle siedzieli w jadalni. Arkusze leżały porzucone na podłodze, na stole dymiły talerze z rosołem. Vahvatil spał i Yonyer na chwilę ukazał mu się we śnie. Doktor Buchse zdążył już dobrze ukryć tlatocetl i teraz zastanawiał się, gdzie umieś- cić obydwa kotki. Powie, że dostał je od Yonyera w pre- zencie. Wyglądał na zadowolonego. — Pod żadnym pozorem... — zaczął Yonyer, ale przy- pomniał sobie, że już to mówił. Śliwa leżał w łóżku i czuł się bardzo podle. — Nie bój się śmierci — pocieszył go Yonyer, ale Śliwa w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Wreszcie Yonyer zakończył pożegnalną serię odwie- dzin. Teraz Ziemia, pomyślał bez żadnej emocji. Opuszcza- jąc statek dostrzegł jeszcze doktora, który siedział w swojej kabinie. Myśli Buchsego krążyły uparcie wokół ostatnich wy- darzeń. Robić sekcję? Powtarzać analizy? Nie wiedział, na co się zdecydować. W ciągu tych kilkunastu minut Yonyer stał się dla niego nieskończenie odległy i obcy. Był człowiek — nie ma człowieka. Trudno. Z niechęcią myślał o swoim związku z tą sprawą. Podniósł się ciężko i wydobył z dolnej szafki owinięty w folię tlatocetl. Obnażał go bez pośpiechu, szeleszcząc kawałami tworzywa, które — gdy stało się zbędne — ze- pchnął po prostu na podłogę po drugiej stronie stołu. Arkusz osiadł na dywanie, prostując się z cichym potrzaskiwaniem, jakby przeskakiwały po nim ładunki elektryczne. Doktor odwrócił jeszcze aparat video, tak by w przy- padku włączenia się jakiegoś natręta kamera pokazywała tylko pusty kąt pokoju. Żałował, że nic nie zostało do zrobienia — drzwi blokowały się samoczynnie. Potrzebował kilku prostych czynności dla zajęcia rąk i uspokojenia umysłu, ale nic nie zdołał wymyślić. Usiadł i zaczął wpatrywać się w przedmiot. Według ziemskich kanonów nie imponował pięknem, jednak jego kształt, wzajemne ułożenie poszczególnych płaszczyzn i kra- wędzi sprawiały, że na swój sposób fascynował. Wydawał się wycięty z litego materiału albo wytopiony z idealnej formy — ale ewentualne zabiegi z tym związane nie pozosta- wiły żadnych śladów po narzędziach. Miało się wprost ochotę dotknąć jego żłobionej w dziwne wzory powierzchni, wziąć do rąk — po uświadomieniu sobie tych pragnień Buchse ze zdziwieniem dostrzegł w tlatocetlu jakby este- tykę wyższego rzędu, umykającą na pierwszy rzut oka, lecz później nieznośną i drażniącą. Poczuł chłód, zaledwie ujął tlatocetl w ręce. Z bliższej perspektywy jego geometria traciła sporo ze swej doskona- łości i harmonii. Naraz rozmieszczenie krawędzi i płaszczyzn wydało się Buchsemu do poprawienia, jednocześnie zaś sposób, w jaki tlatocetl układał się w dłoniach wręcz prowo- kował do reakcji. Był jak żywe stworzenie, które niepostrze- żenie dokonuje serii drobnych ruchów, udając w przerwach doskonałą martwotę. Buchse nie mógł się oprzeć złudzeniu, że tlatocetl lada chwila wysunie mu się z palców, jeśli go nie przytrzyma. Powierzchnia tlatocetla utraciła metaliczny chłód, w doty- ku także bardziej przypominała zamsz lub irchę. Czy to możliwe, żeby własności fizyczne mogły się zmienić w tak krótkim czasie? Wzrok kłamał dotykowi, wzory o nieregu- larnych formach przywodziły na myśl stare księgi oprawne w tłoczoną skórę. Na pozór chaotyczne, po dokładniej- szych oględzinach traciły charakter zawiłej plątaniny, ale ukryta w ich rozmieszczeniu prawidłowość nie dawała się sformułować prosto. Tak jak w przypadku linii papilarnych, pomyślał Buchse. Poczucie niepewności ustąpiło miejsca narastającej euforii, doktor nagle wydał się sobie człowiekiem znacznie lotniejszym i odważniejszym. Cóż mam do stracenia, tłumaczył sobie, podczas gdy jego palce błądziły wokół tlatocetla. Był niemal pewien, że powinien poprawić układ geometrycznych cech przedmiotu, ze zrobi to w końcu i ze zrobi właściwie. I zaledwie uwierzył w tę możliwość, jego palce wyko- nały zdecydowany ruch. Zaskoczony — powinien przecież im rozkazać — dziwił się opanowującej go dziecinnej radoś- ci. Stan zadowolenia trwał krótko, ustępując doskwierającej niewygodzie — i już stało się jasne, że finał gry nastąpi dopie- ro po całej sekwencji ruchów. Palce obiegały teraz przedmiot z zadowoleniem niemal erotycznym i od czasu do czasu, jak gdyby pragnąc zaskoczyć Buchsego, wykonywały kolejny manewr. Z tępych końców przedmiotu wydobywał się po- tężny prąd, wnikał do jego dłoni, ramion i barków, docierał do głowy obejmując organizm doktora jak gdyby pierście- niem. Doktor był pewien, że niczego podobnego jeszcze nie doświadczył i przez chwilę mignęła mu myśl, czy dane to było przed nim jakiejkolwiek istocie żywej. Strumień gęstniał, przybierał na mocy, obejmując go przyjaźnie. Się- gał już czubka głowy i w mózgu Buchsego rozlewało się miłe ciepło. Czekał z głupawym uśmiechem na dalszy ciąg, kompletnie zarzuciwszy kontrolę rąk, zapatrzony we własne wnętrze, gdzie rozwijało się coś, co już od samych narodzin zagrażało dominacją, gdy wyrośnie, lecz Buchse zezwalał na bieg rzeczy, więcej — pragnął go w oczekiwaniu na zamykający sekwencję orgazm. Powieki opadły mu na oczy; wyglądał jak zatopiony w medytacjach. Tylko ruch rąk i biją- ce spomiędzy nich blade światło zaprzeczały temu wrażeniu. Ale rozwijający się tak pomyślnie proces znienacka uległ spowolnieniu, a potem zahamowaniu. Budząca się wewnątrz Buchsego inność zwęszyła niebezpieczeństwo. Próbował uspokoić jej zwierzęcą nieufność, lecz pierścień ciepła osuwał się szybko po jego ramionach. Przeszył go nagły mróz. Poprzednie wrażenia wydały mu się ohydne w swej prostackości, poczuł do siebie pogardę, że im uległ. Przedmiot w jego palcach stał się zimny i ciężki, jak wykonany z litego żelaza. A przecież jeszcze przed chwilą nie dostrzegał jego wagi. Kiedy strumień ciepła do reszty wsiąkł w tlatocetl, by tam zniknąć bez śladu, Buchse poczuł się totalnie nie- szczęśliwy. Tlatocetl go odtrącił. Zdyskwalifikował. Zrezyg- nował z niego. Uznał, że się nie nadaje. Co teraz, co teraz, szeptał kiwając się nostalgicznie w fotelu. Wstrząsały nim dreszcze, z zimna albo z wewnętrznej depresji. Rozpacz bez reszty zalała jego umysł. Zaczął się prawie modlić: nie porzucaj mnie, daj mi jeszcze jedną szansę. Resztki odporności pryskały pod coraz bardziej zaciek- łymi atakami stresu. Człowieku, marność jest ir^;ę twoje.. ¦ Jako lekarz wiedział to już dawniej, ale zrozumiał dopiero w tej chwili. Prochem jesteś i w proch... Aż się uniósł i nabrał do płuc powietrza z zachwytu. Rozejrzał się po kabinie. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie. Raz na zawsze skończyć z tym bezsensem. Zasnąć i nie obudzić się więcej. Cokolwiek wydarzy się potem, będzie o niebo lepsze od gąsienicy wyżerającej od środka jego duszę. Odłożył przedmiot i podszedł do szafki z medykamen- tami. Stał jak nie na swoich nogach. Przesuwał palcem po etykietkach z grubymi, wyraźnymi napisami, z trudem przy- pominając sobie, co się za nimi kryje. W końcu wybrał. Nakrętka — jedno z tych sprytnych zamknięć dla ochrony przed dziećmi — stawiła niespodziewany opór, dając Buch- semu sekundę, może dwie zwłoki. W tym samym momencie, kiedy ją zerwał, odezwał się videofon. Jakby bania ze szkła rozbiła się w jego głowie. — Jestem — powiedział Buchse, nie wiedząc jeszcze kto dzwoni. Z buteleczką w ręce wszedł w pole widzenia kamery. Z ekranu spoglądał na niego Vahvatil. — Coś się stało, doktorze? — rzekł z przesadnym zatroskaniem. — Nie wygląda pan kwitnąco. Może... — Krótko, o co chodzi — warknął ,.Buchse. Chciał być opryskliwy, ale z jego ust wydobył się tylko słaby skowyt i te groźne słowa zabrzmiały tym żałośniej. — Nie ma pana w gabinecie w godzinach przyjęć — oznajmił Vahvatil. — Incydent godny ubolewania, nie uważa pan? Zwłaszcza że dookoła pacjent na pacjen- cie. — Tak? — Buchse odłożył buteleczkę i próbował zebrać myśli. — Przypuśćmy. — Nie bardzo wiedział, jaki to ma związek z jego osobą. — A kto jest chory? — Niejaki Yonyer. Mówi coś panu to nazwisko? Tak chory, że właściwie już trup. Zastanawiam się, co na to powie Dobrowolski. — Yonyer nie żyje i proszę wyrażać się o nim z sza- cunkiem — rzekł sztywno Buchse. Nie zdając sobie sprawy z tego gestu przestawił aparat video w poprzednie poło- żenie. — Nie pomoże mu nawet sztuczne oddychanie. Kto jeszcze? — My jesteśmy chorzy, ja i Mezei. Z niepokoju — wyszczerzył zęby Vahvatil. — Ściśle mówiąc chodzi nam ° wazonik na pańskim stole. Doktor spojrzał w tamtą stronę i przygnębienie złapało go jak w imadło. Poszukiwał wzrokiem buteleczki. — Przyjmie pan dwóch pacjentów, którzy zapłacą za poradę pokorą i wdzięcznym sercem? Skinął tylko głową. Potrzebuje paru sekund, najwyżej pół minuty. Potem mogą mu skoczyć. — To niech pan odblokuje wejście. Zaraz tam będzie- my. Poszedł mechanicznie ku drzwiom, zdając sobie dosko- nale sprawę ze zbędności tego gestu. Walczył z czasem, nie z nimi. I o czas. — Już — powiedział. Drzwi odskoczyły, odwalone stanowczym kopniakiem. Wtargnął przez nie Mezei, przypadł jak pijawka do doktora Buchse i wwiercił mu w szyję lufę poręcznego miotacza na średnie dystanse. — Myślałeś, że będziesz nas kiwał, cwaniaku! No, dalej — nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, zaskoczony brakiem oporu i widokiem tlatocetla, więc tylko dokończył: — Rączki do góry! Nuże! Buchse roześmiał się ponuro. Wolnym ruchem odsunął lufę i usiadł. W trakcie tych czynności zauważył, że ekran videofonu zgasł. Przez kilka szybkich oddechów czekali na przybycie Vahvatila. Doktor uśmiechnął się na jego widok i powoli, z precyzją zaczął wystukiwać z buteleczki żółtawy proszek na dłoń. — Zabijcie mnie — mamrotał — bardzo proszę. I szyb- ko, jeśli łaska. Bez nabożeństwa. Vahvatil jednym ruchem wytrącił mu flakonik. Proszek opadł złotą smugą pyłku na dywan. Odstąpił o krok. — Któż tu mówi o zabijaniu, doktorze? — starał się nadać głosowi jowialny ton. — Dosyć tych trupów, na jeden dzień wystarczy. Przyszliśmy tylko do pana z malutką propozycją. Mezei domknął drzwi i zupełnie opuścił lufę. — Tlatocetl, który pan tu... hm, przyniósł, jedynie w połowie stanowił własność naszego zmarłego kolegi. Proponujemy panu uczciwie przejęcie jego udziału. Do czasu sprzedaży towar pozostaje pod pańską opieką. Wie pan, mamy trochę tego... — zafalował z gracją ręką — w nadmiarze. Zgoda? Buchse kiwał się monotonnie. — Jeśli pan nie odmawia, proszę podpisać ten doku- ment. Kopia oczywiście dla pana. Mechanicznie spełnił żądanie. Zaskoczeni takim obrotem sprawy napastnicy ulotnili się bez dalszych ceregieli. Buchse wpatrywał się w podłogę, żałując zniszczonej buteleczki i proszku, lecz nie wstawał po nową. Chcieli mnie zabić, rozmyślał leniwie. A ja, gdybym się zebrał, potrafiłbym, przecież załatwić ich bez pudła. Pod pozorem zabiegu na przykład. Lancet, fiolka, igła... Otrząsnął się. Co za myśli przychodzą mu do głowy. Podniósł z podłogi arkusz cienkiej folii i zarzucił na przed- miot. Gabinet urządzony był skromnie: tylko heban i kość słoniowa. Dwaj mężczyźni w przybliżeniu w tym samym wieku zasiedli naprzeciw siebie w fotelach. Oprócz nich w pomieszczeniu nie było nikogo. Ransome Moneyard, multimilioner amerykański, do którego należał gabinet, a także cały wieżowiec, trzymał w ręku pustą fajkę i postukiwał nią o otwartą dłoń, ciągle nie mogąc się zdecydować, czy sięgnąć po tytoń. — Ta cholerna mgła — westchnął gość Moneyarda. — Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego. Ledwo zdążyłem. Dobrze, że wyjechałem dostatecznie wcześnie. Spotkanie było powtórką innego, wcześniejszego o dwa tygodnie. Ta sama sceneria i te same fotele. Tylko na niskim stoliku między nimi leżał podłużny pakunek owinięty sznur- kiem. — Panie profesorze — zwrócił się do gościa Moneyard •— mniej więcej miesiąc temu zdecydowałem się na dość nie- rozważny krok: za sporą sumę zakupiłem ten oto artykuł — machnął ręką w stronę zawiniątka — nie wiedząc prawie nic o jego pochodzeniu ani właściwościach. Postanowiłem ubiegać się o pańską poradę, a nawet współpracę w obliczu tej nierozwiązywalnej dla mnie zagadki, a także — nie przeczę — pod wpływem sugestii części prasy... Pan czy- tuje gazety? — Rzadko — odburknął gość tytułowany profesorem, oderwany najwidoczniej od dość odległych rozważań. Wy- glądał w tym momencie na człowieka obracającego się w in- nym wymiarze i powracającego na ziemski padół z niechęcią. — Niemniej orientuje się pan zapewne, co mam na myśli... — Coś niecoś mi opowiadano — uciął profesor. — Świetnie. W gruncie rzeczy mam do pana tylko jedną prośbę: chciałbym się dowiedzieć co to jest. Profesor łypnął na niego spod krzaczastych brwi i łysa skóra na jego czaszce sfałdowała się. Wyciągnął rękę, jakby chciał pochwycić przedmiot, ale rozmyślił się i opadł z po- wrotem na fotel. — Nie promieniuje — stwierdził. — Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym go obejrzeć u siebie. Czy to ma nazwę? — Tlatocetl... czy coś w tym sensie — powiedział niepewnie Moneyard. — Z czym się to panu kojarzy? — Z Popocatepetlem — rzekł profesor z powagą. — Czy to ten znany piłkarz? — Nie, wulkan w południowym Meksyku. Czynny. Co pan wie na temat tego przedmiotu? — Właściwie nic. Oprócz tego, że prawdopodobnie dotarł do mnie przez pośredników, którzy wyżyłowali cenę. — Czy ktoś tego dotykał? — No... wszyscy mieliśmy to w rękach. Ale — rozumie pan — przed sfinalizowaniem transakcji moi ludzie wykonali testy bakteriologiczne, badali promieniotwórczość i skład powierzchni. Zapewniono mnie, że posiadaczowi tlatocetla nic nie zagraża... Artykuł określono jako w wysokim stopniu bezpieczny. Profesor wydał dziwny odgłos — jakby zakaszlał mors. — Granat — powiedział — komuś mało zorientowane- mu także wydaje się bezpieczny. Metalowa kula z uchwytem, solidna skorupa. Nie promieniuje i jest sterylnie czysty. A jednak potrafi z łatwością rozerwać ufnego kolekcjonera na strzępy. — Sugeruje pan... — zaczął Moneyard. — Nikt nie wie, gdzie znajduje się jego zawleczka. Ani co nią jest. — Odwinął papier. — Nie służy przecież ozdobie, prawda? — Dotknął przelotnie powierzchni tla- tocetla w kilku różnych miejscach. — Przyjmuje temperaturę otoczenia. To wszystko, co pan ma... tego rodzaju? — Dodatkowo wsadzono mi dwa kotki... właściwie od nich wszystko się zaczęło. — Sięgnął do kieszeni i postawił figurki na blacie. — Zaobserwowano, że w fazie aktywności tlatocetla zwierzątkom świecą się oczy. Profesor zdecydowanym ruchem przesunął posążki na swoją stronę. Ujął jeden z nich i przyglądał mu się przez dłuższ.ą chwilę. — W domu wszyscy zdrowi? — zagadnął. — Tak, dziękuję — rozpromienił się Monyeard i natych- miast przygasł. — Chętnie to zbadam — powiedział fizyk oddychając głęboko. — Za dwa dni proszę mi przesłać te egzemplarze do laboratorium. Razem z obstawą... trzech ludzi wystarczy. Niech wezmą ze sobą broń. Przez ten czas zastanowię się, czym to ugryźć i prześlę panu umowę. — Umowę? — zdziwił się Moneyard. — Po co? — Płacąc ciężkie pieniądze nabył pan nie tylko bryłę geometryczną czy kilogram materii, ale ich właściwości. Otóż metody, którymi posługuje się fizyka, mogą tlatocetlowi odebrać jego zdolności, mogą je wzmocnić bądź osłabić. Zawsze istnieje tego typu ryzyko. W umowie będą zakre- ślone granice, do jakich mogę się posunąć, by próby nie miały charakteru niszczącego. Tam również zostaną określone sprawy tak przyziemne jak honorarium. Czy ten przedmiot jest ubezpieczony? — Z tych firm, do których się zwracałem, żadna nie chciała się tego podjąć. Za mało danych, żeby realnie oszacować możliwość zagrożenia. Z drugiej strony nie roz- głaszałem przez heroldów, że właśnie ja go kupiłem. — Rozumiem — powiedział profesor wstając. — Zatem do widzenia. Gdyby pan sobie przypomniał coś ważnego, proszę o kontakt. — A ja o dyskrecję. Nie chciałbym, żeby... — To się rozumie samo przez się. Obiecuję. Nikt nic nie będzie wiedział poza mną i panem. I oto znowu siedzieli naprzeciwko siebie. Nieznośne milczenie przeciągało się. — Gdzie znajduje się teraz ta rzecz? — to profesor. 73 — W bezpiecznym miejscu. W sejfie. Szyfr znam tylko ja. — Właściwie przychodzę z niczym — zaczął odważnie fizyk. — Muszę też od razu wyznać, że nie całkiem dotrzy- małem warunków umowy... poniekąd ze względu na własne bezpieczeństwo. Ale po kolei: badałem wpływ tlatocełla na rozmaite pola i układy fizyczne. Jest dokładnie zerowy — do momentu przebywania w fazie martwej. Z kolei wypro- wadzenie go z tej fazy wiąże się z ryzykiem osobistym. Musiałem na nie pójść, chcąc się czegoś dowiedzieć, a po- nieważ zarazem nie chciałem ponieść uszczerbku, zaangażo- wałem wspólnika. — Mógł pan przynajmniej zapytać mnie o zgodę — powiedział Moneyard z lekkim wyrzutem w głosie. Profesor pokręcił głową. — Nie. Miałem za mało czasu na konsultacje. Słyszał pan o Theo Rovaniemim? — To ten... — Tak. On sam. Znamy się jeszcze ze studiów. Wyobra- ża pan sobie — Rovaniemi i fizyka? Dwa bieguny, dwa światy. Potem nasze drogi się rozeszły... on zrezygnował w połowie trzeciego roku. W tym okresie odkrył u siebie te zdolności, próbował godzić nowe pasje z fizyką, żył w niemożliwym rozkroku. W końcu podjął męską decyzję — zamilkł, jakby się zastanawiał, do czego zmierza. — Traf chciał, że właśnie teraz przebywał w tych stronach i posta- nowił mnie odwiedzić. Wyjątkowy zbieg okoliczności, nie? Wahałem się krótko i w końcu postanowiłem wprowadzić go w zagadnienie. Ale najpierw co sam zdziałałem. W fazie martwej jest to kawałek materii uformowanej tak a nie ina- czej, raczej jednorodny, nie przewodzący prądu ani powie- rzchniowo, ani objętościowo. Gaz szlachetny, mówiąc prze- nośnie. Za to w fazie aktywnej... — po raz pierwszy uśmiech- nął się. — Czemu ukrył pan przede mną, że kręcenie tla- tocetlem grozi, łagodnie mówiąc, rozstrojem nerwowym? — Właściwie sam nie wiedziałem — usprawiedliwiał się Moneyard. — Powiedzmy, że dowiedziałem się z gazet. Żurnaliści wychodzą ze skóry, żeby dociec nazwiska nabywcy. Zresztą — nie ma co robić tajemnic: ostrzegł mnie Rovaniemi. Początkowo nie chciał słyszeć o maczaniu palców w tej aferze, dziwił się mojemu entuzjazmowi... wreszcie przyznał, 74 ze jego wizyta u mnie nie jest tylko dziełem przypadku. Po prostu czuł wewnętrzny przymus — i przyjechał. Zgo- dził się zagłębić w problem i od tego momentu musiałem go wręcz powstrzymywać. Rwał się jak pies na smyczy. Zanim zobaczył tlatocetl na własne oczy, niemało na jego temat wiedział. Postanowiliśmy, że wejdzie do akcji gdy tylko ja zakończę swoją babraninę. Łyknął ostro ze stojącego przed nim kielicha. — W tym celu musiałem zostać z tlatocetlem sam na sam... wie pan chyba, że w obecności świadków nigdy nie dochodzi do fazy ożywienia? Dobre rzeczy pan pije — po- ciągnął ponownie z kielicha, a Moneyard błyskawicznie uzu- pełnił poziom płynu. — Dlatego nie ma wiarygodnych relacji z poszczególnych seansów, a co najwyżej spekulacje. Rova- niemi siedział za drzwiami, a ja próbowałem kręcić. Ale on chyba wyczuł, ze próbujemy go podejść — i spał. Zaczynaliśmy kilkanaście razy, wreszcie Rovaniemi oświad- czył, ze wraca do hotelu. Ja postanowiłem nie dawać za wygraną. Udało się, panie Moneyard — powiedział głosem, w którym nie było cienia satysfakcji. — Włączyłem aparaturę i rejestratory i zabrałem się do roboty. Pal sześć, myślałem. Wóz albo przewóz. Nie od razu zaskoczył. Ale gdy już poszły po nim światła i mruganie, wiedziałem, że ruszył. Stopniowo moja wola słabła, zmiękczał mnie jak plastelinę, wreszcie zawładnął mną całkowicie. Ręce poruszały mi się same, patrzyłem z przerażeniem, co wyczyniają, kompletnie ode mnie odłączone. Straciłem nad nimi władzę. Przestałem im rozkazywać. Jednocześnie ulegałem dziwnym stanom umysłu, nie znam odczuć po narkotykach, ale alkohol się nie umywa. Uratował mnie — nie zgadnie pan! — Rovaniemi. Po dziesięciu minutach jazdy doszedł do wniosku, że opuścił mnie pochopnie i postanowił zawrócić. Przeczuł niebezpie- czeństwo. Nie muszę chyba dodawać, że przybył w samą porę. Po przerwanym seansie wpadłem w taką depresję, że chciałem wyskoczyć oknem. Rzucił na stolik plastykowy skoroszyt z wpiętymi kartkami który plasnął miękko o blat. — Oto ekspertyza. Tu ma pan to samo nagrane na kryształ — położył na skoroszycie rnałe pudełko. — Tlato- cetl jest w stanie zakłócać wszystkie znane pola: magnetyczne, elektryczne, grawitacyjne, jądrowe. Ostatnie oddziaływanie opieram na mocnych przesłankach; ostateczne potwierdzenie 75 wymagałoby dosyć delikatnych eksperymentów. Z tego sa- mego powodu nie badałem jego wpływu na cząstki ele- mentarne. Niewątpliwie tlatocetl wywiera także wpływ na układy fizjologiczne człowieka. Słyszał pan kiedy o hipno- glifach? Moneyard zaprzeczył. — Są to przedmioty posiadające zdolność hipnoty- zowania przez dotyk. Tlatocetl należy do tej klasy. Nie- mniej w trakcie eksperymentu zaszia rzecz dziwna. Na półce obok stołu leżała talia kart. Wie pan, czasem lubię dla odprę- żenia postawić pasjansa. Niech pan spojrzy — wyciągnął z kieszeni karty i zaczął je rozkładać przed Moneyardem. — Proszę. Czerwone serduszka kierów i romby kar były czarne jak węgiel. Trefle i piki wydawały się nie zmienione. — Tu mam talię z tej samej wytwórni, ta sama seria nawet — mówił fizyk kładąc pod rzędem kart następny. — Proszę porównać. Moneyard posłusznie pochylił się nad zestawem. — A niech to — wybełkotał. — Profesorze, jeśli to dowcip... — zmitygował się i nie dokończył. — Najmoc- niej przepraszam. — Z powrotem pochylił się nad kartami. — Tu na przykład — fizyk postukał paznokciem w czarną dziewiątkę kier — była szóstka. — Skąd pan wie? — Bo teraz mam dwie dziewiątki i żadnej szóstki. Ale na tej jest tylko sześć serc, a na prawdziwej — dziewięć. A rysy figur... proszę spojrzeć uważnie. Jest w nich coś ptasiego, prawda? — Ten walet ma jakby skrzydła! — zdumiał się Money- ard. — Pokaż pan. Faktycznie. Że też wcześniej nie zauwa- żyłem. Wydawało mi się, że to płaszcz tak się udrapował. — Czym pan to wytłumaczy? — spytał cicho Mo- neyard. — Musi być przecież jakieś logiczne uzasad- nienie! — Niczym — odparł spokojnie fizyk. — Moja rola skończona. Nie jestem jasnowidzem. — Spojrzał na zegarek. — Rovaniemi właśnie tutaj zmierza. Pozwoliłem sobie zapro- sić go do parta. Moneyard pokiwał z aprobatą głową. — Ale przecież — mówił myśląc najwyraźniej o zmianach w talii kart — 76 musi być jakieś logiczne wytłumaczenie! On... to potworne... on deformuje rzeczywistość! — To pan powiedział, nie ja — rzekł z godnością fizyk. W jego zachowaniu pojawił się nienaturalny chłód. — Chciałem to ukryć przed panem, póki nie uzyskam całkowitej pewności, ale po namyśle uznałem, że nie wyświadczyłbym panu przysługi. Panu... — zawiesił głos — pańskiej ro- dzinie, może nawet ludzkości? — Co pan ma na myśli? — Załóżmy, że ma pan rację. Tak, deformuje rzeczy- wistość. Przekształca pewne jej elementy według okreś- lonego klucza. Pojawia się pytanie o zasięg tych operacji, a także o ich cel. Rozumie pan teraz, dlaczego przybycie i udział Rovaniemiego był mi tak bardzo na rękę, że wręcz niezbędny. Mieliśmy szczęście, że największy jasnowidz ziemski zawitał w te strony. — Czy on to już panu wyjawił? — Nie. Wiem tyle, co i pan. Zamknął się z tlatocetlem w ciemnym, całkowicie izolowanym akustycznie pokoju. Wyszedł po kilku godzinach — całkowicie roztrzęsiony. Jeszcze go nie widziałem w takim stanie. Poprosił o dwa- dzieścia cztery godziny do namysłu. Termin ten upłynął mniej więcej godzinę temu. Ransome Moneyard w zamyśleniu przekładał karty. — Spróbujmy uporządkować naszą wiedzę — zapropo- nował fizyk, przybierając wojowniczy wygląd. — Uruchomio- ny przeze mnie mechanizm zegarowy tlatocetla został zablo- kowany przez wtargnięcie Rovaniemiego. W porządku. W do- datku zamknął go pan w sejfie. Wskutek tych posunięć określona sekwencja jego zamierzeń pozostała nie dokoń- czona. Wiemy, że nie potrafi sobie poradzić bez współ- działania z człowiekiem. A ze szczurem? — zastanowił się. — Należałoby sprawdzić, czy dla odbezpieczenia go wystarczy istota żywa, czy wymagana jest jeszcze inteli- gencja. — Mówi pan o nim jak o zjawisku obdarzonym oso- bowością — zauważył Moneyard. — Co? A, tak. Jeśli rozgrywa pan partyjkę szachów z komputerem, widzi pan gdzieś za ścianą, ukrytą wśród połączeń, monitorów, elementów elektronicznych — inte- ligencję właśnie. Człowiek nie potrafi pozbyć się skłonności do antropomorfizacji — zamontowany gdziekolwiek rozum . 77 kojarzy zaraz z osobą. Takie nasze obciążenie dziedziczne — westchnął. — Ale w szachach przynajmniej wiadomo, do czego przeciwnik dąży. — Właśnie. Nasza sytuacja jest dużo gorsza: znaj- dujemy się na dnie głębokiej studni. Patrzymy wzwyż — na niebotycznej wysokości jarzy się jak gwiazda wylot studni. Jak tam dotrzeć? Ludzkość już tyle razy dostała po buzi za brak skromności, tylekroć została skarcona — bez efektu.., Nie tylko nie znamy jego celu, ale i dziejów jego dążenia. Kto wie, od ilu sekwencji przygotowuje nam mata. Czy cel ten od razu ukształtował się w obecnej postaci, czy ewo- luował po drodze? Raczej to drugie — odpowiedział sobie natychmiast. — Musi być pewny swego, skoro zdecydował się lądować w samym środku wrogiego obozu. — Dlaczego zakłada pan od razu jego wrogość? — zapytał Moneyard. — Może właśnie usiłuje nam pomóc? — Wziął ze stołu ekspertyzę i kartkował ją powoli. — Nie- przenikliwy dla promieniowania rentgenowskiego i gam- ma? — zdziwił się. — Odbija całe widmo? Pochłania? — Widział pan kiedy coś takiego? — skoczył z miejsca profesor. — Sto procent pochłaniania! Pomóc, mówi pan. Wbrew nam? Nie zapominajmy, że tlatocetl jest tylko narzę- dziem. Niewyobrażalnie sprawnym, może wręcz doskonałym, ale — narzędziem. Co oznacza między innymi, że nie sposób z nim dyskutować. Ono także nie może żywić wątpliwości natury... hm, etycznej. Zostało powołane, by wykonywać rozkazy. Realizować program. Być skuteczne. Wszystko, co osłabia jego skuteczność, musi zostać wyeliminowane bądź ominięte. Teraz najgorsze: odkąd zrozumiałem, czym jest — albo wydaje mi się, że zrozumiałem — nie daje mi spać jedno pytanie. Co z energią? Okrągłe oczy Moneyarda wpatrywały się w profesora z uprzejmym zdumieniem. — Skąd czerpie energię do tych gigantycznych prze- mian otoczenia? Przecież nie z promieniowania, które zdoła wyłapać! Być może wykorzystuje w jakiś sprytny sposób rozmaite formy energii wewnętrznej. Wykrywa je, dopro- wadza do ich wyzwolenia... Tak czy owak narusza jeśli nie prawo zachowania energii, to przynajmniej zasadę wzros- tu entropii... — Ransome — odezwał się interkom głosem sekretarki — przyszedł pan Rovaniemi. Nie był umówiony. Chwilecz- 78 kę... twierdzi, że sprawa najwyższej wagi światowej — w mechanicznie zmienionym głosie zadźwięczała nuta ironii. — Przepraszam, Sally, zapomniałem wydać dyspozycję. Oczywiście, że proś natychmiast. Aha, odwołaj wszystkie spotkania na dziś. Nie ma mnie dla nikogo — patrzył na profesora, jakby szukał jego akceptacji. Wstał i kilkoma zdecydowanymi krokami poszedł w stronę drzwi. Theo Rovaniemi okazał się krzepkim, lekko łysiejącym blondynem, a w jego twarzy nie było nic natchnionego. W każdym razie nic, czego Moneyard spodziewał się po człowieku parającym się prekognicją. Witał przybysza z prze- sadną atencją, pragnąc zatuszować gafę, której nie zdążył popełnić. Do fotela profesora dobiegały tylko pojedyncze słowa: wdzięczny, łaskaw, zaszczycić, skromne progi. Rovaniemi położył na stoliku niewielką łeczuszkę i za- głębił się w fotelu. Zanim Moneyard zdążył ustalić z nim rodzaj drinka, tamten wskazał na stojącą butelkę i rzekł krótko: — Może być. — I obserwując zabiegi Moneyarda wokół kieliszków dodał: — Gdzie on teraz jest? — W bezpiecznym miejscu — Moneyard nie zdołał powstrzymać uśmiechu i spojrzał porozumiewawczo na pro- fesora. Fizyk siedział nastroszony. Najwyraźniej nie podzie- lał dobrego humoru gospodarza. — Żadne miejsce nie jest dostatecznie bezpieczne, panie Moneyard — powiedział Rovaniemi z przekonaniem. — Rozumiem wasze obawy, panowie, ale ich nie po- dzielam. Tym razem przyskrzyniłem go na dobre. No, za pomyślne zakończenie afery tlatocetla — milioner podniósł kieliszek. Wypili. Rovaniemi pokiwał głową. — Oby Bogu spo- dobało się zapobiec nieszczęściu. — Pan wierzy w Boga? — Dziwi to pana? Moneyard zastanowił się: — Czy ja wiem... właściwie nie. — Niestety, nie mam do przekazania zbyt pomyślnych wiadomości — rzekł z westchnieniem świeżo przybyły. — Od czego by tu zacząć... Pamiętacie może sześcian Ru- bika? Sprytna zabawka, złożona z ruchomych kostek, pozwa- lająca ułożyć kilka miliardów kolorowych wzorów. Proszę sobie teraz wyobrazić coś lepszego: supersześcian, w któ- 79 rym liczba kombinacji sięga praktycznie nieskończoności. Ale to aspekt mniej ważny, ilościowy. Rewelacja polega na tym, ze każdej kombinacji — w pewnym skończonym obszarze — odpowiada określony układ elementów two- rzących tak zwaną rzeczywistość. Mówiąc obrazowo każdej kolorowej mozaice przyporządkowany jest jakiś świat. — Niesamowite! — zachłysnął się profesor. — Rzeczy- wistość jako funkcja permutacji tlatocetla! — Tak. Oczywiście kształt przyrządu jest kwestią czysto umowną, tak samo jak sposób „pokazywania" przezeń wy- generowanego akurat ciągu. Można go przekazywać wizual- nie, akustycznie i tak dalej — albo nie pokazywać w ogóle. W każdym razie właściciel ulepszonej wersji sześcianu Ru- bika dysponuje przyrządem do wywoływania dowolnych zmian w otaczającym go świecie. — Pod warunkiem że zna funkcję — wtrącił profesor. — Czyli zależność między zbiorem permutacji a zmianami, które powodują — wyjaśnił w odpowiedzi na pytające spojrzenie Moneyarda. — Przypuśćmy — kontynuował gość — że konstruk- torzy wyposażyli przyrząd nie tylko w zdolność wprowadza- nia dowolnie zakrojonych zmian, ale oceniania ich — i pro- jektowania nowych. Innymi słowy ciąg tych zmian przestaje być przypadkowy, a staje się wcieleniem logicznego planu. Kolejne zmiany wzmacniają poprzednie, układają się w ten- dencję. .. i oto mamy przed sobą osobliwe połączenie kom- putera — genialnego planisty — z równie genialnym wyko- nawcą. Sześcian Rubika siedemdziesiątej siódmej generacji, czyli tlatocetl. Moneyard odetchnął głęboko. — W porządku — po- wiedział. — Przypuśćmy, że właśnie tak jest. To jednak nie wyjaśnia, skąd się wzięły jego cudowne zdolności. — Znikąd — odparł lekko zirytowanym głosem jasno- widz. — Zostały mu dane. Tchnięte przez jego twórców, kimkolwiek byli. Równie dobrze mógłby pan pytać, czemu łopata składa się trzonka i blachy, ukształtowanej tak a nie inaczej. Tak więc, panie Moneyard, można panu tylko gra- tulować. Został pan właścicielem najbardziej niebezpiecz- nej rzeczy w tym rejonie Wszechświata. Do czego jej pan użyje? — Właściwie nie zastanawiałem się... — zaczął milio- ner. 80 — Zapomniałem wspomnieć, ze tlatocetl jako taki jest słabszy od mrówki i równie bezmyślny jak kilogram lanego żelaza. Aby ożył i rozkwitł, potrzebuje wsparcia podporząd- kowanej mu inteligencji. Proszę zwrócić uwagę na ten szczegół: podporządkowanej. O żadnym partnerstwie z góry nie ma mowy. Moneyard w milczeniu waży1! jego słowa. — Przepraszam za dociekliwość, ale chciałbym zapy- tać. .. jaka jest możliwość błędu w pańskiej diagnozie? — Cóż, człowiek jest omylny — rozłożył ręce jasno- widz. — Tak, niekiedy się mylę. Ale częściej miewam rację. — Nie musi pan być szczęśliwym człowiekiem. — Tak. Nie muszę — Rovaniemi obrzucił szybkim spoj- rzeniem profesora. — I nie jestem. — Dobrze — zreflektował się Moneyard — sam fakt, że rozszyfrował pan jego przeznaczenie i naturę wystarczy, aby uznać pana pomoc za nieocenioną. Ale tytanom sta- wia się zadania na miarę ich tytanicznych sił. Pozwoli pan zatem, ze spytam, skąd to się wzięło? — Mówiłeś o badaniu w ciemnym pokoju? — spytał Rovaniemi fizyka, który tylko skinął głową i wtulił się w fotel, jakby dla podkreślenia własnej zbędności. — Zmusiłem go do uległości — w głosie jasnowidza zabrzmiał maskowany tryumf — i nie pytajcie, jakim kosztem. Zobaczyłem planetę, gdzie króluje wilgoć, a biały gęsty opar psuje przezro- czystość powietrza — musnął szybkim spojrzeniem szybę wielkiego okna. — Widziałem zejście do podziemi i kamien- ne lochy wypełnione grobami władców tej planety... zarazem twórców tlatocetla. W świetle tego, co wiemy, nietrudno skojarzyć tę wizję z Miradorem. — Tak, domyślałem się — przyznał Moneyard. — Pyta- nie ostatnie i najtrudniejsze: co zamierza? Zamiast odpowiedzieć Rovaniemi sięgnął do teczuszki, z którą przyszedł. Potrącił przy tym kieliszek i kilka kropel alkoholu pochlapało gładź stolika. Lśniący, kolorowy maga- zyn okazał się jedyną zawartością wyłożonych czerwonym atłasem przegródek. — Zna pan to? Moneyard pokręcił głową. Jeden ruch ręki jasnowidza spowodował, że magazyn otworzył się w zaplanowanym miejscu. Zagapili się w zreprodukowany tam schemat. — Statkiem, którzy powrócił siedem miesięcy temu i Hierw rmrnWn*. 8 1 z okolic Miradora był patrolowiec o nazwie „Ritornell". Oto plan części mieszkalnej. Od tej grubej kreski w lewo ciągną się magazyny. Na prawo mamy kabiny; nazwiska wewnątrz prostokątów oznaczają ich lokatorów. A więc kolejno: Śliwa, Yonyer, Moiceanu, i od tego miejsca w dwóch rzędach pozostali. Odpowiada to w przybliżeniu kolejności, w jakiej umierali. Z tekstu dowiadujemy się — odwrócił kilka kart, jakby chciał sprawdzić nazwisko autora — że znalazcą i pierwszym właścicielem tlatocetla był Yonyer. I zarazem pierwszą ofiarą. — Wygląda, że z kabiny Yonyeja czynnik X powodu- jący śmiertelność rozprzestrzeniał się coraz dalej — wysapał fizyk. — Tak. Czy mówi coś panu — zwrócił się jasnowidz do Moneyarda — nazwisko Vahvatil? Pańscy kontrahenci posłużyli się nim całkowicie bezpodstawnie. Zmarł wprawdzie jako ostatni z załogi „Ritornella", niemniej w momencie dokonywania transakcji było dawno po pogrzebie. — Ten facet sprzedaje takie rewelacje? — zdumiał się Moneyard. — Zmyślił naprawdę niewiele. Rzecz jasna policja pro- wadzi energiczne śledztwo — tak się to formułuje w komuni- katach? — ale póki nabywcy miradorskich antyków solidarnie milczą, nikt nie ugryzie tej sprawy. Podczas seansu w ciemni udało mi się wniknąć w losy tlatocetla. Po śmierci Yonyera przechodził kolejno przez Buchsego i Mezeia — do Vahva- tila. Niejaki Buchse pełnił na „Ritornellu" funkcję lekarza. Kiedy zrozumiał nieodwracalność własnej śmierci, zrobił rzecz najlepszą z możliwych: spisał wszystko co wiedział. W tym numerze rozpoczyna się druk jego wyznań. Buchse wspomina na przykład, że podczas lotu powrotnego „Ritornell" był dziesięciokrotnie spychany z kursu przez nieznany czynnik. Nikt z załogi nie potwierdził tego faktu; zanim ktoś wpadł na pomysł, by ich o to spytać, na grobie Vahvatila dawno uklepano ziemię. Sam Buchse podaje tę informację w trybie podwójnie warunkowym: po pierwsze nie jest pewien, czy nie zawdzięcza jej halucynacjom na statku, po drugie spisy- wał swe sądy na chybcika, w ostatniej chwili, walcząc z ogar- niającą umysł ciemnością. Ale w tym akurat miejscu Buchse nie fantazjował. Pochylił się nad stolikiem tak głęboko, że jeszcze tro- chę, a dotknąłby nosem kart magazynu. Przewrócił kartkę; dalej były jakieś zdjęcia. Fizyk zauważył krople potu na jego skroniach. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z ogromnego zmęczenia jasnowidza. — Zakładając jako przyczynę wymuszającą zmiany kur- su... — przerwał i zaczął z innej beczki. — Tlatocetl usiło- wał zawrócić „Ritornella" z drogi. Na Miradora. Kiedy przekonał się, że nie podoła temu zadaniu, zmienił taktykę. Poddał się woli ludzi. Pozwolił przewieźć się tutaj. — Pozostaje kwestia, dlaczego ludzie, którzy mieli z nim kontakt, przypłacili to życiem'. Nowe przekleństwo faraonów? Jak pan to wyjaśni? — Skoro tlatocetl zabrał się do przemeblowywania rzeczywistości, musiał przy okazji coś poprzestawiać w lu- dziach. Celowo lub nie. Ludzie tez byli częścią otoczenia — podsunął profesor. Rovaniemi podziękował mu skinieniem głowy. — Łagodnie mówiąc te zmiany nie wyszły im na zdro- wie. — Zmienił plan — kontynuował fizyk. — Skoro nie potrafił zawrócić ludzi na Miradora, postanowił... Rovaniemi powstał raptownie i podszedł do okna. Ręce wbił w kieszenie i przyglądał się nie wiadomo czemu. — Panie Moneyard — powiedział — od jak dawna jest pan mieszkańcem tego miasta? — Od dobrych dziesięciu lat. — Zawsze tu taka pogoda? Moneyard pokręcił głową. — Owszem, trafiają się od czasu do czasu i mgły, nawet o tej porze roku. Ale nie przypominam sobie, kiedy ostatnio wystąpiły w takim na- sileniu. Trzeci dzień z kolei mam trudności z osobistym pilotowaniem koleoptera. Rovaniemi kołysał się przed oknem, przenosząc ciężar ciała z palców na pięty i z powrotem. Raptem zwrócił się ku stolikowi i fotelom. — Panie Moneyard — spytał — czy stać pana na gest na rzecz ludzkości... za marne dziesięć milionów? Tyle pan za niego zapłacił, prawda? Proszę się szybko decydować, nie ma czasu do stracenia. — Spokojnie, panowie — bąknął Moneyard, spogląda- jąc to na fizyka, to na jasnowidza. — Bez paniki. Nie ma innego rozwiązania? — Szukał u nich śladu poparcia włas- nych wątpliwości, ale nie znalazł. — Gdyby go badać, 83 ostrożnie, krok po kroku... kto wie, do jakich tajemnic ludz- kość uzyskałaby dostęp. — Najpierw musiałby przetrwać — powiedział twardo Rovaniemi. — Panie Moneyard, trzeba go zniszczyć. Im prędzej, tym lepiej. Nic na to nie poradzę. To najlepsze, co możemy w tej chwili zrobić. Póki nie jest za późno. Ale Moneyard jakby go nie słyszał. Nie poruszył się z miejsca. — Na miłość boską, panie Moneyard! Trzeba go znisz- czyć! Bezwarunkowo! — powtarzał Rovaniemi. Odwrócił się znowu w stronę okna. — On działa, działa przez cały czas! Sam został wyłączony, ale zmiany, które zainicjował, narastają lawinowo, przybierając coraz szerszy zasięg. Tak samo jak to miasto wygląda Honolulu, Singapur i Conacry. Mgła ma charakter ogólnoplanetarny! — Co? Coś pan powiedział? — wykrzyknął Moneyard. Jednym susem znalazł się przed szybą. Wczepiony palcami w metalową ramę chłonął przemieszczające się na tle ciemnych brył budynków opary z jakąś drapieżną satysfakcją. Para jego oddechu pokryła szkło matową przesłoną, starł ją szybkim machnięciem i chłonął widok dalej. Fizyk także przyglądał się mgle. Zmierzwione włosy sterczały mu na boki, nadając jego twarzy sowi wygląd. Rovaniemi położył rękę na ramieniu milionera. — Panie Moneyard — powiedział cicho — on nie żartuje. Gdzie go pan trzyma? — W domu... ukryłem w sejfie. Szyfr znam tylko ja. — Trzeba tam jechać. Zaraz. Moneyard potakiwał bezmyślnie. — Musimy się spieszyć — mówił powoli jasnowidz. — Mamy mało czasu. Czuję, że to nie jest jego ostatnie słowo. Moneyard odchodził powoli w kierunku interkomu. Fizyk zbliżył się do przyjaciela i ujął go pod ramię. — Źle to wygląda. — Źle? — zdumiał się Rovaniemi. — Tragicz nie działał. Moneyard w bezsilnej pasji naciskał klawisze. — Co się dzie... no, wreszcie. Sally, przygotuj do drogi koleopter na tarasie dziewiątego poziomu. Start za pięć minut. a/l — Zauważyłeś? — spytał fizyk. — Jakby światło przy- gasło. — Nie doczekał się potwierdzenia. — Pojedziesz z nami? Znowu żadnej reakcji. — Ty coś wiesz — monologował profesor. — Musisz wiedzieć. Musisz przecież znać finał tej historii, inaczej... Rovaniemi wolno pokręcił głową. — Przeceniasz po prostu moje możliwości. Weź pod uwagę, że jestem cholernie zmęczony, nie spałem od trzy- dziestu godzin... Sam rozumiesz, mogłem coś pokręcić... Podszedł Moneyard. — Chcecie usłyszeć coś zabawnego? Cenzura konfis- kuje mapy pogody i komunikaty o zamgleniach! — Nikt się nie uśmiechnął, wobec tego twarz milionera także przy- brała surowy wygląd. — Panowie — rzekł uroczyście — byłbym zaszczycony, gdybyście zechcieli mi to ważniejsze. Na pewno dacie sobie radę beze mnie. Tylko bym zawadzał. Moneyard i profesor wlepili w niego cielęcy wzrok, a potem jak na komendę zaczęli się cofać ku drzwiom. — Zaczekam tutaj — powtórzył Rovaniemi. VI Ransome Moneyard junior, spadkobier- ca nazwiska i fortuny Moneyardów, pięcioletni brzdąc, którym zaczynały się interesować miesięczniki dla gospodyń domo- wych, zbliżał się kocim krokiem do obrazu z podobizną wąsatego jegomościa. Z oczu jegomościa tryskały duma i dos- tojeństwo. Malec podsunął sobie fotel i teraz z łatwością sięgał ramy obrazu. Trochę trudu kosztowało go odsunięcie malowidła w bok, ale dla prawdziwego skauta nie ma rzeczy niemożliwych. Jeden rzut oka wystarczył do stwierdzenia, że mechanizm zabezpieczający sejfu jest starego typu, cyfrowy. Prawdo- podobnie pochodził jeszcze z zeszłego wieku. Ransome Moneyard junior widział już identyczny w jednej ze swych kosztownych zabawek; wielokrotnie także przyglądał się ojcu, gdy ten obracał w palcach okrągłe tarczki. Fascynował go ten wielki moment, kiedy drzwiczki sejfu odskakiwały, dając swobodny dostęp do rozmaitych interesujących rze- czy. Ojciec nigdy nie* wykazywał zrozumienia dla pasji poznawczych latorośli; wszelkie prośby, nawet najbardziej natarczywe, kwitował krótkim „To nie dla ciebie" — albo po prostu ordynarnie wypychał badacza tajemnic za drzwi. Sherlock Holmes, zamieszkujący serce młodego Moneyarda, wił się z upokorzenia i pałał żądzą odwetu. Do tej pory chłopiec wielokrotnie forsował barierę portretu, ale zawsze zatrzymywał się na lśniących tarczkach z wyrytymi cyferkami. Kręcił nimi na różne sposoby, usiłując dokładnie naśladować ruchy ojca. Co pewien czas sprawdzał, czy zamek przypad- kiem nie puścił, ale drzwiczki pozostawały nieubłagane. Próby zaangażowania starego robota Gamaliela spełzły na niczym. Gamaliel nie chciał zostać jego wspólnikiem. Z najwyższym trudem udało się go zmusić do dochowania tajemnicy. Młody Moneyard trawił długie godziny na ana- lizowaniu ojcowskich poczynań przy mechanizmie szyfro- wym. Ransome Moneyard senior rozpoczynał manipulacje przy sejfie od głębokiego namysłu. Niestety, pamięć nie była jego mocną stroną, a może nie chciał jej zaśmiecać bzdu- rami. Wzywał więc Gamaliela i wydawał mu krótką dyspozy- cję typu: — Podaj mi wymiar Matyldy Hissen w biuście. — Dziewięćdziesiąt osiem — podpowiadał usłużnie Gamaliel. Moneyard senior uśmiechał się z zadowoleniem, jakby ta informacja poruszała tajemniczą klapkę w jego mózgu, po czym bez trudu wykręcał kod. Matylda Hissen, o czym Money- ard junior miał prawo nie wiedzieć, była wyłonioną ostatnio Miss Universum. Niekiedy Moneyard-ojciec żądał od Gamaliela wyświe- tlenia informacji na ekranie. Mały Ransome nie potrafił roz- gryźć tych obrzędów. Podejrzewał ojca o mistyfikację, tym bardziej ze ten pozwalał mu asystować przy każdym otwie- raniu. Ostatnim razem ojciec manipulował przy sejfie przed trzema dniami. Było to tego samego wieczoru, kiedy ro- dzice strasznie się pokłócili. Mały Ransome usłyszał pod- niesiony głos ojca i popędził co tchu, by stanąć w obronie damy. Wbiegł z impetem do pokoju, ale to co zobaczył sprawiło, że stanął jak wryty. Mama klęczała na podłodze w niezdecydowanej pozie, wbijając szklany wzrok w przeciw- ległą ścianę. Na jej twarzy malowało się dziwtie uniesienie. Nie płakała, co chyba najbardziej zaskoczyło chłopca. W ręku ojca widział ten dziwaczny przedmiot, który nie tak dawno oboje oglądali. Przebiegały po nim coraz wolniej świetlne plamy, najpierw całe kaskady, potem pojedyncze, wreszcie zgasła ostatnia i w pokoju zrobiło się szaro. Pani Moneyard doszła do siebie, wstała ciężko, zrobiła kilka kroków i z głę- bokim westchnieniem opadła na szezlong. Nadal nie miała zamiaru płakać. Ojciec podniósł z podłogi irchowy woreczek i zarzucił go na przedmiot. Krzyczeć zaczął dopiero później. Ransome mało co rozumiał z jego słów, wiedział tylko, że tatuś się bardzo gniewa. Chciał podbiec do mamy, ale nie odważył się. Zamiast tego wycofał się za drzwi, do ciemnego kąta. Zapamiętał, że rodzice starannie unikali swego wzroku. Matka nie próbowała się bronić, z jej ust nie padło ani jedno słowo. Ojciec minął go, podążając naprzód wielkimi krokami. Przez rozległe, wypełnione antykami pokoje Moneyard ju- nior ruszył za nim. Sam nie wiedząc czemu, nie odważył się tym razem przyglądać czarodziejskim pokrętłom. Widoczny z ukrycia fragment podłogi zalało światło i rozległo się wypowiedziane półgłosem wezwanie do Gamaliela, który niebawem nadszedł z przeciwka swoim sztywnym krokiem. — Podaj datę narodzin mojego syna — dobiegł do kryjówki krótki rozkaz. — Dwudziesty kwietnia dwa tysiące osiemdziesiątego piątego roku. Olśnienie przyszło dziś nad ranem, kiedy leżał jeszcze w pościeli, czekając na wejście matki, która wprawdzie zawsze ciągnie za sobą smugę dusznych perfum, ale nikt nie potrafi tak jak ona głaskać miękką, ciepłą dłonią. Przestra- szył się i zdziwił — jakże banalne było rozwiązanie tra- piących go problemów. Teraz wystarczyło tylko czekać na sposobność. Od trzech dni za oknami kłębiła się mgła i łowcy \w przygód nie pozwalano wyjść nawet do ogrodu. Wczorajszy dopust dziś okazał się niespodziewanym ułatwieniem. Wcześniej jednak Ransome Moneyard junior popisał się sprytem godnym samego Winnetou. Wezwawszy Gamaliela kazał mu wyświetlić datę swych narodzin w postaci cyfrowej i porównał ją z wynikiem wystukanym na monitorku podręcz- nego komputerka. I proszę, jak słusznie i przewidująco postąpił — byłby pominął jedno zero! Oprócz woreczka z irchy wypełnionego pękatą zawar- tością w schowku znajdowały się dwie figurki kotków w pozy- cji siedzącej. Zabranie ich byłoby mało roztropne: w worku spoczywała chyba kula armatnia! Wprawdzie kotki nie ważyły tak wiele, ale musiał brać pod uwagę ryzyko wpadki i zwią- zaną z tym konieczność szybkiego przemieszczania się. Z te- go względu nie mógł sobie pozwolić na znaczniejsze ogra- niczenie swobody ruchów, a co trzy przedmioty do pilnowa- nia to nie jeden. No, dobrze. Zabierze je innym razem. Teraz, kiedy potrafi otwierać sejf... Wymknął się na dwór tylnym wyjściem, pewien że nikt go nie widział. Powietrze było ciepłe, muskało jego twarz i smakowało tak jakoś... jak po długiej chorobie. Nie widział nic na dwa kroki, ale to akurat było w jego rachubach okolicznością sprzyjającą. Oparł się dla nabrania pewności o mur i sunął powoli wzdłuż szorstkiej fasady w kierunku najbliższego załomu. Tam przykucnął i zaczął oswobadzać przedmiot z niewoli irchowego worka. VII — Niech pan spojrzy — westchnął z udanym ubolewanie Moneyard senior. — Myli topografię. Już rano spisywał się nie bardzo... Tyle razy czytałem, że przytrafiło się to innym, a teraz przyszła moja kolej. Wskazywał na ekran, gdzie schematycznie nakreślona świetlnym piórem rozbłyskiwała trasa z wieżowca firmy Moneyard Co. do posesji milionera. Profesor siedział obok niego, poświęcając błędom komputera zaledwie drobną część uwagi. Wpatrywał się w rozłożony na kolanach ma- gazyn i kartkował go powoli. — Interesuje pana, co ten Buchse tu wypisuje? __ i nie czekając na odzew czytał: — „Yonyer wyznał mi tuz przed śmiercią, że uważa tlatocetl za odpowiednik ognia i siarki, zesłanych na Sodomę i Gomorę. Natura ludzi jest z gruntu zła, wywodził, i nie rokuje nadziei na poprawę. Ale przecież tlatocetl jest tylko narzędziem. Co najemnego robotnika czy jego łopatę obchodzi moralność psa, zako- pywanego w sadzie? Hycle polują na psy dla zysku, a nie dlatego, że stanowią miecz w ręku psiego Boga. Nie inte- resuje ich, ile razy odłowiony egzemplarz przekroczył normy — gdyby takie istniały wśród psów. A już co najmniej śmiesz- ne byłoby posądzanie fth, że uśmiercają psy za przewiny całej populacji, za psią skłonność do zwady, kradzieży czy cudzołóstwa. Śmieszne jest to poszukiwanie w zwyczajnych sprawach głębokiej filozofii — a jednak nie potrafimy umie- rać bez tego." — Chory facet — odezwał się Moneyard z przekona- niem. — Dla niego człowiek niczym nie różni się od psa — poza może wyglądem. — No cóż, śmierć zaglądająca w oczy trochę wykrzywia perspektywę — rzekł pojednawczo profesor. — Z drugiej strony — nikt nie wie, kiedy przyjdzie apokalipsa i jaki kształt przybierze. — Zastanowił się. — To co, mam uwierzyć, że Bóg ludzi, nasz Bóg, obrał sobie rezydencję na Miradorze? — Niekoniecznie. Ale możliwa jest taka wersja: tlatocetl jako narzędzie Miradorczyków wypełnia ich plan, a jedno- cześnie realizuje dokładnie tajny zamysł Boga. Jedno drugie- go nie wyklucza. Wprawdzie Bóg istnieje i działa poza cza- sem, ale od przypadku do przypadku zdumiewająco inge- ruje w sprawy tego świa tło za szybą. Rozbłysło i błyskawi- cznie odpłynęło do tyłu. Magazyn zsunął się z kolan profe- sora. — Daleko jeszcze? — wychrypiał. — Dobijamy. Moneyard osadził pojazd w ogrodzie czy na jakimś i klombie, nie było czasu się rozglądać. Usłyszeli przesuwają- ce się po karoserii sztywne paluchy gałęzi — w następnej chwili wytoczyli się z kabiny w sam środek mgły. Profesor stał oślepiony, nie mając pojęcia, co należy zrobić ani w którą stronę się udać. Poczuł na rękawie dłoń Moneyarda — milioner ciągnął go za sobą. Biegli potykając się, grunt pod podeszwami to twardniał, to stawał się zupełnie grząski. Wreszcie wydostali się na chodnik i płytki twardo zadźwię- czały pod obcasami. Jeszcze kilka czy kilkanaście kroków i wśród mgły zamigotało światło, a zaraz potem wychynęły przekreślone czarnymi krzyżami, półkoliście zwieńczone okna — i gmach nakrył ich szarym cielskiem jak kwoka. Z rozpędu wbiegli po schodach do hallu głównego korytarza. Żywej duszy. Czerwone dywany i płonące rzęsistym blaskiem kan- delabry. Była to zmiana tak gwałtowna, że zatrzymali się. Oddychali ciężko, spoglądając to na siebie, to wokół siebie. — Chodźmy tam od razu — wykrztusił profesor. Money- ard skinął głową. Weszli po schodach na piętro. W poprzek przejścia leżał zwalisty kształt robota. Nim upadł, został wy- łączony albo uległ awarii. — Gamaliel — odezwał się Moneyard i zrobił niezde- cydowany ruch w stronę szczątków, ale profesor chwycił go za rękę. Dalej w pokojach także nikogo nie zastali. Dom wyglądał tak, jakby orkan wywiał wszystkich mieszkań- ców, nie czyniąc najmniejszej krzywdy meblom, zasłonom i kotarom. — Tędy — pokazał Moneyard uchylone drzwi. Tu lampy wyłączono i w pokoju panowała szarość, ale zaledwie we- szli, oświetlenie zareagowało automatycznie. Profesor nie wie- dział, gdzie znajduje się sejf, ale patrząc na Moneyarda zrozumiał, że stało się coś niedobrego. Obraz był odchylony, a drzwiczki sejfu tylko lekko przymknięte. Moneyard odciągnął je; wnętrze sejfu wypeł- niała krwawa poświata, bijąca z wyłupiastych oczu obu kocich figurek. Moneyard widział kiedyś, jak ich ślepia żarzyły się niczym druciki żarówek zasilanych za słabym prądem — ale teraz gorzały jak cztery karbunkuły. Poza nimi w skrytce nie było niczego. Moneyard zostawił profesora i wybiegł z poko lejny dreszcz. Coś działo się wokół, z nim samym i w nim, ale nie miał nawet tyle czasu, żeby podnieść głowę. Przerażenie opuściło go, wydając się niesłychanie odległym wspomnie- niem; teraz widział tylko swoje ręce migające na tle rozświetlo- nego kryształu, w który cudownym sposobem zamienił się chropowaty przedmiot. W jego wnętrzu rodziły się okruchy jasności, eksplodowały i światło wylewało się kaskadami na zewnątrz. Po drodze ulegało .załamaniu na niewidocz- nych szlifach i rozszczepieniu na zwoje kolorowych tęcz. Tę- cze te gasły, ustępując miejsca innym, rozsypywały się na kolorowe iskry i znów przed oczami chłopca migotał barwny pas. Ile mogło upłynąć czasu? Nie wiedział i nie obchodziło go to. Wyszedł z domu przed wiekami i nigdy tam nie wróci, to pewne. Opuścił stary świat, lecz znajdzie sobie nowy na jego miejsce, nieskończenie piękniejszy i lepszy, 0 którym śpiewał ten przedmiot. Chłopiec wierzył mu bez zastrzeżeń. Teraz rozumiał, dlaczego rodzice nie pozwalali mu się nim bawić. Całym ciałem odbierał konwulsje otoczenia. Mur ożył 1 usiłował zrzucić starą formę, która więziła go przez tyle lat. Ziemia pod kolanami poruszała się ekstatycznie, powietrze wibrowało jak pędzone przez wirnik ogromnej sprężarki zawieszonej na niebie — a tlatocetl gorzał oślepiającym blaskiem i ręce chłopca coraz sprawniej poruszały się w jed- nym rytmie z jego rytmem i w jednej woli z jego wolą. Tak, to było szczęście. Właśnie go doświadczał. Zmrużył oczy, nie mogąc znieść promieni bijących w źrenice ze słonecznej klepsydry, lecz i z nim samym stało się coś dziwnego. Blask przestał mu przeszkadzać. Nie był już tym co przedtem, inaczej poczuł swoje ciało, a przez nie świat, który go ota- czał. Potem zrozumiał, że misterium, w którym uczestniczył, powoli zaczyna dogasać. Uważnie przyjrzał się własnym rę- kom, które nie były rękami i w których tlatocetl wirował nieskończenie wolniej, a stamtąd jego spojrzenie powędro- wało na dziwacznie sklepioną