MACIEJ KUCZYŃSKI ZWYCIĘZCA Minął przełęcz i zbiegał po srebrzystym skłonie. Trawy chrzęściły rosą zamarzniętą w nocy. Twarde krople pryskały jak szklane okruchy. Pod sobą miał słońce, już się podnosiło za bladymi mgłami, bezkształtne jak plama rozlanego żółtka. Zaskoczył stadko lam w zagłębieniu zbocza, rzuciły się do biegu chwiejąc giętkimi szyjami. Wydłużył krok, dogonił je i począł wyprzedzać, wówczas dokonały zwrotu i skoczyły w górę wyrzucając spod kopyt strzępki darni. Już przestał się spieszyć. Po całonocnym pochodzie przez góry nabrał pewności, że zdąży. Miasteczko leżało w dole. Zbiegając rozłożył ramiona i wyobraził sobie, że z kordyliery spływa jak sęp, zakolami na czerwone dachy. Nim znalazł się w dole, słońce wysuszyło trawy. Twarz opływało ciepłe powietrze pachnące sokiem roślin. Z ostatniego pagórka zobaczył dach autobusu, pakunki w plątaninie sznurów, ogon białego kurzu. Zajrzał w środek rynku zastawionego kramami. Już był zatłoczony. Przed kościołem ulepionym z gliny powiewały chorągwie. Ludzie ściągali dróżkami z okolicy, dźwigając toboły. Juczne zwierzęta wchodziły w przesmyki pośród domów. Zanurzył się w gromadzie, między zgrzebne poncza zarzucone na grzbiety. Widział szerokie twarze spalone andyjskim słońcem, włosy natłuszczone i czarne jak sadza. Stąpał po rozsypanych strąkach czerwonej papryki, wśród kopców fioletowych i żółtych ziemniaków, schylał głowę pod wiązkami ziół. Słyszał dźwięki trzcinowych piszczałek. Przeżył krótką chwilę zwątpienia. Myśl, z którą w górach u siebie był tak oswojony, tutaj wydała mu się obca. Przez chwilę miał ochotę uciec. Został, gdyż przyszło mu do głowy, że o jego zamiarze jeszcze nikt nie wie. Po południu, na łące za kościołem, gdzie grała muzyka, wmieszał się w gromadkę mężczyzn stających do biegu o nagrodę. Kolejno podchodzili do stolika zgłaszając nazwiska. Pisarz w czarnym garniturze wyskrobywał je na arkuszu. Podniósł na niego oczy. – Nie jesteś za młody? – spytał. – Nie dasz z nimi rady... – Dam – odparł Amaru. – Kończę już szesnaście lat. – Popatrz, jakie to chłopy – pisarz machnął piórem. – Nie wygląda, żebyś miał tyle. – Spróbuję – powtórzył. Gromadzili się gapie. Patrzyli na ochotników dźwigających ciężary i wspinających się po słupie smarowanym mydłem, aby ze szczytu zdjąć nagrodę proboszcza, nylonową chustkę na głowę. Biegacze zdejmowali poncza, zwinięte w tobołek oddawali kolegom lub komuś z rodziny. Zawijali rękawy koszul. Jedni zaciskali pasy, inni przeciwnie, popuszczali dziurkę lub dwie. Mierzyli się wzrokiem, oceniając, który będzie groźnym przeciwnikiem. Kilku siedząc na ziemi zzuwało cholewy i trepy z rzemieni. Amaru był boso, z gołą głową. Nie znał tu nikogo, więc odłożył plecioną torbę pod stolik pisarza. Trasę biegu wyznaczono kitami jaskrawych bibułek na tyczkach. Wiodła polną drogą wznosząc się łagodnie, potem stromiej na szczyt obłego pagórka, gdzie ustawiono kosz pełen kaczanów kukurydzy. Każdy z zawodników miał przynieść kaczan w garści na znak, że tam dobiegł. Na zwycięzcę czekała nagroda, czarny prosiak. Wezwano ich na linię startu wyznaczoną kijem położonym na trawie. Przepychali się jeden przez drugiego, by być w pierwszym rzędzie. Amaru został kilka kroków z tyłu. Widział, jak przyjmują postawy startowe, pochyleni, w rozkroku, niektórzy bokiem, ktoś przyklęknął na ziemi. 3 Czekał z rękami ugiętymi w łokciach, głęboko oddychał. Słyszał, jak serce tłucze mu się w piersi, nie mógł go uciszyć. Poczuł dotknięcie na ramieniu. – W ten sposób przegrasz od razu – powiedział pisarz, wycierając chustką spoconą twarz. – Pchaj się do przodu, wyjdź przed nich. Zaprzeczył ruchem głowy. Wiedział, co ma robić, uczył się tego od dawna. Gdy wystartowali na okrzyk pisarza, od razu został kilkanaście kroków za nimi. Widział, jak wyrywali co sił do przodu, chcąc natychmiast zyskać przewagę. Trącali się łokciami, potykali, któryś upadł. Ruszył miękko i bez pośpiechu, rozluźniając mięśnie. Zamiast na plecy przeciwników patrzył ponad ich głowami. Przymknął oczy i wczuł się w rytm własnego kroku. Gdy zgrał go z oddechem, począł przyspieszać. Dotarłszy do skraju miasteczka, wyprzedził pierwszego z biegaczy. Rozciągnęli się na wiejskiej drodze, po dwóch lub trzech razem. Co kilkanaście metrów wyprzedzał kogoś. Byli tacy, co zrywem próbowali dotrzymać mu kroku. Biegli zadyszani, czerwieniejąc na twarzy, aby wkrótce dać za wygraną. Wciąż jeszcze przyspieszał, gdy inni dali już z siebie wszystko. Kolorowe bibułki prowadziły przez pole jęczmienia. Opuściły drogę i po trawiastym zboczu jęły się wznosić na pagórek. U jego podnóża miał przed sobą już tylko dwóch przeciwników. W połowie wysokości zrównał się z prowadzącym, silnym, młodym mężczyzną, rozebranym do pasa. Usłyszał jego urywany oddech, ujrzał muskularne ramiona pracujące z wysiłkiem. Nie musiał już przyspieszać, wystarczyło zachować szybkość, to tamci zwalniali. Na szczycie znalazł się przed nimi. Obiegł kosz z kukurydzą, chwycił kaczan i począł zbiegać. Znowu mijał ich wszystkich, tym razem zaglądając im w twarze. Ledwie go widzieli, oczy mieli zalane potem, włosy lepiły się do czoła. Niektórzy szli już raczej, niż biegli, pnąc się na pagórek. Przy pierwszych domach miasteczka popatrzył za siebie. Następny biegnący był w połowie trasy. Dokończył bieg pośród ludzi stłoczonych przy drodze. Przeskoczył kij na mecie. Przyniesiony kaczan rzucił do kosza prosiakowi. Schylił się pod stolik po torbę i, zarzuciwszy ją na ramię, odbiegł, znikając w tłumie otaczającym kościół. Nie zważał na wołania pisarza: – Dokąd, zaczekaj, nagroda! Z wysokiej skały patrzył na sępy krążące nad dachami i nad pustym rynkiem, wypatrujące w przedwieczornym świetle porzuconych resztek. Spróbował odnaleźć szlak niedawnego biegu. Wiejska droga wśród pola wydawała się stąd dziwnie krótka, pagórek spłaszczył się i zniknął. – Wygrałem! – powiedział do siebie. Stary don Garcilaso nie omylił się, mógł już wygrywać nie tylko z wiejskimi chłopcami w swojej szkółce. Dziś wreszcie przekonał się, że ćwiczenia całego roku nie poszły na marne. Czuł, że mógłby biec jeszcze szybciej i dalej. Don Garcilaso obiecał, że uczyni go tak szybkim, jak dawni gońcy pocztowi przemierzający te góry przed kilkuset laty w służbie wielkiego Inki. Siedzieli wówczas z don Garcilasem na progu kościoła, oparci plecami o wybielone deszczami wrota, zabite na głucho, odkąd ostatni proboszcz opuścił wioskę. Kryli się w cieniu rzucanym przez okap, patrzyli na zarośnięty zielskiem plac, który kiedyś był rynkiem, na rozsypujące się, rozmyte gliniane ściany domów. Don Garcilaso mruczał coś pod nosem strugając laskę, potem sięgnął w zanadrze i spod poncza wydobył tę książkę oprawioną w skórę, z tłoczonym napisem noszącym ślady pozłoty, o grubym, pożółkłym papierze. Litery kształtem zaledwie przypominały drukowane pismo z podręczników szkolnych Amaru. Palcem pokazał datę, rok 1540, oraz dziwny rysunek biegnącego człowieka, Indianina z włosami spiętymi w kok na karku, dzierżącego w dłoni coś na kształt drążka z pękiem piór. 4 Don Garcilaso szeleścił kartkami, odczytywał pojedyncze zdania. Amaru nie odzywał się ani słowem. Zanim wstali, zapaliło się to w nim jak płomień. Nie mógł usnąć, przewracał się na posłaniu. Wstał o świcie, przeskoczył rozsypany mur zagrody i poszedł na łąki, aby jeszcze przed lekcjami pomyśleć o słowach don Garcilasa. Czuł, że zbudziły w nim coś ważnego, i wiedział, że nikomu nie może się zwierzyć. Ani uczniom w szkółce, ani żadnemu z mężczyzn w wiosce wrzucających ziarna kukurydzy do dziur wybitych kołkiem w ziemi, ani kobietom dźwigającym płachty z dziećmi na plecach. Wiedział, że przez nikogo z tutejszych nie mógłby być zrozumiany. Cień ogarnął zbocze. Zadyszany wspinał się wprost w górę stromym żebrem, nie szukając nawet ścieżek wydeptanych przez lamy, byle przy resztkach światła przekroczyć siodło przełęczy. Trawy ustępowały miejsca porostom. Okrążał wysepki kaktusów otulone puchem, który je chronił od nocnego mrozu. Wszedł między płaty śniegu. Już zszarzały, tylko niebo świeciło jeszcze jak szkło niebieskiej butli. Znalazł się na grani i usłyszał świst wiatru, wpadł w jego strumienie. Z doliny leżącej po drugiej stronie podchodził biały obłok. Zdążył odnaleźć ścieżkę ze śladami kopyt. Starał się jej nie zgubić. Zapadły ciemności. Czuł na twarzy i rękach zimne dotknięcie płatków śniegu. Padały gęsto i po kilku minutach, pod warstwą pokrywającą ziemię, niepodobna już było wyczuć wydeptanej drogi. Szedł na oślep wiedząc, że jeśli zdoła przeciąć szerokie siodło i opuścić się z drugiej strony, wynurzy się z chmury. Brnął po kostki w lepiącym się śniegu, wydało mu się, że idzie pod górę. Zmienił kierunek raz i drugi. Wciąż wracało złudzenie, iż wspina się po zboczu. Zrozumiał, czym to może grozić, jeśli zadymka potrwa kilka godzin. O powrocie do domu przed świtem, zanim się obudzą, nie było już co marzyć. Wiatr zatrzymywał go w miejscu, mroził i ogłuszał. Wiedział, że musi się poruszać, ale nie miał już siły. Przystanął, odwrócił się tyłem do wiatru, kolana uginały się pod nim, chciał przypaść do ziemi i skryć się choćby w śniegu przed naporem zawiei. Poderwał się i ruszył chwiejnie dalej z twarzą oblepioną lepkim plastrem. Uderzył ramieniem o skałę. Wysunął dłonie, stał przy gładkiej płycie. Począł sunąć wzdłuż ściany, wyczuł, że się zagina. Wiatr, który dotąd wiał mu w oczy, teraz uderzał z tyłu. Uczynił jeszcze kilka kroków i ogarnęła go cisza. Zrozumiał, że okrąża skałę kolistą jak baszta, i wtedy poznał. Chulpa! Znał to miejsce, wysunięty z przełęczy taras, niegdyś cmentarzysko, gdzie w basztach z granitowych bloków chowano mumie zmarłych Inków. Upadł na kolana i po łokcie w śniegu pełzał wokół muru, aż do chwili, gdy znalazł kwadratowy otwór przy ziemi. Wczołgał się do niego i znalazł w zacisznej komorze przeznaczonej do wstawiania ofiar. Gruby mur oddzielił go od burzy. Podniósł dłoń i dotknął niskiego sklepienia. Tworzące go kamienie trzymały się tu jeszcze mocno, choć wiele chulpas było już na pół zrujnowanych. Rozsypywał je czas, niszczyli przechodni poszukiwacze skarbów. Wnętrza krypt były puste od dawna. Owinął się ponczem, włożył torbę pod głowę i nadsłuchiwał dalekich odgłosów zawieruchy. Nie mógł jednak zasnąć. Znowu przeżywał swój bieg. W półsennym majaczeniu zobaczył ów rysunek z książki don Garcilasa. Wyobraził sobie, że sam jest gońcem królewskim. Przebiegł swój odcinek, oddał pismo następnemu, a teraz odpoczywa, gdy tamten biegnie dalej w nocy, niosąc pęk kipu, sznurów z węzełkami, aby przekazać go dalej i dalej, aż zapis dotrze na koniec królestwa, równie szybko jakby niesiony przez ptaka. A potem wróciło wspomnienie tej pierwszej rozmowy z don Garcilasem, po której narodził się jakby na nowo. I było to tak, jakby pod jego imieniem, w jego dawnym ciele, pojawił się nowy chłopak. Siedzieli tam, na schodku kościoła, w cieniu jego zwalistej, glinianej fasady, wśród chwastów rozsadzających kamienie, a on wpatrywał się jak zaczarowany w wytartą skórzaną oprawę książki trzymanej przez don Garcilasa, jakby przeczuwając, że cała jego przyszłość jest w niej zapisana. 5 Stary człowiek objął go ramieniem. Pachniał ziołami, które sam zbierał i suszył. – Posłuchaj, Amaru – powiedział cichym głosem. – W tej Księdze przeczytałem, że zostanie chasqui, królewskim biegaczem, wymagało czegoś więcej niż tylko biegania. Kto chciał dostąpić zaszczytu noszenia królewskich poleceń, najpierw musiał się doskonalić jako człowiek, fizycznie i duchowo. Dlatego, kiedy cię pytam, czy chciałbyś trenować, jak to teraz się mówi, i czy chciałbyś to robić według prastarych, opisanych tu zasad, najpierw musisz odpowiedzieć sam sobie, jakim chcesz być człowiekiem, jakiego chcesz życia. Popatrz na tę wioskę! – Don Garcilaso powiódł wzrokiem po gliniastym placu, brązowych murkach z ręcznie uklepanych cegieł, chłopku śpiącym pod murem z kapeluszem na nosie, po koślawych obórkach i bramach, chudym koniu przywiązanym do słupa... Tu się urodziłeś – ciągnął – otworzyłeś oczy i to zobaczyłeś. A teraz dorosłeś i masz przed sobą dwie drogi, tak jak każdy człowiek. Jedna z nich to bierność. Możesz nadal czekać na to co się z tobą stanie i co los przyniesie. Możesz chodzić do szkoły, bo takie są przepisy. Pomagać ojcu w polu, bo taki jest obowiązek syna. Biec gdzieś z chłopakami, bo cię zawołali. Potem się ożenić, bo taki jest zwyczaj. Uprawiać ziemię, bo wszyscy to robią. Chodzić na zebrania, bo alkad tak każe, wreszcie służyć w wojsku, bo takie jest prawo... Całe życie możesz tak przeżyć nie ruszywszy głową. Wystarczy dać się popychać w tę i tamtą stronę, aż przyjdzie dzień, gdy staniesz nad grobem, tutaj, za kościołem – don Garcilaso ruchem głowy pokazał za siebie – i będziesz mógł sobie powiedzieć: tu się urodziłem i tutaj umieram, życie miało swoje blaski i cienie, ale nie było trudne, bo robiłem tylko to, co mi kazali i szedłem, gdzie mnie popchnęli! – Don Garcilaso urwał i zaczerpnął oddechu. – Ale – podjął znowu – jest też druga droga! O wszystkim postanawiać samemu: kim być, gdzie mieszkać, co i z kim robić. Gdy cię ktoś zawoła, zastanowić się: pójdę lub odmówię. Gdy cię ktoś będzie namawiał, rozważyć: posłucham czy odrzucę? Gdy ci ktoś rozkaże, zdecydować: ulegnę lub się sprzeciwię. To życie będzie trudniejsze, bo wszystko będzie się w nim działo według twojego wyboru, będzie więc twoją winą albo twoją zasługą. Będziesz sam je budował, ustalał reguły, co ci wolno, a czego nie wolno ci robić, z jakimi ludźmi się zadać, a jakich omijać. I najważniejsze: jak je spożytkować, jaki wielki cel przed sobą postawić i dążyć do niego uparcie, latami. Amaru trwał w milczeniu, wsłuchany w te słowa i w samego siebie. – Nie wiem czy potrafię – wyszeptał. – To potrafi każdy – odparł don Garcilaso. – Trzeba tylko o tym wiedzieć i trzeba chcieć i dążyć do tego. Nie stać w miejscu, ale robić kroki, choćby najmniejsze, trzeba tylko zacząć. A więc zaczynamy? Amaru pokiwał tylko głową, nie mógł wydobyć słowa. Coś dziwnego działo się w nim, w sercu, w głębi duszy. Rodził się na nowo, on prawdziwy, jak pisklę wychodził ze skorupy, lekki, odnowiony, choć był chłopcem z zapadłej wioski, ujrzał cały świat przed sobą, świeży, kolorowy, jak po deszczu obmyty. Zerwał się i pobiegł. Wypadł poza domy i pomknął w dół zbocza. Śmigał nad trawami, szeroko rozłożył ramiona i czuł, że teraz tylko od jego woli zależy, czy uleci nad doliną jak orzeł. Było już południe, gdy zgięty wpół przemknął pod niskimi oknami budynku szkolnego i wśliznął się do klasy przez drzwi uchylone na dwór. Nie zauważony przez nauczyciela, który stał twarzą do tablicy, usiadł w swojej ławce. – Szukali mnie? – spytał szeptem Lucia, swojego sąsiada. Lucio, nie odpowiadając, przyglądał mu się z otwartymi ustami. Reszta chłopców też spostrzegła jego wejście. Oglądali się i trącali łokciami. – Naprawdę byłeś w... – zaczął Lucio swym stłumionym basem, urwał jednak, gdyż odezwał się nauczyciel. 6 – A! – powiedział do Amaru. – Jesteś! – powoli odwracał się do klasy odkładając kredę. – Byłeś już w domu? – Nie – odparł Amaru. – Ojciec jest u alkada, idź tam teraz – polecił. – Ja też przyjdę za chwilę, po lekcji. W głębokiej ciszy Amaru poszedł ku drzwiom i wysunął się z klasy. Wiedzą coś? – zachodził w głowę. Mogło chodzić tylko o nieobecność, dwie noce nie spał w domu. Ale samo to nie było niczym nadzwyczajnym. Nieraz on, Lucio i inni wyprawiali się do odległego jeziora na ryby lub po owoce opuncji do gorącej doliny Ollyatambo. Teraz dopiero czuł zmęczenie, wlókł się noga za nogą, z trudem przekraczając gliniaste pagórki uliczki wiodącej do rynku. Co pewien czas waliły się tu mury jednego z opuszczonych domów, cegieł nikt nie uprzątał i glina rozpuszczana deszczem zamieniała się w udeptany kopczyk. Już od dawna żaden wóz tędy nie przejeżdżał. Tylko piesi przemykali ścieżkami wśród chwastów. Na zarośniętym rynku pasły się krowy pilnowane przez siedzące na przyzbie kościoła kobiety. Z ich uniesionych dłoni zwisały wirujące wrzeciona z motkami wełny. W narożnym domu z drewnianym balkonem okna były otwarte. Z pięterka dochodziły głosy mężczyzn. Napis wycięty w desce pod godłem państwowym głosił, że tu się mieści urząd alkada. Amaru wszedł do chłodnej sieni, na popękane klepisko. Schodki ulepione z gliny, pozbawione poręczy, wiodły na pięterko. Począł się wspinać. Alkad siedział pod ścianą naprzeciw wejścia, za koślawym stołem o deskach wygładzonych łokciami. Za nim, w narożniku, tkwiła flaga. Na ścianach wisiały pożółkłe obwieszczenia oraz ogłoszenia o walkach byków. Alkad miał na głowie sombrero spuszczone na oczy i cygaro w zębach. Na ławie przed nim siedział ojciec Amaru, stary don Garcilaso i młody chłop, Sandovia. Ujrzeli go i zapadło milczenie. Skrzypiała tylko ława. Alkad ruchem brody wskazał mu miejsce. Amaru przysiadł u jej końca i czekał. – Wszystko wiemy – powiedział alkad. – Sandovia – ciągnął – był na tym jarmarku, widział, że stanąłeś do biegu, poznał cię... – Pewno, że go poznałem – wtrącił Sandovia. – Widziałem go jak teraz, na trzy kroki. – Mówi, że ścigałeś się i że nawet przybiegłeś pierwszy. Sam wrócił jeszcze wczoraj w nocy ciężarówką, która jechała przez Tenuco. – Tak było – rzekł Sandovia – i można było zabrać tego prosiaka, co był na nagrodę. Ale on zaraz odszedł. – Zostawiłeś prosiaka? – ożywił się alkad. – Przecież nie mógł z nim wracać przez góry – odezwał się pojednawczo don Garcilaso. – No, dobrze – zakończył alkad. – Nie nasza sprawa, chodzi o co innego – zwrócił się do Amaru. – Czy to prawda, że uczy cię biegać don Garcilaso? – Prawda – skinął głową Amaru. – Otóż właśnie! – powiedział alkad. – Zaś twój ojciec dowiedział się o tym i żąda, żebyś przerwał naukę. Powiada, że don Garcilaso nie ma prawa do tego i kiedy kończą się lekcje, powinieneś wracać do domu i pomagać w polu. Do izby wszedł nauczyciel. Przysunął sobie krzesło i usiadł z boku stołu. Był to młody człowiek z pobliskiego miasteczka. Ukończył kurs nauczycielski w stolicy i niedawno tu przybył. Nie znał nawet dobrze wszystkich gospodarzy we wsi. – Tak jest – powiedział nauczyciel. – Nikt, kto nie ma państwowego dyplomu, nie może nikogo uczyć, nawet sportu. Don Garcilaso uśmiechnął się i pokiwał głową. – To mnie nie obchodzi, ma czy nie ma! – rzekł ojciec Amaru. – Ale to strata czasu, a w domu jest robota. Chłopak ma, widać, dużo siły, ale zamiast pomagać, ciągle gdzieś przepada i tak to jest. Ja do don Garcilasa nic nie mam. Dotąd nawet nie wiedziałem, co się tam 7 szykuje. Biegał to biegał, młody jest, ale teraz, kiedy Sandovia zobaczył, że on chodzi biegać na jarmarki, to mi się przestało podobać i chcę, żeby alkad urzędowo powiedział don Garcilasowi, że ja się nie zgadzam. Widzę, że to już nie zabawa. A po co to chłopcu? Amaru ma pracować na roli, bieganiem się nie naje. A tu trzeba nie biegać, ale mocno stać na ziemi, trzeba siły. Urodził się chłopem, będzie orał ziemię i sadził. Po co mu w głowie mieszać. – Co mówicie na to, don Garcilaso? – spytał alkad. – A cóż mogę powiedzieć? Amaru nie jest pełnoletni, powinien słuchać ojca. Ale wielka byłaby szkoda, gdyby nie mógł biegać. Dotąd nie mówiliśmy o tym, ale skoro już się wydało, to powiem. Amaru ma do tego zdolności, gdyby dalej ćwiczył, mógłby zostać najlepszym biegaczem, może w całym kraju. – I co z tego? – powiedział ojciec wzruszając ramionami. – Chłop ma chodzić powoli. – A co to za ćwiczenia? – spytał nauczyciel. Na kursie w Limie nauczył się gier w piłkę i wysłuchał kilku godzin wykładów o tym, jak prowadzić lekcje gimnastyki na wsi. – Żeby uczyć biegania, trzeba wiedzieć jak, w przeciwnym razie można spowodować chorobę! – No – wtrącił alkad pojednawczo, chcąc złagodzić ostry ton nauczyciela – nie ma chyba powodu... – Ja nic nie ukrywam – przerwał mu don Garcilaso i sięgnąwszy w zanadrze, wyjął książkę oprawną w skórę i położył na stole. – Co to ma być? – spytał krzywiąc usta nauczyciel. Alkad podniósł książkę do światła i otworzył z uwagą. Miał szacunek dla słowa drukowanego, gdyż sam, by uzyskać urząd, musiał przedstawić rozprawkę o swojej wsi rodzinnej, jej historii, ludności i przyczynach, dla których zaczęła się wyludniać przed dziesięciu laty. – Autor, brat Francisco de la Calle, misjonarz – przeczytał alkad – „Rozprawa ciekawa o tym, jak w państwie Inków przyuczano gońców do szybko biegania”. – Phi! – parsknął nauczyciel. – Skąd pan wygrzebał tę starzyznę? – Wygrzebałem – odparł don Garcilaso. Nauczyciel mieszkał we wsi zbyt krótko, aby znać don Garcilasa i wiedzieć o nim to, co wiedzieli inni. Co prawda nie było tego wiele. Don Garcilaso zjawił się we wsi w tym czasie, gdy zaczęła podupadać na skutek wyjałowienia ziemi słabo nawożonej, a także wysychania łąk, gdy po trzęsieniu ziemi znikły niektóre strumienie. Wielu mieszkańców uciekało z dobytkiem w inne okolice. Zrobił to też ówczesny nauczyciel i zamknięto szkołę. Don Garcilaso miał trochę uciułanych pieniędzy. Z własnej woli zaczął uczyć dzieci pisania i czytania. Nic nie brał za to od gospodarzy i robił to, dopóki nowy rząd nie wydał ustawy o oświacie i nie otworzył szkoły powtórnie. Don Garcilaso był już stary, ale raz czy dwa razy do roku wyprawiał się do okolicznych miasteczek i wyszukiwał stare druki i książki, które zbierał u siebie. Kim był przedtem, nie wiedziano. Mówiono, że kimś znacznym i uczonym. Prędko przyjęto go we wsi i oswojono się z jego obecnością. – Jaką wartość – mówił nauczyciel – może to mieć dzisiaj! Żadną! – wskazał palcem książkę. – To było dobre czterysta lat temu, ale nie dzisiaj, w nowoczesnym świecie. Don Garcilaso znowu uśmiechnął się pod nosem, zwrócił głowę do swego sąsiada. – Sandovia – zapytał – widziałeś? – Widziałem! – potwierdził Sandovia. – Przyszedł pierwszy, przed wszystkimi. – To o niczym nie świadczy! – rzekł zapalczywie nauczyciel. – I skąd jakiś misjonarz mógł wiedzieć, jak Inkowie trenowali gońców. – Bardzo prosto – odrzekł don Garcilaso. – Był jednym z pierwszych sprowadzonych przez Pizarra po podboju Peru. Przybył do Cuzco zaledwie w rok po zdobyciu stolicy przez Hiszpanów. Było tam jeszcze wielu Indian, którzy coś znaczyli w dawnym państwie. Nic dziwnego, że misjonarz spotkał kogoś, kto uczy biegaczy, i spisał jego relację. Niech się pan też dowie, że Inkowie zaczynali trenować swoich gońców od dziecka i wyrastali z nich silni i 8 zdrowi mężczyźni, którzy potrafili biec wiele godzin dziennie, jeśli trzeba było pokonać duże odległości. Ale przeważnie obsługiwali stałe linie pocztowe, gdzie biegło się od stacji do stacji i wtedy, na krótkim odcinku, umieli rozwijać wielką szybkość. – Don Garcilaso – odezwał się pojednawczo ojciec Amaru – ja nie miałem nic złego na myśli, chciałem tylko... – Najlepiej będzie – przerwał don Garcilaso kładąc mu rękę na ramieniu – jak we dwóch pogadamy o tej sprawie. Chodźmy do mnie wstał z ławy. – Zajmujemy tylko czas alkadowi, a to nie sprawa publiczna. – Ja... – zaczął nauczyciel, ale zamilkł widząc, że wszyscy się podnoszą. Spojrzał na zegarek. – Koniec przerwy – powiedział do Amaru. – Wracamy do szkoły. Skracając drogę, przeszli przez murek. Brodząc w chwastach nauczyciel odezwał się do Amaru: – Za tydzień wakacje, jadę znów do Limy na seminarium. Nie myśl, że chcę ci czegoś zabraniać. Zapytam kogoś, kto się naprawdę zna na tym, i pójdę do instytutu sportowego. Jest taki w Limie. Napiszę ci, co powiedzieli. Stał ramię w ramię z ojcem. Trzymali obaj poprzeczkę drąga, zakończonego płaskim ostrzem z żelaza. Równoczesnym ruchem naciskali ostrze stopami obutymi w sandały. Gdy się zagłębiło w ziemi, pociągali kół ku sobie i ostrze odchylało skibę. Wówczas krocząca za nimi matka ręką przewracała ją na drugą stronę. Wyrównali oddechy, głuche sieknięcia ojca nadawały rytm pracy. Pot spływał po czole, gniotły rzemienie oplatające nogę. Cofając się tak, dotarli do końca pola i poszli z powrotem, wlokąc kół za sobą, aby zacząć orkę następnego rzędu od tej samej strony, zawsze zwróceni twarzą ku wschodowi. Zielone zbocza zamykały dolinę. Murki z kamieni, ogradzające kwadratowe pólka, wyglądały jak olbrzymia krata nałożona na góry. Każde jej okno miało inny odcień zieleni. Dotarli do muru i wbili ostrze w ziemię, ale gdy Amaru postawił na nim stopę, ojciec nagle zdjął swoją i puścił kół z dłoni. Uchylił kapelusza i przeciągnął ręką po włosach. Czarne i wciąż jeszcze gęste, spadały na ramiona. Twarz miał pobrużdżoną, szeroką, z wystającymi na policzkach kośćmi. Patrzył na szachownicę pól żółtych jak szafran, zielonych i rdzawych. Potem podniósł oczy ku graniom wyniesionym tak wysoko, iż tylko lód i śnieg je pokrywał. Na tle szafirowego nieba wyglądały jak skrawki papieru. Powiedział: – Mówiłem z don Garcilasem. Nie będę ci bronił. Ja tego dobrze nie rozumiem. Wiem tyle, że trzymałem się ziemi całe życie, uprawiałem ją jak wszyscy, jak mnie uczył mój ojciec. Tyle mamy z tego, że przed zbiorami każdy chodzi głodny, a i cały rok nie dojadamy. Może trzeba było coś zmienić, ale nikt nie próbował. Każdy ogradzał swoje pole i z roku na rok czekał takiego urodzaju, który pomoże stanąć mu na nogi. Ja się już z tego nie wyrwę. Może tobie się uda. Nie wiem. Don Garcilaso mówi, że to, co wam przyszło do głowy, to nie jest nic złego. Coś jeszcze mi powiedział. Jak już się zgadało, to wszystko ci powtórzę – ojciec zgiął kolano, przyklęknął i usiadł na ziemi. – Mądry człowiek z tego don Garcilasa, ty też tak uważasz? – Tak, ojcze – odpowiedział Amaru. – Zdawało mi się, że on chce zawrócić ci w głowie, ale teraz widzę, że to może być coś dobrego, bo i mnie samemu powiedział takie rzeczy... Matka, usiądź z nami i posłuchaj! – zwrócił się do żony. – Bo to tyczy i ciebie! Mądry człowiek! – powtórzył ojciec kręcąc głową. – Wstyd się przyznać, co tam usłyszałem, ale może lepiej na starość niż wcale? Powiedział nam, że jesteśmy głupi! No, nie takimi słowami, bo to pan wychowany i szanuje każdego, ale z tego wynika taki wniosek. Powiedział, że przeżyliśmy już całe życie, tyle lat na świecie, a ciągle się boimy! Ciągle żyjemy w strachu, że coś może się zdarzyć, że będą marne zbiory, że głód zajrzy nam w oczy, 9 że przyjdzie choroba. A ten strach nas zabija i przygniata do ziemi jak kamień, zaciemnia myślenie i sprowadza jeszcze gorsze kłopoty. Tymczasem powinniśmy zauważyć, żeśmy wszystko przetrwali, że jeszcze żyjemy, że klęski i zmartwienia przeszły i minęły, są zapominane, a z tego powinniśmy wyciągnąć wniosek, że nie ma się czego obawiać! Tak samo będzie dalej! Opatrzność nie odmówi nam nagle swej opieki, więc po co trapić się z góry, spodziewać się najgorszego? Don Garcilaso powiedział, że trzeba podnieść głowę, zrzucić ciężar z serca, dziękować za to, co mamy i mieć dobre myślenie i ufać, że od tej chwili wszystko będzie lepiej... Rozumiesz to, synu? – Tak – odparł Amaru. – Mówił prawdę – powtórzył ojciec. – Aż dziwne, lżej mi się zrobiło od samego mówienia. I jaśniej na duszy. Matka Amaru słuchała stojąc nieruchomo z oczami spuszczonymi na swoje stopy. Pochodziła z wioski w górach, gdzie dotrzeć można było tylko jedną ścieżką. Dopiero gdy zabrał ją stamtąd do swej wsi ojciec Amaru, po raz pierwszy w życiu zobaczyła tu człowieka o białej skórze. Minęło wiele czasu, nim nauczyła się języka keczua, jakim mówili tutejsi Indianie. Z hiszpańskiego poznała najważniejsze słowa. Nigdy nie umiała czytać. Tam, wysoko, skąd przybyła, nauczono ją nie odzywać się, dopóki mężczyzna o coś nie zapyta. Nie wszystko rozumiała z tego, co się stało i o czym mówił ojciec. Ale kochała Amaru i w głębi duszy lepiej pojmowała niż ktokolwiek inny, co naprawdę dzieje się z jej dzieckiem. Pierwsza zrozumiała, że Amaru staje się kimś odmiennym niż wszyscy. Wychodził z gromady i obierał własną drogę, ciemną i nie znaną. Sandovia przyszedł do chaty don Garcilasa w połowie tygodnia i powiedział, że w niedzielę w Acucho odbędzie się wielkie święto miejscowego patrona, zbierze się wiele ludzi z okolicy, a po uroczystościach kościelnych odbędą się zabawy ludowe. Z pewnością zostaną urządzone biegi, byłoby więc dobrze, gdyby Amaru się tam znalazł. – Dlaczego ci zależy na tym? – spytał don Garcilaso. Sandovia zmieszał się nieco, przestąpił z jednej nogi na drugą, ale wytrzymał badawcze spojrzenie skierowane na niego spod krzaczastych, siwych brwi. – Widziałem, jak wygrał, może i teraz mu się uda – stwierdził. – Co będziesz miał z tego? – zapytał wprost don Garcilaso. Nie ufał zbytnio Sandovii, zwłaszcza od czasu, kiedy ten rozgadał wiadomość o pierwszym biegu Amaru. Zresztą, na Sandovię wszyscy we wsi patrzyli nieco podejrzliwie. Choć należał do nich, zawsze miał nieco więcej grosza, potrafił jakoś zarobić kręcąc się po jarmarkach i odpustach. – Pomyślałem sobie – tłumaczył Sandovia – że do Acucho jest trochę za daleko, żeby tam dojść piechotą. Ale stąd do szosy mamy tylko dziesięć kilometrów, a tam chodzi autobus i ciężarówki z kopalni. Zapłacę mu za przejazd w obie strony i będzie mógł stanąć do zawodów. – A jak chcesz odebrać te pieniądze? Amaru nic nie ma. – O to chodzi! Sam by nie mógł pojechać. Ja mu to pożyczam, a za to wezmę... – zawahał się. – Poprzednim razem w nagrodę był prosiak, Amaru nawet nie spojrzał na niego, chociaż mógł go zabrać. Jeżeli wygra, nagroda będzie dla mnie. – A jeśli przegra? – Proszę nie żartować, don Garcilaso! – Sandovia pokazał białe zęby w uśmiechu. – Ale gdyby tak się stało, nie będę miał żalu i dług puszczę w niepamięć – położył dłoń na piersi. Amaru pokonał dwustumetrowe zbocze wspinając się drobnym, szybkim krokiem, jakby biegł po stromych schodach. Wrócił, zbiegając zakosami i zakończył ćwiczenie przed chatą don Garcilasa stojącą nieco na uboczu wioski. Nie miał ochoty odzywać się do Sandovii, ale ten zagadnął go przyjaznym tonem. 10 – Właśnie mówiliśmy o biegach w Acucho. Tam dopiero mógłbyś się spróbować! Może nawet będzie jakiś prawdziwy sportowiec? Z nim wygrać – to byłaby sztuka! Chcesz ze mną pojechać? Amaru wyczuł od razu, że Sandovia ma w tym swój interes i próbuje go złowić jak rybę na haczyk. Spojrzał w stronę don Garcilasa, ale ten z uwagą czyścił okulary, dając mu do zrozumienia, że sam powinien rozstrzygnąć tę sprawę. – Ze mną się dogadasz – namawiał Sandovia. – Nie jestem taki diabeł, jak mnie ludzie malują. A że chcę zarobić? A co w tym dziwnego? Od ciebie nic nie chcę. Do biegania przecież cię nie zmuszam. Biegasz, bo sam chciałeś, a przy okazji dlaczego nie zgarnąć trochę grosza? Nie przyda się w domu? Zapłacę ci za przejazd i odbiorę z nagrody, a resztę dzielimy po połowie. Zgoda? Chyba z nim pojadę – pomyślał Amaru. – Nieważne co gada. Tylko w taki sposób się przekonam, czy trening dał wyniki. Wyszli wczesnym rankiem, kiedy dno doliny było zanurzone w szarym cieniu i tylko pięć kilometrów ponad ich głowami świecił jak rozżarzone ostrze wierzchołek Patascaranu. On pierwszy witał słońce i żegnał je ostatni, kiedy zachodziło. Zeszli na przełaj przez łąki po rozmokłej trawie. Przeprawili się przez potok o brudnej wodzie, rwącej po deszczach, które spadły gdzieś w górach. Zamoczone nogawki stały się twarde jak blacha. Sczerniały rzemienie sandałów. Amaru niósł na ramieniu torbę z kilkoma kolbami kukurydzy, bryłkę masła w szmatce i gotowane ziemniaki. Nie miał ochoty na rozmowę, chociaż Sandovia odzywał się co chwilę. A może – przyszło mu do głowy – trzeba na tę wyprawę z Sandovią spojrzeć w inny sposób? Tak jak nauczył go don Garcilaso? Siedzieli wtedy w jego domu, deszcz padał za oknami, ogień trzaskał w piecu, a jego czerwone błyski tańczyły po ścianach. Rozmawiali o tym i o owym, siedzieli w milczeniu, aż Amaru zapytał: – Co będzie dalej, don Garcilaso? Ze mną i z bieganiem? Nauczę się tego i co potem? Mówił pan, że będę mógł biegać w miastach i na wielkich zawodach, ale jak to zrobić? Przecież nie znam nikogo i mnie tam nie znają. Jak się tam dostanę? – Tym możesz się nie martwić – odparł don Garcilaso, odchylając się do tyłu w swoim szeleszczącym fotelu, uplecionym z trzciny. – To naprawdę czarodziejska sprawa. Księga o tym wspomina, ale i ja sam tego doświadczyłem w życiu i mogę cię zapewnić, że właśnie tak się dzieje. – Jak, don Garcilaso? – Każdy, kto czymś się zajmuje naprawdę, głęboko, kto o czymś myśli co dzień, żyje jakąś sprawą, szybko zauważa, że to jego myślenie działa jak magnes na żelazo. Zaczyna przyciągać do niego ludzi, którzy coś o tym wiedzą, książki, które traktują o tym samym, związane z tym przedmioty. Dawniej ich nie spotykał, nie widział, a teraz, gdy ich potrzebuje, zewsząd się pojawiają. Tak będzie i z tobą. – Tutaj, don Garcilaso? W Livitaca? Przecież nic tu nie ma i wszystkich tu znamy! Co może się pojawić? – Nie szkodzi. Mówiłem ci, że to czarodziejska sprawa. To myśl ma taką siłę. Zwłaszcza u tych, którzy są na Drodze. Tylko wytrwaj na niej, a wkrótce się przekonasz! Zaczną się dziać wokół ciebie rzeczy, których się nie spodziewałeś. Nieświadomie wywołasz je swoim myśleniem. Pojawią się, nie wiadomo skąd, osoby, które ci pomogą, wiadomości, których potrzebujesz, okazje spadające jak z nieba. Nie zastanawiaj się nad tym, przyjmuj je i wykorzystuj, bo one właśnie są po to, ażeby ci służyć. – Jak to jest możliwe? – nie rozumiał Amaru. – Hmmm... Tego nie wiemy – odparł stary człowiek. – Lecz przecież nie jesteśmy sami, wspiera nas wielka siła, tajemnicza, tym bardziej, im mocniej tego chcemy... 11 Wspomnienie odpłynęło. Szedł po mokrej trawie obok Sandovii, któremu usta się nie zamykały i zrozumiał, że właśnie w tej chwili doznaje owej tajemniczej pomocy. Coś sprawiło, że to akurat Sandovia stał się narzędziem losu, przyniósł wiadomość o fieście i pomagał mu w dostaniu się do Acucho. Spojrzał na niego łaskawiej, począł słuchać, co mówi. Sandovia zaraz spostrzegł zmianę w nastroju Amaru. Sięgnął do kieszeni i przyjaznym ruchem podał mu na dłoni garstkę liści koki. – Weź! – zachęcił. – Pożujesz chwilę i nie będziesz czuł zmęczenia, jeszcze kawał drogi przed nami. – Nie chcę – odparł chłopak. – Jak uważasz – odparł Sandovia bez urazy. Językiem przesunął na drugą stronę kłąb liści wypychający policzek, splunął czarnym sokiem i dodał: – Mnie koka pomaga, po kilku liściach mogę cały dzień nie jeść. Zabija głód, a w dodatku rozjaśnia ci w głowie! Dobra rzecz, nie chcesz? – Nie! – powtórzył Amaru. Sandovia nie zamilkł, wrócił do opowiadań o swoich przygodach. Co chwilę wybuchał śmiechem, to zjednywało mu ludzi, choć nieraz zauważali, że w czasie rozmowy unika ich wzroku. Amaru usłyszał o wędrówkach Sandovii wzdłuż i w poprzek Peru. Niespokojny chłop nieraz schodził z gór i docierał do plaż Pacyfiku, oglądał ocean mleczny, gładki, oddychający leniwie i klucze pelikanów sunące nad falami. W swoim życiu kilka razy przekroczył też kordylierę i zszedł z drugiej strony, ku wschodowi, do ziemi gorącej, okrytej dżunglą, nad rzeki niosące fioletowe kwiaty oraz pnie lekkiego jak puch drzewa balsa. Zatłoczony autobus nie przystanął wcale, choć Sandovia długo machał kapeluszem. Utonęli w chmurze pyłu, a gdy wiatr ją przewiał, stali na poboczu drogi z umączonymi włosami. Godzinę później udało się złapać ciężarówkę z kopalni i połowę odległości do Acucho odbyli na kopcu rudy miedzianej. Droga wspinała się setkami zakoli, tak ciasnych, iż chwilami zewnętrzne opony podwójnych kół samochodu obracały się w powietrzu. Wykruszone z krawędzi drogi kamienie skakały kilkadziesiąt metrów, aby spaść na niższe zakola. Wjechali na płaskowyż pokryty jeziorkami rozlanymi wśród skalnych płyt. Autobus stał obok pasma śniegu, w miejscu, gdzie zatknięte były trzy wysokie krzyże. Miał podniesioną maskę, aby ochłodzić silnik. Zaś pasażerowie, którzy wysiedli, aby rozprostować kości, kryli się za kamieniami, drżąc na zimnym wietrze. Sandovia uderzył pięścią w dach szoferki i ciężarówka stanęła. Przesiedli się do autobusu. Pod wieczór byli w Acucho na rynku i Sandovia poprowadził Amaru do schroniska noclegowego dla przybyłych z okolicy wieśniaków. Wystarczało przejść kilkaset metrów, aby się znaleźć na skraju zabudowań miasteczka, ale i tak było dość duże dla Amaru. Nigdy dotąd nie stąpał po bruku, pierwszy raz widział płyty na chodnikach i sznur samochodów. Domy miały okna na trzech i czterech poziomach. Zaś ludzie byli ubrani jak nauczyciel we wsi w niektóre niedziele. – To dziura! – roześmiał się Sandovia widząc, jakie wrażenie zrobiło na Amaru miasteczko. – Do prawdziwego miasta jeszcze mu daleko. Z jednego tylko słynie, z kościołów. Każda ulica ma swój własny. Wprowadził go przez furtkę w odrapanym murze na dziedziniec ze studnią. Wiodły stąd wejścia do kilku sal zastawionych pryczami. – Zostań tu i czekaj – polecił Sandovia. – Pójdę się rozpytać, kiedy będą biegi, jutro czy w niedzielę. Amaru zaszył się w kącie pryczy i próbował zjeść coś ze swoich zapasów. Kiedy się ściemniło, wyszedł na dziedziniec i napił się wody ze studni. Wrócił zaraz i owinięty ponczem patrzył przez zmrużone powieki, jak schodzili się inni przybysze. Chłopi dźwigali tobołki, niektórzy zjawiali się z żonami i dziećmi. Między nimi nie czuł się już obco, choć nie 12 wszystko rozumiał z tego, co mówili swymi narzeczami. Niektórych Indian widział pierwszy raz w życiu, ich kobiety nosiły na głowach pobielane wapnem cylindry z czarną wstążką, zaś inne były w płaskich jak wielki talerz kapeluszach. Nie zbudził się nawet, gdy powrócił Sandovia. Zobaczył go ocknąwszy się rano. Chłop leżał przy nim pochrapując. Zbudził go płacz dzieci. – Jutro – wymamrotał przecierając pięściami zaspane oczy. – Dzisiaj jeszcze nic nie ma. Bieg będzie jutro, w niedzielę – wyszedł przemyć twarz pod pompą. Wrócił już całkiem obudzony. – Mam jeszcze dużo do załatwienia – oznajmił. – Spotkamy się wieczorem. Indianie już wychodzili, dziedziniec był pełny, spieszyli na plac targowy i do sklepów. Amaru najchętniej poszedłby z Sandovia, nie chciał zostawać sam w pustym schronisku, ale nie powiedział tego. Gdy chłop zniknął w bramie, wymknął się na uliczkę i rozejrzał się. Jeden koniec uliczki był zamknięty portalem kościoła, drugi wychodził na otwartą przestrzeń. Ruszył tam, chciał znaleźć się na polach. Szedł obok domów coraz nędzniej szych. Zobaczył podwórza, gdzie stały zardzewiałe samochody z wybitymi szybami i stosy starych opon. Pod daszkami z papy, na warsztatach ze skrzynek, usmoleni ludzie naprawiali blachy. Przekroczył mostek i zobaczył płynącą pod nim strugę. Woda była brudna, spieniona, jakby wlano do niej mydliny. Brzegi obstawione budami zbitymi z pudeł i desek. Sypały się z nich do wody puszki po konserwach, szmaty, popiół i butelki. Psy i sępy łaziły leniwie po śmietnisku rozgrzebując papiery. Pole było rozległe i płaskie, zamykały je półkolem wzgórza. Na ciemnoniebieskim niebie już od rana rosły oślepiające bielą chmury. Wiedział, że po południu będzie burza. Zostawił rzeczy w niskiej trawie i, z dala od samochodów kurzących na drodze, rozpoczął codzienny trening. Jego podstawą były ćwiczenia oddechowe. Stanął prosto i począł wciągać powietrze nosem. Równoczesne wypchnięcie do przodu brzucha pozwoliło napełnić dolne części płuc. Części środkowe napełniły się z naprężeniem i wypchnięciem żeber, wreszcie górne przez napięcie piersi i lekkie podciągnięcie ramion z równoczesnym wciągnięciem brzucha. Zrobił to powoli, płynnie przechodząc od fazy do fazy. Wówczas zatrzymał powietrze na kilka sekund i jął je wydychać nosem, starając się przy tym utrzymać jak najdłużej napięcie piersi. Gdy całkiem już opróżnił płuca, pozwolił mięśniom na rozluźnienie i po krótkiej chwili zaczął cykl od początku. Don Garcilaso nazywał to „pełnym oddychaniem”, które według Księgi jest podstawą zdrowia, gdyż razem z powietrzem dostarcza ciału potężnej energii, działającej też na umysł i ducha. Rytmiczne oddychanie miało pomagać uzyskaniu harmonii z przyrodą, a przez to nie tylko zapobiegać słabościom i chorobom, sprzyjać gromadzeniu siły, ale i rozwijać umysł, czynić go lekkim, bystrym, otwartym, pogodnym i przyjaznym światu. Oddychanie było wstępem i podstawą do ćwiczeń fizycznych, obejmujących kolejno wszystkie części ciała, wszystkie ścięgna i mięśnie. Następnie do ćwiczeń elementów biegu, prawidłowych ruchów nóg, ramion, głowy i tułowia, właściwego ustawiania stopy a wreszcie do samego biegu. Obłoki przesłoniły niebo i gasiły słońce. Białe jak wata u wierzchołków, od podstaw nasiąkały czernią. Zrywał się wiatr. W powietrzu rósł grzmiący odgłos. Amaru podniósł głowę, dźwięk toczył się równo jak warkot motoru, coraz mocniejszy i bliższy. Obejrzał się i zatrzymał jak wryty Tuż za nim, w powietrzu, coś rycząc spadało z nieba wprost na niego. Zasłonił głowę rękami i rzucił się do ucieczki, upadł i przywarł do ziemi. Maszyna z ogłuszającym rykiem przewaliła się nad nim, uczuł smagnięcie wichury, usta napełniły się kurzem. Hałas począł cichnąć, poderwał głowę. Zobaczył, że oddalała się już, nisko nad ziemią. Muskała ją wyprężonymi łapami, tryskały spod nich smugi pyłu. – Samolot – odgadł wreszcie. Wstał blady na trzęsących się nogach. Zobaczył, że maszyna potoczyła się do końca łąki. Znieruchomiała w pobliżu niskiej szopy. Ktoś wysiadł z kadłuba. 13 Zabrał swoje rzeczy i z pierwszymi kroplami deszczu powlókł się między domy Kolana jeszcze mu drżały. Uśmiechnął się do siebie. Dotychczas samoloty były dla niego tylko ciemnym krzyżykiem na niebie lub srebrzystym okruchem gdzieś pod słońcem. A teraz to wszystko, o czym tylko wiedział z opowiadań, przychodziło do niego samo, nie poszukiwane. Ten daleki świat zbliżał się na odległość ręki, pozwalał dotknąć i zobaczyć z bliska. Tak niewiele wystarczało uczynić, aby to osiągnąć. Czterej chłopcy wynajęci przez Sandovię krążyli po placu z zawieszonymi na piersiach i na plecach afiszami. Kilkanaście innych rozlepiono już wczoraj na murach i kramach. Były odbite na czerwonym papierze w ulicznej drukami. Obiecywały nagrodę stu soli temu, kto zwycięży w niedzielnym biegu. Chętnych było wielu. Sandovia obok studni przyjmował zgłoszenia. Amaru, przepychając się ku niemu wśród tłumu, spostrzegł ogłoszenie i dopiero z niego po raz pierwszy dowiedział się o wysokości nagrody. Wydała mu się zawrotna. Nie słyszał o tym, aby we wsi ktoś robił kiedykolwiek zakup na tę sumę. Trudno też było pojąć, w jaki sposób opłaci się Sandovii cała wyprawa do miasta, skoro sam ustanawiał nagrodę. Co najwyżej mógł liczyć na to, że po wygranej Amaru pieniądze zostaną u niego. – A ty co, bracie? – zawołał ujrzawszy go Sandovia, takim tonem, jakby widzieli się pierwszy raz w życiu. – Chcesz się zapisać do biegu? Amaru skinął głową. – Po co ci tyle pieniędzy? – dziwił się Sandovia głośno, tak iż wszyscy dokoła słyszeli jego słowa. Otaczający go tłumek wyrostków, chłopów, bosych Indian i Metysów, uczniów ze szkół Acucho, włóczęgów i handlarzy zarechotał. – Zbliż się do mnie – mówił Sandovia – zostaniesz wpisany. Słuchajcie, panowie! – zawołał do otaczających go ludzi. – Usłyszymy imię tego, który przyjdzie pierwszy... – zawiesił głos – od końca! – uderzył się po brzuchu, tłumek wybuchnął drwiącym śmiechem. Amaru poczerwieniał, ale został na miejscu. Widocznie i to należało do umowy. – Powiadasz, że jesteś Amaru? – mówił Sandovia. – A-ma-ru -sylabizował wpisując imię na listę zawodników swoim koślawym pismem, drukowanymi literami, gdyż innych nie umiał. – Koniec zapisów! – oznajmił. – Piętnastu. Teraz stań tutaj – popchnął Amaru w stronę zawodników siedzących na murku otaczającym sadzawkę przy studni. Spoglądali jeden na drugiego. – Jedyna okazja! – wołał teraz Sandovia do tłumu. – Śmiało do mnie, panowie! Trafny wybór i płacę jeden do dziesięciu. Oglądajcie tych dzielnych biegaczy i obstawiajcie. Tylko jeden z nich przyjdzie pierwszy! Ledwie ogłosił przyjmowanie zakładów, przepchnął się do niego starszy chłop, tak niski, że ponczo wiszące mu na ramieniu dosięgało ziemi. Wyciągając rękę wskazał upatrzonego zawodnika. – Ten! – powiedział. – Stawiam dziesięć soli. – To Felipe – stwierdził Sandovia, oglądając się przez ramię. Zanotował. – Przyjęto! Kto obstawia dalej? Spośród przepychających się ludzi wystąpił tragarz. Zarabiał na życie przenosząc kupcom towary. Worki dźwigał na grzbiecie i podtrzymywał sznurem opasującym czoło. Na głowie miał spiczastą, wełnianą czapkę z klapami na uszy, nosił krótkie spodnie spięte pod kolanami i ponczo wiszące w strzępach. Obracał w palcach sola. – Felipe – powiedział nieśmiało i wręczył Sandovii pieniądz. Inni wahali się dłużej. Poczęli chodzić tam i na powrót przed zawodnikami oglądając ich od stóp do głów. Niektórym kazali odwracać się tyłem, aby obejrzeć ich łydki. Kazali napinać uda i badali palcem, czy mięśnie są twarde. Najwięcej zwolenników miał Felipe, wyższy o głowę od innych. Metys, z rozwichrzoną czupryną przesłaniającą mu oczy. Z podwiniętych rękawów koszuli wychylały się jego muskularne ręce. Chętnie pozwalał się oglądać. 14 – Potrzeba mi tych stu soli – szepnął do Amaru. – Mam się żenić. Wielu zwolenników znalazł także stojący dalej Armando, uczeń liceum w Acucho. Ten zrobił wrażenie swoim zachowaniem. Oddał koledze kurtkę, zawinął rękawy koszuli. Był w krótkich spodniach i płóciennych butach, przez co najbardziej ze wszystkich przypominał sportowca. Do tego zaczął wykonywać ruchy gimnastyczne i w miejscu przebierać nogami, jakby rozgrzewając się do biegu. Sprawił tyle, że do Sandovii ustawiła się kolejka mężczyzn wysupłujących z kieszeni po kilka soli. – Sportowiec wygra – mówili. – Felipe silniejszy, ale ten wie, jak biegać, a to ważniejsze. Byli wśród grających tacy, którzy nic nie zdradzając wyrazem twarzy, obejrzeli dokładnie wszystkich zawodników, po czym z chytrą miną zbliżali się do Sandovii i szeptem, aby nikt nie słyszał, wymieniali imię. Pieniądze wręczali zaciśniętą pięścią, tak by nie dostrzeżono sumy, i zasłaniali sobą Sandovię, gdy ten zapisywał. – Słuchaj – Amaru usłyszał obok siebie nieśmiałe pytanie. Ktoś dotknął jego łokcia. Zobaczył wieśniaka w nasuniętym na czoło kapeluszu. Krople potu spływały spod niego po twarzy. Chłop dźwigał tobół pełen kukurydzy, końce płachty obwiązał wokół szyi, z wysiłku wystąpiły na nią żyły. Miętosił papierek, pięć soli. – Powiedz – mówił z trudem – kto przyjdzie? Ja się nie znam na tym. Postawię pięć soli, ale nie chcę stracić, bo jeszcze muszę kupić świece do domu. Ty biegasz, to będziesz wiedział lepiej, na kogo mam stawiać. – Na mnie – odparł Amaru. – Tak mówisz? – odparł chłop z niedowierzaniem. – Hej, tam! – krzyknął Sandovia mający baczenie na wszystko. – Co tam! Nie wolno wypytywać biegaczy. Chcesz stawiać, to stawiaj, nie to nie! Chodź do mnie, to ci wszystko powiem. – Co będzie – spytał wieśniak posuwając się ku Sandovii – jak postawię na niego – wskazał Amaru – a przyjdzie kto inny? Dostanę z powrotem pieniądze? Dokoła rozległy się śmiechy. Spłoszony zamilkł i cofnął się w głąb gromady. Na miejsce startu poszli tłumem, przodem zawodnicy z Sandovia, który worek z pieniędzmi wepchnął za koszulę i nie zdejmował zeń dłoni. Za nimi wszyscy grający i gromada gapiów jarmarcznych. Bieg miał się odbyć na polu, które Amaru już znał. Wyszli spomiędzy domów w pobliżu długiej szopy. Stało przy niej kilka samolotów. Dokoła lotniska biegła polna droga, choć nie brukowana, dobrze ubita oponami samochodów, porośnięta rzadką trawą. Tu i ówdzie ciemniały na niej kałuże. Sandovia narysował obcasem linię w poprzek drogi i kazał przed nią stanąć zawodnikom. – Macie biec – powiedział – naokoło lotniska i wrócić do tego miejsca. Będzie ze cztery kilometry. Wygra, kto pierwszy przebiegnie linię. Ledwie skończył mówić, Felipe zerwał się i pobiegł, a za nim kilku innych. Przebiegli kilkadziesiąt metrów, nim zatrzymały ich przeraźliwe gwizdy i okrzyki. – Nie wolno ruszać, dopóki nie powiem! – rozkazał Sandovia. Stawajcie z powrotem! – Bez sędziów nieważne! – zawołał ktoś z widzów. – Wybrać sędziów! – poparli go inni. – Niech będzie – zgodził się Sandovia. – Ja chcę – wysunął się naprzód chłop, który pierwszy postawił na Felipe. – Potrzeba jeszcze dwóch. Ten obywatel – wskazał palcem mieszkańca Acucho w ciemnym garniturze o nieco wystrzępionych nogawkach z gazetą pod pachą i aluminiowym łańcuszkiem zwisającym u kamizelki. Wystąpiło jeszcze dwóch innych, ale powstrzymał ich Sandovia. – Wystarczy! – oznajmił. – Ja muszę być trzeci – stanął przed zawodnikami, odliczając podnosił i opuszczał rękę. – Raz! Dwa! Trzy! 15 Rzucili się ławą i tak jak poprzednio Amaru pozostał z tyłu, gdyż każdy z jego współzawodników już od pierwszej chwili wkładał w bieg całą siłę. Felipe z kilkoma bardziej rosłymi utworzyli czołówkę, pozostałym pokazując pięty. Rwali podnosząc kurz i walcząc zażarcie o prowadzenie. Początkowo udało się chudzielcowi, na którego nikt nie stawiał. Po stu metrach był na czele, po dwustu znalazł się daleko w przedzie i wyczerpał siły. Doścignięty, próbował jeszcze walczyć, ale przeganiany posuwał się coraz wolniej, aż ujrzano, jak usuwa się na bok, klęka w trawie i kładzie się na plecach. Na czoło wyszedł Felipe z trzema innymi, posuwającymi się za nim, biegli niewiele zmniejszając prędkość. Gdy Amaru uporał się z pozostałymi, zobaczył, iż ta grupa przed nim już bierze pierwszy zakręt. Ogarnął go niepokój, odległość wydawała się zbyt duża. Nie zastanawiając się przyspieszył nagłym zrywem, wkładając w to wszystkie siły. Doścignął ich, ale nie mógł już wyprzedzić. Zrozumiał, że popełnił ten sam błąd co wszyscy, zagubił rytm biegu, wyczerpał się zbyt wcześnie. Oddychał ciężko, słońce tłoczyło ciężarem ramiona, ostry blask wdzierał się do oczu. Usta pełne miał kurzu podnoszonego stopami. Powiedział sobie, że nie może przegrać. Do następnego zakrętu utrzymywał się na tej samej pozycji. Usunął się na skraj drogi, by unikać kurzu. Przymknął oczy, skupił się na wyrównaniu oddechu i zgraniu go z krokami. Gdy przyszedł do siebie, a stąpnięcia znowu nabrały lekkości, zbadał położenie. Nic nie stracił do innych, odległość do Felipe wynosiła kilkanaście metrów. Tuż za parobkiem biegł uczeń, trzymając się za nim w równym odstępie jak na sznurku. Dwaj pozostali jęli już odstawać od czołowej dwójki. Wyprzedzając ich zobaczył twarze błyszczące od potu i wykrzywione usta. Felipe wziął drugi zakręt, obejrzał się i zobaczył swych rozsypanych przeciwników. Kilku ze spuszczonymi głowami wracało już na start kulejąc lub powłócząc nogami. Inny, pokonany, poszedł wprost w stronę domów nie chcąc pokazywać się widzom. Dwaj siedzieli w trawie. Zaś ci, którzy jeszcze się trzymali za nim, nie wydawali się groźni z wyjątkiem ucznia. Wciąż słyszał jego oddech za plecami. Wierzył, że zdoła go zgubić przed metą. Tymczasem mógł sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Tempo