pierś i nogi, uformowane odmiennie niż przedtem. Właściwie w tej pozycji było mu niewygodnie. Zastanawiał się, skąd te zmiany, czy ma być z nich zadowolony, czy raczej odwrotnie — pożałować starej, utraconej formy. Ale właściwie jakiej? Nic nie mógł sobie przypomnieć. Słowa zacierały się w jego mózgu, poczuł się bezradny i opuszczony. Ciągle trzymał tlatocetl, po którym przesuwały się spokojnie ostatnie serie kolo- rowych plam. m Wtem z budynku wypadł wielki jak wieża osobnik i rwał przed siebie bez celu, wyrzucając śmiesznie podobne do szczudeł nogi i wywijając szczudlimi ramionami jak wiatrak. Z trudem łapał równowagę. Jego szpiczasta, zakończona jak u konika polnego twarz z osadzonymi po bokach wielkimi oczami owada otwierała się i zamykała, łapiąc powietrze. Zniknął we mgle i zaraz się z niej wyłonił, powietrze roz- brzmiało wysokim, ptasim skrzekiem. Ransome Moneyard ju- nior, błyskawicznie zamieniony w miradorskiego psa, przy- padł do muru, nie chcąc by tamten go zauważył, ale stwór odgadł jego obecność jakimś szóstym zmysłem. Zbliżył się i niedbałym ruchem długiej kończyny zahaczył psa razem z tlatocetlem i wgarnął ich raczej niż kopnął do budy, która wzięła się tu nie wiadomo skąd. Ransome Moneyard junior zaskowyczał z bólu i upokorzenia, w głębi duszy zadowolony jednak z takiego obrotu sprawy. Ułożywszy pysk na obłym przedmiocie, po którym wolno przelatywały ostatnie świa- tełka usiłował zasnąć. Dziwaczny stwór wydał skrzek tryumfu, który poleciał w mgłę, między monstrualne rośliny porastające ogród. Powtórzył ten odgłos z wyraźnym upodobaniem i skierował się ku wejściu do budowli. Zielone skrzydła szumiały nad nim uroczyście. styczeń 1984 Witaj w domu ostarczone z archi- wum mapy zaskoczyły go swoim wyglądem. Spodziewał się wyblakłych kolorów, pożółkłego ze starości papieru — tymczasem kolory były świeże jakby naniesiono je wczoraj, a papieron bielusieńki. Dopiero w rękach czuło się jego wiek. Rozpościerając ostrożnie na stole barwne płachty bał się, że papieron rozsypie mu się w rękach. Pochylony nad blatem wpatrywał się w zapomniane prawie kontury lądów, wodził w zamyśleniu palcem po miękkim jak aksamit tworzywie, odnajdywał wielkie czerwo- ne plamy i linie i powtarzał z dziwnym uczuciem nazwy dobrze niegdyś znane: miast, transkontynentalnych autostrad, sztucznych wysp. Na Herido, niemal na samym środku Pacy- fiku, przyszedł na świat. Zaraz, jak oni powiedzieli? Dystrykt Kraków? Minęło trochę czasu zanim znalazł, nie chcąc za- glądać do skorowidza. Nie odrywając oczu od map zażądał parametrów miejsca lądowania i w miarę jak puster wyrzucał je z siebie kompletnie znudzonym głosem, próbował na- nosić na mapę, ale już za pierwszym razem papieron rozlazł się pod języczkiem pióra, brzegi rozcięcia wzdęły się, zwi- nęły i podeszły ku górze. Próbującym je rozprostować pal- com stawiły zdecydowany opór, a gdy nacisnął mocniej, rozsypały się na długie brunatne kawałki i na miejscu przy- szłego lądowania ział teraz spory otwór wypełniony papiero- nową miazgą. Zdmuchnął ją ze stołu, stojąc bez ruchu patrzył z niedo- wierzaniem, jak kłaczki papieronu wirują w powietrzu. Włą- czył pióro, przyjrzał się uważnie języczkowi, po czym prze- ciągnął nim w kilku miejscach po mapie. Efekt był identyczny. Zwinął podziurawione arkusze, zmiął w wielką, miękką kulę i z rozmachem wyrzucił w pochłaniacz. — Czemu się pan złości — powiedział puster — i psuje bez potrzeby dobre mapy. Ta była ostatnia. — Zamknij się, jak do ciebie nie mówię. Po cholerę nam nieaktualne mapy. Mapy były do niczego, wystarczyło spojrzeć po ekra- nach. Europa zrosła się z Afryką, z Morza Śródziemnego zostało niewielkie bajoro. Antarktyda była wolna od lodów, cała zielona, podobnie jak Grenlandia. Na Pacyfiku przybyły trzy nowe kontynenty, najmniejszy wielkości Australii. Trud- no jakoś było zaakceptować te zmiany. — A poza tym za godzinę będziemy na dole. Był zły. I zdenerwowany. Nie tak sobie to wszystko wyobrażał. Mieli siedzieć przy pusterze we trzech, regulami- nowo powtarzać komendy i manewry — jak nigdy; jednym słowem mieli celebrować uroczystość lądowania, napawać się nią, zagrać wspólnie w trzyosobowej orkiestrze wielkie finale powrotu. Nic nie zostało z tych marzeń. Przede wszyst- kim dlatego, że Handull i Pineycon nie dożyli. Leżeli pod kryształowymi kloszami tacy jaśni, zwycięscy, błyszczący od szronu — jak własne pomniki do postawienia gdzieś na Ziemi. Ich oddechy nie parowały kloszów od wewnątrz, wieka były czyste, nie przesłaniały obrazu. Chodził popatrzeć na nich co parę dni, opierał się oburącz o brzegi najbliższego klosza, próbował zagadać — ale oni upar- cie nie podejmowali tematu, nie reagowali na to, co mówił. Opowiadał im o rosnącej na ekranach planecie, a gdy już nie miał nic do powiedzenia, odchodził. Oni zosta- wali. —Stan gotowości — powiedział puster. — Za pięć minut manewr. — Wiem — odrzekł machinalnie, choć po prawdzie kompletnie wyleciało mu to z głowy. Dzieliło go od układu niecałe czterdzieści minut świetl- nych, kiedy odezwała się Ziemia. Kolejne rozczarowanie. Serce biło mu jak szalone, gdy przetrząsał gorączkowo mózg w poszukiwaniu wzniosłej, na miarę okazji, sentencji. Tę sprawę miał załatwić Pineycon, błyskotliwy gaduła, najwięk- szy z całej trójki. Ten na pewno strzeliłby coś odpowiednie- go. „Mały krok człowieka, ale wielki ludzkości..." Plątał mu się język, gdy odpowiadał na pytania Ziemi, zwyczajne indagacje o nazwę statku, nazwisko pierwszego dowódcy, datę i miejsce startu. Ziemia sprawdziła w rejestrach, zapo- wiedziała następny seans łączności i umilkła. Siedział potem przez parę minut bez ruchu. Tylko tyle? — Stan gotowości — powtórzył puster. — Trzy minuty do rozpoczęcia manewru. Niech pan zapnie pasy. Zapiął pasy, dociągnął ekler boczny i zajął się kontro- lą wskaźników. Puster ożył, mrugał światłami jak nowojorska ulica przed Bożym Narodzeniem. — Jeśli pan chce, mogę sam przeprowadzić manewr — powiedział przymilnie puster. — Dość się pan namanewro- wał na orbicie. Należy się panu odpoczynek. Zirytował go ten słodziutki głosik. — Nie — powiedział. — Jeszcze nie teraz. To lądowa- nie muszę zrobić osobiście. Mogłeś za mnie robić wszystkie inne, ale to jest moje. — Przecież... — Bez dyskusji. Ono należy do mnie. Strzałka chronometru dobiegała powoli zera. Na wprost fotela tkwiła na ekranach Ziemia jak zawieszona w powietrzu piłka, obwiedziona białym torem, po którym poruszał się świetlisty punkcik. W malejącej odległości od niego rozbłys- kiwała miarowo czerwona kropka — w tym miejscu należało rozpocząć hamowanie. Spojrzał na trzy nowe kontynenty na Pacyfiku i ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy, że Handull i Pineycon nigdy ich nie zobaczą. Na moment stanęły mu przed oczami ich twarze. Punkcik prawie dobiegał do czerwonej plamki; szarpnął dźwignię deceleratora i stop- niowo ściągnął ją w dół obserwując wskaźnik prędkości, tarczę chronometru i wykres odchyłek od obliczonego toru. — Pół sekundy za wcześnie — powiedział z wyrzutem puster. — Co najmniej kilometr różnicy w punkcie. — Zamknij się — powiedział ze złością — bo cię wyłączę. To z wrażenia, pomyślał. Każde inne lądowanie zrobiłby nie gorzej od pustera, a może nawet lepiej. Ale to było wyjątkowe, bo ostatnie — dlatego musiał osobiście. Temperatura pancerza nie dawała powodów do nie- zadowolenia: rosła tak, jak powinna. Manewrując decelerato- rem zdołał doprowadzić niemal do pokrycia toru wahadłowca z obliczonym przez puster. To wszystko, co właściwie miał do zrobienia — teraz, kiedy zaczynała się stroma część toru, szansę korekty były właściwie żadne. Ziemia rosła w oczach. Do kontrolowania przybył licz- nik wysokości, a nie mógł się oprzeć, by nie patrzeć w górny ekran pokazujący powiększony fragment dystryktu Krakpw, gdzie miał lądować. — Przejmę skrzydła — zaproponował puster. — Nie. Dam sobie radę. Sterowanie skrzydłami, które wysuwały się z boków rakiety należało do ostatniej fazy lądowania. Ten moment polubił najbardziej, jeszcze w szkole: na głównym ekranie szczegóły wymieniały się z szaloną szybkością, jak na filmie. Przelatywały miasta, uciekały w tył autostrady pełne wspina- jących się po nitkach jezdni żuczków, wielkie ciemnozielone plamy lasów, wśród których łypnęło od czasu do czasu siwe oko jeziora. Znowu miasto, miasto, pagórki pokryte rzadkim lasem. Rzeka. Ale nigdzie nie było autostrad. — Skrzydła — upomniał go puster. Wystawił je odrobinę za późno i odrobinę zbyt gwałtow- nie. Kabiną zatrzęsło od uderzenia, pancerz zareagował natychmiast skokiem temperatury, tar rzeczywisty rakietki wyraźnie odłączył się od wzorcowej krzywej. — Pięć kilometrów różnicy w punkcie — skonstatował i zaklął. Puster roześmiał się ze źle skrywaną satysfakcją. Sięgnął do przycisku i wyłączył śmiech. Poczuł się nieszcze- gólnie — w końcu puster miał prawo się śmiać. Włączył go z powrotem. — Jedno z gorszych lądowań, jakie widziałem — osą- dził puster. — Zachowałeś się jak nowicjusz. — Zgadza się. — Trzeba było... — Nie — prawie krzyknął. — Musiałem to zrobić sam. Nawet gdybym miał na dole rozwalić to pudło razem z tobą. Przeskoczyli Atlantyk jak trochę większe jezioro. Poka- zały się góry. Alpy? Na to wyglądało. Mignęło jeszcze trochę gór, lasów, jakieś rzeki. I miasta, bez przerwy miasta. Jedno obok drugiego. Zaczęła się równina, wahadłowiec zniżał lot. Marne lądowanie, nie ma co, pomyślał. Manipulując ciągiem i skrzydłami zdołał zmniejszyć odległość od punktu do trzech kilometrów, ale to było wszystko. Na szczęście pustkowie, gdzie miał pozwolenie lądować, wydawało się dostatecznie rozległe. Drzewo wyskoczyło na ekranach niemal w ostatniej chwili. Normalnie nie zwróciłby na nie uwagi, miał co najmniej dwadzieścia metrów przewagi wysokości. Ale przestraszył się. Czego? Sam nie wiedział. Wrzucił odruchowo więcej ciągu, co przy tych samych skrzydłach wyniosło wahadłowiec dziobem prosto w górę. Co najmniej na trzy setki. Wyrównał znowu zbyt gwałtownie, dźwigary ładownika stęknęły w ze- tknięciu z gruntem, ale wytrzymały. — No tak — powiedział przeciągając dłonią po czole. Była mokra od potu. — Koniec. Wylądował prawie pięć kilometrów od punktu wyzna- czonego przez Ziemię. Jak amator. — Bardzo złe lądowanie — mruknął nie wiadomo po co. To było widać. Należało pozwolić pusterowi, pomyślał. Właściwie czemu mu nie pozwolił? Każdy na jego miejscu... — Co jest? — 2:apytał zaniepokojony długim milczeniem pu stera. — Drzewo. Dać na ekrany? — Daj. Musiało mocno dostać z dysz wylotowych, bo płonęło żwawo jak wielka pochodnia. Było piękne, kiedy tak szumiało koroną z żywego ognia. Siedział i patrzył jak płonie, aż został z niego tylko wrośnięty w ziemię, wyciągnięty ku niebu osmalony kikut. — Jadą po ciebie — zauważył puster. Od strony spalonego drzewa istotnie zbliżał się jakiś pojazd. A więc to ju.ż. Teraz. Za kilka, może kilkanaście minut. — Cześć, puster — powiedział. — Muszę cię wyłączyć. Żałuję, że nie pozwoliłem ci lądować. Nie byłoby tu tego... — zrobił nieokreślony ruch ręką — nieporządku. — Nie ma sprawy — zapewnił wspaniałomyślnie pus- ter. — Niech ci się wiedzie w nowym starym świecie. Odciął zasilanie pusłera i przełączył agregaty napędowe na bieg jałowy. Otworzył klapę, skoczył w piach pokryty wyschłą brunatną trawą. Zaczekał aż klapa się zasunie i do- piero wtedy ruszył w stronę srebrzystego pojazdu, który dziwnym trafem wyglądał dokładnie tak, jak powinien. To znaczy zgodnie z wyobrażeniami. — Ty jesteś Pineycon — spytał go młody chłopak, zapewne kierowca, od razu jak wsiadł do środka — czy Parkin? — Parkin. Handull i Pineycon nie żyją. Zostali tam — machnął ręką w kierunku nieba. Chłopak kiwnął głową, że rozumie. Nie był kierowcą ani niczym takim. Siedział naprzeciwko Parkina i przyglądał mu się trochę z zainteresowaniem, a trochę jakby ze zdziwie- niem. Wejście do pojazdu zarosło półprzeźroczystą błoną, opalizującą mlecznoróżowo i zielono, Parkin czekał kiedy wystartują, ale nie chciał ponaglać swego przewodnika. Widać miał powody, skoro nie siadał za sterami. Sterów zresztą nigdzie nie mógł dostrzec — ani żadnej innej rzeczy mogącej udawać choćby kierownicę. Rozejrzał się po gładkich ścianach, ale lustracja nie zaspokoiła jego ciekawości. Zaczął jakieś pytanie, w tym samym momencie przemówił chłopak. Wpadli sobie w słowo. — Jesteśmy na miejscu — powiedział chłopak, błona pękła, chłopak wychylił się przez nią, przerzucił nogi — i już był na zewnątrz. Znajdowali się w obszernej oszklonej hali, w której nie było żadnych sprzętów. Na ścianach widniały niezrozumiałe znaki i pulsujące w gniewnym, dzikim rytmie symbole. W głę- bi stała gromadka osobników odzianych w coś, co Parkin określił jako mundury. Podobny strój miał na sobie jego przewodnik. Nieco bliżej oczekiwali ich dwaj „cywile", obaj jednakowego wzrostu i tuszy. Pochylili głowy, kiedy Parkin z chłopcem ich mijali, po czym ruszyli z tyłu za nimi. Eskorta, pomyślał Parkin czując nareszcie coś na kształt satysfakcji. Podeszli całkiem blisko do grupki dostojników w mundu- rach. Atmosfera wydała się Parkinowi podniosła, ale samo powitanie zapowiadało się jednak zbyt skromnie. Wymarzył sobie trochę więcej przepychu. Przystanął. Cywile z tyłu przystanęli również. Chłopak odszedł gdzieś w bok, z grupki dostojników wystąpił łysy mężczyzna, westchnął kilka razy przeciągle, skrzyżował ręce na piersiach. Okropnie długo to trwa, pomyślał Parkin zasta- nawiając się jednocześnie, gdzie mogły się podziać kamery i mikrofony. Z pewnością ci z Ziemi nie próżnowali, gdy on bawił się w astronautę, miniaturyzowali, wynajdywali, ulep- szali. .. — Pilocie Parkin — odezwał się wreszcie łysy męż- czyzna. — Za zniszczenie podczas lądowania drzewa, które jest naszym zielonym bratem, zostałeś skazany na obcięcie prawej dłoni. Wyrok zostanie wykonany natychmiast. Bez- pośrednio po wykonaniu wyroku odbędzie się ceremonia oficjalnego powitania. Skończył i wmieszał się w grupkę. Z tyłu podeszli cywile i delikatnie ujęli Parkina za łokcie. kwiecień 1977 Bariera immunologiczna liemal u podnóża Fioletowej Rozety Paweł Stukonis de Filadelfia zgubił ślad. Sygnał, wyczuwalny dotąd wyraźnie w przesyconym oparami powietrzu, rozpłynął się znienacka i Stukonis zatrzymał się zdezorientowany, kręcąc głową we wszystkie strony w na- dziei, że go odnajdzie. Zaczynał juz przychylać się do łaskoczącej próżność hipotezy, że cel jego wizyty znajduje się właśnie wewnątrz Fioletowej Rozety — oszklonej wieży, której wierzchołek ginął w chmurach. Teraz wizja wejścia do wnętrza wieży prysnęła jak bańka z mydła — tkwił w miejscu bezradnie, licząc tylko na szczęśliwy traf. Strażnicy przy najbliższym z wejść zaczynali mu się przy- glądać, ruszył więc z powrotem ku gwarnym ulicom, mysiąc z niechęcią o powtarzaniu całej procedury. Najwidoczniej nie wzbudzał zaufania. Zabawne, jeśli podejrzewają w nim kogoś więcej niż człowieka interesu. Czeka go dodatkowa robota, fakt, ale zawsze można ją zlecić odpowiednim lu- dziom, od tego przecież są. Bardziej martwiła go strata czasu — ktoś mógł go po prostu ubiec. Poszukał papierosów nerwowymi ruchami, bo paczki nie było na swoim miejscu. Uświadomił sobie, że trzy dni temu rzucił palenie; z rękami w kieszeni znieruchomiał, zmartwiał od koncentracji. Sygnał pojawił się znowu. Ostrożnie odwrócił się i spojrzał w kierunku, skąd nadpływał. Przypadkowi przechodnie przemykali przed nim jak ławice cieni. O ile dobrze namierzył źródło, impuls dobiegał z zagłębienia w ścianie, gdzie między szklanymi witrynami stali kobieta i mężczyzna — albo z wnętrza budyn- ku. Przyjrzał się parze w zagłębieniu, jego barczystej syl- wetce i jasnej plamie jej torsu. Twarz kobiety pozostawała w cieniu, ale nie wiadomo dlaczego Stukonis wyobraził sobie, że ma jasne włosy. Zaczął przebijać się w tamtą stronę przez strumień przechodniów. Sygnał znowu ulotnił się z jego mózgu — więc teraz będą go podprowadzać krót- kimi impulsami? Mogli napomknąć choćby słowem... Ludz- kie tusze nacierały bez pardonu, odpierał z trudem ich ataki. Sforsowanie kilku metrów pasażu kosztowało go sporo wysiłku. Przypadł niezdecydowanie do jasnej witryny, łapiąc oddech i przyglądając się, jak grube paluchy mężczyzny obracają małe błyszczące serduszko. Bibelocik był nanizany na drobny- łańcuszek, łączący sutki nagich piersi kobiety. Odważył się obrzucić szybkim spojrzeniem jej twarz — rze- czywiście miała jasne włosy. — Zgubiłeś coś, córuś? — odezwała się kobieta pół- głosem, a jednak Stukonis dokładnie usłyszał każde słowo. Dlaczego jest ich dwoje, pomyślał. Dlaczego zwabili mnie właśnie tutaj? — Spuszczę mu manto — powiedział mężczyzna i lśnią- ce serduszko w jego palcach znieruchomiało, naprężając łańcuszek. — Wystarczy jedno słowo, druhno. Kobieta nie zwracała uwagi na jego zapalczywość albo nie mogła się zdecydować. Stukonis czuł, że atmosfera staje się coraz bardziej napięta, ale nie wykonał żadnego pojednawczego gestu. — Przyleję mu tylko raz — zaproponował mężczyzna, a Stukonisowi wydało się, że kobieta prychnęła z niezadowo- leniem. — Dlaczego chce się pan widzieć z Canabajem? — spytała. — Interesy — odrzekł zwięźle Stukonis. Przyjrzała mu się z zainteresowaniem. — Tak może powiedzieć każdy — osądziła tonem pełnym zwątpienia, że facet taki jak Stukonis może oferować coś, co zainteresuje samego Canabaja. Stukonis kiwnął głową. — Zapewne. — Milczał upor- czywie, nie z wyrachowania, po prostu dlatego, że żaden przekonywający argument nie przychodził mu na myśl. — Wygląda mi na śmierdziela — rzekł otwarcie męż- czyzna. Puścił serduszko, które zadyndało na łańcuszku nie- spokojnie, sięgnął do kieszonki i zaaplikował sobie szczyptę pyłu w potężne nozdrza. — Trzy dni temu rzuciłem palenie — palnął ni z grusz- ki, ni z pietruszki Stukonis i natychmiast pożałował, że to zrobił. — Fascynujące — głos kobiety podbiegł chłodem. — Zastanawiam się, czy musimy od razu niepokoić pana Canabaja. To naprawdę bardzo zajęty gość. Postaram się go zastąpić. — Przerwała czekając chyba na reakcję Stu- konisa. — No, streszczaj sprawę, córuś. Przejrzyście, bez matactw. — Tobie, dziewczynko, mogę najwyżej powiedzieć, ile mi-Tł Harold Salomon w zwisie — właściwie nie skończył tej przydługiej sentencji. Nie zdążył. Mężczyzna miał ciemną cerę, grube wargi i był cholernie szybki. Jego ręka opadła na iwarz Stukonisa jak łopata i momentalnie wgniotła mu głowę w ramiona. Rękawica została nasycona środkiem odurzającym, którego Stukonis nie znał, ale o którego pio- runującym działaniu zaraz się przekonał. W ciągu sekundy zdążył stracić przytomność i odzyskać ją na poziomie komplet- nego zniewolenia. Piekła go twarz w miejscu, gdzie tamten jej dotknął. Kobieta w tym czasie przeformowała swój strój i łańcuszek wraz z serduszkiem zniknęły pod połyskującym jak skóra węża materiałem. Miała rzeczywiście bardzo jasne włosy. Zapamiętał, że przedzierali się przez tłum, a potem wsiedli do stratocykla. Nim pojazd ruszył, chemia wyłączyła Stukonisa z realnego świata. Kiedy na dobre odzyskał świadomość, leżał na niskim stole o blacie z kremowej ceramiki, od której biło przyjemne ciepło. Był nagi. Kobieta, którą spostrzegł na pasażu, spoglą- dała na niego z lekkim rozbawieniem. — Może się pan ubierać — powiedziała. — Senor Canabaj de Salamanca prosił, by przekazać panu wyrazy ubolewania i przeprosić za nieco obcesowe potraktowanie. Niestety, odkąd pewien szaleniec usiłował go zgładzić, wysa- dzając się w powietrze przed doskonałą imitacją senora, musieliśmy wzmóc ostrożność. Tak więc względy bezpieczeń- stwa zadecydowały... Przestał słuchać niezdolny do zaakceptowania zmian, jakie się w niej dokonały. Najważniejsze, że był już w środku. Wystarczy pozwolić się nieco zmaltretować, by uznali cię za przyjaciela domu. — Twarz będzie pana piec jeszcze około kwadransa. Potem ból zniknie, nie pozostawiając żadnych skutków ubocz- nych. Już i tak jest lepiej, prawda? Zmusił się do skinienia głową. Rozejrzał się ostrożnie po pomieszczeniu. Mężczyzna ulotnił się. — Musieliśmy pana prześwietlić... także dosłownie — paplała. — Dobrze się pan czuje? Senor Canabaj de Sala- manca przyjmie pana za kilka minut. — Gdzie jesteśmy? — O, to tajemnica. Będzie pan tak wyrozumiały i po- zwoli nam chronić kilka małych sekretów? Nie zareagował. — Chodźmy. Senor Canabaj oczekuje pana. Tędy. Weszli w krótki korytarz i przystanęli. Stukonis posły- szał z tyłu szmer; odwrócił głowę i zauważył, że przejś- cie znikło bez śladu. Poczuł palce kobiety na ramieniu. Po- sadzka podjechała chyba o półtora metra wzwyż, wyno- sząc ich na środek okazałego gabinetu o ścianach z krysz- tałowych luster. W jednym z nich poruszył się ciemnawy kształt. — Witam pana, panie Stukonis... de Filadelfia. Jeszcze raz przepraszam za nadgorliwość moich ludzi. — Dał znak sekretarce, która wycofała się. — Oto miejsce dla pana, a to pańska szklanka. Wystarczy zażądać, co ma się w niej pojawić. — Jogurt malinowy — zadysponował Stukonis. Canabaj uniósł brwi i spoglądał na różowawą strużkę sączącą się z kraniku. — A więc z czym pan przychodzi, panie Stukonis? — Słyszałem co nieco o pańskich kłopotach. Postano- wiłem złożyć panu ofertę. — Kłopoty — westchnął Canabaj. Zamówił koniak z coca-colą i odczekał, aż ostatnie bąbelki wypłyną na po- wierzchnię i lustro cieczy uspokoi się. — Kto ich nie ma... Ale podejrzewam, że ma pan na myśli coś konkretnego. Co tam słychać w mieście? Dawno nie wychodziłem na ulicę. — Trakty pełne dewiatorów — powiedział uprzejmie Stukonis. — Sznytowników Siódmego Dnia, Braci w Rózdze, a także członków pomniejszych sekt w rodzaju Towarzystwa Łańcuchowego czy BŹDziN-u. Brzydcy, Źli, Dziwni i Naiwni — wytłumaczył, widząc pytający wzrok gospodarza. — Niemożliwe, żeby pcn o nich nie słyszał. — Mam przysiąc? — ton głosu Canabaja zadrgał od rozbawienia, ale twarz pozostała poważna. — Widzi pan, w moim wieku człowieka coraz mniej obchodzą szaleństwa, w które stroi się świat. Nie odczuwam potrzeby wybiegania myślą w przyszłość, natomiast dużo wspominam. Tęsknię ogromnie do tego, co minęło. Nie zanudzam pana przy- padkiem? — Skądże — zaprzeczył żywo Stukonis. — Opowiem panu coś zabawnego. Tydzień temu nie poznał mnie własny strażnik. Kiedy go mijałem, podłożył mi nogę. Rymnąłem jak długi; kiedy zbierałem się z posadzki, jakiś wytwornie ubrany jegomość doskoczył i zaaplikował mi kilka sążnistych kopniaków. Trzy, cztery... zanim powaliły go kule ochrony. Ci chłopcy nie znają się na żartach. Więc, wi- dzi pan, skoro w takim kierunku zmierza świat, ja zostaję tutaj. — Co pan zrobił z tym strażnikiem? — spytał Stukonis. — Poleciłem go awansować i nagrodziłem premią. W czasach powszechnego obłędu nawet człowiek względnie zdrowy ma umyśle zmuszony jest wyzbyć się sztampy w po- stępowaniu. Ale pan zaczął mówić interesująco o kłopotach... jeśli się nie przesłyszałem — jego twarz przybrała wyraz oczekiwania. — Pół roku temu kupił pan zamrażatorium — zaczął ostrożnie Stukonis. — Powiedzmy, że chciałbym je odkupić od pana. Wraz z zawartością. — Taak — rzekł przeciągle Canabaj. Zastanawiał się. — Rozumie się, że wraz z zawartością. Przecież i ja nabyłem je nie dla lodówek z końca XX wieku, prawda? Można zapy- tać, na co panu ten balast? Stukonis wzruszył ramionami. — Można zapalić? — wło- żył ręce do kieszeni i zaraz je wyjął. Senor Canabaj de Salamanca stukał w klawisze podręcz- nego komputera. — Przedsiębiorstwa środków spożywczych — czytał z ekranu. — Spedycja, plantacje, fabryki konserw... Rozu- miem — spojrzał na Stukonisa z zainteresowaniem. — A skąd pan wie, że chcę się pozbyć tego... zamrażatorium? — To proste: zamierzał pan wykorzystać odmrożeńców na części zamienne dla ofiar wypadków, nieuleczalnie cho- rych. .. rzecz jasna tylko tych, których na to stać. Wydał pan krocie na reklamę. Coś nie wypaliło, prawda? — Panie Stukonis, czyta pan w moich myślach. Jak na mój gust, w tym mieście wiadomości rozchodzą się stanowczo za szybko. — Podniósł szklankę i upił trochę koktajlu. — — Wydawałoby się, że ten pomysł przerasta wszystkie inne. Trochę przewrotny... w sam raz na te czasy, w miarę intrygujący — akurat na tyle, by pobudzić ciekawość ewen- tualnych klientów. Ale znacznie więcej od walorów, hm, handlowych spodziewałem się po odejściu od obowiązują- cych w medycynie stereotypów. Ocieranie się o śmierć, uważa pan, a tylko takie przypadki mieliśmy na względzie, wymaga zaangażowania środków z podobnej parafii... tak samo ostatecznych. Nasza akcja, niewątpliwie humanitarna, obiecywała więcej, niż były w stanie wykrzesać nawet naj- lepsze zespoły, ograniczające się do konwencjonalnych metod. Sięgaliśmy niejako w zaświaty, prawie bezpośrednio w sąsiedztwo Pana Boga, by dla tych, co zechcą nam zaufać, wyrwać jeszcze jedną szansę. Na progu śmierci, że się tak wyrażę, gdy zawiodły wszystkie inne ucieczki, staliśmy jesz- cze my. Ledwo uchwytny grymas powątpiewania czy niechęci pojawił się na obliczu Stukonisa. Tamten musiał go dostrzec i odpowiednio zinterpretować, bo przerwał niemal w pół słowa. — Dziwi pana, że opowiadam o tych sprawach z taką otwartością? A opowiadam. Zamknęliśmy ten etap... przy- najmniej częściowo, w związku z czym odpadła konieczność rygorystycznego trzymania języka za zębami. Zwłaszcza tutaj — westchnął. — Dodatkowym atutem — same zalety miał ten plan, zechce pan zauważyć — był fakt, ze organizmy ludzi z przeszłości wydawały się idealne dla naszych celów: organy nie zawierały ani części zanieczyszczeń chemicznych, jakie są naszym udziałem obecnie. Były czyste, zdrowe, świeże. Prima sort. Stąd już krok do kucia sloganów: prze- szczepiona wątroba od Canabaja zdrowsza niż cała reszta. Dałem przedsięwzięciu nawet swoje nazwisko, tak byłem przekonany o sukcesie. I co? — wsparł się obydwiema rękami o biurko i nachylił nad nim, jakby chciał wstać. — Nic, mój panie. Plajta. Szczęście za wcześnie uderzyło nam do głów. Tak bardzo byliśmy pewni powodzenia, ze poniecha- liśmy prób, mających usunąć ostatnie wątpliwości. Dziewięć- dziesiąt procent przeszczepów zostało odrzuconych przed upływem miesiąca, pozostałe po nieco dłuższym czasie. Skandal, straty finansowe, koszta sądowe, odszkodowania — machnął ręką. — Co bęoę panu opowiadał. Przeżyłem swoje. A ile starań kosztowało nas uchronienie się przed jakże niepożądanym w tej sytuacji rozgłosem! Stukonis kiwał głową ze zrozumieniem. — Kiedy wszystko zapowiada się zbyt ładnie, należy zdwoić czujność — rzekł. — To stara zasada biznesu. A co w końcu okazało się przyczyną niepowodzenia? Jeśli to nie tajemnica... — Już nie. Powód był dziecinnie prosty: rozregulowana bariera immunologiczna. Przeszczepy z zamrażatorium okaza- ły się zbyt dobre, rozumie pan? Zbyt czyste dla naszych prze- chemizowanych organizmów. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak daleko zaszliśmy pod tym względem. W porównaniu z naszą sytuacją świat końca XX wieku — też mocno zagro- żony sozologicznie — wydaje się zielonym rajem. Czy pan wie, że mówi się o konieczności racjonowania dostępu do budek z tlenem? Z drugiej strony nasze pożywienie, woda, kosmetyki, środki ochrony — toż to czysta chemia! Zdajemy sobie sprawę, i owszem, ze skutków ubocznych, coś z tego musi się w nas odkładać — ale co? Ile? Przed społeczeństwem ukrywa się prawdę o wynikłych z chemi- zacji zagrożeniach — albo porusza się jakieś piętnastorzędne aspekty problemu. Wszak to, co każdy w sobie miesi, co obraca z krwią, płynami fizjologicznymi i tak dalej — pozo- staje całkowicie prywatną sprawą. Tu wolność jednostki może się manifestować w całej rozciągłości. Są zacne wyjątki: alkohol, narkotyki, psychotropy... Tak więc, panie Stukonis, ukręciliśmy sprawie łeb. Powiem panu coś, czego prosiłbym nie kolportować: zrobiliśmy to w wyniku energicznych na- cisków z góry. Przyznaję, że nie polemizowaliśmy, nie tylko dlatego, że tak nam było na rękę. Od pewnego czasu Stukonis poświęcał mu jedynie cząst- kę swej uwagi. Coś było w jogurcie. Albo w powietrzu. Otoczenie zdawało się pływać przed jego oczami, czemu wyraźnie sprzyjała obecność luster. Przywrócenie rzeczy na swoje miejsce kosztowało nieco wysiłku woli. — Świat wymyka się ludziom z rąk — perorował Ca- nabaj. Dał się ponieść emocjom — a może to koniak z kok- tajlu zrobił swoje. — Świat się zmienił i człowiek także jest zupełnie inny. Na naszych oczach rodzi się najstraszliwsze indywiduum. Istota prawdziwie nieznana, nieobliczalna. Można spodziewać się wszystkiego... niestworzonych rze- czy. .. Biada podobnym do mnie dinozaurom. Patrz pan: mamy coraz pośledniejszy wpływ na bieg zdarzeń. Przypominamy dziecko biegające pośród stosów kolorowych pudełek; całym efektem jego paniki — coraz większy bezład. Wiem, wiem, tak było zawsze. Możliwe również, że na starość pewne rzeczy odbiera się inaczej. Z większym strachem. Boję się cholernie tego, co nas czeka. Żaden rozsypany stos pudełek nie da się ułożyć na nowo. Szklanka parującej herbaty napełnia mnie przerażeniem. Nie da się jej odtwo- rzyć, gdy ostygnie. Każda upływająca sekunda jest ostatnia, bo nie do odzyskania. — Czy ja wiem... — powiedział z wysiłkiem Stukonis. — Można chyba tę herbatę odgrzać... — Ale to już będzie zupełnie inna herbata! Tamta została zaprzepaszczona bezpowrotnie. Szlag ją trafił! W świecie tak urządzonym jak ten możemy tylko tracić, zysk jest niemożliwy. Najmniejszy ruch ręki, najskromniejsze posunięcie powodują w tym świecie kaskadowe tornada — nie do odwrócenia ani opanowania. A skoro tak — wziął głębszy oddech — co za różnica, czy wywracam zastany tu porządek na małą, czy na wielką skalę? Rodzaj moich działań nie ulega przez to zmianie! — Czy myślał pan kiedyś o Bogu? — wykrztusił z naj- większym trudem Stukonis. — „Jeśli Boga nie ma, to przecież wszystko wolno", co? Tak, panie Stukonis? — wstał zza biurka i oparł się ciężko pięściami o blat. Z nim także działo się coś dziwnego. — Niezupełnie! — wykrzyknął. Jego twarz dawno straciła po- godny wyraz. — A jeśli Bóg jest, ale słaby jak lebioda? } Niech pan posłucha: „Bóg jest słaby, ponieważ jest bezstron- ny. Zsyła promienie słońca i deszcz zarówno na dobrych, jak na złych".* — Zachwiał się. — Świat tylko z pozoru wydaje się wypełniony ludźmi i sprzętami, w gruncie rzeczy jest pusty jak balon. Słyszy pan — pusty! Nie ma w nim za grosz miłości! A skoro Bóg przestał kochać ludzi, to jakby go nie było! — krzyczał już bez żadnego skrępowania. — Skoro, niezależnie od mojego postępowania, spotka mnie to samo, po cóż wszelkie skrupuły? Po co wahania, związane ręce, rozmaite tabu, zakazy, plomby, których nie wolno zerwać? W tym pustym świecie, panie Stukonis, jednego mamy pod dostatkiem: wolności. Kto z niej nie korzysta, ten kiep, bo zarówno powściągliwość, jak i największe wyuzdanie w tej mierze wychodzą na jedno! Właśnie przygasło światło i w tym samym momencie senor Canabaj de Salamanca nadludzkim wysiłkiem oderwał się od biurka. Poszedł w głąb pomieszczenia, sztywno stawiając nogi, przy czym w jego ruchach ujawniła się niecierpliwość głodnego zwierzęcia, któremu wreszcie wolno skoczyć na żer. Ciągnął za sobą średniej długości węża, którego czarny ogon chlastał gniewnie posadzkę — to Cana- baj potrząsał ręką, jakby ciągle zmagając się z gadem. Lustra przejęły i powtórzyły zgarbione odbicie, rozstąpiły się i zagorzały czerwonym światłem — spod sufitu spadła muzyka i momentalnie wypełniła Stukonisa, który ani drgnął w fotelu. Tam, między lustrami, szarpał się w dybach ludzki kształt. Canabaj dopadł go i jednym gwałtownym ruchem zdarł koszulę z wygiętych w pałąk pleców; krwawy blask siadł na nich natychmiast, liżąc gładką skórę i przeskakując po wypukłościach mięśni i kręgosłupa. Canabaj smakował ten widok nagiego życia, wijącego się przed nim na podobieństwo robaka, po czym odstąpił krok, zamachnął się i uderzył. Koniec biczyska przywarł do skóry ognistym pocałunkiem, mięśnie pod nią stężały w niekontro- lowanym spazmie, ogon węża zsunął się pozostawiając w miejscu uderzenia purpurową pręgę. Muzyka przybrała na sile, chyba grała od bardzo dawna, Canabaj podnosił pejcz i opuszczał go równomiernie, na tempa, jakby najbar- dziej fascynowała go precyzja i celność razów, a może dbał, by nie zakończyć za wcześnie. Czwarte lub piąte uderzenie * Simone Weil: „Sita ciążenia i laska" (tłum. Czesław Miłosz) 109 wyrwało z ust nieszczęśnika zdławiony jęk, który za moment przeszedł w skowyt i krzyk, otwarty, szczery protest sieka- nego mięsa. W muzykę włączył się śpiew kobiety, wysoki, ostry, zawodzący, Stukonis uświadomił sobie także, że sły- szy jak najwyraźniej sapanie Canabaja, świst rzemienia i rzę- żenie bitego, od pewnego czasu — ale od kiedy? — stał daleko od fotela, zaśmiewając się histerycznie, podskakując w miejscu i bijąc się rękami po bokach jak kogut. Wysoki głos wciąż śpiewał, należał do tej samej kobiety, która do- starczyła Stukonisa do Fioletowej Rozety, jasne włosy otaczały chmurą jej głowę, a umalowane jaskrawo wargi rozciąga- ły się w drapieżnym uśmiechu. Ubrana była w długą białą suknię; mimo że Stukonis nie patrzył w jej stronę, rozróżniał każdy szczegół. Znów coś umknęło jego spostrzegawczości. Czuł, że i oń powinien włączyć się do spektaklu, dodać doń cząstkę samego siebie — i oto jak na zawołanie posłyszał własny głos, też nienaturalnie wysoki. Wołał jakieś słowa, które z trudem torowały sobie drogę do atakowanej ze wszystkich stron świadomości. — Ziemia ojczyzną ludzi! — wołał Stukonis. — Stwo- rzyliśmy wspaniałą cywilizację! Na miarę potrzeb i as- piracji! Sięgnęliśmy gwiazd! Człowiek to brzmi dumnie! — Odpowiadał mu niezmordowany świst pejcza, wrzaski ka- towanego; śpiew kobiety i muzyka wibrowały poza nim i w nim. — Szczęście dla wszystkich, nigdy więcej wojny! — ryczał Stukonis starając się przekrzyczeć cały ten zgiełk. — Wolność, równość, braterstwo! Proletariusze wszystkich kra- jów, łączcie się! Przezorny zawsze ubezpieczony! Coś było w jogurcie. Albo w powietrzu. Już wiedział, co: muzyka i śpiew. Doświadczał wspaniałego uczucia pod- niosłości i potęgi. Przez krótką chwilę czuł się równy bogom. — My się zimy nie boimy! — ryczał Stukonis. — Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada! Człowiek najwyższym celem! Razem, młodzi przyjaciele! Ciotkę parowozu przeta- czać na sznyclach! Z agrestu poddanego torturom niejedno można wycisnąć! Ten, kto kogo ma lub nie ma, sam zawiśnie pod obiema! Potrzeba matką wynalazków! Oszczędzaj i ucz oszczędzać! Z drogi, śledzie, bo król jedzie!!! Ha, ha, ha!!! Muzyka urwała się w pół taktu, śpiew wybrzmiał w jed- nej chwili i prawie równocześnie Stukonis zauważył, ze Canabaj stoi z opuszczonym pejczem, z trudem utrzymując • \ 1 1 1 równowagę i łapiąc gwałtownie oddech. Ciało, zsiekane na kotlet, zwisło z metalowych uchwytów. Skoczyły ku niemu cienie posługaczy w szarych kitlach, Canabaj szerokim ruchem ramienia odrzucił biczysko, w lustrach znowu zadrgały rozma- zane kształty. Pełny blask jarzeniówek uderzył w oczy. Wolno, jakby przybyło mu z pięćdziesiąt lat, Canabaj odwrócił się i minął gościa bez słowa, nawet na niego nie spojrzawszy. — Co to znaczy? — oburzył się Stukonis. — Koniec zabawy? A właśnie, że początek! Koszyk — raz! Kółko — dwa! Wszystkie pary tańczą! Canabaj przemieszczał się w jego polu widzenia jakby w zwolnionym tempie, przepływał w pobliżu jak transatlantyk. Zmierzał do biurka, zapatrzony w jeden punkt przed sobą, i nagle Stukonis postanowił wyrwać go z odrętwienia. Do- skoczył i z całej siły ugodził przechodzącego w aortę szyjną, tuż poniżej ucha i linii siwych włosów. Głowa Canabaja zachwiała się ciężko jak boja na fali, a on sam poleciał w bok. Stukonis wziął ten ruch pod uwagę, kiedy z pełnego obrotu wymierzał wytrąconemu z równowagi ciału jeszcze jeden straszliwy cios, tym razem grzbietem stopy. Ze zmiażdżoną twarzą senor Canabaj de Salamanca runął jak wór szmat na biurko, przetoczył się po nim i opadł po drugiej stronie. Wszystko, co Stukonis mógł zrobić w tej sytuacji, to powrócić na swoje miejsce. Rozejrzał się w nadziei, że zastanie kobietę, ale nie było jej. Ujawnione niespodziewanie umiejętności walki wręcz oraz własna agresywność zdumiały go przelotnie; jednocześnie poczuł, jakby pewna sekwencja odgrywająca się w nim i obok niego dobiegła końca. Miał poczucie spełnienia, tak by to można nazwać. W specjalne wycięcie krzywki z naniesioną kolejnością zdarzeń zapadła metalowa klapka. Siedział po prostu i czekał. Zewsząd otaczały go blade twarze luster. Nikt nie nadchodził. Wychylił się z fotela, żeby rzucić okiem na Canabaja. Dźwięcząca w uszach cisza przeczyła realności ostatnich wypadków. Kłąb szmat obok biurka nie poruszał się. Stu- konis opuścił wzrok na swoje ręce. Były zupełnie spokojne. Jego mózg zasypiał, czuł to. Ulegał przemożnej sennoś- ci, nie próbując nawet z nią walczyć. Było mu obojętne, co z nim teraz zrobią. Jego rola dobiegła końca. Ocknął się, kiedy jacyś ludzie w kitlach, kompletnie nie zwracając na niego uwagi, ładowali ciało senora Canabaja na wózek. Stąpali poważnie, otaczając wózek z obu stron, póki lustra nie zamknęły się za nimi jak srebrna powierzchnia wody. Został sam. Znowu przyglądał się własnym rękom i dziwił ich nie- ruchomości. Kontemplował doskonały spokój, rozlewając się pod czaszką. Coś się zmieniło w gabinecie. Podniósł wzrok. Z luster spoglądała na niego uśmiechnięta twarz. Twarz człowieka, którego nie tak dawno wyekspediował z tego padołu. — Serdecznie witam, panie Stukonis... de Filadelfia. Tak mi przykro, że trudził się pan nadaremnie... Stukonis przyjął to oświadczenie z całkowitą obojętnoś- cią. — Ciekaw jestem, kto tego nasłał — twarz zwracała się najwyraźniej do kogoś poza kadrem. — Valery? Dlaczego przysyła tutaj żywe bomby i karateków? Mści się za żonę? Przecież osobiście mi dziękował, ze pomogłem mu się ;ej pozbyć. Nigdy jej nie kochał. — Pomylił pan nazwiska — w lustrach ukazała się kobieta o jasnych włosach. — Valery to facet z Północy, stacje telewizyjne, owoce cytrusowe i czekolada, któremu załatwił pan syna. Wstawiono mu przeszczep jako jednemu z pierwszych. To był jego jedyny syn. Świata nie widział poza nim. — Wielkie rzeczy — powiedział Canabaj. — Co ja na to poradzę? Było, minęło. Wytłumacz mi, dlaczego skądinąd rozsądni ludzie nie potrafią się pogodzić z nieodwracal- nością wyroków losu. Sam sobie winien — kto mu kazał kupować synowi najszybszy model stratocykla? Może ja? No i wysadził przecież niezgorsze odszkodowanie, prawda? — Całkiem przyzwoite — przyznała kobieta. — Stukonis, jesteś tam jeszcze? Słyszysz mnie? Nasłali cię tutaj, żebyś mnie zgładził. Jesteś replikantem, Stukoriis. A skoro tak, musiałem ci podsunąć innego replikanta, aby spotkanie odbyło się na właściwym, hm, szczeblu. Wy, replikanty, musicie jak najwięcej przebywać we własnym towarzystwie. — Ach, tak — powiedział bez zainteresowania Stu- konis. — Tak — potwierdziła tonem nie znoszącym sprzeciwu twarz z luster. Stukonis widział ją nawet wtedy i słyszał «-----------..... 11 3 jej głos, gdy szedł ciemnymi korytarzami w otoczeniu ludzi w szarych kitlach. — Zdawało ci się, że od zdjęcia z ulicy do odzyskania przytomności upłynęło najwyżej kilkanaście minut, co? W rze- czywistości oglądaliśmy cię dokładnie przez parę dni. Jesteś całkiem sprytną zabawką, Stukonis. Twój mocodawca dobrze to wszystko obmyślił. Ale trafiła kosa na kamień. Teraz my trochę pobawimy się tobą. Najpierw zajrzymy jeszcze tu i ówdzie, potem wyzerujemy zapis i nałożymy nowy. Chyba nie masz nic przeciwko temu, co, Stukonis? Otwarły się jakieś drzwi, szare kitle otoczyły go półko- lem. Posłyszał krótką komendę. — Właź. Postąpił krok do przodu. Dalej była ciemność, więc zatrzymał się. Silne ręce pchnęły go z tyłu, potoczył się po kamiennych stopniach i wylądował na zimnym dnie piwni- cy. Snop bijącej z góry jasności stał się węższy i zgasł — drzwi zasklepiły się. Stopniowo oczy przyzwyczajały się do ciemności. Nie był sam — czuł to. I słyszał. Między rysującymi się kanciasto gratami przesuwały się wolno cienie, w powietrzu przeplatały się długie oddechy, ktoś ni to wzdychał, ni szlochał, ktoś po- wtarzał monotonnie: — Zerowanie, zerowanie, zerowanie... Trafił między swoich. Poszedł w głąb piwnicy i wreszcie ich zobaczył — przez omszałe okienko wpadało trochę światła. Spoglądali na niego obojętnie, nie przerywając klepanych blaszanymi głosami skarg ani melodeklamacji. Na samym środku stała kanapa, zajęta przez czworo repli- kantów — trzech mężczyzn i kobietę. Leżeli w poprzek ka- napy bez ruchu, przytuleni do siebie, z podkurczonymi dla wygody nogami. Pod głowami mieli krzesła. W pewnym momencie równocześnie, jak na dany znak, cała czwórka przekręciła się na drugi bok. Wtedy zauważył, że kobieta ma podniesioną spódnicę i ściągnięte majtki. Leżący za nią mężczyzna miał rozpięte spodnie, które na skutek wielo- krotnej zapewne zmiany pozycji zsunęły się całkowicie. Kiedy Stukonis na nich patrzył, mężczyzna mocniej przy- warł do kobiety i podjął czynności prokreacyjne. Wykonywał automatyczne ruchy, a jego twarz robiła wrażenie kompletnie wypranej z emocji. Kobieta, pogrążona we śnie czy w letargu, zdawała się nie zwracać na niego żadnej uwagi, ale kiedy Stukonis się zbliżył, uderzyło go spojrzenie jej otwartych oczu. 11/1 W prawdziwym gabinecie Canabaja mężczyzna zabity przez Stukonisa mówił do kobiety o jasnych włosach: — Trzeba ożywiać coraz to nowych zamrożeńców i robić z nich replikantów, bo operacja nałożenia zapisu powoduje nieodwracalne uszkodzenia kory. Po zerowaniu i dwóch, trzech zmianach zapisu nie nadają się do niczego. Pracujemy usilnie nad regeneracją, zapewnia mnie jakiś technik, ale na razie nie mamy nic konkretnego. — Rozłożył ręce w wymownym geście. — Nawet gdyby mieli, koszto- wałoby to krocie. Całe szczęście, że zamrażatorium należy do większych obiektów zbudowanych w tym czasie, więc na razie taniego surowca nie zabraknie. Ale muszę przecież myśleć o przyszłości. — Zawsze pana podziwiałam — stwierdziła kobieta o jasnych włosach. — Pana bezwzględna logika, umiejętność przewidywania... — zamyśliła się. — Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak wielki, wpływowy i bogaty człowiek wybrał sobie tak skromną posiadłość tytularną? — Z czystego kaprysu, droga Floro. Czy myślisz, że nie byłoby mnie stać na Londyn czy Paryż? Wielkiego molo- cha może sobie zafundować byle parweniusz. De Filadelfia — zachichotał. — Dobrze pomyślane. Poza tym nie zaprze- czysz chyba, że senor Canabaj de Salamanca brzmi o wiele lepiej niż mister Canabay of New York, prawda? Ale dość 0 mnie. Jak się spisuje trzmiel? — Znakomicie. — Musisz mi go oddać. Zaraz. Kobieta zagryzła usta. — Znowu każe mi pan wrócić do normalnego poziomu? — Tylko na chwilę, Floro, łylko na chwilę. Kobieta zdjęła z łańcuszka na piersi lśniące serduszko 1 podała je Canabajowi na wyciągniętej ręce. Ten zbliżył je do ust i dmuchnął na nie leciutko. Kobieta podeszła do najbliższego fotela i osunęła się nań, jakby uszło z niej życie. — Sabio, jesteś tam? — rzucił Canabaj w powietrze. — Dobra, widzę cię. Zarejestruj dyspozycje na popołudnie. Ten nowy... de Filadelfia — głębokie sondowanie, choć nie spodziewam się, byśmy jeszcze coś wyszperali. Znać fachową robotę. Flora — zerowanie. Jest do odebrania w mo- im gabinecie. Poza tym według planu... Aha, jest trochę nowych projektów. Aparatura odmrażająca na chodzie? Co byś powiedział, gdybyśmy uruchomili sekretną wypożyczal- nię replikantów? Przypuśćmy, że jakiś ostro dziany facet ma ochotę wyskoczyć na parę dni z dobrą dziwką — w tym czasie u boku żony, a być może i w interesach —zastąpi go nasz replikant. Różni goście o nieczystych sumieniach mogliby kupić u nas zawczasu alibi... Taryfa słona, rzecz jasna. Musi się opłacać. W takim razie przygotuj co trzeba na jutro, do odmrożenia, powiedzmy, dziesięciu sztuk. Orga- ny do przeszczepów weźcie od replikatów po trzecim za- pisie. Tych, którzy już oddali co mogli zapakować w luksu- sowe, superzdrowe konserwy dla snobów i milionerów. Ten Filadelfia podsunął mi niezły pomysł. Jeśli nie mamy przetwórni, trzeba kupić. Niech Henry rozejrzy się za czymś odpowiednim. Nasze replikanty z Ministerstwa Zdrowia i Fe- deracji Konsumentów muszą wydębić odpowiednie zezwo- lenia i certyfikaty. Zapłacić, ile zażądają. Na razie tyle. U ciebie wszystko w porządku? Cieszę się. Jakieś pytania? To cześć. Zobaczymy się wieczorem. Podrzucił w ręce lśniące serduszko z metalu, sięgnął do kieszeni kombinezonu i wydobył blaszane pudełko. Wrzu- cił do środka metalowy okruch. Potrząsnął pudełkiem przy uchu; trzmiele zagrzechotały wesoło o blachę. Szeroki uśmiech ozdobił oblicze senora Canabaja de Salamanca. maj 1984 Kompleks Hioba iszę wiersze piszę wiersze udane pełne tego słodkiego miodu który nazywa się poezja na przykład te kawałki ostatnie co u licha nie pamiętam ani słowa płata mi figle moja pamięć zamyka się przede mną zatyka jak butelka szczególnie kiedy pilnie potrzebuję jej wsparcia przed oczami latają mi fragmenty które daremnie usiłuję połączyć a czasem odtyka się niespodziewanie o już złociste kwiecie pokryło łąki gil się rozśpiewał nad gajem ach kiedyż przyjdzie kres tej rozłąki kiedy łez wyschną ru- czaje poezja jest najprostszą rzeczą na świecie odkryłem jej kamień filozoficzny trzeba pisać tak żeby za każdym razem trafiać prosto w serce a kiedy się spudłuje to przynajmniej w mózg druga zwrotka ty byłeś wtedy piękny i młody jam była jak gołębica dziś przeminęło szczęście i zgasły słońca naszego źrenice sam się wzruszam jak to słyszę czy 117 przystoi poecie zachwycać się swoimi strofami sto procent poetów onanizuje się własnymi wierszydłami a pozostali kłamią potrzeba nowego kinseya który by to raz na zawsze udowodnił słońca naszego źrenice na razie nie mam nic wię- cej ale jutro wieczorem skoczę do przodu dołożę do tamtych równie dobre dwie godziny to kupa czasu od piątej do siódmej wyjąwszy te parę minut na kolację myślałem już żeby czas na uprawianie poezji przesunąć na później ale to bez znaczenia kolacja wcale mnie nie rozprasza nawet dobrze się na chwilę oderwać wrócić na ziemski padół i po- układać w głowie cegiełki słów cegiełki słów teraz opowiem sobie tę historię literatura zwłaszcza wielka jest takim opowia- daniem samemu sobie najpierw trzeba opowiedzieć sobie żeby potem opowiadać innym zawsze kiedy się kładę czopuję łbem ten hełm jak gardziel potwora szklany kołpak podobny nieco do tych pod którymi kobiety trzymają głowy w zakła- dach fryzjerskich tylko mniejszy bardziej pękaty z wyraźnymi wybrzuszeniami na uszach tyle mi zostało po tamtym burzli- wym okresie hełm przerobiony z wampira tak na to mówiliśmy a potem się przyjęło wymawianie wampir jak empire bardzo elegancko albo jak ampere nazwisko od którego wzięła nazwę jednostka natężenia prądu ampere andre marie no proszę czysta złośliwość teraz się popisuje a kiedy trzeba to za chiny dobra więc po krachu programu wszystkie wam- piry przerobiono tak zęby ściągały tylko to co się myśli werbalnie i każdy dostał jeden tytułem rekompensaty pusty śmiech można zapisywać fonicznie albo na papierze ja wolę papier zawsze byłem wzrokowcem lubiłem mieć coś przed oczami na dłużej a głos i obraz ruchomy traktowałem podej- rzliwie fiut przeleciało atawizm wiem irracjonalny nawyk trud- ności z adaptacją do cywilizacji nienadążanie wiem to wszyst- ko mówili tam człowiek zostaje rozłożony na włókna wypre- parowany i nic nie może się ukryć urządzenia rejestrujące są za ścianą w specjalnym dźwiękochłonnym pojemniku by hałas nie płoszył myśli zaczęło się chyba od ogłoszenia złożonego takimi kurduplami że nikt nie miał prawa zwrócić uwagi ja zwróciłem bo wyglądało jakby ktoś chciał coś ukryć co i po co późniejsze rozmowy potwierdziły moje przypuszczenia z jednej strony chcieli je zamieścić dla pod- kreślenia oficjalnego charakteru programu a także na ewentu- alność wpadki proszę niczego nie ukrywaliśmy z drugiej pożądane było zachowanie tajemnicy tak się miotali między scyllą a charybdą w końcu kompromis dali kurduplami byłem jednym z trzech których zwerbowali w ten sposób reszta weszła kanałami pozaoficjalnymi osobiste rozmowy propo- zycje składane przez znajomych i znajomych znajomych którzy kompletnie nie orientowali się o co chodzi mówili tylko szmal duży szmal nawet najtwardsi zapominają wtedy 0 zasadach nie należałem do kręgu objętego ich zaintere- sowaniem znalazłem się w takim punkcie życia i w takiej sytuacji kiedy wszelkie nitki łączące człowieka z przeszłością zostają zerwane nie miałem wobec nikogo zobowiązań 1 nikt nie miał ich wobec mnie puste ręce i głowa skończyło się wszystko pieniądze kontakty przyjaciele także pomysły ruchy robaczkowe wielkiego miasta spychały mnie powoli na śmietnik i wtedy ta gazeta wyciągnięta z kosza wyglądało jakby sam pan bóg podał mi rękę znak chciałem w to wierzyć z całych sił Dopiero późnym popołudniem Langevin dotarł na miejs- ce. Wyciągnął z kieszeni gazetę i sprawdził adres, chociaż nauczył się go na pamięć, studiując ogłoszenie w pociągu. Celem jego podróży okazał się zwalisty, szarawy budynek, któremu szybko nadciągający zimowy zmierzch dodawał posępności. Ani jedno okno nie rozbłyskiwało światłem, ale przybysz uznał to za przypadek. Postał chwilę przed dość obskurną furtką, na której wisiała tabliczka z numerem i nazwą ulicy, po czym ruszył wzdłuż ogrodzenia sporządzonego z metalowych segmentów wypełnionych siatką. Nogi rozjeż- dżały się na twardych lodowych skorupach. Za najbliższym załomem dostrzegł kilka jasnych okien na tle muru i zawahał się: ogrodzenie ciągnęło się niestrudze- nie, ginąc w perspektywie. Niczego, co można by wziąć za główne wejście, parking albo podjazd. Tylko senna uliczka, rząd nagich drzew, przyczajony przy krawężniku stary samo- chód; dalej, po drugiej stronie jakieś ogródki, a może tereny parkowe, teraz dokładnie przysypane śniegiem. Kiedy powtórnie stanął przed furtką, było już prawie ciemno. Rozbłysły lampy, mżąc mętnym światłem, ale budy- nek pozostał wyciszony i ciemny. Langevin nacisnął dzwonek. Nic się nie stało. Nacisnął jeszcze raz. Szarpnął nim dreszcz — robiło się zimno. O powrocie na dworzec i spędzeniu tam nocy wolał nie myśleć. Drobnych w kieszeni ponad wszelką wątpliwość nie wystarczy na bilet, co było najmniej- szym zmartwieniem: plan na dzień dzisiejszy nie przewidywał możliwości odwrotu. Zastanawiał się, czy nie powinien pójść w drugą stronę wzdłuż ogrodzenia; może zbyt pochopnie zawrócił poprzed- nio? Nigdy nie grzeszył konsekwencją, brał się za coś, natych- miast potem rzucał, szukał czego innego, znowu rzucał — właściwie całe jego dotychczasowe życie składało się z serii nieudanych podejść. Było to życie ludzkiej molekuły, potrą- canej przez inne w ramach opisanego dawno przez fizykę zjawiska ruchów Browna. Ileż razy wydawało mu się, źe zry- wa z przeszłością, zamyka rozdział, wykonuje radykalne posu- nięcie, które wyrwie go z niskoenergetycznego sektora, ale mijały tygodnie, radykalizm wietrzał, sechł i zwyczajniał, i pewnego dnia stawało się jasne, że nie ma się co oszukiwać. Rozmyślając tak nie zdejmował palca z dzwonka, na próż- no usiłując zbudzić nachylonego nad nim ciemnego kolosa. Trwało to o wiele za długo. Człowiek musi się pogodzić, że pewne miejsca na zawsze pozostaną dla niego niedostęp- ne, jak szczyt Everestu. Że gramoląc się ku nim, ponawiając uparcie próby skazuje się co najwyżej na śmieszność — ot, żaba podskakująca ku księżycowej tarczy. Podobno są tacy co wierzą, że całe życie człowieka zostało z góry zaprogramowane, jak bieg pociągu. Gdyby jeszcze wiedzieć, które działania mieszczą się w przyznanym przez los paśmie, można by przynajmniej uniknąć upokorzeń i zbędnej szar- paniny. Langevin stracił nadzieję na sforsowanie bramy. Tkwił przed nią po prostu dlatego, bo nie wiedział co począć. Ze stanu apatii wyrwał go gwałtowny łoskot: drzwi budynku odskoczyły, wychylił się spoza nich niewysoki mężczyzna i pokręciwszy głową, jakby kogoś szukał, zapytał z nie ukrywaną niechęcią: — Pan do kogo? — Z ogłoszenia — powiedział Langevin i pomachał gazetą. — Przeczytałem, że ktoś poszukuje... — Nie dawałem żadnego ogłoszenia — przerwał mu opryskliwie tamten. — Pan się pomylił. Niech pan lepiej stąd idzie. Drzwi trzasnęły gasząc plamę światła na śniegu i Lan- gevin znowu został sam. Bezmyślnym ruchem nacisnął guzik. Było mu dokładnie wszystko jedno. I włedy spostrzegł, że solidne skrzydło bramy uchyliło się. Momentalnie znalazł się u drzwi, które również ustąpiły. Za nimi był krótki korytarz, przechodzący w obszerny hali, a wfasciwie studnię otoczoną z trzech stron schodami. Świa- tło zalewało tylko część parterową; co się mieściło wyżej, można było jedynie domniemywać. Potężne cielsko gmachu wytłumiało wszelkie odgłosy i Langevin, który spodziewał się, że jego wtargnięcie wywoła incydent, stanął zaskoczony. — Witam pana — powiedział z tyłu ostry głos bez śladu emocji — skoro pan już wszedł. Mężczyzna był wysoki, w czarnym swetrze, gładko ogolony; z całą pewnością nie ten, który usiłował go spła- wić. — Drzwi były otwarte — wybąkał Langevin. — Prze- praszam. .. ja z ogłoszenia. Wydało mu się, że mężczyzna wykonał niechętny ruch, płynnie zamieniony w gest zaproszenia. Rozsiedli się w nie- wielkim gabinecie. Fotel był jedną wielką poduchą i Lange- vin zapadł się weń z rozkoszą. — Zatem słucham pana — powiedział mężczyzna. — Jestem malarzem, moje nazwisko Langevin — odcze- kał chwilę w bzdurnej nadziei, że tamten może ssłyszał o nim, ale twarz mężczyzny pozostała nieprzenikniona. — Zobaczyłem w „Mondzie" ogłoszenie, które mnie zaintereso- wało. .. wsiadłem w pociąg i przyjechałem. To wszystko. — Mógłbym rzucić okiem? — mężczyzna nachylił się nad biurkiem i Langevin podał mu gazetę. Przyglądał się czytającemu, który poświęcił ogłoszeniu nie więcej niż kilka sekund, potem przerzucał płachty papieru, aż trafił na kolumnę sportową, wreszcie obejrzał całość jak fenomen z innego świata i zwrócił właścicielowi. — Potrzebujemy malarzy — przyznał niechętnie — ale dobrych malarzy. Najlepiej uznanych, panie Langepiv... — Langevin. — Langevin. Poza tym dochodzą dodatkowe warunki, z różnych względów nie nadające się do opublikowania w tego typu ogłoszeniu. Szansę mają wyłącznie osoby sa- motne i gotowe poświęcić cały swój czas. Innymi słowy utrzy- mywanie jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym staje się od tej chwili wykluczone. Jest pan gotów do takich wyrzeczeń? Langevin z ociąganiem skinął głową. — Decydując się na współpracę z nami podpisze pan oświadczenie... rzecz jasna nie teraz, na to zawsze znajdzie się czas. Najpierw musimy określić pańską przydatność do naszych badań, sprawdzić, czy spełnia pan nasze wymaga- nia. .. a i pan powinien się zorientować, czy odpowiada panu choćby nasze towarzystwo. Podpisując umowę - - od tego momentu nie ma odwrotu — podporządkowuje się pan reżimowi badań, nie zadaje pytań, szybko i dokładnie wyko- nuje polecenia, nawet gdyby wiązało się to z pokonaniem wewnętrznych oporów. W głosie mężczyzny dźwięczała jakby zawodowa ru- tyna; Langevin pomyślał, do ilu kandydatów wygłosił wcześ- niej tę kwestię. — Zaczniemy od zbadania jakości i rodzaju pańskiego talentu. Mam nadzieję, że przywiózł pan ze sobą trochę próbek? Langevin bez słowa wyjął z kieszeni trzy walcowate pojemniki z aluminium, zasklepione czarnymi pokrywkami. Mężczyzna wziął jeden, wytrząsnął ze środka film na otwartą dłoń, wsunął z powrotem i założył pokrywkę. — W porządku — powiedział — na początek wystar- czy. — Ma pan jakieś pytania? — Chciałbym poznać cel badań, a także nazwę orga- nizacji, która je prowadzi i finansuje. Chyba że to tajemnica... — Nie, skądże — odparł mężczyna spokojnie. — Dzia- łamy całkowicie oficjalnie; badania dotyczą fenomenu prze- życia artystycznego. Nie mają żadnego praktycznego — poza poznaniem — celu. Prowadzi je specjalnie do tego celu powołana fundacja. Program badań został zatwierdzony i bę- dzie nadzorowany przez czynniki rządowe, do tego stopnia — uśmiechnął się — że część finansów zapewnia Minis- terstwo Kultury. Coś jeszcze? W takim razie zostanie pan zakwaterowany, a od jutra zaczniemy na ostro. — Podniósł się z fotela i Langevin z niechęcią uczynił to samo. — Tu jest klucz od pokoju, w którym pan chwilowo zamieszka. Wyjedzie pan windą na piąte piętro, a dalej według tego planu — wcisnął mu klucz i poskładany w kostkę karteluszek. — Proszę dobrze wypocząć i rozważyć wnikliwie to, co pan ode mnie usłyszał. Do widzenia. — Zjadłbym coś — odważył się pisnąć Langevin. — W pokoju znajdzie pan wszystko co potrzeba. — Jeszcze jedno pytanie, naprawdę ostatnie — Lange- vin postanowił iść za ciosem. — Czemu służy ta skompliko- wana procedura wejścia? __ Niczemu — wzruszył ramionami mężczyzna. — Po prostu nie miał kto pana wpuścić. pocałunek wampira ia mechaniczna zwinność z jaką przywie- rał obłym ryjem do wygolonej czaszki prawie uczucie już zanim zobaczyłem ten zabieg z zewnątrz wyobrażałem sobie że musi być w nim coś rybiego piłeczka pingpongowa w pys- ku minoga albo węgorza do niej doczepiona cała reszta pajacykowatego ciała boli jak cholera dziś w czasie prze- znaczonym na rzeźbę zająłem się wreszcie metalem wczoraj przywieźli półciężarówkę odpadów i aparat do spawania pora rzeźby trwa od ósmej do dziesiątej trzydzieści po śniadaniu jestem najsilniejszy te pół godziny musiałem dodać ze względu na pracochłonność specyfikę opór tworzywa z re- guły przy wypalaniu gliny przy kuciu kamienia zaczepiałem o następne zajęcia cierpiała na tym kompozycja działania teatralne film ćwiczenia głosowe bardzo wypełniony jest mój każdy dzień program napięty jak u największych gwiazd czy mężów stanu gdybym chciał obsłużyć wszystko chyba bym musiał nie spać a gdzie fotografia malarstwo koncertowanie piosenka musiałbym się chyba rozerwać w ten sposób własna niedoskonałość i ograniczenia fizyczne wymusiły na mnie rezygnację z wielu ciekawie rysujących się planów boli psiakrew wziąłem się za ten metal próbowałem coś sklecić według sporządzonego wcześniej szkicu opornie to szło niektóre kawałki miały chyba po sto kilo zmachałem się nieprzytomnie do pomocy nikt się nie znajdzie każdy swoją rzepkę skrobie no i wśród tych tytanicznych zmagań z kawa- łami blach palnikiem szkicami przejechałem ręką po wyszczer- bionej jak piła krawędzi bluznęła krew patrzyłem jak urzeczo- ny świeże doświadczenie które wkrótce zaowocuje artysty- cznie jest coś fascynującego w tak prostackim naruszeniu fizycznej struktury organizmu zanim zacząłem wzywać pomocy upływ krwi porządnie mnie osłabił musiałem usiąść potem tamowanie dezynfekcja opatrunki ściszone pokrzykiwania do tej pory jestem przesiąknięty szpitalnym zapachem ręka drętwieje rzeźbie trzeba będzie dać spokój na dłużej szkoda a i potem ograniczyć się do gliny może jeszcze drewna wezmę się natychmiast za dramat który bardzo ucierpiał wskutek niesystematyczności ale wracajmy do langevina po- patrz ile rozbiegówki nim człowiek wpadnie myślą we właś- ciwy rowek plan obejmował jedynie część piętra rysunek naniesiono techniką kserograficzną i chyba skopiowano z kom- putera znalazłem w tym potwierdzenie domysłu ze uczest- niczę w standardowej obróbce w procesie obejmującym już taką liczbę elementów ze opłacały się pewne zabiegi auto- matyzujące internat dla artystów myślałem chcą określić fenomen przeżycia artystycznego czyli coś co nigdy okreś- lić się nie da było cicho i ciemno jak przed atakiem lotniczym za cicho jak na artystów widział kto zachowującą się statecznie bohemę gmaszysko ciemne solidne szedłem pustymi koryta- rzami jak więzień labiryntu na drzwiach widniały owalne numery i odcinały się ciemniejsze prostokąty jak po zdjętych tabliczkach po drodze spotkałem tylko jednego człowieka mężczyznę próbowałem zagadać lecz wyminął mnie obojęt- nie kiedy się dało wyglądałem przez okna korytarz biegł cftyba wzdłuż studni wewnętrznej budynku raz dostrzegłem na dole światła i chyba jakieś cienie sam pokój wywarł pozy- tywne wrażenie choć wysoko prawie pod sufitem położone okno przywodziło na myśl celę łóżko ze świeżą pościelą łazienka z prysznicem lodówka półki szaf pełne albumów zagruntowane blejtramy różnych formatów oparte o ścianę szkicowniki węgiel komplety farb rembrandta i rowneya pędzle wolfa sztalugi prasa do grafik ostrza rytownicze płyty miedziane i z tworzywa werniks jednym słowem wszyst- ko aparat fotograficzny dobrej klasy filmy katalogi liter rzutnik kopiarka aerozole wszystko wszystko nigdy nie miałem do dyspozycji takiego bogactwa artycha najpierw rzuciłem się do lodówki bo rozsądne myślenie o sztuce zaczyna się dopiero po rozepchaniu żołądka szynką konserwową ach jak szynka wspaniale poszerza horyzonty muszę kiedyś poświęcić jej obraz albo odę choć czasami zwęża potem wziąłem butelkę koniaku do łóżka nikt mnie nie wzywał nie przeszkadzał nie interesował się moim losem zrobiło się bardzo późno zmęczenie plus alkohol po prostu obaliłem się w tył w nocy zacząłem na leżąco ściągać ubranie drażnił mnie gorąc męczyło pragnienie śniło mi się że wypijam wiadra zimnej kryształowej wody a potem jeszcze mleko z butelki ukradzionej rano sprzed sklepu tyle razy to robiłem jakże wspaniale gasiły moje małe pożary wstałem i po omacku nażłopałem się do syta prosto z kranu zasypiałem ponownie gdy zamkniętą wewnątrz murów przestrzenią targnął potwor- ny wrzask zwierzęcy ryk przechodzący w wycie potem docie- kałem co w nim tak mną wstrząsnęło bezwzględny autentyzm radykalne odłączenie od kultury tych głupich ośmiuset ty- sięcy czy miliona lat ludzkos'ci tak wyje ciało odmózdżane przez za mocno wyregulowanego wampira wtedy tego oczy- wiście nie wiedziałem czułem tylko zimną rosę na czole i ciarki łażące stanowczym wahadłowym rocnem po plecach bałem się poruszyć wstrzymałem oddech choć krzyk dawno umilkł modliłem się o wiarę w halucynację i nagle zrobiło się okropnie zimno drżałem pod kołdrą nie śmiąc -wykonać gwałtowniejszego ruchu ani zapalić światła byle tylko grasu- jący wewnątrz gmachu potwór nie dowiedział się o mojej obecności do rana nie zmrużyłem oka nic nie zrobiłem nic Mężczyzna przedstawił się jako Vreutt; odwiedzał kajutę Langevina po raz pierwszy. Podobnie jak jego poprzednicy odziany był na czarno: sweter, spodnie, ciemna koszula. Zarejestrował przelotnym spojrzeniem panujący wszędzie nieład, zapytał gdzie może usiąść i zaraz zajął miejsce. Niczego nie żądał, a jednak było w jego postawie coś, co kazało Langevinowi przerwać pracę nad kolejnym boho- mazem, wytrzeć ręce o fartuch i usadowić się naprzeciwko. Twarz Vreutta nie wyrażała zdecydowanej chęci nawiązania rozmowy, siedział nie patrząc na gospodarza, jakby pędząc gdzieś na łeb, na szyję postanowił rozważyć pewien pomysł, więc zatrzymał się w pierwszym lepszym miejscu, które gwarantowało trochę spokoju. Langevin zapytał, czy napije się herbaty. Odmówił, lecz propozycja sprowadziła go na ziemię. Powtórzył kilka razy nazwisko jakby przeszukiwał pamięć. — No i jak się panu żyje między nami? — zagadnął.— Zdaje się, że nie jest pan przesadnie towrj>-zyski? — Pracuję — odparł skromnie Langevin. — Pana po- przednicy za każdym razem zachęcali mnie do systematycz- nego malowania. — Tylko tyle potrafią — mruknął Vreutt. — Toteż maluje pan... — trudno było się zorientować, czy kpi, czy tylko stwierdza fakt. Sięgnął ręką w bok, gdzie przy ścianie stały zawerniksowane płótna, odchylił je i puszczał po jed- nym słuchając ich suchego grzechotu. — Całymi dniami przesiaduje pan w czterech ścianach, nigdzie nie wychodzi, nawet w stołówce rzadko się pan pojawia... — Skąd pan to wszystko wie? — spytał Langevin cicho. — Nie wychodzę, bo nie mam ochoty. Ludzi i świata mam chwilowo powyżej uszu. Co pan widzi zdrożnego w tym, ze jestem odludkiem albo że korzystam z każdej okazji do pracy? Nie ma chyba obowiązku zyć tak a nie inaczej, w każdym razie umowa tego nie precyzuje. — Oczywiście, panie Langevin, oczywiście. Wydało mi się tylko dziwne, ze człowiek o wyraźnych zamiłowaniach artystycznych nie tęskni za otwartą przestrzenią, nie poszu- kuje nowych źródeł inspiracji... choćby przez kontakt z innymi ludźmi. Odkąd pan tu zamieszkał, nie próbował nawiązać żadnych znajomości... nawet wysłać listu. — Są dwa rodzaje pacykarzy — powiedział Langevin. — Jedni malują świat, który widzą wokół siebie, drudzy zaś ten, który noszą w sobie. Do tych ostatnich należę. Nie potrzebuję ładować się codziennie jak bateryjka, po- mysły dojrzewają we mnie stopniowo bądź wynikają same, zresztą to bez znaczenia. Moją gospodarkę pomysłami — zależną może od wieku, może od kondycji psychicznej — cechuje, a raczej cechował stały nadmiar. Po raz pierwszy mam okazję „wymalować się" bez obawy, że zabraknie mi materiałów. Nie zaskoczę pana wyznaniem, że dotych- czas działałem bez tego luksusu. — Tak, tak — kiwał głową Weutt, a wyraz jego twarzy świadczył, że znowu uciekł myślami gdzieś daleko. Wstał nagle. — Będę leciał. Miło słyszeć, ze dobrze się pan u nas czuje, ze niczego panu nie brak. Może coś pana gnębi, chce pan o coś zapytać? Langevin zaprzeczył niezdecydowanym ruchem głowy. — Hm, w takim razie do widzenia. Niech pan maluje. Będę tu czasem zaglądał do pana. — Od drzwi odwrócił się jeszcze. — Charakterystyki encefalograficzne zdjęte? Próby z kondensatorem hełmowym przebył pan pomyślnie? Stuknęły drzwi. Dziwna wizyta. Poprzednie zawsze mia- ły konkretny cel, który ujawniano mu natychmiast bądź z niewielkim opóźnieniem. Próbował wrócić do sztalug, ale robota nie szła. Wymył pędzle i próbował się zastanowić Jedno udało się Vreuttowi podczas tych kilkunastu minut: podważyć jego niezachwianą pewność, że chwilowo znajduje się na swoim miejscu i robi co do niego należy. dom starców luksusowo wyposażony ekskluzywny około trzydziestu pensjonariuszy którym bogate rodziny opłacają pobyt nie żałują forsy byle tylko nie znosić obecności tych ludzkich reliktów bywa że myślę jakim prawem na mocy jakiego zarządzenia znalazłem się między nimi skoro nie łączy nas nic oprócz wyglądu kiedy indziej zamykam się i stoję długo przed lustrem badam każdy szczegół nie mojej twarzy zaglądam w nie moje oczy dotykam nie moimi rękami siwych wiechci na głowie ja i nie ja potem zdejmuję ubranie staję przed lustrem nagi i porównuję całkiem młode ciało z dolepioną jak na ironię twarzą muskam palcami skórę na piersiach i barkach jest gładka mięśnie nie zwiotczałe wiem dobrze pozór kostium gumowa lalka z której uszło powietrze nie ma we mnie wigoru bożej iskry wprawdzie ciało ochocze lecz duch mdły jak cholera zdumiewające ile zaskakującej urody zawierają prościutkie inwersje kiedy tak stoję wzbiera we mnie poczucie krzywdy ciało trzeba porzucić machnąć na nie ręką walczyć o ocalenie ducha jakże chciałbym upodobnić się całkowicie do tych żywych mumii snujących się bez celu po ogrodach mających morze czasu przywalonych czasem oni też przeżywają swoje trage- die minęły jasne dni cień ogarnął ich głowy do końca wę- drówki pozostała policzalna ilość kroków nigdy już nie do- znają tego wspaniałego uczucia że świat stoi otworem czeka na zdobywców moja obecność wydaje się dla nich prawdzi- wym dobrodziejstwem trzeba było widzieć te rumieńce na bladych licach namiastki ekscytacji kiedy w zeszłym tygodniu kręciłem film zabójstwo w księgarni musiałem temperować niektórych bo grali w przerysowany sposób ile radości na planie a podczas pokazu coraz częściej myślę że to nie są przypadkowi starcy i staruszki dociekam ukrytego związku między nami kto wie gdyby nie musieli wcielić się w prze- szłości w radców handlowych sekretarki dentystów może bez wyjątku poświęciliby się sztuce ale myliłem się sądząc że jestem wśród nich rodzynkiem wczoraj zaczepił mnie hans chyba nowy przedtem go nie widziałem oznajmił ze przy- gotowuje spektakl hamleta widzi mnie w głównej roli pan tak młodo wygląda powiedział będzie pan pasował do tej postaci naturalnie wyraziłem zgodę choć początkowo trochę zirytowało mnie że dałem się uprzedzić z drugiej strony trzeba coś zostawić dla innych jeden człowiek nie podoła wszystkiemu ta propozycja uświadomiła mi jak mało orlich wiem pewnie ich krzywdzę biorąc za niegodny wnikliwszego zainteresowania motłoch mnie nadal niczego nie brakuje i każda moja zachcianka jest natychmiast spełniana kiedyś spytałem pannę peltier z obsługi kto opłaca te moje fanabe- rie wydęła śliczne usta pan sam płaci za siebie wyrecytowała jest pan bogaty pańskie obrazy zapewniły panu fortunę musiałem jej przerwać nudzi mnie powtarzanie tego samego w kółko jakbym nie był niczym więcej tylko pacykarzem nic nie znaczył obecnie tylko ciągle musiał żyć przeszłą chwałą starałem się wytłumaczyć jej oczywiście nie zrozumia- ła reagując przeprosinami nie wie że prawdziwego artysty nie sposób obrazić można kwestionować jego sztukę poglądy artystyczne dobór form wyrazu lecz przecież tylko mimozy niszczy cyklon krytyki dęby stoją prosto Jechali windą z samego dołu, gdzie mieściły się maga- zyny sprzętu, stłoczeni na niewielkiej powierzchni. Lange- vin z konieczności rejestrował szczegóły ich stroju i bodaj po raz pierwszy uświadomił sobie, że ubierają się na tę samą modłę. W doborze poszczególnych części garderoby znać było cechy indywidualności, a jednak zawsze były to swetry, spodnie i koszule, czarne bądź w ciemnej tonacji, z którą kontrastowały gładko wygolone grdyki. Jazda na dach trwała nie dłużej niż pół minuty; tam laboranci wytaszczyli dwie kanciaste skrzynie, załadowali do helikoptera, a potem zbliżyli się do Vreutta i Langevina, oczekując dalszych po- leceń. W słońcu ich swetry okazały się o wiele tonów jaśniej- sze od Vreuttowego. Langevin przymknął powieki, wystawiając twarz na nie- cierpliwe podmuchy wiatru. Odkąd tu trafił, po raz pierw- szy znajdował się na zewnątrz budynku. Maszyna, pomalo- wana na srebrzysty kolor, mocno przeszklona, stała na beto- nowej płycie, pilot już siedział w środku. Pióra śmigła nad kabiną przypominały pierzaste liście palm; drżały lek- ko, jakby z niecierpliwości, kiedy zostaną wprawione w ruch. — Musimy panu zawiązać opaskę na oczy — powie- dział niespodziewanie Vreutt. — Przykro mi, ale to koniecz- ne. Nie ma pan chyba nic przeciwko temu? — Mam — stwierdził Langevin — ale to bez znaczenia. — Jeden z laborantów już wiązał mu na głowie granatową szmatkę o dziwnym zapachu. — Dzisiaj bawimy się w egze- kucję? — Ależ co pan — prychnął Vreutt. — Chodzi po prostu o spotęgowanie wrażenia, gdy przylecimy na miejsce. Chcę panu coś pokazać. Nie lecieli długo. Śmigło buczało w górze, maszyna rwała do przodu, Vreutt z pilotem wymieniali zdawkowe uwagi. Langevin z braku lepszego zajęcia żałował, że nie przyjrzał się dokładnie strojowi pilota. Z jakiegoś powodu ta kwestia wydała mu się ważna. Z osadzeniem maszyny były jakieś kłopoty. Po opuszcze- niu kabiny Langevin oczekiwał natychmiastowego uwolnie- nia od opaski, ale Vreutt z pilotem większe znaczenie przy- wiązywali do skrzyń ze sprzętem — sądząc po odgłosach. Styszat metaliczne szczęknięcia, dzwonienie o siebie alu- miniowych rurek i prętów. Wiatr zyskał na gwałtowności, ¦ powietrze wydawało się zimniejsze i ostre. Szczególnie dawało się we znaki wygolonej do czysta głowie Langevina. — Teraz zajmiemy się panem — usłyszał ^reutia. — Uwaga — poczuł śliskie dotknięcie wampira, chwiejne ru- chy pasowały czujniki na właściwe miejsca. Rozwiązanie opaski stało się przy tym konieczne, pilot musiał ją trzy- mać na oczach Langevina. — Uwaga — powiedział jeszcze raz Vreutt, a Langevin mimo woli roześmiał się z tych skomplikowanych przygotowań. Szok spowodowany włącze- niem wampira przemienił ten uśmiech niemal w skowyt. Po chwili ból minął; pozostało nieprzyjemne wrażenie przezro- czystej kurtyny we wnętrzu głowy. Opadł na podsunięte krzesełko i równocześnie opaska zsunęła się z jego twa- rzy. Wylądowali na szerokiej skalnej półce. Wokół wznosiły się ośnieżone szczyty, wspaniale uformowane i oświetlone płaszczyzny. Hojnie, bez kunktatorstwa poszczerbiona linia horyzontu przywodziła na myśl grzbiet gigantycznego smoka, który polubił wylegiwać się w tym miejscu, z pyskiem wspar- tym gdzieś u ujścia nizinnych rzek. Tam, gdzie skaliste zwały przesłaniała mgła, piękno zyskiwało ponury stygmat. Langevin pomyślał o monumentalności materii, tak oczywistej w górach i tak trudnej do zauważenia u ich dalekich krewnych — >olnych kamieni. — Jeżeli pan chce, może pan tu malować — powiedział reutt odrywając się od wskaźników. Na ustawionym pulpi- cie kontrolnym przeskakiwały cyferki, pląsały węże krzywych. Langevin przyglądał się górom. — Możemy tu przyjeżdżać codziennie, jeśli tylko wyrazi pan życzenie — usłyszał znowu stłumiony przez wam- pira głos Vreutta. Ze zdumieniem uchwycił w nim ton przy- milności. Odwrócił się w krzesełku i spojrzał naukowcowi prosto w oczy. Tamten nachylił się, nacisnął coś na pulpicie, ucisk na skronie Langevina zelżał. Wampir odkleił się — martwy kołpak z pióropuszem przewodów. Langevin zdjął go i ostrożnie złożył na krzesełku. — Proszę spojrzeć tam — Vreutt trzymał go za ło- kieć wskazując grupy skał niczym nie wyróżniające się wśród innych. Langevin odwracał się zgodnie z jego suges- tią, widoki z pewnością były niecodzienne, zwłaszcza dla kogoś, kto od lat nie wychylił nosa poza miejskie mury, ale natarczywość i jednocześnie przymilność Vreutta, których dotąd nie objawiał, oziębiały reakcje malarza bardziej niż sam by tego pragnął. — Panie Vreutt — znowu spojrzał mu w twarz — po co pan mnie tu przywiózł? Vreutt zignorował pytanie. — Teraz niech pan spojrzy w dół — polecił. — Tam, na nizinach, które przesłania mgła, a także za tymi grzbietami, jest kraj. Tętnią miasta, roją się ludzie. Wszystko to może stać się pańską własnoś- cią... Langevin wytrzeszczył na niego oczy. — Nie wierzy pan? Człowiek oddany sztuce bez reszty, genialny artysta, jest w stanie mocą swych dzieł zhołdować cały świat. Władza dana artyście to właściwie jedyna dostęp- na forma dominacji człowieka nad światem. Juz uczony po- dobnego kalibru znajduje się w dużo gorszej sytuacji, a polityk — szkoda gadać. — Odwrócił się do pilota i zako- munikował: — Panie Motard, wracamy. Droga powrotna minęła niemal w całkowitym milczeniu. Langevin odnotował jedynie, ze pilot nosi srebrzystą kurtkę, jakby pragnął dopasować się do swojej maszyny. Kiedy jednak zwrócił się w stronę Langevina dla wygłoszenia jakiejś uwagi, pod gładko ogoloną szyją mignął ciemny kołnierzyk flanelowej koszuli. najgorsze są noce te sny nieludzkie próżno by opisywać słowami mniej więcej raz na tydzień zdarza się noc walpurgii muszę wtedy odebrać co swoje po takiej młocce przyznaję sobie wolny dzień na odzyskanie równowagi chodzę tylko i pytam czy jeszcze jestem człowiekiem z tego że mam dwie nogi głowę parę rąk niewiele wynika skoro w środku ktoś sprytnie podmienił instalację może tylko zamienił niektóre połączenia albo wprowadził domieszki elektronika sprowadza się do domieszek a wywróciła do góry nogami świat czymże jest narkomania jeśli nie domieszkowaniem organizmu cała nasza cywilizacja jest cywilizacją domieszek podobnie kul- tura wszystko już dawno zostało powiedziane a rozmaici faceci wtrącając swoje trzy grosze usiłują nadać temu nowe znaczenie wiek tępoty ślepoty biegania w kółko odkrywania coraz to nowych śmiercionośnych zabawek nauka tylko mnoży kłopoty technika morduje życie niemal bezpośrednio sztuka nie oferuje żadnego cudownego antidotum naweł pociechy dziś w godzinach przeznaczonych na grafikę wykonałem taki rysunek dwóch obdartusów o zakazanych mordach przekopuje jakieś zgliszcza z zarysów tego co ocalało można wnosić o wspaniałości budowli nim uległa zniszczeniu obaj usmoleni wysmarowani jak nieboskie stworzenia jeden mówi do drugiego patrz tyle popiołu a diamentu ani śladu niezła satyra na literaturę w tym kraju na tę pozorację literatury skrzętne ukrywanie najistotniejszych problemów zalepianie ludziom oczu kitem tak podłej jakości że odpada przed upływem godziny wysłać ten rysunek czy schować do teczki jak inne na pewno nie wydrukują tu każda niebanalna myśl budzi trwogę i posądzenie o sypanie piasku w tryby te które wysłałem w zeszłym miesiącu wpadły jak kamień w wodę miałbym cynk z biura wycinków za to nadeszły pierwsze recenzje święta śmiechu seria reportaży sądowych z fikcyjnych rozpraw tego jeszcze w literaturze nie było napisałem w godzinach przeznaczonych na prozę wydał gallimard w pięciu tysiącach kolorowa obwoluta dobry pa- pier czego chcieć więcej podobno była* dyskusja na piątym programie jak zwykle przegapiłem ale panna peltier ta o pięk- nych ustach nagrała ją dla mnie na video ma także ładne oczy bardzo smutne wszystkowiedzące sprawia wrażenie znającej najskrytsze moje tajemnice recenzje nijakie ani jedna nie zatrąca o sedno sztuka dzisiejsza napiętnowana jest przekleń- stwem komercjalizacji nikogo nie stać na niezależność bo ceną jest milczenie ja jestem ostatni będę trwał na posterunku dyktując magnetofonom pisząc rysując waląc w klawisze i ku- jąc kamienne bryły na przemian przyszłość doceni me wysił- ki moją pozycję genialnego wieloboisty nie przypadkiem w lekkoatletyce za króla konkurencji uchodzi dziesięciobój wskórać coś w jednej dziedzinie to fraszka spróbujcie wszyst- kich zobaczycie co po was zostanie rozpoczęliśmy próby ru- chowe hamleta przypadkiem dotknąłem ciała staruszki która gra ofelię piersi ma jak młoda dziewczyna rozmyślałem nad tym fenomenem do późna czasem zdarza mi się zasnąć z wampirem na głowie bywa że celowo wampir nieco łagodzi koszmar który przetacza się wewnątrz mej czaszki budzę się z ostrym bólem rozpalony szklany gar promieniuje gorącem wysuwam się z niego z uczuciem jak po stosunku seksualnym jakbym odłączał część samego siebie teraz wiem co czuje rekieta odpalająca zużyty człon może zaprosić ofelię do pokoju rozebrać dokładnie obejrzeć ale uwodziciel ciekawe jak by zareagowała i kiedy to zrobić w godzinach przeznaczonych na balet na poezję na dramat dramat nie dosyć już ucierpiał pozazdrościłem jednak hansowi insceni- zacji od kilku wieczorów dyktuję ile wlezie (Wszystkie szczegóły wskazują, że znajdujemy się w pra- cowni Langevina. W centralnym punkcie sceny sztalugi, na nich blejłram usytuowany tak, że nie widać co akurat zajmuje artystę. On sam, pochylony nad płótnem, z wielkim za- angażowaniem nanosi farbę drobnymi przyłożeniami pędzla. Wszędzie wiszą gotowe obrazy. Wchodzi Vreutt, Langevin na jego widok przestaje malować.) VREUTT: Dzień dobry, panie Langevin. Znowu pan pracuje? LANGEVIN: Jak pan widzi. VREUTT: Mogę usiąść tutaj? (siada) Dziś wpadłem na dłużej, o ile nie ma pan nic przeciwko temu. LANGEVIN: Skądże. Herbaty? VREUTT: Dziękuję. Panie Langevin, przejdźmy od razu do sedna sprawy. Od pewnego czasu pracuje pan bardzo intensywnie. Przyznaję, ze sumiennie wykonuje pan wszyst- kie polecenia i zgodnie z postanowieniami umowy uczestniczy w programie naszych badań. Dzisiaj nadeszła pora, aby podsumować pański udział i zastanowić się co dalej. LANGEYIN: Słucham. VREUTT: Oględnie mówiąc nie mam dla pana najlep- szych wiadomości. LANGEVIN: Nie musi pan dobierać słów, żeby mnie nie urazić. Jestem człowiekiem, z którym życie nie pieściło się przesadnie i który rzadko miał fart. Nigdy nie zdarzyło mi się wygrać na loterii, nawet najdrobniejszej sumy. Kiedy spotyka mnie radosna niespodzianka, reaguję podejrzliwie, węsząc kryjące się za nią zagrożenie. Przywykłem traktować pech jako normę. Poza tym wydaje mi się, że jestem męż- czyzną. Wal pan. VREUTT: Ta bestia życie nieźle pana skrzywiła. Hm, w pewnym sensie tresura, którą pan przeszedł, jest udziałem każdego z nas. Może to i pomoże w naszych ustaleniach. Panie Langevin, przebadaliśmy wszechstronnie zarówno do- starczone przez pana filmy, jak i prace, które wykonywał pan tutaj. Na tyle, na ile to możliwe usiłowaliśmy wejrzeć w pańs- ką osobowość artystyczną, obserwować zjawiska towarzy- szące rodzeniu się pańskich dzieł. Technika tego podgląda- nia jest ciągle mało doskonała, czasem nie sposób rozstrzyg- nąć jednoznacznie, jaki czynnik odpowiedzialny jest za ten czy inny przebieg. Sam pan tego nie wie, więc dlaczego my, intruzi z zewnątrz, mielibyśmy być lepsi? A jednak pewne rzeczy udało się określić z zadowalającą pewnością. Pański talent oszacowaliśmy jako pospolity; nie będzie z pana na- prawdę wielkiego malarza na miarę choćby Mondriana, Utrilla czy Toulouse-Lautreca. Niewykluczone, że pańskie prace zyskają w przyszłości uznanie na rynku, będą cieszyć się wzięciem; może i zdoła pan doprowadzić wśród kolekcjo- nerów do snobizmu na nie — fluktuacje popularności to w końcu królestwo irracjonalizmu — ale nigdy nie będzie panu wolno twierdzić z czystym sumieniem, że są rozchwyty- wane dla ich rzeczywistej wartości. Prognoza ta nie należy do rodzaju samospełniających się, pewne skoki jakościowe, których nikt nie jest w stanie przewidzieć, mogą spowodować jej unieważnienie. Z dnia na dzień może pan przecież zmienić sposób malowania, myślenia artystycznego, zacząć inaczej patrzyć na świat... Jednak dla osoby, którą jest pan obecnie, przy obecnym stanie naszej wiedzy o niej, diagnoza brzmi tak a nie inaczej. LANGEVIN (po krótkiej przerwie): Rozumiem. Będę z panem szczery, bo niby czemu nie: spodziewałem się tego. Od kiedy wydało mi się, że wykryłem u siebie pewne uzdolnienia plastyczne, zajmowałem się wytyczaniem ich gra- nic oraz określaniem ich jakości, mówiąc górnie. Dotarło do mnie, że dysponuję dość poślednim towarem, ale zdarza- ły się momenty uniesienia, które likwidowały zwątpienie i dodawały otuchy. I tak to trwało. Płynęły lata, wprawiałem się w rzemiośle, przybywało prac, do wątpliwości zdołałem się przyzwyczaić — zresztą marny ten artysta co nie wątpi. Tragizm mojej sytuacji polegał na tym, ze jak ów malarz mogłem jedynie wołać: „Boże, dałeś mi talent — ale mały!" __ lecz nie wyrzec się malarstwa, ponieważ nie miałem na jego miejsce nic innego. A człowiek o mojej konstrukcji musi pielęgnować coś na kształt iluzji, która by mu pozwoliła żywić przekonanie o własnej wyjątkowości. VREUTT: Zechce pan ścierpieć pewien komentarz na podobnym poziomie ekshibicji: nawet niewielki talent można rozdmuchać jak przygasłe ognisko. Jednak nie można upor- czywym dmuchaniem rozpalić stosu, w którym nie tli się nawet iskra. LANGEVIN: Powiedział pan to z dziwną satysfakcją. Nie wiem teraz, czy zawiodłem pana oczekiwania, czy je spełniłem. Nieważne. Ze szczupłością talentu próbowałem walczyć w sposób wielce nieoryginalny, skoro i pan go zauważył — wyśmiewając przy okazji: bardzo dużo praco- wałem. Nawyk pracy w jakimś stopniu towarzyszy mi do dziś. Zna pan powiedzenie, że geniusz składa się z jednego procenta talentu i dziewięćdziesięciu dziewięciu procent pracy? Wydałem walkę własnemu beztalenciu. VREUTT: Ale do tego też trzeba mieć talent. Nie, geniu- sza z pana nie będzie. LANGEVIN: W moim rozwoju niepośledni udział miała obserwacja, iż są ludzie jakby z góry przeznaczeni do zaszczytów, i tacy, którym wyznaczono rolę wiecznych pa- riasów. Taki społeczny muł, na którym rosną inni. Czy zau- ważył pan na moich obrazach ciągle przewijający się motyw Hioba? Od pewnego czasu Hiob stanowi mój wytrych, wzo- rzec interpretacyjny, uniwersalną formułę, która objaśnia człowieka, zwłaszcza współczesnego. Hiob to ja. Cierpliwy Hiob mieszka we mnie znosząc z pokorą kolejne plagi. Pańska opinia mną nie wstrząsnęła, jak pan widzi, a wręcz przeciwnie: dodała sił, wiary — omal nie sprawiła przy- jemności. Jednak coś się sprawdza z mojego myślenia. YREUTT: Dziwna forma czerpania zadowolenia z cięgów. Dentysta-sadysta, malarz-masochista. Proszę wyjaśnić mi małą wątpliwość: Hiob, o ile pamiętam, był człowiekiem majętnym, nieźle ustawionym, obdarzonym liczną rodziną — zanim wszystko utracił. Pan zaś od początku nie miał nic. LANGEVIN: A kiedy zaczyna się człowiek? Zazdroszczę panu, że pan to wie. Sprzeczność jest pozorna. Nie dać to tak jak odebrać. Co za różnica, czy odbierzemy komuś dobra w wieku dojrzałym, czy jeszcze przed narodzeniem? Przypuśćmy, że miałem bogatego ojca, którego wahania koniunktury doprowadziły do bankructwa. Zamiast urodzić się jako syn krezusa ujrzałem świat jako nędzarz przezna- czony do klepania biedy. Na ile dla mojego obecnego położenia istotne jest, czy ojciec poszedł z torbami gdy miałem dwa lata, czy dziesięć, czy kiedy zajmowałem się wierzganiem w łonie matki? VREUTT: A jak pan objaśni intencje siły, która o tym decyduje? Hiob został zaatakowany przez dopusty w ramach próby, zaakceptowanej przez samego Boga. Mogę zrozu- mieć boski kaprys. Po co jednak Bóg miałby odmawiać daru mimo istnienia wszelkich warunków po temu, by obdarować; czemu miałby cofać przydział talentów zamiast wspaniało- myślnie — dać? Przecież jest dobry. Czemu służy produkcja ludzi gorszych niż mogliby być? LANGEVIN: Być może temu samemu: próbie. Proszę spojrzeć: na tym obrazie przedstawiam świat jako laborato- rium wytrzymałościowe, gdzie się testuje ludzi na zmęczenie, gdzie prowadzi się zakrojone na szeroką skalę niszczące badania materiału. Pismo święte natomiast utrzymuje, że na człowieku ciąży grzech popełniony w raju — zerwanie jabłka z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego, wbrew wyraźnemu boskiemu zakazowi. VREUTT: Zostańmy przy Hiobie. Mnie się podoba no- watorskie odczytanie przez pana starego mitu; spróbuję po- traktować go jako falę nośną. Widzi pan, zdradzając panu kiedyś, że naszym celem jest badanie fenomenu przeżycia artystycznego nie wyjawiliśmy całej prawdy. Proszę o uspra- wiedliwienie: nie mówi się wszystkiego byle przybłędzie, którym — co tu ukrywać — po prostu pan wtedy dla nas był. Należało nota bene rozważyć także, czy nie został pan nasłany — bo i taka groźba istniała. Dziś mogę uchylić rąbka tajemnicy: sam fenomen przeżywania przez artystę mało nas obchodzi. Owszem, ale tytko przy okazji, nie jako cel główny. Chcemy nauczyć się przenosić bądź wywoływać sztucznie stany emocji, uniesienia, ekstazy, podległe wpływo- wi natchnienia, weny czy jak tam kto jeszcze woli. Stany te w połączeniu z pewnymi umiejętnościami warsztatowymi sprzyjają rodzeniu się dzieł genialnych. Dlatego spodobało mi się zaprzęgnięcie do wywodu Hioba, ponieważ jako fundacja zajmujemy się mechanizmami — by tak rzec — dehiobizacji. Hiob jest w naszym procesie surowcem, punk- tem wyjścia, zaś efektem, do którego dążymy — ten, kim był zanim został ogołocony z wewnętrznych przymiotów. Ten, którym mógłby być gdyby nie został zdegradowany do Hioba. LANGEVIN: W mechaniczne wytwarzanie geniuszy nie wierzę. Nie wystarczy wziąć pierwszego lepszego przechod- nia z ulicy i poskrobać gdzie trzeba, aby otrzymać nowe wcielenie krezusa artystycznego, który zasypie świat dziełami zapierającymi dech w piersiach. Udało się panu sporzą- dzić eliksir z siódmych potów Salvadore Dali i spieszno panu kogoś nim napoić? W pańskim pomyśle nie ma za grosz finezji — a w grubiańsko kształtowanych matrycach można wprawdzie sztancować kowadła, ale nie motyle. Trudno tez o bardziej ordynarne podejście do człowieka niz arbi- tralne dzielenie go na destylat, czyli to co się opłaca zatrzy- mać, i na barachło do bezwzględnego odrzucenia. VREUTT (śmieje się): Nie myślałem, że będzie mi dane natrafić na zwolennika nienaruszalności świątyni ludzkiego ciała! Gdyby wszyscy myśleli jak pan, sekcje zwłok ciągle byłyby melodią przyszłości! LANGEVIN: Pan w ogóle nie rozumie, na czym polega sztuka. Cóz takiego zawiera oryginał obrazu, czego brak każ- dej z jego siedmiuset kopii? Co wynosi mistrza, a nie rusza z posad epigona? Wyjątkowość sztuki tylko pana drażni, jej nieokreśloność pragnie pan jak najszybciej dookreślić, a niedopowiedzenia — dopowiedzieć. Obedrzeć ją z ta- jemniczości jak zająca ze skóry i pokazując z dumą parujące mięcho głośno reklamować: oto kwintesencja. W dodatku zapomina pan, że na zjawisko zwane artystą składają się oprócz rzadkich przebłysków wszystkie puste godziny spędzone w udręce, kiedy człowiek czuje się wydrążony jak pień, wszystkie głupie rozmowy i sytuacje bez znacze- nia. Znowu wychodzi z pana preparator: te chwile, kiedy w błysku formuły objawia się całość przedsięwzięcia, oczywiście zostawimy, a cała reszta — na złom. Przekreśla pan jednym ruchem życie, dni osiadające jedne na drugich jak rafa koralowa. To przecież zbędny naddatek. Mówi pan: ta maszyneria z korbką nie tylko tchnie w idiotę artystycz- nego ducha i z gbura uczyni wrażliwca, ale w dodatku skupi nudne życie w koncentracie podobnym do kostki rosołu. Kandydatom dość podstawić głowę, przybrać spokojny wyraz twarzy, nic nie myśleć — gotowe! Fluid spłynął — kolejny egzemplarz do odebrania. Oto idea na miarę tych przeklętych czasów: wytwarzać poetów taśmowo, jak "samo- chody. VREUTT: Rozumiem pańskie wzburzenie, bo wiem jak truano pogodzić się z innowacją tym, którzy znają tylko tradycyjne drogi. Oczywiście większość pańskich argumentów szyje bezsilnie powietrze, ponieważ rozgadał się pan zanim cokolwiek zdążyłem objaśnić. Protestuje pan przeciwko sa- mej zasadzie — pana prawo. Jednak skoro juz pan bierze udział w projekcie, nie może pan udawać, ze jego sprawy pana nie obchodzą. LANGEVIN (z niechęcią): Cały zamieniam się w słuch. VREUTT: Inwencja nasza poszła dwiema drogami. Po- czątkowo zakładaliśmy zdejmowanie gotowego wzorca z mózgu świetnego artysty i nakładanie go na strukturę umysłową kogo innego. W żadnym wypadku nie otrzymamy wówczas identycznego umysłowo osobnika, nawet we frag- mencie, ponieważ ta sama modulacja zastosowana do różnych struktur nie powoduje ich przekształcenia wgłębnego w czys- to materialnym sensie, a jedynie zmianę rozkładu pewnych właściwości przynależnych do tej struktury. Innymi słowy Kowalski poddany modulacji według wzorca ściągniętego z Einsteina nie stanie się automatycznie Einsteinem. Będzie tylko myślał jak Einstein. Cały proces polega na przetłumaczeniu właściwości fizycznych struktur mózgowych dawcy na skomplikowany rozpływ prądów, które następnie po zdekodowaniu powo- dują pożądane zmiany struktur w mózgu biorcy. W pracy tej niezbędne jest wsparcie komputera o złożoności porów- nywalnej ze złożonością ludzkiego mózgu. Oczywiście im większa liczba elementów podlega uwzględnieniu, im lepsza sprawność stopnia kodującego i dekodującego, tym efekty bliższe ideału. Sposób drugi sprowadza się do sporządzenia kompu- terowego modelu tych fragmentów mózgu, w które chcemy ingerować. Dawca jest zbędny, o ile znane są wczes'niej zależności między najbardziej typowymi „poprawkami" a zmianami, które wywołują. Można to ustalić podczas eks- perymentów pierwszego typu. Niebezpieczeństwo tej meto- dy, nazwijmy ją modulacją pośrednią, wiąże się ze zbyt grubymi przybliżeniami, jakie z konieczności cechują proces. Nigdy nie wiadomo, kiedy się zatrzymać w uszczegółowianiu modelu, a wskutek znanej złożoności mózgu dokładne na- śladowanie go jest niemożliwe. Wystarczy niewielka pomyłka, nieuwzględnienie tego czy tamtego czynnika bądź przypi- sanie mu znaczenia odmiennego niz rzeczywiste, aby mimo najlepszych intencji eksperymentatora spowodować nieod- wracalne skutki. Z tego punktu widzenia sam podzielam pańskie namiętnie wyrażone zastrzeżenia. Niestety, żyjemy w czasach, kiedy wiele uprzedzeń trzeba będzie odrzucić. Wiele świętości zostanie naruszonych, bo jeśli nie zrobimy tego my, wyręczą nas inni. Dziś rozwój nauki czyni możliwym to, co wczoraj wydawało się czystą fantasmagorią — ja, panie Langevin, jestem na razie jedynym, który opanował modulację pośrednią. Nie będę pana męczył szczegółami technicznymi, dość wspomnieć, ze mój program uwzględnia pół miliarda czynników. Do tego dochodzi nowy typ deko- dera, ultradynamiczne pasowanie elektrod i tak dalej. Tak więc, panie Langevin, angażowaliśmy pana z myślą o roli dawcy; obecnie z przyczyn, nad którymi rozwodziłem się wystarczająco długo, bardziej by się pan przydał programowi jako biorca. LANGEVIN: Nie zgadzam się. Umowa nie rozstrzyga tak szczegółowo o mojej roli w programie. VREUTT: Ale i niczego w tym względzie nie przesądza. O rodzaju pańskiej przydatności w programie decydujemy my. LANGEVIN: Wspaniale. Angażując mnie do badań kupiliście mój talent malarza i mój czas. Tymczasem okazuje się, że kupiliście mnie hurtem, całego. VREUTT: Kupiliśmy pana talenty, ale nie te, które pan sobie wyobraża. LANGEVIN: Nie i jeszcze raz nie. VREUTT: Wracając do Hioba, który w panu mieszka: nie powie pan chyba, ze lokatora tego trzyma pan tam z mi- łości. Oto nadarza się okazja, jedyna w życiu, by go eksmi- tować. Będzie pan wielkim artystą, największym geniuszem na Ziemi. Moja metoda nie zna ograniczeń. Obejmuje zarów- no kopiowanie największych umysłów żyjących, nawet bez ich zgody, jak też tych, którzy zmarli przed setką czy tysiącem lat. Rzecz jasna wizerunek struktur umysłowych możemy wtedy odtworzyć tylko z grubsza na podstawie dzieł, które mamy do dyspozycji. Jest to poważne utrud- nienie. Niezależnie modulacja pośrednia pozwala uzyskać kombinacje, jakie nigdy nie zaistniały na tej ziemi — i nie zaistnieją, jeśli mnie nie spodoba się ich wywołać. Proszę się dobrze zastanowić — naprawdę nigdy pan nie pragnął odwetu na Hiobie? Druga taka sposobność juz się nie nadarzy. Tak go pan kocha? Uczynię pana większym niz Michał Anioł, Leonardo i Rafael razem wzięci... LANGEVIN: O ile drobne wahnięcie prądów wywołane przelotem odrzutowca nie sprowadzi mnie do poziomu de- bila. VREUTT: Raczy pan żartować. Wszystkie urządzenia są ekranowane. Możliwość jakiejkolwiek awarii technicznej należy z góry wykluczyć. Proszę mi obiecać, ze rozważy pan wnikliwie moją propozycję. Do niczego nie mogę pana zmusić, ale jestem prawie pewien, że sporządziwszy na chłodno bilans wszystkich za i przeciw w końcu się pan zgo- dzi. LANGEVIN (ironicznie): I w nagrodę także dostanę taki sweter? wczoraj byliśmy się strzyc szkoda że wypady do fryzjera zdarzają się tak rzadko mniej więcej raz w tygodniu podjeż- dża autobus zabieramy się chętnie choć większość pensjo- nariuszy to łysi należę do najbardziej owłosionych fryzjer zawsze ten sam goli nas strzyże nic nie mówi nie dowcipkuje bardzo się przykłada do roboty nastawia automaty i obrabia nas piątkami reszta w tym czasie przegląda czasopisma albo rozprawia na chodniku wracamy w obłokach wonności dla każdego takich samych żeby było sprawiedliwie nasze staruszki także się strzygą wszystkie noszą bardzo krótkie fryzury wracamy wyleczeni z nadziei na rozproszenie nudy dlaczego fryzjer ma tylko monda i figaro i te same magazyny co nasza czytelnia pytałem ofelię też nie wie z ofelią ok podbiłem jej serce podczas prób kilkakrotnie dotknąłem jej biustu twardy jak u małolaty na swój sposób było to ekscytujące dotykać jej tak by nikt nie zauważył nawet panna peltier ofelia w końcu pojęła moje intencje przypuś- ciła kilka szarż aż hans musiał ją strofować ubyło jej ze dwadzieścia lat oczy płonęły jak prawdziwej ofelii po za- kończeniu próby zamierzałem zabrać ją do ogrodu ale panna peltier rozdzieliła nas musimy porozmawiać panie mroan zaprosiłem ją do siebie bo już zaczynał się czas na kompozycje chóralne jeśli głos ludzki jest najwspa- nialszym instrumentem chór musi być najwspanialszą orkiestrą panie mroan co pan właściwie wyprawia z panią zapomnia- łem nazwisko ofelii ja wyprawiam wypraszam sobie panno peltier po prostu obmacuje ją pan na oczach wszystkich w jej wieku takie rzeczy nie przystoją pytał ją pan przynaj- mniej o zgodę nie wiedziałem ze o to trzeba pytać wypadało- by kobieta to nie obiekt do zaspokajania wyuzdanych chuci siedzieliśmy rozprawiając o godności według panny peltier godność kobiety wzrasta z wiekiem dużo energii straciła piętnując me postępowanie wykazując jego niewłaściwość sufrażystka tak długo przypierała mnie do muru dlaczego to zrobiłem że w końcu dla świętego spokoju palnąłem chcę zęby została mo|ą modelką pozowała do aktu ach westchnęła przeciągle długą chwilę milczała potem wstała automatycz- nymi ruchami wyswobodziła się z ubrania a ja panie mroan co pan powie o mnie jestem zgrabna cierpliwa mam dużo czasu bardzo się też nudzę w godzinach które pan prze- znacza na działania plastyczne nie wiedziałem co o tym myśleć widok młodej kobiecej nagości tak dawno zapomnia- ny niepotrzebny utracony pogładziłem ramię bark pierś panny peltier trzymałem w dłoni ciepłe żywe ciało myślałem o ofelii staliśmy jak para zakochanych na próżno usiłowałem wskrze- sić w sobie pożądanie ów stan napięcia zmysłów który po- winien ogarniać mężczyznę w sytuacji sam na sam z atrak- cyjną dziewczyną prehistoria zamiast upokorzenia czułem radość i satysfakcję brak typowo męskich reakcji dawał mi nad panną peltier przewagę czynił mnie wyzwolonym spod jej samiczej władzy patrzyłem w jej twarz bezczelnie aro- gancko z wyższością pierś jakbym dotykał rzeźby ciepłej żywej ale rzeźby cofnąłem rękę chłodno tu proszę się ubrać podniosłem jej rzeczy podawałem po sztuce przy- jemne uczucie mógłbym pomagać jej tak po każdym seansie ogromnie żałuję panno peltier zrobił pan to żeby mnie upokorzyć myli się pani uśmiechnęła się smutno przecież nie jestem gorsza od ofelii tego nie powiedziałem jest pani bardzo ładna ale ten rodzaj piękna przestał na mnie działać niczego we mnie nie porusza roześmiała się kryszta- łowym głosem atak radości odczekałem uprzejmie aż minie niech pani raczej wysłucha wiersza tytuł modlimy się o wojnę mimo wszelkich zapewnień o pokoju świat dopomina się 0 nową wojnę wywołanie wojny stało się ze wszech miar nieodzowne dawno wymarli ostatni kombatanci pleśnią pokry- ły się sztandary trawą zarosły pola wielkich bitew podręcz- niki historii nudne jak flaki z olejem potrzeba koniecznie nowych wielkich bitew trzeba zadać nowe rany ziemi ludziom pamięci nie potrafimy dłużej wytrzymać bez wojny słuchaj boże jak cię błaga lud bez wojny męczymy się okrop- nie weź pod uwagę ze nasza cierpliwość też ma swoje granice 1 co pani o tym myśli patrzyła z osłupieniem okropne nieludzkie pan uprawia propagandę wojenną nie poezję a kto pani powiedział że ja jestem autorem nie pan kto nie powiem co do propagandy bym się z panią nie zgodził mało trafia się utworów o tak przejmującej pacyfistycznej wymowie nigdy nie słyszała pani czegoś podobnego i to panią przeraża pan chyba jest obłąkany panie mroan proszę mnie stąd wypuścić do usług drzwi stoją otworem myślałem potem o facecie który napisał ten wiersz jest z nami od niedawna nazywa się zapomniałem jak dał mi do oceny coraz częściej łapię się jak mało o nich wiem po hansie i mnie to już czwarty trzecia jest ofelia maluje kwiaty (Wnętrze pracowni Langevina — jak poprzednio. Tym razem jednak sztalugi stoją puste. Obrazy, które nadal wiszą na swoich miejscach, wydają się poszarzałe, spatyno- wane — można osiągnąć ten efekt przez umiejętne opero- wanie reflektorem z odpowiednio dobranym filtrem. Lange- vin siedzi, Vreutt spaceruje — lub odwrotnie, aby odebrać scenie wrażenie statyczności i zbytniej monotonii.) VREUTT: Witaj, Hiobie. LANGEVIN: Witaj, kusicielu. VREUTT (z niedowierzaniem): Rzuciłeś pracę? Przesta- łeś malować? Dlaczego? LANGEVIN: 2eby ci skomplikować życie. Utrudnić •"»»li7acie twoich planów. Właśnie tak. Twoje perswazje nie mają z tym nic wspólnego. Myślałeś pewnie, że skoro raz odmówiłeś mojej sztuce jakiejkolwiek wartości, to ja zała- mię się kompletnie, siądę i zapłaczę. Cały w spazmach rzucę się do łamania pędzli, niszczenia farb, a z płócien urządzę wesołe ognisko. A niedoczekanie! VREUTT: Przecież widzę, że wszystko do tego zmierza. Nie rozumiem tylko, w jaki sposób właściwe pensjonarkom kaprysy miałyby skomplikować mi życie. LANGEVIN: Przejrzałem twoją grę. Doszedłem do wnio- sku, ze Hiob stał się moją twierdzą, zbroją i puklerzem. Póki chowam się wewnątrz, pozostaję dla ciebie niedo- siężny. Wobec tego postanowiłeś wywabić mnie ze skorupy, jak żółwia albo małża. W mojej hiobowej skórze jestem chwi- lowo bezpieczny, ale biada mi, jeśli pozwolę się z niej wyłuskać. Wówczas skazany będę na twoją łaskę i niełaskę, będziesz mógł ze mną zrobić co ci się żywnie spodoba, bo juz niczego nie zdołam ci przeciwstawić. VREUTT: Przypuśćmy. Tylko co ma z tym wspólnego twój strajk okupacyjny? LANGEVIN: Wyrzekając się malowania pozbawiam się ostatniego mojego bogactwa. Może bez znaczenia dla innych, może iluzorycznego i dla mnie. Rezygnuję z niego z pre- medytacją, aby stać się tym uboższym. Nie wątpisz chyba, że im bardziej jestem ubogi, im doskonalsza moja nędza, tym więcej we mnie Hioba. Rzucając malowanie sprzeciwiam się twoim zamiarom, ponieważ nie tylko nie opuszczam skorupy, lecz przeciwnie: jeszcze głębiej się w niej zaszywam. Jak mnie teraz dostaniesz, spryciarzu? No, co powiesz na ta- kie dictum? VREUTT: Rzeczywiście, chytre. Jesteś nie do ugryzienia, tak idealnie wcieliłeś się w rolę Hioba. Pytanie tylko, po co? LANGEVIN: Dla oryginalności. VREUTT; Hiob biblijny został przynajmniej za swój upór sowicie nagrodzony, dorobił się równie licznej rodziny, a jego majątek powiększył się w dwójnasób. Zrobił dobry interes na swym hiobstwie — jako pierwszy i jedyny. Jego dzisiejsi naśladowcy mają zagwarantowane wyłącznie ubóst- wo. LANGEVIN: W porządku. Mnie to wystarcza. Nie za- leży mi na bogactwie, sławie czy zaszczytach. Marność i nad marnościami marność. VREUTT: Jednakże gdyby ktoś uparł się zreplikować 143 w sobie Hioba w całej rozciągłości, a poprzestał jedynie na nędzy, obelgach i cierpieniach dostępnych każdemu, ani kosztując nagrody za wierność i upór — byłoby to odwzorowanie wielce niekompletne, a nawet ułomne. Hiob pozbawiony nagrody, Hiob bez happy endu przestaje być Hiobem. LANGEVIN: A niech tam. Moja strata. Wezmę wobec tego tylko część Hioba; z reszty rezygnuję. VREUTT: Ależ z ciebie uparciuch. Spróbujmy z innej beczki. Przestaw zwrotnicę wyobraźni i pomyśl, ze jesteś bardzo bogaty. Przypuśćmy, że prowadzisz interesy albo piastujesz wysoki urząd. Należysz do elity finansowej, do której wprawdzie ciężko się wedrzeć, ale kto raz zdoła tego dokonać, może spać spokojnie. Osiągnąłeś — w materialnym sensie — maksimum tego, co człowiek może osiągnąć na tym padole. Pomijając trywialne spostrzeżenie, że tym samym stałeś się idealnym kandydatem na Hioba, istnieje jeszcze jeden powód do obaw: twoje dzieci. Zastanawiasz się, co mógłbyś dla nich uczynić już teraz. Podzielić między nie majątek — każdy potrafi. Chodzi o coś specjalnego, na miarę twoich nadludzkich możliwości — wszak od snajpera wymaga się większej skuteczności ni z od zwykłego strzelca. Jak zapewnić dzieciom przyszłość, czym je obdarować, zwła- szcza jeśli — co odnotowałeś z przykrością i z czym trudno ci się pogodzić — nie wykazują twoich zdolności ani zain- teresowań. Gorzej: nie wykazują żadnych zdolności ani zainteresowań. Tłumaczysz sobie, że zepsuły je cieplarniane warunki, które im zapewniłeś, że gdybyś umiał być dla nich bardziej surowy, nie torował im drogi przez życie jak walec czy lodołamacz — wyrosłyby z nich twarde drzewa, nie wątłe roślinki. Lecz cóz — stało się. Nie da się cofnąć czasu. Podobne problemy nękają twoich wspólników i kontra- hentów, równie bogatych i równie dzielnie rozgrywających swe atuty. Rozmawiacie o tym półsłówkami w przelocie między posiedzeniami, konferencjami. Od słowa do słowa... a gdyby tak połączyć wysiłki, za drobną część fortun kupić przyszłość dla Henryczka i Marietty, Jima i Ethel? Nie zabie- gacie, by pomyślnie mnożyły się dla nich wasze pieniądze, wszak pieniądz robi pieniądz. „Milion jak świnia prośny jest" — słyszałeś zapewne ten szlagier Johna Cellusa? Nie chodzi także o uznanie czy poklask, ponieważ w orszaku licznych satelitów i one towarzyszą fortunie. Pomysł nie należy do pospolitych, ale nie przyznajecie się nawet przed sobą, że odzwierciedla po części wasze tajemne tęsknoty, chęć wykroczenia poza ramki, w których umieściło was przeznaczenie. Wyrwać mu się, sprzeciwić, choćby tylko po- przez własnego syna czy córkę — brzmi wasza żądza i roz- kaz. Zadziwiające, ale zgoda ani opinia potomków was nie obchodzi. Tchniecie w te ubezwłasnowolnione zewłoki — nowego ducha. Nie byle jakiego — artystycznego. Oto do czego sprowadza się wasz kaprys: mają być geniuszami sztuki. Nie byle artystami — geniuszami. LANGEVIN: Cóż za nonsens: zbierać uzdolnienia z pra- wdziwych twórców jak ładunki elektryczne i pakować je w truchła, póki nie ożyją! Już mówiłem, ze ta idea zapiera dech w piersiach swoją wulgarnością! VREUTT: I ja rozumiem twoją niechęć, ale jej nie podzielam. Sto lat temu wyjęcie serca z piersi i zastąpienie go innym, pobranym od dopiero co zmarłego — czyż nie wydawało się wulgarne? I jak jeszcze! Ludzie wierzyli, że to zadanie niewykonalne, że jeśli lekarze okażą się na tyle nieetyczni, by próbować podobnych sztuczek, etycz- na okaże się żywa materia, która zablokuje ich usiłowania. Nie podejrzewali, ze żywa materia jest plastyczna jak mało co i ochocza do tego typu eksperymentów. Wynik znasz: w naszej epoce wymienia się całe głowy lub mózgi — i nikt nie podnosi już krzyku z tego powodu. A przecież ów pomysł grupki prominentów, który tu nie dbając o subtel- ności referuję, postuluje akcję o nieporównanie węższym zakresie. Co innego wymieniać mózgi jak klocki, a co innego przetaczać jak krew ich zawartość, by