biegu spadło. Wyrwał z kieszeni chustkę i wytarł nią czoło, piekąca wilgoć spływała do oczu. Kiedy ją opuszczał, zobaczył kątem oka cień obok siebie, już przed sobą, z każdą chwilą zwiększający odległość. Amaru postanowił nie zwlekać. Stopniowo przyspieszając, wyprzedził Felipe i biegł dalej, łatwo zyskując przewagę. Zanim Felipe ocenił zagrożenie i rzucił się w pogoń, przed nim znalazł się także uczeń. Amaru kończył prostą i zbliżał się do trzeciego zakrętu drogi. Widział stojącą tam beczkę żelazną. Dwadzieścia pięć metrów za nim biegł uczeń, dalej, kilkanaście, Felipe, któremu mimo rozpaczliwych wysiłków nie udało się zmniejszyć tej różnicy. Amaru okrążył beczkę łukiem, do przebiegnięcia pozostała tylko szerokość lotniska, zakręt i kilkaset metrów do mety. Przesuwał się obok baraku i stojących przed nim samolotów. Zdziwiło go, że są takie małe, gdyby nie skrzydła, byłyby nie większe od samochodów. Mechanik wycierający szmatą ręce patrzył na biegaczy. Nagle coś krzyknął i pokazał ręką. Amaru spojrzał w tę stronę, ktoś biegł przez lotnisko równolegle do niego. W następnej chwili poznał, że to jest Felipe, i zrozumiał, co się stało. Felipe ścinał zakręt i to samo miał zamiar zrobić z następnym. Przez chwilę chciał się zatrzymać, taki bieg nie mógł być ważny! Przyszło mu jednak do głowy, że z tej odległości sędziowie mogli nawet nie widzieć, co się tutaj działo. Przed barakiem cała ziemia była zjeżdżona kołami, kto mógł powiedzieć, gdzie przebiega droga? Wszystko jedno, jak i którędy, zwycięzcą będzie ten, kto pierwszy dobiegnie do mety. Rozpoczął walkę. Doścignął Felipe, pokazującego mu plecy, i szli ramię w ramię. Zapomniał o rytmie ruchu i oddechów, o prowadzeniu ramion i długości kroków. Wygrać mogła tylko ślepa siła, zawziętość i wytrzymałość płuc pracujących jak miechy. Nic nie wiedział o tym, że uczeń zupełnie wyczerpany leży na ziemi zalanej smarami, łykając konwulsyjnie powietrze i 16 walcząc z mdłościami, zaś dwaj ostatni zawodnicy także już nie biegną, ale w poprzek lotniska idą noga za nogą do mety. Osiągnął najwyższą szybkość, na jaką mógł się zdobyć, i przekonał się, że Felipe wciąż jeszcze jest obok. Był to jednak ostatni zryw tamtego. Felipe z pochyloną głową i karkiem naprężonym jak przy zapasach, pracował ramionami, których mięśnie stężały na kamień. Krew niemal tryskała mu z twarzy, powietrze chwytał kęsami, kurczowo rozchylone wargi obnażały zęby. Jego krok, choć sam nie wiedział o tym, stawał się coraz krótszy. Wyrzucał z największym wysiłkiem kolana, a stopy opadały niemal na to samo miejsce. Półprzytomny widział przed sobą przeciwnika, jego cień coraz dalszy, już niemożliwy do doścignięcia. Pięćdziesiąt metrów przed Felipe Amaru wziął ostatni zakręt i biegł ku czekającym ludziom. Nie oglądał się za tamtym, nie miał go przed sobą i to musiało wystarczyć. Cały wysiłek wkładał w utrzymanie szybkości. Słaniając się, przekroczył metę, nie wiedząc nawet, że jest jedynym zawodnikiem, który jeszcze biegnie. Wieczorem był w schronisku. Przegrałem – powtarzał sobie w myśli. Siedział w kącie pryczy, patrzył w odrapaną ścianę. To, że przyszedł pierwszy, nie miało znaczenia. Połowa biegu odbyła się w ślamazarnym tempie, reszta wymagała rozpaczliwych zrywów i najwyższego wysiłku, żeby pokonać Felipe nie mającego pojęcia o bieganiu. Po tym, co się stało, nie mógł mieć nadziei, że zdoła wygrywać w prawdziwych zawodach, o jakich tylko słyszał. Cieszył się, że jest sam i nie musi odzywać się do nikogo. Obok mościła się na noc rodzina wieśniaków, skrzypiały deski pryczy, gdy wśród tobołków układali dzieci. Nie przeszkadzali mu zajęci swoimi sprawami. Ledwo docierały do niego strzępki rozmowy. Kobieta czyniła wyrzuty mężowi, dał się bowiem oszukać przekupniom sprzedając im krąg sera. Ten, strapiony, wciąż od nowa przeliczał kilka monet trzymanych na dłoni. Ich zmartwienie wydawało się Amaru niczym, wobec jego straconych nadziei. Gdy przed północą zjawił się wreszcie podchmielony Sandovia i, ściągnąwszy buty, wepchnął się przy nim na deski, Amaru udawał, że śpi, ale ten szturchnął go pięścią pod żebro i zmusił do otwarcia oczu. Cuchnął piwem i język mu się plątał. – Jutro – oznajmił – jedziemy do Pucuni. Dowiedziałem się, że będzie tam targ na zwierzęta, ma być dużo ludzi. Będziesz biegał. Chciał odpowiedzieć Sandovii, że nigdzie nie pojedzie, była mowa o jednym tylko biegu i powrocie do wsi. Tylko na to zgodzili się don Garcilaso i ojciec. Milczał jednak, a Sandovia, jakby coś wyczuwając, powiedział twardo: – Musisz biegać, żeby zwrócić mi koszty. Przecież nic nie macie – rzekł z pogardą. – Ani twój ojciec, ani ten cały don Garcilaso, grosza z nich nie wyduszę, a miałem wydatki na ciebie. Ciężarówka za darmo! – powiedział sobie w myśli Amaru. – I dwa razy zupa na ulicy po pół sola. Sześć za autobus... – Zgoda – odparł nie patrząc na Sandovię. Pomyślał, że po klęsce, jaką był wyścig, nie może tak wracać do domu. Raz na zawsze trzeba było się przekonać, czy jest zdolny do biegów, czy też ma się z nimi pożegnać. Wiedział, że biegł źle, tak jakby nigdy nie ćwiczył, jakby nie omawiali z don Garcilaso wszystkiego, co dotyczy biegania. Nic go nie obchodziły dochody i oszustwa Sandovii, były bez znaczenia wobec tego, o czym chciał przekonać sam siebie. Nad ranem zdołał zasnąć i przespał kilka godzin. Wkrótce potem, gdy siedzieli już w autobusie do Pucuni, był w stanie spokojnie myśleć o wyścigu. Już wiedział, jakie popełnił błędy. Nie znalazł własnego tempa, biegł zrywami wymuszonymi przez Felipe. W Pucuni musiało być inaczej. 17 Autobus gnał wyboistą drogą. Wzgórza okryły się rdzawymi płachtami quinue. Po miedzach sunęły baby w czerwonych spódnicach. Przystanęli we wsi na pagórkowatym rynku mającym tylko dwie ściany. Jedną stanowił kościółek z płaskich kamieni, drugą gliniane chaty. Pozostałe strony rynku były otwarte na pola. Kierowca wyszedł, by się czegoś napić, zaś do autobusu wsiadła dziewczyna z połówką tykwy w ręku i sprzedawała z niej tamale. Sandovia, który całą drogę chwiał się drzemiąc ze zwieszoną głową i ramionami splecionymi na brzuchu, ocknął się i wygrzebał monetę z kieszeni. Kupił dwie porcje, jedną wręczył Amaru. Szturchnął go pojednawczo łokciem i przerwał milczenie. – Zjedz – powiedział – ja ci nie żałuję. Żebyś mi dobrze pobiegł. Amaru patrzył przez zakurzoną szybę. Chudy i wyliniały pies kroczył w poprzek rynku. Wygram! – powiedział sobie w duchu. Otrzymany od Sandovii parujący tamal, zawinięty w liść kukurydzy, spięty był kolcem kaktusa. Rozwinął i ugryzł gorące kukurydziane ciasto z kawałkiem mięsa w środku. W Pucuni znaleźli się wieczorem, wysiedli po ciemku w ulewnym deszczu, tonąc po kostki w grząskim błocie. Pasażerowie roztopili się w nocy podążając do swoich domów. Sandovia i Amaru okrywając się ponczami przebiegli kilkadziesiąt kroków do jedynej plamy światła widocznej w okolicy, były nią drzwi sklepiku. Stanęli na progu wnętrza zastawionego workami ziemniaków i kaszy. Przy stoliku, pod lampą gazową rzucającą jaskrawe, niebieskobiałe światło, siedziało przy piwie kilku mężczyzn. Na pytanie Sandovii o nocleg, odparli, że jest obok zajazd. – Drogo? – spytał. – Od was – odparł chłop mierząc go spojrzeniem – stara Panduro weźmie po piętnaście. – Ile? – parsknął Sandovia. – Wolę spać pod drzewem! – Możecie – odezwał się drugi – spać na targowisku, na cemencie, pod dachem – wyszedł na próg i pokazał kierunek w ciemnościach. Ruszyli przez kałuże i znaleźli to miejsce po odgłosie deszczu bębniącego w blachę. Dach wspierał się na słupach. Ścian nie było, płytę betonową dzieliły na zagrody dla bydła żelazne bariery. Sunąc po omacku przechodzili z jednej do drugiej, napotykając pod nogami nie sprzątnięty nawóz. Amaru potknął się o kogoś skulonego pod słupem, zabrzmiało senne mamrotanie. – Wiesz co? – rzekł Sandovia. – Zostań tutaj. Ja pójdę do zajazdu, może coś wytarguję i wrócę po ciebie. Przeszedł przez barierę, słychać było oddalające się szuranie nóg na betonie, zniknął w deszczu. Amaru stał przez chwilę nieruchomo, nadsłuchując plusku wody. Ponczo było już nasiąknięte, chłodził zimny wiatr wiejący pod dachem. Wyciągnąwszy rękę, znalazł słup i skulił się pod nim obok śpiącego człowieka. Drżąc z zimna przesiedział godzinę, zapadł w drzemkę, obudził się. Wstał zdrętwiały i szczękając zębami wrócił do sklepiku. Byli tam jeszcze ludzie, wskazali mu drogę. Przemykając pod ścianami domów dotarł do kamiennego schodka. Przez szparę we wrotach dostrzegł blade światło, wśliznął się do sieni i przeszedł na dziedziniec. Deszcz siekł liście palm i agaw stojących w donicach, kwitło pomarańczowe drzewko świecąc w mroku kwiatami, na które padał blask kuchennej lampy. Podwórze na dwóch poziomach otaczał krużganek. Na górę wiodły drewniane schody, dochodził stamtąd głos Sandovii. Zobaczywszy Amaru stającego w otwartych drzwiach pokoju, zachęcił go do wejścia ruchem ręki. Trzymał w niej butelkę z piwem. Ślina kapała mu po brodzie. – Nawet – powiedział – chciałem iść po ciebie, ale pomyślałem, żeś już zasnął, a człowiek jak uśnie, to już mu wszystko jedno, gdzie leży! – zaśmiał się spoglądając na kobietę owiniętą w chustkę, siedzącą na brzegu stołka z grubą świecą w dłoni. – Donia Panduro – wyjaśnił – wynajęła nam łóżko za pół ceny. 18 Siedział na żelaznej siatce zasłanej podartymi kocami, oparty łokciem o wałek wypełniony piaskiem. Z dziedzińca dobiegało kwakanie kaczora. – Wchodź od strony ściany – Sandovia odsunął się nieco, robiąc miejsce obok siebie. Patrzył, jak Amaru zdejmuje mokre ponczo i strzepuje za progiem kapelusz. – Tak, tak, bracie – mówił, był już trochę podpity – w życiu liczą się tacy, co umieją zarobić. Z ciebie nic nie będzie. Jesteś łeb zakuty jak i cała wioska. Trzymają się ziemi – rzekł do doni Panduro – jakby stracili rozum, zamiast sprzedać, co mają, i obracać groszem. – Radzę ci – machnął butelką pod nosem Amaru sadowiącego się na łóżku – jak ci ktoś pokaże sola, idź za nim. Dopóki sam nie uciułasz tyle, żeby kupować ludzi. Jak ja kupiłem ciebie. Za to donia Panduro – mrugnął do kobiety – mogłaby kupić nas obu. Kto ma taki hotel... – powiedział z podziwem. Następny dzień Amaru spędził w górach. Sandovia zostawił go, zajęty przygotowaniami. Do rana deszcz ucichł, a o wschodzie słońca niebo było czyste. Amaru wspiął się na grzbiet góry stojącej nad Pucuni, znalazł tam potrzaskane skały. Zaszył się we wnęce osłoniętej od wiatru i wyciągnął na rozgrzanej półce. Przez przymknięte powieki patrzył prosto w słońce, grzał się po zimnej i mokrej nocy. Poczuł, jak na wskroś przenikają go promienie. Otworzył się na nie i wchłaniał całą powierzchnią skóry. Wydało mu się, że się rozpływa we wszechświecie, w bezmiarze, tworzy z nim jedno ciało bez początku, końca i bez granic. – Jesteśmy marni, tchórzliwi i małego ducha – zabrzmiały mu w uszach słowa don Garcilasa – bo nie chcemy dostrzec prawdy o istnieniu, nie chcemy jej widzieć, zamykamy oczy, wolimy tkwić nosem w pospolitych sprawach. Inaczej było z Inkami... – Jak, don Garcilaso? Siedzieli wtedy we dwóch na szarych kamieniach inkaskiego muru, obramiającego kanał poprowadzony po zboczu. Od dwóch tysięcy lat płynęła nim woda z dalekiego źródła na uprawne tarasy. Bulgotała za ich plecami, szybka, ciemna, cicha. Amaru uderzał piętami o wieloboczne kamienie, tak dopasowane do siebie, że niepodobna było wsunąć pomiędzy nie nawet źdźbła trawy. Patrzyli w błękitną dolinę. – Chasqui, cesarski biegacz – mówił don Garcilaso – musiał być bez trwogi. Szczególnie ten wybrany. Większość z nich pełniła służbę pospolitą, rozstawieni wzdłuż szlaku, przebiegali swój odcinek i przekazywali wiadomość ustną lub w postaci kipu, sznurów z węzełkami, następnemu. Lecz byli też biegacze wybrani i zaufani, którzy przenosili szczególnie poufne polecenia cesarza, przeznaczone dla jednego ucha. Uczyli się ich na pamięć i za cenę życia nie mogli ich zdradzić. Oni przebiegali sami całą trasę, nieraz tysiąca kilometrów, przez góry i pustynie. To oni nie mogli znać strachu przed ludźmi ani przyrodą. Musieli być wytrzymali, odporni, wytrwali. Tym, co dawało im wielką moc i spokój, było wtajemniczenie. Głęboka wiedza o tym, że człowiek nie jest zostawiony sam sobie, że jest pod wszechmocną opieką. Wiedzieli, że istniejemy w czeluściach kosmosu, pośród gwiazd, słońca i księżyców, rzuceni w martwe otchłanie i między żywioły, a mimo to trwamy. To było dla nich dowodem, że jesteśmy potężnymi istotami, choć tego nie zawdzięczamy sobie. Tak zostaliśmy stworzeni... – My tego nie wiemy? – zapytał Amaru. – Odeszliśmy od tej wiedzy, toniemy w drobiazgach, głupstwach i szczegółach, które nam przesłaniają widzenie. Ale ty będziesz już wiedział. Spojrzyj na siebie w ten nowy, a tak dawny sposób. Odtąd nieważna twoja data urodzenia, nazwisko i imię. Znaczenie ma tylko to, że jesteś żywą istotą, żywą gałązką wielkiego Drzewa Życia, a komórki składające się na twoje ciało, na ciebie, żyją już cztery miliardy lat... – Taki jestem stary! – Pierwsza komórka, która niegdyś ożyła na Ziemi, przechodząc nieskończone podziały, utworzyła ciebie. Byłeś u początku życia. A z tego wypływa wspaniały i krzepiący wniosek. 19 Skoro pod opieką Przyrody przetrwałeś wszystkie minione epoki, przeszedłeś niezliczone kształty, aż stałeś się Amaru, to znaczy, że nie jesteś tylko marnym pyłkiem, nawet w obliczu wszechświata. To jest dla ciebie dowodem, że coś cię ochrania. I dziś, jak przed wiekami, działają w tobie niewidzialne systemy opieki stworzone przez Przyrodę. One nadal będą cię wspierały, jeśli wytrwasz na Drodze. – Muszę, don Garcilaso! – Zawsze pamiętaj, że jesteś cząstką olbrzymiego Dzieła, a nie będziesz znał strachu, niepewności, zwątpienia. Zostałeś powołany, stworzony razem z Drzewem Życia i nic ci nie grozi, masz iść i ze spokojem tworzyć swoje życie, iść Drogą, naprzód i ku górze. – Dokąd, don Garcilaso? – Dzieło wszechświata jest dziełem budowania. Służy tylko temu, aby przekształcać i budować coraz doskonalsze, coraz bardziej złożone i świadome istnienia. Dlatego i ty nie możesz zrobić niczego lepszego, jak tworzyć i budować! – Co? – Samego siebie! Swoje ciało, swój umysł, swoje serce, duszę... To właśnie jest Droga. Uczyń to, a będziesz w harmonii z dążeniem wszechświata. On będzie cię wspierał, prowadził i obdarzał siłą. Odczujesz miłość, która go przenika i najwyższą Wolę, staniesz się szczęśliwą istotą! I bliskim doskonałości biegaczem... Ocknął się na skalistym pagórze. Czas było wracać do Acucho, Sandovia mógł już czekać. Usiadł i przeciągnął ramiona. Wyparowały wszystkie ślady nieprzespanej nocy. Słońce i ten skalny wierzchołek napełniły go siłą. Wyniosłości i szczyty górskie były jej źródłami. Im wyższe, tym obficiej z nich tryskała. Don Garcilaso twierdził, że to z tej przyczyny, ludzie, nawet nie wiedząc o tym, wspinają się, zdobywają wierzchołki i wchodzą na góry, by się tam zanurzyć w tych ożywczych fontannach energii. Ruszył w stronę miasteczka i przywołał w głowie te słowa Księgi o chasqui, biegaczach, które głęboko zapadły mu w pamięć: „Najszybszy jest ten – mówiła Księga – kto biegnie w sposób tak doskonały, jakby śnił o biegu. Tylko bowiem we śnie całe ciało pracuje w zupełnej harmonii, gdy nie zna się wysiłku mięśni, nie słyszy bicia serca, oddechu, gdy ręce są jak skrzydła falujące w powiewie, nogi miękko płyną, nie ma przeciwników. Bieg tylko dla biegu jest radością ciała.” Kilka godzin potem, stanąwszy wśród zawodników, zaledwie rzucił na nich okiem. Nie różnili się od tych z poprzednich biegów. Tym razem było dwóch osiłków podobnych do Felipe, znalazł się też taki, który dawał do poznania, że jest obyty ze sportem. Sandovia objaśnił trasę. Mieli biec drogą przez wieś do miejsca, gdzie kończą się domy, tam po kładce przez potok i wracać ścieżką jego drugim brzegiem, do mostku wiodącego wprost na plac targowy, gdzie się bieg zaczynał. Po sygnale startu pobiegł, zrazu w tłoku, potrącany łokciami, wąskim korytarzem wśród napierających gapiów. Chłopi już część pieniędzy stracili przy grze w kości, inni na wróżby wyciągane dziobem przez papugę lub na grze w loteryjkę „trzy kolory” na schodach kościoła. Teraz ostatnią nadzieję upatrywali w swojej znajomości biegów. Co prawda Sandovia pobierał wysokie stawki, bo najniższą wyznaczył na trzy sole, obiecywał jednak wygrane, o jakich nigdy dotąd nie słyszano, bo dwudziestokrotne. Nikt nie zauważył, iż jedynym nie obstawionym zawodnikiem na liście był Amaru. Droga opustoszała. Po kilkuset krokach biegli między chatami rozciągnięci szeregiem. Czołówka szaleńczo wyrywała do przodu. Amaru nie zważał na to. Biegł tak, jakby oni nie istnieli. Raz po raz wyprzedzał kogoś, nie zwracał uwagi, czy to zawodnik, czy przechodzień. Skończyły się cieniste drzewa, wybiegł na otwarte pola. Przed sobą nie miał nikogo. Zobaczył skłon łąki schodzący do strumienia i belkę rzuconą przez wodę. Zrozumiał, że to już połowa trasy, wydała mu się zbyt bliska. Ledwie rozwinął pełną szybkość, już musiał zawracać. 20 Usłyszał za sobą okrzyki zbiegających ku wodzie. Skręcił w miejscu i pierwszy dopadł belki, mignęła bursztynowa woda i znowu był na ścieżce wydeptanej bosymi nogami. Po kilkudziesięciu krokach odzyskał całą szybkość i popędził naprzeciw słońca, oślepiony, wprost w krąg z czerwonego złota. Pięty zadudniły na moście ułożonym z belek. Zobaczył przed sobą gromadę oczekujących ludzi. Zwolnił i obejrzał się, za nim nie było nikogo. Dla niego bieg był już skończony, dowiódł, czego pragnął, sam sobie i teraz chciał tylko zniknąć jak najprędzej spośród tych wytrzeszczonych oczu, wrzeszczących ust, stłoczonych ciał otaczających placyk. Zawrócił półkolem w stronę mostku, jedynej otwartej drogi. – Tutaj! – zatrzymał go przeraźliwy okrzyk. – W tę stronę! – Sandovia biegł ku niemu. – Nie skończyłeś biegu, do mety! Nie zauważył dwóch chłopców odświętnie ubranych, trzymających tyczki tworzące bramkę. Sądził, że wystarczy zjawić się na placu. Przecież przybiegł pierwszy, nikt nie mógł w to wątpić. – Wracaj! – ochryple krzyczał Sandovia, dogonił go w rozchełstanej koszuli, zgubił kapelusz po drodze. Chwycił Amaru za rękę i szarpnął. Obaj ciężko dysząc zmierzyli się wzrokiem. – Jazda! – warczał Sandovia. – Tam, do mety! W pełnej napięcia ciszy, jaka zapadła dokoła, rozległy się okrzyki. Na łące za potokiem pojawił się biegacz. Bezwładnym krokiem dążył ku mostkowi. Już nie przypominał osiłka, który stanął na starcie, lśnił od potu, posuwał się wolno, szarpanymi ruchami, z wyrazem cierpienia na twarzy. – Zostaw – powiedział Amaru próbując uwolnić rękę – sam pójdę. – Zrobił krok w stronę mety. Było jeszcze dość czasu, aby przejść bramkę, nim jej dopadnie następny półprzytomny zawodnik. Ale Sandovia nic już nie słyszał, oprócz dudnienia stóp tamtego na moście. Zaciskał palce na przegubie, jego oczy, zbliżone do twarzy Amaru, stały się białe, skurczone wargi odsłoniły zęby. – Po to – syczał – po to, żeby mnie zniszczyć! – zamachnął się i uderzył. Amaru uchylił głowę, cios trafił go w ucho. Zamroczony bólem, szarpnął się na oślep i uwolnił rękę. Rzucił się na mostek. Do zachodu słońca pokonał kilkanaście kilometrów. Nie czuł zmęczenia i nie myślał o zatrzymaniu samochodu, mijały go co pewien czas w tumanach kurzu. Dopiero gdy zapadły ciemności, postanowił spróbować. Zobaczył za sobą reflektory, stanął na środku drogi z podniesioną ręką. Wóz nadjechał, oślepił go i stanął hamując ze zgrzytem. Kierowca małej półciężarówki uchylił drzwiczki. – Nigdy tak nie stawaj, bracie – powiedział. – Te wszystkie gruchoty jeżdżą bez hamulców. Pozwolił mu usiąść przy sobie, jechał aż do Cuzco i mógł podwieźć Amaru do miejsca, skąd pozostawało tylko kilka godzin marszu do wioski. Spojrzał na wiejski strój Amaru. – Byłeś kiedy w mieście? – zapytał. – W Acucho – odparł Amaru. – Wielkie miasto! – zaśmiał się kierowca, zaraz jednak spoważniał i dodał: – Nic w tym wesołego. Wiesz, dlaczego cię zabrałem? Bo mi przypominasz mnie samego sprzed lat. W twoim wieku też nie miałem pojęcia o niczym. Powiedz, uciekłeś z domu? Wyglądasz jak spłoszony. – Nie – szepnął Amaru. – Twoja sprawa, nie mów – zgodził się kierowca. – A ja uciekłem, a raczej odszedłem pewnego dnia, bo za dużo nas było w domu. Gdybym nie opuścił Pucuni, do dziś bym tu 21 siedział i palcem wsadzał kukurydzę po ziarnku do ziemi. Odwiedziłem rodzinę – ciągnął – pierwszy raz po dziesięciu latach. Teraz wracam i żałuję, że przyjechałem. Nie myślałem nawet, że są tacy ciemni. Deszcz bębnił o blaszany dach szoferki i zalewał szybę. Amaru wpatrywał się w poskrzypującą wycieraczkę. Przez warkot silnika dochodziły słowa kierowcy. – Mieszkam w Cuzco, więc już uważają mnie za pana. Nie powiedziałem im, jak jest naprawdę. Pracuję w warsztacie, naprawiam opony, z tego mam tyle, że raz na tydzień możemy zjeść z żoną kawałek mięsa. To i tak więcej niż oni. Mogłem tu przyjechać tylko dzięki temu, że patron pozwolił mi wziąć samochód z warsztatu. Na benzynę też bym nie miał, ale przed kilkoma dniami naprawiłem wóz jakiemuś turyście, gringo. Zostawił mi bańkę benzyny. Zamiast ją sprzedać, przyjechałem tutaj. Nie widzieli mnie dziesięć lat rodzice i bracia. Najpierw wszyscy płakali, potem pytali, czy ich zabiorę do siebie! A ja, bracie, sam mieszkam w komórce bez okna, z drzwiami na podwórze i czasem nie mogę ich otworzyć, kiedy ktoś za blisko wysypie śmieci. Przez resztę dnia już trwało milczenie, okazałem się obcy. Rozumiesz, zobaczyłem przed chatą to drewniane radło i zamiast siedzieć cicho, powiedziałem, że może coś się zmieni, bo rząd obiecuje dostarczyć nowe narzędzia rolnikom. Skoczyli na mnie, że jestem bezbożny, podnoszę rękę na święty porządek. Dałem spokój. Deszcz nie ustawał, jego plusk na blaszanym dachu mieszał się z monotonnym warkotem silnika. Kierowca pogrążył się we własnych myślach, zaś przed oczy Amaru powróciło wydarzenie na mecie w Acucho. Sandovia... Cokolwiek zaszło między nimi, nie mogło zakłócić jego spokoju. Wiele nauk Księgi było temu poświęconych. Wyraźnie mówiły; chasqui musi być człowiekiem spokoju, równowagi i wewnętrznej ciszy. Tylko w takim stanie może czerpać energię z zasobów wszechświata. Najmniejsze wzburzenie, a tym bardziej gniew, złość, niechęć, nienawiść, odcinają od źródeł siły. Co gorsza, biegacz, jak każdy człowiek, który się denerwuje, martwi, niepokoi, trapi, poczyna tracić energię. Ona wypływa z niego jak woda z dziurawego bukłaka. – Pewnie chciałbyś wiedzieć jak temu zapobiec? – rzekł don Garcilaso, podczas jednego z ich długich posiedzeń z Księgą na kolanach. – Przecież żyjesz wśród ludzi, pośród wiru wydarzeń, od których nie można oddzielić się murem. Nie możesz stać się nieczułym, martwym, obojętnym głazem. Jest na to inny sposób. – Jaki, don Garcilaso? – zapytał Amaru. – Księga powiada, i trzeba jej wierzyć, trzeba to zrozumieć i wyryć sobie w głowie, że wszystko, cokolwiek cię spotyka, każda przykra przygoda, zawód czy rozczarowanie, nawet krzywda, nieszczęście i smutek – nie są przypadkowe! One są ci umyślnie zadane przez twoje opiekuńcze siły, abyś dzięki nim mógł się doskonalić. Tak, jak ćwiczenia treningowe ciału, służą one kształtowaniu psychiki. Łatwo zauważysz, że nigdy nie są zbyt trudne, ale zawsze takie, abyś mógł sobie z nimi poradzić. Dlatego, gdy cokolwiek spadnie ci na głowę, nie lamentuj, nie rozpaczaj, nie rwij włosów z głowy, ale z całym spokojem zadaj sobie pytanie: aha, czemu to służy, w jakim celu zostało mi dane, czego mam się nauczyć, co w sobie poprawić? Nie pozwól też sobie na najmniejszą wrogość lub na złość do kogoś, na cień nienawiści, zazdrości czy na złe życzenia – cokolwiek by ci uczynił. – Dlaczego, don Garcilaso? – Bo te uczucia będą w tobie, nie w nim! One zatrują ciebie, a nie jego! Tobie odbiorą rozum i ciebie pozbawią dostępu do Siły. – Rozumiem. – Gdy już utrwalisz w sobie taki sposób bycia, każde przykre zdarzenie będzie przynosiło ci korzyść, będzie cię hartowało, podnosiło o jeden stopień wyżej, prowadziło na Drodze o jeden krok dalej. Tak myśl i tak postępuj, a nigdy nie stracisz spokoju. Będziesz czuł się 22 cudownie, wspaniale. Będziesz w wirze zdarzeń, a zarazem jakby poza nimi, odporny, nietykalny i niepokonany. Będziesz miał dostęp do Siły. Będziesz coraz szybszym, coraz doskonalszym biegaczem... Przyszedł list z Limy od nauczyciela. Alkad powrócił do wsi z pocztą i wśród urzędowych kopert znalazł jedną przeznaczoną dla Amaru. Joselito, syn alkada, przyniósł ją do chaty. – Ojciec mówi – powtórzył – żebyś potem przyszedł do niego, bo chce wiedzieć, co pisze nauczyciel. Nie otwierając listu, pobiegli obaj na koniec wsi do chaty don Garcilasa. Zastali go w środku, razem z Tampu, starszym chłopem, który klęczał na podłodze z zamkniętymi oczami opierając na stołku wyciągniętą rękę. Don Garcilaso pochylony owijał mu dłoń bandażem. Musieli zaczekać, aż się z tym upora. „Amaru! – list składał się z dwóch arkuszy, pisany był ręcznie na liniowanym papierze. – Ja, twój nauczyciel, zwracam się do ciebie z tym pismem i zapewniam o swojej życzliwości. Czuję się dobrze w Limie i uczęszczam na wykłady, które pomogą mi lepiej was uczyć, kiedy powrócę do wsi na jesieni. Tak jak zamierzałem, spytałem rządowego lekarza, który badał uczestników kursu, czy twoje ćwiczenia nie mogą ci zaszkodzić. Dał mi odpowiedź, że powinieneś poddać się badaniu. Tak byłoby najlepiej, ale u nas nie ma lekarza, musiałbyś pojechać do Cuzco. Nie wiem tylko, skąd weźmiesz pieniądze na drogę. Lekarze też kosztują dużo, ale w Cuzco jest szpital państwowy, gdybyś opowiedział wszystko, może by się zgodzili cię zbadać. No, ale na razie nie ma o czym marzyć. Ten doktor, kiedy go spotkałem kilka dni później, powiedział, że rozmawiał o tobie ze swoim kolegą. Dowiedział się od niego, że jeśli ćwiczenia są dobrze dobrane, to nie są szkodliwe nawet w twoim wieku. Jednego popołudnia, zamiast pójść z całym kursem na walki byków, bo przyjechał słynny toreador Jose Alameda z Hiszpanii, czego zresztą nie żałuję, bo nie podoba mi się ta rozrywka, siedziałem w bibliotece i znalazłem książkę pod tytułem «Zaprawa biegacza długodystansowego». Jest ona przetłumaczona z języka angielskiego. Takie ćwiczenia jak twoje nazywają w niej «treningiem». Zadałem sobie kłopot i przepisałem trochę. Posyłam ci to w moim liście, żebyś sam zobaczył, czy się różni od tej starej książki don Garcilasa. Korzystam ze sposobności, żeby ci przesłać pozdrowienia, a także wyrażam moje uszanowanie twojemu ojcu. Zawsze ci oddany, twój Nauczyciel”. Don Garcilaso wziął arkusz z przepisanym planem treningu i odłożył na stolik. Siedział nad nim przy świecy do późnego wieczora. Następnego dnia powiedział do Amaru: – Różni się! I to bardzo! Dla tego autora związek między umysłem a ciałem jest taki, jak między panem a niewolnikiem. To znaczy, nie ma żadnego związku ani porozumienia. Pan coś postanawia i wydaje rozkazy. Niewolnik ma to wykonać. Nie musi tego rozumieć, wiedzieć, w jakim celu ani chcieć tego samego. Musi być tylko posłuszny i robić, co pan każe. Oczywiście, wykona to jak najgorzej, tak tylko, by uniknąć kary. Tak wygląda ten trening! Niewolnik, czyli ciało, ma przebiec kilometr, powtórzyć to pięć razy, codziennie dodawać odcinek, potem dystans wydłużyć, włączyć ćwiczenia siłowe, na szybkość, wytrzymałość, i znowu zwiększyć dystans oraz liczbę godzin. – To źle, don Garcilaso? – Źle. To jest błąd w sztuce. Tak się to nazywa. Ciało i umysł to nierozerwalna, harmonijna całość. Nie można żyć samym umysłem, ale i samym ciałem. Jedno bez drugiego nie da sobie rady. Tu, na Ziemi, istniejemy w materialnym świecie i umysł potrzebuje ciała, musi się nim posługiwać. Bez jego pomocy nie mógłby się porozumieć z innymi umysłami, niczego dowiedzieć, przeczytać, usłyszeć i przekazać drugim swoich myśli, uczuć. – A ciało bez umysłu? 23 – Musiałoby zginąć! Bo skąd by wiedziało, jak zdobyć pożywienie, okrycie przed zimnem, jak uniknąć niebezpieczeństwa i wyleczyć zranienie? Człowiek jest dwoistą istotą. Zapomniał o tym ten trener, tak jak większość ludzi. – A chasqui, biegacze? – No właśnie! Oni byli ludźmi na Drodze! Dążyli do doskonałości, więc jeśli chcesz ich naśladować, musisz robić to samo. Musisz doprowadzić do całkowitej harmonii, zjednoczenia umysłu i ciała. Nie ma pana i nie ma niewolnika. Jeśli czegoś chce umysł, tego samego musi chcieć i ciało. Wtedy działanie będzie doskonałe. Dlatego uczyłem cię myślowego biegu, bo on jest sposobem przekazania ciału twoich myśli i pragnień, i marzeń. Ale to za mało! – Co mam jeszcze robić? – Musisz rozmawiać z ciałem. Nie jak z przyjacielem, lecz jak z sobą samym. Ono też jest tobą. – W jaki sposób to robić? – Przez zwykłe odprężenie wszystkich mięśni, od stóp do czubka głowy, zupełne rozluźnienie, przez oddechy odżywiające tkanki, przez łączenie się w myślach z każdą częścią ciała i przekazywanie jej twoich uczuć, radości, spokoju, ufności, nadziei. Niczego mu nie polecaj, niech tylko się dowie, że jest tobą, że cały tak uważasz, że ono, jako ty, myśli i czuje. Jeśli nie będzie najmniejszej szczeliny między umysłem a ciałem, wszystko będziesz robił i sprawniej, i lepiej. – A bieganie? – Czytaliśmy, jakie wyniki osiągają zawodnicy. Dziwiłeś się, że różnice między nimi bywają tak małe. W biegach krótkich nawet o setne części sekundy! Ta, czasem tak drobna, wygrana może właśnie zależeć od tego, w jakim stopniu zawodnik zjednoczył się z ciałem. A tego nie osiąga się treningiem wyłącznie biegowym. Więc możesz być spokojny! Księga nie przeoczyła niczego. To dzisiejszym trenerom brakuje jeszcze wiedzy. Amaru zaniósł list do alkada. Ten przeczytał go w urzędzie, wiodąc palcem wzdłuż linijek pisma. Zdjął potem druciane okulary i powiedział: – Jose Alameda! To najlepszy torero. Już ja – westchnął – nigdy go nie zobaczę... Potem, gdy Amaru schodził po glinianych stopniach do sieni, zawrócił go jeszcze raz na górę. Siedział przy stole drapiąc się za uchem, opuścił rękę i uderzył w leżące przed nim pisma. – Coś mi przyszło do głowy – oznajmił. – Nic ci teraz nie będę mówił. Jutro niedziela, przyjdźcie do mnie z ojcem w południe i poproś don Garcilasa. Znajdzie się coś do zjedzenia. W niedzielę rano mężczyźni i kobiety zwlekali się jak zwykle o świcie, nie umiejąc przespać zorzy. Nawykli przez cały tydzień do schylania się nad ziemią, wstawali skurczeni. Na dobre prostowali się koło południa. Przestawali patrzeć pod stopy, na bruzdy, kamienie i pędy kukurydzy, zaczynali dostrzegać swoje twarze. O dwunastej wszyscy trzej zbliżali się do obejścia alkada. – Kto tam idzie? – spytał ojciec, wyjął z ust fajkę i pokazał w stronę wyszczerbionego muru, ponad którym wystawała przesuwająca się głowa w odsuniętym z czoła kapeluszu. Don Garcilaso nie wiedział, ale Amaru poznał na pierwszy rzut oka. – Sandovia – powiedział. – Czego może chcieć? – spytał z niepokojem ojciec. – Nie wiedziałem, że już wrócił do wsi. Amaru nic nie odpowiedział. Nie widział Sandovii od czasu, gdy się rozstali w Pucuni. Chłop przez dziesięć dni gdzieś się podziewał, a teraz, być może, przyszedł, żeby załatwić porachunki. – Aaa! Witam! – powiedział, kiedy się spotkali u bramy alkada. Dotknął palcem kapelusza. Opierał się ramieniem o bramę i zastawiał przejście. W jego głosie nie było wrogości. – Dobrze – powiedział – że was spotykam wszystkich razem, bo chciałem pomówić. 24 – Teraz nie – rzekł ojciec – przyjdź wieczorem. – Nie mogę – odparł. – Muszę zdążyć na wieczorny autobus do Acate. Powiem wam od razu. – Czego chcesz? – spytał ojciec. – Nic ci nie jestem winien. – A czy ja to mówię! – roześmiał się Sandovia. – Chociaż mógłbym. O mało mnie chłopstwo nie rozerwało w Pucuni, kiedy odmówiłem wypłacenia wygranych. A skąd bym wziął tyle? Kiedy Amaru uciekł, musiałem się gęsto tłumaczyć, zanim ich przekonałem, że wyścig jest nieważny. Stawki musiałem oddać. – Nie miałeś prawa zabierać go do Pucuni – powiedział don Garcilaso. – O nic mi nie chodzi – machnął ręką Sandovia. – Jak było, tak było. Ale chciałem wam powiedzieć, że wszyscy możemy coś mieć z tego. – Z czego? – spytał podejrzliwie don Garcilaso. – Przyjdź kiedy indziej – poradził ojciec. Brama uchyliła się skrzypiąc. Sandovia odstąpił. Zjawił się za nim alkad. – Czego tak stoicie? – zapytał. – Kobieta już nakryła do stołu. – Cofnął się wpuszczając gości na podwórze. – Co tam słychać, Sandovia? – powiedział. – Masz coś do mnie, to przyjdź jutro rano do urzędu. – Lepiej powiem teraz – upierał się Sandovia. – Mam do nich sprawę, ale są nie bardzo chętni, może słowo alkada ich przekona, bo mnie to tu nikt nie dowierza! – zarechotał. – Sandovia to diabeł! – dodał szczerząc zęby. Podwórze z trzech stron otaczały gliniaste ściany domu, szopy oraz stajni. Środek zajmował okrągły zbiornik betonowy, w którym parobek alkada gromadził słomę i nawóz ze stajni. Po obrzeżu zbiornika posuwała się dokoła zielona papuga, pragnąc jak najdalej odsunąć się od ludzi. Obcięte lotki nie pozwalały jej frunąć. Rozdziawiając dziób łajała przybyszów. Niezdarnie przestawiała łapy i raz po raz, ruchem papug żyjących w gęstwinie, chwytała dziobem beton, jakby to była stroma gałąź gdzieś w koronie drzewa. – No więc – powiedział Sandovia – weźcie to na zdrowy rozum. Nie chodzi o jakieś grosze, ale o duże pieniądze. Żeby nie było na gębę, ale urzędowo, napiszemy kontrakt, alkad go potwierdzi. Źle na tym nie wyjdziecie, ani wy, ani ja także – mówiąc zdjął kapelusz i odganiał nim muchy Łokciem oparł się o betonowy krąg. Ojciec i don Garcilaso stali naprzeciw z kapeluszami w dłoniach. Amaru za nimi, alkad nieco z boku ze zmarszczonym czołem. – Chłopak pojedzie ze mną, dostanie wikt i co mu trzeba. Będzie miał lepiej jak w domu. Ja nie jestem straszny, czasem wyjdę z siebie, zwykła rzecz, zdarza się każdemu. Podzielimy robotę, jego sprawa biegać, moja zbierać pieniądze... – Ty, Sandovia... – przerwał głucho ojciec. – Poczekaj! – rzekł tamten. – Daj skończyć, zanim powiesz za dużo. Bieda u was aż piszczy, mnie się też nie przelewa. A wiesz, ile zarobiłem na tym pierwszym biegu? Nie mam co ukrywać, chcę, żebyście wiedzieli, co ten chłopak ma w nogach. Dwieście soli! Nigdy w życiu nie miałem na raz tyle srebra. Ojciec i don Garcilaso patrzyli na buty Sandovii. Alkad poruszył się niespokojnie, papuga skrzeczała. – Będziemy dzielić po połowie, sprawiedliwie. Ja go wszędzie zawiozę, załatwię co trzeba. On tylko się przeleci i pieniądze są nasze. Za pół roku będziecie mi dziękować. Kupicie ziemię pod Cuzco, krowy, owce. Już ja wam to mówię! Ojciec głośno przełknął ślinę, grdyka powoli poruszyła się do góry i opadła. Patrzył teraz w bok, ku górze, na szczyt chaty alkada. – Mnie – rzekł – twoje pieniądze niepotrzebne. – Moje? – krzyknął Sandovia. – Przecież one są twoje! To twój syn, Amaru, twoja krew, to on może zarobić, ile tylko zechce. Co syna, to ojca. Po co go rodziłeś? 25 Ojciec przestąpił z nogi na nogę, jak gdyby się wahał. – To – powiedział na koniec – to jest brudna sprawa. – Popatrzył na don Garcilasa, ale ten stał ze spuszczoną twarzą i nie było widać, co się na niej maluje. – Ja – ciągnął ojciec – tak czuję. Do mnie więcej z tym nie przychodź. A co do Amaru, to zrobi, jak uważa, ja mu nie zabronię – zakończył cicho. – Nie jest dzieckiem – odwrócił się i poszedł przez podwórze w stronę drzwi jadalni. Słyszał za sobą głos Sandovii: – Szkoda gadać! – potem pełen ożywienia: – No i co, Amaru, słyszałeś, my ze sobą... Ojciec nacisnął klamkę i przekroczył belkę leżącą na progu. Za nim wszedł Amaru. W chłodnym wnętrzu szopy, zamienionej przez alkada na jadalnię, ujrzeli długi stół nakryty płótnem. – Sandovia – mówił na podwórzu alkad – nie spluwaj mi tutaj. A jak chcesz coś jeszcze, to przyjdź do urzędu. Teraz ja mam gości. Siedzieli na ławach wokół stołu, obok Amaru synowie alkada, Pancho i Joselito. Podawała matka ubrana w czarną odświętną suknię, pomagał parobek. Szopa była przestronna, wysoka, w odkrytej więźbie dachu gnieździły się wróble wlatujące przez dziurę w poszyciu. Na glinianych talerzach podano gotowane ziemniaki i do nich w miseczkach śmietanę oraz bryłki masła i szarej soli. Podsuszany biały ser był krojony w paski, posypany tartymi ziołami. Na koniec zjawiła się kawa, czarna i gęsta jak smoła, parzona przez samego alkada. Gdy skończyli jeść i zebrano ze stołu, gospodarz powiedział: – Mój kuzyn ze strony ojca, Enrique Huasi, mieszka w Puno, nad jeziorem. Jest człowiekiem zamożnym, choć nie ma mojego wykształcenia, pochodzi ze wsi i niewiele zna świata. Ale nieźle sobie poradził. Wozi turystów na trzcinowych łódkach po jeziorze. Jest już w podeszłym wieku i sam rzadziej wypływa, ma od tego ludzi. Żyje skromnie i jak mi napisał, pieniędzy więcej zarabia, niż wydaje. Więc mu przyszło na myśl, że inni też powinni coś mieć z tego. Postanowił zrobić co nieco dla rodziny i przysłał zaproszenie dla swoich dwóch bratanków, a moich synów, by go odwiedzili i trochę przetarli się po świecie. Przysłał pieniądze na drogę dla chłopców. Napisał, żebym ich wsadził do autobusu, a w Puno każdy im pokaże, gdzie on mieszka. Musiało mu się coś pomieszać, bo mój najstarszy, Pedro, już dawno jest na swoim, a Pancho ma dopiero cztery lata. Miałem posłać samego Jose, ale pomyślałem, niech jedzie z nim Amaru. Kuzyn się nie pogniewa, jak mu wszystko napiszę. Zobaczą ludzi, trochę kraju, no i co wy na to? Prawdę mówiąc, Jose boi się sam jechać, we dwóch zawsze raźniej. A odmawiać nie chcę, urażę kuzyna i co z tego? Dzieci nie ma, może co zapisze moim. Niech jadą. Co, Amaru? Słomka opadła ze strzechy, była złocista jak łodzie trzcinowe z Titicaca. Amaru popychał ją czubkiem palca i płynęła przez pobrużdżoną deskę, wybieloną od mydła i szczotki, jak po wełnistych falach na wydętym żaglu. Fala podbijała zaostrzony dziób łodzi, stał na jej pokładzie trzymając się masztu i czuł na twarzy bryzgi zimnej wody. Przez łopot płótna przebijał głos ojca... – Alkad uprzejmy dla nas, podziękuj, że zwrócił uwagę na ciebie. Wiele mu zawdzięczasz. – Zawdzięcza wszystko sobie – przerwał alkad. – A o kim drugim mówią więcej w wiosce? Niedługo – zażartował – będzie ważniejszy ode mnie. Ten chłopak wie, co robi, uparł się przy swoim. – Mhm – ojciec podrapał się w głowę, coś sobie przypomniał. – Ja – powiedział z zakłopotaniem – ślubowałem do Coyllorite, razem z nim – wskazał głową Amaru. – Razem chcemy prosić Pana o lepsze zbiory, bo już to, co było przez ostatnie lata... Więc nie wiem, jak to będzie z tym wyjazdem do Puno, bo to w jednym czasie. A odstąpić od ślubu... – Po co odstępować? – spytał alkad. – Idźcie do Coyllorite, zmówcie pacierz za mnie, Joselito niech też idzie z wami, a po święcie wsadź ich obu do autobusu i niech jadą do Puno. 26 Schodzili po olbrzymim zboczu zagubieni jak mrówki na trawiastym cielsku góry. Kluczyli wśród głazów powleczonych żółtymi porostami, pod niebem wklęsłym jak misa wycięta w szafirowym kamieniu. Widzieli ludzi, ciemne kropki sunące graniami, spełzające po ścieżkach, wysnuwające się z wąwozów i przesmyków. Bose stopy chrzęściły na poduszkach trawy, trepy deptały ze zgrzytem skalny rumosz. Twarze ludzi były podniesione, oczy nieco błędne, patrzyły ku tej stronie, gdzie na języku lodowca Sinacara, jak na oślepiającym obrusie rzuconym na ołtarz, tkwił krzyż zrobiony z wetkniętych w śnieg kwiatów, gigantyczny, żywy, drgający kolorem. Przybywali z Puno, Cuzco, Arequipy i Apurimacu. Chłonęli ten widok. Pielgrzymka była spełniona, skupieni, myśleli o dobrodziejstwach, jakie w zamian na nich spłyną. Pielgrzymowali pieszo, dźwigając w torbach kamienie, jak największe, by tym znaczniejsze mieć zasługi. Składali je naprzeciw kaplicy w Coyllorite, gdzie od dziesiątek lat wyrastał usypywany tak pagór. W tłoku przed kaplicą, pośród tłumu klęczących, ojciec Amaru zgiął kolana, podparł się dłońmi o ziemię i złożył na niej torbę uwalniając obolałe ramię. Odwiązał zapięcie i wytoczył kamień. Ujął go oburącz, przycisnął do brzucha i na kolanach zbliżył się do kopca. Za nim, powtarzając ruchy, posuwali się Amaru i Jose ze swymi mniejszymi bryłami granitu. Złożyli je i, nie wstając, cofnęli się, aby zrobić miejsce innym nadchodzącym. Nocą szepcący tłum począł piąć się w stronę lodowca. Pod zimnymi gwiazdami przypadli do zmarzniętej ziemi wśród ostatnich oszronionych trawek, kobiety z dziećmi w płachtach i młodzi. Tylko starsi mężczyźni i ukukos, przebrani za niedźwiedzie, wstąpili na płaty śniegu, po nich na lodowiec. O świcie, z pierwszymi promieniami zorzy, czekano ich powrotu. Nadchodzili słaniając się, ugięci pod ciężarem brył lodu, które wycięli, tam w górze, aby znieść je na grzbietach w dół, do kobiet, wierząc, iż ta postać modlitwy zapewni łaski rodzinie. Amaru kulił się obejmując kolana rękami, dygotał razem z przytulonym do niego Joselito. Widzieli, jak zbliża się ojciec. Zgięty wpół schodził skośnie po ścieżce. Rękami podtrzymywał z tyłu biały ciężar. Już słońce padło na niego i ukazało sterczący mu nad głową słup lodowy, jasny sopel świecący błękitem i bielą. Stanął z nim przed chłopcami, pochylony tak głęboko, iż musiał przechylić głowę na bok, aby spojrzeć na syna. Ukazał twarz trudną do poznania, tak mocno tej nocy pocięły ją bruzdy. – Amaru – rzekł głucho. Stał, jakby chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale powtórzył tylko – Amaru... – głos wydobywał z trudem, potrząsnął głową i, zataczając się, począł schodzić ku dolinie. Zaciskał zęby i utrzymywał ciężar, gdyż wierzył, że ta szklista masa to przyszłe powodzenie jego, syna, rodziny. Przed kaplicą mężczyźni głośno wyznawali grzechy i niegodziwości, jakie popełnili. Prosili o karę bolesną i natychmiastową. Nadstawiali ciała pod ciosy zeladores, uzbrojonych w baty. Uderzenia rzemieni przecinały skórę. – Amaru – powiedział ojciec – nie jesteś pokorny, porwałeś się na coś, czego nie rozumiesz. Nie ma w tobie spokoju – przebierał paciorki różańca. – Ale to ja go zrodziłem – mówił dalej w duchu – niech ja poniosę karę za to, że jest taki, jego nie karz. Panie – prosił. Pełen był żalu, przestał wierzyć, że syn przejmie po nim ziemię i pracę. Zarazem przyjmował to z rezygnacją i cichą nadzieją, że ta siła, która rządzi światem, celowo uczyniła takim Amaru, aby mógł doznać pomyślności na swój własny sposób. Jose spał przez całą drogę w autobusie. Amaru usiłował zasnąć, ale wciąż wracał mu przed oczy obraz pątników okrążających na kolanach kaplicę. Coyllorite było dziwnym doświadczeniem. Uświadomił sobie, że w tej modlitwie i pokucie nie było zrozumienia. Była tylko rozpacz, głuchy ślepy lament, rezygnacja bez żadnej nadziei, bez promyka światła, tak jakby życie było tylko ponurym więzieniem. Dlaczego nikt tam nie widział świata, tak jak on go zobaczył? Czy było to okryte aż taką tajemnicą? A może tak trudne do zrozumienia? On 27 pojął to od razu! Wystarczyło otworzyć Księgę, aby jak przez okno ujrzeć inny obraz życia, pełen cudownych rzeczy, dodających otuchy, odwagi i spokoju. I wciąż odkrywać nowe! Przeniósł się wspomnieniem do tego dnia, gdy don Garcilaso, postępując za wskazaniami Księgi, nauczył go widzenia energii życiowej. – Według Inków i innych starożytnych ludów – powiedział don Garcilaso – ta energia, jak wody bezkresnego jeziora czy falujące łany jęczmienia, wypełnia cały wszechświat i wszystko jest z niej utkane. Słońce jest jej szczególnym ogniskiem, skupieniem, mającym ogrzewać i osłaniać Ziemię. Lecz w mniejszym natężeniu jest ona obecna w każdej istocie. – I we mnie? – spytał chłopak. – I w tobie. Weszli wtedy wysoko, na wierzchołek Huasi, gdzie niebo było granatowe i don Garcilaso kazał mu podnieść obie dłonie i ustawić je na tle nieba, skierowane ku sobie palcami, a potem patrzyć poprzez nie bez skupiania wzroku. – Widzisz już? – pytał kilka razy. Amaru zaprzeczał ruchem głowy, aż wreszcie zobaczył. – Widzę! – Mów, co widzisz? – Widzę obwódki wokół palców, przezroczyste, białe, jak mgiełka, jak odblask dokoła płomienia świecy... Coraz wyraźniej je widzę, są coraz szersze, zlewają się ze sobą. Z końców palców tryska świecenie, jak małe pióropusze. Wydłużają się ku sobie, stykają, łączą obie dłonie! – Już teraz zawsze będziesz je widział – rzekł don Garcilaso. – Ile razy będziesz się chciał upewnić, że ta energia jest w tobie, spojrzyj na swoje dłonie... A teraz popatrz na te lamy! – skinął głową w stronę skalnej grzędy, na którą wspięło się stadko młodych zwierząt. Ujrzały ludzi i czujnie węsząc i strzygąc uszami, stały nieruchomo na tle błękitnego przestworu. Były smukłe, gibkie, okryte miękką wełną jak puchem. Amaru spojrzał na nie w ten szczególny sposób, w jaki patrzył na swoje dłonie, i zobaczył podobne świecenie. Wokół zwierząt unosił się rozproszony blask, świetlista aureola. A potem, schodząc już z góry, ujrzeli w zagłębieniu stoku lasek eukaliptusowy. Zbliżał się wieczór i powiew pochylał miękko drzewa. Kłoniły się razem, jakby jedno ciało utkane z pasm zieleni. Było pełne harmonii i jakby muzyki. Ten falujący obraz wydał się Amaru graniem. I wtedy zobaczył świetlistą koronę nad lasem, bijącą ze splątanych koron i odczuł jedność z nimi. Wszystko, co miało w sobie to świecenie, było jednym ciałem. Należał do nich, a one do niego! Don Garcilaso odgadł jego uczucia, choć nie zamienili słowa. – Teraz już wiesz – powiedział stary człowiek – gdzie jest twoja siła. Gdy nauczysz się otwierać na nią i czerpać ją od drzew, skał, kamieni, od zwierząt, od słońca, będziesz niezwyciężony... Nagle ustały wstrząsy i podrzuty autobusu. Amaru wyprostował się, powieki miał ciężkie, nie otwierając oczu nadsłuchiwał, czy ludzie już wysiadają. To mogło być Puno. Ale motor wciąż pracował i nikt nie wstawał z foteli, pudło drgało z lekka. Otworzył oczy. W smugach reflektorów zjawiał się przed wozem gładki pas pędzący naprzeciw. Sunęli po nim bez wstrząsów. Uderzył łokciem Jose. – Szosa! – szepnął mu do ucha. – Patrz, jedziemy po szosie! – Z czego to zrobione? – obudził się Jose. Jeziora nie zobaczyli już tej nocy, kryło się w ciemności. Autobus stoczył się z wysokiej góry i wjechał na plac Broni. Ziewając patrzyli na lampy na wysokich słupach i białe światła w oknach domów. Poszli niepewnie w stronę otwartego kościoła, aby tam spytać o drogę, kiedy zatrzymał ich wysoki, przygarbiony mężczyzna. – Już wczoraj wychodziłem po was – powiedział. – Który z was jest Jose? Nigdy cię nie widziałem, kuzynie. Jak się miewa ojciec? 28 Minęli kilka uliczek, nie były oświetlone. Don Enrique Huasi mieszkał w domu za miastem. Do północy trzymał ich przy stole wypytując Jose o sprawy rodzinne. Jose próbował opowiadać, o czym tylko wiedział. Zerkał przy tym co chwilę na półmisek z mięsem, który obok innych potraw, ustawiła na stole służąca don Enrique. Sam gospodarz nic nie brał do ust, zachęcając ich do jedzenia. Amaru zajął się choclo, złotą kukurydzą o ziarnach wielkich jak grochy. Polewał ją ostrym sosem z aji, zielonych papryczek i zagryzał upieczonymi na węglach ziemniakami i fioletową cebulą. Gospodarz zauważył, że nie tyka mięsa i zapytał, posuwając ku niemu drewniany półmisek: – Nie smakuje ci? Może źle upieczone? – Nie dlatego... – chciał się wytłumaczyć, ale przerwał mu Jose. – On jest sportowcem! – zachichotał. – Co to ma do rzeczy? – zdziwił się don Enrique. – Mięso daje siłę. To przecież wiadomo. – Tak – zgodził się Amaru – ale wytwarza też kwasy, które zatruwają organizm. Czasem jadam mięso, ale zdrowsza jest na przykład fasola, i ma podobne, białkowe składniki. – Kto ci to powiedział? – On czyta taką starą Księgę! – wyrwał się znów Jose. – Tak – podjął Amaru. – To dawne zasady żywienia, które stosowali Inkowie. Właściwie to Księgę czyta don Garcilaso i objaśnia mi według swojej wiedzy, jest bardzo wykształcony... – Aaa... – rzekł don Enrique. – Jeżeli Inkowie, to całkiem coś innego! Przodkom można wierzyć. Czy oni też piszą, że trzeba jeść powoli? Myślałem, że ci nie smakuje, bo tak wolno żujesz? – Nie, don Enrique, bardzo mi smakuje! Ale jedzenia nie wolno połykać bez pogryzienia i wymieszania ze śliną. – A to coś nowego! Paragua! Słyszałaś? – zawołał don Enrique w stronę kuchni. – Lepiej przyjdź posłuchać, może wreszcie przestaniesz mnie podtruwać! – Ale najważniejsze – mówił dalej Amaru, ośmielony zainteresowaniem gospodarza – jest to, co się myśli podczas jedzenia. – Niemożliwe! A to w jaki sposób? – Tak, don Enrique! Chodzi o to, żeby jeść ze smakiem, nie byle jak, ale wczuwać się w smak potrawy i cieszyć się z niego, odczuwać zadowolenie z jedzenia. – Tak każą Inkowie? A napisali dlaczego? – To jest wyjaśnione. Chodzi o to, że jeśli wytworzymy w sobie dobre uczucia zwrócone ku jedzeniu, to wtedy ono oddaje nam całą swoją energię, jaką otrzymało ze słońca. Wtedy możemy ją przyswoić i wzmocnić się słoneczną siłą. Inkowie wiedzieli, że rośliny buduje światło, liście wchłaniają promienie słońca. Don Garcilaso mówi, że to potwierdza nauka. A w Księdze też przeczytał, że Inkowie w czasie jedzenia przemawiali w duchu do pomidorów, fasoli albo kukurydzy i dziękowali im za to, że odżywiają ich ciało, że się poświęciły. – Niesłychane rzeczy! – zakończył don Enrique, podnosząc się od stołu. Rano don Enrique zabrał ich na przystań. Wyszli z domu, gdy słońce stało już wysoko i dzień wydawał się przeraźliwie jasny. Schodzili uliczką wśród murów z ciemnoczerwonej gliny. Nagle znikły domy. Ujrzeli morze blasku, nie objętą równinę, pokrytą iskrami. Oślepieni zbiegli na brzeg, a wówczas ów blask pękł jak srebrna blacha, ukazując pod spodem taflę szafirowej wody. Była jak drugie niebo pod stopami. Dwoje gringos czekało na przejażdżkę łodzią. Ludzie don Enrique budowali nową łódź, związując powrósłami długie wiązki trzciny. Turysta okrążał ich z aparatem fotograficznym. On i jego towarzyszka mówili trochę po hiszpańsku. – Mój mąż – powiedziała ona ze śmiechem do don Enrique – ogląda wszystko przez lusterko w aparacie. Ani razu nie podniósł głowy! 