w efekcie podnieść rozwój rasy ludzkiej na wyższy poziom. LANGEVIN: Jak lekko przechodzą ci przez usta te bluźnierstwa! Ów diabelski projekt zmierza po prostu do wykreślenia sztuki z historii ludzkości, do starcia jej z po- wierzchni Ziemi. Gdzie wszyscy są artystami, tam nikt artystą nie jest. A któż będzie podziwiał ich wielkie dzieła? Wytęż wzrok i spójrz centymetr dalej — cóż widzisz? Bandy zdzi- czałych awangardzistów dybiące na samotnych przechod- nów, uprowadzające zakładników, toczące boje o tych nie- licznych, którzy nad osobiste składanie sonetów będą przed- kładać dajmy na to alkohol. Nie mówię juz o tym, że włażenie z butami w ten pokój z lodowych płytek i bibułki, jakim jest dusza artysty, pachnie mi świętokradztwem, spychaczem, czołgiem i taranem. Zdumiewająca epoka, dla której nie ma nic świętego. Przy takim zawzięciu nie wróżę jej po- myślnego końca. VREUTT: Już ci mówiłem, że burzyciele maszyn i orę- downicy świątyni ludzkiego ciała należą do przeżytków. Lezą w lamusie historii. Jeszcze jeden, który domaga się, by wszyscy przestrzegali urojonych tabu. Nie wyjmować serca! Do puszcz! Do jaskiń! Cechą cywilizacji takiej jak nasza jest próbowanie każdej możliwości, nie rezygnowa- nie z żadnej zawczasu. Pomysł grupki finansistów, który w innych warunkach zostałby odrzucony albo wyśmiany, pod jednym względem miał szczęście: trafił się w czasach zasobnych w środki techniczne do jego realizacji. Gdzie są maszyny, metody i pieniądze, tam nie zwleka się długo. Ruszyły badania. Powstał program, zaakceptowany i finanso- wany oficjalnie, ponieważ dla wpływowych osób nawet in- stytucje państwowe są życzliwe. A już szczególnie w państwie przez te osoby rządzonym. LANGEVIN: I to jest właśnie przedsięwzięcie, w któ- rym uczestniczymy — ty i ja? VREUTT: Domyślny jesteś. Program trwa od dziesięciu lat. Trudności były niebotyczne, początkowo wydawało się, że mimo teoretycznie prostej drogi nie da się ruszyć z miejsca. Kilkakrotnie cały projekt stał na krawędzi krachu, groziło zniechęcenie mecenasów, wyczerpanie środków. Dzieci dojrzewały szybciej niż posuwały się prace. Ale za każdym razem w momencie zachwiania udawało się odnieść spek- takularny sukces, jakby żywa materia wiedziała o naszych trudnościach i wspomagała nas życzliwie. Jakby zależało jej, byśmy nie rezygnowali i odnosili sukcesy. Czasami miałem wrażenie, że gramy ze świadomą istotą, wydzielającą nam tyle, na ile w jej ocenie akurat zasługiwaliśmy. LANGEVIN: Czy dlatego ciągle uczestniczysz w tym horrendum wołającym o pomstę do nieba? VREUTT: Nie. Fascynuje mnie sama sytuacja. Postaraj się uzmysłowić sobie, że w długiej historii ludzi wszystko już zdążyło stać się przedmiotem zawłaszczenia, łącznie z samym człowiekiem. Oczywiście najbardziej prymitywną formą było anektowanie owoców cudzej pracy. Bardziej fi- nezyjną — eksploatacja zdolności, talentów, tak pomyślana, by korzyści odnosił kto inny. Nigdy jednak nie czyniono tego bezpośrednio, z pominięciem społecznie akceptowanych pułapek i zależności, w które należało konkretny nośnik zdolności uwikłać. Teraz uprościmy tę drogę. Nadchodzi nowa epoka, a my jesteśmy jej prekursorami. Cóż to za wspaniałe uczucie, robić coś absolutnie nowego, czego nie imał się nikt przed tobą! Niemal rozkosz — projektować nowe oblicze świata, widzieć jak się kształtuje pod palcami. LANGEVIN: Żałosny to zachwyt. Na cóż chcesz zamie- nić przygnębiającą gębę dzisiejszej rzeczywistości? Zgraje artystów, geniuszy przyszłości, utajonych Michałów Aniołów i Leonardów będą cierpieć katusze pod wampirami, będą orzeżywać artystyczne uniesienia w szklanych baniach na głowie, podłączeni do grających szaf — po to tylko, by duchowo nawozić prominentów. Z cierpień, z tęsknot nie- szczęśników o wolności mierzonej długością elektrycznych kabli formować się będzie pigułki na jałowość, destylować syropy polotu — i sypać, lać w te pustynie, póki się nie Wypełnią. Będzie się wznosić piramidy o innym wymiarze i skali, masowo przerabiać słonie na skowronki. Pasuje ci ta nowa forma feudalizmu, tym razem umysłowego, ponie- waż po artystach przyjdzie kolej na wynalazców, filozofów, konstruktorów, lekarzy. Każdy feudalny młot nowego typu będzie przed snem wysysał porcję swoich wasali, wychylał szklankę kompotu z ich mózgownic. Jfeśli się wyczerpią — cóż prostszego jak sięgnąć po nowych. Oto do jakiego świata prowadzą twoje sukcesy. Wyrzeknij się ich! Zniszcz wyni- ki badań, skasuj zapisy, popełnij samobójstwo! Wszystko będzie lepsze od tej zalegalizowanej hekatomby. Lepiej byś sam cierpiał, niz cierpieć mają tysiące niewinnych istot. VREUTT: Chyba nie mówisz tego poważnie. Dziś nie ma juz odwrotu. Nawet gdybym usłuchał twojej rady, ni- czego nie storpeduję. Opóźnię program o rok, dwa lata — i stracę nad nim kontrolę. W imię czego miałbym to robić? Mnie się podoba ta wizja, jej uroda ujmuje mnie za serce. Droga do tego świata stoi otworem — jest nią modulacja pośrednia. Czasy, które idą, będą prawdziwym dowartoś- ciowaniem człowieka. Człowiek stanie się wreszcie naprawdę najwyższym celem. Nasza skromna aparatura i umiejętności mogą go co najwyżej wspomóc, ale nie — zastąpić. Do- piero w nowym świecie człowiek stanie się niezbędny i nie- zastąpiony. Wkrótce — jutro, pojutrze — zostanie przepro- wadzony finalny eksperyment: spiritus movens, zmagazyno- wany takim nakładem środków i starań w pamięci kompute- rów, przemieści się do ciała nowego właściciela. Nie będzie nim jednak Henryczek ani Patrycja, chociaż ręczę za sukces. Ci którzy płacą, mają swoje kaprysy; naszą rzeczą je spełniać. Oto twoja szansa: oddać się pełnemu zabiegowi modulacji pośredniej dla udowodnienia, że w zabiegu nie ma ryzyka. Druga taka okazja więcej ci się nie zdarzy. Zostaniesz jednym z największych ludzi sztuki na świecie — i to będzie twoja nagroda. Równych tobie będzie jeszcze dziesięciu, najwy- żej piętnastu. Seryjna produkcja, jak słusznie zauważyłeś, pozbawiona jest sensu, jeśli geniusz nie ma ulec dewaluacji. Jak brzmi twoja decyzja? LANGEVIN: Zdumiewające, że możesz mieć jakiekol- wiek wątpliwości. Oczywiście odmawiam. Umowa nie zobo- wiązuje mnie do tak daleko posuniętej współpracy. VREUTT: Umowa — nie. Ale zastanów się, co chcesz ocalić, głupcze. Własną powłokę, wypełnioną sieczką? Zo- stawimy ci ją. Przywiązałeś się do roli wiecznie przegrywa- jącego? Tak ci wspaniale z twoim Hiobem? LANGEVIN: Powiedziałem: nie. VREUTT: W takim razie ostatnie rozdanie. Ta teczka (podaje Langevinowi kartonową ieczkę) otworzy ci oczy. Wyjaśni ci, że niesłusznie uważasz się za tego, kim jesteś. Kiedy dostarczono cię do nas, nie miałeś nic. Byłeś włó- częgą, którego wzięliśmy z plaży w stanie krańcowego wyczerpania. Gdyby nie my, zdechłbyś dostojnie na śmietni- ku, a psy rozszarpałyby twoje szczątki. Po pierwszym za- biegu modulacji pośredniej i wymianie pamięci uwierzyłeś, że nazywasz się Langevin i zacząłeś malować. Powtarzam: co chcesz ocalić swoją odmową, jaki rodzaj dziewictwa? Tożsamość, której nie masz? Wyjątkowość, którą zawdzię- czasz mnie? (przerywa, oddycha głośno, bo ostatnie zdania wypowiedział podniesionym głosem) Teraz odejdę, a ty zajrzyj sobie w tę dokumentację. Mam nadzieję, że klepki trochę przestawią się w twojej głowie, (wychodzi) korzystam z wampira po raz ostatni nie chce mi się dłużej udawać głupszego niż jestem zwracam się do was którzy czaicie się po drugiej stronie elektronicznych układów bez- piecznie ukryci szatkujecie każdy sygnał na drobne do ciebie vreutt jeśli jeszcze tam jesteś podejrzewałem już dawniej wampir znalazł się w moim pokoju nie dla ozdoby ani mojej wygody idealna forma penetracji musieliście za wszelką cenę narzucić korzystanie z niej coś podajecie nam w żarciu w napojach nasycacie pościel ubrania tyle jest możliwości namówiłem tego grubego żarłoka przez kilka dni wcinał moje porcje ja żywiłem się tylko owocami chlebem piłem wo- dę moc wampira została ze mnie zdjęła wtedy właśnie podyktowałem na magnetofon historię langevina w prze- szłości bywało że rano nie mogłem poznać zapisu słowa wydawały się jak nie moje dziś wiem ingerowaliście w zapis wampira mys'lałem też o s'więta naiwności że tylko ja zasłu- żyłem na tak wielkie wyróżnienie własny wampir w pokoju zgrabnie pomyślane mózgownica stoi otworem jak rozłupany orzech znacie każdą myśl kontrola wydawanie poleceń zbie- racie jednak te resztki jakże dla was cenne pchacie w zgwał- cone niezliczoną ilość razy komórki swoje wredne instrukcje kierujecie mną nami laleczkami na niewidzialnych nitkach każda z wampirem na głowie co wieczór przeżywamy swoje małe orgazmy rzygamy w szklane klosze mętlikiem bezna- dziejnych myśli koszmarem stapiającym w jedno jawę i sny bardzo pilnujecie byśmy nie odwiedzali się wzajemnie nie wpadali w zażyłość konkretnie panna peltier miejscowy policjant jej niespodziewany striptis i czarny golf stały ele- ment jej ubioru zabawny pomysł królowej ubiegać się o rolę modelki u takiego truchła jak ja ekscentryczny kaprys zimnej kobiety czy test wspaniale odegrała swą rolę co chcieliście sprawdzić moje reakcje jakie to miłe że ciągle o mnie myślicie przydziałowy wampir dla każdego dlatego strzygliś- cie nas co tydzień czujniki kochają krótkie włosy uwielbiają łysinę fryzjer co ma dla klientów tylko monda i figaro pewnego razu udało się nam kupić koszyk czereśni od handlarza pamiętam zapach czereśni zmieszany z brylantyną zjedliśmy je błyskawicznie zanim nadeszła panna peltier koszyk wyło- żony był gazetą schowałem do kieszeni akurat w tym numerze na kolumnach kulturalnych drukowano recenzję księgi za- pomnienia zbioru wierszy tego spod szóstki za cholerę nie potrafię utrzymać w głowie jego nazwiska moja nierówna pamięć egzemplarz z naszej czytelni zawierał recenzję a ten po czereśniach nie montujecie te notki preparujecie po jednym wydaniu specjalnym dla czytelni i fryzjera zadałem sobie odrobinę trudu przejrzałem moje wycinki prosty wnio- sek pisze to jedna osoba maksimum dwie w przerwach rejestrują na video dyskusje rzekomo przegrane z piątego programu tivi po cholerę zadajecie sobie tyle trudu my wiemy wy wiecie że my wiemy dom starców nie jest domem starców hans nie jest reżyserem ofelia aktorką ani malarką facet spod szóstki nie jest poetą ja nie jestem szalonym multiinstrumentalistą to odprysk kiks rykoszet eksperymentu podobnie marna pamięć dogorywamy powoli na tym błysz- czącym wysypisku wśród podobnych sobie odpadków ludz- kich trzydziestka potencjalnie najgenialniejszych artystów świata czy nadal zakładacie wtopione w plastyk metalowe obręcze na skronie kolejnych kandydatów by w krótkim impulsie przysposobić ich do pobytu tutaj czy są młodzi jak my czy z równą niefrasobliwością doprawiacie im głowy starców nie przewidzieliście kondensując życie artysty w krót- kim spazmie że cierpienia rozczarowania bóle klęski tak stężone w pół godziny dołożą nam po pięćdziesiąt lat kiks eksperymentu przedwczesna starość zdobi nasze głowy siwizna bez chwały kara za łatwowierność co do mnie sprawa jest jasna zdradziłem hioba wyrzekłem się go wypełzłem ze zbawczej skorupy sam wlazłem vreuttowi na widelec za- chciało mi się uwspółcześnić starożytny epos hiob odpierający zwycięsko pokusy przypadek rozstrzygnięty przez to nie- ciekawy drugi wariant hiob ulega przez co staje się hiobem na wieki hiobem spotęgowanym pozbawionym nagrody i na- wet nadziei wolno mu tylko rozpaczać na totalnym rumowisku wiara w zabezpieczenia ukryte w mechanizmie świata okazała się płonna w jakieś zasady heisenberga blokady nie pozwala- jące dokonywać na materii zbyt grubych nadużyć uwalniające od wyboru dokonujące go za nas nic takiego nie istnieje nie ma barier dla oświeconych łajdaków bóg nie przewidział ludzkiej przewrotności ostatnią instancją odwoławczą jest moralność człowieka jego rozeznanie między dobrem a złem czyli nic mniej niż zero trzydziestka hiobów na gruzach sta- rego świata od dawna nie przybył nikt nowy w końcu vreutto- wi się powiedzie z oplotów kabli wysunie się syntetyczny geniusz program trwa jesteśmy nadal jego częścią zapis ten traktujcie jako ostrzeżenie wiedząc to co wiem nie mogę żyć jak dotąd udawać przyjaźni szczerzyć się do panny peltier nie mam pojęcia co zrobię póki program trwa nie wszystko jeszcze stracone ale ostrzegam miejcie się na bacz- ności nie bądźcie bezpieczni lufy 1985 Osada „Meteor" 2083 uż na klatce schodowej I. wyczuł, że coś jest nie w porządku. Wprawdzie spo- wijała ją jak zawsze wszechobecna woń stęchlizny, ku- rzu oraz gotowanej kiszonej kapusty, ale swojski zaduch wzbogacony był tym razem o jakiś obcy składnik. Z miesz- kań Watsonów, Mieszczerskich i Iwanowów nie dobiegał znajomy rejwacti, jedynie drzwi kawalerki Irmindy Zakos, tramwajarki dorabiającej sobie cichodajstwem i donosiciel- stwem, wydawały się leciutko uchylone. I. przystanął na szczycie schodów, aby ochłonąć nieco i poszukać klu- czy. Schody, stare, zbutwiałe, przypominały wyboistą drogę pod górkę. Wyszlifowane cierpliwymi obcasami stopnie zostały w kilku miejscach zastąpione przez bry- gadę remontową nieheblowaną dechą. Rytm mozolnego podchodzenia zrywai się na niej, nogi zamiast zapadać- się w wydeptaną rynnę stąpały twardo, dźwiękliwie i pewnie. Obracał klucze w spotniałej dłoni, błądząc myślami wokół salcesonu, zdobytego po krótkiej acz zdecydowanej szarpaninie w kolejce do przyzakładowego bufetu. Salce- son ten w ilości dwudziestu deka spoczywai w aktówce I., owinięty troskliwie w szary papier. O tej porze miasto było zalane ludźmi, którzy podobnie jak I. starali się pochwycić w biegu to czy tamto; I przepychał się ulicami angażując w walkę z tłumem wszystkie rezerwy organizmu. Ani na moment nie zapominał o salcesonie, ukrytym bezpiecznie wśród ważnych dokumentów. Na pół godziny stanął w ko- lejce po pieczywo, wykorzystując ten czas na spokojne draż- nienie wyobraźni perspektywą degustacji smakołyku. Z po- łówką świeżego chleba w garści rwał co sił w kierunku do- mostwa, pieszcząc w głowie zaplanowany porządek czyn- ności: rzucić serwetę na laminat, otworzyć świeżą paczkę herbaty z Bangladeszu, drzwi oczywiście na klucz... Ta piękna wizja wydała się nagle zagrożona przez jakieś fatum. Z nie- znanych powodów salceson zdawał się odpływać w siną dal. I. zrobiło się żal salcesonu. Zobaczył ich jak wychodzą z kawalerki Irmindy Zakos: barczyści, wypasieni, w białych fartuchach i białych fura- żerkach na głowach. Przody furażerek zdobiły emblematy z czerwonym krzyżem wpisanym w okrąg. Sądząc po jakości wykonania były pochodzenia zagranicznego. I. odetchnął z ulgą — to oni rozsiewali ten straszliwie obcy zapach. Z pę- kiem kluczy na palcu odsunął się, aby ich przepuścić. — Pan I., nieprawdaż? — zagadnął jeden z lekarzy przyjaznym tonem. I. potwierdził, zdumiony. Tamten, ni- czego na razie nie tłumacząc, łagodnym ruchem zdjął mu kółko z kluczami z palca. Zgrabnie zmieniając szyk ustawili się po obu stronach I., po czym wszyscy trzej ruszyli ławą w stronę mieszkania. Zza drzwi dobiegały jakieś hałasy. I. spojrzał zdumiony na ludzi w furażerkach, ale ten, co zabrał klucze, bez słowa nacisnął klamkę i szerokim gestem zaprosił go do środka. Mieszkanie I. było właściwie jednoosobową dziuplą, wygospodarowaną cudem w organizmie wielkiego bloku. Mogło powstać przez zlikwidowanie schowka na wiadra, szczotki czy szmaty; po doprowadzeniu wody i wydzieleniu wnęki udającej kuchnię nadawało się ze wszech miar do zasiedlenia przez samotną osobę. Wedle miejscowych standardów uchodziło nawet za przytulne, zaś jego loka- tor — za szczęściarza urządzonego życiowo, ponieważ na- wef podczas największych słot deszcz nie lał mu się za kołnierz. Idąc od drzwi po trzech albo cztdrech krokach natra- fiało się na ścianę z oknem. Jedna z szyb została wybita przez wiatr i od dłuższego czasu zastąpiona przez adminis- trację zgrabnie przyciętym kawałkiem dykty, ponieważ o szy- by było trudno. Nadto szwankował w oknie mechanizm za- mykający, toteż administracja zabiła je gwoździami. Rzecz jasna uniemożliwiało to mycie, tak że ilość światła wpada- jąca z zewnątrz z roku na rok zmniejszała się. I. przewi- dywał niejasno, że w końcu będzie musiał coś z tym fantem zrobić, ale chwilowo poprzestał na rozmyślaniu o tej spra- wie. Po prostu miał ją na głowie; o okucia okienne było bardzo trudno. Pozostałe dwie ściany obstawione były półkami pełnymi książek, co dodatkowo uszczuplało metraż małego pomiesz- czenia. Pod sufitem paliła się naga żarówka na drucie, rzecz zasadniczo zakazana o tej porze, jednak I. rozumiał, że niecodziennych gości zmusił do tego brązowawy półmrok ciągnący od okien i uniemożliwiający pracę. Rozświetlony jaskrawym światłem pokój przypominał przesłuchiwanego aresztanta i zdawał się liczyć na wstawiennictwo ze strony I., ale I. obrzucił tylko spojrzeniem pokryte zaciekami ścia- ny i wzruszył ramionami. Czuł, ze musi jakoś zareagować na to, co się dzieje, a nie znajdując odpowiedniejszego gestu przekazał pokojowi i sprzętom całe swoje poczucie bezradności. W pokoju przebywało jeszcze dwóch mężczyzn w bia- łych kitlach i furażerkach z czerwonym krzyżem wpisanym w okrąg. Jeden z nich siedział przy stoliku wysuniętym prze- zornie na środek, drugi, w naciągniętych gumowych rę- kawicach, wertował bez pośpiechu tomy z półki, wybierając jak leci. Na stole obok łokcia mężczyzny piętrzył się stos książek. I. poznał je natychmiast — i zbladł. Obok, bezwstyd- nie rozpostarty, leżał list do zagranicznej aktorki, w którym I. wyznawał jej w porywczych słowach miłość, jednak nigdy nie odważył się go wysłać. Mężczyzna siedzący przy stole na jedynym krześle przyglądał się I. badawczo przez grube binokle. Jego twarz pozostawała uprzejma, a nawet życzliwa. No i na cóż to panu było, drogi panie I., zdawało się mówić spojrzenie zza szkieł. Drugi z mężczyzn nie zareagował na wejście gospo- darza, kontynuując swe zajęcie z cierpliwością automatu. I. skupił na nim zainteresowanie, ponieważ tamten sięgał właśnie po tom, w którym I. miał schowany banknot o nomi- nale tysiąc peso. Mężczyzna znalazł go oczywiście, przez chwilę oglądał z bliska, ujmując za rożek obleczonymi w gumę palcami, a potem najspokojniej w świecie umieścił w kie- szonce na piersi. I. chciał zaprotestować, zaczął chyba nawet coś mówić, lecz pod wpływem kpiącego spojrzenia męż- czyzny przy stole głos uwiązł mu w gardle. — Obywatel I., jak sądzę? — stwierdził raczę] niż za- pytał mężczyzna przy stole. Głos miał łagodny, jego ciepły timbre zdawał się rozpraszać wszelkie wątpliwości co do tego, że właściciel rad by nieba przychylić bliźniemu. — Niechże pan pozwoJi bliżej. Co tak sztywno? Jest pan w końcu we własnym mieszkaniu, drogi panie. I. postąpił krok do przodu; usłyszał że lekarze czy też sanitariusze za jego plecami również przemieścili się na tyle, że mogli domknąć drzwi. — Może zechcą mi panowie wyjaśnić, czemu zawdzię- czam tę wizytę? — wyjąkał I. Chciał nadać głosowi ton zdecydowania i oburzenia, co się zdecydowanie nie udało. Mniej więcej w połowie kwestii głos wypowiedział posłu- szeństwo: załamał się i I. z najwyższym trudem dokończył zdanie. Chociaż mężczyzna od stołu spoglądał równie życzliwie jak przedtem, zaś ten przy półkach nadal mecha- nicznie wertował kartki, (. zrozumiał, że popełnił coś wielce niestosownego. — Oto wdzięczność — powiedział znużonym głosem mężczyna od stołu. — Przybywamy, żeby człowieka uchro- nić od zapadnięcia na ciężką chorobę, a ten traktuje nas jak intruzów. Nie domagamy się wdzięczności czy jakiegoś wydziwiania, bądź co bądź spełniamy tylko nasz obowiązek wobec jednostki oraz społeczeństwa — lecz czy tak trudno okazać przynajmniej trochę zrozumienia dla naszej odpo- wiedzialnej pracy? Pan myśli, że przyszliśmy tu z przyjemnoś- cią? Że to taki cymes grzebać się w cudzych gratach, inge- rować w cudze życie, przestawiając nieraz radykalnie zwrotnice, po których się potoczy? Niech się pan postawi w naszej sytuacji: widzi pan chorego nieuleczalnie nieszczęś- ¦ pika i za chwilę ma mu pan oznajmić prawdę o jego słanie. No? — Zatem sugeruje pan... Kto, kto jest chory? — wybu- chnął i. — Ja? Ależ to absurd. Czuję się znakomicie. Nic mi nie dolega. Dawno nie byłem w tak dobrej kondycji! — Pozory, drogi panie, pozory — w głosie mężczyzny pojawiło się denerwujące pobłażanie. — Choroba, przed którą pragniemy pana uratować, przez całe lata może prze- bywać w organizmie w stanie utajonym, wyczekując na najdogodniejszy moment do ataku. Z reguły kiedy zaata- kuje — jest już za późno na skuteczne przeciwdziałanie. Naszą jedyną szansą uprzedzić ten atak, przestrzegać, chronić, zapobiegać. Ale bez ścisłej współpracy z zagrożo- nym nie da się osiągnąć niczego. Niech pan zapamięta: ni-cze-go. — Czy pan mógłby powiedzieć coś bliższego na temat owej choroby, przez którą jestem jakoby zagrożony? — wy- rzekł dość zdecydowanie I., aczkolwiek pobielałymi war- gami, które obijały się o siebie jak kompletnie martwe przed- mioty. — Jakoby — prychnął lekarz — jakoby. Zdumiewające jest zadufanie niektórych osobników. Coś bliższego... a owszem, bardzo chętnie, po to tu w końcu jesteśmy. Choroba ta atakuje przede wszystkim zboczeńców, samot- ników, ludzi skrytych i obracających się w podejrzanych środowiskach. Słyszał pan może o AIDS? Skrót ten pochodzi od zagranicznej nazwy choroby; tam, czyli za granicą, wykry- to ją po raz pierwszy i stamtąd też została przywleczona do nas. AIDS oznacza „zespół nabytych niedoborów odpor- nościowych". Zapadają na nią przeważnie mężczyźni, młodzi i w średnim wieku — ot, tacy jak pan. Charakteryzuje się zmianami w węzłach chłonnych, szczególnie nerwowych, długotrwałymi gorączkami, szybko postępującym wyniszcze- niem. Sposób postrzegania świata przez zaatakowanego zmienia się radykalnie. W 70—80 procentach wypadków prowadzi to do śmierci. Chyba nie spieszy się panu do grobu, co, panie I.? I. zaciskał napięstki, nie wiedząc co odpowiedzieć. — Do tej pory nie odkryto, co powoduje tę chorobę. W tym właśnie największa trudność. Póki nie będziemy mieć całkowitej pewności, zmuszeni jesteśmy do prewencji w bar- dzo szerokim zakresie. 1 cc — Ale co do tego mają te książki? — wychrypiał I. Udało mu się trochę ochłonąć; wypowiedź lekarza wyda- ła mu się naraz bajką obliczoną na przestraszenie jego, I., by w ten sposób dać mu odczuć, że zanadto wyalienował się ze społeczeństwa. — Bardzo wiele, panie I., bardzo wiele — rzekł ze smutkiem mężczyzna od stołu. Jego oczy zza grubych bi- nokli spoglądały na I. z prawdziwą troską. — Jedna z posta- wionych hipotez twierdzi bowiem, że kataczynnik powodują- cy chorobę przenosi się przez papier. Rzecz jasna za naj- bardziej niebezpieczne pod tym względem trzeba uznać książki oraz czasopisma pochodzenia zagranicznego — względnie przeszmuglowane z podejrzanych źródeł. Wystar- czy najlżejsze zadraśnięcie skóry, na przykład przy zbyt gwałtownym odwracaniu strony — i nieszczęście gotowe. Zdrowy organizm spisać można na straty. Bardzo istotne, jak się okazuje, jest nastawienie czytającego: z oczywistych względów ten, kto dał się takiej literaturze zafascynować, zdo- minować, owładnąć — podlega większemu zagrożeniu niż otwarty sceptyk czy ktoś traktujący ją jako ciekawo- stkę. — Nie rozumiem — powiedział I. — To przecież proste: czemuś, co się robi z wypiekami na twarzy towarzyszy znacznie większa ilość gestów gwał- townych, źle obliczonych, w trakcie wykonywania których łatwo się zadrasnąć o ostry brzeg kartki. Badacze podejrze- wają także, że jako nośnik bakcyla służyć może farba drukar- ska, oczywiście nie z państwowych zakładów graficznych, ta bowiem jest szczegółowo badana. A nie da się ukryć, panie I., ze w pańskim księgozbiorze natrafiliśmy na egzemplarze — tu machnął ręką w stronę stosu na stole, a potem z przesad- ną obawą ujął i odłożył broszurę leżącą na samej górze — budzące naszą najwyższą nieufność. Będzie pan uprzejmy zaczekać, aż zakończymy nasze poszukiwania, po czym za- bierzemy pana na wnikliwe badanie, które ujawni, czy uległ pan już osłabieniu odporności, czy jeszcze nie. — Czy mogę sobie przygotować coś do jedzenia? — spytał I. — Jak najbardziej, panie I., jest pan przecież u siebie. Dziwne, że muszę panu o tym przypominać. Proszę w naj- mniejszej mierze nie krępować się naszą obecnością. A może chciałby pan wskazać pozostałe książki czy pisma tego typu — skinął głową w stronę stołu. — Taka pomoc w poważnym stopniu przyspieszyłaby naszą pracę. — Wydaje mi się — powiedział I. słabym głosem — że to już wszystkie. — Sprawdzimy, sprawdzimy. Czy przyznaje pan, że stanowią pańską własność? Nikomu pan ich nie pożyczał? Proszę nam zaufać: w podobnych przypadkach bardzo ważna jest informacja o innych osobach narażonych na niebezpie- czeństwo. Ścisła wiedza o kręgu objętych zagrożeniem sprzy- ja z jedej strony odkryciu kanałów przerzutowych choroby, z drugiej — uratowaniu wielu Bogu ducha winnych ludzi. Na nic w tym wypadku fałszywa solidarność, błędnie poj- mowana rycerskość czy tego typu bzdury. Pod wieloma względami syndrom nieodporności przypomina rozprzestrze- nianie się syfilisu, zwłaszcza zaś wsłydliwością w ujawnieniu wspólników. — Pójdę zrqbić kanapki — powiedział I. — Zapomniał pan o moim pytaniu. — Proszę? — Nikt oprócz pana nie korzystał z tych książek? A może ktoś wypożyczył je panu? — Nie... pamiętam. — Wrócimy jeszcze do tego — stwierdził kategorycz- nie lekarz. — A teraz chciałbym się przekonać, co pan tak ściska w tej aktówce. Jest niestety prawdopodobne, że są to kolejne nośniki groźnej choroby. — Nie zważając na protesty I. wyjął mu teczkę z ręki i wydobył z niej papiery. Przez chwilę ważył w dłoni zawi- niątko w szarym opakowaniu. — Salcesonik? — zacmokał. — Taki sam jak z naszego bufetu... państwowy. Na pewno państwowy? W porządku, wystarczy tych zapewnień, wierzę przecież panu. Kiedy I. wrócił z kanapkami, mężczyzna rozłożył akta na wolnej części stołu, wpisując w poprzek szerokim dłu- gopisowym pismem jedno słowo: odmownie. Zgrabnym ruchem ujął kanapkę i zatopił w niej podobne do łopat siekacze. Pozostali lekarze tylko czekali na ten znak: w mgnie- niu oka oczyścili talerzyk z chleba i salcesonu. Nawet auto- matyczny przeszukiwacz przerwał robotę, odrzucił rękawice i trzymając w każdej ręce po kanapce raczył się z pośpie- chem. — Niech pan się przygotuje do drogi — poradził lekarz nie przestając oprawiać manuskryptów — zaraz nadje- dzie sanitarka. Wróblewski... odmownie. Smith — odmownie. Gonzaga... — Wróblewskiego chciałem rozpatrzyć pozytywnie — wtrącił z zapałem I. — To juz trzecie jego podanie w tej sprawie. Sumienny pracownik, dobry mąż, wzorowy kolega, nieposzlakowana opinia. Nikt bardziej od niego nie zasługuje na ten przydział. — Odmownie — lekarz nakreślił zamaszysty podpis na ostatnim podaniu z grubą ściółką podpiętych załączników. — Na razie nie może pan wrócić do pracy, panie I. Obowiązki pańskie przejmie chwilowo kto inny. Proszę postawić się w jego położeniu. O ileż łatwiej zostanie zaakceptowany przez interesantów, jeśli niektóre z tych petycji zweryfikuje na korzyść, prawda? — Dokąd mnie zabieracie? — Na badanie. Nie wolno panu wziąć żadnego wielkie- go bagażu; najwyżej przedmioty osobiste. Najlepiej jeśli pojedzie pan tak jak pan stoi. O ile badanie wykaże, iż nie uległ pan chorobie, po krótkiej kwarantannie wróci pan do tych czterech ścian. Spowodujemy także przyjęcie pana z powrotem do pracy. Jeśli jednak pański organizm został zarażony, konieczne będzie dłuższe leczenie. W takim przy- padku lepiej niczego nie ruszać, bo bakcyl mógł się przy- czaić gdzie bądź. Na okres kuracji otrzyma pan odzież oraz wszystko co niezbędne, natomiast zawartość tego pokoju trzeba będzie zniszczyć, a sam pokój poddać dezynfekcji najskuteczniejszymi środkami zagranicznymi. Wymaga tego nie tylko troska o zdrowie i życie mieszkańców jednego bloku, ale dobrze pojęty interes całego społeczeństwa. Za- bezpieczcie, kolego, te rzeczy — wskazał na rozsypany stos książek. Jeden z lekarzy podszedł z przezroczystą foliową torbą, najpewniej zagranicznego pochodzenia; urękawiczoną dłonią umieszczał w niej kolejne egzemplarze. Pozostali w tym czasie rzucili się do półek; wyjmowali stamtąd coraz to inne pozycje, pakując je do pus+ych lekarskich kuferków oznakowanych takim samym emblematem jaki widniał na furażerkach. I. spostrzegł ze zdziwieniem, że w kuferkach nikną najcen- niejsze nabytki jego biblioteki. — To wszystko do badań — uspokoił go szef ekipy- — Proszę się nie niepokoić: jeśli wykażą one bezzasadność podejrzeń, książki zostaną zwrócone co do sztuki. A teraz w drogę. I. zdążył chwycić jedynie szczoteczkę do zębów wraz z tubką pasty — i już silne ręce lekarzy wypychały go na korytarz. Klucz w obcych palcach obrócił się w zamku ze znajomym odgłosem, opieczętowane banderole zakleiły drzwi, Irminda Zakos w różowym peniuarze wychyliła się \ z kawalerki wołając och i ach, jeden z lekarzy posłał jej całusa, po czym cała piątka z I. na czele rozpoczęła mozolne zejście przypominającą do złudzenia schody rynną. Spoczywając na białych noszach, mając po obu stronach wysokie buty lekarzy I. przysłuchiwał się, jak furgonetka \ przeciska się przez miasto. Dobili do gmachu przychodni rejonowej; z betonowego podwórca przeszli do hallu szarego jak wszystko i stamtąd schodami na drugie piętro. W gabinecie zabiegowym specjaliści jeszcze wyższej rangi ułożyli I. na kozetce, pobrali mu krew, skrawki ubrania, próbki skóry i przy okazji odciski palców. Dopiero po tych czynnościach jeszcze inni fachowcy sprowadzili I. do piw- nic, gdzie otrzymał szpitalną piżamę, świeżą pościel, posi- łek i kwestionariusz osobowy do wypełnienia. Pomyślał, że na jeden dzień wystarczy, ale się mylił: zaraz potem po- lecono mu udać się w towarzystwie lekarzy na pierwsze piętro w celu złożenia wyjaśnień mających dla ewentualnej historii choroby kapitalne znaczenie. Zatrzymali się obok jakichś drzwi, jeden z lekarzy otworzył je — I. ujrzał rozciągniętego na biurku osobnika, odzianego dokładnie jak on sam. Trzymało go dwóch albo trzech krzepkich mło- dych lekarzy, czwarty zaś zamarł z ręką wzniesioną jak do uderzenia. Siedzenie delikwenta było obnażone, a wznie- siona ręka dzierżyła laskę, która na oczach. I. opadła na rozedrgane mięso, wydając przy tym niesympatyczny, ciasto- waty odgłos. Towarzyszyło mu jakby charknięcie, w każdym razie dźwięk niewiele mający wspólnego z artykułowaniem. Po spełnieniu tej sekwencji czynności urzędnicy z pokoju spoj- rzeli z zaciekawieniem w stronę drzwi, lecz lekarz należący do świty I. zamknął je bez słowa na znak, że zaszła pomyłka. — Skurczybyk — powiedział tonem przygany — nie chce sypać. Twarda sztuka. Woli narazić kumpli na pewną śmierć niż pozwolić ich uratować. — Bałbym się takiej odpowiedzialności — zapewnił drugi lekarz. Scena w otwartym przypadkowo pokoju dała I. wiele do myślenia. Weszli do pomieszczenia o kilka numerów dalej; siedział tam znany I. szef lekarzy. Przed nim na biurku w przezroczystej torbie leżały zakwestionowane wyda- wnictwa. Na ścianie wisiało godło państwowe Puertoriconu oraz portret prezydenta, na drugiej — mapa kraju i plan miasta, w którym się znajdowali. Szef lekarzy spojrzał na I. życzliwie spoza binokli. — Kiedy pan załatwiał tutaj konieczne formalności, nasi specjaliści przebadali te książki. Niestety, musi pan być przygotowany na najgorsze: ponad wszelką wątpliwość wy- kryto na nich obecność bakcyla powodującego zmniejsze- nie odporności. Mówił potem jeszcze przez jakiś czas o zagrożeniach chorobą, które I. znał, apelował do poczucia obywatelskiej odpowiedzialności I., a także wskazywał na rozmiary po- mocy, jakiej I. jest w stanie udzielić tutejszej służbie me- dycznej. I. dał się przekonać jego argumentom. Przypomniał sobie kolegę z biura, z którym wymieniał książki, podpisał stosowne oświadczenie, po czym zaprowadzono go na dół, do noclegowni. Białe kitle wreszcie dały mu spokój. Położył się na pryczy, usiłując zasnąć, ale natłok wrażeń nie pozwa- lał na uspokojenie myśli. W końcu zapadł w jakiś koszmar, ni to drzemkę, ni to czuwanie, coś mu się śniło, równolegle mózg obracał chyba po raz setny te same wątpliwości, aż wa- lenie w drzwi upewniło t., że wszystko co przeżył zdarzyło się naprawdę. Wszedł znany już dobrze I. szef lekarzy, trzymając w ręku jakieś papiery, kolorowe wydruki czy wykre- sy, za nim postępowali inni lekarze w furażerkach, cały ten orszak zatrzymał się przed łóżkiem I., który uniósł się na łokciach w oczekiwaniu. Wtedy szef lekarzy pokręcił głową, blikując na boki szkłami binokli, potrząsnął papierami i z gro- bową miną oświadczył: — Niestety, panie I., potwierdziły się nasze najgorsze przypuszczenia. Proszę zachować spokój mimo tego co po- wiem: jest pan zarażony. W takiej sytuacji musi pan dokładnie i bez zwłoki wykonywać nasze polecenia. Teraz wyjmie pan z szafy ubranie i nałoży je, a potem pójdzie z nami. Nie ma chwili do stracenia. 2084 10 lutego 2084 Najbardziej lubię Osadę wieczorem. Dzień dogasa powoli, a od pampy ciągnie rześkie powietrze, przesycone wonią dojrzałych traw. I. mówi, że mamy szczę- ście, bycząc się jak w ośrodku wypoczynkowym, w dodatku za państwowe pieniądze. Prawda, warunki do leczenia i re- konwalescencji są tu znakomite, ale to jednak kuracja, nie wczasy. I. jakby przestał o tym pamiętać, jego niefrasobliwość i lekceważenie powagi sytuacji trochę mnie irytują. Nie dalej \ jak wczoraj Alfredo, szef pielęgniarzy, ostrzegał aby nie prze- ceniać możliwych objawów poprawy samopoczucia. Święta prawda: dla chorego nic bardziej złudnego niż subiektywne poczucie zdrowia. Wspomniałem o tym Alfredo; spodobało mu się. Brzmi jak hasło, oświadczył. O ile szef lekarzy za- twierdzi, umieścimy je w świetlicy. Dziś przez pół dnia myślałem o wielkiej prawdzie za- wartej w moim haśle. Subiektywne poczucie zdrowia daje złudne nadzieje, a dla pacjenta oznacza dodatkowe nie- bezpieczeństwo. Pozór braku dolegliwości to wręcz sojusz- nik choroby! No bo przypuśćmy, że ktoś na skutek zbiegu sprzyjających okoliczności poczuł się na krótką chwilę lepiej i pozwolił sobie na rozluźnienie psychicznych barier, sta- wianych chorobie. Potem pomyślny okres mija, bakcyl ata- kuje ze zdwojoną pasją, a na postawienie nowej zapory psy- chicznej nie starcza sił. Tak oto pacjent, który zbyt pochopnie uznał się za wyleczonego, szybciej ulegnie nawrotowi cho- roby niż trzeźwy realista. Czyli ten, kto rozsiewa wieści o prze- sadnie dobrym samopoczuciu, w gruncie rzeczy otwiera listę poważnie zagrożonych. Jego optymizm to w prostej linii symptom osłabienia odporności organizmu! Ten pozor- ny paradoks świadczy najlepiej o przewrotności AIDS, co potwierdza dodatkowo fakt, że nawet nasza zaawansowana medycyna XXI wieku nie może sobie z nim poradzić. Co jednak najbardziej przygnębiające: właśnie I. uległ temu zgubnemu przypływowi entuzjazmu. Głuchy na wszelkie argumenty utrzymuje, że czuje się świetnie. W jego głowie rzekomo coś się odblokowało i rozprężyło, co do tej pory było stale ściśnięte. „Mój mózg nauczył się latać", oświad- czył pewnego dnia w obecności pielęgniarza. Stale usiłuje podśpiewywać, aby wszyscy wiedzieli, jak bardzo jest szczę- śliwy, ale jego zawodzenie działa tylko ludziom na nerwy. Już tutaj, w Osadzie, I. z płaczem rzucił mi się na szyję i wy- znał, jak to mnie wydał szefowi lekarzy. Odsunąłem go sta- nowczo, bo nie lubię mazgajstwa przy świadkach, a następ- nie wytłumaczyłem, że postąpił właściwie. Na jego miejscu nie wahałbym się ani przez chwilę, zapewniłem — chodzi przecież o życie ludzkie, którym nie mamy prawa szafować — a już na pewno nie pozwoliłbym się nękać żadnym skrupu- łom z tego powodu. Takie postawienie sprawy uciszyło wy- rzuty sumienia I. Wyraźnie odżył od czasu tej rozmowy, a z je- go oczu jakby ktoś zdmuchnął cień. Już nie patrzy wzrokiem zbitego psa i nie zadręcza się kompleksem urojonej winy. Gdybym jednak przewidywał, że tak mu odbije w drugą stro- nę, odpuszczałbym mu mniej spontanicznie. 26 lutego 2084 Osada nasza wyrasta w sercu pampy: kilkanaście niskich domków pachnących jeszcze świeżym drewnem. Wokół karłowate brzózki, które w tym klimacie źle się przyjęły. Za Osadą wznosi się wielki betonowy gmach, czyli centrum badania naszej groźnej choroby. Tam właśnie udajemy się na badania, na prelekcje i wykłady. Także na filmy i szkolenia. W gmachu mieszkają lekarze i pielęgniarze, mieści się kuchnia, pralnia oraz sale wykładowe i gabinety zabiego- we. Natomiast świetlica — obszerna izba na trzydzieści co naj- mniej osób — znajduje się na terenie Osady, w najbardziej re- prezentacyjnym z domków, na którego frontonie umieszczono liczne elementy zdobnicze. W każdym razie tego typu ekstra- wagancji pozbawione są przydzielone nam chaty, urządzone z wyszukaną surowością. Jak oświadczył nam zaraz po przybyciu na miejsce szef kompleksu, lekarz w stopniu pułkownika, wynika to ze wzglę- dów terapeutycznych. Puertoricon jest krajem dostatecznie zamożnym, by zapewnić swym dotkniętym przez chorobę obywatelom luksusowe warunki, lecz odporność należy ro- zumieć szeroko. Można by rzec, że mieszkamy tak na przekór bakcylowi AIDS, a nie z powodu długów zaciągniętych za granicą* na rozwój elektroniki; zresztą te wiadomości o dłu- aach. jak powiedział ostatnio Alfredo, mocno są przesadzone. Główny budynek na terenie Osady przeznaczony jest dla komisarza i jego zastępcy, którzy zostaną wyłonieni spośród pacjentów. Rzecz jasna muszą oni rokować największe szansę wyleczenia, cieszyć się autorytetem i wykazywać ponad- przeciętne zrozumienie sytuacji. Wprawdzie Alfredo niczego ( nie dopowiedział do końca, ale wydawało mi się, że | zasugerował moją kandydaturę na lokatora domu ze świetlicą. | Na razie nie chcę o tym myśleć. Już prawie przywykłem traktować te kilkanaście drew- nianych domków jak rodzinną wieś. Nad bramą główną — bo teren został ogrodzony — napis: OSADA „METEOR". Czemu ,,Meteor", nawet Alfredo nie wie. Tuż poniżej, ale < znacznie mniejszymi literami: W ZDROWYM CIELE ZDROWY \ DUCH. Tyle zastaliśmy przybywając tutaj w transportach po 1 kilka osób, przywozem helikopterami sanitarnymi. Większość ! pochodzi ze stolicy, ale trafiają się też pacjenci z prowincji. Resztę haseł malowaliśmy juz sami. Na wstęgach napiętego płótna zawieszaliśmy między poszczególnymi chatami napisy w rodzaju ZDROWIE TO PODSTAWA albo OBYŚMY WSZYSCY ZDROWI BYLI. Nad placem apelowym, tuz przed siedzibą komisarza, gdzie w pogodne dni spożywamy posiłki z kotła przytoczonego przez kuchnię, zawisło hasło NA ZDROWIE! Najwięcej trudu kosztowało malowanie hasła na fronton murowanego budynku lekarzy: BO SREBRO I ZŁOTO TO NIC, CHODZI O TO BY ZDROWYM BYC! — I WIĘCEJ NIC przy czym słowa ZDROWYM BYĆ! zostały wyeksponowane przez użycie innego koloru farby. Zastanawiałem się, jak by między nimi wyglądało to moje. Trochę przydługie, fakt, ale za to ile treści! Osada jest zradiofonizowana, głośniki wiszą na specjal- nych słupach wbitych głęboko w ziemię. Na moją propozycję, że można by, korzystając z tych słupów, poprowadzić kable i założyć lampy, Alfredo żachnął się, ale potem obiecał porozmawiać z komendantem. Do dziś nie mam żadnego sygnału, że rozmawiał; komendant jest człowiekiem bardzo zajętym i często wyjeżdża do stolicy, więc całkowicie zro- zumiałe, że jakieś tam lampy są dla niego sprawą drugorzęd- ną. Zresztą teraz, kiedy dni są długie, wystarcza natural- nego światła do późnego wieczora. Głośniki służą do nadawania komunikatów lekarskich, wzywania na badania, ogłaszania pogadanek, wreszcie do 163 pobudki. Rano budzi nas ryk wojskowych marszów, biegnie- my do umywalni i stajemy na placu. Apel prowadzi szef pielęgniarzy; niekiedy uczestniczy w nim ktoś z lekarzy, a samego komendanta widziałem bodaj tylko raz. Ponownie głośniki odzywają się przed obiadem; I., który jest uro- dzonym malkontentem twierdzi, ze wskutek odruchu warunko- wego nie może się powstrzymać od spożywania swojej zupy w żwawym marszowym tempie. Oczywiście znowu wykrzykuje to przy wszystkich jak dobry dowcip, a ja muszę go strofować dla jego własnego dobra. Pobrzękujemy łyż- kami w menażkach, nad nami chwieje się dyskretnie trans- parent NA ZDROWIE!, nastrój dobry, nadzieja na godzinkę sjesty, o ile nie wypadnie coś nadzwyczajnego. Przed i po posiłkach radiowęzeł ogłasza bieg po zdrowie, a od czasu zbudowania ścieżki zdrowia — ścieżkę zdrowia. Wychodzi- my wtedy poza obręb Osady i latamy sobie po pampie z godzinę albo półtorej, ograniczeń nie ma. Bywa, że po kolacji wracamy o zmierzchu, zziajani jak mopsy, ale szczęś- liwi. Myjemy się po omacku i niemal bez czucia walimy na prycze. Wśród mniej świadomych kuracjuszy pojawiły się utys- kiwania na taki porządek dnia jako zbyt forsowny; wytłu- maczyłem im, że to w naszej sytuacji błogosławieństwo, po- nieważ pomaga zapomnieć o chorobie. Rzecz jasna zapo- mnieć na chwilę, nie chodzi — w myśl mojego hasła — o pu- stą, nieuzasadnioną euforię płynącą z kompletnej amnezji. No i przecież na gry, pogadanki i wykłady zostaje aż za wiele czasu. W końcu zmuszeni byli przyznać mi rację. Gier mamy tutaj co niemiara, w formie automatów spro- wadzonych świeżo z Ameryki. Zamiast monet do otworów wrzutowych wkłada się sztony, rozdawane za uczestnictwo w pogadankach i wykładach. Najpierw otrzymywali je wszys- cy, teraz jedynie najpilniejsi, wykazujący aktywność umysłu podczas całego wywodu lektora. Można zarobić trochę sztonów za dobre zachowanie, ale nie jest to pewny sposób, ponieważ wszyscy zachowują się wzorowo. Jedynie i. od- biega od normy i nie dostaje sztonów, ale I. mało interesuje się grami. Nudzi go, jak mówi, zestrzeliwanie urojonych samolotów albo rakiet; zamiast — będąc stadem gołębi — umykać elektronicznemu jastrzębiowi, woli wyciągnąć się na pryczy i dumać. Dziwne rzeczy przychodzą mu do głowy podczas owych seansów dumania. Ty wiesz, co ci powiem? — rzekł po jednej ze swoich podniebnych podróży — znalaz- łem wspólną cechę tych gier. No, naszych automatów. Nie ma wśród nich żadnych gier planszowych ani logiczno-stra- tegicznych, a wyłącznie przestrzenne. Samoloty, rakiety, obca flota atakująca rubieże Układu Słonecznego, rój meteorów, jastrząb... Nie wydaje ci się to dziwne? Odparłem, że nie. Żyjemy przecież w XXI wieku, bilard dawno się przeżył, j natomiast takie pilotowanie kosmicznego wahadłowca oprócz j rozrywki wyrabia wyobraźnię przestrzenną, refleks, co po prostu przydaje się w różnych dziedzinach życia. No, dobrze, nie ustępował I., a ten automat, na którym można sobie pobombardować do woli? Zauważyłeś, że terytorium na i ekranie przypomina mapę Maracany? A obowiązkowe obser- t wacje nieba? Dlaczego natomiast nie ma tu ani jednej książki, \ żołądkował się I. Wyjaśniłem, że na tę ostatnią wątpliwość najłatwiej odpowiedzieć: ze względów terapeutycznych.- Lekarze mają prawo sądzić, ze w związku z AIDS możemy mieć do papieru — obojętnie w jakiej formie — rodzaj urazu, który mógłby zaciążyć na wynikach leczenia. Człowiek jest całoś- cią, tłumaczyłem temu durnemu I., w związku z czym zapaść, powiedzmy, psychiczna, z miejsca odbija się na odcinku somatycznym, a więc na zdrowiu rozumianym najbardziej bezpośrednio. No tak, no tak, burczał I., ale mnie łatwiej wracałoby się do zdrowia, gdybym dziennie godzinkę albo dwie mógł spędzić nad książką. Ostrzegłem go, żeby nikomu nie przyznawał się do swoich skłonności do papieru, bo napyta sobie biedy. Właściwie nie wiedziałem, co by mogło grozić I., gdyby na przykład Alfredo dowiedział się o jego tęsknotach, ale wolałem nie sprawdzać. Wieczorem przed poprzedzającym kolację biegiem po zdrowie postanowiłem pograć tochę na automacie. No- woczesne, błyskające światłami szafy, wstawione między ociosane bale, sprawiają dziwne wrażenie. Wyjąłem żeton — Alfredo dostarcza mi ich w nadmiarze — i zawisłem ręką w powietrzu. Nie potrafiłem uwolnić się od spoglądania na problem gier oczyma I., choć widziałem, ze to bzdura. W końcu puściłem żeton, ale gra nie sprawiała mi tyle przy- jemności co zwykle. 23 marca 2084 Zostaliśmy dziś podzieleni na dwie 1 grupy. Pierwsza zamiast tradycyjnego biegu po zdrowie udała się w plener, określać rozmiary Ziemi metodą Eratostenesa. Druga, w której znalazłem się razem zł., pozostała w Osadzie w celu obserwacji względnego ruchu Słońca po sferze niebie- skiej. Prowadzący zajęcia Alfredo wbił w ziemię długą tyczkę, którą nazwał gnomonem, .i powiedział, że do obiadu będzie- my skalować zegar słoneczny. Kiedy głośniki oznajmiły, że nadjeżdża parujący kocioł z zupą, zainteresowanie cieniem tyczki, przesuwającym się wzdłuż nakreślonej na ziemi kreski poważnie osłabło. Alfredo zapytał, kto chce dyżurować przy gnomonie, aby nanosić na kreskę kolejne położenia cienia. Wątpiłem, czy ktoś się zgłosi; niespodziewanie wystąpił I. oświadczając, że bardzo chętnie zje trochę później. Po- dążyliśmy w stronę kuchni szybkim marszobiegiem, ponieważ ciała pozbawione porannej dawki biegu po zdrowie doma- gały się ruchu, a. poza tym zjawiła się akurat grupa od Eratoste- nesa, zamierzając wyprzedzić nas u kotła. Kiedy opchnęliśmy swoje porcje, poszedłem zluzować I. Kreślił coś patykiem na piasku; na mój widok uśmiechnął się chytrze i zamazał rysunki podeszwą. — Noli turbare circulos meos... — nie chwyciłem, o co mu szło, ale chyba tego nie spostrzegł. — Ile wynosi tangens 45 stopni? — zadał nieoczekiwane pytanie. — Cóż to, egzamin? Mów po ludzku, w czym rzecz. Mimo nalegań nie zdołałem z niego nic wydobyć. Czekałem do wieczora, uważnie go obserwując. I. zmienił kilku rozmówców, wreszcie przylepił się do łysawego faceta z wąsem. Nawet na przedkolacyjnej ścieżce zdro- wia biegli obok siebie. Odniosłem wrażenie, jakby się spie- rali. — Słuchaj — powiedziałem do I., kiedy szliśmy się myć — chyba mam prawo wiedzieć, co jest grane? Kim jest ten facet? — Nauczycielem geometrii — odrzekł I. w zamyśleniu — ale i on nie ma w głowie tablic trygonometrycznych. Jak ci się wydaje — gdzie my właściwie jesteśmy? — No... w Puertoriconie — wydukałem zaskoczony. — Puertoncon jest długi i szeroki — stwierdził I. z wyższością. Okazało się, że I. nieprzypadkowo kręcił się wokół gno- mona. Stwierdził, że w punkcie zrównania dnia z nocą, czyli mniej więcej o tej porze, słońce wisi prosto nad równikiem. -7VF^ o, i 't-lWfl ¦ ¦¦¦¦:^i ¦/:v'i W południe kąt padania jego promieni równa się po prostu szerokości geograficznej. Wystarczy zmierzyć długość cienia i długość tyczki, a ich stosunek da tangens kąta, o który chodzi. — Chyba odwrotnie — powiedziałem — stosunek dłu- gości tyczki do długości cienia? — Nie o ten kąt chodzi — odrzekł I. — W optyce kąt padania mierzy się między promieniem a prostopadłą do powierzchni. Tangens tego kąta jest mniejszy od jedynki, czyli sam kąt musi być mniejszy od 45 stopni. Próbowałem sobie przypomnieć mapę. — To znaczy, że znajdujemy się gdzieś nad granicą z Maracaną. To by także wyjaśniało sprawę drewna. — Jakiego drewna? — spytałem. — Tego, z którego zbudowano Osadę. Nie chcesz chyba powiedzieć, ze wykorzystano do tego celu drzewa, które nagle wyrosły na pampie? Drewno na budowę, a może i rzemieślników sprowadzono z Maracany — podsumował I. — Ktoś przewidział, że będziemy chorzy. 10 kwietnia 2084 Hasło już namalowane wisi w świetlicy, tuż nad rzędem najokazalszych automatów do gry. Wprawdzie nie widzą go ci, którzy akurat grają, ale za to kłuje w oczy czekających na swą kolej. Alfredo zaproponował mi, aby ogłosić rozgrywki o mistrzostwo Osady na każdym rodzaju automatów. Ci w szpiłalu — tak nazwaliśmy w Osadzie budynek lekarzy — też mają takie dla regeneracji. Jak wyłoni- my mistrzów Osady, zmierzą się oni z drużyną pielęgniarzy, obiecał Alfredo. No więc trenujemy az huczy. Wczoraj wprawdzie nastą- piło małe zakłócenie z powodu przybycia transportu pacjen- tów, a właściwie pacjentek: siedmiu kobiet, które natychmiast zostały zakwaterowane w Osadzie. Rozgrywki z miejsca stra- ciły na atrakcyjności. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że do tej pory mieliśmy w Osadzie tylko trzy kobiety, stworzenia zahukane i nieatrakcyjne, ale nie znam nikogo, kto by ich nie miał przynajmniej kilka razy. Za parę żetonów można było sobie odbarczyć instalację, mówiąc fachowym żargonem pielęgniarzy. Kilka razy doszło do tego, że rano mężczyźni nie mieli w ogóle żetonów. Musiałem im wydzielać z worka, który dostałem od Alfredo, a jeszcze pilnować, by wszystko przegrali na automatach, a nie chowali na noc. Zwierzyłem się z tych trudności Alfredo. W niedługi czas potem przybyły do Osady wyszarzałe kobiety, jak się potem okazało więźniarki, aby odsiadywać swoje długolet- nie wyroki w Osadzie. W ten sposób nasze trzy kobietki utraciły monopol i wszystko wróciło do normy, żetony krążyły żwawiej, z tym że nocne życie w Osadzie raczej kwitło. No i teraz jeszcze tych siedem. Jak tak dalej pójdzie, dojdziemy do zdrowej proporcji jeden na jeden. I. ze zdu- mieniem rozpoznał ws'ród przyjezdnych swoją sąsiadkę, Irmindę Zakos., Irminda! — zawołał do niej, a ona zawołała: — I! — Padli sobie w objęcia jak ludzie straszliwie stęsknieni za sobą; I. rozszlochał się na jej ramieniu jak dziecko. Mówił mi potem, że Irminda symbolizowała dla niego s'wiat, który utracił — i oto świat ten w osobie pięknej tramwajarki wrócił do niego. Czyż to nie wzruszające? Zakwaterowałem Irmindę w domu komisarza, który sam zajmuję od niedawna z polece- nia Alfreda. Zaraz po powrocie Irmindy ze szpitala zasiedli razem z I. na długie pogaduszki. Machnąłem ręką: niech się nagadają — ale po kolacji zdecydowanie zabrałem Irmindę do siebie dając jej solidny wycisk. Ta dziewczyna zna się na rzeczy, widać po niej sporą praktykę. Wiadomo — stolica. Dziś przyjrzałem się naszym kobietom, zarówno starym, jak nowym — ale inaczej niż zwykle, nie tak bezkrytycznie. Porządne odbarczenie instalacji znacznie sprzyja rzetelności i obiektywizmowi ocen w tej mierze. Rzuciło mi się w oczy, że trójka, która przebywa z nami od samego początku, jakby lekko przytyła. Są w ciąży? Niby oczywiste, a jednak przeży- łem lekki szok. Spytałem Alfredo, co o tym myśli. Wzruszył ramionami: to normalne. Są przecież kobietami, a wy jesteście mężczyznami, odpowiedział. No tak, życie domaga się swoich praw. Wiem to, rozu- miem, a jednak jakaś część mojego ja nie chce się pogodzić z takim stanem rzeczy. 19 kwietnia 2084 Alfredo na apelu ogłosił mnie komi- sarzem Osady. Wprawdzie ustaliliśmy to już wcześniej, a jednak nie mogłem powstrzymać wzruszenia, gdy ta pięć- dziesiątka ludzi o twarzach ciemnych od częstego przebywa- nia na powietrzu zaczęła bić brawo i wznosić okrzyki na moją cześć. Jako swego zastępcę przedstawiłem Irmindę Zakos, co oczywiście również było ustalone z góry. Alfredo nawet lekko nalegał, aby zastępcą była właśnie Irminda. Zastanawiałem się, czy to wystarczy, by uznać ją za człowieka szpitala. Na wszelki wypadek wezwałem 1. i kazałem mu opowiedzieć wszystko co wie o swojej byłej sąsiadce. Dostała się do Osady, ponieważ znaleziono u niej jedną z książek i. — a ba- dania dopełniły reszty. I. to jednak rozmarzony prostaczek, wyrażał się o pannie Zakos w samych superlatywach — zadurzył się, nieborak, czy co? Nic mi właściwie nie po- wiedział, prawdopodobnie w ogóle nie pojął moich intencji. Z interesujących rzeczy wspomniał o kampanii prasowej w stolicy, potępiającej instalowanie przez Maracanę rakiet balistycznych średniego zasięgu na granicy z Puertoriconem. Irminda po prostu streściła mu, co ostatnio przeczytała w ga- zetach; tu nie dochodzi nic drukpwanego. Zacząłem urzędowanie od opracowania kodeksu pacjen- ta i tekstu ślubowania. ,,Ja, pacjent, ślubuję uroczyście podporządkować się wszystkim zaleceniom lekarzy, darzyć ich bezgranicznym zaufaniem, ściśle i bez zwłoki wykonywać polecenia personelu medycznego, uczestniczyć aktywnie w zajęciach na terenie Osady. Zdaję sobie sprawę z indywidu- alnego i społecznego zagrożenia chorobą AIDS i przyrzekam, że będę ściśle współpracował z personelem medycznym aż do całkowitego wyleczenia. Gdybym jednak złożone tutaj ślubowanie złamał, niech mnie powali karząca ręka losu, niech umrę w cierpieniu, poniżeniu i samotności." O, coś ta- kiego, tylko dłuższe. Pokazałem Alfredo; pochwalił inicjaty- wę, naniósł parę poprawek, potem ogłosiliśmy dzień ślubo- wania przez głośniki, spędziliśmy ludzi do świetlicy, bo akurat lało, i załatwiliśmy sprawę, nagradzając przy okazji żetonami przodowników szkolenia. Z przykrością muszę stwierdzić, że I. coraz bardziej odstaje od grupy; musiałem publicznie udzielić mu napomnienia. W rozgrywkach też na szarym końcu. Znam go przecież nie od wczoraj — nigdy nie wydawał mi się facetem do tego stopnia pozbawionym ambicji. 