29 – Bo to jest wspaniałe! – zawołał gringo. – Niech pan sam zobaczy! – przysunął aparat do twarzy don Enrique, potem złapał za ramię Amaru i pozwolił mu spojrzeć. W małym okienku Amaru zobaczył tę szafirową plamę, jezioro i jeszcze to, czego nie dostrzegł gołym okiem, zacieśniające się nad wodą góry i trójkątne kopce suchej trzciny, jak odkute ze złota, i łodzie na fali podobne do złotych zabawek na gładzonej tafli niebieskiego minerału. – Rafael! – wezwał pomocnika don Enrique. – Zabierz państwa na wodę! – stanąwszy na brzegu zdjął powróz z palika i przyciągnął czółno na płyciznę. Oburącz przytrzymywał zadarty dziób, gdy turyści wsiadali. Rafael szedł obok rozchlapując wodę i zanurzony do kostek jął przygotowywać żagiel z trzcinowej maty. – Szanowni turyści! – przemówił wysokim głosem don Enrique, zaciskając w dłoni otrzymany banknot. – Macie oto przed sobą błękitne Titicaca, z pian którego wyszli na wezwanie Słońca założyciele świętego Cuzco. Popłyniecie tonią, której największa głębia sięga trzystu czterech metrów. Długość jeziora wynosi dwieście dziewięć kilometrów. Położone trzy tysiące osiemset metrów nad poziomem morza, jest najwyższym jeziorem świata... – No! – odezwał się turysta. – Niech pan nie przesadza. W Chile widzieliśmy z żoną jeziora na wysokości czterech kilometrów. Co pan na to? – Ja tam nie wiem – wzruszył ramionami don Enrique i wrócił do przerwanego zdania: – Jest najwyższym jeziorem świata zdatnym do żeglugi. – Hm... – powiedział gringo. Amaru nie spuszczał go z oczu, był to jego pierwszy cudzoziemiec oglądany z tak bliska. Wszystko było na nim gładkie, czyste: koszula z cienkiego materiału, delikatna jak bibułka, ubranie tkane tak równo, iż niepodobna było dostrzec nitek. Wydawał się być świeży i pogodny, twarz miał gładką, opaloną, ale bez tej brunatnej polewy, jaką mają na policzkach wieśniacy, podobnej do palonej gliny. Był kimś zupełnie innym niż mężczyźni ze wsi, w ponczach bez koloru i kształtu, powięźlonych, łatanych, w koślawych sandałach związanych rzemieniami na ich zakurzonych nogach. Ten inaczej mówił, głośno i wyraźnie, śmiał się. Pochodził z innego świata, trzymał w dłoni błyszczący szkiełkami aparat, pełen bzykających mechanizmów, tak delikatny i drogi, że wioska zapewne nie byłaby w stanie go kupić. Amaru doznał w tej chwili tego samego dojmującego uczucia, jak wtedy, w Livitaca, na schodkach kościoła, gdy zrozumiał, że rodzi się na nowo, wychodzi ze skorupy. Teraz trwało to mgnienie oka, krótko jak błysk błyskawicy, w którym ujrzał, że stał się tym innym człowiekiem, że to się udało, że idzie do przodu i kiedyś przejdzie przez te wszystkie światy, jeszcze mu nie znane, lecz odsłaniające się – jeden po drugim – tym, co są na Drodze. – Odbijaj! – zawołał don Enrique do Rafaela. – Popłyń na wysepkę Toquili, dobry wiatr jest dzisiaj – spojrzał na jezioro i machnął w powietrzu dłonią. Z palców wymknął się banknot i uleciał z wiatrem. Amaru i Jose pobiegli za zielonym papierkiem. Ten, niesiony powiewem, przesunął się nad połacią podmokłej, gliniastej ziemi i w płytkiej zatoczce osiadł na wodzie kilka metrów od brzegu. Tam go dopadł Amaru i przyniósł z powrotem. – Biegasz jak zając – powiedział don Enrique osuszając banknot. Amaru spojrzał na turystów. Daleko od brzegu sunęli na złotym wrzecionie. Pomyślał, że im dorównuje. Dostrzegł z przenikliwą jasnością, że ich ubiory, wygląd i pieniądze to tylko pozory, które mało się liczą. Jeżeli kimś byli, to tym tylko – jak uczyła Księga – czym były ich serca i umysł. A w tym ukrytym obszarze nie był gorszy od nich, bo był kimś, kto biega, kto chce zostać biegaczem, kto dąży do tego i w tym celu postępuje Drogą, który w sercu i duszy sam się kształtuje, odmienia i przez to wciąż rodzi na nowo. Miał rację don Garcilaso: ta świadomość dawała chasqui, cesarskiemu gońcowi, nawet gdy był zakurzony i nagi, wielką siłę i pewność, i spokój! 30 Z zamyślenia wyrwał go głos don Enrique Huasi: – Chłopcy – zapytał stryj Josego – chcecie się rozerwać? To idźcie popatrzyć, jak uczniowie robią sporty w szkole San Juan Bosco. Zobaczcie, jak tam skaczą i biegają. Zapytajcie kogoś, każdy wam wskaże szkołę. Dopiero nazajutrz zdołał zaciągnąć tam Jose. Przeszli kilkaset metrów drogą za miasteczko, nim ujrzeli białe budynki i blaszane dachy. Na maszcie powiewała flaga, zaś słupek przy bramie nosił herb państwowy. – Lepiej nie wchodźmy – powiedział Jose, ale postąpił za Amaru, który pchnął już furtkę. Pomiędzy budynkami otwierał się widok na zieloną łąkę. Dwie drużyny uczniów grały w piłkę nożną. Obeszli boisko. Gromadka uczniów, przyklękając, zrywała się do biegu. Po kilkunastu krokach, najpierw bardzo szybkich, potem coraz wolniejszych, wracali na miejsce startu. Był z nimi nauczyciel, pokazywał, jak dłonie opierać na ziemi oraz jak trzymać głowę. – Co mi depczesz ubranie, nie masz oczu? – zawołał wysoki chłopak do Amaru. Ten był tak zapatrzony na ćwiczenia, że nie zauważył rzuconego w trawę swetra. Uczeń podszedł z rękami opartymi na biodrach. – Wynoście się stąd – powiedział. Nie ruszyli się z miejsca, więc odwrócił głowę i poprosił nauczyciela: – Niech pan ich wygoni! Po co tutaj chodzą. Nauczyciel z gwizdkiem zawieszonym na szyi, w płóciennych pantoflach, przerwał objaśnienia i podszedł do chłopców. – Skąd jesteście? – spytał. – Ze wsi – odparli. – Z Livitaca. – To widać! – parsknął uczeń. – Uspokój się, Saso – rzekł nauczyciel. – Chodzicie do szkoły? Kiwnęli głowami. – Mój stryj – powiedział Jose – nazywa się Enrique Huasi. – Nie znam go – odparł nauczyciel i podniósł oczy do nieba, jakby próbując sobie przypomnieć. – Stańcie z boku, chcecie popatrzyć, jak biegamy? – Nie – odparł Amaru. – To po coś tu przylazł! – krzyknął Saso zza pleców nauczyciela. – Ja też chcę pobiec – powiedział spokojnie. Uczeń wybuchnął śmiechem, targał sobie włosy. Nie zwracali na niego uwagi. – I ja – odezwał się Jose. – Możecie spróbować – przystał nauczyciel. Spojrzał na ich stopy odziane w grube sandały. – Boso – powiedział – ale długie nogawki będą wam przeszkadzać. – Nie – zaprzeczył Amaru. – Mamy za kilka dni zawody, nasza szkoła przeciw Kolegium Świętej Róży. W zeszłym roku oni wygrali – objaśnił nauczyciel – teraz może nam się uda. Saso jest naszym najlepszym na sto metrów. Nauczyciel poszedł na drugi koniec łąki i stanął przy wbitym tam kiju z chorągiewką. Dał znak ręką, że jest już gotowy. Starszy uczeń z chustką podniesioną w dłoni wezwał zawodników do ustawienia się. – Który z was chce najpierw? – zapytał przybyszów. – Mogę ja – odparł Jose. – Albo idź ty – wypchnął Amaru – ja potem. – No, to klękaj – uczeń wskazał wolne miejsce obok czterech zawodników. Saso jeszcze podskakiwał rozluźniając mięśnie, zbliżył się ostatni, przyklęknął. Amaru zrobił to samo. – Do biegu! – zawołał starszy uczeń. – Gotowi! Kątem oka Amaru zobaczył, że chłopcy unieśli kolana. 31 – Start! – od razu ruszyli do przodu. To go zaskoczyło, takiej komendy nigdy nie słyszał. Poderwał się za innymi, ale został z tyłu. Włożył w pościg wszystkie siły, odcinek był jednak zbyt krótki. Kiedy zrównał się z trzema, czwarty, Saso, już minął nauczyciela i zwalniając biegł łukiem nie patrząc za siebie. – Nieźle – powiedział nauczyciel do Amaru. – Byłeś chyba drugi. – Saso! – zawołał do ucznia. – Gdyby to było dwieście metrów, pewnie byś z nim przegrał. Został trochę na starcie, ale potem jak nadrobił! – Uważaj – rzekł nadchodząc Saso – żebyś nie zgubił tych portek! – sam był w krótkich spodenkach, koszulce i skórzanych pantoflach. Amaru nie odpowiedział, schylił się i zawinął nogawki. To mu nie przeszkadzało, był przyzwyczajony do takiego biegania. Z daleka rozległy się wołania, ci którzy jeszcze nie biegli, przypominali o sobie. Nauczyciel stanął na mecie. Ruszyli. Jose tak samo jak Amaru został od razu na starcie, biegł jako ostatni, ale gdy wszyscy przed nim wpadli już na metę, machnął ręką i zatrzymał się nie kończąc biegu. – Chodźmy już stąd – poprosił, kiedy uspokoił mu się oddech. Amaru nie słuchał. Na boisku zjawił się nowy uczeń, niski, krępy, witany przez kolegów, którzy obstąpili go kołem. – Jak się czujesz, Pedro? – spytał nauczyciel. – Bez ciebie przegramy. – Musisz biegać, choćbyś miał gorączkę – wołali koledzy. – Nie mam, nic mi nie jest – powiedział przybyły. – To był tylko katar. – Zaczął się rozbierać, rozejrzał się wkoło. – Nie ma Alamedy? – spytał. – Nie chce mi się biegać samemu. – Trudno – powiedział nauczyciel – nie można odkładać do jutra, byłbyś zbyt zmęczony na zawodach. Zmierzę ci czas, trzeba wiedzieć, na co cię stać po tej przerwie. Nie biegałeś ze dwa tygodnie. Amaru stał blisko przyglądając się Pedrowi. Chłopak wyglądał na bardzo silnego. – Ile okrążeń mam zrobić? – spytał Pedro. – Pięć – odparł nauczyciel. Zdjął z przegubu zegarek i trzymał go w dłoni. – No – zapytał Pedro – kto spróbuje ze mną? – Ja mogę – rzekł jeden z uczniów – ale nie dam rady zrobić tylu okrążeń. – Wszystko jedno, chociaż połowę. Stanęli między dwoma kamieniami, lekko pochyleni do przodu. Obok nauczyciel z podniesioną ręką. – Zaraz – powiedział patrząc na zegarek. – Do pełnej godziny, jeszcze piętnaście sekund... Amaru nic nie mówiąc ustawił się u drugiego boku Pedra. – Gdzie się pchasz! – wrzasnął Saso. – Nie widzisz, że przeszkadzasz? Idź biegać za kozami. Pedro rzucił okiem na Amaru i jego zawinięte nogawki. – Chcesz się ścigać? – spytał. – Dobra. Możemy się spróbować. – Uwaga! – ostrzegł nauczyciel. – Trzy sekundy, dwie, naprzód! Pobiegli szeroką ścieżką wyznaczoną przez dwa rowki. Amaru był przygotowany na to, że Pedro podobnie do wiejskich biegaczy wyrwie od razu do przodu. Ale Pedro ruszył spokojnie i wszyscy trzej posuwali się razem. Niespodziewanie dla Amaru jego dwaj przeciwnicy skręcili na lewo. Przyzwyczajony do biegania wśród otwartych przestrzeni, chciał biec dalej po łące. Zawrócił łukiem na ścieżkę, stracił kilka metrów. Znowu biegli prosto. Chłopcy, grający w piłkę na środku boiska, stanęli rozproszeni patrząc na biegaczy. Pedro nabrawszy szybkości sunął niezbyt szybkim krokiem, równo i rytmicznie. Głowę nieco schował pomiędzy ramiona, jakby szykując się do uderzenia w przeszkodę. 32 Raz jeszcze krzywizna zaskoczyła Amaru. Dokoła było tyle wolnej przestrzeni, zachęcającej do biegania prosto! Wykonał łuk o większym niż tamci promieniu i przez to znowu nieco stracił do nich. – Pierwsze okrążenie! – zawołał nauczyciel, kiedy go mijali. Na prostym odcinku Amaru zaczął nadrabiać. Tym razem w porę wszedł w zakręt, już się z tym oswoił. Oddychał lekko, jeszcze nie wkładał w bieg siły. Podniósł oczy na potężną górę Cancharani wiszącą nad Puno. Poczuł się znów jak u siebie, przywykł do biegania w górach i pod otwartym niebem, którego nie przesłaniały domy. Rudozielony grzbiet góry od rana był pokryty chmurami. „Gdy Cancharani osiodłany – powiedział don Enrique – nie wstrzymają deszczu i demony”. – Ped-ro! Ped-ro! – krzyczeli uczniowie. – A-ma-ru! – usłyszał cienki głos Josego. – Dobrze! – zawołał do niego nauczyciel. – Trzymasz się już dwa okrążenia. Został sam za Pedrem. Drugi uczeń osłabł, posuwał się ciężko, ledwo wlokąc nogami. Czas było przyspieszyć. Wydłużył krok i, sam nie wiedząc kiedy, znalazł się przed Pedrem. Spojrzał w przelocie na jego twarz, napotkał jego spokojne oczy, skóra błyszczała od potu, usta były półotwarte. Kończąc trzecie okrążenie miał już dużą przewagę. Jose podskakiwał i wykrzykiwał jak opętany jego imię. Zerwał się i biegł obok niego kilkadziesiąt metrów. Amaru pomyślał, że teraz pewnie Pedro przypuści atak, żeby odzyskać utraconą pozycję. Zaczął biec jeszcze szybciej. Zostały dwa okrążenia do końca. Spostrzegł, że ktoś pojawił się przed nim, biegł w tę samą stronę. Pomyślał, że to ktoś nowy, lecz po chwili rozpoznał Pedra. Doganiał go z każdym krokiem. – Ped-ro! – brzmiały przeraźliwe okrzyki. Miał go tuż przed sobą, wyprzedził bez wysiłku i znowu biegł sam, w stronę zaśnieżonego trójkąta nieznanego szczytu tkwiącego w bladym przedwieczornym niebie. Pedro próbował odeprzeć atak, ale nie udało mu się utrzymać za Amaru. W całej jego postaci było widoczne zmęczenie, krok stał się twardy i krótki, głowa zapadła głębiej w ramiona. – Pierwszy! – zawołał triumfalnie ochrypnięty Jose. Złapał Amaru wpół i usiłował dźwignąć. Uczniowie pchali się gromadą krzycząc jeden przez drugiego, głośno klaskali w dłonie, zewsząd słyszał swoje imię. Dostrzegł nad ich głowami, że Pedro biegnie dalej. Prawda! – pomyślał – on ma jeszcze jedno okrążenie. – Synu! – powtarzał nauczyciel opierając mu dłoń na ramieniu. – Synu. – Szukał słów poruszony tym, co zobaczył. Podsunął mu przed oczy zegarek ze zgniecionym szkiełkiem. – Patrz – powiedział – zupełnie straciłem głowę, kiedy wyprzedzałeś Pedra, to było po prostu, no, niesamowite! On jest przecież niezłym biegaczem, a przy tobie jak gdyby stał w miejscu. Ścisnąłem zegarek, szkoda, nie wiem, jaki czas zrobiłeś. – Nabijałem się z ciebie – powiedział Saso podając mu rękę. – Nie wiedziałem, że jesteś taki dobry. Nadbiegł kończąc swój bieg Pedro. Zadyszany oparł się na ramionach kolegów. – Biegłeś bardzo dobrze – zapewniał go nauczyciel. Pedro kręcił na to głową, zbyt zmęczony, aby coś powiedzieć. – Nie twoja wina, że z nim przegrałeś. On biega, jakby się do tego urodził. – Szkoda – odezwał się Saso do Amaru – że nie jesteś z naszej szkoły. Ci z Santa Rosy nie daliby nam rady. Mam pomysł! – zawołał. – Ubierzemy go w naszą koszulkę. – Tego nie możemy zrobić – powiedział nauczyciel – ale chciałbym, żebyś pobiegł. To są wprawdzie zawody między dwiema szkołami, może jednak da się coś zrobić. Szkoda ukrywać takie zdolności. Jeśli wygrasz tak samo łatwo, pomówię z dyrektorem, może by cię przyjęli od nowego roku. Nie chcesz się przenieść do Puno? Uczyłbyś się z nami. – Nie – odparł Amaru. – Zawody są pojutrze – ciągnął nauczyciel zajęty własnym pomysłem. – Przyjdź na boisko Santa Rosy na końcu Alei Słońca. 33 W nocy zaczęło padać i ulewa trwała całe rano. Czapa chmur siedząca na grzbiecie Cancharani opadła niżej i pochłonęła miasteczko dotykając jeziora. Jose krążył pomiędzy oknem – gdzie przez zalane szyby usiłował dopatrzyć się jakiegoś przejaśnienia – a drewnianym łóżkiem. Wskakiwał na nie i leżąc na wznak z rękami pod głową, głośno mówiąc, ni to do siebie, ni do Amaru, raz jeszcze przeżywał w wyobraźni wszystko, co zobaczył w Puno. Najmocniej przejęty był godziną spędzoną na stacji benzynowej przy szosie. Oprócz nie znanych samochodów udało mu się tam zobaczyć coś wyjątkowego. Dom z oknami, na kółkach, ciągnięty przez samochód. Amaru słuchał jednym uchem. Siedział przy stole nad kartką z zeszytu i pisał list do don Garcilasa, chociaż nie był pewien, czy poczta doręczy go przed jego powrotem. Jeszcze tylko tydzień mieli spędzić w Puno. Do izby wszedł don Enrique, siadł okrakiem na krześle przy łóżku i próbował się dowiedzieć, czy Jose coś umie. Zadał mu kilka dodawań w pamięci, a gdy ten je rozwiązał, jął się dopytywać, czy dobrze pisze. Otrzymawszy zapewnienie, że Jose umie napisać każdy wyraz, kazał mu usiąść przy stole, wziąć długopis od Amaru i napisać kilka słów. Z namysłem dobierał takie, które mu się wydawały szczególnie zawiłe. „Święty Euzebiusz”, „komunikacja”. Jose to nabazgrał, a potem Amaru musiał na głos odczytać. Don Enrique z zadowoleniem stwierdził: – Jak podrośniesz, może się i nadasz. Zostałbyś moim wspólnikiem – zażartował – a ja bym miał kąt na starość. No i co ty na to? Masz tu – dał mu sola. Jose wziął monetę i z zakłopotania upuścił ją na ziemię. – To dobrze, że umiesz – powtarzał don Enrique. – Pisanie może ci się przydać. Chociaż ja i bez tego dałem sobie radę. Nawet znany jestem, różni ze mną rozmawiają. I z tej tam Europy czasem ktoś przyjedzie. Chcesz zobaczyć widokówki, jakie od nich dostaję? Poczekajcie – powiedział – zaraz tu przyniosę! – Wyszedł z izby zostawiając otwarte drzwi i słyszeli jego kroki na skrzypiących schodach. Amaru pisał dalej: „Don Garcilaso, z tym patrzeniem na zegarek to jest dobry pomysł, można by sprawdzać, ile czasu biegłem i czy szybciej niż poprzednim razem. Tylko skąd wziąć taki zegarek? Za to nie bardzo mi się podoba to bieganie wkoło. Tu, w szkole zrobili drogę wysypaną żwirem, uczniowie nazywają to „bieżnią”. Podczas biegu co chwilę trzeba skręcać w lewo. Wolę biegać przed siebie, po górach. I nie chciałbym mieszkać w Puno, za dużo tu ludzi...” Don Enrique powrócił z pudełkiem od butów pod pachą pełnym widokówek. Postawił je na stole i zawołał chłopców. Patrzyli mu przez ramię, jak wyjmuje jedną po drugiej... Były na nich zdjęcia z różnych krajów, czytali nadruki: Roma, New York, Madrid, Budapest, Delhi, Praha, Tokyo... – To wszystko od moich szanownych klientów – powiedział don Enrique – których woziłem po jeziorze. – Co to jest, stryju? – spytał Jose, wskazując palcem dużą widokówkę z wieloma barwnymi obrazkami. Wszyscy trzej pochylili się nad nią. Pośród różnojęzycznych napisów znaleźli hiszpańskie objaśnienie: „Park Tajemnic, Warszawa, Polska”. – To gdzieś tam w tej Europie – powiedział don Enrique, odwrócił kartkę i jął sylabizować pozdrowienia przysłane mu przez turystę, Polaka, a później jego słowa: – „Nie mamy w Polsce Titicaca ani Machu Picchu, ale mamy coś, czego nie ma żaden inny kraj świata. Jest to «Park Tajemnic», w którym można zobaczyć wszystkie dziwne i tajemnicze rzeczy, jakie były i są na tej Ziemi”. Odwrócili znów widokówkę i ujrzeli grupę potwornych zwierząt, przy których stali ludzie maleńcy jak mrówki, a obok błyszczące, podobne do dysków, maszyny z metalu, z napisami 34 UFO, za nimi labirynt i piramidy, wieżę Babel, budowle siedmiu cudów świata, ludzi pierwotnych i śnieżnego człowieka... Chłopcy odczytywali drobne literki podpisów, a don Enrique kręcił głową i powtarzał: – Różne są rzeczy na tym świecie... Co Jose? Przyszłoby ci do głowy? No, powiedz! Gdybyś tu nie przyjechał do mnie, byłbyś dalej ciemny jak pestka w strąku fasoli! – Dziękuję – bąknął Jose pod nosem. Całej godziny potrzebowali, by przebrnąć Aleję Słońca, gdyż Jose wciąż przystawał i wynajdywał coś do oglądania. Budynki były tylko z jednej strony, po drugiej parkany i murki, szopy i składy schodzące do jeziora. W rynsztokach obsychało błoto i piasek, naniesione przez wczorajszą ulewę. Jose odkrył, że w wilgotnym osadzie można znaleźć monety. Wlókł się noga za nogą i wpatrywał pod stopy. Znalazł jednego centavo, guzik, a potem dwa razy po piątce. Zastanawiał się głośno, czy don Enrique jest bogaty i kazał zgadywać Amaru, ile ma pieniędzy. Dotarli do placu targowego wylanego betonem i Jose od razu ugrzązł pomiędzy kramami. Postanowił coś kupić i krążył pośród stosów naczyń z tykw i garnków glinianych, pęków ziół i zawiniątek z suszonym mięsem. Kobiety rozsiadłe przy towarach na szerokich spódnicach, w kapeluszach zasłaniających im twarze, robiły szydełkami pończochy i swetry wełniane. Na straganie z lekami leżały kopytka lamy, tarta sierść alpaki w słoikach, ziemia żelazista i ziemia rtęciowa w rożkach z gazet, barwione nasiona i kora. Jose przyklęknął nad koszykiem z glinianymi bożkami. Figurki były pokryte czarną błyszczącą polewą, przekładane postukiwały dźwięcznie. – Kupię takiego – powiedział – na co może być dobry? – zapytał pokazując bożka patrzącego okrągłymi jak koła oczami. – Masz tu – powiedziała kramarka – coś lepszego, chłopczyku. To jest rzecz dla ciebie – uniosła w palcach maleńką buteleczkę. – Co to? – spytał Jose. – Talizman. Będziesz nosił ze sobą, na nitce u szyi. Z niego wstępuje siła i w głowie przybywa. – Co tam siedzi w środku? – Jose ujął buteleczkę i zbliżył do oczu. – Woda... – Ech! – oburzyła się. – Ten płyn oleisty to ze źródła świętego. Zanurzone w cieczy pływały ziarna zbóż, kamyk zielony i czerwony, żelazny gwoździk, muszelka morska, koralik. – Każda rzecz – objaśniła kobieta – jest na co innego, żeby cię bronić od choroby i nieszczęścia. Nawet... cha... cha... – pokazała dziąsła z zębami jak spróchniałe pieńki – na urok miłosny! W płynie, wciśnięta między ziarna i kamienie, tkwiła różowa laleczka. – Nie wiem – zawahał się Jose. – Nie mam tyle pieniędzy – chciał oddać talizman, ale kobieta nie przyjęła. – Nie masz? – krzyknęła. – Przecież to nic nie kosztuje! Kto raz dotknął talizmanu, ten wszedł w jego władanie. Lepiej nie odkładaj – rzekła przyciszonym głosem – bo nic nie wiadomo. On już twój, już jesteś w jego opiece, gdybyś oddał teraz... Nie wiesz, jaka to siła – szeptała. Jose stracił odwagę, przestraszony obejrzał się za Amaru. Kramarka złapała go za rękę, zaciskała mu palce na buteleczce. – Dwadzieścia centavos – patrzyła mu badawczo w twarz przez szparki w powiekach. – Za darmo ci daję. Jose zapłacił, wziął resztę z sola i szybko odszedł oddychając z ulgą. – Niedrogo – stwierdził. – Chcesz? – spytał. – Dam ci potrzymać przed biegiem, albo weź go z sobą, to na pewno wygrasz. 35 Nauczyciel zobaczył ich z daleka, gdy weszli przez otwartą bramę w parkanie ze świeżo pobielonych desek. Zaczął dawać znaki, by podeszli do niego. Był wciąż pod wrażeniem wyczynu Amaru. Do późnej nocy rozmyślał o wydarzeniu, uznał je za znak dla siebie. Miał bowiem zdecydować, czy jechać do większego miasta i pracować w sklepie, czy też za mniejszą pensję zostać na głuchej prowincji, ucząc chłopskie dzieci. Tam ciągnęły go lepsze zarobki, tutaj praca, która sprawiała mu radość. Czym było nasypywanie cukru do torebek, wobec stwarzania nowych ludzi? Wierzył bowiem, że nauczyć kogoś czytać i pisać znaczyło tyle, co stworzyć go w nowej postaci. Wiedział, że tutaj można dokonywać odkryć. Od jego pomocy mogło zależeć, czy ci chłopcy i dziewczęta spostrzegą, że żyją, zanim ciężka praca pozbawi ich zdolności do spostrzeżeń w ogóle. Nie mógł się zdecydować. Chciał założyć rodzinę, zarobki były ważne. I w takiej chwili zjawiał się uczeń wiejskiej szkółki z kordyliery, być może w przyszłości jeden z najlepszych w kraju sportowców. Czy sam by się dowiedział o tym? Nauczyciel przyjął to jako znak dany mu w jego rozterce. Już wiedział, czego się trzymać. Zasnął uspokojony, a rano zgłosił w szkole chęć podpisania kontraktu na dalsze trzy lata. Wybiegł im naprzeciw i spotkał na skraju boiska. – Jak ci się podoba bieżnia? – spytał Amaru. Prowadził ich ze sobą, Bieżnia była szeroka, dobrze ubita, bez śladu trawy, a jej brzegi wyznaczone kamieniami opryskane śnieżnobiałym wapnem. Na krzesełkach wyniesionych ze szkoły siedzieli nauczyciele. Niektórzy trzymali parasole chroniąc się od słońca. Na ławkach wzdłuż i na trawie siedziały rodziny i uczniowie, nie biorący udziału w zawodach, podzieleni na dwie grupy, każda pod tablicą z nazwą szkoły. Na środku, przed widownią, odbywały się skoki. – Panie dyrektorze – powiedział nauczyciel – to jest ten chłopiec, o którym ośmieliłem się wspomnieć. – A, naprawdę? – rzekł dyrektor zwracając się ku nim. – Dobrze, dobrze, mały! – pochwalił, wysunął nawet rękę i chwyciwszy Josego za łokieć potrząsnął serdecznie. – Popatrz, jacy zdrowi, silni, taki powinien być młody Peruwiańczyk! Nieprawdaż? – pytał Josego, który zakłopotany zerkał na Amaru i próbował się cofnąć. Nie rozumiał, dlaczego dyrektor przemawia do niego. Nie domyślił się, że to ubiór był powodem nieporozumienia. Alkad dał mu na wyjazd najlepsze ubranie, odświętne, prawie nowe, uszyte jak dla dorosłego mężczyzny. Amaru nosił swoje jedyne, sprane i wylatane, w którym chodził na pastwisko i w pole. Nauczyciel oburącz popchnął Amaru do przodu. – Amaru ma prawdziwy talent, panie dyrektorze – powiedział. – Już teraz jest lepszy od naszych chłopaków. – Ach! – roześmiał się dyrektor. – To przez ciebie pan Tapia zgniótł zegarek. Nie myślałem. Przyjrzyjcie no mu się, kolego! – trącił swego sąsiada, dyrektora Kolegium Świętej Róży, patrzącego z zajęciem na skoki. Wezwany obrócił się na krzesełku, ukazując twarz nieco roztargnioną. Błysnął okularami. – Hm, słyszałem – mruknął – no cóż... – rzekł patrząc nad głową Amaru. – Pan Tapia ma tyle zapału, energii, cenimy to u młodych nauczycieli. Zegarka, tak, szkoda, no cóż, te emocje sportowe. Przyznajcie, że wyobraźnia trochę was ponosi, kolego. – Ośmielam się zauważyć, panie dyrektorze – powiedział czerwieniejąc nauczyciel – że widziało to kilkunastu uczniów i zaświadczy Pedro. Amaru wyprzedził go o całe okrążenie. – No, mój drogi – wtrącił się jego przełożony – niech pan nas nie przekonuje, że Pedro jest nic niewart, i to na chwilę przed biegiem, kiedy nasz szanowny, drogi przeciwnik, dyrektor Santa Rosy, pilnie nasłuchuje. Gotów pomyśleć, że Pedro nie jest w dobrej formie, i ta ozdoba jego kolegium, Santana, będzie miał łatwą rozgrywkę. 36 – Nie o tym myślałem – rzekł nauczyciel. – Mówiłem prawdę. Gdyby Santana był przedwczoraj z nami, też by nic nie wskórał. Proszę, aby pan dyrektor pozwolił temu chłopcu pobiec. – No nie, mój Tapia – dyrektor odchylił się z krzesłem, przeniósł wzrok na znoszone buty nauczyciela. – O czym też pan mówi. To są zawody między dwiema szkołami, najlepszymi w Puno, dodajmy, z własną tradycją. Do czego by doszło, gdyby każdy, kto tu przyjdzie ze wsi, chciał uczestniczyć! – Ten każdy – odparł nieco podniesionym głosem nauczyciel – to jest zwykły peruwiański uczeń, tak samo dobry jak Pedro czy Santana! A ze wsi musiał przyjść sam, bo nikomu nie przyszło do głowy, żeby go tam poszukać, jakby to już był inny kraj i nie nasze dzieci. A i całe Puno niewiele od wsi się różni! – umilkł zadyszany. Dyrektor nic nie mówiąc, nie podnosząc oczu, powoli obrócił się na krześle, założył nogę na nogę. Wyjął z kieszeni cygarniczkę i dmuchnął w nią ze świstem. – A ja jestem za tym – odezwał się niespodziewanie jego kolega z Kolegium Świętej Róży – żebyśmy się zgodzili – mrużył powieki ukryte za grubymi szkłami. – W końcu co to szkodzi, nawet jeśli ten mały obywatel ze wsi dobiegnie do mety? Zawody będą ciekawsze, bo mamy tylko dwóch biegaczy. Kolega Tapia ma gorącą głowę, ale pomysł nie jest najgorszy. Pomyślcie tylko, kolego Tąpią, żeby go jakoś przebrać – zatarł dłonie. – Tym większe wrażenie zrobi zwycięstwo Santany! Nie ukrywam wcale, że mi o to chodzi. Santana przerastał o głowę wszystkich rówieśników. Poruszał się zamaszystymi, pewnymi ruchami, klepał po plecach Pedra i Amaru. Żartował, że pozwoli im biec za sobą do połowy dystansu, potem zniknie im z oczu. Był jedynym uczniem mającym zegarek na ręku. Sportowa koszulka i spodenki leżały na nim jakby lepiej niż na innych. Stale otaczała go grupka kolegów ze Świętej Róży; nie odstępował go też ojciec, właściciel sklepu, który własnym fordem, półciężarówką, przywiózł dwie skrzynki lemoniady i częstował uczniów, także tych ze szkoły Manuela Prado. Był w przewiewnym, jasnym ubraniu, tak luźnym, że wiatr zrywający się chwilami wydymał je jak balon. Na grubych palcach nosił pierścionki, pierwszy śmiał się, trzęsąc brzuchem, z tego, co syn powiedział. – Przygotujcie się! – zawołał nauczyciel. – Za dziesięć minut zaczniemy, jak tylko skończą się biegi na sto metrów. Nie spraw mi zawodu – poprosił Amaru. – Chociaż czuję – uśmiechnął się – że jeśli wygrasz, będę musiał zmienić pracę. Amaru nie zrozumiał, co ma na myśli nauczyciel. Nie czuł się tu dobrze i dawno by zniknął, gdyby nie zależało mu tak na samym biegu. O reszcie mógł zapomnieć. Zostawił Jose wpatrzonego w Santanę i wciąż ściskającego palcami w kieszeni buteleczkę-talizman. Odszedł na środek boiska, żeby wykonać przepisane ćwiczenia oddechowe. Zwrócił twarz w stronę słońca, zamknął oczy przed złotym blaskiem. Oddychał chłodnym wiatrem wiejącym od jeziora. Wydało mu się, że słyszy głos don Garcilasa odliczającego miarowo rytm rozgrzewających ćwiczeń. Oddychanie było jedną z tych rzeczy, których musiał nauczyć się od nowa. Gdy pierwszy raz usłyszał o tym od don Garcilasa, zapytał zdziwiony: – Czego tu się uczyć? Przecież każdy oddycha, nawet małe dzieci zaraz po urodzeniu. To robi się samo. – To prawda – odparł stary człowiek – ale ważny jest sposób, płytko czy głęboko, szybko czy powoli, pełnymi płucami czy tylko... – Płuca tego nie wiedzą? – zdziwił się Amaru. – Przecież wystarczy, żebym szybciej pobiegł, a oddech też przyspiesza, choć o tym wcale nie myślę. – Zgoda, jest jak mówisz, oddychanie jest jedną z tych czynności, takich jak bicie serca, ruchy jelit, wydzielanie śliny, którymi organizm sam kieruje, bez wiedzy człowieka. Bez wiedzy, ale nie bez wpływu! – Nie rozumiem, don Garcilaso – Amaru pokręcił głową. 37 – Zaraz to zrozumiesz. Zostańmy przy oddychaniu. Prawidłowo oddychają tylko małe dzieci, a robią to właśnie dlatego, że one w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy. Wszystko zaczyna się psuć, kiedy dorastają i kiedy do tych naturalnych czynności zaczyna wtrącać się umysł. Na przykład... – don Garcilaso urwał i trwał chwilę w milczeniu, jakby zapomniawszy, o czym chciał powiedzieć. – Jak się wtrąca? – przypomniał Amaru. – Wspomniałem dawne czasy, bardzo dawne... – westchnął stary człowiek. – Ciebie jeszcze nie było na świecie, a ja byłem małym chłopakiem. Mieszkaliśmy w Limie, gdzie nigdy nie było mrozu, ale w zimie wiatr przywiewał zimne i wilgotne powietrze, pełne pyłu, którym trudno było oddychać, i pamiętam jak matka, prowadząc mnie do szkoły, kazała mi oddychać szeroko otwartymi ustami, abym się nie udusił. Nie miało to sensu, było jeszcze gorzej i właśnie to było narzucaniem ciału czegoś, czego ono samo nie chciało. A potem, już z własnej woli, ileż to razy powstrzymywałem oddech, żeby coś lepiej usłyszeć! Albo w gimnazjum, na lekcjach etykiety, teraz nikt tego nie uczy, dowiedziałem się, że ludzi dobrze wychowanych poznaje się po tym, że ich oddechu nikt nigdy nie słyszy, a gdy są zdenerwowani winni oddech tłumić, aby towarzystwo tego nie odkryło, widząc przyspieszony ruch klatki piersiowej. – Chłopaki robią tak samo – powiedział Amaru. – Nieraz, jak któryś nie chce, żeby inni myśleli, że się zmęczył, powstrzymuje oddech, aż robi się czerwony na twarzy. Albo urządzają zawody, kto dłużej wytrzyma bez oddechu. – No właśnie – rzekł don Garcilaso. – W końcu oddychamy za płytko, za mało, ciału brakuje tlenu. Oddech przestaje być naturalny i płuca przyzwyczajają się do bylejakiej pracy, a przecież tu chodzi o paliwo! – Co, don Garcilaso? – nie zrozumiał chłopak. – Tlen jest paliwem dla komórek ciała. Już ci kiedyś mówiłem, że ciało jest wielką fabryką chemiczną, potrzebującą wielu składników i wiele energii do ich przetwarzania. Czym więcej energii dostarczysz, tym większego wysiłku możesz dokonać. Czym więcej tlenu zdołasz dostarczyć płucom, a one poprzez krew wszystkim mięśniom ciała, tym szybciej będziesz biegał. – Teraz zrozumiałem. To znaczy, że muszę głębiej oddychać? – Tak, ale to za mało. Ważne jest, aby ilość pęcherzyków płucnych chwytających z powietrza cząstki tlenu, była jak największa. Ćwiczenia oddechowe pomagają uruchomić pęcherzyki w najdalszych zakamarkach płuc i sprawiają, że powstają nowe, a same płuca się powiększają. Dzięki temu, przy takim samym oddechu, krew może otrzymać podwójną ilość tlenu. Księga mówi, że ważny jest też sposób, w jaki oddychamy na co dzień, nie tylko podczas biegu. Chodzi o to, aby przygotować i płuca i wszystkie komórki ciała. Lepiej odżywione tlenem, lepiej będą spalały to, co jest do spalenia, co niepotrzebne, co zaśmieca organizm i to, co trzeba przyswoić. Dlatego Księga zaleca naukę wszystkich sposobów oddychania. – Myślałem, że jest jeden? – zdziwił się Amaru. – Księga mówi o pięciu, będziemy je ćwiczyć po kolei. Ale przedtem musisz jeszcze wiedzieć, że oddech to coś więcej niż tylko dostarczanie tlenu. To przede wszystkim czerpanie energii kosmosu, to sposób łączenia się twego wnętrza z całym zewnętrznym światem, wchłaniania jego wibracji, ciepła, jego siły i wiedzy zawartej w każdej cząstce, to jednoczenie się z wszelkim istnieniem, z jego źródłem, początkiem, przyczyną. A to uczyni cię niezwyciężonym... Amaru otrząsnął się ze wspomnień i rozejrzał wkoło. Znowu znalazł się w Puno, na szkolnym boisku i za chwilę miał pobiec z tymi dwoma uczniami. Wystawił twarz ku słońcu i chwytał nozdrzami chłodny wiatr od jeziora. Wciągał powietrze nosem. Powoli, długo, jeszcze dłużej i starał się o nim myśleć jakby było płynem wlewającym się do płuc, 38 wypełniającym je do samego dna, do samego dołu, rozlewającym się na boki. Gdy już je napełnił, po chwili zatrzymania, począł wydychać ustami, powoli, długo, aż płuca skurczą się, zmaleją i oddadzą z siebie ostatnią drobinę życiodajnego płynu. I znowu, od razu, rozpoczął wdychanie, jakby ta czynność była jakimś obracającym się miarowo kołem. Naładowany energią, pełen radości i spokoju, odświeżony, powrócił do ludzi. Na szkolnej tablicy wyniesionej z klasy wypisywano kredą punkty zdobyte przez obie drużyny. Po skokach w dal o dwa punkty więcej miała Święta Róża, a jej wychowankowie i stronnicy wierzyli, że Santana zdoła powiększyć przewagę. Bieg jednak ulegał opóźnieniu. Gdy Amaru przybiegł z odległego końca boiska, usłyszał od Josego, że najpierw będą rzuty kulą, bo Santana nie czuje się dobrze i trzeba mu dać czas na przyjście do siebie. – A ty? – spytał Amaru nauczyciel. – Nie jesteś zdenerwowany? – otrzymawszy jako odpowiedź zdziwione spojrzenie, dodał: – Tu wokół serca dotknął jego piersi – nie czujesz podniecenia? Żadnej obawy? – O co? – spytał Amaru. Odczuwał tylko zawód, był przygotowany, chciał już biec i o niczym więcej nie myśleć. Postanowił po biegu wspiąć się na górę Cancharani i spojrzeć z wysoka na jezioro. Słyszał od don Enrique, że w dni o przejrzystym powietrzu, a zwłaszcza po deszczach, można zobaczyć drugi brzeg, boliwijski. Z Santana stało się coś dziwnego. Początkowo nic nie dawał poznać po sobie, dopóki kręcił się wśród kolegów, dużo mówił, nikt nie widział nic podejrzanego w jego ożywieniu. Amaru patrząc z pewnej odległości zauważył, że spojrzenie Santany skacze, nie zatrzymuje się ani na chwilę, biega po twarzach, po boisku. Pomyślał, że tacy już są ci z miasta, hałaśliwi, zbyt śmiali, że to się podoba Josemu. Nagle spostrzegł, że Santana siedzi na krzesełku, ojciec pochylony nad nim wachluje go zdjętą marynarką. – Co mu jest? – zapytał. – Chłopaki mówią – rzekł z przejęciem Jose – że się przestraszył Pedra. Nie widziałeś, co było. Kiedy zawołali, że macie zaczynać, zachciało mu się pić. Wziął butelkę, podniósł i wypuścił, stłukła się na ziemi. Nie mógł jej utrzymać. Nic nie mówił, tylko wyciągnął ręce przed siebie i pokazał, jak mu się trzęsą, o tak – pokazał Jose rozcapierzając palce – niby galareta! Nawet nie mógł ustać, gdyby mu nie podstawili krzesła, byłby się przewrócił. Zjawił się przy nieh Pedr0; tez gotowy do biegu, był w czerwonej koszulce z naszytą odznaką szkoły. Rozgrzewał się wykonując gimnastyczne ruchy. – Co, Amaru – spytał – ścigamy się we dwójkę? Czuję, że dzisiaj jestem lepszy, ale z tobą chyba jeszcze nie wygram. Z nim tak zawsze – pokazał głową Santanę. – Za bardzo się denerwuje. Ja też nie mogłem spać w nocy. A może spałem, tylko ciągle mi się śniło, że przegrywam. Ale w dzień już jest dobrze. On też, jak już ruszy z miejsca, to sunie jak diabeł. O! – powiedział – już go podnieśli. Jeden z uczniów i sam dyrektor dźwigali Santanę pod pachy, krąg się rozstąpił. Prowadzili go, idącego z chustką w dłoni, na uginających się nogach. Nagle, jakby nie mogąc dłużej znieść już tego stanu, Santana otrząsnął się, wyrwał z trzymających go rąk i spróbował pobiec. Zatoczył się, ale nie upadł, ruszył ciężkim krokiem na przełaj przez boisko. Po drugiej stronie zawrócił i zbliżał się już z podniesioną głową. Zatrzymał się i począł robić mocne wymachy ramion, rzucił chustkę, oddychał głęboko i z widoczną ulgą malującą się na twarzy. Zaczęli bieg wśród zgiełku głosów wykrzykujących imiona dwóch szkolnych biegaczy. Rozległy się gwizdki, trąbki i oklaski. Amaru zdołał się skupić dopiero, gdy zgubili biegnących ławą obok bieżni widzów, zatrzymał ich pierwszy wiraż. Usłyszał własny oddech i szelest stóp odbijających się od ziemi. Biegł wzdłuż białej linii prowadząc ją kątem oka. Ruszył niezbyt prędko, pozwalając tamtym dwóm wysunąć się do przodu, ale Pedro od pierwszej chwili trzymał się za jego ramieniem, nie mając zamiaru wyprzedzać. Pozwolił prowadzić Santanie. Byle utrzymać się za Amaru – myślał. To postanowił sobie już poprzedniej nocy. Wiedział, że Santana nie jest lepszy od niego, mieli równe szanse 39 zwycięstwa. Wszystko zależało od tego, który z nich dwu będzie się czuł w tym dniu lepiej i bardziej pragnął wygranej. Poprzednio myślał o atakowaniu już od pierwszej chwili, tak radził mu nauczyciel i wszyscy koledzy. Wiadomo bowiem, że Santana tak się denerwuje, iż pierwsze kroki robi jak spętany. Należało zdobyć nad nim taką przewagę, by już nie mógł jej odrobić pod koniec biegu. Ale po przegranym wyścigu z Amaru, kiedy dowiedział się, że i ten ma brać udział w biegu, nagle zmienił plany. Wierzył w Amaru i powiedział sobie, że wystarczy trzymać się go, krok za krokiem, żeby pobić Santanę. Nie uprzedził nikogo i kiedy ujrzano, że biegnie na ostatnim miejscu zamiast atakować od startu, wśród jego kolegów powstało zamieszanie. Gdy po pierwszym okrążeniu nic się nie zmieniało, mimo że Santana biegł z widocznym wysiłkiem, koledzy zaczęli zachęcać Pedra do ataku. Kilkunastu ruszyło znowu obok niego, wołając, żeby „brał go teraz!” i „dodał gazu!” Zaniepokoił się, być może popełnił omyłkę? Czuł, że może biec prędzej, w tej chwili mógł mieć już dużą przewagę nad Santaną, tymczasem czekał, nie wiadomo na co. A jeśli temu Amaru tylko raz się udało i dziś pobiegnie gorzej? Przyspieszył nie zwlekając i znalazł się na drugim miejscu. Była to jednak chwila, na którą czekał też Amaru, osiągnął to, co obaj z don Garcilasem nazywali „wejściem w bieg”, i teraz przyspieszenie jakby dokonywało się samo. Przestał widzieć i słyszeć ludzi, został sam na bieżni. Jeszcze męczyła go konieczność trzymania się wyznaczonej drogi i skręcania za nią, ale odkrył, że po jej gładkiej powierzchni, pozbawionej trawy i wybojów, biegnie się lżej i pewniej, nic nie wytrącało z rytmu, mógł nie zważać, gdzie stawia stopę. Lekko pochylony wyszedł z zakrętu na prosty odcinek, nikogo już nie miał przed sobą. Kolejne okrążenia poznawał po tym, że raz był oślepiany przez słońce, to znów czuł jego ciepło na plecach. Raz i drugi spostrzegł przed sobą majaczący tył głowy, czyjeś plecy, przesuwał się obok, słysząc obcy oddech i znów zostawał sam z prowadzącą go nitką białej linii. – Ostatnie okrążenie! – usłyszał. Już? – pomyślał, przyspieszył kroku i pogłębił oddech. Za plecami Amaru prowadził teraz Pedro. Santana po pierwszych okrążeniach uspokoił nerwy. Wyczerpany, nie mógł na razie myśleć o niczym więcej, jak tylko o utrzymaniu się dwa metry za Pedrem. Ten oglądając się stwierdził swą małą przewagę, ale biec szybciej nie mógł, jeśli w ogóle chciał dotrzeć do mety. Liczył jeszcze, że zdobędzie się na zryw w ostatniej chwili. Obaj już zapomnieli o trzecim biegaczu. Gdy Amaru wyprzedzał go, Santana nawet nie zauważył tego zajęty zmaganiem z własnym ciałem. Wyprzedzany przez Amaru po raz drugi, nie zwrócił na to uwagi. Wiedział tylko, że tuż przed sobą ma plecy Pedra. Nic więcej nie istniało poza odległością, która ich dzieliła i którą musiał jakoś zmniejszyć. Ci, którzy patrzyli na bieg z boku, zajęci współzawodnictwem dwu szkół i zdzierający głosy, aby dać biegaczom dobre rady i zagrzać ich do walki, jakby mimochodem tylko dostrzegali Amaru. Nikt tu naprawdę nie znał się na sporcie. Obcy pokazał, że jest lepszy przyjęli to obojętnie. – Panie dyrektorze! – nie wytrzymał nauczyciel. – Czy widzi pan, jak on biegnie? Czy nie miałem racji? – Panie Tapia – odrzekł chłodnym tonem dyrektor – nie chodzi nam o to, kto w ogóle jest lepszy od Pedra, chodzi o to, by Santana nie zdołał go pokonać. Nic pana nie obchodzi wygrana naszej szkoły? Amaru minął linię mety i zbiegł na bok. Dogonił go nauczyciel, za chwilę zjawił się pędem Jose. Wszyscy inni byli zajęci właściwym zakończeniem biegu. Santana mając jeszcze jedno okrążenie, zdobył się na wysiłek i wyszedł do przodu, lecz pięćdziesiąt metrów przed metą znów musiał oddać prowadzenie Pedrowi. Obaj wyczerpani do ostatnich granic biegli na nogach jak z gumy, wiosłując ramionami i łykając powietrze, coraz powolniejsi, jakby grzęźli 40 w lepkiej masie. Obaj zostali schwytani przez kolegów, wysunęli się im z rąk i upadli na trawę. Kto żyw zgromadził się przy nich. Santana przyciskając brzuch dłońmi, kurczył się na boku i dusił z braku oddechu. Nauczyciel zostawiwszy Amaru, któremu nie zdążył nic powiedzieć, pobiegł do Pedra, dźwignął go z trawy z dwoma silnymi uczniami i począł prowadzić po boisku. Amaru przebrał się na uboczu we własne ubranie. Trykoty pożyczone od kogoś zwinął i odłożył. – Ale im dałeś! – powiedział Jose. Wyjął z kieszeni buteleczkę z talizmanem i patrzył na nią pod słońce. Przeświecała różowo. Ziewnął. Amaru wciągał sandały. – Wiesz – powiedział – jeszcze nigdy nie biegło mi się tak dobrze... – umilkł, w myśli przeżywał to raz jeszcze. To było tak, jakby nie on się poruszał, ale wiatr płynął dokoła niego i ziemia przesuwała się sama pod stopami. Ponad głową Jose spojrzał na rozświetlony grzebień Cancharani. Wciąż był jeszcze jak odurzony szybkością, całe ciało było samym ruchem. Czuł, że zaszła w nim zmiana, jakby osiągnął w tym biegu wyższy stopień wtajemniczenia i zaczął rozumieć go lepiej. Zrozumiał, że zaczyna dochodzić do tego, co don Garcilaso dawno zapowiadał, jako wynik ich treningu obejmującego i ciało i umysł. Niczego nie pomijającego, nie zostawiającego na boku, treningu docierającego do każdego mięśnia, kości, ścięgna, wszystko włączającego do wspólnego dzieła, sięgającego do najdalszych zakamarków psychiki, wchodzącego w głąb duszy. A teraz zbierał tego wyniki. Jak na dłoni widział całą różnicę między sobą a Pedrem i Santana. Wyszli przed bramę i ruszyli w stronę domu. Jose opowiadał coś z ożywieniem. Amaru milczał i nie rozumiał z tego ani słowa. Pomyślał, że Jose wciąż jest dzieckiem, tacy sami byli wszyscy w szkole. Wiele z tego, o czym rozprawiali, co zajmowało ich głęboko, jemu wydawało się bez znaczenia. Zaczynał rozumieć, że różni się od nich, staje się obcy. Zostawał sam ze swoim bieganiem. Pomyślał to, lecz zaraz zrozumiał, że się myli. To nie była samotność, ona mu nie groziła! Nie czuł się opuszczony, przeciwnie! Już poznawał działanie tej jakiejś tajemniczej siły, która go pchała do przodu i wspierała, ujawniając się coraz wyraźniej odkąd, za wskazaniami Księgi, wszedł na Drogę i umacniał się na niej. To prawda, że w jego wsi, w Livitaca, nikt go nie rozumiał, nie pojmował nawet istoty przemiany, nawet rodzice nie zdołali jej zrozumieć, chociaż próbował im wytłumaczyć, nie mówiąc o rówieśnikach! Oni mieli w głowach coś zupełnie innego. A przecież nie czuł się opuszczony. Tak, wyszedł z gromady, lecz zarazem przez pracę nad sobą – jak mówił don Garcilaso – kruszył mur między sobą a światem. Ten mur ludzie stawiają wokół siebie własną biernością, obojętnością, bezwładem. Rosnąc fizycznie i duchowo, więcej rozumiejąc, patrząc dalej i szerzej, łączył się z Wszechistnieniem i do wszystkiego się zbliżał. Wiedział też z nauk Księgi, że jeśli wytrwa na Drodze, przyciągnie tym ludzi, zaczną się przy nim zbierać, skupiać, gromadzić, bo on będzie dla nich ucieleśnieniem tego, czego pragną dla siebie. W pobliżu wsi nie znalazł właściwego miejsca. Obszedł jeszcze raz łąki sąsiadów i gminy, już dobrze mu znane, żadna nie była tak płaska i rozległa jak boisko w Puno. Udało mu się wyznaczyć tylko jeden łuk, ułożył go z kamieni i codziennie biegał po jego obwodzie. Od świtu do nocy nad wioską unosił się terkot motoru, odbijał się od zboczy przycichał tylko w czasie deszczu, tłumiony zasłoną kropel. Spychacz pojawił się, kiedy chłopcy byli w Puno. Przyprowadził go człowiek, który miał przebić pierwszą prawdziwą drogę możliwą do przebycia przez autobusy i ciężarówki. Pomarańczowy chrząszcz wcinał się w strome stoki, za nim zostawała wycięta stalowym ostrzem półka, sypały się z niej skiby darni, kamienie, bloki skały. Amaru, zajęty swymi ćwiczeniami, spoglądał od czasu do czasu z daleka na tę 41 jaskrawą plamkę, zawieszoną ponad dnem doliny, na przemian cofającą się i uparcie ruszającą do przodu. W niedzielę i dorośli mieli czas, by popatrzeć z bliska. Gromadkami podchodzili do świeżo wyciętego odcinka drogi, przez nie uprawione pole Sandovii i wzwyż, kozią ścieżką, skrótem, po rozmiękłej ziemi, ślizgając się na mokrej trawie. Stanąwszy na niej, patrzyli na odbite głęboko ślady gąsienic. Ruszyli po nich w poprzek zbocza, do pracującej mimo święta maszyny. Nim tam podeszli, każdy schylał się i dotykał tego, co ostrze odkryło pod kożuchem trawy i pełzających roślin. Szarozielony łupek rozgniatany w palcach zamieniał się w błoto. Pół kilometra wyżej, pod szczytem, już nie było darni, łupki wyrastały tam obłymi basztami. Ruszyli, popatrując w dół na dachy własnych domów. Nie dotarli do samej maszyny, stała we wklęsłości zbocza. Z krótkiego komina tryskały kule czarnego dymu z łoskotem wystrzałów. Na oczach ludzi kawałek zbocza obsunął się za spychaczem i odciął mu powrót, zasypując ruchomym stożkiem dopiero co przebitą drogę. Patrzyli, jak nasiąknięta wodą masa spływa i osiada, zaś po wierzchu toczą się większe kamienie, skacząc i odbijając się na kilka metrów w górę. Najbliżej stanął alkad, Amaru przepchnął się do niego wśród stłoczonych chłopów, nikt nie próbował podejść bliżej. Widzieli, że operator opuścił wysokie siodełko w maszynie i kucnął pod osłoną gąsienicy. Czuł się tam bezpiecznie. Skręcił papierosa, ćmił go i kiwał ku ludziom ręką. Drobne kamienie uderzały o blachy spychacza, czasem jakiś odbity zafurkotał w powietrzu i przelatywał łukiem nad głową mężczyzny. Ten śmiał się i udawał, że chwyta go dłonią. Był to młody człowiek, przybyły z daleka, bo z Urcos. Wynajął izdebkę w domu alkada. Chciał prędko skończyć tę pracę i wrócić do domu. Zaczynał więc o świcie i kończył o zmroku, nawet w czasie niepogody, zgarbiony na swym siodełku, okryty workiem plastykowym wsadzonym na głowę. Zdawało się, że niebezpieczeństwo mija, usypisko przestawało się poruszać. – Trzeba będzie – powiedział alkad – przyjść tu z narzędziami i zepchnąć z drogi, co nasypało, inaczej nie ruszy, z tyłu nie ma noża. – Tak będzie zawsze – machnął ręką stary Umo. – Jak rozmoknie po deszczach, to zawsze się sypie. Pamiętam, jak jechałem z Tarmy do Oxapampa, autobus uwięziło też na takiej drodze. Z przodu i z tyłu powstał obryw po trzęsieniu ziemi. Staliśmy trzy dni nad przepaścią, trzeba było... – Umo nie dokończył. Z wysoka dobiegł ich odgłos przeciągłego grzmotu. Podnieśli głowy. W wyniesionym pod chmury grzebieniu skalnym spojrzenia złowiły jakieś poruszenie. Półokrągła turnia, podobna do obronnej wieży, jakby zmiażdżywszy własnym ciężarem podstawę, obsunęła się, pochyliła i, jak zdawało się patrzącym w osłupieniu, z niezmierną powolnością jęła kłaść się na bok. Alkad odzyskał głos pierwszy i krzyknął przeraźliwie do kierowcy spychacza: – Uciekaj! – pokazał w górę ręką. Zaczął wymachiwać gwałtownie, aby tamten pojął, co mu grozi. Kierowca nie usłyszał jednak grzmotu pękającej skały, zagłuszonego warkotem silnika. Wyjął z ust papierosa i wystawił głowę zza gąsienicy. Dał znak dłonią, że nie ma się czego obawiać, gdyż obryw już się uspokaja. Ze swego miejsca nie widział, co się dzieje w górze, zaś obok niego sypało się zaledwie trochę drobnego żwiru. Skalny filar runął do żlebu, pękając na kilka brył olbrzymich jak domy. Uderzając po raz pierwszy, rozbiły się na mniejsze odłamy, te jęły się zderzać ze sobą. W powolnych obrotach, nabierając pędu, sunęły korytem, u którego dna stał spychacz. Chłopi rzucili się do ucieczki, biegli po śladach gąsienic, rozchlapując kałuże i błoto. Alkad zawahał się, krzyknął jeszcze raz, żyły wystąpiły mu na szyi, a głos z wysiłku załamał się w pół słowa. Tamten, z uśmiechniętą twarzą, przyłożył palce do czoła. Alkad począł się cofać słysząc grzmiącą lawinę zbliżającą się żlebem. Sądził, że jest już ostatni, ale zawracając 42 do ucieczki, zobaczył kogoś obok siebie. Wyciągnął rękę, by go złapać za ramię, lecz Amaru uniknął jego palców. Kilkoma susami pokonał wolny odcinek drogi do obrywu i na środku żlebu wskoczył na świeży, ruchomy jeszcze środek osypiska. Kierowca widząc to, zerwał się na równe nogi. Coś wołał przekrzykując hałas silnika. Ale wokół Amaru panowała cisza, zdawało mu się, że jest w świecie milczenia. Stopa do kostki ugrzęzła w zmielonym łupku, odbił się, wyrwał ją, rozpędem pokonał ruchomą przeszkodę. Przeskoczył toczącą się bryłę, spróbował uchylić się przed śmigającym w powietrzu kamieniem, potknął się, poderwał, otrzymał uderzenie w ramię. Dopadł maszyny, kierowca wyskoczył, by wciągnąć go pod osłonę. Amaru szarpnął go za rękę i pociągnął za sobą, w jego wyrazie twarzy i ruchach musiało być coś, co przeraziło kierowcę i kazało mu bez słowa rzucić się do ucieczki. Skoczyli na zbocze jeszcze nie przecięte drogą, wzdłuż wbitych w nie palików, i wybiegli ze żlebu wykręcając kostki na stromiźnie. Wówczas huk lawiny zagłuszył warkot motoru. Góra drżała im pod nogami. Nad spychaczem przemknęły pierwsze rozpędzone bryły gnające ławą, warcząc i skacząc na wybojach, zderzając się z hukiem i ścinając nierówności zbocza. Gdy przemknęły utrącając komin, gnąc blachy i miażdżąc reflektory maszyny, za nimi spłynął wał ołowianych połyskliwych blaszek i pokrył spychacz jak fala roztopionego metalu. U podnóża góry starty materiał począł się układać fałdami, zwalniać i rozlewać. Utworzył hałdę, która do wieczora zakrzepła. Gdy wszystko już ucichło, Amaru poczuł ból w ramieniu. Spróbował je rozcierać, lecz nie pomagało. Kierowca, młody człowiek, jeszcze drżąc z wrażenia na myśl o tym, co mu przed chwilą groziło i na co naraził Amaru przez swą nieuwagę, nie odstępował go ani na pół kroku. Dziękował mu raz po raz, przepraszał i objąwszy w pasie próbował sprowadzić na dół. – Ja, Carlos Cueva – mówił – odwdzięczę ci się za to. Gdyby moja żona... – Nie trzeba – przerwał mu Amaru. – Nie ma o czym mówić. A ból zaraz mi przejdzie – odsunął koszulę z barku i pokazał siniak. – Tylko tyle, nie ma nawet zadrapania. – Nie ma, ale może być uszkodzenie stawu! Amaru zatoczył krąg ramieniem, chcąc pokazać, że nic mu nie dolega, ale syknął z bólu. – A widzisz! – rzekł z troską kierowca. – Nie ma tu lekarza? – To tylko stłuczenie – zapewnił go Amaru. – Lekarza nie mamy, zaraz sam się wyleczę... Do zobaczenia! – rzucił – Dobrze, że się udało... – ruszył na przełaj wprost w kierunku domu. Kierowca obejrzał się na resztę ludzi z alkadem, stojących na łące i rozprawiających, z głowami zadartymi w górę. Zawahał się, czy nie dołączyć do nich, ale zrezygnował i dogonił Amaru. Chłopak przed wejściem do domu schylił się i zerwał garść soczystej trawy. Weszli do wnętrza. W izbie o glinianych, pobielanych ścianach, była tylko matka Amaru. Stała przy kuchennej blasze, na której w żelaznym garnku pyrkały gotujące się kolby choclo – kukurydzy. – Matko – powiedział Amaru – to jest Carlos, kierowca spychacza, który robi drogę, przyszedł mnie odwiedzić. – Przepraszam, seniora, pani syn oddał mi przysługę, więc chciałbym się odpłacić – rzekł Carlos Cueva. – Ma stłuczone ramię, a ja wiem, jak się robi okłady. – Co się stało, synu? – matka wytarła dłonie o suknię i zbliżywszy się, z niepokojem dotknęła ramienia Amaru. – Nic, tylko stłuczenie, dostałem kamieniem – objaśnił. – Przyłożę sobie świnkę i zaraz mi minie. – Pomogę ci ją trzymać, synu. – Nie trzeba, najwyżej poproszę Carlosa. Chodźmy! – skinął na swego towarzysza. Pchnąwszy skrzypiące drzwi wprowadził go do swojej izdebki. 