25 kwietnia 2084 " Nasze kobiety na pewno w ciąży. Bezapelacyjnie potwierdziły to badania; zresztą widać gołym okiem, że to nie przelewki. Podobnie kucharki — jak tak dalej pójdzie, nie będzie miał kto ugotować zupy. Wymogłem na Alfredo zwolnienie ciężarnych od biegu po zdrowie, trochę się opierał, aie w końcu uległ. Spytałem go, co poczniemy z dziećmi, kiedy się narodzą^ swoim zwyczajem wzruszył tylko ramionami. Jasne, że życie zmusi do przy- jęcia określonego rozwiązania, ale pewne rzeczy można przecież przewidzieć i ustalić z góry. Zirytowała go ta uwaga. Nie takie głowy mysią nad tym jak nasze, wy- buchnął. Sprawa dzieci bynajmniej nie wygląda tak prosto jak mi się wydawało. Nie wiadomo na przykład, czy syndrom braku "odporności przenosi się na potomstwo, czy nie. Jeżeli tak, to w jakiej formie: prostej czy utajonej? Uświadomiłem so- bie, że na zagadnienie naszego pobytu tutaj patrzyłem dotąd w sposób uproszczony i zbyt wąski. Niemal zapomniałem, że wszyscy jesteśmy ciężko chorzy, sprzeniewierzyłem się własnemu hasłu. Zadecydowaliśmy, że trzeba wzmóc kampa- nię przypominającą o zagrożeniach i skutkach choroby AIDS. Pomysł spodobał się Alfredo, jutro zaczynamy. I. natomiast martwi mnie coraz bardziej. Na wykładzie z budowy mózgu gołębia nie był w stanie odpowiedzieć na proste pytania lektora dotyczące metod orientacji tych ptaków podczas powrotu do rodzimego gołębnika. Na pogadance o elementach kodu pszczół, zawartych w tańcu tych owadów 1. po prostu zasnął i spadł z krzesła. Na zajęciach z okreś- lania wysokości różnych przedmiotów osiągnął najmniejszą liczbę trafnych wskazań. Alfredo aż kręci głową nad przy- padkiem I. Nie ma takiego apefu, na którym kilka razy nie padałoby jego nazwisko. Zawsze ostatni. Co tydzień szpital publikuje na podstawie badań listę pacjentów najbardziej zagrożonych chorobą. Kto ją otwiera? — oczywiście I. Swojego nazwiska nie znalaziem. Błąd? A może uznano mnie za wyleczonego? Czy wypada spytać o to Alfredo? 12 maja 2084 Po konsultacji z Alfredo wprowadziłem nowe formy pozdrowień, które lansujemy przez głośniki. Zamiast „Dzień dobry" w Osadzie należy mówić „Jak zdrowie?", a zamiast „Do widzenia" — „Bądź zdrów". Najwyższy czas przestać tolerować powszechny brak manier wśród pacjentów. Lekceważenie nowo wprowadzonych zasad zostało oczywiście obwarowane karami. Także nasze posiłki odbywają się w atmosferze większej ogłady. Zanim sięgniemy po łyżki, recytujemy chórem dwuwiersz poety. Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie Jako smakujesz — az się zepsujesz Proponowałem, aby te piękne słowa recytować za każ- dym razem trzykrotnie, ale Alfredo uznał to za przesadę. W świetlicy przybyło nowe hasło: LEPIEJ BYC ZDROWYM I POSŁUSZNYM NIŻ KRNĄBRNYM I CHORYM. To szczegól- ne miejsce otrzymuje powoli odpowiedni do swej rangi wy- strój. Nasi mistrzowie rozgromili drużynę pielęgniarzy w grze na automatach; sam pułkownik gratulował mi przygotowania zawodników. Podkreśliłem skromnie zasługi Alfredo mówiąc, że bez jego zaangażowania byłoby to niemożliwe. Tak, tak, powiedział pułkownik i ulotnił się. Nie zapomnę ci tego, stary, zapewnił Alfredo. W dowód zaufania przyniósł mi do poczy- tania gazetę sprzed miesiąca. Maracana zbroi się na potęgę i krytykuje nasz rząd za prowadzenie tajnych badań nad przystosowaniem mózgów kocich i gołębich do naprowa- dzania rakiet. Uśmiałem się w duchu — czego to ludzie nie wymyślą. W dwa dni później Alfredo zorganizował party z dziew- czynkami i alkoholem, na które zostałem zaproszony. Było nas trzy pary, przyprowadziłem Irmindę, natomiast Alfredo i jego kumpel zaprosili jakieś pielęgniarki. Nigdy ich nie widziałem; gdyby asystowały przy badaniach, musiałbym je zapamiętać. Trochę odstawaliśmy od reszty towarzystwa, zwłaszcza ja, bo Irmindą szybko zajęli się pielęgniarze. Około północy, gdy już dobrze kurzyło nam się z głów, odważyłem się zadać Alfredo to pytanie: czy mam się uznać za wyleczonego? Szef pielęgniarzy jakby skamieniał. Nagle okazało się, ze cały pokój jest trzeźwy — z wyjątkiem mnie. Stosunki z Alfredo wróciły do dawnej służbistości. Dobrze mi tak. Powinienem wiedzieć, że są w Osadzie sprawy o których wspominać nie wolno. 28 maja 2084 Łatwo przyszło, łatwo poszło — ile czasu minie, zanim odzyskam stracone zaufanie Alfredo? Tak mi powiedział: straciłem do ciebie zaufanie. Wymyślasz hasła, nowe metody szkolenia i inne pożyteczne rzeczy, ale nie towarzyszy temu wewnętrzne przekonanie. Jasne, że powin- niśmy pomagać ludziom z Osady w wewnętrznych prze- mianach, które są nieodzownym warunkiem wyleczenia, ale zaczynać należy przede wszystkim od siebie. Nie myśl, Oe nie wyciągnąłem z tego wniosków, powiedział. Co miał na myśli? Nie cierpię takich dwuznacznych odżywek, które dręczą człowieka po nocy. W Osadzie wybuchł bunt. Nastąpił zaraz potem, jak Alfredo ogłosił na apelu, że wszyscy pacjenci zamiast imion i nazwisk otrzymają kryptonimy: Tulipan, Szarotka, Hiacynt i tak dalej. Głośniki huczały non stop pełną listę, po trzech dniach imiona miały pójść definitywnie w zapomnienie. Przez dwa dni był spokój. Trzeciego po apelu i posiłku pacjenci zebrali się samorzutnie na placu i zaczęli skandować: — Nie chcemy kryptonimów! — Wyszedłem, aby ich uspokoić i we- zwać do rozejścia, ale nie ustępowali. No dobra, czego chce- cie, powiedziałem z rezygnacją. Mówić pojedynczo i treści- wie. Jeśli mnie przekonacie, porozmawiam z Alfredo. Gdybym przypuszczał, że to taka poważna sprawa... Jako pierwszy wystąpił facet, z którym do tej pory nie było żadnych kłopotów, jeden z naszych mistrzów na auto- matach, wzór wyszkolenia i w ogóle. — Spójrz, komisarzu — powiedział — ja mam nazywać się Stokrotka? I to ma przyspieszyć wyzdrowienie? Chcecie mnie upokorzyć nazywając jak psiaka albo tandetny pensjo- lat pod miastem? A gdzie kodeks pacjenta, który gwaran- jje nam prawo do leczenia w godności? — Jedzenie jest coraz podlejsze, a w nocy zimno — odezwał się drugi. Istotnie, zbliża się zima, noce coraz chłodniejsze. — Nasze ubrania są w strzępach! — I w ogóle co to za choroba, którą się leczy bieganiem po pampie, analizą drogi pszczoły do ula i filmami typu „Powietrzne asy" — dodał inny. — Nie mam nic przeciwko filmom, ten był nawet niezły, ale co to ma za związek z naszą chorobą? — Kto tu w ogóle jest chory? — wrzasnął jeszcze inny. — Co to za choroba bez żadnych objawów? Mamy 173 wam wierzyć na słowo? Dlaczego nas tu trzymacie? Chcemy wracać do domów! Usiłowałem wytłumaczyć im, że ich domów już nie ma, ale mój głos utonął w tumulcie. Trochę pokrzyczeli, poskan- dowali i ktoś rzucił: — Na szpital! Dość tego oszustwa! Odpowiedział mu zgodny chór: — Na szpital! — i cała pięć- dziesiątka ruszyła w kierunku budynku lekarzy, mimo braku wezwań na badanie. Zostałem sam na placu. Właśnie zastanawiałem się, co począć w tej sytuacji, gdy wrota szpitala rozchyliły się i wyszedł z nich Alfred© w otoczeniu kilku postawnych pielęgniarzy. W rękach trzy- mał coś, co połyskiwało jak szkło, jakby płaski słój. Tłum zatrzymał się na jego widok, zaś Alfredo ruchem kapłana podniósł słój do góry. Był wypełniony lekko zmętniała cieczą; wewnątrz podrygiwał jakiś preparat. — Twierdzicie, że nie jesteście chorzy — zawołał Alfredo — ze wasza choroba jest naszym wymysłem, głupim urojeniem. No to zobaczcie: tak wygląda pierwsze dziecko urodzone w Osadzie po czteromiesięcznej ciąży. — Potrzą- snął słojem, potworny homunculus w środku zapląsał gwał- townie. — A to jego matka, znacie ją przecież — pielęgniarze rozsunęli się i dopiero teraz zobaczyłem jedną z naszych trzech szarych myszek. Twarz miała czerwoną od płaczu. — Ojciec tego maleństwa jest wśród was! — krzyknął Alfredo. Zapadła martwa cisza. — Co, nikt nie chce się przyznać? Tłum wydał jakby jęk i momentalnie stracił cały impet. Już wiedziałem, że Alfredo zwyciężył. —- Dlaczego mamy wierzyć, że to jej dziecko? — krzyk- nął niepewnie samotny głos. Poznałem: I. — Ona wam powie — Alfredo pchnął rozszlochaną kobietę przed siebie. — W nocy rodziły dwie pozostałe — powiedział — przy okazji obejrzycie sobie wasze wspólne potomstwo. Zapewniam, że wygląda nie mniej ciekawie. Pacjenci wycofali się jak zbite psy. Alfredo dostrzegł mnie i przywołał skinieniem ręki. Wciąż trzymał słój z człe- kokształtnym okropieństwem wielkości sporego szczura. Głowa embriona była wielka jak dynia. Musiałem odwrócić wzrok. — Nie popisałeś się dzisiaj — rzekł wręczając słój komuś z asysty. — Zwołaj ludzi i wracajcie do zajęć — może choć tyle potrafisz? Zapamiętałeś przynajmniej pro- wodyrów? Milczałem, choć jego zgryźliwość spieniła mi krew. — Zastanawiam się, jakim cudem facet bez krzty auto- rytetu został komisarzem — powiedział złowrogo. — Sam mnie mianowałeś — rzuciłem przez zaciśnięte zęby. Tak cichej nocy jak ta jeszcze w Osadzie nie było. 7 czerwca 2084 Ciężko mi na duszy, prześladuje mnie sumienie. Zrobiłem to, powtarzam sobie nieustannie. Ja, Bławatek, byłem do tego zdolny. Teraz wiem, jak musiał czuć się Przebiśnieg, kiedy wmawiał sobie, że mnie wydał. Nawet Rosiczka, chociaż stara się jak może, nie jest w słanie poprawić mi humoru. Było tak: podczas zajęć z gwiazdozbiorów, kiedy po prostu przyglądamy się niebu, przysiadł się I. (jednak wolę nazywać go w ten sposób) prosząc o rozstrzygającą rozmo- wę w cztery oczy. — Rozstrzygającą o czym? — rzuciłem ironicznie. — O wszystkim — odparł tonem tak poważnym, że przeszły mnie ciarki. Umówiliśmy się po kolacji. — Jest kilka faktów, które dają do myślenia — zaczął I. — Przede wszystkim potworki, które rodzą nasze kobiety. — Uważasz, że lekarze podmieniają im dzieci? — Nie. One rzeczywiście takie rodzą. Ale ani deforma- cje tych karłów, ani skrócony do czterech miesięcy okres ciąży nie świadczą jeszcze o skutkach choroby! — Nie przerywałem, więc kontynuował: — Jedna z kucharek, ta czarna, która dostała dożywocie za kradzież kilograma kiełba- sy mówiła mi, że codziennie przed obiadem przychodzą do kuchni lekarze, wypraszają je na korytarz i leją coś do kotła z pokaźnej butelki. Bezpośrednio potem zupa idzie do misek. — Skąd kucharki wiedzą, że lekarze coś dodają — przecież są na korytarzu? — Podglądały przez lufcik. Więzienie nauczyło je zaradności i kilku sztuczek. To jeden fakt. Drugi: w szpitalu odbywają się jakieś doświadczenia na kotach. Fiołek, to jest, chciałem powiedzieć, ten nauczyciel geometrii zabłądził raz w inne skrzydło korytarza. Wyszedł z badań i po prostu źle skręcił. Natknął się na wózek, zwykły, na dwóch kółkach, nakryty kocem. Myślał, że znajdzie chleb albo co do jedze- nia, więc uchylił koc. Na dnie wózka leżały koty. Miały otwarte oczy, ciężko oddychały i były nieprzytomne. Tu — stuknął się otwartą dłonią w czoło — miały zaklęśniętą skórę, tak jakby ktoś wyjął im... wyjął im... — Idioto! — syknąłem — po cholerę komu mózg kota! — Nie wiem. Fiołek przestraszył się i odskoczył. Wtedy z jakichś drzwi wyszedł nieznany mu lekarz. Jak zobaczył Fiołka, bardzo się pieklił, pytał, czy coś ruszał, czego tam szuka. Potem pokazał mu, którędy do wyjścia i powiedział, że nie chce go tu więcej widzieć. Złapał wózek z kotami i odjechał w głąb korytarza. — No i co z tego? — spytałem starając się mówić normalnie. I. tak sugestywnie opowiedział o kotach, że i mnie wzięło. — Może z wyciągu kocich mózgów usiłują wyodrębnić substancję, antidotum na AIDS? — Naprawdę wierzysz w tę ich chorobę? — zakpił I. — bo ja nie. Myślę, że żadna taka choroba nie istnieje. — Nie pleć — skarciłem go. — Wobec tego po co tu siedzimy? — Ba, też chciałbym wiedzieć. Tak się zastanawiam, czy... — Czy co? — Czy przypadkiem i my nie uczestniczymy w tych badaniach. Przyjrzałeś się noworodkom, które demonstrował ostatnio Alfredo? Zwróciłeś uwagę, że skórę na głowie miały zwiotczałą i zaklęśniętą, zupełnie jak te koty? — To jeszcze nie dowód, że ktoś im powyjmował mózgi. Mogły urodzić się z defektem: wodogłowiem, atrofią mózgu albo czymś takim. — Jasne. Teraz następne ogniwo: po co Alfredo rozda- wał naszym kobietom środki antykoncepcyjne? — Z pobudek humanitarnych: żeby więcej nie rodziły potworków. Zresztą zaraz przestał. — Ponieważ dołączono je do ogólnej puli lekarstw, które każdy z nas łyka raz na tydzień. Myślę, że jest tak: lekarze wyjmowali mózgi noworodkom, skracając okres ciąży do czterech miesięcy. Mógł na to wpływać dodawany do zup preparat. Zamierzali użyć tych mózgów do jakiegoś celu, ale okazały się nieprzydatne. Teraz więc eksperymentu- ją na kotach. Po nich przyjdzie — a może już przyszła — kolej na nas. Przypuśćmy, że Osada pełni rolę laboratoryj- nego zaplecza — ponieważ ludzi trudno tak po prostu zamknąć, wmawia się im chorobę i pod pozorem kuracji czy badań dokonuje eksperymentów. Wszystko inne to tylko pic na wodę. — Bzdura — powiedziałem niepewnym głosem. — I co? Czego się spodziewasz? Że pójdę do pułkownika i zapytam go wprost? — Wcale nie — zaprzeczył I. — Chciałem tylko usły- szeć twoje zdanie. — Więc je usłyszałeś. Zresztą... zastanowię się. Mówi- łeś jeszcze komuś o tym? — Irmindzie... to jest Rosiczce. Ale tyjko o kotach i dolewaniu preparatu w kuchni. Potem poukładałem to w całość i dokombinowałem wnioski. — Dobra. Idź się myć i spać. Rano zobaczymy jeszcze, czy to się trzyma kupy. A rano, zaraz po apelu, odwołał mnie Alfredo. — Dam ci okazję do rehabilitacji — obiecał. — Chcę wiedzieć, kto twoim zdaniem pełni w Osadzie rolę czarnej owcy. — Nie rozumiem — powiedziałem. — Postaraj się być bardziej domyślny. Chodzi o kogoś, kto bruździ, kogo usunięcie zintegrowałoby tę małą spo- łeczność, uwolniło ją od prób zamętu i siania niepokoju... a w efekcie przyczyniło się do szybszego wyleczenia pacjen- tów. Mamy rzecz jasna swoje typy, ale bardzo liczymy na twoje rozeznanie. Im więcej czynników przy podejmo- waniu decyzji, tym większe prawdopodobieństwo jej trafno- ści. Zastanawiałem się. — Nie musisz zaraz odpowiadać — rzekł Alfredo. — Dam ci czas do jutra, wystarczy? Męczyłem się okropnie. Mają swoje typy... oczywiście. I najlepiej by było, gdybym w nie utrafił bezbłędnie. Co gorsza, nie przedstawiało to najmniejszych trudności. Po apelu następnego dnia Alfredo znowu mnie odwołał. — Przebiśnieg — powiedziałem z rezygnacją. — ).? — upewnił się. Poklepał mnie po ramieniu. Odchodził zadowolony. Wymówiłem się od zajęć gorączką. Co dziwniejsze, miałem ją chyba. Plus dreszcze. Kucharka przyniosła mi .»~----------- 177 zupę. Jadłem z obrazem lekarza przed oczami, który dolewa do kotła cieczy z wielkiej aptekarskiej flaszy. Wieczorem Rosiczka ze wszystkich sił starała się mnie pocieszyć. Nie wytrzymałem gniotącego pierś ciężaru i po prostu wyznałem jej wszystko. — Znam to — oświadczyła ziewając — Przebiśnieg mnie wtajemniczył. — I potrafisz tak spokojnie o tym mówić? — A czemu nie? Moim zdaniem zadręczasz się nie- potrzebnie. I tak by wzięli właśnie jego: był przecież na czele listy. Poza tym jeszcze tego samego dnia zrelacjonowałam całą rozmowę Alfredo. — Jej ładną twarz okrył woal smutku. — Jak myślisjt co z nim teraz zrobią? — łzy jej nabiegły do oczu. — Co z nim teraz będzie? 16 czerwca 2084 Nazajutrz podczas apelu ogłoszono ucie- czkę I. Lekarze wzywali nas po kolei, pytając o kontakty z I. W skład komisji wchodził również Alfredo. Na mój widok szepnął coś lekarzowi do ucha. Ten uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Po południu głośniki zakomunikowały, że I. został ujęty szesnaście kilometrów od Osady. Uciekał w kierunku granicy maracańskiej. Sądziłem, że przywiozą go do Osady, ale nikt z nas więcej go nie zobaczył. Rosiczka strasznie przejmowała się jego losem. — Lubiłam go — wyznała — był naprawdę niezwykłym człowiekiem. 2085 EPILOG Reporter niezależnej telewizji sateli- tarnej IST zaprogramował automatycznego kamerzystę. Obej- rzał trzymany w ręku plik notatek i powiedział: — Dobra, Johnny, lecimy. Kamerzysta błysnął czerwonym światełkiem, kierując ku niemu lufę obiektywu. — Gdzieś poza orbitą Marsa — zaczai reporter — wielkie mocarstwa ścigają się zażarcie, instalując bronie n-tej generacji na Izis, Hermesie, Junonie i innych planetoidach 0 boskich imionach. Tu, na Ziemi, sprawy mają się nie tak dobrze. Lokalnym antagonistom w rodzaju Puertoriconu 1 Maracany, spóźnionym o dobre sto lat, pozostało jedynie podążanie dawno wystygłym tropem. Dwudniowa wojna, rozpoczęta 19 października atakiem puertoricońskich jednos- tek na terytorium Maracany, toczyła się przy użyciu wszel- kich dostępnych środków. Kiedy po południu tego samego dnia wojska maracańskie przeszły do kontrofensywy, prze- nosząc zmagania na obszar wroga, sztab Puertoriconu podjął decyzję odpalenia rakiet średniego zasięgu. Pogłoski o in- stalowaniu tych rakiet były od jakiegoś czasu uporczywie roz- głaszane przez Maracanę, lecz nikt nie dawał im wiary. Oto te sześćdziesięciometrowe kolosy, ukryte w jeszcze głębszych silosach z betonu. Z blisko dwudziestu rakiet wystartowało łącznie siedem, z czego cztery eksplodowały na wyrzutniach, a trzy po kilku sekundach lotu. Pozostałe nie zdołały opuścić stanowisk startowych, poprzestając na odrzuceniu pokryw i elementów maskujących. Specjaliści ONZ przypuszczają, iż tak niską skuteczność zawdzięczać należy awariom instalacji. Jak wiado- mo, poziom techniki puertoricońskiej pozostawia wiele do życzenia, nawet zważywszy na warunki Piątego Świata. Według informacji dostarczonych przez wywiad Mara- cany, instalowanie rakiet przez Puertoncon przebiegało w ra- mach operacji „Ogródek". Istotnie, poszczególne stanowiska oznaczone zostały nazwami kwiatów, jak Stokrotka, Bława- tek, Hiacynt czy Rosiczka. Niezależnie od tej zasady trafiają się wyjątki: Alfredo, Julio, Hilberto. Wojska Maracany po zajęciu siedemdziesięciokilometrowego pasa pampy ogłosiły go strefą demarkacyjną, odpowiadając na apel o zawieszeniu broni. W zajętej strefie, około czterdziestu kilometrów od granicy znajduje się spalona osada drewniana i ruiny dużego budynku, wysadzonego zapewne w ostatniej chwili. Przezna- czenie tych obiektów nie jest jasne. Pomiędzy zwaśnionymi krajami toczą się obecnie roko- wania. Eksperci ONZ kontynuują badania w strefie demarka- cyjnej. Nie wyklucza się możliwości natrafienia na nieznane jeszcze gniazda rakiet puertoricońskich. O wynikach tych prac będziemy informować państwa na bieżąco. Reporter obejrzał zmontowany przez kamerzystę ma- teriał, naniósł kilka poprawek i przesłał nagranie do studia I ST. Złożonego kamerzystę umieścił w płaskiej walizce, którą cisnął na tylne siedzenie stratocykla. Wsiadł do maszyny i wystartował. Przelatując nad jednym z gniazd obrzucił znudzonym wzrokiem gromadę żuczków mocujących się z połyskującym matowo stalowym wrzecionem. — Przeklęte pustkowie — podsumował — gdzie by się tu zabawić? maj 1985 ¦ Eutanazja m bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym gęstszy stawał się tłum przed nami. Wreszcie utknę- liśmy zupełnie: przed maską samochodu wyrosła żywa ścia- na. — Zawsze tak jest — powiedział do siebie kierowca. Pochylił się ku przedniej szybie i spojrzał w górę, jakby czegoś się stamtąd spodziewał. Lord siedział obok mnie, nie wydawał się zaskoczony sytuacją. Chciałem zapytać, na co czekamy, ale kierowca znowu nachylił się ku przedniej szybie. — Jest — powiedział. Zobaczyłem, jak tłum koło samochodu rozstępuje się niechętnie, czy też jest czymś rozsuwany. Po chwili wokół było tyle miejsca, że automatyczny policjant wylądował cał- kiem swobodnie obok okienka kierowcy. Był to miły facet o ujmującym uśmiechu. Poprosił kierowcę o dokumenty, ale kierowca wzruszył tylko ramionami i oparł ręce na kierowni- cy. Usłyszałem, jak Lord sapnął z oburzeniem, otwofzył drzwi i wychylony do połowy krzyczał coś o czujniku, któ- rego jeszcze nie wbudowano policjantowi. Policjant ciągle się uśmiechał, ale ręki wyciągniętej po dokumenty nie cofał. Lord podał mu niewielką płytkę, którą tamten potrzymał przez chwilę w szczelinie na piersiach, zwrócił Lordowi, a potem skwapliwie zaczął manewrować przyciskami małego pudełka. Pole siłowe jeszcze bardziej rozepchnęło tłum i wżarło się weń wąską kiszką. Ruszyliśmy. Mijaliśmy w milczeniu ściśnięte szpalery, ustawione jak na powitanie dostojników. Spojrzałem za siebie — policjant wzbił się w powie- trze i odleciał. Tłum zamykał się za nami natychmiast, czerniał groźnie za szybą. • — Jesteśmy na miejscu — powiedział Lord. Wysied- liśmy. Kierowca wysiadł także. Staliśmy przed szaroniebieską kopułą. Przed chwilą wydostaliśmy się ze strefy cienia.' Stojące wokół budynki strzelały na sto pięter w górę, byliśmy na dnie studni, wysoko nad głowami widzieliśmy odrobinę czystego nieba. Wyglą- dało jak kawałek lusterka zawieszony w powietrzu. — Jak pan to zrobił, Lordzie? — spytałem. Normalnie światło słoneczne nie powinno tu docierać, — Sprytne, nie? — uśmiechnął się Lord. — Ale po kolei, Botherius. Wszystkiego dowie się parv w swoim czasie. Postąpił parę kroków naprzód i zanurzył się w mate- .riale kopuły. Poszedłem za jego przykładem. Przechodząc odruchowo zamknąłem oczy, ale nawet przez przymknięte powieki spostrzegłem, ze blask wzmógł się. Jednocześnie poczułem zapach, taki, jakiego nie spotkałem jeszcze w życiu. Nic, co znałem, nie pachniało w ten sposób. Pod lazurową czaszą rozciągało się morze zieleni. Wie- działem, że są to rośliny, ale nie przypuszczałem, że mogą wyglądać w ten sposób i że może ich być tak wiele na jednym miejscu. Stałem porażony, nie mogłem zrobić kroku. Jak okiem sięgnąć kołysały się trawy, przetykane kolorowymi strzępkami, które rosły na wysokich łodygach. Przypusz- czałem, ze wsadzono to dla ozdoby, ale Lord wytłuma- czył, ze są to również rośliny, wyrastają z gleby i noszą nazwę kwiatów. To właśnie one są źródłem dziwnego za- pachu. — Z gleby? Co to jest gleba? — Jakby to panu... to jest ziemia. Dalej nie rozumiałem. — To, co ma pan pod nogami. Coś jakby drobno pokruszony asfalt lub beton, tylko brązowego koloru. — Aha — powiedziałem. — Już wiem. Pomiędzy poletkami, na których rosły trawy i kwiaty, przechadzali się wąskimi ścieżynami chudzi osobnicy w bia- łych fartuchach. Co chwilę któryś z nich nachylał się nad kwiatem i przedmiotem podobnym do pędzelka gmerał łagodnie w jego wnętrzu. — Co oni robią? — zapytałem Lorda. — Zapylają je. — Zapylają? — Tak się to nazywa. Zaobserwowaliśmy, że kwiaty zapylane rozwijają się lepiej. Ale prawdziwego znaczenia tego zjawiska do dziś nie udało się wyjaśnić. Lord pochylił się nad kwiatem i zbliżył nos do jego delikatnych płatków. Zachowywał się jak w budce z tlenem albo ozonem — wciągał powietrze długimi haustami i wy- puszczał je z ociąganiem, niesamowicie przy tym posapując. Rytuał jaki czy co? Wreszcie przestał. — Niech pan powącha — zwrócił się do mnie. Spojrza- łem na niego dzikim wzrokiem, więc szybko dodał: — Kwiaty służą do wąchania, mój panie. Zauważyłem, że kierowca, który pod kopułą zmienił się nie do poznania, też przypadł nochalem do czerwonego strzępka. Pochyliłem się nad następnym. Woń, którą czułem po wejściu, uderzyła mnie teraz w nozdrza, spotęgowana stukrotnie, wdarła się we mnie przemocą, słodka, ciężka, otumaniająca, wszechpotężna, ani nie byłem w słanie oprzeć się jej, ani dłużej znieść przeklęte- go narkotyku, podniosłem więc głowę, wypuściłem zapach z płuc — i w tej samej chwili zacząłem na nowo go pragnąć. Powąchałem wilgotne płatki; pachniały tak upojnie, iż od razu wróciło poprzednie wspaniałe uczucie, to samo, a jednak in- ne; zapach zdawał się przenikać mnie, prześwietlać, jakby zmierzał gdzieś wyżej, chwilami nikł, odkrywałem go znowu, to on chował się przede mną, to ja uciekałem przed nim... Musiałem śmiesznie wyglądać, bo kiedy podniosłem głowę, Lord miał oczy pełne łez. — Lordzie, czy to jest szczęście — wąchać kwiaty? — Tak — odpowiedział poważnie Lord. — Tak mi się zdaje. Spojrzał na mnie, znowu się zaśmiał. — Zapylił go pan, naprawdę! Jeszcze ma pan pyłek na nosie! Cieszyliśmy się obaj jak dzieci. Obok podskakiwał nie- zgrabnie kierowca. Śmiał się do rozpuku, łzy ciekły mu po policzkach i to sprawiło, że na jego pospolitej twarzy malowa- ła się wzniosłość, której nie dostrzegłem przedtem. Siedząc w samochodzie wziąłem go wręcz za homoida. Poszliśmy dalej. Lord nadal plótł coś na temat zapyla- nia. Wolałem rozglądać się niż słuchać, ale kiedy powie- dział, że dawniej zapylaniem zajmowały się małe latające stworzonka zwane pszczołami, poprosiłem żeby pokazał mi jedną. — Nie ma ich tutaj — rzekł Lord. — Zresztą nigdzie na Ziemi ich nie ma. — Co się z nimi stało? — zapytałem bez specjalnego zainteresowania. — Wyginęły. A właściwie wytruliśmy je — odrzekł Lord. — Głupie pytanie — powiedziałem samokrytycznie — cóż innego mogłoby się stać? — Zamówiłem w Instytucie Rekonstrukcji Przeszłości sztuczne pszczoły. Mają być jak prawdziwe. Być może zamó- wię również żaby. — Żaby? — Też takie owady. Tylko większe. Były podobno bardzo pożyteczne. Nudziła mnie ta rozmowa. Nigdy dotąd nie słyszałem o żabach, owadach ani pszczołach. Zbliżaliśmy się do wielkiej przegrody, za którą szumiało coś tajemniczo. W kieszonce Lorda pisnął cienko komunikator. — Co jest? — rzucił Lord. Wyjął urządzenie z kie- szonki i przyłożył do ucha. Jazgotało cieniutko i śpiewnie. — Musimy wracać — powiedział Lord. — Zbyt długi pobyt tutaj zakłóciłby równowagę tego środowiska. Wie pan — uśmiechnął się przepraszająco — trzeba tu utrzymywać temperaturę z dokładnością do setnych stopnia... Uparłem się jednak, że chcę zobaczyć, co jest za prze- grodą, więc poszliśmy jeszcze i tam. Też rosła trawa i kwiaty, a jakieś zmyślne urządzenie rozpylało nad nimi ciecz. Kro- pelki cieczy opadając na rośliny nadawały im połysk i czyniły jeszcze bardziej zielonymi. W powietrzu wisiała mokra mgieł- ka, czułem na twarzy uderzenia kropelek jak dotknięcia ostrych szpileczek, lecz nie cofałem się, bo Lord także tkwił w miejscu. Padające z góry światło dawało na tle mgiełki kolorowe refleksy; chwilami wydawało i.ii się, że widzę półkolisty, wielobarwny pas. Spytałem Lorda, czy dostrzega coś takiego; skinął głową i powiedział, że to tęcza. — A ta ciecz? — To woda. — Lordzie, nie jestem chemikiem... — Dawniej spadała z nieba, a zjawisko to nazywane było deszczem. Dzisiaj muszę ją specjalnie sprowadzać z da- leka — i słono za nią płacę... Przed wyjściem ładna dziewczyna wręczyła mi w imieniu Lorda jeden z tych pachnących fenomenów — i puszkę wody. Prawdziwy kwiat! Pomyślałem, że będę musiał pokazać go Suzy, albo nawet darować — ale pachniał wspaniale i był śliczny, więc postanowiłem go zatrzymać. Drogę od kopuły do samochodu przebyliśmy biegiem i z chusteczkami przy nosach — tak polecił Lord. Powietrze istotnie było bardzo zanieczyszczone, po atmosferze kopuły nagły z nim kontakt mógłby nam zaszkodzić. W samochodzie od razu włączyliśmy tlen, mimo to kierowca rozkaszlał się i upłynęło pięć minut, zanim był zdolny prowadzić. Lord po- winien dawno zrezygnować z niego i z samochodu i kupić sobie grawiplan, cóż kiedy przywiązał się do starego. Patrzy- łem na jego pobrużdżony kark (Lord mówił, że kierowca ma sto trzydzieści lat) i myślałem, jak też wyglądał świat, gdy kierowca był dzieckiem. Postanowiłem sprowadzić kilka kro- nik przyrodniczych do mojego wideo. — Lordzie, czy to prawda, że kiedyś rośliny rosły wszędzie? — spytałem gdy się rozstawaliśmy. — Czy mogę liczyć na jeszcze jedno takie zaproszenie? Kiwnął głową. Wróciłem do siebie i od razu zamówiłem kroniki przyrodnicze. Miały nadejść nazajutrz. Chciałem włączyć wideo, gdy nagle... Wstawało słońce. W dolinie było już jasno, biało od kwitnących sadów i żółto od kaczeńców, obficie porastających mokradła nad rzeczką. Zewsząd buchała świeża, soczysfa zieleń. Pod niebem, czystym, lazurowym, budził się las. Na nasłonecznionym stoku doliny kwitły poziomki... Trwało to chwilę, nie dłużej niż parę sekund. Zrozu- miałem, że uległem halucynacji. Powąchałem ostrożnie kwia- tek i przypomniałem sobie, ze Lord polecił włożyć go do wody. Otworzyłem puszkę i zanurzyłem- seledynową łodyż- kę w wodzie. ...wiatr niósł zapach jaśminów, bzów, konwalii, nieza- pominajek i fiołków. Szumiały drzewa, listki na gałęziach powiewały jak malutkie zielone chorągiewki. Słońce wzeszło na dobre, las się rozgadał tysiącem ptasich głosów. Pszczoły buczały przelatując nad łąką. Będzie upalny dzień, mówili ludzie... To niemożliwe, myślałem sennie. .. .falowały łany dojrzewających zbóż, w wysokich tra- wach brodziły bociany. Żyto strzelało wysoko, groźne, wąsa- te, kwitły kąkole i chabry. Dźwięczały kosy i rozlegały się nawoływania żeńców. Ludzie z troską spoglądali w niebo. Dojrzały poziomki i jagody, ptaki uczyły latać swoje młode... ...niebo poczerniało, zerwał się wicher, lunął deszcz. Pod miedzą przycupnęła skulona polna mysz, której woda zalała mieszkanie. Będą rosły grzyby, cieszyli się ludzie. W sadach dojrzałe jabłka padały ciężko na ziemię: pac, pac... .. .z drzew dawno opadły liście. Wiatr niepokoił je jeszcze, porywając w szaleńczy taniec. Trawa od ciągłych deszczów stała się ciemna, jakby brudna, odleciały ptaki. Ostatni raz przed zimą przygrzało słońce, miało się ku za- chodowi. Palono ogniska na kartofliskach... .. .dostojnie, mięfcfco padał śnieg. Mróz ściął kałuże. Wróble siedziały nastroszone na gałęzi; w domu dzieci ubierały choinkę. Zapadał mrok, było coraz ciemniej, coraz ciemniej i ciszej, w dali zamierała muzyka — zupełnie jakby dzwoniło tysiąc kryształowych dzwoneczków... Powtarzający się uporczywie sygnał informera sprawił, że podniosłem głowę. Nacisnąłem klawisz, właśnie nadszedł komplet kaset z kronikami przyrodniczymi. Ale przecież miały nadejść nazajutrz! Spojrzałem na ekran informera i zdę- białem: data była jutrzejsza. Upłynął cały dzień. Spojrzałem na puszkę, w której stał kwiatek. Ale co to? Zwiesił główkę na zwiędłej łodyżce, płatkami niemal dotykał blatu. Podniosłem go, próbowałem wyprostować. Bezskutecz- nie. Powąchałem — nie pachniał. Nie zył już. Przez wiele minut siedziałem bez ruchu. Potem zamówiłem numer Centrali Spełniania Życzeń. Pół sekundy — i miałem połączenie. Miły dziewczęcy głos zaszczebiotał: — Tu Centrala Spełniania Życzeń. Witamy cię. Nasza Centrala gwarantuje szybkie spełnianie wszystkich życzeń na- szych klientów. Jak brzmi twoje życzenie? — Chcę umrzeć — odpowiedziałem głośno, wyraźnie. czerwiec 1975 I Sposób umierania samym środ- ku tej dziwnej rzeczywistości, która raz była snem, a raz jawą leżał Filip El Canna, pierwszy pilot transportowca ,,Mi- nerva". Gdzieś wysoko uleciał świat, co istniał dotąd, on zaś zwalił się w miękką i cichą ciemność i leżał tam nie czując zimna ani głodu, ani w ogóle niczego. Nie umiałby powie- dzieć, jak długo to trwało — może dzień, może miesiąc. Potem w świecie zgaszonych świateł pojawiły się głosy. Noc odeszła, wróciła i jeszcze raz odeszła. Było cicho, bo głosy nagle zmilkły, tak dokładnie, że Filip El Canna nie był pewien, czy słyszał je rzeczywiście. „Coś dziwnego stało się ze mną — pomyślał bez niepokoju, leniwie. — Zaraz nadejdzie lekarz." Lekarz stał z boku, uśmiechnięty, wysoki, jego ciepłe palce ruchem wypraktykowanym od wieków przez pokolenia uleczycieli ujęły przegub lewej ręki Filipa El Canna i zacisnęły się lekko na tętnie. — Nareszcie pan przyszedł, doktorze — powiedział El Canna. — Niech pan obejrzy nogę. Boli... Lekarz wpatrywał się w tarczę zegarka licząc uderze- nia pulsu. Poruszał przy tym wargami i nie przestawał się uśmiechać. — Doktorze, konam z bólu... niech pan zostawi wresz- cie ten puls, do cholery!!! Otworzył oczy. Leżał na miękkiej białej łące, pod zielonym bezsłonecznym niebem. Rozejrzał się: żywej duszy, jak gdyby uśmiechnięty i wysoki lekarz zdołał ulotnić się w jednej chwili. Rwący ból w prawej nodze przyprav/iał niemal o szaleństwo. Zacisnął zęby aż zgrzytnęło — i nagle wszystko znikło, ból rozpłynął się w oceanie skondensowa- nej czerni. Lecieli z Marsa z ładunkiem rudy. Zgodnie z wymogami regulaminu co dwanaście godzin, na zmianę z Ralfem, spraw- dzali kurs. Równie dobrze mogliby grać w karty — autopilot prowadził jak po sznurku, odchylenie nie wykraczało poza dopuszczalną normę. Aż do momentu, gdy El Canna szykując się do snu odebrał telefon. — Cztery stopnie odchylenia — oznajmił Ralf. El Canna od razu pobiegł do sterowni. Ralf siedział przy pulpicie i strzelał przełącznikami. — Wygląda na awarię auto — powiedział przed siebie. Według rejestratora błąd narastał od dwóch godzin, po eksponencie. Zupełnie jakby autopilot pomylił znak sprzę- żenia zwrotnego. Ale czemu w takim razie — przy takim gradiencie — nie odezwał się żaden z obwodów alarmowych? Mieli do wyboru: albo sprawdzić cal po calu najważ- niejsze obwody autopilota, albo go wyłączyć i przejść na sterowanie ręczne. Przez chwilę milczeli. — Sprawdzamy? — spytał El Canna. Pracowali przez szesnaście godzin bez przerwy. W auto- pilocie niczego nie znaleźli, ale też zamierzenie przerastało znacznie ich możliwości. Odkryli jednak usterkę w sterowaniu ładowniami; wymienili cały układ blokady magnetycznej i umieścili na swoim miejscu kontener, który przypadkowo zerwał się z zaczepów. Autopilotowi domontowali dodatkowy obwód alarmowy, który zajął im najwięcej czasu. Siedzieli po tej robocie porządnie zmęczeni i senni, — Ktoś musi zostać przy sterach — powiedział Ralf. Wyciągnął z kieszeni pieniążek — nie wiadomo po co woził ze sobą przeróżne szpargały — i podrzucał go na dłoni wyczekująco. — Orzell — powiedział El Canna. Śledził lot monety znużonym wzrokiem. Upadła rantem, potoczyła się po podłodze i znieruchomiała. Ralf był bliżej, pochylił się nad błyszczącym krążkiem i przyglądał mu się spokojnie. — Wygrałeś — oznajmił i schylił się, żeby podnieść pieniążek. El Canna skoczył z fotela; zdążył złapać jego rękę tuż nad monetą. Później wiele razy zastanawiał się, czemu to zrobił. Ralf patrzył na niego zdumiony: oczy- wiście wypadła reszka. — Przepraszam — powiedział El Canna — sam nie wiem, co się ze mną dzieje. Stał przed lustrem- w swojej kabinie. Chciał się ogolić przed pójściem do łóżka, ale po krótkim wahaniu zrezygno- wał. Nim zasnął, włączył się ze sterowni Ralf. — Dobranoc — powiedział. — Kolorowych snów. — Wzajemnie — odrzekł El Canna ziewając. Usłyszał, jak Ralf roześmiał się krótko. Zbudził się nagle w środku najgłębszego snu, wypeł- niony nieokreślonym uczuciem, które dopiero później wydało mu się rodzajem nieuzasadnionego — wtedy — niepokoju. Sen odszedł od razu i nie chciał wrócić, więc El Canna leżał z otwartymi oczami, bez jednego ruchu, bojąc się spłoszyć w sobie tego dziwnego gościa. Próbowałby go zidentyfi- kować, gdyby w przeszłości przynajmniej raz doznał czegoś podobnego. A tak nie udało się — coraz bardziej irytowała go własna nieporadność; wreszcie zły, zmęczony i z powro- tem senny obrócił się na bok. — Przywidzenia — mruknął. Zanim zasnął ponownie, namacał w mroku kontakt chro- nometru. Zielone cyferki wystrzeliły prawie przed nosem. By- ła dwudziesta druga dwadzieścia czasu Greenwich. Reszta nocy minęła spokojnie. Rano, nim zabrał się do śniadania, wziął zimny prysz- nic. Jadł z apetytem — wszystko było jak co dzień, a jednak inaczej — znienacka przyłapał się na spostrzeżeniu, że nie może przestać myśleć o tym dziwacznym niepokoju, który go zbudził w nocy. — Przywidzenia — osądził. — To minie. Miesiąc urlo- pu nad morzem, koniecznie z Anną. Otrzepał kombinezon z okruszyn chleba, patrzył jak wchłania je urządzenie czyszczące. Połączył się ze sterownią i czekając na Ralfa sznurował bluzę na piersiach. Ralf się nie zgłaszał. Dosypia, pomyślał El Canna z roztargnieniem. Wzruszył ramionami — w gruncie rzeczy chciał tylko usłyszeć jego głos. Do sterowni miał nie więcej jak dwadzieścia kroków. Poszedł tam nie zwlekając, drzwi odskoczyły bezszelestnie z jakąś służalczą gorliwością, Ralf leżał w fotelu i nawet z bliska wyglądał zupełnie jak śpiący. Tylko że nie oddychał. Ręce miał zimne i skórę na twarzy też. Nie żył od dobrych paru godzin. El Canna cofał się, niemy z przerażenia. Obudził się o świcie, który wpadał przez okna perłowym blaskiem. Jak granie srebrnych trąb archanielskich przetaczał się nad światem grzmot potężnego głosu. El Canna otworzył oczy, ale zanim zdążył wyjść z pogranicza ciężkiego snu, który zrywał się do lotu jak leniwy, zły czarny ptak, głos umilkł zupełnie i naprawdę nie sposób było określić, do którego ze światów należał. Z nieba spływała spokojna sele- dynowa poświata — monotonna jak deszcz w bezwietrzny dzień. Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł. Kto wybudował tę dekorację rodem z tandetnego filmu? To, że okolice Ziemi uczyniono terenem działań nie kontrolowanych przez ludz- kość, zdumiewało tylko El Cannę. Lecz kiedy wyobraził sobie za nieprzezroczystymi ścianami oczy śledzące spokojnie każdą jego reakcję — był prawie przerażony. Ktoś go obserwował; czuł na sobie to spojrzenie każdym centymetrem kwadratowym skóry. Z gardłem ściśniętym strachem leżał bez jednego ruchu. W kabinie El Canna powoli przychodził do siebie. Strach ściekał zeń strumyczkami zimnego potu. Ralf był zdrowy jak koń — cherlaków wysyła się do sanatorium, nie w kosmos. A jednak lekarze coś przeoczyli. Serce? Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Na zupełnie miękkich nogach minął uciekające na bok drzwi sterowni. Ralf leżał jak przedtem, na kontrolnym palił się spokojnie krwa- wy napis AWARIA. Dopadł fotela, strzelił klamrami brzusz- nych pasów ochronnych, dopiął piersiowe, z pasją wyłączył i autopilota. Skorygował kurs i napis AWARIA zgasł. Czekając na automat transportowy obserwował Ralfa kątem oka. Nadjechała maszyna. Szamotała się z opornym ciałem usiłując wyjąć je z fotela. Wreszcie podjęła ciężar i drzwi zasunęły się za nią bezgłośnie. Śledził na wewnętrz- nym ekranie, jak sunęła korytarzami — ociężała, niezgrabna, lecz posłuszna. W rytm jej jazdy dyndały nogi Ralfa. Wcisnął klawisz rejestratora. Ekran rozjarzył się, za- migotał, w okienku licznika przeskakiwały cyfry. Czas w ste- rowni cofał się. El Canna zwolnił klawisz: dotarł do wczoraj. Stał naprzeciwko Ralfa, który tkwił w obrotowym fotelu. Prawda, jeszcze głos. — Sam nie wiem, co się ze mną dzieje — powiedział El Canna z ekranu. Pamiętał ten moment. Przesunął zapis trochę do przodu. Na ekranie był tylko Ralf. Wpółleżał w fotelu zamknąwszy oczy. Obraz następny: Ralf jak przedtem. Także na pulpicie i nic istotnego się nie działo. I tak już do końca taśmy. El Canna przypomniał sobie, że oprócz obrazu i głosu rejestrator notuje także wskazania czujników, które wszyscy piloci noszą umieszczone na stałe pod skórą w różnych okolicach ciała. Odnalazł monitor kontroli medycznej i jeszcze raz cofnął zapis. Ciemne wnętrze monitora wypełniło się kolorami: świetliste węże wykresów rozpoczęły swój taniec. Włączył pamięć „Minervy". — Co przedstawiają wykresy? — rzucił w mikrofon, nie spuszczając oka z pulsujących linii. — Wykres numer jeden: elektrokardiogram — oznaj- mił głośnik. — Wykres numer dwa: elektroencefalogram... wykres numer... Więcej nie potrzebował. Wyłączył pamięć i głośnik ' zamilkł. Manipulując klawiszami dotarł do miejsca, gdzie rozbu- jana krzywa kardiogramu przechodziła w prostą poziomą. Przejście było nagłe; oznaczało ni mniej, ni więcej tylko śmierć Ralfa. Zawał? El Canna spojrzał na licznik. Same dwójki i na końcu zero. ' Noc, cztery identyczne zielone cyferki świecące w mroku zupełnie jak tę w okienku rejestratora. El Canna siedział w fotelu jak porażony gromem. Nie miał czasu na rozpamię- tywanie szczegółów, bo na pulpicie pod tabliczką ŁADOW- NIE zamigotała czerwona lampka. Włączył się głośnik. — Ładownia czwarta: awaria pierwszego stopnia. — Likwidować automatycznie! — krzyknął do mikro- fonu. Czuł, że za wszelką cenę musi zyskać kilka minut do namysłu. — Awaria pierwszego stopnia — nalegał głośnik. — Likwidacja automatyczna niemożliwa. — Podać przyczyny! — El Canna miał wrażenie, że grunt usuwa mu się spod nóg. — Przyczyny nieznane — zachrypiał głośnik. Przez chwilę było zupełnie cicho, potem pojawił się daleki jazgot wywołany jakby sprzężeniem czy rezonansem, ucięty znowu ciszą. Czysty, wyraźny głos oznajmił: — Przyczyna awarii — zakłócenie sygnału sterującego. Amplituda sygnału zakłócającego modulowana z dużą do- kładnością. Układ sterujący nie reaguje na sygnał... reaguje na zakłócenie... zakłócenie pełni rolę sygnału. Podać para- metry? — Natychmiast! — krzyknął — Monitor siódmy! Patrzył na liczby skaczące ostro koło wykresów. Gapił się na nie z otwartymi ustami. I już rozpinał pasy zamierzając biec w kierunku ładowni. Zatrzymał się jeszcze. Włączył mikrofon. — Komunikat specjalny do bazy Quarnier-Delta. Treść: formuła standardowa plus komentarz. Treść komentarza: Ralf nie żyje, awaria auto, awaria układu sterującego w ładow- ni czwartej. Przyczyny niejasne. Koniec komunikatu. Nada- wać w ustalonym paśmie co dwie godziny aż do odwołania. Zerwał się z fotela, włączył autopilota i pobiegł do drzwi. Droga do ładowni zajęła mu pół minuty, dyszał ciężko oparty oburącz o pochyłą konsolę. Próbował włączać obwo- dy awaryjne, ale pod czwórką ciągle nie pojawiała się świetlista plamka. Zaklął i poszukał wzrokiem szafki z oprzyrządowaniem. Wyjął z niej dwie grube metalowe podeszwy, dzielone niesymetrycznie wzdłuż osi, skręcane po założeniu na buty specjalnym kluczem. Wśród pilotów nosiły nazwę kaloszy magnetycznych. Zamocował kalosze, dokręcił dokładnie, że- by nie było luzów i stukając głucho poszedł w kierunku kla- py wejściowej. Ściany i dno ładowni były metalowe — nawet gdyby aułopiloł wyłączył ciąg, kalosze magnetyczne pozwalały nadal poruszać się w miarę swobodnie — mimo nieważkości. W ładowni panował półmrok. Przystanął kilka kroków od klapy czekając aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Nie zabrai reflektora; jak długo latał, nigdy nie słyszał o awarii oświetlaczy. Zaczynał rozróżniać kanciaste kształty kontenerów. Zwy- kle stały równymi rzędami obok siebie, w swoich rynnach — jak konie wyścigowe w boksach. Teraz jednak niektóre wyjechały z rynien, inne z nich wyskoczyły i wspierały się ciężko na przegrodach między rynnami. Niektóre mu- siały zderzać się ze sobą, bo stały tam, gdzie zwykle było przejście, jedne zupełnie obrócone w poprzek, inne tylko lekko skręcone — lecz żeby dostać się do tablicy rozdziel- czej i ręcznie sterując dźwigami umieścić je na swoich miejscach, należało przejść między nimi. Pomyślał, że nie poradzi sobie bez światła. Już chciał wracać po reflektory, gdy tuż przed najbliższym kontenerem coś zamigotało. Raz, drugi — fioletowe jak od łuku elektry- cznego światło wydobyło z mroku stłoczone w nieładzie skrzynie i przez tę krótką chwilę El Canna spostrzegł, że niektóre spośród nich mają powginane od zderzeń boki, odrapane burty, z jednego nawet wysypała się ruda. Nie wierzył oczom: wyglądało na to, że w ostatnim czasie ładow- nia czwarta rządziła się prawami innej mechaniki — do wywo- łania takiego chaosu trzeba było potwornych zmian kursu! Światełko znów zamigotało. Wszedł na platformę i skrę- cił w kierunku pierwszej z rynien. Minął kontener, który zasłonił resztkę światła wpadającą przez nie domkniętą klapę. Po omacku zrobił jeszcze kilka kroków, przystanął. Miał wra- żenie, że światełko migotało w pobliżu, czekał w nadziei, iz jeszcze zabłyśnie. Mignęło, tym razem trochę dalej. Postąpił pół kroku w bok, żeby lepiej widzieć, i wtedy spod nóg dobiegł go cichy, metaliczny szczęk. Wypatrując tajemniczego światełka zapomniał o ryglach magnetycznych, rozmieszczonych parami na początku i końcu każdej rynny. Ich zadanie polegało na dodatkowej blokadzie kontenerów od spodu (zaczepy głów- ne znajdowały się w komorach na końcu rynien). Szarpnął lewą nogę i oderwał, widocznie magnesy złapały ją nie dość dokładnie. Za to prawą trzymały z siłą potrzasku na niedźwiedzie. Dobrą chwilę El Canna zmagał się z pułapką szukając sposobów uwolnienia. Próbował zdjąć kalosz, zdołał nawet odpiąć klamry, ale w niczym nie poprawiło to sytuacji. Gdyby miał klucz... ale klucz, wbrew regulaminowi, został w szafce. Był wielki i nieporęczny, toteż El Cannie nawet nie przyszło do głowy, by taszczyć go ze sobą. Wreszcie pojął daremność dalszych wysiłków. Usiadł ciężko na platformie. W ziejącym po prawej stronie otworze szarzały zębiska zaczepów głównych. Polowanie było skończone. Wśród tysiąca mniej lub bar- dziej dorzecznych myśli pojawiła się i taka, że ktoś, kto być może zabił Ralfa, kto miał nad urządzeniami statku absolutną władzę — postanowił zakończyć zabawę. Nie przeszkodziły mu hermetyczne ściany „Minervy" — penetrował statek rów- nie swobodnie jak olbrzym domek dla krasnoludków, z które- go wcześniej zdjął dach. Raptem kontenery zgrzytnęły o siebie żelaznymi bokami — autopilot zmieniał ciąg. Autopilot... on także słuchał tamtego. Kontenery znów natarły na siebie, coś brzęknęło w ciemności jak wybijana szyba, coś innego szurając jęło przemieszczać się po płycie. Dno ładowni zaczęło się po- chylać, zsuwając z siebie wszelkie nie umocowane przedmio- ty. Jakiś okruch zadzwonił o metalową ścianę. Zjeżdżało wszystko, zrazu wolno, po kilku centymetrach nabierając impetu. Hałas wywołany szuraniem brył rudy i kawałów oddartej blachy, zrazu pojedynczy, zlewał się w coraz głośniejszy potok. Nagle wzmocnił go grzmot — ruszyły kontenery. Wzdłuż rynny ruszył kontener stojący najbliżej El Canny. Sunął jak moloch — jak rozpędzony pociąg. Był coraz bliżej, szybki, coraz szybszy... Krzyk El Canny utonął w morzu hałasu. Wśród łoskotu bijących o siebie kanciastych olbrzymów, wśród jęku dartych na kawały burtowych blach został sam — jak Jonasz naprze- ciw rozszalałego oceanu. Żywioł porwał go w swoje wiry i pociągnął do dna, gdzie wszystko stało w bezruchu — ciche oniemiałe, wręcz senne. W tej ciszy niósł się krzyk El Canny. Co z tego, że ocalał, że żył, skoro jego dni były po- liczone? Na krótko wracały resztki świadomości — roz- glądał się po zielonym niebie jak obudzony z kosz- marnego snu, próbował wstać — wracało wspomnienie zdarzenia w ładowni. Opadał na białe legowisko, zamy- kał oczy nie chcąc oglądać mżącej zielonej poświaty; le- żał poruszając wargami, zagarniając powietrze koniuszkami palców. Pewnego dnia, gdy znowu wynurzył się z mrocznej otchłani ku mdłej zieloności, wydało mu się, że ktoś pochyla się nad nim. Słyszał głos kobiety. Z wysiłkiem otworzył oczy: nie było nikogo. A przecież ktoś na pewno wypowie- dział jego imię. Słyszał doskonale, ze ktoś je wypowiedział — zrazu normalnym tonem, później coraz bardziej wyciągniętym ku najwyższym oktawom, aż głos przeszedł w ultradźwięk. Musiał nie zauważyć właścicielki głosu, oczywiście, teraz zobaczył ją dokładnie, stała obok i znowu wołała na El Cannę. Jej głos wznosił się, podczas gdy ona sama z twarzą wciąż promiennie uśmiechniętą odpływała w dal, zmniejszała się aż do maleńkiej iskierki wydającej ostry gwizd. Filip El Canna otworzył oczy i raczej poczuł niż zauwa- żył, że w nieciekawym otoczeniu pojawiło się coś nowego. W odległości wyciągniętej ręki stał szklany cylinder do trzech czwartych wypełniony wodą. Spróbował dosięgnąć, ale źle wycenił odległość — końce palców trąciły śliską wypukłość naczynia i wywróciły je. Woda wypłynęła na łąkę i zaraz wsiąkła. Ten widok dodał mu sił. Naczynie było materialne, mokre od wody. Włożył do środka palec i przesunął dookoła. Palec stał się mokry, zebrało się na nim nieco wilgoci; wyssał ją żarłocznie. Próbował naciskać łąkę w miejscu, gdzie woda wsiąkła, ale dłoń pozostała sucha. W innym miejscu rezultat był identyczny. Siedział oszołomiony, z pustą szklanką w ręce. Pierwszy konkret w tym pełnym nieuchwytnych widziadeł świecie. Postawił naczynie przed sobą i powiedział: — Chce mi się pić. W szklance nie pojawiła się ani kropla. — Pić!!! — krzyczał. — Pić... — błagał osuwając się. Szklany cylinder tkwił bez ruchu odbijając zielonkawy blask. Złapał naczynie i odrzucił precz. Nawet nie patrzył, gdzie upadło. Znowu oglądał niezrozumiałe obrazy przeplatane zie- loną ohydą, aż spostrzegł obok naczynie, którego właśnie się pozbył. Było pełne wody. Tym razem zabrał się do rzeczy ostrożniej. Wyjąc z bólu podczołgał się całkiem blisko, otoczył cylinder ramionami. Wypił wodę do ostatniej kropelki. Leżąc zmęczony i zadowo- lony masował stłuczone ramię. „Uderzyłem barkiem w ścia- nę", zawyrokował. Kiedy odzyskał przytomność, w ładowni paliło się świat- ło. Awaria oświetlaczy ustąpiła samoistnie, kontenery wjecha- ły do rynien. El Canna leżał na platformie, tuż obok ściany. Miał odrąbaną poniżej kolana prawą łydkę. Pędzący kontener uderzył w nogę, oderwał kalosz od rygla — i przez krótką część sekundy pchał ją przed sobą aż do otworu, którym kończyła się rynna. Tutaj noga znalazła się w nożycach: jedno ich ramię stanowiła ostra krawędź ściany, drugie — krawędź kontenera. Cięcie było szybkie i precyzyjne — szcze- lina między krawędziami nie przekraczała grubości zwykłe- go ołówka do rysowania. Był wolny. Krew buchała z rany jak ze źródła, na platformie, znów poziomej, tworzyła się wielka kałuża. Pa- trzył bezmyślnie, jak jej ruchliwe brzegi zdobywają nowy teren, a kiedy liznęły rękę, którą się podpierał, oprzytomniał. Zdjął pas, rozdarł nogawkę i podwinął do góry, obna- żając poczerniały kikut. Zrobił na pasie pętlę, założył, ścisnął. Płakał z bólu i zaciskał pętlę. Pomagając sobie rękami i zdrową nogą odsunął się od kałuży, żeby sprawdzić, czy krew prze- stała płynąć. Wlókł za sobą ogromny, obrzydliwy skrzep; wil- gotny ślad na płycie z wolna wypełniała krew z kałuży. Pochylony próbował oderwać skrzep, ręka drżała, skrzep wy- mykał się śliskim palcom. Nieopatrznie dotknął rany i ze- mdlał. W jego pamięci zostało to zapisane tuż obok zielo- ności nieba i bieli powierzchni, na której leżał. Szklanka napełniała się wodą co pewien czas; czuwał nie spuszczając z niej wzroku, aby nie stracić przydziału. Przypuszczał, że napełniano ją regularnie. Pił coraz mniej, kiedyś zostało na dnie trochę wody, postanowił więc obmyć ranę. Ból cisnął nim o ziemię... o ziemię? Na czym właś- ciwie siedział? Pod naciskiem tworzywo uginało się jak gąbka, a gdy usiłował oderwać kawałek, twardniało w niemym sprze- ciwie. Dał spokój, a że na tym wyczerpał możliwości badaw- cze, nie pozostało nic innego jak przyglądać się rozległości więzienia. Nigdzie nie dostrzegał ścian, widząc jednocześ- nie bezmiar bieli rozciągniętej z dołu i zieleni u góry. W miej- scu, gdzie powinien być horyzont, kłębiła się mgła. Z każdej strony mgła wyglądała tak samo i tak samo była oddalona. Pił coraz mniej wody — przeważnie płukał nią usta i wypluwał daleko od siebie. Gorączkował; czasem polewał nią czoło, raz całą szklankę przeznaczył na toaletę. Kiedyś zaśpiewał zwrotkę wesołej piosenki. Przeląkł się własnego głosu. „Jakbym krakał", pomyślał. Tej nocy śnił o krukach. Czas mierzył za pomocą szklanek: gdy nie zużywał wody, pojawiało się następne naczynie, a po nim dalsze. „Automa- tyczny dozownik", myślał. Trzy szklanki trwał dzień i trzy noc. Gdy budził się rano, stały obok wczorajszych trzy dodatko- we; jeśli były dwie, przyjmował że noc jeszcze trwała. Jeśli opróżniał jedną ze szklanek, napełniała się pusta. Usiło- wał uchwycić ten moment — bez rezultatu. Szklanki poja- wiały się znienacka, ale wszystko wskazywało, że tkwią przed nim od dawna. Lustro wody było zawsze nieruchome, nie kołysało się, nawet nie drżało. Ciecz wydawała się zestalona w lód o nadzwyczajnej przezroczystości — dopiero dotknięcie palcami kruchej ścianki likwidowało to złudzenie. Pomyślał o niewidzialnej kurtynie osłaniającej jeszcze wiele cylindrów z wodą, cofającej się z regularnością dobrze zaprogramowanego mechanizmu co cztery godziny. Ile cylindrów czekało jeszcze na swoją kolej? Same cylindry również zaciekawiały. Miały niezwykle cienkie ścianki; biorąc którykolwiek z nich do ręki El Canna nie mógł oprzeć się wrażeniu, że szkło pryśnie mu w pal- cach. Jednak ścianki okazywały się nad podziw sztywne i wytrzymałe: znosiły nie tylko nacisk palców, ale całkiem solidne uderzenia, które El Canna aplikował im denkiem dru- giego cylindra. Materiał, z jakiego je wykonano, nie był szkłem — nie przewodził ciepła, był doskonale przezroczysty i ukształtowany, nie zawierał skaz. Ilekroć El Canna porówny- wał dwa naczynia, nie mógł wyjść z podziwu — idealnie walcowate powierzchnie nie wykazywały między sobą odchy- łek wymiarowych. To, że różnice nie dawały się dostrzec nie świadczyło wprawdzie o ich braku, lecz El Canna wierzył, że ma do czynienia z precyzją wykonania, od której ziemskie wytwory dzieliła otchłań. Wszystkie naczynia napełniano chłodną