43 Nie było tam sufitu, wzrok sięgał do ciemnych krokwi dachu i dachówek. Wisiały tam na postronkach pęczki ziół i kwiatów. Na glinianych ścianach Amaru przyczepił wachlarze z piór orłów i kondorów, zgubionych przez ptaki i zbieranych podczas górskich wędrówek. Pod oknem stał stolik, a na nim leżały szkolne podręczniki. Obok łóżka, na kołku wisiało poncho, kapelusz Amaru i spodnie na zmianę. Amaru uklęknął na plecionej macie przykrywającej glinianą podłogę i wsadził głowę pod łóżko. Wrzucił tam pęk trawy. – Co robisz? – zdziwił się Carlos. – O jakiej śwince mówiłeś? Trzeba zrobić okład zanim spuchnie ci ramię. – Tsss... – uciszył go chłopak. – Zapach świeżej trawy zaraz je wywabi... O, już wystawiają głowy. Chcąc nie chcąc, Carlos Cueva schylił się i zobaczył, że w klepisku pod łóżkiem widnieją czarne dziury. Wychynęły z nich wąsate pyszczki i czarne jak paciorki oczy, a po chwili, cała rodzina morskich świnek zabrała się do jedzenia. Amaru pozwolił się im nasycić, po czym schwytał dwa największe zwierzątka. – Hodujesz je tutaj? – zdziwił się kierowca spychacza. – Nie – odparł Amaru. – Po prostu, one żyją tu w domach i my tu mieszkamy. One zjadają resztki jedzenia, a my się nimi leczymy. – Aach! Słyszałem o tym! – Carlos uderzył się w czoło. – Ale nie myślałem, że można to jeszcze zobaczyć! Nie wiedziałem, że takie przesądy... – zakrył usta dłonią, przestraszony, że uraził Amaru – że ktoś jeszcze... że taki stary zwyczaj... – jąkał się, by poprawić wrażenie. – My, w mieście... – To nie żaden przesąd! – roześmiał się Amaru. – Zaraz sam zobaczysz. Czy możesz mi pomóc? – położył się na łóżku i odsłoniwszy ramię, przyłożył świnkę do siniaka. Przytrzymaj ją! – poprosił Carlosa, a gdy ten ujął oburącz puszyste, ciepłe zwierzątko i trzymał przy obolałym barku, drugą świnkę przyłożył sobie do czaszki, po przeciwnej stronie. Zwierzątka, jakby dobrze wiedziały, o co chodzi, nie wyrywały się wcale, leżały spokojnie, a po chwili poczęły drzemać przymykając oczy. – Są przyzwyczajone – szepnął Amaru, widząc pytające spojrzenie Carlosa – zawsze to robimy, gdy kogoś coś boli. – No, dobrze – odparł półgłosem Cueva – mogę jeszcze zrozumieć, że przykładasz zwierzątko w miejscu, gdzie cię boli, ale po co do głowy? – Tak się tutaj robiło od najdawniejszych czasów i to pomagało, więc nikt się nie pytał dlaczego. Dopiero don Garcilaso wytłumaczył, że w mózgu są miejsca, które kierują częściami ciała, ręką, sercem czy okiem. Przyłożenie zwierzątka jakoś je pobudza i wtedy organizm sam zaczyna się leczyć. Carlos Cueva kręcił głową z niedowierzaniem do chwili, gdy po piętnastu minutach Amaru usiadł na łóżku, mówiąc, że już go nie boli. Po dwóch dniach i kilku takich okładach zniknął także siniak. Amaru szedł właśnie do don Garcilasa, gdy na ścieżce wydeptanej wśród krzaków za budynkiem urzędu napotkał alkada. Ustąpił mu drogi, lecz alkad nie przeszedł. – Jestem już do niczego – powiedział, rozglądając się, czy nikt tego nie słyszy. – Kiedy podbiegłeś do traktora, ja uciekałem w przeciwną stronę. Nie mogłem się zatrzymać. Kiedyś, jeszcze w kolegium w Cuzco, marzyłem, że zrobię coś takiego jak ty. Nie miałem szczęścia, nic się nie zdarzyło, aż zapomniałem. Wiesz, co ludzie gadają, że masz niedobrze w głowie. Ale dla mnie to tyle samo warte, co zostać alkadem. Chciałbym coś zrobić dla ciebie, bo z samego mówienia... Na zebraniu gminnej rady alkad wyłożył swój zamysł czterem chłopom i prosił o głosowanie. Na święto Inti Raimi w Cuzco zaproszono alkadów z całego departamentu na koszt państwa. Rząd czynił starania, by ożywić odległe okolice. 44 Było też zalecenie, by gminy i miasteczka przysłały ludowych twórców z ich wyrobami do pokazania na kiermaszach sztuki, a także zespoły muzyczne, śpiewaków, grajków i tancerzy, by wzięli udział w konkursach. – Nikogo takiego nie mamy – stwierdził alkad, ale są też przewidziane sporty dla młodzieży, teraz się rozwija kulturę fizyczną – pokazał paznokciem w piśmie urzędowym. – Przyszło mi do głowy, żeby wysłać Amaru na koszt gminy, wstydu nam nie zrobi, niech pojedzie ze mną. Jak wygra, to może coś stąd na nas spadnie. Jak dotąd nasze kołatanie niewiele pomagało, przynajmniej w ten sposób przypomnimy się władzom. Może w gazecie napiszą? – Oho! – powiedział na to stary chłop Quishuar, mówiący językiem keczua, gdyż nigdy nie zdołał się nauczyć hiszpańskiego. – Tego nam brakuje! Dwóch było przeciwnych, dwóch poparło alkada, wniosek więc przyjęto i zaprotokołowano. Wyjechali tego rana, gdy udało się odkopać spychacz. Alkad do ostatniej chwili sam doglądał roboty. Pracowali motykami, starsi chłopcy i kilku mężczyzn, zrzucając łupek w dół zbocza. Góra już się uspokoiła, ze skał nic nie spadało. Kierowca przyniósł paliwo w bańce, nalał do zbiornika i zdołał zapalić. Usłyszeli terkot z daleka, jadąc już na koniu. Obejrzeli się, pomarańczowa plamka pełzała w poprzek góry. Amaru siedział za plecami alkada, trzymając owinięty w płótno baston, symbol władzy, poczerniały, stary drąg z rzeźbionego drzewa sagrado, oprawiony w srebrne pierścienie. Konia zostawili u znajomego chłopa na przystanku przy drodze. Kilka godzin czekali na autobus. Chłop postawił chatę pomiędzy drogą a urwiskiem, opierając wiszącą podłogę na palach. Wijąca się ścieżka, wydeptana w tysiącach schodków, opadała na dno doliny, gdzie nad spienionym potokiem znieruchomiałym w oddaleniu widniały chaty wioski wśród agaw i eukaliptusów. Mieszkał w jednej izbie, drugą przeznaczył na poczekalnię. Nad drzwiami przybił szyld „Coca-Coli”, trzymał kilka skrzynek z butelkami, słój cukierków, nici. Konia wziął za uzdę, przeprowadził za drogę i wspiął się z nim na stromą łąkę, gdzie wypasał też dwie krowy przywiązane do kołków. Amaru zobaczył Cuzco o świcie, był rozczarowany. Wysiedli z autobusu na zwykłym placu targowym, takim samym jak wszędzie. Może więcej było ludzi i towaru. Jęli się posuwać wśród worów mandarynek i koszy bananów. Na rozłożone na bruku płachty wysypano całe sterty fioletowej cebuli. Dalej stały kramy pełne przezroczystych płaszczy i swetrów zielonych jak trawa lub różowych jak lukier. Wisiały pękami paski do spodni i przypięte do tablic grzebienie, guziki, broszki i klamerki. Towary kipiały, przelewały się ze straganów, przesłaniały ludzi spiętrzone kopcami, rzucone jedne na drugie, wysypujące się z pękających waliz i tobołów, wiszące na trzeszczących drągach. Opuścili targ przechodząc pod kamienną bramą i teraz Amaru poznał, że jest w prawdziwym mieście. Alkad, który kończył tutaj średnią szkołę, czuł się jak u siebie. Ruszył lekkim krokiem, wymieniał nazwy ulic, kościołów i placów. W jednej ręce dźwigał baston, w drugiej tekturową walizkę i przypięte do niej zawiniątko z ceremonialnym kapeluszem alkadów Livitaca. – Patrz! – przystanął przed szybą. – To jest sklep! Takiego nie widziałeś. Samo srebro i złoto. Na aksamitnej materii ułożonej w fale spoczywały ozdoby z tych drogich metali, zawiłe i delikatne jak kruche koronki. Ćmiły białym blaskiem łańcuchy i medaliony, żółciły się brosze i pierścienie. Za nimi w półcieniu wisiały futra alpak, puszyste, białobłękitne, tak lekkie, że ich włosy falowały w powiewie niby pęki puchu. 45 Alkad ciągnął go dalej wzdłuż murów z kamienia, kazał zadzierać głowę i patrzyć na drewniane ganki wiszące nad chodnikiem, misternie rzeźbione, ciemne ze starości. Mijali pałace o granitowych bramach i o drzwiach kutych z żelaza. Uliczką po schodkach zbiegli ku niższej części miasta. Amaru bardziej przyglądał się ludziom niż mijanym domom. Zrazu czuł się obco wśród ubranych po miejsku, szybko gdzieś idących. Wkrótce dostrzegł jednak także wieśniaków. Bosi tragarze dźwigali na grzbiecie wory pełne ziarna. Stadko lam niosących toboły wyszło z zaułka stukocąc kopytkami po bruku. Za nimi truchtem biegł poganiacz w ponczo wysoko przepasanym sznurkiem. – Tutaj – powiedział alkad. Zatrzymał się przed drzwiami piętrowego domu. Nacisnął guzik przy drzwiach i w środku rozległo się brzęknięcie. Czekał nadsłuchując z przechyloną głową. Jednakowe domy stały równym szeregiem, przed każdym ogródek. Za drzwiami rozległy się kroki. Błyszczała na nich tabliczka: „Celso Zuniga Roca, Profesor Uniwersytetu”. – A, to ty, mój drogi! – zawołał profesor ujrzawszy alkada. – Matyldo! – zawołał do wnętrza – już przyjechał! Pamiętasz mego ucznia? Wiem, pisałeś, że jesteś alkadem, pozwól się uściskać. Ja teraz już uczę na uniwersytecie San Antonio Abad. A ten chłopiec? Po śniadaniu alkad wspomniał, że czas im pójść i zgłosić się w kierownictwie obchodów święta Inti Raimi, by wziąć skierowanie na kwaterę i zapoznać się z programem. Profesor Zuniga Roca nie pozwolił by mieszkali gdzie indziej. Zaprowadził ich na piętro i otworzył pokój o ścianach jasnych i wygładzonych, jak w żadnym wiejskim domu się to nie zdarzało. Nie było tu nic okopconego, zaprószonego ziemią, nic wystrzępionego czy wytartego. Tylko rzeczy Amaru i alkada były takie. Złożyli je na podłodze pod ścianą, chowając za drzwiami, i zeszli po błyszczących schodach nacieranych pastą. Profesor wyprowadził samochód z garażu i przechylając się przez oparcie otworzył tylne drzwi, by wpuścić swych gości. – Co jeszcze mogę dla was zrobić? – zapytał ruszając. – Chcecie coś zobaczyć? Gdzieś pójść? Jestem w Komitecie święta. Amaru pociągnął alkada za rękaw, ten zrozumiał i nachylił się ku profesorowi. Powiedział mu o biegach. – Nic prostszego! – stwierdził profesor. – Każdy może się zgłosić. W programie są także biegi na przełaj, na łąkach za miastem. Amaru może spróbować z chłopcami. – Nie – powiedział alkad – to już nie dla niego! Miały być prawdziwe zawody dla sportowców – wyjął złożony w kilkoro program i szukał w nim przez chwilę. – Na stadionie... O, jest tutaj, bieg na pięć kilometrów. – Amaru należy do jakiegoś klubu? – zapytał profesor. – Skądże – odpowiedział sam sobie. – Nie – potwierdził alkad – ale on i tak wygra – rzekł z przekonaniem. Profesor się roześmiał. Stali na skrzyżowaniu, więc obejrzał się szybko, jakby jeszcze raz chciał ocenić wygląd Amaru. Nie był przekonany, tłumaczył, że obaj nie zdają sobie sprawy, czym są prawdziwe zawody. – Słuchaj – powiedział – to dobrze, że tak wierzysz w siebie, ale to jest trudniejsze, niż ci się zdaje. Może lepiej, żebyś zobaczył najpierw, jak to wygląda? Załatwię bilety na stadion, przyjrzysz się i postanowisz, co robić. Po co masz przegrywać, będzie ci przyjemnie przyjść na samym końcu? Tylko cię to zniechęci. – Pan go nie zna – odezwał się alkad – on jest twardy jak kamień. Czasem myślę, że jest twardszy od nas starych w wiosce. A ostatni nie przyjdzie, mogę za to ręczyć. Może nie będzie pierwszy, ale na pewno nie ostatni. – Hm... – mruknął profesor, wjechał na plac Broni, okrążył go, jadąc wzdłuż cienistych podcieni, i zatrzymał przed bijącą fontanną. Przez szerokość placu patrzyli na portal katedry. Olbrzymia jak skała, rzeźbiona gzymsami i wsparta na filarach. W prześwitach wieżyc ciemniały sylwetki nieruchomych dzwonów. 46 – Jeżeli tak – powiedział śmiejąc się profesor – to zrobimy próbę. Jeżeli naprawdę jesteś twardy, przegrana nic ci nie zaszkodzi. Rozstali się na kilka godzin, umawiając się na spotkanie w tym samym miejscu. Profesor zniknął, by załatwiać swoje sprawy. Alkad, otrzymawszy w biurze bilet wstępu na uroczystość i zwrot kosztów podróży, dowiedział się też o miejscu i godzinie zebrania alkadów. Resztę czasu spędzili chodząc bez pośpiechu wokół placu Broni, przystając przed sklepami ze srebrem i u drzwi hoteli, by popatrzeć na turystów wysiadających ze lśniących autokarów. Wozy miały szyby wypukłe, jak rozwarte oczy, obramione taśmami jasnego metalu. Amaru opierał się nieco, gdy alkad, w coraz lepszym humorze, wciągnął go do sklepu, wysupłał portmonetkę z zanadrza i kupił białą koszulkę sportową i niebieskie spodenki. – Na koszt gminy – powiedział. – Niech tutaj nie myślą, że jesteś gorszy od nich tylko dlatego, że nie masz kostiumu. W bocznej uliczce, na rogu, zobaczyli Indiankę podgrzewającą garnek na żelaznym piecyku. Podała im dwie miseczki z gliny i drewniane łyżki. Siedząc na brzegu chodnika zjedli zupę, pływały w niej krajane ziemniaki, ryż i złote ziarna kukurydzy. Wracali zaułkiem tak ciasnym, że obu ścian można było dotknąć wyciągając ramiona. Gromada gringos zamykała drogę tłocząc się między murami. Trzymali przy oczach aparaty i robili zdjęcia. – Mur inkaski – powiedział alkad, oparł dłoń na blokach błękitnego granitu. – Popatrz na tych ludzi, przyjeżdżają z całego świata – mówił z dumą – bo nigdzie indziej tego nie ma. Tu był pałac Inki. Nie wsuniesz szpilki pomiędzy te głazy, chociaż tylko leżą na sobie bez żadnej zaprawy. Teraz na stadion – powiedział profesor, kiedy się znów spotkali. Boisko otaczały nasypy z ubitej ziemi, na ich pochyłości stały rzędy ławek. W drewnianym domku tłoczyło się kilkunastu młodych mężczyzn. Profesor Zuniga Roca podszedł do siedzącego przy stole zasłanym papierami. – Nad czym tak pracujesz, Claudio? – spytał. – A, to pan profesor! – rzekł młody człowiek wstając z miejsca. – Listy zgłoszeń – wyjaśnił. – Prawie stu zawodników. – Prowadzę jeszcze jednego, zapisz – poprosił profesor. – Do biegu na pięć kilometrów. – Wypchnął Amaru do przodu. – Podaj wszystko, co trzeba. Mężczyzna wyszukał właściwy arkusz z napisem u góry „Bieg na pięć tysięcy metrów”. U spodu kolumny nazwisk dopisał liczbę 14. Dopiero teraz spojrzał na Amaru, przeniósł wzrok na profesora. – Ja... – powiedział, odłożył długopis i wstał z krzesła. – Nie mogę tego zrobić – tłumaczył – to są zawody dla zrzeszonych w klubach zawodników. – Tak – zgodził się profesor – ale zrób to dla mnie, Claudio. – On może nawet nie dobiec do mety! – rzekł mężczyzna. – I co z tego? – spytał profesor. – Co się stanie, jeśli ktoś przebiegnie tylko część trasy? – Nic, ale on nie jest zawodnikiem – upierał się Claudio. – Nie wystarczy, że ktoś chce biegać? – Niby tak, a co mam wpisać do rubryki „przynależność klubowa”? – Nic, kreskę! – O to właśnie chodzi! – zawołał. – Kreskę! A wszyscy inni gdzieś należą. Tak być nie może. – Claudio – pokiwał głową profesor Zuniga Roca – znałem cię jako ucznia, nie byłeś najlepszy, ale teraz już cię nie poznaję, wychodzi z ciebie urzędnik. – Być może – odparł ten z urazą. – Mam swoje zasady. – W sporcie – powiedział profesor – ma sens tylko jedna; czy ktoś chce, czy nie chce. 47 W ciasnym pokoju wszyscy już przysłuchiwali się, przerwawszy swoje rozmowy. Alkad postąpił naprzód. – Panie profesorze – powiedział – chyba chodzi o to, że prawdziwym zawodnikom będzie wstyd przegrać z Amaru. Rozległy się śmiechy. – Nie ma rady, Claudio – rzekł ktoś. – Musisz go zapisać. – A potem żale będą do mnie – upierał się Claudio – jeżeli powstanie jakieś zamieszanie. – Niech się pan nie boi – zapewnił alkad z głęboką powagą – on będzie biegł daleko przed wszystkimi. – Żale biorę na siebie – powiedział profesor. – Robisz to na moją prośbę. Ale zasługa też spadnie na mnie! – zażartował. Wyszli pośród ogólnych śmiechów. Już w aucie profesor pokręcił głową. – Tacy jesteście obaj uparci – powiedział – i poważni, gdy mówicie o tym biegu, że nie mogłem was nie poprzeć. Ale nie przejmujcie się zbytnio – obrócił się do Amaru – nic nie szkodzi, jeśli nawet nie dobiegniesz do mety. A teraz – zakończył – jedziemy do domu. Musicie się przespać, obudzę was wieczorem, czeka nas długie nocne czuwanie na murach Sacsahuamanu... Alkad zaraz usnął, ledwie przyłożył do poduszki głowę. Amaru, leżąc na swoim łóżku, na białej pościeli, przymrużył oczy i rozpoczął ćwiczenie myślowego biegu, jak go nazwali z don Garcilasem w tym dniu, już przed miesiącami, gdy po górskich grzbietach powędrowali daleko od Livitaca. Tam, na górskiej przełęczy, położyli się między kępami trawy, patrząc w czyste niebo. Dzień był pogodny, ciepły i bezwietrzny, ale góry przesłonięte mgiełkami, błękitne i dalekie. Zatarły się ich kontury, doliny stały się bezdennymi głębiami, a cały świat złudzeniem, grą świateł i cieni. Czy don Garcilaso umyślnie wybrał tę chwilę, by go nauczyć bezcielesnego biegania, Amaru nie wiedział, ale nastrój tego dnia na pewno ułatwił mu odczucie istoty tej nauki. Myśl jest początkiem wszystkiego. Myśl i wyobrażenie. Ciało tylko wykonuje płynące z umysłu nakazy. – Ciało jest leniwe – mówił don Garcilaso. – Ciało broni się przed biegiem, przeraża je wysiłek, opiera się przed nim, nie chce marnować energii, którą z trudem zgromadziło. Jeżeli w końcu biegnie, to tylko dlatego, że musi, że jest poddane umysłowi i jego rozkazom. Lecz taki bieg jest leniwy, niechętny, wymuszony. Takim się nie wygrywa. Ażeby to zmienić, musisz ciało nauczyć, musisz je przekonać, że bieg to nie byle jakie zbywanie uciążliwego nakazu, ale wręcz przeciwnie, że to sama radość, przyjemność, sens życia, wyższy stan istnienia... Ciało musi to pojąć i samo pragnąć biegu, wprost rwać się do niego i dokonywać go w sposób doskonały. Ale czy ciało jest całością, tak jednolitą jak figurka ulepiona z gliny? – Nie – odparł Amaru. – A czy bieg jest tylko ruszaniem nogami? Amaru uśmiechnął się ujrzawszy nogi bez tułowia biegnące po niebie. – Nie jest! – ciągnął don Garcilaso. – Bieg to bicie serca, które musi tłoczyć krew, by szybciej krążyła i więcej odbierała z płuc tlenu i niosła do tkanek. To pompowanie płuc, by nastarczyć tlenu odbieranego z powietrza. To praca gruczołów wytwarzających hormony, które są sygnałem do zwiększonego wysiłku dla wszystkich komórek i włókienek mięśniowych. Bieg to tysiące procesów i czynności zależnych wzajemnie od siebie. Jeśli choć jeden się opóźnia, całość działa gorzej; już nie będzie wyczynu. Dlatego trzeba je wszystkie doprowadzić do jednego, najwyższego poziomu. Nauczyć organy ciała harmonijnej, równoczesnej pracy. Przekonać je, że są ważne, potrzebne, że muszą brać udział... – Mam do nich przemawiać? – zapytał Amaru. – To jedyny sposób, zwrócić się do każdej z komórek. 48 – Jak? Chyba nie słowami, przecież nie mają uszu! – Ale mają instynkt! – odparł don Garcilas. – I odbierają każde drgnienie twojego nastroju i myśli, które do nich kierujesz. Czują to, rozumieją i poddają się temu... Widzisz – don Garcilaso uniósł się, podparł łokciem, odprowadził wzrokiem samotną alpakę, która przeszła opodal podskubując trawę, po czym mówił dalej. – Pospolity trening polega na bieganiu i ćwiczeniach mięśniowych. Sportowiec tylko myśli: „Biegnij!” i nogi ruszają, „Szybciej!” i one przyspieszają. Wydaje tylko rozkaz, a jego wykonanie pozostawia ciału. I ciało biegnie tak, jak ono sobie bieg wyobraża. Samo z siebie nie wie, o co tobie chodzi, więc trzeba pokazać mu w myślach, jakiego ty chcesz biegu. Musisz stworzyć w głowie myślowy wzór doskonałego biegu, a ciało, które czyta twoje myśli, odbierze go, zjednoczy się z nim i zastosuje do niego... Łóżko zaskrzypiało pod ciężarem alkada, który śpiąc głęboko, przewrócił się z boku na bok. Wspomnienie umknęło. Amaru skupił się i rozpoczął ćwiczenie od rozluźnienia ciała. Postępując w wyobraźni od palców stóp przez podudzia, kolana, uda, brzuch, kolejno wczuwał się w każdy centymetr ciała i nadawał mu bezwład, ociężałość, spokój. A gdy myślą ogarniał już cały uciszony organizm, kiedy pozwolił mu zastygnąć w leniwym bezruchu, gdy go tak przygotował, począł uczyć go biegu. I pobiegł w myślach, czuł ciało biegnące w idealnej przestrzeni, bez wysiłku, oporu, pracujące miarowo. Pędził tak, gnał, leciał, coraz dłuższymi krokami i niepowstrzymany. Czuł wyrzuty kolan i wymachy ramion, wchodził na wiraże, pochylał się w lewo, mknął prostą między białymi liniami, przyspieszał, wciąż przyspieszał, a kiedy cały stał się tylko pędem i ruchem, zaczął odczuwać szczęście, uniesienie, radość z przeżywania tego najwyższego stanu, będącego życiem pełnym i spełnionym. W wieczór poprzedzający Inti Raimi wzgórza wokół Cuzco zapłonęły ogniami. Widzieli je z daleka, jak czerwone węgle rozniesione wiatrem po czarnych graniach jarzyły się jeszcze do północy, kiedy wraz z mieszkańcami miasta wstępowali na wzgórze fortecy. Nikt nie kładł się spać tej nocy. Tak jak przed wiekami tłum obsiadł granitowe mury i bastiony, aby oczekiwać przyjścia boga Słońca. W granatowym półmroku, pośród szeptów, spoglądano na trawiastą przestrzeń wewnątrz murów, gdzie w skupieniu czuwała gromada młodzieży, mająca odegrać święte misterium. Zdjąwszy z nóg sandały, przebrani w bogate szaty, stali przywódcy Inki, starszyzna, kapłani, dostojnicy przybyli z najdalszych zakątków Imperium i kacykowie plemion ościennych. Dzierżyli swe oznaki władzy i berła wysadzane klejnotami. Z wolna poruszając szczękami żuli ziele chucau, zabijając głód trzydniowego postu. Wielu było przebranych za dzikie zwierzęta z andyjskiej mitologii. Wraz z nimi oczekiwał cesarz, Inka, zasiadając na tronie lektyce. Podniósł się, gdy pierwszy, różowy promień zorzy zabarwił niebo. W najgłębszej ciszy wysunął się przed innych krocząc z dostojeństwem i zaintonował śpiew, zaraz podjęty przez pozostałych. Amaru słuchał tych głosów, zrazu niskich, głębokich i miękkich, przekazujących sobie melodię, odzywających się z różnych stron to pojedynczo, to chórami. Coraz to pełniejszych i wyższych w miarę, jak słońce podpływało do horyzontu. Aż skrawek tarczy ukazał się nad odległym grzbietem zamykającym dolinę. Przyjęto go na kolanach, pozdrawiając otwartymi ramionami. Gdy tarcza wychynęła w całości, tak już oślepiając, że niepodobna było patrzeć na nią, kapłani przystąpili do odnowienia świętego ognia, który miał być strzeżony w świątyniach do przyszłego roku. Ustawili pod słońce wklęsłe zwierciadło z polerowanego złota, skupiające wiązkę promieni na kłębku zbitej bawełny. Gdy zapłonął ogień, Inka ujął dwa złote naczynia wypełnione napojem z kukurydzy, wzniósł toast do słońca i wylał zawartość na olbrzymi półmisek też odkuty ze złota. Z drugiej czaszy sam upił i podał ją dostojnikom. 