wodą idealnie do tej samej wysokości. Pewnego dnia znowu usłyszał głos. — Człowieku z planety Ziemia — słowa brzmiały twar- do i obojętnie — jak długo każesz nam czekać? Filip El Canna pomyślał o halucynacji, ale głos zapytał: — Czemu nie umierasz, istoto z planety Ziemia? Zrozumiał, że to szansa kontaktu, kto wie, czy nie jedyna. — Kim jesteś? Nie widzę cię! — wykrzyknął. — To nie jest konieczne... odpowiedz na pytanie. — Nie chcę umierać! Odeślij mnie na Ziemię! — Nie krzycz — upomniał go głos. — Umrzesz prę- dzej czy później... wszyscy umierają. Uczestniczysz w eks- perymencie, którego celem jest wyświetlenie tajemnicy życia. Dzięki śmierci więcej wiemy o życiu. Jesteś przerażony? Historia twojej planety zna większe paradoksy... Filip El. Canna milczał. — Co chcesz jeszcze wiedzieć? — zadudnił głos. — Pytaj, nim skończy się czas, nim odejdę... — Skąd bierzecie ludzi do waszych doświadczeń? — Sami włazicie nam w ręce, opakowani w metal, tworzywa i szkło. Wiesz sam, jakie nastroje panują na sta- cjach orbitalnych i bazach transportowych. A nasze potrzeby wciąż rosną — wkrótce sięgniemy na Ziemię... — Potwory! — wrzasnął. — Ilu was jest? Skąd was przyniosło? — Nasza cywilizacja liczy miliardy lat. Istniała już wtedy, gdy Ziemia, co mówię — Układ Słoneczny, Galak- tyka — były jeszcze obłokiem materii... Jesteśmy zewsząd i znikąd. Jesteśmy wielością i jednością zarazem; dzielimy się i łączymy zależnie od potrzeb. — Dlaczego interesuje was istota życia? — Odważnie pytasz... ale obiecałem ci odpowiedź. Co za różnica, czy dowiesz się wcześniej, czy później. Jesteśmy przeraźliwie starzy. W przeciągu wielu milardoleci naszej historii zyskaliśmy długowieczność dla was niepojętą, ale utraciliśmy zdolność prokreacji. Chcemy żyć nadal... — Ile ludzkich istnień warte jest wasze ocalenie? — Życie, które gaśnie jest dla nas równie istotne jak to, które się budzi. Źle wylosowałeś, przyjacielu — innych spotyka śmierć od razu... dzięki tobie dowiemy się więcej o mechanizmie żywotności... — Więc to wy zaaranżowaliście wypadek w ładowni. — Owszem. Czy możliwe jest przypadkowe ustawienie zdarzeń w ten sposób? Powiem ci, ile to prawdopodobieństwo wynosi: trzy stumiliardowe. My sterowaliśmy wtedy statkiem, wabiliśmy cię światełkiem — sprawiając w ten dziecinny sposób, że nastąpiłeś na rygiel magnetyczny. My, nikt inny... — Jestem głodny — powiedział El Canna. — Kiedy dostanę coś do jedzenia? — Nie narzekaj. Inni nie dostają nawet wody. — Więc czemu ja dostałem? — Szum Wiatru prosiła mnie o to. — Szum Wiatru? Któż to jest?" — Przewodnicząca Sekcji Laboratoriów. — Dlaczego to zrobiła? — Przypuszczalnie dla dobra eksperymentu. — Co zrobiliście z Ralfem? — Ralf wylosował śmierć natychmiastową... też w ra- mach doświadczenia. Pamiętasz? Sam rzucał monetę. — A ja? Czemu mnie także nie zabiliście od razu? Do czego było wam potrzebne całe to polowanie? — Ty miałeś inny program. Twój udział w ekspery- mencie zaczął się już na ,,Minervie" — awarie były zarazem testami i nagonką. Nie czyń sobie wyrzutów, nie miałeś szans; prędzej czy później zrobilibyśmy z tobą wszystko, na co mielibyśmy ochotę. — Mogłem zabrać klucz... — Ale nie zabrałeś. A gdybyś nawet miał go ze sobą... czy tak trudno zamienić stal w plastelinę? Moglibyśmy użyć tysiąca innych sposobów, by obciąć ci nogę. — Więc dlaczego wybraliście właśnie ten? — Zwykły kaprys: łudzimy się, że obracając przeciwko wam wasze prymitywne maszyny uczymy ludzkość skromnoś- ci. .. Rodzaj jednostronnej zabawy — na Ziemi oczywiście nikt się o tym nie dowie. — Jak to? Wysłałem komunikat! — Zdawało ci się. Ty poleciłeś nadawać, my zabroniliś- my... jak myślisz: kogo posłuchał twój automat? Zresztą — nic łatwiejszego niż zaekranować cały statek. — Zrobiliście to? — Na samym początku. Od tego momentu ,,Minerva" stała się dla reszty Wszechświata czarną dziurą. Nic nie może przebić naszych ekranów — ani promieniowanie, ani antymateria. Nic. — W jaki sposób zabiliście Ralfa? — Zwyczajnie: uderzeniem grawitacyjnym... — W serce? — W serce i w mózg. — Chcąc sami żyć odmawiacie prawa do życia innym. — Wzniosły cel uświęca środki. Wy macie to, czego brakuje nam. Chcemy to wam odebrać. — I dlatego czekacie na moją śmierć. — Między innymi. — Wiele sobie po niej obiecujecie, jak widzę. A wiesz, co ci powiem? W gruncie rzeczy nie tak wiele nas dzieli: tylko inny rodzaj umierania. Wasz los jest równie dokładnie przesądzony jak mój; wiecie od dawna, że nie uratuje was nawet miliard zamęczonych pechowców, co źle wylosowali! — To twoje zdanie. Odchodzę... — Nazywacie się rozumnymi, pewnie, to brzmi dumnie, ale co właściwie różni was od waszych automatów! Czy znane wam było kiedykolwiek coś, co o tej różnicy mogło decydo- wać? Odpowiadaj! — Odchodzę... — A ja będę umierał uśmiechnięty, słyszysz, uś-miech- -nię-ty, bo wiem, że i na ciebie przyjdzie kolej. Dziś, jutro czy za dziesięć lat — wszystko jedno. Pewnego dnia ta resztka zgniłego życia poczuje nieprzepartą ochotę, zęby wynieść się z ciebie — i co wtedy poradzisz? Musicie być w śle- pym zaułku, skoro chwytacie się takich środków. Rozpacz wa- szych wysiłków sprawia mi satysfakcję, słyszysz? Choćbyście jak piasek przesypywali istnienia podobnych do mnie króli- ków doświadczalnych w podobnych do tej klatkach — nie unikniecie przeznaczenia! El Canna płakał, rozmyślając później o tej rozmowie. Płakał, a po chwili zgrzytał zębami, tłukł głową o białą gąbkę i wygrażał pięściami zielonemu niebu. Szansę na ocalenie, i tak bardzo nikłe, malały do zera. Nawet zupełny ignorant w sprawach medycznych, jakim El Canna był niewątpliwie, orzekłby po oględzinach nogi, że gangrena zrobiła znaczne postępy. Nie liczył dni, po diabła, szklanki z wodą tłoczyły się wokół — w przystępie bezsilnej furii wylał z nich wodę i wyrzucił wszystkie daleko od siebie. Gromadziły się znowu; nie znalazł sił, by i z tymi postąpić podobnie. Przytomność zachowywał już tylko na niektóre chwile; coraz częściej walił się w czarną otchłań i coraz trudniej z niej podnosił, wodząc wokół zmętniałym wzrokiem nie rozróżniał poszczególnych naczyń, choć stały blisko, wydawało mu się, że szklane cylindry kryją w sobie miriady miniaturowych aparatów rejestrujących jego agonię, odgarnął je ręką, patrzył radośnie jak się tłoczą i wywracają — i znowu śnił w czarnej otchłani. Inny rodzaj umierania. Jak pływak z mrocznej toni ku słońcu, tak wyłaniał się El Canna z dna atramentowej nocy ku zielonemu światłu nieba-kopuły — po raz być może ostatni. Przed jego oczami przesunęły się dawno minione zdarzenia, dawno zapomnia- ne dni, twarze przyjaciół i znajomych, całe życie obejrzał jeszcze raz jak obojętny widz. Dobiegały go strzępki rozmów, których słuchał — nie słuchając jednocześnie, zajęty sobą, a słuchał coraz uważniej w miarę jak wypływał z głębiny i odzyskiwał świadomość. Obudził się na łące, białej jak skrzydła aniołów, wygodnie mu było, dobrze, choć ptaki nie śpiewały, zielone słońce przygrzewało zielonymi promie- niami. „Zielony — myślał — najpiękniejszy kolor świata. Ziemia jest zielona, taka piękna..." Głosy kłóciły się, wirowały w uszach. „Zaraz odejdą — myślał — wróci spokój." Jeden głos należał do kobiety. Tak, na pewno. Mówiła szybko: — Wczoraj umarł Wieczny jak Wieczność — jej głos zawarczał i umilkł. „Umarłem — pomyślał z ulgą El Canna. — Mam to za sobą, to umieranie." — Wyłącz translator — zaniepokoił się drugi głos. — Może usłyszeć. — Nie usłyszy — uspokoił go głos żeński. — Popatrz, stracił przytomność. Zresztą — co za różnica. — Dobrze — zgodził się męski. — Już dobrze. — Dobrze? — wyszeptały spieczone wargi Filipa El Canny. — Bardzo dobrze — rzekł męski. — Wieczny Jak Wie- czność byłby zadowolony. — On się obudził — wtrącił żeński. — Powiemy mu teraz? — Tak. Człowieku z planety Ziemia, słyszysz nasi Umarł Wieczny Jak Wieczność. Rozmawiał z tobą... pamiętasz? — A wy... jak się nazywacie? — Ja nazywam się Drzewo. — A ja Szum Wiatru. — Jesteś kobietą? — spytał El Canna. — Nie. Słyszałam, że kiedyś żyły wśród nas kobiety. Ale to było bardzo dawno. El Canna milczał, zmęczony. Drzewo i Szum Wiatru milczeli także. — Czego chcecie? — Być przy tobie, gdy zaczniesz opuszczać świat ży- wych. — Nie trzeba... ale... na Ziemi jest taki zwyczaj... testament... — Wiemy, co to takiego. Nasze maszyny... — Tak, do diabła z nimi. Spełnijcie moje ostatnie życze- nie, możecie przecież wszystko... prawie wszystko. Spro- wadźcie tutaj z Ziemi jeden zielony listek. Mały zielony listek leżał na białej dłoni Filipa El Canny. Filip El Canna leżał na białej łące, pod zielonym niebem. — Koniec eksperymentu — powiedział Drzewo. — Mamy kogoś na to miejsce? Czy przybył nowy transport? — Nie. Przedwczoraj zmarł Wielokrotny, a dziś Czwar- te Słońce. Nie mieli zastępców... — Więc to... agonia? — Ciszej! Ściany mają uszy! Wyłącz maszyny... Listek zamarzł na dłoni, z której uleciało całe ciepło. Szron obrósł go grubymi igłami — oto zgasło zielone niebo. J978 Barany i armia lwów Ngyłwarrah Vanuffer Mgharr D-ca 83 Grupy Rekonesansowej ścigacz „Garravan Drrahn" ściśle tajne I radością oraz podzi- wem dla miłościwie nam przewodzącego Bydlaqua Hyudussa Pasqunxa informuję, że na 1208 posiedzeniu Rady Wojennej naszej wyprawy zapadły kolejne istotne decyzje. Ich rzeczy- wisty wymiar określi historia, ale już dziś można stwierdzić, iż mamy do czynienia z aktami o przełomowym znaczeniu. Rada Wojenna postanowiła mianowicie zamknąć tzw. Pierścień Ze- wnętrzny, w którego skład wchodzą gwiazdy Wolf 359, Ross 128, Ross 154, Gwiazda Barnarda i ewentualnie gwiazda Solar. Gdyby układy planetarne tych obiektów udało się opanować w miarę szybko i bez większych strat własnych, w następnej kolejności zwrócimy nasze zainteresowanie ku Proximie Centaura oraz podwójnym układom gwiazdy Syriusz i Alfy Centaura. Co się tyczy opanowania układu gwiazdy Solar, wśród członków Rady Wojennej panuje w tej mierze pełna jedno- myślność. Zbyt mała ilość wiarygodnych danych każe po- czekać do poczynienia konkretnych ustaleń przez 83 Grupę Rekonesansową i pana osobiście. Gdyby rozpatrywany układ planetarny kwalifikował się do obsadzenia bez walki, wówczas bez wahania włączylibyśmy ten rejon do naszych planów wo- jennych. Także w przypadku napotkania ras zdolnych do stawienia skutecznego oporu bylibyśmy w stanie posłać tam kilka jednostek pierwszorzutowych, o ile opór ten roko- wałby szansę złamania niewielkimi siłami i w krótkim czasie. W przeciwnym razie musielibyśmy chwilowo odstąpić od planu opanowania okolic gwiazd Solar, koncentrując się na walce z obmierzłymi Fleyami, których rasa niech będzie przeklęta po wiek wieków. Jeszcze raz podkreślam, iż włączenie gwiazdy Solar do terytoriów kontrolowanych przez flotę Jego Ouintesen- cji Bydlaqua H. Pasqunxa nie jest na razie bezwzględnie konieczne, a jedynie wysoce pożądane. Prowadzenie dal- szych operacji jest całkowicie możliwe bez tej zdobyczy i w najmniejszej mierze nie wpłynie ona na ostateczny sukces. Jednakże starcJe z głównymi siłami Fleyów, które oceniam jako nieuniknione, może spowodować wzrost strategicznego zna- czenia tego kresowego układu. Krótko mówiąc dobrze byłoby zająć Solar na wszelki wypadek, zanim uczyni to wróg. Obiekcje, które tu wyraziłem, dyktują jednocześnie sposób postępowania pańskiej Grupy Rekonesansowej. Należy skierować się najkrótszą drogą w rejon rubieży Solar, to jest kursem 137, a na miejscu zbadać co następuje: 1° czy układ i jego najbliższe otoczenie są wolne od Fleyów;. 2°czy planety wchodzące w skład układu są zamieszkane; 3° w razie odkrycia takich — czy byłyby zdolne stawić opór cywilizacji tak zaawansowanej jak nasza. Oczekuję jak najpomyślniejszych wiadomości. Niech was prowadzi myśl naszego Pana i Dobroczyńcy, niezrów- nanego Bydlaqua H. Pasqunxa. Ramhattar Gambiwarr Rrach admirator JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach Główny Admirator Rady Wojennej JQ flagowiec „Parraxanh" ściśle tajne Od trzydziestu dwóch godzin podążamy cierpliwie kursem 137. Po nakazanych regulaminem rozważa- niach doskonałości i mądrości Pana Naszego, wszechświet- nego Bydlaqua Hyudussa ogłosiłem na jednostkach 83 GR całodobowe kontemplacje myśli i dokonań Przewodnika Naszego przez kadrę oficerską. Z czworga dzieci, które narodziły się ostatnio w 83 Rekonesansowej jedno zostało złożone w ofierze, pozostałe zaś otrzymały szlachetne imiona Pasqunxa na całą życiową drogę. Układ rozpoznajemy całkiem wyraźnie. Wydaje, się dość nieprzyjemny, toteż poleciłem lekko zmodyfikować kurs, by nadlecieć pod pewnym kątem do ekliptyki. Na pierwszy rzut oka trudno tam wyłonić cokol- wiek, co by się nadawało do życia, a tym bardziej wykształce- nia inteligencji. Najwięcej nadziei w tej mierze rokują księ- życe krążące wokół dwóch największych planet układu, planet o składzie gazowym — ale i one, prawdę mówiąc, nie wyglądają zbyt zachęcająco. Odpowiednie dane naukowe są nieustannie gromadzone i opracowywane; w miarę zwal- niania się kolejnych kanałów przesyłowych będziemy je nadsyłać na bieżąco. Ani pojazdów Fleyów, ani ich samych nie zauważyliśmy. Układ wydaje się pusty i gotów na nasze przyjęcie. Zachowujemy jednak konieczne środki- ostrożności zgodnie z najwyższą nauką Jego Ouintesencji BH Pasqunxa. Szczerze oddany NV Mgharr Czołem Van! No i co powiesz, chłopie? Czyje teraz na wierzchu? Nasi szefowie znowu zachorowali na manię wielkości — inaczej zostawiliby w spokoju cały Pierścień Zewnętrzny wraz z przyległościami. Już i tak robimy bo- kami, starając się utrzymać pod kontrolą układy zaanek- towane dawniej. Jaka ta wojna monotonna! Wpadamy, lik- widujemy bazę Fleyów, zakładamy swoją, obsadzamy załogą, odlatujemy. Wtedy wpadają Fleyowie, likwidują naszą bazę, stawiają swoją, obsadzają załogą — i tak w kółko. Cholery można dostać. Gdyby ci głupcy z Admiracji zastanowili się choćby przez sekundę, może dotarłoby do ich naazoto- wanych mózgownic, że nie ma w tym grama sensu. Zdu- miewające, jak niewielki kontakt z rzeczywistością jest udzia- łem tych staruchów. Ich gra wojenna to zmagania z własnymi urojeniami — tylko że trafione przez nieprzyjaciela jednostki wybuchają rzeczywiście i żołnierze umierają naprawdę. Możliwe, że przemawia przeze mnie gorycz. Mój bez- pośredni zwierzchnik, admirator Rrach, kazał mi przez pół dnia fabrykować komunikaty dla różnych ważnych osób i in- stytucji na Quintesencji. Uczciwie mówiąc nie ma w nich wię- cej jak pięć procent prawdy. Gdy mu zwróciłem na to uwagę, nazwał mnie malkontentem i oświadczył, że zanim sygnał dotrze do adresata, ilość prawdy w komunikatach wzrośnie do 95 procent. Tamci oczekują tylko dobrych wia- domości, bez względu na to, jak jest. Powoływał się na swoje długoletnie doświadczenie uczestnika dalekich wypraw, mnie-radząc milczeć i słuchać. Nie wiem już, co myśleć o nim, o sobie, o całej wyprawie. Pod wieczór wziąłem tę małą z Admiracji Sztabu (pamiętasz chyba, zanim nas rozdzielili, używaliśmy jej na przemian) i pocieszyłem się trochę. Teraz siedzę przy aparaturze i wysyłam te kłamstwa. W aneksie przesyłam ci dane o naszej pozycji i kursie. Służbę mam co dwa dni, gdybyś trochę policzył, mógłbyś wysłać parę zdań na wąskim paśmie, tylko dla mnie. Trzymaj się Blharrvon Klharrcq przyjaciel * iin Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr D-ca 83 GR, „Garravan Drrahn" ściśle tajne Gratuluję sprawnego przeprowadzenia manewru i wejścia na kurs prowadzący w bezpośrednie sąsiedztwo gwiazdy Solar. Sprawa samowolnego wprowa- dzenia korekty do sugerowanego kursu 137 weszła do porządku obrad 1209 posiedzenia Rady Wojennej, które jednoznacznie potępiło podobne innowacje i wyraziło na- dzieję, że tego typu przejawy niesubordynacji nie powtórzą się w przyszłości ani w 83 GR, ani gdzie indziej. Rozkazuję 209 kategorycznie jak najszybszy powrót całej 83 GR na zalecany kurs. Proszę nie zapominać, że został pan mianowany dowód- cą niedawno i pańskie doświadczenie nie dorównuje rutynie Rady Wojennej, choć panu oczywiście może wydawać się inaczej. Tylko ścisłe stosowanie się do wskazówek przewod- niczącego Bydlaqua Hyudussa sprawiło, że jesteśmy dziś tym, czym jesteśmy. Uważam i nadal chcę uważać pana za sojusznika słusznej sprawy, przeto zalecam po koleżeńsku bezzwłoczny powrót na 137. Miło mi poinformować, że postępami w waszej misji zainteresował się sam wielki Bydlaq, niech jego błogosła- wieństwo i nieustraszona wola towarzyszą wam w drodze, niech prowadzą was i wasze jednostki dalekiego zwiadu. Tu u nas nic nowego. Jednostki bojowe Squarrena Dyharrva i Buquaqua Dhurrny weszły w Rossa 128 i Wolfa 359 jak w kandaharskie masło, nieliczne stacjonujące tam siły ohyd- nych Fleyów wysyłając do wszystkich fleyowskich diabłów. (Oficjalny komunikat załączam w aneksie.) Główne nasze siły idą ku Pierścieniowi Środkowemu i niejako po drodze mamy zamiar zahaczyć o Rossa 154 i Gwiazdę Barnarda. W sprawie gwiazdy Solar utrzymują się ostatnie instruk- cje. Bardzo nam zależy na rzetelnym rozpoznaniu tej okolicy, ale proszę sygnalizować najmniejsze trudności i nie ryzykować bez potrzeby. Nie podejmować żadnych poważniejszych działań na własną rękę. Armada Fleyów dosłownie wsiąkła, nigdzie jej nie widać. Niektórych niepokoi ta cisza przed burzą, trzeba studzić co gorętsze łby. Ech, młodość, młodość — jak powiedział BHP, nasz Przewodnik i Nauczyciel, w któ- rym pokładamy pełną ufność. Tak trzymać! RG Rrach, adm. JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach Gł. Admirator Rady Wojennej JQ flagowiec „Parraxanh" ściśle tajne Cześć i chwała w każdym momen- cie błogosławionemu Bydlaquowi Hyudussowi Pasqunxowi, Ojcu naszemu i naszych zwycięstw. Niech sława jego żyje po wiek wieków. Kurs znowu 137, 00, 00. Czwarta planeta systemu, licząc od gwiazdy macierzystej, jest zamieszkana przez isto- ty o pionowej posturze, z węzłem nerwowym umieszczonym w najwyższym punkcie ciała (bardziej szczegółowe dane w aneksie). Jeśli dodać, że rasa ta utworzyła cywilizację technologiczną o zasięgu planetarnym i próbuje nieśmiałych wypraw w przestrzeń pozaplanetarną, a jednocześnie nie potrafi przezwyciężyć wewnętrznych kontrastów — będziemy mieli pełniejszy obraz tego dziwoląga na skalę pangalakty- czną. Dalsze badania w toku. Chwała i dziękczynienie naszemu natchnieniu, odwadze i zdecydowaniu, Bydlaquowi HP. Z nim — nie zawiedziemy! Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr 83 GR / ,,Garravan Drrahn" JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach Gł. Adm. RW / „Parraxanh" kanałem specjalnym Z Melduję posłusznie, korzystając z naj- pierwszej ku temu sposobności, że dowódca naszej tylo- krotnie wsławionej 83 Grupy Rekonesansowej, N. Vanuf- fer Mgharr, w aktach samowoli i despotyzmu wobec podleg- łych mu załóg przechodzi samego siebie. Sygnalizowane przeze mnie poprzednio incydenty okazały się niczym w porównaniu z najświeższymi wybrykami tego zdolnego wprawdzie, ale porywczego, niedoświadczonego i nadmier- nie ambitnego dowódcy. Przykro meldować, ale pod pozo- rem uczczenia wielkości naszego Najwyższego Pana, Dobro- dzieja i Doradcy, BH Pasqunxa (który oby wiecznie rozjaś- niał drogę przed nami) NV Mgharr załatwia czysto osobiste porachunki. Z czworga arbitralnie wyłonionych kandydatów dziecięcych nakazał złożyć w ofierze syna Albrassa H. Rrav- na, swego głównego przeciwnika i oponenta. Postąpił tak, choć Regulamin Składania Ofiar wyraźnie precyzuje, iz od obowiązku ofiarnego zwolnieni są członkowie korpusu ofi- cerskiego oraz ich rodziny. Nie chciałabym niczego sugero- wać, ale NV Mgharr sądził zapewne, iż przekraczając Regula- min Ofiarny w imię hołdu dla BH Pasq. (oby żył wiecznie) nie tylko uniknie kary, ale przypodoba się zwierzchnikom i zwróci na siebie uwagę Admiracji. Niestety, ciągle jest wśród nas zbyt wielu wyrachowanych nadgorliwców i takich, którzy światłości BHP używają jako parawanu dla swych ciemnych intencji oraz interesów. 211 W ramach tej samej ceremonii NV Mgharr polecił nadać pozostałym dzieciom prześwietne imiona Pasqunxa, choć dziwnym trafem kandydatkami były same dziewczynki, no- szące wcześniej imiona Ciotki i Wychowawczyni Mistrza naszego, wielebnej Ftyzjasstry. Na tym bynajmniej nie koniec. Wczoraj NV Mgharr dokonał samowolnej zmiany kursu na taki, by cała 83 GR wchodziła w układ gwiazdy Solar w płaszczyźnie ekliptyki. Dane na temat poprzedniego kursu 83 GR, jak również sposobu przeprowadzenia manewru i położenia w tym mo- mencie jednostek Grupy przesyłam w aneksie. Co z tego wy- nika, zechce Admiracja ocenić sama oraz pan osobiście. NV Magharr motywował zmianę kursu względami bezpie- czeństwa: niby w płaszczyźnie ekliptyki Grupa stałaby się trudniejsza do wykrycia przez ew. siły Fleyów. Fleye wprawdzie nas nie wykryli, ale za to dwie ciężkie korwety typu ,,Skovron" zderzyły się ze skalnymi bryłami, przez których potok zmuszeni byliśmy przedzierać się przy sporej jeszcze prędkości własnej. Cud prawdziwy, że tylko dwie — niewątpliwie sam Bydlaq H. Pasqunx czuwał nad nami. Ale i tych wystarczy — szybka naprawa w trakcie lotu okazała się niemożliwa, ruch całej 83 Grupy uległ zakłóceniu, ponieważ dotknięte awarią jednostki zwiadu poważnie utrudniają naszą manewrowość. Ciarki mnie prze- chodzą kiedy myślę, jaka to okazja dla Fleyów, gdyby się pojawili. Nie chcę niczego sugerować Waszej Roztropności i ca- łej prześwietnej Admiracji, ale zastanawiam się coraz częściej czy NV Mgharr to nie wilk w owczej skórze, dywersant i sa- botażysta. Jego samodzielność wydaje się zataczać stanowczo zbyt szerokie kręgi. Chwała BHP! Gvarrdia — ag. 007 Ngyłwarrah Vanuffer Mgharr 83 GR — „Garravan Drrahn" ściśle tajne Ross 154 i Gwiazda Barnarda nasze! Żadnych strat własnych! Wspaniały sukces, którego prawdzi- we znaczenie potwierdzi historia. Bydlaq Hyuduss Pasqunx na dzisiejszym 1210 posiedzeniu Rady Wojennej zaproponował, aby od tej pory Gwiazda Barnarda nosiła jego imię. Długo- trwałym owacjom nie było końca. Któż bardziej zasługuje na tak skromny w końcu dowód wdzięczności, jak nie Ojciec nasz i Matka naszych sukcesów. Podnoszono wprawdzie wielokrotnie kwestię, dlaczego Wódz i Nauczyciel wybrał sobie tak stosunkowo skromny ognik, ale ostrza argumentów stępiły się o mur jego stanowczości. Po aklamacji i długo- trwałych owacjach BHP opuścił posiedzenie, spiesząc się do odprawiania medytacji nałożnych. Było to jego jedyne wystąpienie na 1210 posiedzeniu, lecz emanowało taką siłą i niezachwianą pewnością, że część energii Marszałka udzie- liła się i nam — skromnym oficerom Admiracji. Zaraz wy- dałem rozkaz specjaliście do spraw nomenklatury, aby naniósł nową nazwę na wszystkie komplety atlasów gwiazdo- wych. Trochę mruczał, ale poszedł. Kazałem też rozstrzelać Blharrvona Klharrcqa, technika obsługi łączności, którego opieszałość już wcześniej rzuciła mi się w oczy. Powodem mej decyzji był nieszyfrowany komunikat, a właściwie aneks do komunikatu z danymi o na- szej pozycji, przechwycony przez sąsiednie jednostki. Od- biorca komunikatu chwilowo pozostaje nieznany. Sąd Wojen- ny pod moim przewodnictwem uznał Klharrcqa winnym szpie- gostwa na rzecz Fleyi; osobiście zdarłem mu nagolenniki i wydałem rozkaz plutonowi egzekucyjnemu. Oczywiście BHP nic nie wie o tej zdradzie w sercu flagowej jednostki. Jesz- cze by tego brakowało, byśmy mącili jego święty spokój podobną hańbą i żałobą. Z drugiej strony — jakie to przy- gnębiające, że zaraza fleyowska pleni się na flagowcu głów- nych sił, że wyrosła pod naszym bokiem. Ile w tym naszej winy? Pokutowałem wraz z przedstawicielami kadry oficers- kiej Admiracji przed wizerunkiem BHP i przyrzekłem, że mocodawcy zdrajcy Blharrvona Klharrcqa zostaną wykryci oraz przykładnie ukarani. Wieści z układu gwiazdy Solar bardzo nas uradowały. Czekamy na dalsze. RG Rrach, adm. 213 JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach Gł. Admirator Rady Wojennej JQ „Parraxanh" — ściśle tajne Po pomys'lnym przedostaniu się do wewnątrz układu gwiazdy Solar przystąpiłem do rozlokowy- wania jednostek Grupy w okolicach piątej planety systemu. Bezpośrednią bazę wypadową założyłem w pobliżu satelity czwartej, interesującej nas planety. Jest to satelita tej wiel- kości, że właściwiej byłoby mówić o układzie podwójnym, co tym bardziej sprzyja naszym zamiarom. Dokonujemy szerokich badań cywilizacji Czwartej, ze szczególnym uwzględnieniem zasad organizacji jej społeczeń- stwa, co ma kluczowe znaczenie podczas działań wojennych, gdyby takie się wywiązały. Na cóż jednak zdałyby się nasze wysiłki, gdyby nie potężne wsparcie myśli i dorobku prze- świetnego Bydlaqua Hyudussa Pasqunxa, ujętych genialnie w wiekopomnym dziele „Cywilizacje a racje". Jego niepod- ważalne ustalenia każą traktować Czwartą jako społeczeństwo jednorodne, co, przyznaję, początkowo wzbudzało liczne kontrowersje, jak zwykle rozstrzygnięte zgodnie z Nauką Przewodnika naszego. Pobraliśmy zatem losowo próbkę mie- szkańców Czwartej i poddaliśmy ich testom (pełny wykaz wy- ników wraz z interpretacją znajduje się w aneksie), uogól- niając wnioski na obszar całej planety. Przyznaję, iż otrzyma- na w ten sposób wizja społeczeństwa Czwartej może wydać się szokująca, aczkolwiek i ją przewidział geniusz Bydlaqua H. Pasqunxa w takich pionierskich pracach jak „Iść czy je- chać" oraz „Czarna dziura jako cenne źródło informacji i metoda kamuflażu". Dzięki odłowionym na powierzchni Czwartej osobnikom została odwzorowana dokładnie tamtejsza hierarchia społecz- na. Charakterystyczne, że większość badanych sprawujących średnie i wyższe funkcje potraktowała nasze testy jako za- grożenie własnych pozycji. Ich stereotyp zachowania pole- gał na obarczeniu odpowiedzialnością za tę sytuację nie wymienionych z nazwy elementów. Niektórzy posunęli się do miotania pogróżek pod adresem bliżej nie sprecyzowanych wrogów, ciemnych sił itp. O ile zdołaliśmy się zorientować, dalecy są od powiązania testów z naszą obecnością bądź zamiarami. Po zastosowaniu przymusu I stopnia 84 procent tych osobników postanowiło przystąpić do testów, osiągając prze- ważnie wyniki negatywne. (Może to mieć na celu ukrycie rzeczywistych zdolności.) Pozostali poczęli wykazywać obja- wy depresji, a nawet załamania psychicznego. Zastosowanie wobec nich przymusu 11 stopnia (testy albo życie) wywołało absolutnie nieskoordynowane i alogiczne działania, świadczą- ce o zaawansowanej dezintegracji psychicznej, sięgającej form schizoidalnych. Zostali oni zdyskwalifikowani jako mate- riał doświadczalny i poddani utylizacji. Nie muszę chyba do- dawać, iż jest to dla nas bardzo pomyślna przesłanka. Większość pozostałych egzemplarzy przeszła testy z wynikiem pozytywnym. Za bardzo korzystną należy uznać tendencję uzyskiwania coraz lepszych wyników przez egzem- plarze lokujące się coraz niżej w społecznej hierarchii — oczywiście do pewnej granicy. Poza tym trudno mówić o jakiejś prostej regularności. W oparciu o zaprezentowany materiał wyciągnęliśmy wniosek, że na Czwartej mamy do czynienia z zaawanso- wanym kamuflażem, polegającym na celowym zafałszowaniu hierarchii społecznej. Osobniki stojące na jej czele pełnią je- dynie rolę zastępczą i są z góry przeznaczone na straty. Świadczy o tym dowodnie kompletny brak szacunku okazy- wany im przez krajowców. Domyślamy się, że w krytycznym momencie zastąpią ich autentyczni przywódcy, ukrywający się wśród pospolitych członków społeczeństwa. Cel tego kamuflażu nie jest nam znany. Nie można również wykluczyć, że badana społeczność jest przykładem organizmu zewnątrzsterownego. W tym przy- padku opisana forma organizacji byłaby na rękę sile sterującej — albo wręcz przez nią wywołana. Nie potrafimy niestety zidentyfikować tej siły (jeśli istnieje realnie), gdyż wymaga- łoby to takiego rozszerzenia zakresu badań, które groziłoby zdemaskowaniem. Nie można wykluczyć, że są nią po pros- tu Fleyowie. Jeśli mamy rację, czyli jeśli odkryta struktura jest tylko pozorna, podziwiać należy subtelność działań socjotechnicz- nych, które doprowadziły do jej wytworzenia. Czyżby istoty z Czwartej od dawna liczyły się z ewentualnością zewnętrznej ingerencji i zdążyły poczynić wszechstronne przygotowania obronne? Ostrożność nakazuje przyjąć, że przeciwnik jest o wiele sprytniejszy i bardziej przebiegły, niż nam się wydaje. Mimo miernych środków technicznych może stawić zaciekły opór. Jeśli jednak Bydlaq Hyuduss Pasqunx z nami, któż prze- ciwko nam? Razem — do zwycięstwa! 83 GR — Yanuffer Mgharr kanałem specjalnym Z Komunikat, który stał się powodem rozstrzelania Blharrvona Klharrcqa, był skierowany do mnie. W związku z tym domagam się wszczęcia oficjalnego śledz- twa, aby ujawnić prowokatorów mających na celu zaszkodze- nie mi w ten mało wyrafinowany sposób i pragnących rzucić cień na moje dobre imię. Prawdę mówiąc od dawna podejrze- wałem rzeczonego Klharrcqa o podwójną grę, jednak brak dowodów nie pozwalał mi złożyć oficjalnego meldunku. Klharrcqa znałem krótko i przelotnie, nigdy nie łączyły nas głębsze zainteresowania czy wspólnota poglądów. Jowialna forma, w jakiej zwraca się do mnie, wydaje mi się szcze- gólnie niesmaczna i odstręczająca (tekst depeszy, nadanej notabene nielegalnie, załączam w aneksie). Wszystkie moż- liwości i całą wiedzę, jakimi rozporządzam w związku z tą ohydną prowokacją, oferuję do dyspozycji komisarza, który obejmie sprawę. Zawsze wierny Ngyhvarrah Yanuffer Mgharr Admiracja Rady Wojennej JQ w/m Kolegium Mentorów jako organ wyko- nawczy Pracowni Analiz przy Radzie Wojennej uznaje za stosowne zwrócić uwagę Admiracji na działalność i po- glądy niejakiego Ngyhvarraha V. Mgharra, mianowanego nie- dawno dowódcą 83 Grupy Rekonesansowej. W tej sprawie zwracamy się nie po raz pierwszy, licząc że tym razem nasz sygnał nie zostanie zlekceważony. Od dawna analizujemy ukrytą treść depesz osobistych, a także oficjalnych meldunków Mgharra, m.in. do Admiracji. Jak można na tej podstawie sądzić, rzeczony Mgharr szczerze nienawidzi zasad organiza- cji naszego społeczeństwa, panującego w nim ładu oraz syste- mu hierarchicznego, utrzymujących je w mobilności i decydu- jących o optymalnym wykorzystaniu jego potencjału. Do tej pory Yanuffer Mgharr skutecznie strzegł tajemnicy swego prawdziwego oblicza, atoli zgodnie z nauką Mistrza naszego Bydlaqua H. Pasqunxa, ogłoszoną w dziele „Jak długo moż- na", prędzej czy później „każdy farbowany lis musi puścić farbę" (taśma XI, kanał 426). Uważamy i świadczymy całym naszym autorytetem, że NV Mgharr odsłonił się zupełnie pod- czas redagowania ostatniego meldunku z okolic gwiazdy Solar. Jest to pełen aluzji, jadowity paszkwil na rodzime sto- sunki, podane metaforycznie oskarżenie prowadzonej dotych- czas socjopolityki oraz zawoalowana agitacja przeciw Jego Quintesencji. To wywrotowe działanie Mgharra zostało na- szym zdaniem obliczone na osłabienie morale wysokich oficerów Admiracji. Jest zrozumiałe, że osobnik o tej inteligencji co Mgharr potrafił wypracować skuteczne mechanizmy ukrywające jego prawdziwą twarz i zapobiec podawaniu swych przekonań wprost. Przewidywane konsekwencje czynią tym bardziej nieprzeniknioną zasłonę jego duszy. Jednak nikt nie jest w sta- nie zapobiec przesączaniu podświadomych treści do reda- gowanych przez siebie meldunków, komunikatów i depesz. Nasza Pracownia w oparciu o wskazówki Analizatora Anali- zatorów, BH Pasqun$a oraz własne skromne doświadczenia z dużym prawdopodobieństwem określa prawdziwy system poglądów osobnika, niezależnie od stawianych przez niego barier. W oparciu o analizę, której szczegóły załączamy w anek- sie, stawiamy w odniesieniu do NV Mgharra następującą diagnozę: patologiczna nienawiść do pasqunxizmu jako podstawy organizacji społeczeństwa Quintesencjan, a także do BH Pasqunxa osobiście. Chorobliwy przerost ambicji, dale- ko posunięta alienacja i niechęć do ścisłego wykonywania rozkazów. Samowola. Swoje stosunkowo wysokie stanowisko wykorzystuje do rozgrywek osobistych. Poczucie bezkarności może skłonić go do dalszych działań przeciw BH Pasqun- xowi i Radzie Wojennej. Bardzo niebezpieczny. Postulujemy jak najszybsze odwołanie go ze stanowiska d-cy 83 GR i poddanie szczegółowej inwigilacji. Nadmieniam, iż znane nam są pozaanalityczne argumenty przemawiające za naszą tezą. Sprawę uznajemy za na tyle istotną i nabrzmiałą, iż odpisy tego meldunku przesyłamy oso- bom i komórkom, których pełny wykaz podajemy w aneksie. Za Kolegium Mentorów Pracowni Analiz Hhvargonnh Grrahg Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr 83 GR — „Garravan Drrahn" ściśle tajne Materiały przesłane przez pana sta- ły się przedmiotem obrad 1211 posiedzenia Rady Wojennej. Oględnie mówiąc Rada nie podziela pańskiej interpretacji. Według naszych wniosków na czwartej planecie gwiazdy Solar istnieje średnio zaawansowana pod względem techni- cznym cywilizacja, w której mechanizmy awansu jednostkowe- go zostały zafałszowane. Oznacza to, że posiadane zdolności osobnicze nie gwarantują odpowiednio wysokiej lokaty w społecznej hierarchii. Być może obowiązują w tej mierze na Czwartej kryteria, z których na razie nie zdajemy sobie sprawy. Jednak zgoda tego społeczeństwa na ustalony stan rzeczy daje tym bardziej do myślenia, iż pozycja w hie- rarchii jest bezpośrednio powiązana z poziomem zaspokaja- nia potrzeb. Pański wniosek, że powodem takiej a nie innej struk- tury tego społeczeństwa jest zakorzeniona potrzeba kamufla- żu, został przez Radę w całości odrzucony. Nie znaleźliśmy także podstaw do twierdzenia o sterowaniu z zewnątrz. Wydaje nam się, że zgodnie z zasadą brzytwy Pasqunxa nie należy poszukiwać skomplikowanych wyjaśnień tam, gdzie nasuwają się proste i oczywiste: badana planeta znajduje się na niskim szczeblu rozwoju stosunków społecznych i wła- dza nad wielkimi nawet terytoriami może tam należeć do wąskiej garstki osób. Ich wykrycie przy zastosowanej meto- dzie jest mało prawdopodobne i — prawdę mówiąc — zbędne. Z układu sił na Czwartej wynika, że lokalni prominen- ci najwyraźniej nie muszą wykazywać inicjatywy i kompetencji ani zabiegać o poparcie. Dla realnych władców Czwartej bar- dziej liczy się widocznie brak konkurencji niż faktyczna reprezentacja ich władzy przez namiestników. Reasumując: rozkazuję wezwać społeczność planety do uznania naszego protektoratu i zgody na sojusz wojskowy na podyktowanych warunkach (załączam w aneksie). Przed- tem przeprowadzić wyczerpujące rozpoznanie w celu osza- cowania, jakie siły bojowe byłyby w razie odmowy koniecz- ne do pomyślnego przeprowadzenia działań perswazyjnych. Po zaaprobowaniu przez Radę Wojenną doszlusują one w re- jon Solar. Informuję również, że mimo pańskich nalegań śledztwo w sprawie Blharrvona Klharrcqa zostało umorzone. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że zdrajca działał sam. Wiedzie- liśmy oczywiście, do kogo skierował przechwyconą przypad- kiem przez nasze służby depeszę, ale to nie powód, by dyskredytować zasłużonego i zdolnego oficera. Admiracja JQ i ja osobiście pragniemy zapewnić pana, że jak przedtem darzymy go pełnym zaufaniem. Miejmy ufność w Bydlaqu Hyudussie Pasqunxie, a wszystko pójdzie jak najlepszą drogą. RG Rrach, admirator JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach Gł. Admirator Rady Wojennej JQ flagowiec „Parraxanh" ściśle tajne Dziękuję i wyrażam osobisty szacu- nek z powodu rozstrzygnięcia sprawy nieszczęsnego Blhar- rvona Klharrcqa. Pragnę przy okazji zapewnić, że wszelkimi siłami będę służył sprawie, za którą walczymy. W pełni świadom wspaniałomyślności i dobroci Bydlaqua Hyudussa Pasqunxa postaram się nie zawieść okazanego mi zaufania. Być może nie da mi pan wiary, lecz moja diagnoza po badaniach testowych niewiele odbiegała od tej, którą sformu- łowała zbiorowa mądrość Rady Wojennej. Obawiałem się jednak wyrazić ją wprost wiedząc, że w mojej sytuacji może to być złośliwie zinterpretowane jako aluzje, sianie zamętu i celowe wprowadzanie w błąd. Pracownia Analiz przy Radzie Wojennej wielokrotnie niepokoiła mnie formuło- wanymi prostacko i bez żadnych podstaw oskarżeniami, któ- rym na szczęście wyższe czynniki nie dawały posłuchu. W związku ze sprawą depeszy od Klharrcqa mam wrażenie, iż pozycja moja mimo formalnego oczyszczenia z zarzutów uległa osłabieniu, co może być wykorzystane jako okazja do ponowienia ataków. Jeszcze raz dziękuję za pańskie zaintere- sowanie tą sprawą, Rozkaz pański o ataku na Czwartą został przyjęty z en- tuzjazmem przez całą 83 GR. Proszę o zezwolenie na prze- prowadzenie tej akcji wyłącznie siłami naszej Grupy. Wkrót- ce po zakończeniu odprawy przechodzimy do konkretnych działań. Nasze dalsze badania potwierdziły w całej rozcią- głości diagnozę Rady Wojennej, toteż nie będę się dłużej nad nimi rozwodził. Na wszelki wypadek załączam je w anek- sie. Z imieniem Bydlaqua Hyudussa Pasqunxa na ustach 83 Grupa Rekonesansowa rusza w bój! Pragniemy okryć się nieśmiertelną chwałą — albo umrzeć. NV Mgharr ,,Garravan Drrahn" kanałem Z Odebraliśmy bardzo słabe i znieksz- tałcone sygnały z lewego sektora. Nadmiar wskazuje, iż do- chodzą z okolic Gwiazdy Pasqunxa. Z nasłuchu wynika, że nasze formacje zostały kompletnie rozbite i obecnie usiłują przedzierać, się w kierunku Rossa 154, aby połączyć się tam i zorganizować opór. Nie wiem co o tym myśleć — gdzieś w pobliżu musiały czyhać niesłychanie potężne siły Fleyów. Od trzech godzin czekamy na nowe wiadomości, opóźniając rozpoczęcie odprawy, ale sygnały cichną. Do- myślam się najgorszego, co w niczym nie zmienia faktu, że przy Wodzu naszym i Przewodniku, Bydlaqu H. Pasqunxie, stoimy niewzruszenie — i stać chcemy. Mgharr Ramhattar Gambiwarr Rrach do rąk własnych W związku z całkowitą klęską w ukła- dach Gwiazdy Pasqunxa i Rossa 154, a wcześniej w ukła- dach Rossa 128 i Wolfa 359, oraz praktyczną utratą tych terytoriów przy wielkich stratach własnych — zmuszeni jesteś- my zakwestionować pana dotychczasową działalność na sta- nowisku szefa Admiracji. Sprawa ta była przedmiotem obrad przyspieszonego 1212 posiedzenia Rady Wojennej. W wy- niku podjętych decyzji z chwilą otrzymania niniejszego przestaje pan pełnić obowiązki Głównego Admiratora Rady Wojennej. Na pańskie miejsce mianowany został Hhvargonnh Grrahg, dotychczasowy Główny Mentor Pracowni Analiz, którego proszę wprowadzić w całokształt zagadnień. BH Pasqunx iego Quintesencja Bydlaq Hyuduss Pasgunx flagowiec „Parraxanh" do rąk własnych Składam ci hołd i wyrazy szacunku, Ojcze i Przewodniku wszystkich dzielnych i oddanych Quin- tesencjan, do których wciąż pragnę się zaliczać. Przyjmij też me szczere współczucie z powodu zagrożenia twych wspaniałych, zakrojonych na prawdziwie boską miarę pla- nów, do których realizacji przystąpiłeś dysponując tak niskiej jakości materiałem jak ten naród. Przyszłość na pewno udo- wodni, że miałeś rację, o boski, to tylko my wstrzymywaliś- my w biegu rączy rydwan twoich myśli. Otrzymałem przed chwilą decyzję 1212 posiedzenia Rady Wojennej. Zwołane naprędce i w ścisłej tajemnicy przede mną, posiedzenie to pozbawiło mnie szansy obro- ny, a choćby udzielenia wyjaśnień. Nie błagam o litość ani życie, mój los mam za przesądzony — jednak nie mogę po- zwolić, aby cień niesławy padł na imię starego rodu, z któ- rego się wywodzę, a który tyle zasług oddał Ouintesencji i tobie osobiście. Nie mogąc się zatem bronić — chciałbym tylko niektóre zagadnienia zinterpretować po swojemu, do czego mam prawo w myśl art. 27 i 29 Regulaminu Służby. Zwracam przede wszystkim uwagę na drobiazg: we wszystkich podejmowanych decyzjach miałem poparcie Rady Wojennej, która obecnie obarcza mnie całą odpowiedzial- nością. Jest sprawą znaną ci doskonale, że krucjata nasza po raz trzeci rusza na gwiazdę Solar z tym samym celem natury doktrynalnej. Jest nim trzecia planeta układu tej gwiazdy, kuriozum na miarę kosmiczną, urągające nauce BH Pasqunxa. Poprzednie wyprawy, obiecując zetrzeć ją z firmamentu, ani dotarły w jej pobliże, jakby ciążyło nad nimi jakieś fatum. Chcąc tym razem przechytrzyć los postanowiliśmy udawać wobec siebie — pamiętam posiedzenie, na którym rzuciłeś tę myśl — ze Solar z jej przeklętą planetą nic nas nie obchodzi. Za pozorny cel trzeciej wyprawy postanowiliśmy obrać zdo- bycze terytorialne, zaś misję główną powierzyć na poły sza- leńcowi, na poły fanatykowi, jednemu z najbardziej ambitnych oficerów we flocie, NV Mgharrowi. Doprowadzał on — z przesadnej gorliwości — do ruiny każdą sprawę powierzoną jego pieczy. Tak też miało być i tym razem. Niestety, z przy- 221 czyn, o których nie wiemy nic pewnego, ten przewrotny plan prawdopodobnie nie powiódł się. Pozbawienie łącznoś- ci z Mgharrem nie pozwala mi o tym mówić w kategoriach całkowitej pewności. Plan alternatywny przewidywał uderzenie całą siłą na Solar. Zbytnie jednak zaangażowanie w zdobycze terytorial- ne, a także pojawienie się poważnych sił Fleyów związało nasze floty w rejonach pobliskich. Osobną kwestią pozostaje, dlaczego jednostki nasze ustąpiły pola przeciwnikowi, pono- sząc sromotną klęskę. Według mnie powodem było przecią- żenie kanałów przesyłowych wskutek każdorazowego anali- zowania, czy wydane rozkazy zgodne są z nauką Jego Ouintesencji, co powodowało zabójczą w skutkach zwłokę. Nie mam nic przeciw tej nauce, uważam ją nadal za wspa- niały pomnik myśli, ale sądzę, że do czasu wyprodukowa- nia łącz o większej przepustowości należało zrezygnować z tak rygorystycznego przestrzegania dogmatów. Kwestią dalszą, lecz również godną rozważenia, jest uporczywość, z jaką staramy się za wszelką cenę wymazać ten glob. Co nas w nim tak drażni? Czy przypadkiem nie zbytnie podobień- stwo do nas samych? Zdaję sobie sprawę, że formułując tak bezpośrednio moją diagnozę pieczętuję na siebie wyrok. Nie mogę jednak milczeć, a ty nie możesz pominąć mych słów, jeśli prag- niesz by kolejna wyprawa nie była powieleniem poprzednich. Nasze komputery przegrały przez to, gdyż przestały pracować w czasie rzeczywistym; jeśli nie chcemy podzielić ich losu, musimy wrócić do rzeczywistej przestrzeni zdarzeń i rzeczy- wistych zależności między nimi. Piszę to mając na względzie przyszłość Ouintesencji, więc i twoją, bo jesteś jej częścią. Ważną, może najważniejszą — ale tylko częścią. Przyjmij jeszcze raz wyrazy szacunku — i żegnaj. Ramhattar Gambiwarr Rrach JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach Gł. Adm. RW / „Parraxanh" kanałem specjalnym Z Agent 007, kryptonim Gvarrdia, mel- duje: zgodnie z rozkazem Rady Wojennej d-ca 83 GR Ngyhvarrah V. Mgharr po zakończeniu odprawy wezwał mieszkańców Czwartej do bezwarunkowej kapitulacji. Wcześ- niej wyłonił się problem, jak tego dokonać, skoro nie wy- kryto żadnego ogólnoplanetarnego przedstawicielstwa. Mgharr rozwiązał to zagadnienie w sposób, jak się wtedy wydawało, genialny: polecił posłańcom wylądować na prze- ciwległej półkuli Czwartej i przekazać nasze warunki przed- stawicielowi lokalnej administracji. Znając opieszałość i brak polotu, typowe dla tej kasty, mieliśmy gwarancję, że w wy- znaczonym terminie jednego obrotu planety wokół osi żadne poważniejsze działania obronne nie zostaną podjęte. Wszystko wydawało się wskazywać, że ta linia rozumo- wania sprawdza się bez reszty. Jakież było nasze zdumienie, gdy przed upływem terminu ultimatum nadeszła z Czwartej drogą radiową odpowiedź. Vanuffer Mgharr wydawał się zaskoczony, że w tak krótkim czasie prymitywne formy orga- nizacji zdołały doprowadzić do porozumienia w skali całej planety, nade wszystko zaś tym, iż globalne przedstawiciel- stwo zdawało się istnieć tam od dawna. Jednak te nowe fakty zinterpretował po swojemu, jak się potem okazało, błędnie: odpowiedzi miał udzielić terytorialny przedstawiciel administracji, uzurpując sobie prawo przemawiania w imieniu całej planety. Przyznać należy, że w świetle^ wyników badań testowych nie był to poprawny wniosek, gdyż zarządca winien raczej ubiegać się o czas na konsultacje. Nikt jednak wówczas nie zaoponował, oprócz jak zwykle Albrassa H. Rravna. Nadto zaś uśpiła czujnos'ć dowódcy tres'ć depeszy, akceptująca w pełni nasze warunki i zapraszająca do lądo- wania na powierzchni Czwartej. W tej sytuacji d-ca uznał, że nie ma żadnego zagrożenia i polecił głównym siłom 83 GR lot w kierunku Czwartej. Nadlatywaliśmy szykiem zwartym, by po wejściu w atmosferę planety uformować szyk defiladowy i okrążyć glob na niewiel- kiej wysokości. W ten sposób Mgharr chciał dać tubylcom pojęcie o potędze i przewadze naszej Floty pod przywódz- twem BH Pasqunxa. Nasze działobitnie były wprawdzie obsadzone, a na jednostkach obowiązywał stan gotowości bojowej, jednak wiadomość o depeszy szybko się rozniosła, powodując zrozumiałe rozprężenie wśród załóg. Toteż kiedy orbitalne stacje tubylców powitały nas ogniem, zaś osadzone na powierzchni wielkiego satelity działobitnie oddały nastę- pną salwę, nasze zaskoczenie było kompletne. Laserowe ciosy wroga złamały szyk 83 Grupy, powodując wielkie zniszczenia. Zanim udało się skutecznie razić stanowiska wroga, większość jednostek Grupy albo przestała istnieć, albo doznała uszkodzeń w stopniu znamionującym utratę zdolności bojowych. Do naszej klęski walnie przyczynił się obiekt, który wzięliśmy omyłkowo za planetę krążącą w bezpośredniej bliskości gwiazdy Solar (utrudniło to poważnie obserwacje). Mgharr nadał mu na cześć naszego Wodza nazwę Bydlaq Hyuduss Pasqunx, za co obiekt ten odwdzięczył się doprawdy osobliwie. W przełomowym momencie bitwy Bydlaq Hyuduss Pasqunx plunął ogniem, finalizując dzieło przewrotnych tu- bylców. Była to po prostu najnowszego typu forteca bojowa Fleyów, w pełni odporna na broń, jaką dysponowała cała 83 Grupa. Jako bliski współpracownik Mgharra znajdowałam się wtedy w punkcie dowodzenia na ścigaczu ,,Garravan Drrahn" i miałam okazję obserwować reakcję dowódcy na zachodzące wydarzenia. Zachowywał spokój, ale jeden Pas- qunx wie, za jaką cenę. Przed nim jak na dłoni rozgrywała się tragedia 83 GR, ale NV Mgharr wpatrywał się w elektro- plansze jakby z niedowierzaniem. Wreszcie po długiej i nie- znośnie ciężkiej,chwili, blady jak mumie naszych przodków, odwrócił się ku nam i powiedział: „To już koniec", a może „Przegraliśmy" — nie jestem pewna, gdyż w tym momencie „Garravan Drrahn" został trafiony i straciłam przytomność. Wizualną część niniejszego meldunku, obejmującą zapis z centrum dowodzenia, załączam w aneksie. Ocknęłam się w szalupie ratunkowej, dokąd trafiłam w wyniku zadziałania automatycznej procedury. Byłam sama — i cała w ranach. Przez jakiś czas obserwowałam, jak fregata Fleyów uwija się dobijając długimi świetlnymi szty- letami bezbronne szalupy. Było mi kompletnie obojętne, co się ze mną stanie. W chwili, kiedy nadaję te słowa, 83 Grupa Rekonesansowa praktycznie przestała istnieć. Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr okazał się kompletnym idiotą, biorąc za idiotów mieszkańców Czwartej. Połowa planety odpowiadała wprawdzie pobranej próbce, ale druga połowa — nie. Dało to mylne pojęcie o strukturze społeczeństwa całej planety i doprowadziło do fałszywej oceny jej zdolności organizacyj- no-militarnych. Tak oto mści się niewłaściwa interpretacja myśli Ojca naszego, niezrównanego Bydlaqua H. Pasqunxa. Nie ma żadnych dowodów, że sprawca tej klęski, NV Mgharr, pozostaje jeszcze wśród żywych. Jestem cały czas na nasłuchu, usiłuję wywoływać inne szalupy, ale nikt nie odpowiada. Ta fregata Fleyów krąży gdzieś w pobliżu. Pas- qunxie, jak cicho! Żegnaj, admiratorze — twoja Gvarrdia umiera, ale się nie poddaje. Urządzenia sygnalizują, że wła Flota Wojenna JQ wszystkie jednostki i centra dowodzenia kanałem otwartym Informuję z bólem i ze wstydem, że w samym sercu naszej wspaniałej, osławionej w tylu bo- jach Floty, to jest na flagowcu ,,Parraxanh", został wykryty spisek przeciw Naszemu Panu, Władcy i Pilotowi, najjaśniej- szemu Bydlaquowi Hyudussowi Pasqunxowi. Celem spisku było obalenie BH Pasqunxa oraz osłabienie zdolności mili- tarnej Floty i uporczywe działanie na korzyść Fleyów. Na- uczyciel przemówi do nas osobiście w godzinach później- szych. Z niecierpliwością oczekujemy na jego jedynie słuszne decyzje, ale już teraz mogę zapewnić, że kurs, którym nasza Flota podąża niewzruszenie do zwycięstwa nie drgnie ani 0 jedną sekundę kątową. Głównym przywódcą i organizatorem spisku okazał się były d-ca 83 Grupy Rekonesansowej, Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr. Został on ujęty i stracony. Jego najbliższym współ- pracownikiem był skazany wcześniej Blharrvon Klharrcq. Pewne dowody wskazują na to, że był z nimi w spółce 1 osłaniał ich knowania były admirator rady Wojennej, Ram- hattar Gambiwarr Rrach. Śledztwo trwa. O jego rezultatach załogi Floty Wojennej JQ zostaną wyczerpująco poinformo- wane. W związku z ujawnionym spiskiem i przypadkami zdrady nakazuję załogom pokutę przed wizerunkiem BH Pasqunxa — aż do odwołania. Co trzeci potomek noszący imiona Ngyhvarrah lub Vanuffer podlega obowiązkowi ofiarnemu. W obliczu wewnętrznego wroga, który podnosi głowę, wzywam do czujności i konsolidacji. Stu takich zdrajców jak Mgharr i milion takich spisków nie osłabi w nas ducha bojowego. Pokażemy BH Pasqunxowi, ze w trudnych chwi- lach może na nas liczyć. Kto nie z nami — ten przeciwko nam! Na przekór zdrajcom i wiarołomcom — zwyciężymy! Pełny wykaz zbrodni kliki NV Mgharra zostaje załą- czony w aneksie. Hvrrgonh Grrahg Główny Admirator Rady Wojennej JQ listopad 1984 Trudno nie być bogiem Arkadijowi i Borysowi Strugackim łużalczość tutej- szych magnatów przechodzi ludzkie pojęcie — mówi Gondor. — Wystaw sobie na przykład, ze jesienny pobór w zeszłym roku objął jedynego syna barona Pampy don Bau, z tego rodu, gdzie wszyscy mężczyźni od czterech pokoleń nazywają się tak samo. Pamiętasz może to czarne chuchro w okularkach, wiecznie zacukane? Zamiast przekupić komisję, jak to robią wszyscy, baron zażądał wysłania go na pierwszą linię. Teraz dowiaduję się, że młody baronet zginął na soańskiej granicy w potyczce z buntownikami. Odbierając ciało baron po raz tysięczny zapewnił króla o swej lojalności, a potem oświad- czył, że odsłuży osobiście ów rok, który pozostał do końca jego synowi. Dostał za to medal imienia Pica Szóstego — chichocze Gondor. — Tak, słyszałem o tym — przyznaje niechętnie Rumath. Łazik tańczy wszerz drogi, zatacza się na wybojach jak pijany zając. Stara, dobra maszyna, łatana na burtach, spawa- na, sztukowana — jeszcze pociągnie niejeden rok nim zdech- nie. Rumath myśli o łaziku niemal że z czułością, otaczająca go zewsząd stalowa skorupa napawa poczuciem bezpieczeń- stwa i siły. Czym bylibyśmy, myśli, gdyby powyjmować nas z pancernych pojazdów, pozbawić całej techniki, a tym sa- mym odebrać tak cenioną na tej planecie zdolność szybkiego zabijania? Jeńcy pełzną wzdłuż drogi długą, rozciągniętą kolumną. Człapią i powłóczą nogami, obutymi w łapcie, okręconymi kawałkami skór albo zwykłymi szmatami. Tych jest najwięcej. Oblepiająca ziemię wilgoć powoduje, ze łachmany jeńców przemoczone są powyżej pasa, przepocone, przegnite, zwi- sają z nich z rezygnacją i jakby ciągną do tyłu, przeszkadzając w marszu. Nad kolumną unoszą się kłęby pary, wzwyż — ku niebiosom — bucha smród z łachów i ran, z dawno nie mytych ciał. Twarze jeńców są mroczne, posępne, zacięte. Oczy, ukryte pod krzaczastymi brwiami, wbite w grząski trakt, w pięty poprzednika, w okrągłą plamę potu między jego ło- patkami, we wlokące się po ziemi łachmany. Jeńcy nie skarżą się, choć idą tak od wczoraj bez jedzenia i wody. Nie próbują się uwolnić ani nawet porozumieć ze sobą, widać w pełni za- akceptowali swój los. Ręce jeńców, związane wysoko na ple- cach cienką linką, nabrzmiały, opuchły, zesztywniały do tego stopnia, że właściwie przestały boleć. Idą pogodzeni, niekie- dy któryś podniesie głowę, by omieść krótkim spojrzeniem obłoki na niebie, brązowiejące pola albo zaczepić wzrokiem o pasemko Czkającego Lasu na horyzoncie. Widok doskonałej obojętności wokół jest na tyle przygnębiający, ze głowy jesz- cze niżej opadają między ramiona. Rumath prowadzi kolumnę, jego łazik kolebie się tuż obok czoła. Przed sobą ma najwyżej dziesięciu obdartusów, jazda jest właściwie wypoczynkiem, ponieważ wszelkie próby oporu dawno w kolumnie ustały. Nie trzeba wpatrywać się w zielonkawy monitor, gdzie niezmordowany komputer bez przerwy wyświetla rzędy cyferek. Na samym końcu ko- lumny jedzie w takim samym łaziku Gondor, to zwalnia, to przyspiesza, zależnie od tego czy kolumna wije się w zakrę- tach, czy rozciąga wzdłuż traktu. Gondor musi mieć oko na wszystko i swobodne pole ostrzału; gdyby jakimś cudownym sposobem kolumna zerwała szyk, pękła i poczęła pryskać na boki, właśnie na nim spoczywa obowiązek likwidacji jak największej ilości zbiegów. Ruma+h musiałby w takim przy- padku odskoczyć i również jak najcelniej strzelać — każdy taki zbieg to pewny bandyta. Niespożyte wprost siły drzemią w tych barbarzyńcach. Może dla postrachu powiesić kilku w Czkającym Lesie? Rumath wie, ze komendantura patrzy na traktowanie jeńców przez palce. Kiedy w zeszłym miesią- cu Bronsztajnowi i Huggowi nie chciało się konwojować kolumny przez Bagna Pitańskie, rozpuścili jeńców w otwar- tym polu i wystrzelali jak kaczki. Rumath nie słyszał, zęby za ten wyczyn Szef powiedział im złe słowo. — Co tam u ciebie? — zagadnął do Gondora. — Spokój? — Spokój. Tyle mieli sobie do powiedzenia. Wobec tego ze skrytki na kasety wybrał pierwszą lepszą i wepchnął w szparę. Widok kolumny pierzchł z monitora, zastąpiony przez kłębo- wisko nagich ciał. Taki przypadek, żeby jeńcy bez pomocy z zewnątrz zdołali rozerwać kolumnę, prawdę mówiąc nie wchodzi w grę. Nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Linka, która ich krępuje, jest bodaj najdonioślejszym wynalazkiem, jakiego ludzie dokonali na tej planecie. Można ją swobodnie skracać, łączyć końcówki skromnym niklowym aparacikiem, wiązać, rozplątywać i w ogóle wyczyniać z nią co się komu podoba. Ta linka to jakby tensometr i zarazem nadajnik radiowy. Wystarczy podzielić ją na sekcje i powiązać jeńców w ten sposób, by w każdej znalazł się jeden buntownik, a następnie informację o stanie naprężenia linki w każdej sekcji przeka- zać komputerowi jako poziom odniesienia. W zasadzie to wystarcza. Teraz nawet przypadkowe szarpnięcie więzów, nie mówiąc o próbie uwolnienia rąk, będą w mig alarmo- wały komputer przedniego łazika. Będą skakać cyfry i wykre- sy podświetlone obrazem delikwenta, któremu zachciało się rozprostować ręce albo zagadać do towarzysza. Reakcja zależy od oceny Rumatha. Może ostrzec marzyciela przez głośnik raz czy drugi, albo po prostu bez zbędnych słów zaaplikować mu solidnego kopa — jeszcze jedna cenna zaleta skromnej linki — po którym ukarany przez pół godziny będzie próbował odzyskać czucie w ramionach. Jak tak dostanie ze dwa razy, odechce mu się żartów. Kiedy tak jadą, Rumath wspomina poprzednie konwoje, podobne do tego jak dwie krople wody. Może tylko inne twarze, inny typoszereg postaci powiązanych w łańcuch, inna długość tego łańcucha. Istotne elementy pozostają bez zmian. Przez dwa lub trzy dni w tygodniu, na które wypada służba, tryb życia Rumatha ulega całkowitej odmia- nie. Porzuca domowe pielesze, zamek z ciepłą żoną, dziećmi, końmi, lokajami, rezygnuje z wygód na rzecz twardych żoł- nierskich obowiązków. „Nie możemy ani na chwilę zapom- nieć — mawia Szef podczas odpraw — że stanowimy jedynie wysepkę na społecznym oceanie. Nasza pozycja w tym świe- cie, więcej, nasze istnienie — zależy bezpos'rednio od tego, czy potrafimy utrzymać jedność oraz od rzetelnego świadcze- nia na jej cele, bez oglądania się na innych. Wystarczy naj- mniejszy wyłom w murach, a zostaniemy zalani i w najlepszym przypadku rozpuszczeni w brzuchu tej masy. Oto konsekwen- cja braku solidarności między nami." Szef powtarzał tę piosenkę do znudzenia, chociaż nikt w najmniejszej mierze nie próbował kwestionować tej oczy- wistości ani wyłamywać się z reguł, które z niej wynikały. Byli na obecnej planecie, rzuceni jak kamień z nieba w obce społeczeństwo, które najpierw mieli tylko badać, potem pchać dyskretnie w kierunku postępu, jednakże przy ścisłym prze- strzeganiu Doktryny Bezkrwawego Oddziaływania. Romanty- cy, myśli Rumath. Już wtedy zdarzały się śmieszne sytuacje, bo skoro pod rygorem najpierw odesłania na Ziemię, a potem odsunięcia do prac pomocniczych nie wolno było przelać krwi tubylczej, należało jakoś omijać narzucony zakaz. Życie zmuszało do tego największych idealistów; co odważniejsi łamali go wprost. Początkowo przeważała forma pierwsza, wiążąca się jednak z takim zaangażowaniem środków, ze dochodziło do jawnych paradoksów. Każdy badacz-historyk był najpierw atletą albo karateką, a dopiero potem uczonym. Treningi pochłaniały tyle czasu, ze nie starczało go na działa- nia merytoryczne. A już szczególnie wyraźne szczeliny w przyjętej metodzie pojawiały się z chwilą, kiedy ktoś — jak dziadek Rumatha — nie potrafił utrzymać nerwów na wodzy i szedł w miasto, szlachtując naokoło co popadło. Z reguły próbowano wtedy osaczyć szaleńca, by dmuchnąć mu dyskretnie w nozdrza gazem i pod pozorem zabrania do Wesołej Wieży ewakuować na orbitę albo do najbliższej bazy —p lecz ta sztuka udawała się coraz rzadziej. Amok nie- szczęśnika powodował głuchotę i ślepotę na koleżeńskie perswazje, zwłaszcza że koledzy występowali w strojach rozmaitych formacji miejscowych. Przy okazji odkryto, z jakim piekielnym zaangażowaniem tudzież polotem walczy się w amoku: osaczonemu nieraz udawało się położyć trupem pobratymców ze Stacji. Zatem od pewnego czasu stosowano w takich razach bombardowanie całych miast pociskami usy- piającymi, aby potem z mrowia leżących pokotem ciał wydo- być to jedno czy dwa, przez które mechanizm uległ zacięciu. Pociski usypiające traktowano jako ostateczność, przynaj- mniej w początkowej fazie działań na planecie. Chodziło o zachowanie całkowitego incognito, o utrzymanie tubylców w stanie błogiej nieświadomości zarówno co do tego, że są manipulowani, jak i czynnika sprawczego manipulacji. Jednakże pociski usypiające w miastach, helikoptery nad traktami, a także inne cuda trafiające się coraz bardziej nagmin- nie powodowały, że pewnego dnia historycy ze Stacji zdali sobie sprawę, iż dłużej nie ma sensu niczego ochraniać. Tajemnica Główna stała się tajemnicą poliszynela. Poniekąd był to wstrząs dla ortodoksyjnej części naukowców ze Stacji, części będącej w defensywie i coraz mniej licznej. Rzecz jasna święte życie tubylców traciło w tej sytuacji swoje sacrum; wobec angażowania potężnych środków tech- nicznych do zupełnie niewspółmiernych celów praktyka życia codziennego wykształciła najpierw liczne formy zabijania ,,w obronie własnej", a potem nawet bez zbędnych preteks- tów czy uzasadnień — aż doszło do otwartego szlachto- wania Irukańczyków, Soańczyków, Estorczyków czy Arkanar- czyków. A jednak przestrzegano jeszcze ostatniego tabu: by nie ujawniać pełni technicznych możliwości, jakimi wciąż dysponowała Stacja i pojedynczy historycy. Czas jak zwykle wymógł rezygnację i z tej sztuczności. Kiedy pokolenie starych wykruszyło się, kiedy dawni mistrzowie mieczy i ban- doletów zajęli miejsca u kominków, okazało się, że młodzi nie wykazują zapału ani przekonania do żmudnych ćwiczeń, które niczemu nie służą. Idea ojców okazała się dla nich całkowitą abstrakcją. Na tle modyfikacji wprowadzonych samorzutnie w pro- gram badawczy doszło do rozbieżności najpierw z Instytu- tem Historii Eksperymentalnej, następnie z Akademią Nauk, a w końcu do ostrego konfliktu z całą Ziemią. Ziemia zażąda- ła odwołania ekipy eksperymentatorsko-badawczej, grożąc wstrzymaniem dostaw sprzętu. Sytuacja na planecie i uwikła- nie w nią badaczy były jednak wówczas tego rodzaju, że polubowne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Kierownictwo Stacji maksymalnie przeciągało rokowania, byle wydębić jeszcze transporty najpotrzebniejszych części i materiałów, ale w końcu rokowania zostały zerwane, a w ślad za nimi — stosunki. Stacja została skazana na własne siły. Dwie setki ludzi, trochę maszyn, nieco wypróbowanych schematów po- stępowania z tubylcami — oto jak wyglądał kapitał Stacji pozostawionej samej sobie. Do otwartej interwencji Ziemi, czego tak obawiali się niektórzy, oczywiście nie doszło. Tysiąc parseków to nie w kij dmuchał, a Ziemia jak zwykle miała tysiąc problemów ważniejszych tysiąc razy od jakiejś tam planety. No i oczywiście musiał nadejść moment, kiedy ingeren- cje Stacji w życie planety przybrały charakter otwarty na wszystkich dziesięciu kontynentach. Rumath miał wtedy dzie- sięć, może dwanaście lat, wychowywał się w zamkniętym ośrodku o wyraźnie wojskowym charakterze, podobnie jak in- ne dzieci, których rodzice uczestniczyli w akcjach pacyfikacyj- nych. Teraz Rumath zdaje sobie sprawę, że te pięć przełomo- wych lat dla sytuacji na planecie, a także dla losu ludzi ze Sta- cji omal nie zakończyło się tragicznie. Popierani przez Stację władcy abdykowali jeden po drugim — albo, wywleczeni z pałacowych kazamat, błyskawicznie pozbywali się głowy wraz z koroną. Pod naporem zbuntowanych mas pryskały ich monarchie jak wątłe budowle z patyczków. Lała się krew, rzeka krwi, jak zwykle w takich przypadkach, interesy Stacji były zagrożone do tego stopnia, że co bardziej prze- rażeni wołali o odwrót na orbitę, by tam wypracować nową formułę postępowania. Inni, których radykalizm brał się w równej mierze ze strachu, co z głupoty, postulowali bardziej zdecydowany udział w ogólnoplanetarnym upuście krwi. Kompromis, jaki się z tych przetargów wyłonił, plasował się o wiele za blisko tej drugiej ewentualności. O swoim pochodzeniu Rumath nie wiedział wiele. Sztu- kował skromną historię rodziny nie bez trudu, pozbawiony ojca, który zginął w zasadzce gdzieś w Irukanie. Z matką łączyło go niewiele wspólnego, zresztą kierownictwo Stacji dbało o ścisłą separację potomstwa zrodzonego ze związków z miejscowymi kobietami. Los tych kobiet, na przekór wszyst- kiemu wybierających przybyszów, godny był pożałowania. Z jednej strony nieufność grupy ze Stacji, traktującej tego typu związki jako zło konieczne, z drugiej nienawiść współ- plemieńców, od których, nie wolno było spodziewać się litości ani wybaczenia. Kobieta decydująca się połączyć swój los — choćby na krótko — z którymś z Ziemian podpisy- wała na siebie wyrok; prędzej czy później znajdowano ją z rozprutym gardłem, otrutą albo powieszoną, tak jak znale- ziono matkę Rumatha. Rodzeństwa nie miał. Po przewlekłej wojnie, w którą Ziemianie wsiąkali z roku na rok bardziej, aż w końcu przejęli na barki cały jej ciężar, wytworzyło się nowe status quo. Zwycięzcy zabarykadowali się w zamkach, miastach, twierdzach, angażując do swej ochrony olbrzymią technikę oraz kohorty tubylców, których reakcje wobec złota okazały się na szczęście typowe dla istot rozumnych. Potomkowie ziemskich historyków przypom- nieli sobie zresztą odwieczną zasadę divide et impera i bez- błędnie wcielili ją w życie. Stworzyli typ organizacji spo- łecznej znakomicie wpasowany w ramki feudalnego porządku i scementowany dewizą: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Po dawnemu popierali marionetkowych monarchów i knuli intrygi na dworze. Koszty otwartej interwencji, związanej z odsłonięciem przyłbicy, okazały się jednak poważne. Między poszczegól- nymi państwami, dawniej zdecydowanie wrogimi, ustały praktycznie wyniszczające wojny. Jeśli wybuchały, to spo- radycznie, za każdym razem inspirowane przez ludzi ze Stacji. Siły buntowników nabrały charakteru międzynarodo- wego, operując bez respektowania wytyczonych granic. Cieszyły się coraz wyraźniejszym poparciem pospólstwa; w ogóle lud w ciągu ostatnich dwudziestu lat dojrzał nad- spodziewanie szybko. Wojna i ujawnienie się Ziemian okazały się lepszymi katalizatorami myślenia niż dziesięciolecia ma- newrów pod sztandarem Bezkrwawego Oddziaływania. Każda społeczność, myśli Rumath, jako rozległy system cybernetyczny, na bodziec próbujący zbyt radykalnie wypro- wadzić ją ze stanu równowagi reaguje wytworzeniem anty- bodźca, który przynajmniej w części niweluje działanie niekorzystnego czynnika. Rozpatrzmy pod tym kątem niespo- dziewany wzrost kultu odyńca Y w Soanie czy Estorze. Zdawało się, ze przynajmniej miejscowych bożków mają zdecydowanie z głowy, a tu kilka lat temu rozeszły się pogłoski, ze odyniec Y i ptak Siju, że zwierz Pech i święty 233 Mika na dobre wrócili z tułaczki. Na dachach domostw masowo zaczęły się pojawiać pogańskie figurki. Rumath wspomina rozmowę z pewnym religioznawcą na ten temat. Siedzieli w kilku przy potrzaskującym wesoło ogniu, przed nimi w ciemności znajdowały się namioty obozu, ktoś w głębi zawodził ochryple. W takiej scenerii Rumath słuchał wypo- wiedzi specjalisty konstatującego stały wzrost religijności w zdominowanych krajach — aż do form fanatycznych. — Załóżmy, ze istotnie tak jest, jak pan twierdzi — odezwał się, kiedy wygasł pierwszy impet dyskusji. — Niech nam pan powie: czy oni naprawdę wierzą w Ojca- -Drzewo, w boskie przymioty i zdolności sprawcze odyńca Y? Czy istotnie z przekonania wielbią świętego Mikę? Przecież nie tak dawno strącali ich w pył z przydrożnych kapliczek. Religioznawca zastanawiał się krótko. — To głupie pytanie — orzekł — ponieważ omija sedno zagadnienia. Z naszego punktu widzenia moc ich przekona- nia nie ma żadnego znaczenia. Może wierzą z rozpaczy, może dla wypełnienia życiowej pustki albo żeby pomóc mózgownicy w odnalezieniu jakiegoś źródła nadziei. W ich sytuacji muszą się chwytać wszystkiego, każdego znaku jednoczącego czy podkreślającego ich wspólnotę przeciwko naszej. Moim zdaniem wierzą w odyńca Y nie tyle dla niego samego, ile dla siebie. Wierzą w niego przeciwko nam. Stoją teraz, bo w kolumnie zrobiło się małe zamieszanie. Numer pod koniec trzeciej dziesiątki upadł i zanim czoło zo- rientowało się, że coś nie w porządku, zanim Rumath, wyrwa- ny z myśli, zdążył wydać komendę stop, wleczono delikwen- ta przez dobre kilka metrów. Teraz stoją, z palcami na cyng- lach. Każdy z nich ma na oku całą kolumnę, a na monitorze niski obszarpaniec dźwiga się powoli o własnych siłach, oblicze bez wyrazu, jak gdyby upadek nie obchodził go zupełnie; wreszcie trzyma się na nogach i tylko regularne zachwiania świadczą, za cenę jakiego wysiłku. Rumath czeka, w końcu gardłowym tonem, jak tego wymaga miejscowy język, daje sygnał do dalszej drogi. Im bliżej miasta, tym częstszym zakłóceniom ulegać będzie tempo marszu. Tak jest zawsze. I nie chodzi juz o to, ze zmęczenie zaczyna dawać się we znaki najbardziej poranionym. Jeńcy, spośród których wielu zostało ujętych po raz drugi, wiedzą dosko- nale, ze nie ma się do czego spieszyć. Tam, w mieście, czeka na nich brodaty Timofiej, olbrzymie chłopisko, popatrujące na zbiegów zza komputerowych przystawek znudzonym wzrokiem. Wielu z nich Timofiej rozpoznaje, ale najmniejszym grymasem nie zdradza się ze swą wiedzą. Nie na tym polega jego zadanie. Jeńcy, napojeni wodą, nakarmieni rzuconym im pod nogi chlebem podchodzą kolejno, siadają na krześle pod kamerą. Asystent Timofieja na jego polecenie odgarnia siedzącym włosy, przemywa twarz albo opuszki palców, które wsuwają w pod- świetlone szczeliny. Cały zabieg trwa kilka minut, pozostali jeńcy obserwują jego przebieg z zapartym tchem, chłoną dostojeństwo ruchów Timofieja, bezbłędnie dzielącego kolu- mnę na część kierowaną w lewo i tych po prawicy. Za każdym razem Timofiej wymienia prawdziwe personalia jeńca, a także kiedy ostatnio, gdzie i w jakich okolicznoś- ciach został ujęty. Ci z lewej po wypaleniu im znamienia na prawej łopatce zostaną puszczeni wolno; pozostałych w za- leżności, od ciężaru przewin czeka kaźń albo pobyt w kamie- niołomach, gdzie najsilniejsi, najbardziej wytrzymali dożywają czterech — sześciu miesięcy. Zrozumiałe zatem, ze czynności Timofieja śledzone są z uwagą, o jakiej darmo marzyliby konwojenci. Robota konwojentów jest prosta; mimo technicznych tricków mącą- cych jasność myśli — w dużej części zrozumiała. Co innego zajęcie Timofieja: unosi się nad nim duch magii, a nagroma- dzenie elektroniki, jej bezbłędne werdykty budzą respekt i strach. Chciałoby się powiedzieć: to sąd ostateczny, bo od wyroku nie ma odwołania. Nawet najodważniejsi buntow- nicy kontynentu, którym wypadło uczestniczyć w obrzę- dzie celebrowanym przez Timofieja przyznają, że w jego ruchach, w całym spektaklu jest coś kapłańsko-boskiego, co nakazuje traktować ten doczesny epizod z całą po- wagą. Czekając na swoją kolej jeńcy zachowują się rozmaicie. Jedni siedzą apatycznie, z niewzruszonym wyrazem twarzy, nieobecni — i tylko święty Mika wie, co gra im w duszy. Drudzy modlą się żarliwie do Ojca-Drzewa, odyńca Y lub zgrai pomniejszych bóstw. Trzeci po prostu nieestetycznie, niemalowniczo — płaczą. To recydywiści. Starsi z nich, których prawe łopatki są czyste jak łza, bo zgrzeszyli zanim zaczęto przypalać, liczą na omyłkę elektronicznej wyroczni; młodsi, już naznaczeni piętnem występku, powoli zegnają się ze światem. Dla tych Timofiej ze swą aparaturą stanowi 235 ostatnią wartę przed furtką w zaświaty, a jak szczęście dopisze — tylko przedsionek piekła. Pasmo Czkającego Lasu wysunęło się zza horyzontu i wyraźnie pogrubiało; przez lornetkę można rozróżnić po- jedyncze drzewa. Jazdy przez Czkający Las nie sposób uniknąć; na szczęście odcinek do przebycia wśród drzew jest krótki, a komunikaty o grasujących w okolicy bandach — uspokajające. Rumath lustruje uważnie krzaki płożące się wzdłuż traktu, których kępy zaczynają się mniej więcej na dwie mile przed linią pierwszych drzew. Od czasu do czasu opuszcza lornetkę i spogląda na jeńców; może to złudzenie, ale wydaje mu się, że dostrzega w kolumnie oznaki ożywienia. Głowy podnoszą się częściej, prostują plecy, nogi stąpają bardziej sprężyście; Rumath dałby głowę, że w oczach jeńców pojawiły się groźne błyski. Zanim wejdą do Czkającego Lasu, Rumath zgodnie z planem zarzą- dzi pół godziny odpoczynku — po to, by odcinek między drzewami przebyć jednym skokiem. Po wyjściu z Lasu następ- ny popas na wzgórkach, z których widać już miasto. Rumath radzi się Gondora, właściwie tylko po to, by słysząc jego głos wyraźniej poczuć jego obecność. Postana- wiają po zatrzymaniu kolumny odbić od traktu w szczere pole, lekko w stronę Lasu, by odciąć najprawdopodobniejszy kierunek ucieczki. Mimo wszystkich atutów w ręku czują irracjonalny strach; nie pozbędą się go wcześniej, nim po kamiennym moście, zastępującym dawny zwodzony, nie wja- dą między czerwone wieże miasta. Kolumna juz stoi; Rumath powiadamia jeńców, że postój będzie tym razem dłuższy, pozwala siadać. Przez kilka minut nic się w kolumnie nie dzieje, wreszcie równy rząd postaci pęka w kilku miejscach równocześnie, przypadając do ziemi. Znowu trochę spokoju — wtem gdzieś w środku podnosi się dzika, niezrozumiała pieśń, złożona ni to z zawodzeń, ni z pomruków. Toczy się wzdłuż kolumny, zamiera, jest podejmowana na nowo, nierówna, ochrypła — robi wraże- nie' na Rumathu i Gondorze. Gondor ma słabsze nerwy. — Natychmiast przestać! — krzyczy w miejscowym na- rzeczu. Rumath jest mu wdzięczny za tę decyzję. Mija jednak jeszcze trochę czasu, nim pieśń wygasa ostatecznie i słychać tylko szelest traw oraz ledwo wyczuwalne granie silników łazika. Teraz kilka rzeczy dzieje się równocześnie i bardzo 7-S7 szybko. Rumath, skoncentrowawszy uwagę na kolumnie, uświadamia sobie nagle, że zdarzyło się coś niedobrego. Przez długie pół sekundy nie wie co to jest, ale upewnia go 0 tym reakcja kolumny, wyraźnie skoncentrowana z tej strony, gdzie stoi łazik Gondora. Rumath spogląda tam kątem oka 1 widzi, że ciało Gondora osuwa się po burcie w taki sposób, jakby Gondor wychylił się bardzo mocno z kabiny i rękoma próbował dosięgnąć kół. Z jego karku sterczy pierzasta strzała z kuszy — cóż za strzał! — ale nie czas na zachwyty, Rumath ma pełne ręce roboty. Łazik Gondora otwiera ogień, bijąc w sektorze 180 stopni; wystrzały podnoszą niemal równocześnie fontanny ziemi w różnej odległości od działka, Gondor zwisa na burcie jak kilim, ostatni spośród jeńców wpełzają do rowu i układają się w nim tak, że nie widać ani czubka głowy. Komputer Rumatha reaguje w związku z tym serią krótkich alarmów, Rumath manewrem trwającym nieskończenie długo odbija mając rów z kolumną i trakt po prawej stronie, ostro strzelający łazik Gondora przed sobą, a z lewej przypuszczalną przyczynę zagrożenia, czyli równe pole zasnuwające się kurzem z poderwanej ziemi i kopciem spalenizny. Komputer sygnalizuje alarm główny, czyli prze- rwanie linki — znów któryś zdołał przeszwarcować nóż(> psiakrew! — Rumath odpowiada dwiema krótkimi seriami nad fosą, gdzie zaczyna się jakiś ruch. Działko Gondorowego łazika milknie na chwilę, zwraca się wyraźnie w stronę Ru- matha, Rumath ogląda się, biegną ku niemu czarne, obszar- pane postacie — matko, jakim cudem wyrosły nagle ze szczerego pola — kładzie kilka najbliższych, ale promień rażenia jest zbyt wielki, nerwy, nerwy, pozostali napastnicy wpadają w ziemię, znikają, nie ma do kogo strzelać, Ru- mathowi cierpnie skóra na plecach, cały czas czuje wpatrzoną w siebie ciemną źrenice działka Gondora, przerzuca dźwi- gienkę swego miotacza na ogień automatyczny, powinien to zrobić od razu, a sam nie wypuszczać z ręki sterów, słyszy jeszcze, jak łazik Gondora odzywa się szczekliwie, wtóruje mu jego własna kanonada — i w tym momencie niebo zamyka się nad Rumathem jak powierzchnia wody, odcinając odgłosy walki, Rumath już się nie boi, dostałem, myśli ze złością, wszystko, całe życie zbiega się w tym krótkim momencie — i gaśnie wraz ze światłem jak wyłączona lampa. Kiedy Rumath budzi się, jest ciemno. Nie bardzo wie, co zaszło ani gdzie się znajduje. Poruszył się nieostrożnie i jęknął; jakiś głos obok zagadał szybko, ktoś odpowiedział krótko, kilka szelestów, kroki, znowu kilka szybkich słów w drugim planie, śmiech. — Jednak żyjesz, panie — słyszy głos osobnika, który podszedł na wezwanie strażnika. — Jak się nazywasz? — Rumath — mówienie przychodzi mu z trudem, nie jest pewien czy tamten zrozumiał, więc powtarza: — Rumath. — Głos w tle znowu zagadał i znów odpowiedział mu śmiech. Dostał się w ręce buntowników. Na jaśniejszym tle nieba sylwetka tego, który pytał o nazwisko. Milczy; widocz- nie zaspokoił pierwszą ciekawość. Rumath dokonuje szybkiej rekapitulacji. Gondor zabity, on sam ranny, łaziki i jeńcy w rękach buntowników. Jak dużo czasu mogło upłynąć, nim z miasta ruszyła ekspedycja na helikopterach? — Gdzie jesteśmy? — pyta. — W Czkającym Lesie. Konkretnie w Pijackiej Gawrze — odpowiada ten, który pytał o nazwisko. — Nic mi to nie mówi. — Nie martw się, panie, tutaj jesteśmy bezpieczni. To zapomniane miejsce. Twoi towarzysze prędko nas tu nie znajdą. — Po czym jakby coś sobie przypomina. — Mów do mnie Mratataj, panie. — Dobrze, panie Mratataj. — Bez „panie". Samo Mratataj wystarczy. — Jest noc, Mratataj? — I owszem. — Co chcecie ze mną zrobić? — Najpierw... porozmawiać. A potem się zobaczy. Rumath dostrzega w ciemności, że jakiś cień przylg- nął do cienia, który z nim rozmawiał. Krótka wymiana infor- macji. — Możesz iść, panie? — pyta Mratataj. Rumath schodzi z wozu na nieswoich nogach, kręci mu się w głowie — pada na kolana. Na rozkaz Mratataja doskakuje doń dwóch ludzi, od których śmierdzi kwasem i cebulą. Podejmują go pod pachy i prowadzą — w ciemnoś- ci majaczą ruiny zamku, może domostwa, Rumath co chwilę potyka się na nierównej ścieżce. Gałęzie chłostają po twa- rzach, ramionach i plecach — las w tym miejscu jest chyba wyjątkowo gęsty. Jak daleko mogli odbić w głąb przez osiem — dziesięć godzin? I jakim cudem tak liczne skupisko zbrojnych umknęło uwagi helikopterów? Pytania, na które odpowiedzi mógł się tylko domyślać. Niepostrzeżenie zaczęli schodzić w dół, gałęzie prze- stają dokuczać, a jaśniejsze pasmo nad głową znika. Także powiew świeżego powietrza przechodzi w piwniczny zaduch, Rumath niemal czuje na twarzy stęchłą wilgoć. Chociaż stara się iść o własnych siłach, coraz częściej wisi na rękach prowadzących go mężczyzn. W pewnym momencie różnica poziomów przestaje być zauważalna, jego pomocnicy posu- wają się bardzo pewnie w ciemnym labiryncie, aż wreszcie zza kolejnego załomu wyłania się mętne światełko. W środku obszernej pieczary wymytej przez wodę, przy zbitym z pni stole, siedzą dwaj mężczyźni. To oni go prowadzili? Mratataj dosiada się do nich, czeka aż Rumath uczyni to samo, stawia przed nim kubek z parującym płynem. — Wypij, panie — radzi — odzyskasz siły. Rumath przełyka z trudem gorzki napar. Rzeczywiście — wydaje mu się, jakby świat wrócił na swoje miejsce. — Co z nim zrobimy? — zapytuje konkretnie jeden z mężczyzn. — Na gałąź — wyrokuje krótko drugi — nie ma się co pieścić. — Zapada ciężkie milczenie. — Dobrze wiecie, co oni robią z naszymi — dodaje tonem wyjaśnienia. — Głupiś, Bracie Łata — mówi spokojnie Mratataj. — Nienawiść zaciemnia ci umysł. To już zapomniałeś, co usta- liliśmy? — Ustaliliśmy, ustaliliśmy — przedrzeźnia nazwany Bratem Łatą. — Wcale nie muszę udawać, ze mi się podobają jakieś tam ustalenia. — Zawsze można je zmienić — wtrąca pojednawczo drugi z mężczyzn. Rumath czeka. W tym gronie, wykazują- cym zabawne skrupuły, rozstrzygnie się jego los. — Jak się pewnie domyśliłeś, panie — zaczyna Mratataj — urządziliśmy na was zasadzkę. Kusznicy leżeli od rana na- kryci darnią, wyczekując waszego przejazdu. Wiedzieliśmy, że konwoje zawsze zatrzymują się przed Czkającym Lasem, że łaziki zjeżdżają na bok, by mieć jeńców na oku. Mogliście wybrać na postój albo puste pole, albo stanąć dalej, na trakcie, między zaroślami, które stwarzały bardzo dobre warunki do ataku. Gdybyście minęli to miejsce, kusznicy mieli wypełznąć z nor i podążyć za wami, o ile nie towarzyszyłyby wam helikoptery. Zostalibyście zaatakowani tak czy owak. — Po co mi to mówisz, Mratałaj? Domagasz się podziwu od zwyciężonego? Owszem, gratuluję ci sukcesu, ale nie wymagaj, bym zachwycał się razem z tobą, że mój towa- rzysz został zabity, a ja sam dostałem się do niewoli. — Nie o zachwyt chodzi — przerywa Mratataj. — Spodziewamy się po tobie raczej zrozumienia. Nie zrozumiesz nas wiedząc o nas mało albo nic. — Dla mnie to zbędna fatyga — wymamrotał przez zęby Brat Łata. Mratataj spogląda na niego przeciągle. Brat Łata milknie. — Nie chciałbym, żebyś odebrał starcie wyłącznie w kategoriach naszego sukcesu. Trzydziestu ludzi zabitych na miejscu i dwa razy tyle postrzelonych to dość drogo za dwa łaziki i dwóch wrogów. A jednak musimy walczyć w ten sposób, póki utrzymuje się ta straszna dysproporcja sił. — Przejdźmy może do konkretów — proponuje Ru- math, choć skóra mu cierpnie. — Czego chcecie ode mnie? — Pomocy. Zdobyliśmy łaziki, mamy trochę nowoczes- nej broni — ale nikt z nas nie zna się na tych mechanizmach. Kusze nie wygrają z helikopterami. Krótko mówiąc jeżeli nauczysz nas, panie, obsługi tych urządzeń, włos ci z głowy nie spadnie. — A jeżeli nie? — Puść wodze wyobraźni. Wyjdziemy ze skóry, żeby nie spotkał cię zawód. Brat Łata na te słowa rechocze z nie skrywanym zado- woleniem. — Dobrze powiedziane, święty Baro — odzywa się półgłosem, ale tak, by wszyscy słyszeli. — Namawiasz mnie do zdrady, Mratataj? — pyta Ru- math ponuro. Mratataj zastanawia się. — Jeniec dlatego jest jeńcem, że przestał należeć do swojej formacji. To wiele zmienia, panie. Jeńcowi nie wypada wspominać o zdradzie, zwłaszcza jeśli chce ocalić życie. — Postaw się w mojej sytuacji, Mratataj. Załóżmy, że wam pomogę. Nie upłynie wiele czasu, a wyjedziecie tymi łazikami na trakty, ruszycie na zamki, wedrzecie się do miast... Myślicie, ze ludzie, którzy obsługują te urządzenia, znają ich zasady działania, którzy własnymi rękami zmontowali je część po części — nie połapią się, kto was tego nauczył? Co? Macie ich za durni? — Święty Baro — wymamrotał Brat Łata. — Bynajmniej — protestuje Mratataj. — Doskonale orientujemy się, co by ci groziło w takim przypadku. Dlatego potraktuj naszą propozycę szerzej: przyłącz się do nas. Zostań między nami i pomóż nam zwyciężyć w słusznej sprawie. — Co? — Rumath nie wierzy własnym uszom. — Ja mam wam pomagać? A w imię czego, za przeproszeniem? Tego nędznego życia? Nie myślcie przypadkiem, że czuję się do niego tak cholernie przywiązany — ach, jak szarżuje w tym momencie — i że będę kurczowo się go trzymać. — Każdy człowiek ceni swe życie — stwierdza jedno- znacznie Mratataj — chociaż czasami warunki, w jakich wypa- dło żyć, urągają godności do tego stopnia, że powstaje dylemat: czy jeszcze warto ciągnąć to jarzmo? Nie myśl, panie, o nas tylko jak o barbarzyńcach. Jesteśmy nimi, zapew- ne, choć może w mniejszym stopniu niż się wam wydaje, tak jak wy jesteście nimi bardziej niż byście pragnęli. Nie w tym rzecz. Nikt nie zapraszał was na tę planetę, sami przyszliście z miodem na ustach, z błękitem w oczach, gotowi przychylić nam nieba. Nie zamierzam cię przekonywać, że przed waszym przybyciem wszystko tutaj godne było jedynie oklasków. Wprost przeciwnie. Ale oto wkroczyliście wy, synowie gwiazd, cudownie zdolni, bogowie, którzy naprawią chromy świat. I cóż się zmieniło? Kompletnie nic! A, przepraszam, byłbym zapomniał: metody zabijania dzięki wam uległy istot- nemu usprawnieniu. Miecz albo topór wymaga mozołu; wasza technika załatwia to szybciej i na masową skalę. Udawaliście baronów, rycerzy, panów na zamkach — aż staliście się. nimi, panami na zamkach, otoczonymi służbą, dziewkami, polubiliście gnuśnienie w dobrobycie, wydawanie przyjęć, walkę o wpływy na dworze, o status królewskich doradców... Zstąpiliście z waszej kryształowej wysokości na naszą śmierdzącą niskość, pojęliście nasze kobiety i wroś- liście w naszą ziemię. Powiem ci, panie, w imię czego nas mordujecie: w imię szyldu, który już nic nie znaczy. Mścicie się na nas za wasz upadek, za wasze strącenie z wysokości, za waszą degradację. — No — powiedział Rumath — coraz lepiej. — W ciągu tych stu lat bez ma\a — ciągnie niezrażony Mratataj — jedno wam się udało: pobudzić nas do myślenia. Już nie jesteśmy ciemni jak tabaka w rogu. Wam ubyło, nam przybyło, proporcje wyrównały się na tyle, że można od biedy mówić o partnerstwie. Widzisz, panie, siedzisz tu razem z nami, możemy cię dotknąć, widzimy twoją rozterkę, twój strach, tym razem my jesteśmy panami twego życia i śmierci. Zastanów się solidnie nad naszą propozycją. Nie trzeba być tytanem inteligencji by spostrzec, że wasza techni- ka — z nieznanych przyczyn — starzeje się, coraz częściej zawodzi, domaga się uzupełnień. Nas jest wielu, was mało. Doceń wagę naszej propozycji: umożliwiamy ci opowiedze- nie się po stronie ostatecznych zwycięzców. Jedyny waru- nek brzmi: trzeba to zrobić wcześnie. — Nie — kręci głową Rumath — ja wam wyreguluję maszynki, a wy ruszycie na nich zabijać moich braci. — Braci! — prycha Mratataj i jakoś dziwnie patrzy na Brata Łatę. — Twoi bracia są tutaj. Dowiedz się, jeśli jeszcze nie wiesz, że twój dziad, szlachetny don Rumata ostro smalił cholewki do królewskiej faworyty, donny Okany. Szalał za nią — a ona wodziła go za nos. Wreszcie dopiął swego, pojawiwszy się na dworze z białym piórem wetkniętym we włosy — oznaką miłości. Donna Okana miała kaprys mu ulec, lecz ostentacja tego gestu przysporzyła jej kłopotów. Została wtrącona do Wesołej Wieży, skąd wydobyły ją pieniądze don Rumaty. Trzymał ją potem w jednym ze swych zamków, aż do chwili, kiedy podczas fali zamieszek zniknął w tajemni- czych okolicznościach. Nie dowiedział się, że donna Okana urodziła syna. Był nim twój ojciec, panie. Rumath oddycha głęboko. — Wersja dobra jak każ- da inna — mówi bez przekonania, pokonując suchość w ustach. — Święty Baro — mamrocze znowu Brat Łata — daj nam cierpliwość do tego... — miele w zębach przekleństwo. — Podczas najazdu na zamek powstańców Araty Gar- batego donna Okana zniknęła, powierzając dziecko opiece zaufanej służącej. Nigdy więcej go nie zobaczyła. Arata Garbaty uczynił ją swoją kochanką, mieli syna i trzy córki. Ten syn to ojciec mój oraz siedzącego tu Brata Łaty. — Co mnie to wszystko obchodzi — burczy Rumath. — Ja nie żartuję, panie. Rozumiem, że wiadomość o twym Pochodzeniu może wydać się szokująca, ale tak wygląda Prawda. Zachowały się dokumenty. Twoi bracia są tutaj, po tej stronie barykady. Ja sam wprawdzie nie mogę do ciebie Powiedzieć: bracie, ale przynajmniej — kuzynie... Rumath siedzi bez ruchu, przywalony jak głazem niespo- dziewaną wiadomością. Teraz dopiero dociera doń sens Mra- tatajowej wypowiedzi. — Rozumiesz zatem, skąd biorą się nasze nieśmiałe nadzieje na współpracę. Zależy nam jednak, byś dokonał wyboru nie pod presją, a z własnej woli. Dlatego zapewniam cię przy świadkach: ponieważ łączą nas więzy krwi — niezależnie od tego co postanowisz, zostaniesz puszczony wolno. Znowu w łaziku, znajomy szum silnika koi nerwy. Ból od uderzenia dokucza coraz mocniej, daje się we znaki zmę- czenie. Ruszyli jeszcze w nocy, przy księżycu, by jak naj- więcej drogi zrobić przed wschodem słońca. Teraz łazik rwie prosto przed siebie, najkrótszą drogą do celu. Właści- wie można by sobie uciąć drzemkę, gdyby nie męczące koły- sanie pojazdu. Przy gwałtowniejszych podskokach przed oczami Rumatha pojawia się jak żywy mechanizm zabezpie- czający kuszy, ledwo, ledwo blokujący strzałę — byle dołek spowodować może jej zwolnienie. Kusza spoczywa na kola- nach Brata Łaty, trzymana nonszalancko jedną ręką. Brat Łata siedzi z tyłu. Rumath poci się, zaciska tylko zęby i spo- gląda w niebo. Ani śladu helikoptera. Prawdę mówiąc czyste niebo nie jest dziś powodem do zmartwienia. Gdyby nie Brat Łata, chętnie by się przesiadł — ale teraz warkot helikoptera oznaczałby same kłopoty. Trzeba by uciekać łazikiem z wylotem kuszy na karku, szukać bezpiecznej kryjówki, a w ostateczności może nawet własno- ręcznie zestrzelić helikopter? W wyniku poroziynienia osiągniętego grubo po północy Mratataj oddawał Rumathowi jeden łazik, choć właściwiej byłoby rzec: wypożyczał. Łazik miał podrzucić Rumatha w pobliże Uroczyska Ciężkich Mieczy, o parę kroków od uczęszczanego traktu przy Karczmie Trzech Upiorów, gdzie łatwo o konia. Następnie miał zawrócić do Czkającego Lasu, dokładnie po przebytej trasie, według procedury automatycz- nej. Żeby ukrócić Rumathową skłonność do płatania figli, Mratataj postanowił przydzielić mu strażnika. Brat Łata z ocho- tą zgodził się pełnić tę funkcję. W zamian za przysługę Rumath objaśnił Mratatajowi zasady automatycznego sterowania łazikiem i wskazał przełą- cznik. Oczywiście sposobu automatycznego prowadzenia ognia dojdą sami, ale bez umiejętności programowania komputera nie będą mogli z niej skorzystać. Pozostawało ręczne prowadzenie ognia, co i tak było bronią straszną. Na samą myśl, jak potężne narzędzie oddał do rąk Mratataja, Rumath oblewa się zimnym potem. Wprawdzie Mratataj pragnął wymóc na nim jeszcze przestrojenie syntezatora polowego typu ,,Midas", ale Ru- math po prostu nie znał się na tym. Obejrzał tylko z uwagą, jak po wsypaniu szufli żelaznych opiłków z rynny wylotowej spadają do wiadra złote krążki z podobizną Pica Szóstego. Kontury tłoczenia były mocno zatarte, co świadczyło o zu- życiu matrycy; poza tym dukaty z Picem Szóstym dawno wy- szły z obiegu. Mratataj jednak nie nalegał; złoto, bez względu na swą formę, pozostawało złotem. Dobiwszy do Uroczyska Ciężkich Mieczy Rumath poin- formował Brata Łatę, że włącza nadajnik. — Tylko krótko — sapnął Brat Łata i podniósł kuszę. Rumath spogląda na otaczające ich drzewa — liście drżą lekko, potrącane wiatrem — na zalane słońcem połacie trawy, na krążące nad kwieciem owady. Ogarnia go prze- możne poczucie nonsensowności własnego pobytu w tym zakątku, w tym łaziku, w tym świecie. Doznaje uczucia nie- realności wszystkiego, co się wydarzyło. Brat Łata szturcha go prowadnicą kuszy. Pstryknięcie w mały, czerwony guziczek. Twarz Szefa na ekranie. Jego okrągłe ze zdumie- nia oczy. — Rumath — wzdycha Szef, jakby spuszczano z niego powietrze. — Do pioruna! Co się stało, chłopie? — Wpadliśmy w zasadzkę nie opodal Czkającego Lasu — po raz wtóry doświadcza przygnębiającego uczucia, ze wszystko co zrobi lub powie jest doskonale zbędne. Jest mu ciężko i nie wie, z jakiego powodu. — Gondor zabity, łaziki stracone, jeńcy odbici — recytuje. — Zaraz, zaraz — Szef patrzy badawczo — jak to stracone? Chcesz mi wmówić, że dzwonisz z budki telefo- nicznej? — Z łazika, Szefie. Nic nie mogę zrobić. Jeden z nich trzyma mnie na muszce. Mówią, że to 'dobry strzelec. — Czeka, co powie Szef, ale Szef milczy. — Czemuście nie przysłali helikopterów, do cholery? — wybucha nagłą pre- tensją, która dziwi go samego. — Tobie, Rumath, wydaje się pewnie, że my tu siedzimy na helikopterach. Wyobraź sobie, że nie było jednej wolnej maszyny na całym kontynencie. Kiedy się znalazły, ślad dawno wystygł. Gdzie jesteś? — Nie mam pojęcia. Szefie, kazali mi zawiadomić pana, że zostanę puszczony wolno. Ma pan to traktować jako gest dobrej woli. Oni proponują zawieszenie broni i roko- wania. — Nie rozśmieszaj mnie, Rumath — Szef unosi brwi. — Nie przeholowałeś przypadkiem? Jesteś z nimi stanowczo w zbyt dobrej komitywie. — Z pańskiego miejsca, Szefie, łatwo rzucać ryzykowne hipotezy. Pora na rewanż... — przeraża go to, co powie, ale nie ma odwrotu. Ostatnia doba jawi mu się jako droga do uznania za własne tych kilku zdań, których wygłoszenie stało się jego obowiązkiem. — Po prostu wymyśliłem sposób, który za jednym zamachem rozwiąże nasze kłopoty na tej planecie. — No? — na twarzy Szefa pobłażliwy sceptycyzm. — Nauczmy ich wszystkiego, co sami umiemy. Podziel- my się z nimi techniką, opowiedzmy im o Kordianie, Hamle- cie, Robinsonie... o Chrystusie... Nie wmawiajmy sobie, że ich umysły nie zniosą takiego obciążenia; przecież w grun- cie rzeczy ci ludzie niczym nie różnią się od nas. Zamiast ich zabijać wyciągnijmy do nich rękę. Wyjdźmy wspólnie z tego błota. W miarę jego przemowy uśmiech Szefa tężeje. — Dobrze się czujesz, Rumath? — syczy. — Widzę opatrunek na twojej głowie. Rozumiem, dostałeś w kość, powąchałeś prochu i z tego te sensacje, co? Jedź do domu, wypocznij, a ja postaram się zapomnieć o twych genialnych radach. Jasne: podzielimy się z nimi, a oni z wdzięczności skoczą nam do gardeł. Tego byś chciał? — Spokojniej: — Za trzy dni wpadnij tu do mnie złożyć raport, pogadamy sobie jak para starych znajomych. No tak, myśli Rumath. Do przewidzenia. Czuje się znużony, zniechęcony, najchętniej odszedłby sprzed moni- tora, wyciągnął się na murawie i zasnął. Zaciska powieki, ściska dłonią czoło. — Nie — postanawia raptownie — proszę na mnie więcej nie liczyć. Wycofuję się. Ktoś musi pierwszy przerwać ten obłędny krąg. Mam dość waszej śmiesznej wojenki, chcę wreszcie zacząć żyć w spokoju i na własny rachunek, rozumie pan? Wy sobie dalej uczestniczcie w tym absurdzie, wma- wiajcie wysokie posłannictwo i inne bzdury — ja wysiadam. Szlus. — Gówniarzu... — Oto moja decyzja, Szefie. Musi pan zrozumieć, że jestem teraz trochę innym człowiekiem. — Brat Łata szarpie go za ramię. — Muszę już kończyć. Do widzenia, Szefie. Siedzi nieruchomo. Oczywiście, że namierzyli łazik, ale jeśli w pobliżu nie ma helikopterów... A nawet jeśli są, za godzinę Brat Łata będzie daleko. Słońce wypije ślad. Czy nie lepiej wracać teraz do Czkającego Lasu? Wypros- tował się i wyskoczył na zewnątrz. Ból w głowie zadudnił ostrzegawczo. — Trzymaj się — powiedział po arkanarsku, choć Brat Łata wyśmienicie zrjał jego język. Wyciągnął rękę, ale Arka- narczyk nie odwzajemnił gestu. Łazik wykręcił, a Brat Łata obracał się z kuszą ciągle wycelowaną w Rumatha; w tej pozycji zaczął odpływać w dal. Rumath patrzył za nim, aż kanciasta rufa łazika zamieniła się w czarniawy punkt na tle traw. Wtedy odwrócił się i ruszył ku Karczmie Trzech Upio- rów. Kupił konia, zjadł porządny posiłek i nie zwlekając puścił się w drogę. Pogoda była piękna, koń wlókł się noga za nogą, a Rumath podrzemywał na jego grzbiecie. Chwilami zapadał w stan upojnej beztroski, wydawało mu się, że majaczy — to znowu na serio dociekał zasady, na mocy której został wpisany w ten świat, przylgnął jak mucha do tej właśnie rzeczywistości. Intruz, kołatało mu się pod czaszką. Stracił poczucie miejsca i czasu, zdawało mu się, ze przemierza rubieże fantastycznej krainy z baśni, okolica rozmazywała się w barwne plamy. Gorączka, myślał, jestem chory. Mijający go kupcy obrzucali zdziwionymi spojrzeniami niecodzienne indywiduum, zjeżdżając ku fosie, raz zastąpił mu drogę oddział straży, ale dowódca poznawszy szlach- cica dał znak swoim ludziom, by się rozstąpili. Dobrze po południu Rumath przyszedł do siebie na tyle, ze zorientował się, gdzie się znajduje. Poklepał konia po szyi; mądre zwierzę przez cały czas szło przed siebie, nie zważając na upał. Odbił od traktu i brodził wśród traw, jadąc łąkami, na skróty. Uderzyło go, że nigdzie nie zauwa- żył kosiarzy i kobiet stawiających stogi; robota sprawiała wrażenie przerwanej, zarzuconej. Mimo to jechał rozkoszując się brzęczeniem pszczół, wonią mokradeł i ziemi, zadowolo- ny nadzwyczajnie, że udało mu się zredukować własne problemy do kilku prostych elementów. Za kolejnym pagór- kiem, skąd zwykle widać było mury zamku, uderzył go w oczy słup czarnego dymu. Popędził konia, powietrze świszczało w uszach, kopyta konia muskały włosy długich traw, wrota były wyłamane, do nich przybity głową stary ochmistrz, wpadł na dziedziniec, nie było tam żywej duszy, tylko na samym środku stała furmanka załadowana chrustem, szkapa u dyszla strzygła uszami i parskaniem dawała wyraz zaniepokojeniu. Obok furki stał zgarbiony chłopina, ciągle z lejcami w ręku, obracając się z niedowierzaniem. Rumath pochwycił go za wypłowiałą koszulę, która trzasnęła w rękach. — Co tu się stało? — ryknął, ale chłop tylko popatrywał na niego z przerażeniem, bełkocząc niezrozumiale, wreszcie Rumath zrozumiał, ze tamten pojawił się z chrustem na krótko przed nim. Wyciągnął z kieszeni ostatnie dwa dukaty i wcisnął staremu w garść, na co chłop w ogóle nie zareagował, zbyt oszołomiony. Większość służby zginęła od mieczy i toporów, ale kilka trupów było dosłownie nafaszerowanych strzałami i przypieczonych na ogniu. Ostry swąd wdzierał się w płuca, Rumath miał oczy pełne łez, mało co widział w dymie, nagle rozkaszlał się, zgięty wpół. W tym momencie wiatr zmienił kierunek; na żelaznej sztabie wpuszczonej w mur wisia- ła na postronku jego Eileen, z rozprutym brzuchem, na- ga, wysmarowana krwią. Obok w nienaturalnych, poskrę- canych pozycjach leżały drobne ciałka dzieci; jakiś pies obwąchiwał je właśnie nieufnie. Ślady na murze nie po- zwalały żywić wątpliwości, w jaki sposób zostały zamordo- wane. Pociemniało mu przed oczami. Wpadł do sieni, z sąsia- dującej z nią komnaty dobiegł hałas i przez okno smyrgnęły jakieś cienie, porzucając prześcieradła z naczyniami, świecz- nikami i kolorowymi kłębami garderoby, Rumath podniósł z podłogi miecz, zęby nie łazić z pustymi rękoma, minął zwłoki z wbitym w plecy szpikulcem rożna i poszedł w głąb sieni, ku schodom wiodącym na górę. W półmroku potknął się o dwa lub trzy trupy, a potem trafił na cały ich zwał. Stanął zbierając myśli. — Hasło — powiedział w ciemności mechaniczny głos. Dochodził z wnęki przed schodami, gdzie paliło się zielon- kawe światełko. Solidne dębowe drzwi wyważono łomami i "wyrwano z futryn. Beznamiętny ton automatu przywrócił poczucie rzeczywistości. — Będę strzelał — ostrzegł automat. Cofnął się przezornie, pracując intensywnie nad wydo- byciem z mroków niepamięci słowa, które wpadło tam lata, lata temu. Krzyknął je dla pewności dwukrotnie, po chwili wchodził do jasno oświetlonego pomieszczenia. Zdjął ze ściany miotacz, sprawdził poziom naładowania. Zebrał za- pasowe ładunki, wszystkie jakie były, ułożył je na stole i przy- padł do radiostacji. Sześciocyfrowy kod wystukał mimocho- dem, jak numer telefonu. Z westchnieniem ulgi dostrzegł na monitorze zdumione oblicze Brata Łaty. Po migających w tle koronach zorientował się, że łazik przedziera się już przez Czkający Las. — A więc udało ci się — powiedział Rumath. — Nie było helikopterów? — Nie. — Teraz słuchaj uważnie i nic nie mów. Staraj się jak najwięcej jechać w słońcu, wtedy ślad szybko wsiąknie. — Brat Łata wytrzeszczył oczy. — Jadący łazik zostawia w powietrzu cieplejszą smugę, którą można wykryć z heli- koptera. Podobnie człowiek czy zwierzę. Musicie o tym pamiętać. Teraz rób dokładnie to co ci powiem: weź kasetę ze schowka, tak, może być ta. Włóż w szparę przed sobą. Już? Wciśnij czerwony klawisz, ten z gwiazdką. Rozświetlił się wewnątrz? Od tego momentu kaseta nagrywa to co mówię i pokazuję. — Wziął miotacz ze stołu. Przez blisko godzinę demonstrował obsługę miotacza i opowiadał o systemach łazika. Potem pożegnał się z Bratem Łatą. Wstał. Nasłuchiwał, ale na zewnątrz murów panowała cisza. Powiódł wzrokiem sprawdzając, co jeszcze mogłoby się przydać. Kiedy tak stał, ekran wbudowany w komunikator zatrzepotał i rozjaśnił się. Patrzyła na niego twarz Szefa. — Jesteś — powiedział Szef. — Przykro mi, ale musia- łem podjąć taką decyzję. Ludzie don Bachy jak zwykle trochę przesadzili, co? Pamiętasz, jak mówiłem — najmniejszego wyłomu w murach... Nawet nie mierzy, prosto z biodra wali w monitor, szkło pryska, Rumath wyskakuje do sieni. Obchodzi trupy. Wraca. Zamyka pomieszczenie. — Nowe hasło: kurdyban — rozkazuje automatowi. Potem idzie do szopy z narzędziami, wynosi kilof i ło- pa+ę. Pod wieczór jest gotów. Przed oczami ma ciągle pokryte zakrzepłą krwią uda Eileen, zdeformowane od ude- rzeń głowy dzieci. Uklepuje ziemię wokół krzyża na niskiej mogile, kiedy dochodzi go warkot. Helikoptery. Przelatują nad zamkiem, zawracają. Rumath włazi do sieni, barykaduje drzwi. Odciąga trupy sprzed wnęki z zielonkawym światełkiem. — Hasło: kurdyban — mówi. — Strzelać bez ostrzeże- nia. Idzie na górę. Otwiera okno: dziedziniec błyskawicznie zapełnia się ludźmi don Bachy. Helikoptery warczą nad tym rojowiskiem. Drzwi wejściowe huczą pod ciosami tarana. Rumath otwiera na oścież okna komnaty. Na dole rumor: drzwi puściły, słychać teraz krótkie odgłosy strzelającego automatu, jęki i przekleństwa. Rumath siada na taborecie pod ścianą; czeka. Po pół godzinie atakujący wpadają na pomysł, zęby zablokować ciężkimi meblami ziejącą ogniem wnękę. — Nareszcie — wzdycha Rumath. Słyszy tupot prędkich kroków po kamiennych schodach. Rozgląda się po komnacie: wszystkie okna otwarte. Wychodząc na środek pomieszczenia z miotaczem wycelowanym w drzwi dzielące go od ciemnej gardzieli korytarza włącza wielki wentylator pod sufitem. kwiecień 1985 Ziemia - 410 o ostatnich podwyżkach cen biletów w pociągach zrobiło się luźniej. Jadąc ekspresem z Warszawy do Krakowa miałem do dyspozycji cały prze- dział. Pociąg odbił statecznie od peronu, zdążyłem się rozsiąść i rozlokować bagaże, kiedy do drzwi załomotał zapóźniony podróżny. Byłem na niego zły, bo likwidował mój mały komfort. Chciałem za wszelką cenę powiedzieć mu coś złośliwego, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Był dość otyły, po pięćdziesiątce, ubrany bez elegancji. Wzmogło to tylko moją niechęć. Rzucił walizkę na półkę i rozparł się w przeciwległym kącie przedziału. Chwilę trwał bez ruchu, potem podciągnął rękaw na krótkiej, kosmatej łapie. Na przegubie miał cyferblat wielkości spodka. Wpatrzył się weń łapczywie. — A na Ziemi-900 zaczyna się robić gorąco — powie- dział ani do mnie, ani do siebie. Natura wyposażyła go w naj- krótsze ręce świata: ledwie zdołał je spleść gdzieś między klatką piersiową a brzuchem. Spod brzegu mankietu nadal wyglądał ten monstrualny czasomierz, podobny do wymonto- wanego z obsady barometru. — Jestem trenerem piłki nożnej — pochwalił się. Nale- żał do wymierającego gatunku gawędziarzy; brak zaintere- sowania nie był mu przeszkodą. — Pan pochodzi z Wilna — zapytałem niespodziewanie dla samego siebie — czy ze Lwowa? — Dalej, łaskawco, znacznie dalej — rzekł w okno, jakbym to nie ja się odezwał, a jeden z przelatujących za szybą słupów trakcji. W jego głosie oprócz melodyj- nego akcentu wyczułem dodatkowo nutkę wesołości. Postanowiłem mu przyłożyć. — Na pewno z Ziemi-900? — Nie. Z 760 — poprawił z powagą. — A ja z 1580. — Nie, pan z 410. Ta Ziemia nosi numer 410. 1580 w ogóle nie istnieje. — A dlaczegóż to, kochanieńki? — zdawało mi się, że wylewam litry jadu na jego łysą głowę. — Może istnieć Ziemia-900, może 410, to i 1580 niech sobie po- dokazuje. — Wszystkich Ziem jest dokładnie 1300 — to nie była wesołość, ale pobłażliwość. Rozmawiał ze mną jak z dziec- kiem. — Pan chyba nigdy nie słyszał o rozszczepieniu czasoprzestrzeni, co? Miałem tu gdzieś przewodnik po 410... z aktualnym stanem lokalnej nauki — zaczął szperać po kieszeniach. — Teorii światów równoległych też pan nie zna? Poszczególne wszechświaty istnieją całkiem niezależnie, uło- żone obok siebie jak karty tej samej talii. Nasza lokalna Talia — przez duże T — liczy 1300 numerów. — Niby dlaczego właśnie tyle? — prychnąłem. — Czasoprzestrzeni nie chce się dalej rozszczepiać? Leniwa ta czasoprzestrzeń, nie ma co. Trzeba ją będzie pogonić do roboty Spoglądał na mnie z zatroskaniem na twarzy. — Transferowałem w ostatniej chwili, nie zdążyli uprze- dzić, że tu takie... — chciał chyba powiedzieć „ignoranct- wo", ale się ugryzł w język. — Rozszczepienie czasoprze- strzeni to zjawisko astrofizyczne. Coś jak ucieczka galaktyk. Big-bang! Rozumie pan? — Ale nasi astronomowie jeszcze nie wykryli, ze pew- nego dnia galaktyki zatrzymały się w miejscu — roześmiałem się z własnego dowcipu. — Nic straconego, łaskawco. Jeszcze dużo czasu... — Jednym słowem jest pan przybyszem z innego świata — szydziłem na całego. — I tam tez grają w piłkę? Ożywił się: — Futbol to wszystko, co łączy Ziemie 760 i 410. W całej Talii nie ma tak dobrych piłkarzy jak wasi. Wie pan, o czym rozpisuje się aktualnie prasa polityczna na naszej Ziemi? O spotkaniu międzyplanetarnym naszych dru- żyn. Czołowi publicyści spierają się o taktykę, składy... To byłby mecz! — Ileż to roboty? — nastroszyłem się. — Dostarczcie tu waszych zawodników, a my przygotujemy wszystko co potrzeba: stadiony, widzów, telewizję. Dołożymy waszym według lat. — Zbyt prosto pan sobie wyobraża całe przedsięwzię- cie — powiedział po namyśle. — Transfer materii między po- szczególnymi numerami Talii wymaga ogromnych energii. Czas operacji również jest ograniczony: im większa masa, tym krótszy. Za najdrobniejszą niedokładność płaci się ubytkiem ładunku. Strach pomyśleć, co by z nas zostało, gdybyśmy przywieźli tylko pół Littre'a albo Yerbasa bez lewej nogi. Nie wspominam już o tym, ze chcąc przesłać tu określoną masę trzeba stąd zabrać niejako w zastaw dokładnie tyle samo — i co do grama zwrócić. Inaczej transfer nie ma szans. Ale to technika; sedno problemu w tym, że my nie gramy w fut- bol. — Jak to — nie gracie? To kogo pan trenuje? Co za facetów wymienił pan przed chwilą? Poza tym, o ile mnie słuch nie mylił, wyraźnie proponował pan spotkanie n a- szych drużyn! — Zaszło nieporozumienie; juz wyjaśniam. Po pierwsze: trener piłki nożnej to na 760 tytuł honorowy — jak wasz baron czy lord. Po drugie: pisząc o meczu naszych drużyn prasa polityczna Ziemi-760 nie ma na myśli spotkania repre- zentacji naszej i waszej, tylko wyłącznie naszych — czyli Ziemi-410 i Ziemi-900. Widzi pan — dał znak, bym nie przerywał — wam się zdaje, ze gdybyście wyłonili najlep- szych futbolistów waszej planety, to automatycznie powoła- libyście superreprezentację Ziemi-41 0. Team na skalę między- narodową. Zgoda; nie spojrzałem na to oczami tutejszego kibica. Ale taki zespół samych Bońków, Socratesów i Littbars- kich byłby przede wszystkim naszą drużyną, jako że cały futbol Ziemi-410 znajduje się od pięćdziesięciu lat pod kon- trolą Ziemi-760, czyli tej, zechce pan łaskawie zauważyć — skłonił krótki tułów w moją stronę — której jestem obywate- lem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gość nie wyglądał na pijanego, gadał trochę od rzeczy, to fakt, ale jak dotąd nie udało mi się przyłapać go na sprzeczności. Postanowiłem traktować jego paplaninę jako próbę urozmaicenia podróży. A jednak, odkryłem ze zdumieniem, pikło mnie coś na dnie mózgu czy serca. Lokalny patriotyzm, przywiązanie do mojej Ziemi-410? Bzdury! Wzruszyłem ramionami i demon- stracyjnie wbiłem się w kąt przedziału, jakbym serio zamierzał przespać dalszą jazdę. — Wiem, że tego niedobrze się słucha — ciągnął nie zrażony. — Cała Talia stanowi strefę wpływu dwóch super- mocarstw: Ziemi-760 i Ziemi-1280, która prawdopodobnie zatrzymała proces rozszczepiania czasoprzestrzeni na nume- rze 1300. Podporządkowaliśmy sobie poszczególne planety wraz z ludnością (która nie zdaje sobie z tego sprawy) i na zasadzie umów dwustronnych, zawieranych na naj- wyższym szczeblu, wykorzystujemy ich zasoby. Już miałem się oburzyć na tak cyniczny przejaw kolonia- lizmu czy imperializmu w metakosmicznym wydaniu, gdy wpadła mi do głowy genialna wątpliwość. — To są głodne kawałki, proszę pana — oświadczyłem z godnością. — Bujać to my, ale nie nas. Czy można się do- wiedzieć, łaskawco — jak mogłem, przeciągałem moment za- dania ciosu — jakim to sposobem nas eksploatujecie, skoro, dobrze pamiętam, transport materii między poszczególnymi wszechświatami jest nieopłacalny energetycznie. W dodatku ten obowiązkowy zastaw masy... Spojrzał na mnie jak na najbardziej odrażającego pry- mitywa. — Ale można stąd zabierać złoto, a zostawiać kamie- nie — rzekł — gdyby rzecz jasna na Ziemi-760 złoto wzbu- dzało czyjąkolwiek pożądliwość. Koniecznie chce pan usły- szeć, co wywozimy z planet takich jak 410? — Ciekawym bardzo. — Informację. Do tego nie trzeba wielkich energii. Ale nie byle jaką informację. Ziemia-410, tak jak inne nasze posiadłości, służy nam za poligon, gdzie testujemy pewne idee, pomysły usprawnienień społecznych, mogące wywie- rać wpływ na los naszej planety, poziom życia jej miesz- kańców, rywalizację z 1280 itp. Ktoś na przykład zgłasza pomysł: od jutra należy zwolnić wszystkich od podatków. Albo wszystkim rozdać broń. Albo zlikwidować pieniądze. Albo — ja wiem? — dawać każdemu według potrzeb. Normalnie doszłoby do dyskusji między przedstawicielami zwolenników i przeciwników danej idei. Gdyby dyskusja nie przyniosła porozumienia, rzecz najpewniej zakończyłaby się konfrontacją i strona silniejsza, co nie znaczy że bardziej światła, narzuciłaby swoje warunki pokonanym. Taki byłby prawidłowy scenariusz tutaj, u was. U nas zleca się odpo- wiednio zaopiniowany projekt do zrealizowania na jednej z podległych nam planet. Oczywiście najpierw trzeba tam doprowadzić do pewnego podobieństwa do Ziemi-760, sam eksperyment też obliczony jest zwykle na lata. Ale prędzej czy później wyniki stają się jasno widoczne. I otóż my ko- rzystamy z planet zależnych w ten sposób, że znając ich doświadczenia historyczne rezygnujemy zawczasu z pewnych posunięć, a tym samym unikamy ich często nieciekawego losu. — Sugeruje pan, że tutaj też toczy się jakiś ekspery- ment? — 410 jest ciekawym przypadkiem. W zasadzie stano- wicie własność Ziemi-1 280, ale na ostatnich kilkadziesiąt lat zostaliście częściowo wydzierżawieni nam. Widzi pan, na Ziemi-760 granice państwowe ustala się co cztery lata na podstawie wyników waszego Mundialu. Po prostu tak się przyjęło; sposób to równie logiczny jak wojna, a o ileż tańszy i bardziej humanitarny! Może pan to nazwać jak chce: głupotą, namiętnością, egzotyką — w każdym razie zaoszczędzone środki przeznacza się na poprawę bytu lu- dności. W ramach dzierżawy odpowiadamy tutaj tylko za sferę futbolu. Cała reszta — niekontrolowany rozwój, zanie- czyszczenie biosfery, podział państw na biedne i bogate, dwa przeciwstawne systemy polityczne, konfrontacja, wyścig zbrojeń — to sprawka tych z 1280. Do tej pory nasze progra- my nie kolidowały ze sobą; obecnie takie niebezpieczeństwo wyraźnie się zarysowało. Zauważył pan chyba, jak bardzo w ostatnich latach upolitycznił się wasz sport? Ziemia-1280 zażądała skrócenia okresu dzierżawy, a my musieliśmy na to żądanie przystać, ponieważ tak stanowią artykuły odpowiedniej umowy. Od kilkunastu lat przygotowywaliśmy na Ziemi-900 system rezerwowy, gotów w każdej chwili przejąć zadania Ziemi-410. Rozwinęliśmy futbol, zorgani- zowaliśmy ligi, wyszkoliliśmy graczy, sędziów, trenerów, stworzyliśmy system rozgrywek pucharowych... Jesteśmy w przededniu pierwszych mistrzostw Ziemi-900, oczywiście jeszcze bez żadnego znaczenia dla przebiegu granic na Ziemi-760. — Czy to znaczy — głos drżał mi lekko, nie potrafiłem go opanować, choć wiedziałem, że to głupie — że Mundial '82 był ostatnim w historii? — Dlaczego? — zdziwił się, chyba szczerze. — Być może dojdzie jeszcze do następnego. Tylko że nas już nie będą obchodzić wyniki. A fachowców z 1 280 tym bar- dziej — zachichotał nieprzyjemnie. — Nie wie pan tego, więc niech pan nadstawi ucha: na Ziemi-1280 o przebiegu granic między państwami decydują wojny. Skąd, my to znamy, co? — wyszczerzył zęby. — Tyle że te wojny rozgrywają się gdzie indziej, na planetach podległych Ziemi-1 280. No, jak się pan czuje? Miałem ochotę wstać i walnąć go pięścią w piłkowatą głowę. Jego szampański humor zaczynał mnie drażnić. Ale grubawy trener futbolu kompletnie zmienił się na twarzy. Z obliczem ściętym niepokojem badał tarczę wielkości talerza z budyniem. — Niech to diabli, trochę zamarudziłem. Zaraz Ra- dom — zerwał się z fotela, pochwycił walizkę i ruszył ku drzwiom. Po drodze trącił mnie kordialnie w ramię: — No, niechże się pan rozchmurzy. Nie ma się czym przejmować. Wymyśliłem to wszystko kiedyś w pociągu i od tego czasu zawsze opowiadam, ilekroć droga za bardzo się dłuży. — Do widzenia — burknąłem. Trzasnęły drzwi prze- działu i podający się za trenera jegomość przepadł gdzieś na korytarzu. Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo — a przecież ostatnie zapewnienie przyniosło mi ulgę. Po prostu poczu- łem się lepiej. Oparłem głowę o rękaw płaszcza i zmrużywszy oczy usiłowałem myśleć o czym innym. Czego taki facet mógł szukać w Radomiu? Ale zaraz... przecież Radom minę- liśmy z pół godziny temu! Skoczyłem na równe nogi i wyjrzałem na korytarz. Był pusty. Tylko pijany albo rozespany konduktor obijał się o ściany wagonu. Cofnąłem się w głąb przedziału. Rzucił ¦ się w moją stronę. Namacałem w kieszeni bilet. — Cholera jasna, panie — wysapał stając w drzwiach. — Spałem tu dwa przedziały dalej. Nie zauważył pan nikogo, kto by się tutaj kręcił? Zaprzeczyłem niepewnym ruchem głowy. — Cholera jasna! Co mi się nie śniło! Ale patrz pan: musieli mi nakłaść tyle kamieni do torby? luty 1983 Kwadrofoniczne delirium tremens Philipowi Dickowi, który w wieku 53 lat trafił do Świata B. Wierzę, że nie żałuje. polinary Ko- niecpolski, już na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie plugawego degenerata, zbliżał się ostrożnie w stronę kiosku „Ruchu". Akurat kioskarka zdejmowała kartkę z napisem „Za- raz wracam". W oczekiwaniu na jej powrót Apolinary przez pół dnia wygrzewał się w słonku, regenerował siły i rozmy- ślał o Świecie B. Spoza krzaków miał doskonały punkt obserwacyjny, sam będą/L niewidoczny. Z położonego nie opodal boiska dolatywały okrzyki i przekleństwa uczniów po- bliskiej szkoły podstawowej, gremialnie uganiających za piłką. — Poproszę sześć wód brzozowych — wycharczał Apolinary do okienka, starając się o miły timbre głosu. Jednocześnie złożył dokładnie odliczoną sumę na szklanym talerzyku. Sprzedawczyni z roztargnieniem zdjęła z półki towar i zajęła się liczeniem monet. — W porządku — powiedziała. — Dziękuję. Była młodą dziewczyną i o ile Apolinary znał się na tym, typową mieszkanką tego miasta. O nim samym trudno byłoby powiedzieć coś podobnego: nosił długi płaszcz nieokreś- lonego koloru, bardzo solidny i trwały. Pod szyją miał apasz- kę, która w momencie wystawienia na sprzedaż wabiła jaskra- wymi kolorami, a teraz przypominała szary wiecheć. Strój uzupełniały względnie nowe spodnie od dresu z białymi lampasami oraz trampki. Przy płaszczu brakowało guzików; Apolinary nosił go bez względu na pogodę. Nie zdejmował go także w nocy. Czerwona twarz, siwiejąca broda i zmierzwio- ne włosy ufarbowane na pomarańczowo dopełniały obrazu. Włosy ufarbowali Apolinaremu punkowcy, do których przystał na jeden dzień w nadziei wyłudzenia pieniędzy. Rozmieściwszy po kieszeniach pobrzękujący dyskretnie ładunek Apolinary uznał dalszą konspirację za zbędną. Roz- siadł się na pobliskiej ławeczce i niedbałym ruchem odrzucił pierwszą nakrętkę. Ciągnął małymi łykami, żeby starczyło na dłużej. Na jego steranej wiekiem i udrękami twarzy zagościł wyraz błogości. Od strony kiosku docierały doń niepochlebne komenta- rze, ale od dawna nie przejmował się ludzkim gadaniem. Kupujący „Express Wieczorny" nadkładali drogi i okrążali z daleka to miejsce. Gruba jejmość, prowadząca blade chłopię w okularach, na widok uczty Apolinarego starała jak wryta. Jej dostojne oblicze nabiegło krwią, nabierając koloru ciemnego fioletu. Wydawało się, że za chwilę trafi ją szlag. Zakryła chłopcu oczy i zasłaniając go dodatkowo ciałem, co przyszło jej bez trudu, niemal pobiegła w stronę kiosku. Apolinary pomachał jej ręką. Opróżnił piątą butelkę i czuł się wyśmienicie. Świat nabrał barw, życie — sensu. Czknął potężnie i wokół roznios- ła się dyskretna woń salonu fryzjerskiego. Jakie to szczęście, że akurat nie przechodził nikt lubiący rzucać niedopałki. — Dobre było, ale mało — stwierdził Apolinary. . Panienka z kiosku na jego widok zatrzasnęła okienko. — Chciałem tylko zapytać, czy przyjmie pani butelki. Nie? W takim razie do zobaczenia. Poczłapał do następnego kiosku, w którym nie był jeszcze spalony. Pomyślał, jak dobrze byłoby mieć znajomą ->co kioskarkę, która w te trudne dni odkładałaby dla niego pożądany towar, lecz był za stary na- umizgi, kłamstwa i zapieranie się siebie. Poza tym jeśli towar znalazł się w jednym punkcie, to musiał być wszędzie. Do miasta rzuco- no transport. Skazany od ponad trzydziestu lat na handel uspołeczniony, Apolinary Koniecpolski dobrze znał zasady jego funkcjonowania i przeczucie nie zawodziło go prawie niady. Wolno, noga za nogą, aby nie wybić się ze stanu naboż- nej koncentracji, Apolinary podążył wielokrotnie uczęszcza- nym szlakiem, trasą sweqo życia, ocierającą się o kolejne kioski i w końcu nieodmiennie niknącą w bezmiernym ocea- nie Pól Mokotowskich. Kiedy był młodszy i sprawniejszy, budził się daleko między drzewami, czasem na ławce lub pod ławką, o różnych porach dnia. Ostatnio jednak lata żmudnych ćwiczeń zaczynały przynosić efekty: powracał do świadomości, podobnie jak roje porządnych obywateli — nad ranem. Tylko przebyta trasa stawała się coraz krótsza, tak iż Apolinary zmuszony został dokonać w niej korekt, by jego podchodzenie do bram Świata B nadal odbywało się bez zakłóceń ze strony wrogich sił Świata A. Cudownie wyregulowany barometr, wbudowany w jego ciało, nigdy nie pozwalał mu spędzić nocy na deszczu lub w nadmiernym chłodzie. Kiedy pierwsze przymrozki nieźle podszczypywały w pięty, Apolinary przenosił się do ruin wieżowca na placu Dzierżyńskiego. W piwnicach nic się nie zmieniało od lat; przez parę dni Apolinary znosił tam stosy papierów, gazet, worków po cemencie, wreszcie zakopywał się w tej stercie i zasypiał. Wychodził rzadko, przeważnie aby zdobyć coś do jedzenia. Kiedy mrozy panoszyły się bez reszty, przypominał sobie o starym znajomym, który pracował jako palacz w' kotłowni i pozwalał Apolinaremu spać na węglu. Kontakt ze Światem B był wtedy mocno utrudniony, choć ciągle w zasięgu; cieplarniane warunki rozhartowywały organizm i trzeba się było trochę namozolić, chcąc choć raz na tydzieć zapukać do bram raju. Ciało Apolinarego z biegiem lat zrozumiało własną podrzędność i pogodziło się z nią; praktycznie nie dawało się chorobom ani przeziębieniom, co przy tym trybie życia było nie bez znaczenia. Zazwyczaj wchodzenie w strefę mię- dzy światami A i B przebiegało w sposób kontrolowany; nieliczne odstępstwa od reguły wynikały z naruszenia ustało- nego od wieków rytmu fizjologii. Przeważnie zdarzały się wte- dy, gdy Apolinary zdobył za dużo jedzenia i nie zdołał się powstrzymać przed pożarciem go w całości. O ile wywołany w ten sposób kryzys trafiał się na szlaku, wejście w strefę pośrednią bywało nagłe i Apolinary budził się wtedy w naj- różniejszych miejscach. Nic jednak nie wskazywało, by kto- kolwiek interesował się szczegółowiej jego losem, próbował go podnosić, udzielać mu pomocy czy wymyślać podobne brednie. W tym mieście człowiek, który upadł, był spokojnie pozostawiony samemu sobie. Tolerancja mieszkańców paso- wała Apolinaremu. Znał ich zwyczaje, korzystał z nich, brak jakiejkolwiek wspólnoty z lokatorami bloków nie przyprawiał go o wstyd. Podczas swoich wędrówek Apolinary prawie nie otwie- rał oczu. Jego organizm, wytresowany jak dobry pies-prze- wodnik sam wiódł go gdzie trzeba. Ale — uwaga! Instru- menty pokładowe meldowały o przejściu w stan gotowości. Przechodnie na tle wystaw zamienili się w rozmazane sylwetki, uliczny hałas wzniósł się o ton. Niebo obniżyło się i zwisało betonowym sufitem nad karkiem. Raz po raz z najmniej spo- dziewanych punktów przestrzeni wyrywały się potoki światła, podzielonego na perełki kwantów. Jestestwo, zwane w Świe- cie A Apolinarym Koniecpolskim, przeistaczało ¦Się w falę materii, pulsowało zgodnie z wewnętrznym rytmem niezna- nych mu sił. „Kosmos zaczyna się na Ziemi", przychodziło mu potem do głowy, gdy zastanawiał się nad naturą zjawisk. Nigdy się nie śmiał z tej formuły, w odróżnieniu od innych, którzy \ą znali. Rozumiał }ą po swojemu, no i miał coś na jej potwierdzenie. '' Mniej więcej w tym miejscu w wyniku bezwzględnego następstwa zdarzeń Apolinary stawał przed następnym kios- kiem. Kolejność działań zależaia teraz od rzetelnej oceny sytuacji. Z jego jaźni wydzielał się jakby snop jasności, roz- dzierający rzeczywistość, na którego końcu — jak ze smugi padającej z kinoprojektora na ekran — wyświetlała się kolejka po gazety, szklane szyby i półeczki zastawioneflakonikami, flaszeczkami i mydłami. Przeważnie udawało się zakupić jeszcze dwie albo trzy ,butelki — częściej decydowały o tym zasoby finansowe niż nieufność sprzedawców. Mając co trzeba Apolinary jak najszybciej odskakiwał od kanionu głównej ulicy. W porze wczesnopopołudniowej zażarci czytelnicy ,,Expressu" naj- TZ. 1 częściej wybijali go z transu — dlatego wolał wychodzić krótko przed osiemnastą, kiedy ostatki nakładu znikały w nie- nasyconych czeluściach tramwajów, w teczkach i kiesze- niach mrowiącej się masy. Ryzyko o tej porze groziło tylko jedno, za to zasadnicze: że wraz z ,,Expressem" znikną również zapasy wody brzozowej, spirytusu salicylowego bądź płynu po goleniu. Zresztą tego ostatniego frykasu Apolinary nigdy nie spożywał, nie będąc milionerem. W cza- sie swego dość długiego żywota wszystkiego zdążył się nabawić — oprócz rozrzutności. Jeżeli kioskarki nie udało się przechytrzyć ani namówić nikogo z przygodnych przechodniów, Apolinary tym szyb- ciej kierował się ku zielonym przestrzeniom Pól Mokotow- skich. Czas naglił. Wpadłszy między soczyste trawniki poroś- nięte krzewami i niskimi drzewkami czuł już niemal na mózgu tchnienie Świata B. Przystawał pod drzewem, obok kosza na śmieci, pośrodku asfaltowej alejki — i nie zważając na nic lał do gardła czarodziejski eliksir. Ale dziś niebiosa ulitowały się nad Apolinarym, chociaż monet wystarczyło na niecałe dwie buteleczki. Dobrotliwy młodzian, patrzący ze szczerym współczuciem — najczęściej u tych młodych można było znaleźć odrobinę zrozumienia — dołożył ze stypendium całe dwadzieścia złotych. Stary rene- gat dysponował więc w sumie trzema pociskami. Ułożył się ' na niewielkim zboczu, blisko kępy krzaczków, dokąd nie- omylnie skieruje się organizm, jakby co — po czym odpalił pierwszego pershinga. Chwila była po temu ostatnia. Poprzez typowe dla strefy pośredniej cechy fizyczne zaczynał coraz dotkliwiej przebijać nudny Świat A ze swymi zagonionymi ludzikami, węszącymi psami i czerwonymi burtami autobusów. Kilka łyków specy- fiku — zawsze w takich razach Apolinary nazywał go Ubikiem — przywracało rzeczom właściwe proporcje. Następne posu- wały go leniwymi uderzeniami — niczym grzbiety fal samotną łódkę — w pożądanym kierunku. Zdawało mu się, ze znalazł się w klatce, w ciasnej, ciemnej poczekalni, obracającej się wokół czterech osi wza- jemnie prostopadłych. Wirował razem z nią, widząc wyraźnie wszystkie kąty Euiera, a zwłaszcza kąt precesji i kąt nutacji, podczas gdy jego organizm, przemieniony w automat dosko- nały, obsługiwał się sam gdzieś na powierzchni Świata A. Procesem tym, od którego przecież tak wiele zależało, kierował specjalny program, zakodowany chyba nie płycej niż pamięć genetyczna. Uczestniczące w operacji części ciała Apolinarego współpracowały precyzyjnie i w milcze- niu, dopóki ostatnia pusta buteleczka nie wysunęła się na trawę. W klatce ciemności wyłoniła się jaśniejsza smuga, długi przewód z lusterkiem na końcu. Jeśli szukać na siłę analogii, wyglądało to jak widok nieba z dna bardzo głębokiej studni, albo z wnętrza czołgu o lufie prawie nieskończonej długości — lub ze środka pustej głowy słonia, który prostą do przesady trąbą usiłuje właśnie zerwać melon z drzewa na sąsiednim kontynencie. Podobne lufciki otwierały się najniespodziewaniej z róż- nych stron, ale gasły zanim Apolinary zdążył w nie wejrzeć. Na ich miejscu natychmiast pojawiały się następne. Miał wrażunie zanurzenia w ciemnej wodzie, pełnej srebrnobrzu- chych ryb, które kołysały się dostojnie, odbijając błyski niewidzialnej lampy. Ryby-lufciki puchły, rozdymały się, jak gdyby pojazd wiozący Apolinarego wsysał w siebie prze- strzeń ze wszystkich stron jednocześnie. Stopniowo stawały się coraz bardziej przenikliwe dla wzroku. Juz, już za biaława- mi, mglistymi przesłonami poruszały się jakieś cienie, nabiera- jąc wyrazistości, gdy dostarczająca tyle euforii podróż uległa zakłóceniu. Tempo pojawiania się coraz to nowych plam bieli osłabło. Gasły coraz szybciej, ich rozmiary malały. Rydwan Apolinarego począł się z wolna cofać. Duszę starego podróżnika wypełniło po brzegi rozcza- rowanie, wielkie jak kosmos, ale nie potrafił się przeciwstawić biegowi wypadków. Przyswojona na ostatniej stacji Świata A dawka okazała się zbyt słaba. Wiedział już, że nieznany mechanizm wyrzuci go z powrotem na brzeg Świata A jak rozbitka na plażę bezludnej wyspy. Zwierz, wielki jak dźwig — mastodont? brontozaur? — nachylał się spod nieba, chwytał w paszczę odrętwiałe ramię Apolinarego i szarpał z piekielną siłą. Niespodziewanie puszczał zdobycz, prostował ogromną postać na całą dłu- gość i rycząc wściekle rozglądał się wokoło z głową zanudzo- ną w gwiazdach. Po upływie pewnej ilości sekund sekwencja powtarzała się. Zbawienne działanie Ubika ustawało. Apolinary, pełen determinacji, odemknął powieki, ciężkie jak wieka skrzyni. Wdarła się przez nie jasność, więc zatrzasnął je ponownie. Zerwał się wiatr, a on, przemieniony błyskawicznie w wątłą chorągiewkę, dawał się targać surowym podmuchom. Milicjant, młody chłopak, stał nad nim z wyrazem bez- radnośoj na twarzy. Przyglądał się trzem pustym butelkom po wodzie brzozowej i czekał. Widząc, że Apolinary się ocknął, natychmiast przystąpił do akcji. Jego oblicze przybrało z powrotem marsowy wygląd. — Okażcie dowód, obywatelu — powiedział. Koniee- polski nie zareagował. Gapił się w niebo, jasnoperłowe po nocy, wylizane przez wiatr, wymiecione do cna z wczo- rajszych baranków. Stojący przed nim mężczyzna w mundurze ponowił wezwanie; w jego głosie zadźwięczało zniecierpli- wienie. Żądanie milicjanta mało Apolinarego obeszło. Jeden z tysiąca dobiegających zewsząd odgłosów — cóż ze najbliż- szy w sensie fizycznym? Według jego subiektywnego odczu- cia upłynęło z dziesięć albo dwanaście wieków. Wydawał się sobie kamieniem zarytym w ziemię, głazem pozostawio- nym w tej okolicy przez lodowiec — i oto ktoś postanowił naruszyć jego odwieczny spokój. Młody milicjant demonstracyjnie przestał się intereso- wać Apolinarym. W bezpiecznej odległości czekali dwaj pozostali uczestnicy patrolu. Od strony głównej ulicy nadje- chała niebieska nyska, Apolinary został wyrwany w powietrze, czarny okap samochodowego dachu nasunął mu się na oczy na moment przedtem, nim uderzył plecami o żłobioną gumę podłogi, od której biła silna woń popiołu z papierosów, wilgoci i środków dezynfekujących. Nie pamiętał, czy jechali długo, czy krótko. Jakieś czarno odziane postacie, szczęk kluczy, długie korytarze, wszechobecny kolor ołowiu — przez jego mózg przesunął się krotkometrażowy film dźwiękowy, który obejrzał, owszem, uprzejmie, acz bez specjalnego zainteresowania. Wepchnięto go do zatłoczonej celi, gdzie było ciepło, sucho i przyjaź- nie Poczuł wszechogarniającą senność. Nie wdając się z ni- kim w żadne rozmowy wyszukał kawałek miejsca przy sa- mej ścianie i wyciągnął się z rozkoszą. Przyzwyczajony ao ciszy, zakłócanej co najwyżej szeles- tem gałązek, Apolinary miał trudności z wyłączeniem się. Gwar rozmów —• wszyscy rozmawiali tu ze wszystkimi — nie pozwalał zmrużyć oka i chcąc nie chcąc stary przysłuchi- wał się wypowiedziom. Niewiele rozumiał,, fakt, ale po pewnym czasie zdołał się zorientować,' że zgromadzeni tutaj ludzie nie byli mu całkowicie obcy. Łączyła ich, łagod- nie mówiąc, niechęć do pewnych aspektów Świata A, z tym że oni łudzili się jeszcze, wierząc w możliwość naprawy szwankującego mechanizmu, on natomiast-pragnął juz tylko uwolnić się od tych dekoracji, co do których nie miał wątpli- wości — były sztuczne. Strażnicy rozpoczynali wywoływanie aresztantów na przesłuchania. Drzwi celi otwierały się ze zgrzytem i silny głos dobrze odżywionego mężczyzny wołał na przykład: — Jacek Biedroń! — Wyjechał za granicę! — odpowiadała cela chórem i huragan śmiechu wstrząsał solidnymi murami więzienia. Wywołany zgłaszał się opieszale u drzwi, udając że tłok nie pozwolił mu przedostać się szybciej. — Adam Żywczyk! — wołał strażnik. Cela odpowiadała: — Wyskoczył na piwo! — Marian Skowronek! — Odleciał do ciepłych krajów! — Jan Chrolewski! "— Do telefonu! — ryczała cela. Zabawa spodobała się Apolinaremu. Pragnął, aby i jego wywołaniu towarzyszyła podobna ceremonia, ale gdy przyszła kolej na niego, z mocno przerzedzonej celi nie dobiegł żaden komentarz., — Teraz ten facet z pomarańczową głową — powiedział strażnik. To ja, pomyślał Apolinary i wstał spod ściany! Zaprowadzono go do pokoju o szarych ścianach, urzą- dzonego bardzo wykwintnie i ze smakiem: biurko, na nim lampa, dwa krzesła, obrazek na ścianie. I nadal to ciepło, któremu ciało poddawało się z omdlewającą uległością. Obecność aż tylu sprzętów działała na Apolinarego depry- mująco; siadając na krześle przypomniał sobie prehistorię swego życia, kiedy również siadywał na krzesłach. Milicjant za biurkiem miał zaciętą twarz i stopień plu- tonowego. Przewrócił kilka razy jakieś papiery, jak gdyby sprężając się wewnętrznie do roboty, po czym zaatakował Apolinarego spojrzeniem dwojga niebieskawych kamyków. — Zostaliście ujęci bez dowodu osobistego — powie- dział tonem surowej reprymendy. Odczekał chwilę, aby ukry- ty sens tej informacji dotarł do Apolinarego. Stary nie zarea- gował. Właściwie nawet nie myślał o tym. — Wasze nazwisko — warknął plutonowy. — Kaniecpolski. — Imię? — Apolinary. — Zamieszkały? — ponieważ aresztanł milczał, plu- tonowy podsunął: — Wasz adres. Musicie przecież gdzieś mieszkać. Nie macie domu? — Moim domem jest świał — rzekł ze skruchą Apoli- nary. — Świat B, mówiąc ściśle. — Przestańcie mi tu fanzolić! — oburzył się plutonowy. — Gdzieście posiali dowód? — Dowód? — upewnił się Apolinary. Chciał powie- dzieć: „Zabił mi pan klina", ale wydało mu się to niestosowne. Siedział zastanawiając się przepastnie, choć było dla niego jasne od początku, że nie ma wiele do powiedzenia na ten temat. Plutonowy bębnił palcami po stole. — No tak — oznajmił wreszcie, rozglądając się po pokoju. Wzruszająca bezradność areszłanta i jego czyniła bezradnym. Niemal wytrącała mu z ręki broń śledczą. Postanowił zastosować wariant drugi. Wsunął papiery do jakiegoś sprytnego schowka, odsunąfsię nieco z krzesłem, podniósł z podłogi coś, czego Apolinary przedtem nie zauważył i płynnym ruchem opuścił na blat biurka. — To wasza torba? Apolinary potwierdził. Przed skierowaniem do celi zabrano mu drut, pełniący rolę sznurowadeł — i ukrytą pod płaszczem sakwę. Stratą drutu nie było się co przejmować, wkrótce znajdzie nowy, ale sakwa... — Wyjmijcie wszystko ze środka. Apolinary sięgnął w głąb płóciennego worka i wydobył pierwszy ze swych skarbów: rozsypujący się prawie plik kartek, wymiętych i brudnych, nie wiadomo czy od częs- tego czytania, czy od nieodpowiednich v, ^runków przecho- wywania. Drugi plik, trochę mniejszy, równie zniszczony — bardziej przypominał książkę. Jej kartki przesypywały się miękko jak szmaty. -— Wszystko? — zapytał posterunkowy. Apolinary skinął głową. Posterunkowy sprawdził jednak, nie starając się ukryć obrzydzenia. Ujął jeden z plików, usiłując się zorientować, z czym ma do czynienia. Spomiędzy kartek wypadło zdjęcie i bezszelestnie plasnęło o blat. Milicjant wziął je ostrożnie: przedstawiało brodatego męż- czyznę o uważnym spojrzeniu spokojnych oczu. Mógł liczyć około pięćdziesiątki. — To wasze zdjęcie? Mam na myśli — czy należy do was? — Moje. — Kogo przedstawia? Zdjęcie było zniszczone, połamane, emulsja wzdłuż linii załamań odeszła od papieru. Kiedy Apolinary trzymał je przed sobą w drżących palcach, koniuszek fotografii jak -mała klapka albo rybia płetwa wachlował powietrze. — To wy? — nalegał zniecierpliwiony milicjant. — Nie. — Nie znacie tego człowieka? W takim razie po co wam jego podobizna? Skąd ją macie? — Wiele mu zawdzięczam. Otworzył mi oczy. Dzięki niemu zrozumiałem... — Jak można coś zawdzięczać, a nie wiedzieć, komu? — głos posterunkowego rozbrzmiał tryumfem. — A to? — dotknął palcem spuchniętych plików. — CZŁO-WIEK ZWY- -SOKIE-GO ZAMKU. U-BIK — sylabizował z trudem starte długopisowe litery. — Co to za druki? — Tajne raporty ze Świata B — powiedział Apolinary. — Ten gość na fotografii to ich autor. On je sporządził. — Oczywiście przeczytaliście te wywrotowe bzdury — wykrzyknął plutonowy. — Tak czy nie? O czym pisze ten wrogi ideolog? — Że to, co pan widzi dookoła, nie istnieje. Dostrzega pan tylko maskę, skorupę ukrywającą prawdziwe oblicze świata. Ta kurtyna próbuje nas zwieść, odgrodzić od autentycznego piękna zjawisk i rzeczy. „Sądzę, źe współ- czesny świat jest fałszerstwem, które solidarnie usiłujemy zataić" — to jego własne słowa. — Zaraz, zaraz — posterunkowy bił się z myślami — co wy mi tu wygadujecie? Chcecie powiedzieć, obywatelu, żeście ulegli prądom burźuazyjnym? — Mówiąc miał już przed oczami gotowe zdania do protokołu. — Sugerujecie zatem, że to wszystko jest wymysłem? Ten areszt, ja, wy, to miasto? Apolinary z ociąganiem> skinął głową. — Ale popatrzcie — bił się ciężką prawicą w pierś. — Przecież ja jestem! Istnieję! Działam! Dobrze się czuję! Jak mogę najlepiej, wypełniam obowiązki służbowe! No? — Nie szkodzi — rzekł Apolinary rozbrajająco. — Ulega pan złudzeniu. Wystarczyłoby skropić pana Ubikiem, a rozpłynąłby się pan, rozwiał w powietrzu! Kiedy Apolinary wspominał tę scenę, jedynie nad szcze- rym wzburzeniem milicjanta nie potrafił przejść do porządku dziennego. Jego protest, okrzyki, nieskoordynowane gesty stanowiły novum nawet w doświadczeniu ostatnich dni. Na chwilę posterunkowy zamienił się w rajskiego ptaka, więzio- nego w królestwie szarości. Wtem, tknięty jakąś myślą, zaprzestał tego teatru, oczy mu rozbłysły, twarz zalał uśmiech od ucha do ucha. Klepnął Apolinarego w plecy, doskoczył do telefonu, krzyczał coś do słuchawki przez dłuższy czas, wreszcie polecił odprowadzić Apolinarego i podczas gdy obaj czekali na przybycie strażnika, gorączkowo wypełniał formularze. Budynek, do którego przewieziono Apolinarego, był szarym pięciopiętrowym gmachem. Tu dla odmiany korytarze promieniowały świetliście, każde drzwi były pomalowane na biało, wszędzie dużo szkła, które Apolinary darzył nie- ufnością — i odpowiedni do tego otoczenia ludzie: pachnący lekarstwami mężczyźni i blade kobiety w białych kitlach, snujący się po korytarzach i przebiegający z pomieszczeń do pomieszczeń. Zamknięto go w jednym z nich wraz ze zgra- ją tych osobliwych stworzeń, spoglądających spoza szklanych płytek, oprawnych w druciki, dziwnie usatysfakcjonowanym wzrokiem, znowu posadzono go na krześle, pod lampą, na środku pokoju, drzwi otwierały się ostro i ciągle ktoś wbiegał, wybiegał, kładli mu przed oczy łyse kule czaszek, jakby nie dowierzali zmysłom, okrążali go tam i z powrotem, natrętni jak muchy, jedni trzymali pulchne łapki w kieszeniach, inni gorączkowo notowali; ukrzyżuj go, powiedział Apolinary, a przez nich jakby prąd przeleciał, szmer, potem jęk, niektó- rzy krzyknęli nawet z zachwytu, więc dla wzmocnienia efektu powiedział: ukrzyżuj, ukrzyżuj go; ach! westchnęli, stęknęli, jęknęli w ekstazie, naraz drzwi stuknęły i całe zainteresowa- nie'momentalnie zwróciło się tam, pan profesor, panie profe- sorze, panu profesorowi, oto ten egzemplarz, niezmiernie, prawda, ciekawy, zechce pan tylko rzucić okiem, suchy, roztrzęsiony staruszek wlepił weń załzawione oczy zza binokli i chwilę wpatrywał się w Apolinarego, przekrzywia- jąc głowę, aż nareszcie nasycił się i dziecinnym, śmiesznym głosikiem zawyrokował: — Ecce homo! Dopieroż podniósł się rwetes niesłychany, szmer podzi- wu, głosy uznania i pojedyncze posykiwania zawistnych, ecce homo, powtarzano i coś mówiło Apolinaremu, że zaraz sypną się oklaski, zamiast tego profesor pociągnął na króli- czy sposób różowiutkim jak u albinosa noskiem i rzekł słowo do oblegających go fagasów, ci zaś na wyścigi miot- nęli się ku drzwiom, skąd po niecałej minucie wypadli pielęgniarze i jak wściekłe brytany rzucili się na Bogu ducha winnego Apolinarego. Ciągnęli go gdzieś po schodach, do ciemnych piwnicznych wnęk, gdzie ściany zaparowały rosą, a w powietrzu czuć było nagromadzoną wilgoć, tam zdarli z niego ubranie i wepchnęli pod strugę ukropu. Apolinary w pokorze znosił poniżenia, myśląc ile jeszcze przejść go czeka, ile zniewag do wycierpienia, zanim dotrze do krańca tej gehenny. Strumienie wody siekły go w twarz, pielęgniarze traktowali go niczym kawał drewna, tarli z całych sił szczotkami, potem szorstkimi ręcznikami, wymieniając między sobą pikantne uwagi, rękawy na ich mocarnych ramionach były podwinięte, a twarze czerwone z wysiłku. Skóra paliła Apolinarego żywym ogniem, drażniona jeszcze przez kaftan i portki z ordynarnego materiału; czuł się w tym stroju paskudnie, lecz nie protestował. Co innego absorbowa- ło jego uwagę. Był wstrząśnięty widokiem własnego ciała, chudych piszczeli obciągniętych skórą, w których jak w kupie gałęzi ukrywała się jego dusza. Wracali przez labirynt korytarzy, jak przedtem pełny anemicznych manekinów, a Apolinaremu ciągle stało przed oczami zbiorowisko wynędzniałych gnatów — on sam. Czy możliwe, aby tym był w istocie? Przez lata poniewierki własne ciało zdążyło dla niego zamienić się w abstrakt, tak przeraźliwie teraz zdemaskowany. Podtrzy- mywany, odcinkami niemal niesiony przez pielęgniarzy, zadawał sobie wciąż nieme pytania: więc to także jestem ja? Kto mi próbował zrobić kawał? Toczył z sobą wyczerpu- jące dialogi na ten temat, nawet gdy obraz wyblakł w pamię- ci, a on sam, ułożony w sztywnej, białej pościeli, pachną- cej równie wrogo jak wszystko czemu musiał stawić tu czoła, zastanawiał się, czyim działem pozostaje ta wielka mistyfi- kacja, ta precyzyjnie uknuta prowokacja. Jakie symptoma- tyczne, że nie starano się ukryć przed nim tego widoku, a przeciwnie — naumyślnie dano mu czas i możliwości, by zapoznał się z nim szczegółowo. Nie mógł zasnąć. W tym musiał tkwić czyjś zamysł, skonstatował nad ranem, ciemne siły, których był więźniem, postanowiły zadrwić sobie z niego, i już o pełnym brzasku rozstrzygnął ostatecznie, komu za- wdzięcza tę i inne przykrości — oczywiście nieznośnemu, nie do życia Światu A. Rankiem, ciągle przytłoczony ciężarem odkrycia, umac- niając się co do jego ostatecznej słuszności, spróbował przez roztargnienie zjeść część ładnie wyglądających produktów ze śniadaniowego talerzyka. Zwymiotował. Biały fartuch dosko- czył i wpakował mu w żyłę długą igłę, przez którą mały tłoczek pompował przezroczystą zawartość. Wszystko, wszystko falsyfikaty, powtarzał z obłędną radością Apolinary, z satysfakcją odkrywcy, z pasją demaskatora. Pięknie wyglą- dające bułeczki, masło, dżem, wspaniałe, ciepłe mleko, o którym tyle razy bezskutecznie marzył, w gruncie rzeczy chowały jadowitą zawartość. Atrakcyjna postać zewnętrzna, obliczona na oszukanie zmysłów, miała go nakłonić do spożycia trucizny, substancji ukrytej we wnętrzu, której zada- niem było odmienić go, wywrócić, wynicować, sprawić by stał się posłuszny siłom Świata A. To Świat A nieustannie dybał na jego suwerenność, próbował go zniewolić, zhoł- dować jego jaźń — uczynić swym lennikiem, jeśli nie wręcz sługą. Nakazał sobie najwyższą czujność przed następnymi atakami, które — tego był pewien — wkrótce nastąpią^ Pomny przestrogi w ogóle nie tknął obiadu, skarciwszy się mocno za słabość organizmu. To było upokarzające: najsłab- sze ogniwo, którego nigdy nie uznał za własne, a tylko prze- mocą dodane do siebie, mianowicie ciało — aż wiło się z chuci na widok tylu specjałów. Po południu podłączono Apolinarego do kroplówki, czemu poddał się z niemą, pełną rozpaczy rezygnacją. Moloch zrozumiał, że nie zdobędzie Apolinarego frontalnym szturmem i postanowił wymienić jego wnętrzności. Ale nawet wyskrobany, zredukowany do szczątka, do ogryzka, nic nie znaczącego odpadka, będzie się Apolinary bronił do ostatka, do kompletnego rozmydlenia. Nigdy nie zdobędziecie mnie całego, urągały jego oczy dy- żurnym lekarzom i pielęgniarkom. Próbował sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy z jego ciała zostanie kompletnie wypłuka- ny czerwony miąższ i zastąpiony przez bezbarwny fizjologicz- ny roztwór. Stanie się taki sam jak manekiny wypełniające ten budynek. T71 II! Przed wieczorem jeden z nich pokręcił się w pobliżu legowiska Apolinarego i nie szczędząc zabiegów próbował wkraść się w łaski starego. Wił się jak piskorz, gdy pod pretekstem zebrania danych do pracy naukowej usiłował skłonić Apolinarego do intymnych wyznań. Obywatel Świata B traktował z pogardliwym milczeniem tego syna mroku, pachołka Świata A. Chcą poznać moją przeszłość, aby tym łatwiej zadecydować o przyszłości. Fakt, że tak łatwo rozgryzł intrygę sprawił mu niekłamaną przyjemność. — Niczego nie chcę za darmo — krygował się intruz, osobnik o podejrzanie rumianym obliczu — tłuściutki, udany egzemplarz manekina w sam raz na miarę Świata A. — Tu jest coś, co powinno pana przekonać o szczerości moich zamiarów — podał Apolinaremu długawy kształt opako- wany w gazetę. Zawartość była twarda. Apolinary odsłonił dyskretnie rąbek gazety: półlitrowa butelka wypełniona tym samym przezroczystym płynem co zbiornik kroplówki. Nie zmyli go podrobiona etykietka. Już miał się oburzyć, kiedy przy- pomniał sobie, że i kupowany w kiosku eliksir wyglądał po- dobnie. Miał wprawdzie lekkie zabarwienie, ale usłużna pamięć w mig podsunęła Koniecpolskiemu wspomnienia z prehistorycznych czasów, kiedy w dobranym gronie raczyli się z podobnego naczynia takim samym płynem. Bezwzględ- nie Świat A był zły, ale pewne elementy pozostawały w opo- zycji do obowiązującego tu porządku. Należało wykazać więcej dyplomacji. Podstęp zostanie tak czy owak zdemasko- wany. A jeśli przez rumianego pajaca naprawdę przemawia Świat B? — Niezłe — odezwał się Apolinary ostrożnie. — Prawid mnie pan przekonał. — Słowa wydobywały się z niego z tru- dem, jakby i język Świata A został zarażony. Zastanowił się nad tym przelotnie: bardzo prawdopodobne. Ale rumiany czekał. — Jednakże, wie pan, najpierw chciałbym wypró- bować, jak to na mnie działa. Tak się składa, ze nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju paliwa. Czy nie powiedział za dużo? Ale rumiany już wstawał z krzesełka, rękę Apolinarego ni to ściskał, ni to kierował wraz z butelką pod poduszkę. Usiłuje stworzyć wrażenie, że konspiruje wraz ze mną, przejrzał go błyskawicznie Koniec - polski. Z rozstrzygnięciem narosłych wątpliwości postanowił zaczekać do nocy. Kiedy pacjenci pozasypiali, Apolinary wydobył butelkę spod poduszki. Aluminiowa nakrętka puściła z lekkim trzas- kiem. Powąchał: zapach wiercił w nozdrzach. Nie zawierał wprawdzie aromatu wody brzozowej, do którego Apolinary zdążył przywyknąć, lecz na jego miejscu prężyły się pary zdradzające obecność cenniejszych komponentów. Bez wątpienia był to Ubik skondensowany, rokujący znaczne skrócenie drogi do celu. Oszacował wielkość dawki: cieczy było mniej, niż zwykł spożywać każdorazowo przed podróżą, ale ten brak rekom- pensowała z nawiązką jej kaloryczność. Pociągnął skromny łyk i pozwolił cieczy rozlać się na języku. Małmazja! Ciął zawartość małymi odcinkami, delektując się zarówno smakiem, jak i uczuciem zemsty: oto raczył się w twierdzy wroga jakby nigdy nic. Przygotowania do podróży postępowały normalnie. Organizm reagował jak dobrze wyregulowany samochód. Uśmiechnął się z satysfakcją: nie zdołali go przestroić na własne zakresy nadawania. Ubiegł ich tym razem. Na sąsiednim łóżku ktoś poruszył się niespokojnie. Apolinary spojrzał tam i napotkał parę roziskrzonych oczu, przebijających szarówkę. — Daj, bracie łykasa — dobiegł go chrapliwy szept. — Nie lutuj tak samotnie w ciemną noc. To nie po chrześci- jańsku. Apolinary, cały zmrożony, zastanawiał się, jak postąpić. W głosie nieznajomego było coś, co nie pozwalało po prostu zakwalifikować go jako kabla i przejść do porządku nad jego apelem. — Mógłbym narobić rabanu i wtedy obaj zostalibyśmy wykolegowani — mamrotał tamten scenicznym szeptem, tak że Apolinary słyszał każde słowo. — Jak widzisz, nie robię tego. Powinno ci to dać do myślenia. Wstrętny szantażysta, pomyślał Apolinary z odrazą. Trzymał butelkę za szyjkę pod kołdrą i nie reagował. Kto szybko daje, dwa razy daje. i — Nie odmawiaj spragnionemu, bracie — prosił szept z ciemności. — Dam ci paczkę papierosów — odczekał, ale od strony Apolinarego odpowiedziała mu cisza. — Dwie paczki — powiedział z rezygnacją — za łykasa. Naprawdę nie mam więcej. Apolinary podniósł butelkę i na tle okna rozświetlonego przez wielki księżyc przyjrzał się poziomowi cieczy. Nie wypił ani połowy, a efekt zaczynał być wyraźnie odczu- walny. Postanowił zaufać człowiekowi: — Daj jakiś' kubek. Za dwie paczki papierosów i jedną informację. Zgoda? — Jaką tylko chcesz, bracie — odprężył się tamten. Sprężyny jego łóżka zagrały. Plastikowy kubek, używany przy myciu zębów, dotknął dłoni Apolinarego. — Gdzie my jesteśmy? — wydyszał Koniecpolski. Nie był pewien, czy tamten zrozumie, ale nie chciało mu się trwonić czasu na udzielanie objaśnień. — Coś pośredniego między zakładem dla psychicznych a odwykówką. Masz hyzia, wiesz? Ty, ja, prawie wszyscy na tej sali. A ci normalni — głos mu drgnął od szyderstwa — chodzą pomiędzy nami i pokazują palcem: degenerat, kretyn, abderyta. Apolinary zastanowił się, czy słowa nieznajomego powi- nien traktować metaforycznie. Niby dlaczego tamten miałby mu ufać i sypać otwartym tekstem? Facet, nawet jeśli nic nie wiedział o Świecie B, wyraźnie przeczuwał jego istnienie. Szkoda, nie zdąży go uświadomić. W każdym razie test wypadł pomyślnie. — Warunki odbiegają tu od normy, bo to placówka wzorcowa — ostatnie słowo wyrzekł z wyczuwalnym prze- kąsem. — Dla komisji rządowych tak to urządzili, nie dla nas. — Papierosy — upomniał go Apolinary. Poczuł w dłoni dwa szorstkie pudełka. Jeśli i tym razem coś nie zaskoczy, może uda się je wymienić w kiosku na dole? Ujął kubek i trzy- mając go pod światło księżyca napełnił do połowy. — Dzięki ci, bracie — chrypnął sąsiad — uratowałeś jeszcze jedno ludzkie istnienie. Zdrowia. — Sapnął rozgłośnie pochłaniając działkę jednym skokiem grdyki. W butelce pozostała dokładnie ćwiartka. Teraz, myślał Apolinary szczątkiem wycofującej się na z góry upatrzone po- zycje świadomości, trzeba będzie dać kopa. Przyłożył szyjkę do ust i wytrąbił zawartość butelki. Facet z sąsiedniego łóżka już się z niej nie napije. Świat B przybliżał się do niego z prędkością światła. Dusza Apolinarego uniosła się do góry, po czym nastąpił słynny efekt migotania przestrzeni. Wszystko odbywało się jak w przyspieszonym filmie. Wielkie pęcherze srebrnobrzu- chych ryb pękały bezgłośnie, zasnuwając się bladym opa- rem, aż wreszcie mgła całkowicie wyparła ciemności. Stał — wisiał? — porażony blaskiem, onieśmielony nowym otoczeniem. Pomyślał, że trafił w sam środek perłowe- go nieba, które zapamiętał z tego ranka, kiedy nakrył go patrol. We mgle otworzyły się drzwi i dopiero wtedy zauważył, że mgła została zdalnie wywołana na rozległej płaszczyźnie bez początku i końca. Wszedł. Powietrze miało lekki smak i zapach wody brzozowej w najlepszym gatunku. W pomiesz- czeniu o ciemnobrązowych ścianach przetykanych złotymi pasmami siedzieli dwaj mężczyźni i spoglądali na niego życzliwie. — Proszę, niech pan siada, panie Koniecpolski — jeden z nich uprzejmie wskazał mu miejsce. — Przykro nam, że tak długo pan czekał. Niestety, nie mamy dla pana najlepszych wiadomości. — Mówiąc oględnie, panie Koniecpolski — podjął dru- gi z mężczyzn — jest pan nielegalnym imigrantem. Niech pan się nie obrazi, ale takich jak pan, przedzierających się przez granicę baz załatwienia koniecznych formalności, mamy tu na kopy. Polak? Apolinary potwierdził. Mężczyzna, nie przestając się uśmiechać, pokiwał ze zrozumieniem głową. — Nie możemy przyjąć dowolnej liczby imigrantów ze Świata A. Musimy utrzymywać w tym względzie ustaloną równowagę. Mniej więcej tylu, ilu do nas trafia, odsyłamy do ciał, które dopiero się narodzą. Błagam pana o zrozumie- nie naszej trudnej sytuacji. Pańska sprawa jako nietypowa była rozpatrywana w trybie apelacyjnym przez Trybunał I mi- gracyjny. Niestety, decyzja jest negatywna. Musimy pana odesłać z powrotem. Dławił się wężem z gumy, wepchanym do brzucha przez usta. Czuł smród nadtrawionego alkoholu i gęstawy plusk wydalanych przez żołądek cieczy. Szarpały nim torsje, ale dwie pary mocnych rąk trzymały go jak w kleszczach. Nie otwierał oczu, nie musiał, aby się przekonać, że znowu znajduje się w znienawidzonym Świecie A. Sąsiad spoglądał na niego ze współczuciem. Z zawie- szonego na żelaznym stojaku słoja spływał rurką do żył Apo- linarego znany mu już przezroczysty roztwór. — Moje gratulacje — powiedział właściciel chrypy — 975 zgrabnie się uporałeś, bracie, z tą flaszeczką. Trochę prze- dawkowałeś, fakt, ale akcja pierwsza klasa. Moje gratulacje. Po dwóch dniach Apolinary zwlókł się z łóżka. Spacero- wał po korytarzu. Spacery stały się jego nową pasją. Nikt mu nie przeszkadzał. Zapuszczał się coraz odważniej w plątaninę korytarzy, lazł coraz wyżej po schodach. Z ostatniego piętra rozciągał się wspaniały widok na pobliski park. Wychylił się przez okno. Na betonowym chodniku, dokładnie pięć pięter niżej, stały otwarte wózki wypełnione śmieciami. Skok mógł się zakończyć kolejnym ośmieszeniem: miękkie odpadki, usta- wione tutaj celowo, były w stanie wytłumić upadek. Któregoś ranka obudził go hałas. Wyjrzał przez okno: wielka bajadera połykała zawartość zbiorników, unosząc je ku wlotowi gardzieli na widlastym wysięgniku. Dwaj ludzie w szarawych uniformach toczyli pojemniki, dostarczając nie- nasyconej machinie ciągle nowego żeru. Apolinary zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia. Porwał szlafrok i wybiegł z sali. Dotarł na miejsce dosłownie w ostatnim momencie. Większość wózków stała opróżniona i śmieciarze zabierali się do odłączania ich na dawne miejsce. Apolinary zaczepił jednego z nich. — Mam dla pana propozycję. Smieciarz ze Świata A gapił się na niego z niedowierza- niem, po czym ruszył dalej. — Za dwie paczki papierosów! — krzyknął za nim rozpaczliwie. Smieciarz zatrzymał się. — Gadaj pan, o co chodzi. Ale szybko. — Dam je panu — rzekł Apolinary — jeśli miejsce pod tymi oknami — pokazał ręką — zostanie nie zastawione. Rozumie pan? — Chodzi o to, żeby przestawić te pudła trochę dalej? — upewniał się smieciarz. — Tylko tyle? No, dawaj pan. Zrobione. Nie bez powodu mówią o was: świry. Dzień zapowiadał się wspaniale. Wielka czerwona tarcza słońca podnosiła się wolno znad horyzontu. Apolinary zrobił krok w bok, aby śledzić poczynania śmieciarza, i w tym samym momencie szyby okien w newralgicznym pionie rozbłysły krwawą łuną. Ktoś z wysokości dawał Apolinaremu znak, wskazując ostatnią drogę pozostałą do przejścia w Świecie A. wrzesień 1983 Posłowie utorom litera- tury science fiction zagraża wiele pułapek. Za najgroźniejszą z nich uważam nadmierną, niekiedy wręcz dziecinną fascy- nację techniką, jej pozornie nieograniczonymi możliwościami. Powszechne są też inne grzechy główne pisarstwa SF: psy- chologiczny i socjologiczny infantylizm, postrzeganie świata wyłącznie na jednej płaszczyźnie, zbyt proste moralizator- stwo. Marek Oramus w swych podróżach w przyszłość zdołał ominąć bodaj wszystkie z owych pułapek. Teksty zebrane w tomie „Hieny cmentarne" są lekturą bardzo atrakcyjną czytelniczo. Decyduje o tym hie tylko sama fabuła, ciągi zaskakujących zdarzeń, dramatyczne i fra- pujące losy bohaterów. Istotne są także literackie walory poszczególnych opowiadań, ich język, narracja. Marek Ora- mus umie budować napięcie, ekspresję, tak prowadzić narra- cję, by stale utrzymywać niesłabnącą uwagę czytelników. Słu- ży temu bardzo rozległy zasób środków literackich, sposobów opowiadania i obrazowania, zapisywania dialogów. Podob- nej różnorodności chwytów artystycznych nie odnajdziemy w twórczości wielu, nieraz renomowanych autorów uprawiają- cych zbliżony model pisarstwa. W potocznej świadomości literaturę science fiction uważa się za rodzaj twórczości o charakterze rozrywkowym. Ma ona być rzekomo gorsza, służyć jedynie zabiciu czasu, a nie rozbudzać intelektualnie, skłaniać do stawiania światu wła- snych pytań. I tak właśnie często bywa. Jednak literatura SF, podobnie jak każde piśmiennictwo, składa się z utworów złych, przeciętnych i dobrych. Te ostatnie nawet zdecydowa- nych jej przeciwników zmuszają do odejścia od lekceważą- cych sądów, protekcjonalnego tonu. Każą widzieć w niej jedną z form poznania rzeczywistości, traktować ją jako prozę, którą od tradycyjnych powieści różni jedynie czas akcji. Tak właśnie dzieje się w przypadku twórczości Marka Oramusa. W „Hienach cmentarnych" futurologia nie zawsze jest elementem najważniejszym. Musi to zauważyć każdy bardziej wnikliwy czytelnik. Przyszłość u Oramusa bywa wręcz tylko rodzajem sztafażu, realia przyszłości, jej rekwizyty, powołane do życia zdarzenia pozwalają autorowi dokonywać takiej koncentracji konfliktów, jaką trudno byłoby w sposób wiary- godny zbudować posługując się wyłącznie epizodami z na- szej rzeczywistości,. Jednak prawdziwy dramat zaczyna się wtedy, gdy zawodzi technika, gdy pozostaje sam człowiek: pełen wątpliwości, niepokoju, często nie umiejący sprostać wyzwaniom świata, który stworzył. Podobnie nie sposób przeoczyć rozlicznych związków tej prozy z dniem dzisiejszym. Nawet z przeszłością. Bez większego trudu moglibyśmy na podstawie „Hien cmentar- nych" oraz wcześniejszych utworów Marka Oramusa zrekon- struować właściwą autorowi wizję dziejów, ich filozofię. Homo futurus z opowiadań Oramusa jest człowiekiem bardzo podobnym do otaczających nas ludzi. Pisarzowi są zapewne bliskie poglądy mówiące.o niezmienności „natury ludzkiej". Jego człowiek przyszłości żyje też w świecie w gruncie rzeczy wyraźnie przypominającym naszą rzeczy- wistość schyłku wieku. Oczywiście, jest to już inna cywili- zacja, odmienny etap technicznego i technologicznego roz- ?7ft woju. Niemniej jednak owe przemiany dotyczą jakby jedynie „skóry świata", nie sięgają zbyt głęboko. Społeczeństwa rządzą się zbliżonymi do dzisiejszych prawami, ich mecha- nizmy, znane tym, którym przyszło egzystować w XX wieku, ujawniają niezwykłą żywotność. Nauka potrafiła zmienić wiele. Nie umiała, lub nie chciała, spowodować jednego: uczynić z Ziemi krainy na wzór Arkadii. Świat poszczególnych opowiadań z „Hien cmentarnych" jest rzeczywistością okrut- ną. Nadal rządzi nią pieniądz, interes możnych jednostek dominuje bez reszty nad dobrem społecznym. Motorem większości działań jest agresywna chęć posiadania. Często nie ma mowy o jakiejkolwiek tolerancji, celem najwyższym staje się zdominowanie i podporządkowanie najpierw włas- nej społeczności, później innych cywilizacji. Tak dzieje się choćby w „Baranach i armii lwów". Najlepszą metodą jest działanie bezpośrednie, przemoc, nie ma mOwy o przeko- nywaniu i tolerancji. Liczy się tylko natychmiastowe osiąg- nięcie celu. Bez względu na koszty, cenę narzucenia wszyst- kim własnej woli. Przyszłość tylko w nieznacznym stopniu odmieni życie społeczne — raczej stare mechanizmy przeniesie w nowe realia. Wywiera ona również niewielki wpływ na ewolucję motywacji, zachowań i postaw jednostek. Ludzie przyszłości z utworów Marka Oramusa żyją w świecie wielkich manipu- lacji, postępuje dezindywidualizacja wielu z nich. Totalitarne imperia przyszłości coraz sprawniej manipulują jednostkami. Powstają techniki psychologiczne umożliwiające całkowite sterowanie ludźmi — na wzór szczurów Skinnera. Kontroli poddaje się nawet podświadomość człowieka. Prowadzi szokujące eksperymenty — przypomnijmy w tym miejscu opowiadanie „Kompleks Hioba". Na skutek podobnych ewo- lucji i mutacji nie może powstać nowy rodzaj supermana, coraz więcej natomiast submanów pokornie godzących się na odgrywanie narzucanych im ról, w których systematycznie ginie ich człowieczeństwo. Subman staje się typem dominują- cym. Ale w opowiadaniach Marka Oramusa jest wielu bo- haterów, którzy nie zamierzają biernie poddawać się wspom- nianym manipulacjom, którzy walczą o prawo do własnego sądu, zadawania pytań, zachowania własnej osobowości. Różne są motywacje ich niezgody na miejsce w szyku — od zwykłej chęci zysku po racje najszlachetniejsze — ale jedna- kowy okazuje się kres ich buntu: porażka, niekiedy wręcz biologiczna eliminacja, unicestwienie. W wizjach Marka Ora- musa słabszy zawsze musi przegrać. „Hieny cmentarne" przynoszą negatywnie utopijną inter- pretację przyszłos'ci. Nie ma w nich nic z cywilizacyjnego optymizmu literatury początków naszego stulecia, nie ma wiary w to, że nauka i technika staną się medium postępu. Mank Oramus ostrzega przed zagrożeniami przyszłości budując taką jej wizję, w której nie ma miejsca na nadzieję. Jest moralistą. Unika zarazem odautorskich komentarzy i wy- rażanych wprost ocen. Tworzy natomiast obrazy, sytuacje społeczne, które czytelnik może wartościować jedynie zgod- nie z intencjami autora. I odpowiedzieć sobie na pytanie: czy taka przyszłość jest moim, naszym celem? Jeżeli nie, to już dziś należy działać, budować podstawy przyszłej rzeczy- wistości, której konstrukcja musi przecież wspierać się na teraźniejszych podstawach, która będzie rozwijać się w wy- znaczonym właśnie teraz kierunku. Ten sposób widzenia jutra, a zarazem i teraźniejszości, uważam za podstawę moralizator-, stwa Marka Oramusa. Również jego krytyki społecznej. A tak- że realizmu, którego — co w przypadku prozy fantastycznej może wydawać się paradoksem — jest w „Hienach cmentar- nych" bardzo dużo. Więcej niż w niejednej powieści współ- czesnej sensu stricto. Pytania o kierunki rozwoju są w opowiadaniach Marka Oramusa stale łączone z problemami stosunku do przeszłości, tradycji, także z zagadnieniami granic ingerencji w życie innych: nie tylko jednostek, ale również całych cywilizacji. W imię własnych, nieraz tylko doraźnych i partykularnych celów, niszczy się dorobek wieków. Także wypracowane przez wieki systemy wartości, w miejsce których^ nie ma się nic do zaproponowania. Wczorajszy ład moralny nic nie zna- czy dla nowych barbarzyńców obsługujących kosmiczne po- jazdy z utworów Marka Oramusa. O takich problemach traktują choćby „Drwale i dziewczyna", czy tekst użyczający tytułu całemu tomowi. W owych utworach również odnajdzie- my coś z negatywnej utopii, z myśli Oswalda Spenglera, z teorii o kresie sił duchowych, rozpadzie kultur, z refleksji nad ich starzeniem się i umieraniem. Kultura staje się cywili- zacją: agresywną, ukierunkowaną wyłącznie na konsumpcję — już nie tyle własnych wytworów, co osiągnięć innych cywilizacji. Do tego w niektórych tekstach Marka Oramusa zaczyna sprowadzać się złudna wiara w ciągłość postępu. „Hieny cmentarne" są zbiorem opowiadań pisanych w ciągu kilku lat. Przynoszą teksty lepsze i gorsze, od- bijają kierunki pisarskich poszukiwań autora, prezentują drogę, jaką już przeszedł. Marek Oramus urodził sienna początku lat pięćdziesiątych. Należy więc do generacji pi- sarzy, która dziś' w coraz większym stopniu decyduje o ks7>4ał- cie współczesnej literatury polskiej, wyznacza rytm jej osią- gnięć i porażek. I gdybyśmy zapomnieli o kosmicznych rekwizytach opowiadań Oramusa, skoncentrowali uwagę na ich centralnych problemach, to z pewnością zauważymy rozliczne związki z pisarstwem całego pokolenia autora, z niepokojami i nadziejami rówieśników, również z ich literackimi i filozoficznymi fascynacjami. Jest to jeden z moż- liwych typów lektury prozy Orarnusa. Tę twórczość można odczytywać na wiele różnych sposobów, konkretyzować ją zgodnie z własnymi doświadczeniami, wiedzą, oczekiwa- niami i nastawieniami. Bez wątpienia nie należy czynić tylko jednego: uznać opowiadań z tego tomu za „literaturę wago- nową" i zapomnieć o jej znaczeniach po odłożeniu książki. Maciej Chrzanowski