49 Potem ruszyli pochodem, by złożyć ofiary. Przodem niesiono sztandary sztywno rozpięte na drzewcach wysokich jak maszty, z wizerunkami paszczy pumy i tęczowymi szachownicami. Za nimi szli dowódcy odmierzonym krokiem, w wysokich czapach, niosąc berła i tarcze. Poprzedzali żołnierzy w czerwonych, krótkich sukniach, błękitnych pelerynkach i hełmach zsuniętych na oczy, zrobionych ze sznurów sizalu. Ich broń stanowiły kamienne buzdygany. Alkad był wzruszony, głośno wytarł nos. – Patrz – powiedział – wtedy byliśmy potężnym krajem. Na stadionie, w szatni dla zawodników, panowało zamieszanie jak na jarmarku. Amaru zrobił to co wszyscy, przebrał się, zwinął ubranie i schował na półkę do żelaznej szafki. Wyszedł na boisko. Zawody już trwały. Widział wyścig dziewcząt i skaczących w dal mężczyzn. Wielu innych zawodników na środku boiska zajmowało się rozgrzewką. Podszedł do nich i patrzył przez chwilę na wykonywane ćwiczenia. Różniły się od jego własnych. W porównaniu z nimi, te, pospieszne i nerwowe, wyglądały na próbę nadrobienia tego, co we właściwym czasie nie zostało zrobione. Teraz, przed samym biegiem, należało się zająć przede wszystkim oddechem. Zabrzmiały mu w uszach słowa don Garcilasa: – Przed startem wykonuj to ćwiczenie, ono wzmocni i pobudzi cały system nerwowy, napełni go energią, a nerwy przekażą ją ciału z siłą wulkanu, z siłą morskiej fali bijącej o brzegi, z siłą huraganu, wyrzucą cię jak pocisk, pobiegniesz jak burza... Wyprostowany, wciągnął powietrze i zatrzymał je w płucach, wysunął poziomo ramiona, luźno, od niechcenia i zaczął zginać je ku sobie, zarazem stopniowo napinając mięśnie i ściskając pięści, coraz mocniej, aż mięśnie poczęły z wysiłku dygotać. Wówczas otworzył palce i dotknął nimi ramion. Z wciąż zatrzymanym oddechem, powtórzył te ruchy trzy razy, a wtedy, z wielką siłą, wytchnął powietrze ustami. Przez chwilę oddychał głęboko i powtórzył ćwiczenie. Gdy poczuł, że zgromadził już energię potrzebną do biegu, a cały organizm i umysł jest oczekiwaniem szybkości, pędu, ruchu, poszedł z wolna przed siebie i, przymknąwszy powieki, wyobrażał sobie, że widzi białą taśmę mety i wykonuje zwycięski rzut na nią. Zapomniał na chwilę, gdzie się znajduje, odpłynęły odgłosy stadionu, żył wyobrażeniem, stwarzał w myśli to, co za kilkanaście minut miało się dokonać. Przez tubę wezwano zawodników do biegu na pięć kilometrów. Zgłosił się przy stoliku, sprawdzono, czy był wpisany. Otrzymał płótno z wydrukowanym numerem i jak inni przywiązał je sobie tasiemkami. Mężczyzna z tubą spojrzał na jego nogi. – Na bosaka! – zauważył. Odwrócił się i poprowadził całą grupkę na start. – Ustawcie się za tą linią – pokazał. Bieżnia była wysypana czarnym żwirem. Amaru znalazł się na pierwszym torze, przy samej krawędzi trawnika. Za nim i obok tłoczyli się inni pragnąc zająć równie korzystne pozycje. – O, braciszku! – usłyszał – tutaj się wepchałeś? – Ktoś ujął go za łokieć i pociągnął do tyłu. Na jego miejsce przy krawędzi bieżni wcisnął się wysoki zawodnik. Amaru w tłoku nastąpił komuś na nogę, stracił równowagę, odpychany i potrącany znalazł się na zewnątrz. – Nie plącz się pod nogami! – wołali. Widział błyszczące twarze zwrócone ku sobie. Pocili się i w zdenerwowaniu wyrzucali słowa. – Czekajcie – powiedział któryś – on nam jeszcze pokaże! – Halo! – zawołał inny. – Wiesz, w którą stronę biegniemy? Żebyś się nie pomylił... Dajcie mu już spokój – powiedział – bo się jeszcze rozpłacze. Sędzia w białej czapeczce z długim daszkiem miał pistolet w dłoni. Podniósł go nad głowę. Amaru nie wiedział, jaka jest komenda startu z pistoletem. Nie spuszczał z oczu błyszczącej 50 lufy. Usłyszał dwa słowa, spodziewał się trzeciego, kiedy zabrzmiał huk strzału. Zerwał się z miejsca i pobiegł. Białe linie usypane z kredy dzieliły bieżnię na sześć pasów. Poruszał się po środkowym nie próbując przesunąć się w lewo, miał go sam dla siebie i mógł zapomnieć o współtowarzyszach biegu. Z prawej były trybuny otaczające boisko, gęsto zapełnione głowami. Gdzieś wśród ludzi był alkad i profesor Zuniga. Biorąc pierwszy wiraż, patrzył kątem oka na zawodników, biegli równo z nim, już rozciągnięci, gęsiego. Wyszedłszy na prostą uczuł wiatr na twarzy i odetchnął przywianym skądś zapachem świeżo ściętej trawy. W okamgnieniu zapomniał o zajściu na starcie. Wsłuchał się w bicie serca i oddech. Zajął się nogami, wczuwał się w pracę mięśni, stopień ich napięcia, sprężystość ścięgien, wyrzut kolana do przodu. Panował nad całym ciałem, było rozluźnione, posłuszne, płynął w miękkim rytmie i jął go przyspieszać. Nie wkładał w to siły, wystarczało zaczekać, aż nogi same zwiększą częstotliwość ruchów, aż krok się wydłuży, a płuca i serce wzmocnią pracę, doskonale zgrane z całą resztą ciała. Zakończył okrążenie, przed sobą ani obok nie widział nikogo. Jedynie sędzia, ten z tubą, znalazł się przy bieżni. Wymachiwał ręką, zachęcał go do biegu po wewnętrznym torze, gdzie droga była krótsza. Biegnąc po większym promieniu niepotrzebnie jej nadkładał. Skinął na znak, że rozumie, i nie zmienił toru. Metry niewiele znaczyły. Tu nikt mu nie przeszkadzał, mógł uczynić z biegu to, czego sam pragnął. Na ławkach stadionu zapełnionych do ostatniego miejsca najwięcej było uczniów szkół średnich i studentów uniwersytetu San Antonio Abad. Sporo rodzin zawodników, nauczycieli oraz młodych ludzi, którzy niedawno skończywszy szkołę, poszli już do pracy Nikt nie znał się dobrze na sporcie, nigdy nie oglądano tu wielkich zawodów. Widownia była rozbawiona już od chwili startu. Bardziej przyzwyczajona do ludowych festynów niż lekkoatletyki, natychmiast dostrzegła z zadowoleniem tę sylwetkę chłopaka ze wsi, odbijającą wyglądem od reszty biegaczy Chichotano z jego fryzury, przydługich spodenek. Radość wywołało jego ustawienie się do startu w najmniej korzystnym miejscu. Nikt nie zauważył, dlaczego tak się stało. Wyglądało to na dowcip wiejskiego wesołka, który niezbyt rozgarnięty, dostarczy jeszcze wiele zabawy. Zaczął się bieg i oczekiwania zostały spełnione. Chłopak wystartował i biegł u czoła stawki trzymając się wciąż na zewnątrz od niej. Wszystkie oczy były utkwione w zbyt luźnym trykocie i bosych piętach biegacza. Jak długo wytrzyma tę zabawę? Skończył okrążenie wśród ogromnej wrzawy. Nareszcie coś się działo na nudnawych zawodach. – Kto go dopuścił do biegu? – dopytywał się radny miejski, odpowiedzialny za kulturę fizyczną mieszkańców. Brygadier straży pożarnej, dawniej mistrz biegów na przełaj, powiedział do kolegi: – Drugie okrążenie. Oho, już się skończył! To było wiadome. Równocześnie z nim tysiące oczu prowadzących Amaru z takim zajęciem, jakby nikt więcej nie biegł, dostrzegło to samo. Nagłą zmianę. I wszyscy pomyśleli podobnie: na więcej nie ma siły, zaraz zejdzie z bieżni. Zawodnik wyszedł z wirażu i jego ruchy spowolniały, widziano, jak rytm kroków staje się jakby leniwy. – Pływa – powiedział strażak. Uciszyła się wrzawa, powiało rozczarowaniem, zabawa trwała zbyt krótko. Wiele oczu zwróciło się teraz baczniej na właściwą czołówkę utworzoną przez pięciu zawodników. Sunęli zaledwie kilka metrów z tyłu, teraz czekano na ich przesunięcie się do przodu. Zamiast tego odkryto, że na bieżni dzieje się coś przeciwnego niż oczekiwano. Każdy widział, że ten wiejski chłopak zwolnił, tymczasem przecież to on zyskiwał przewagę nad pozostałymi. Rosła wyraźnie i stale, to nie było złudzenie! W błąd wprowadziły patrzących jego płynne, miękkie, wydłużone kroki. Patrzono z niedowierzaniem, stadion objęła cisza. Kończył kolejne okrążenie z przewagą pięćdziesięciu metrów. Za nim biegło trzech, dwaj inni 51 z czołówki odpadli jeszcze dalej. Na prostej przeciwległej do głównej trybuny zyskał dalsze dziesięć metrów. Gdy wszedł pochylony na wiraż, przypomniano sobie, że wciąż biegnie po trzecim torze, więc przewaga jest jeszcze znaczniejsza. Niebieski trykot przestał już być śmieszny, nikt go nie widział. W myślach patrzących budziło się przekonanie, że widzą coś niezwykle rzadkiego. Tkwili nieruchomo na miejscach, uciszeni, ujęci do głębi obrazem płynności i harmonii. Nie było w tych ruchach siły, bieg był jak lot ponad ziemią. Przestała być ważna kolejność na mecie, wystarczało patrzeć na owe ruchy powtarzające się w płynnym rytmie, przykuwające, doskonałe, zamieniające postać biegnącego człowieka w poruszający się żywy przedmiot sztuki. Obudził się entuzjazm, już nikt nie mógł usiedzieć, powstano głowa przy głowie i Amaru okrążał stadion prowadzony falą podnieconych głosów. Za jego plecami już tylko dwaj zawodnicy podejmowali próbę zbliżenia się do czoła. Stracili dwieście pięćdziesiąt metrów i widzieli go dobrze, biegnącego po drugiej stronie boiska, w przeciwną niż oni stronę. Zbyt byli zmęczeni, aby myśleć o tym, co się stało. Z początku pewni siebie, w połowie dystansu zrozumieli pomyłkę w ocenie współzawodnika. Wysilonym zrywem próbowali dojść do niego, nic jednak nie zyskali. Pod koniec, pogodzeni już z przegraną, postanowili przynajmniej ograniczyć rozmiar klęski przedłużonym finiszem. Rozpoczęli go osiemset metrów przed metą. Skończył bieg z przewagą pełnego okrążenia i byłby biegł dalej ledwo to spostrzegłszy, gdyby nie gromada zawodników, sędziów i uczniów. Wyrwali się z trybun na boisko, aby go klepać, obejmować, krzyczeć mu do ucha. Radny miejski milczał przejęty swoją pomyłką. Upłynęła długa chwila, zanim stojący przy nim emerytowany nauczyciel gimnastyki z Kolegium Loreto zdołał zebrać myśli i odezwać się do swego przyjaciela: – Stary – spytał – widziałeś wszystko? – Ujął radnego za łokieć. – Możesz mi wierzyć, trochę znam się na tym, to jest taka rzecz, która się nie zdarza, a myśmy ją widzieli. Taki biegacz zjawia się raz na stulecie, a kto wie czy nie rzadziej, i to się tu stało. Na boisku, przed główną trybuną, wręczano zwycięzcom nagrody. Tym razem Amaru nie zdołał umknąć tak jak wtedy, gdy nie odebrał prosiaka. Wciąż otaczał go tłumek, ktoś go wepchnął na podium, ktoś wręczył mu dyplom i kwiaty, ktoś inny podłużne pudełeczko z szybką, za którą widniał zegarek. – To dla mnie? – zapytał, ale w ogólnym zgiełku, nikt tego nie słyszał. Zresztą porwał go zaraz dziennikarz z miejscowej gazety, „Wiadomości Cuzco”, ustawił go twarzą do słońca, kazał trzymać przed sobą dyplom i zegarek, zrobił zdjęcie, zapisał w notesie nazwisko i imię Amaru, jego wiek i miejsce zamieszkania. Następnego rana gazeta była zatknięta pod drzwiami domu. Profesor rozwinął ją przy śniadaniu, gdy siedzieli wokół stołu, i pokazał nieco rozmazane zdjęcie. Obok, w sprawozdaniu z zawodów, wyszukał kilka wierszy mówiących o biegu. Podsunął alkadowi, ale ten patrzył tylko na zdjęcie. – Wiedziałem – odezwał się – że będziesz kiedyś w gazecie. Chyba jako pierwszy z naszej wioski. Musimy to kupić, żeby zobaczyli. Profesor położył gazetę przed sobą, obok filiżanki z kawą, przeczytał sunąc paznokciem wzdłuż wierszy: – „Pomiar wykazał czas zbliżony do rekordu kraju, jednak był dokonany tylko jednym stoperem i jak się zdaje nie zanadto dokładnym. Trudno przypuścić, aby zwycięzca osiągnął tak dobry wynik. Nie pozwala na to ani jego młody wiek, ani brak właściwego treningu. Przyznać jednak trzeba, że widownia była pod wrażeniem jego łatwego zwycięstwa nad lepszymi przecież, miejscowymi biegaczami, którym jakoś zabrakło tego dnia ochoty do walki. Sądzimy, że warto zająć się tym uzdolnionym chłopcem, który z czasem mógłby uzyskać całkiem niezłe wyniki...” – profesor ze złością odsunął gazetę. – Muszę im nagadać, zajdę do redakcji. Są ludzie – zżymał się – którzy zawsze potrafią sobie wytłumaczyć, że nic 52 nie widzieli! – podniósł filiżankę i wypił kawę jednym łykiem, wytarł usta serwetką. Przechylił się przez stół i oparł dłoń na ramieniu alkada. – I co z nim zrobimy? – zapytał wskazując oczami Amaru. – Zabierzesz go z powrotem, żeby się zmarnował w tej dziurze? Profesor Zuniga, który przed biegiem przyjął prośbę alkada jako zwykłą zabawę i spełnił ją, by nie sprawiać przykrości swym gościom ze wsi, teraz był najbardziej przejętą osobą w mieście. Myślał z troską o przyszłości Amaru. Obudził się przed świtem, przewracał z boku na bok, a gdy zbudzona małżonka spytała, czy nie jest chory, powiedział jej o swoim pomyśle. Nie mieli własnych dzieci, dom był pusty. Amaru mógłby zamieszkać z nimi, uczyć się tu dalej i uprawiać sport. Profesor zbyt dobrze wiedział o tym, co praca na roli w zapadłej wiosce w górach uczyni z Amaru po kilku latach. Poruszył ten temat przy śniadaniu. – Hm... – odezwał się alkad, który miał podobne obawy. – Będzie, jak postanowi rodzina. On ma ojca. – A ty sam co powiesz? – zapytał profesor Amaru. – Cieszysz się z wygranej? Amaru był trochę zdziwiony tym, co słyszał o sobie od wczoraj. Może próbowałby wytłumaczyć, gdyby go dopuszczono do głosu, że nie zrobił nic nadzwyczajnego. Pobiegł dobrze, o tym wiedział, ale znów nie o wiele lepiej niż zazwyczaj. Nie kosztowało go to wiele wysiłku. Na swoje zdjęcie w gazecie patrzył z daleka, przyjął je niemal obojętnie, jakby nie o niego chodziło. Trochę go zawstydzały uniesienia alkada. W końcu wygrał ten bieg, więc o nim napisali, po to była gazeta. – A więc co sądzisz o naszym pomyśle? – nalegał profesor. – Miałbyś tu dobrze jak w domu, tu skończyłbyś szkołę, zdobył jakiś zawód, tu mógłbyś należeć do klubu sportowego i trenować z innymi. Alkad, który wiedział o Amaru więcej niż profesor, dorzucił od siebie: – Gdybyś się tu urządził i zaczął zarabiać, za kilka lat mógłbyś wziąć do siebie rodziców. Bo w naszej wsi, co tu dużo mówić – zakończył z ciężkim westchnieniem – niewiele dokonasz, mógłbyś być tylko, jak ojciec, rolnikiem na tym skrawku ziemi. No, więc? – Ja – odparł Amaru – nie wiem, czy ojciec mógłby za mnie zapłacić. – A, o to ci chodzi! – profesor uderzył się w kolano. – Że też mi to nie przyszło do głowy! Jestem stary osioł... Posłuchaj, nic nie musisz nam płacić. Ja nieźle zarabiam, a seniora Roca otrzymała spadek, mamy więcej niż potrzeba na nasze skromne życie, wystarczy i dla ciebie. Chcielibyśmy to zrobić, bo my też wiele zawdzięczamy ludziom i przyszedł czas, aby się odpłacić. I ty to zrobisz kiedyś, gdy już staniesz na nogi i podasz rękę innemu młodemu człowiekowi, chłopcu czy dziewczynie, którzy wchodzą w życie. I nie myśl, że to tylko my zrobimy coś dla ciebie, ty jeszcze więcej zrobisz dla nas przez to, że się zgodzisz. Jak mógłbym odejść z tego świata z myślą, że nie zrobiłem niczego pięknego! A więc obiecujesz, że pomówisz z ojcem? – Spróbuję – odparł Amaru. Wyjechali nazajutrz. Milczeli obaj w autobusie, a także jadąc już na koniu. W myślach układali słowa, jakimi będą opowiadać o podróży. Alkad doczekał się też wyróżnienia, wiózł gazetę ze swoim zdjęciem. Podczas narady naczelników gminnych wystąpił jak inni w tradycyjnym stroju: wysokim cylindrze rozszerzonym ku górze, czerwonym, haftowanym srebrnymi sznurkami, w uroczystym ponczo z purpurowej wełny wyszywanej złotem w ptaki i rośliny, z bastonem, laską sięgającą głowy, której gałka i srebrne obręcze były rzeźbione jak klejnoty. Wyglądał wspaniale i zrobiono mu zdjęcie. Ledwie jednak zjechali z ostatniego wzgórza i zjawili się przed domem alkada, trzeba było od razu zapomnieć o wszystkim. Powitał ich u bramy nauczyciel. Powrócił z Limy dzień wcześniej i już został pochłonięty przez miejscowe sprawy. Gdy zsunęli się z konia, uścisnął 53 im ręce, bez wstępów zaczął opowiadać, jak ważne dla przyszłości wsi jest to, co się tu wydarzyło. Cały wywalczony postęp mógł być zatrzymany. Przed niedawnym czasem, po wielu naradach i namowach o pomniejszych wieśniaków, postanowiono spróbować wzorem dawniejszych wspólnot indiańskich zbiorowego wypasu alpak, dostarczających wełny. Gdyby się to powiodło, dając rolnikom więcej czasu, od następnego roku miano zająć się wspólną uprawą ziemi. Zebrano alpaki z zagród, zwierząt była prawie setka, śmiesznie mało, wziąwszy pod uwagę olbrzymie i puste hale w okolicznych górach. Nikt jednak w pojedynkę nie mógł zająć się hodowlą, gdyż całą pracę pochłaniała ziemia. Opiekę nad stadem powierzono staremu Moque i jego dwunastoletniemu synowi. Moque był już nieco niedołężny, ale sam się dopraszał zajęcia, nie chcąc być ciężarem. Ponadto był doświadczonym pasterzem. Minął zaledwie tydzień od jego wyjścia w góry ze stadem, jak stracił dwie sztuki. To wywołało wzburzenie. Alkad, słuchając, wprowadził konia na podwórze. Z roztargnieniem pocałował w czoło żonę – wybiegła z domu niosąc najmłodszego syna. Położył dłoń na głowie dziecka i oddał cugle parobkowi, by odprowadził zwierzę do stajni. Na betonowym kręgu pośrodku podwórza papuga jęła przeraźliwie wrzeszczeć. Skrzypnęły znów wrota, przez szparę wsuwali się wieśniacy. – Gdzie jest Moque? – zapytał alkad. – U siebie, w chacie, wcale nie wychodzi – odparło kilka głosów. – A zwierzęta? – We wsi, każdy zabrał swoje – odrzekli. – Powinny się paść na górze – powiedział alkad – po coście je spędzili? – zaczął wypytywać o przebieg zdarzenia. Dwie kobiety zaniosły dla Moque jedzenie na wyżynę i tam się dowiedziały o zaginięciu alpak. Moque przestraszony tłumaczył im, że zwierzęta odbiły się od stada w czasie zawieruchy i musiały odejść gdzieś daleko, gdyż mimo poszukiwań nie znalazł ich. Ponieważ jedna z kobiet była właścicielką zaginionej alpaki, uniosła się gniewem i zaraziła nim swą towarzyszkę. Obie jak szalone popędziły do stada i z pastwiska zagnały je do wsi. Następnego dnia zwlókł się Moque. Chory i przerażony zaszył się w chacie. Leżał na barłogu pod starymi skórami. Modlił się tylko do świętych, aby odwrócili stratę. Nikt we wsi nie chciał słyszeć o powtórnej próbie, chociaż przedtem zgadzano się, że na pewno będą jakieś straty, bo te się zawsze zdarzały niezależnie od tego, kto pasał, a szkodę miało się wyrównywać zbiorowo, kupując nowe zwierzęta z pieniędzy uzyskanych za wełnę. Amaru słuchał przez pewien czas, ale ponieważ zgromadzenie zdawało się przeciągać, a chłopi poproszeni przez alkada do jadalni rozsiedli się na ławach, wymknął się z zagrody i pobiegł do domu. O jego zwycięstwie nie wiedział jeszcze don Garcilaso. Wpadł do niego po drodze. Swoje zawiniątko rzucił na podłogę i wyciągnął zza koszuli gazetę. Don Garcilaso siedział trzymając na kolanach wielką tykwę,w środku wydrążoną, w której zwykle przechowywał wodę. Patyczkiem maczanym w słoiku z czarną farbą, którą zrobił z sadzy, malował na tykwie spirale. – Popatrz! – rzekł do Amaru, tak jakby się przed chwilą rozstali. – Jak ci się podobają? Właśnie przeczytałem w Księdze, że naczynia na wodę i jedzenie należy oznaczać takimi znakami w postaci spirali, wiru siły, bo one czerpią i skupiają w sobie energię Przyrody i przekazują ziarnu albo wodzie, a w ten sposób dodają nam siły i zdrowia. Tak robili przodkowie... – urwał i spojrzał na chłopaka, stojącego przy drzwiach. – Mów, mów, bo widzę, że już nie wytrzymasz! – Wytrzymam, don Garcilaso, nic ważnego – odpowiedział Amaru. – Chciałem tylko powiedzieć, że wygrałem w Cuzco i napisali o tym w gazecie... Don Garcilaso wziął z jego rąk numer „Wiadomości”, poprawił okulary, przyjrzał się fotografii i czytał przez chwilę. 54 – Don Garcilaso! – przypomniał sobie chłopak. – W nagrodę dostałem zegarek, proszę! – wysunął przegub z zegarkiem z czarnego plastyku. – Tu jest napisane – pokazał palcem malutką plakietkę na pasku pokrytą drobnymi literkami – że to pierwsza nagroda za bieg na pięć tysięcy metrów i data! Niedawno mówiliśmy, że przydałby się zegarek do mierzenia czasu i proszę! Już go mamy! Zegarek ze stoperem! Don Garcilaso spojrzał na zegarek, potem na Amaru, wreszcie przeniósł wzrok na okno i, jakby nieobecny myślami, wymruczał do siebie: – A więc się zaczęło... – Co, don Garcilaso? – nie zrozumiał chłopak. – To, że wygrasz, wiedziałem. Nie spodziewałem się tylko, że tak szybko nadejdzie ta chwila... – znów zapadło milczenie. Przerwał je Amaru: – Jaka? Przecież już wygrywałem. – Chwila – rzekł don Garcilaso zwracając się ku niemu – od której wszystko zacznie się już toczyć samo. Jak śnieżna kula w dół zbocza. Dotychczas ty sam, swoją pracą, stwarzałeś wydarzenia, teraz, gdy już o tobie piszą, gdy zaczną się interesować tobą, gdy staniesz się znany, będziesz musiał się często stosować do wydarzeń, które powstają niezależnie od ciebie. Wielkie zawody, mistrzostwa, a z czasem Igrzyska Olimpijskie... Zaczną pojawiać się ludzie i sprawy, o jakich nie słyszałeś. Coraz częściej będziesz wyjeżdżał z Livitaca, coraz rzadziej wracał. – Nie wiem, czy chcę tego, don Garcilaso – wyszeptał Amaru. Przysiadł na stołku z pnia eukaliptusa i ogarnął izbę takim spojrzeniem, jakby to była chwila pożegnania przed długim rozstaniem. Ta długa ściana wypełniona do stropu książkami, których liczba wciąż wprawiała w osłupienie i niedowierzanie mieszkańców Livitaca. A na bocznej ścianie, wykładanej drzewem, ta skóra jaguara, żółta, z czarnymi cętkami, pamiątka po jakiejś dawnej wędrówce don Garcilasa przez gorącą selvę, oddzieloną Andami. I wiszące przy niej puste skorupy pancerników i gliniane figurki ulepione chyba setki lat temu, znoszone don Garcilasowi przez chłopów, którzy je znajdywali podczas orki na polach. I wreszcie pulpit, niezgrabny i gruby, ale mocno stojący na swych czterech nogach, sklecony dla don Garcilasa przez Quishuara, bez jednego gwoździa, z drewna, kleju żywicznego i skórzanych rzemieni, na którym, jak zwykle, leżała otwarta Księga. Tam, don Garcilaso, stojąc, najchętniej wczytywał się w jej pożółkłe stronice. – Nie obawiaj się zmian zewnętrznych – powiedział stary człowiek. – To nieważne, gdzie się znajdziesz, w jakim otoczeniu, jeśli w sercu, w duszy, w umyśle pozostaniesz sobą, otoczenie zawsze będzie ci sprzyjało. Musisz dbać tylko o to, by we własnym wnętrzu zawsze trzymać się Drogi, a to da ci pewność, odwagę, siłę i zdolność stawiania czoła wszelkim przeciwnościom losu... – don Garcilaso urwał i dodał po chwili. – I wielki dar stwarzania! – Co to znaczy? – nie zrozumiał Amaru. Don Garcilaso nie od razu odpowiedział. Odstawił tykwę na trzcinową matę pokrywającą podłogę, ostrożnie włożył patyczek do słoika z farbą na parapecie okiennym, podniósł się i zaczął spacerować. – Jak ci to powiedzieć? – zaczął. – Widzisz, są dwa rodzaje ludzi, dwa sposoby życia. To znaczy, jest ich więcej pomiędzy tymi dwoma, ale w ten sposób jaskrawiej zobaczysz, o co mi chodzi. Ci pierwsi, to ludzie, którzy swoim życiem coś budują, stwarzają, ulepszają, naprawiają, mają nowe pomysły i dobre idee, coś popychają do przodu, ułatwiają innym, ukazują nowe możliwości, nowe perspektywy, a także łagodzą, uciszają, wprowadzają pokój, zgodę, zrozumienie. I ten drugi rodzaj, ci co niszczą, burzą, podkopują, podgryzają, sieją rozkład, niepokój, gniew, złość i nienawiść, pobudzają do złego, do upadku, chaosu... Teraz chyba rozumiesz? – Tak, don Garcilaso. 55 – To dobrze. Wystarczy, żebyś to wiedział, a już zawsze potrafisz rozróżnić, z kim masz do czynienia, kto jest bliższy jednemu czy drugiemu rodzajowi. Ale mówię o tym nie tylko dlatego. Ważniejsze jest, abyś ty sobie wyraźnie powiedział, w którym miejscu stoisz, gdzie ty przynależysz! – don Garcilaso wycelował palcem w pierś Amaru. – Twój cel i twoja Droga do niego, wymagają, abyś stał na samej górze. Tym doskonalsze będzie twoje życie i twoje bieganie, im doskonalszy umysł, im wyższa, czystsza, bardziej twórcza świadomość... A teraz – zakończył – zabierz tę gazetę i pokaż rodzicom. Musisz ich przygotowywać do swojego odejścia. Jesteś dla nich wszystkim, a choć sami nie zdają sobie z tego sprawy, ich ostatnią nadzieją. Zrób wszystko, by jej nie stracili. No, idź już, dzisiaj odpocznij, a jutro pod wieczór biegamy na stoku Bihuas. Czeka cię pięć kilometrowych podbiegów do grzbietu! Amaru ponownie wsunął złożoną gazetę pod koszulę, chwycił zawiniątko z ziemi i pobiegł do domu. Matka siedziała na murku z dwiema kobietami i przędły nici z wełny trzymanej w płachtach przewieszonych przez ramię. Krzyknął więc z daleka: – Już wróciłem! Jest coś do zjedzenia? – Masz zupę na piecu! – zawołała matka. – Chwała Bogu! Długo cię nie było! – Dawniej – wtrąciła swym zrzędliwym głosem krzywa Zarumilla – jak syn wracał z podróży, zawsze przywoził gościniec, nie wypadało inaczej. Amaru usłyszał te słowa wchodząc już do sieni. Zawrócił na pięcie i podbiegł do matki. Przez chwilę grzebał w zawiniątku i podał jej na dłoni małe pudełeczko o kształcie chatki ze spadzistym dachem. Gdy się go podnosiło, ukazywały się igły, naparstek i szpuleczki nici. – Proszę, to dla ciebie! – powiedział. – Od seniory Zuniga Roca, u której nocowałem. Sam nie miałbym za co kupić. Matka milcząco zamknęła pudełeczko w dłoniach, po czym sięgnęła do ręki Amaru i przycisnęła ją do policzka. Poczuł wilgoć na skórze. Ojca nie było w domu. Zjadł miseczkę zupy i zostawiwszy na stole gazetę otwartą na stronie z fotografią, poszedł się położyć. Przez chwilę próbował myśleć o odbytej wyprawie, lecz zasnął głęboko. Obudził się w nocy słysząc pianie koguta. Przewrócił się na drugi bok, ale już nie zasnął. Przyszedł mu na myśl Moque, śpiący w sąsiednim domu. Pasterz dręczył się winą, a po pierwszych wymyślaniach nikt go nie odwiedzał. Nie próbowano też zbadać, co się stało z alpakami. Wstał nie budząc nikogo, wsunął za koszulę kawałek sera, strąk papryki, placek i wymknął się z chaty. O pierwszym brzasku patrzył już z góry na domy, nie większe od przylepionych do dna misy pestek, niebieskie od dymów sączących się z porannych ogni. Wspinał się bez przystanków, raczej biegł ku górze. Co pewien czas zakosami omijał kaktusy skupione w gniazda, jak pisklęta pod czapą puszystych włókien. Szałas Moque ledwie był widoczny pośród spękanych głazów, dotarł do niego po ścieżkach wydeptanych przez stado. U wejścia wisiała skóra, wetknął głowę do środka i nie wchodząc powiódł wzrokiem po barłogu i okopconych kamieniach ogniska. Ze skałki nad szałasem roztaczał się widok na cały płaskowyż, nierówny, złożony z tarasów porośniętych trawą, poprzecinanych czarnymi pasmami kamieni, w środku zagłębiony. Leżało tam owalne jezioro zasilane przez śniegi. Białe jęzory tkwiły jeszcze za głazami, zaspa za szałasem dosięgała dachu. Postanowił obejść płaskowyż dokoła, zaglądając w sąsiednie doliny. Maszerował i biegł na przemian. Nie było wiatru i posuwał się w szumiącej ciszy. Słyszał nawoływania ptaszków sanuco, szarymi kulkami śmigały nad ziemią. Zdawało się, że przejrzyste powietrze nasiąka błękitem bezchmurnego nieba. Skakał wśród kamieni, w locie wybierał miejsca do oparcia stopy, nagłymi skrętami omijał płaty śniegu lub rozpędem wbiegał na wysoki kamień, by z drugiej strony zeskoczyć na sprężystą trawę przetykaną mchami. Wobec tego biegu czym były tamte na boisku! Po bieżni wymiecionej, pustej, 56 martwej i zamkniętej w sobie. Tu każdy krok był inny, musiał postanawiać w ułamku sekundy, gdzie postawić nogę, wybrać między kamieniem a kępą, ocenić odległość. Mógł biec brzegiem przepaści, zawrócić nad jezioro, ruszyć ze słońcem lub przeciw blaskowi, ku odległej chmurze, za ptakami. U odległego krańca płaskowyżu stanął na wyszczerbionej krawędzi i zajrzał w fioletową dolinę Cumbe. Kipiący pianą strumień wyglądał jak zgubiona nitka. Bliżej, pod swymi stopami, zobaczył ptaki. Dwa krążyły leniwie, trzeci zerwał się ze zbocza, spłynął ześlizgiem, zanim złapał pod skrzydła ciepły prąd płynący ku górze i jął zataczać spiralę. Były to gallinazo, sępy. Amaru usiadł na krawędzi ściany, kilkanaście metrów niżej wrastała w popielate stożki ruchomych piargów. Zaś pół kilometra niżej, w piargach, tkwiła wyspa skał i wielkich głazów. Na nich nieruchome, jak zwykle gdy się najedzą, siedziały sępy zwrócone pod wiatr piersią, z rozchylonymi dla ochłody skrzydłami. Inne łaziły ociężale po kamieniach, kołysząc się z boku na bok. Padliny nie mógł dojrzeć z odległości. Podnosząc się, usłyszał szum powietrza, szybko narastający odgłos jakby fali wiatru, płynącej nie wiadomo z jakiego kierunku. Nagle przypomniał sobie! Kiedyś poznał ten dźwięk, w okamgnieniu rzucił się na ziemię. Uderzenie przeszło tuż nad nim, czarny kłąb z warkotem lotek przewalił się jak błyskawica nad krawędzią przepaści, zaledwie go musnąwszy. Olbrzymi kondor po chybionym ciosie, rozpędzony jak pocisk, okryty stalowymi piórami, runąwszy w dolinę, rozsunął zwarte przy tułowiu skrzydła i wyszedł z nurkowania świecą, która wyniosła go ponownie na wysokość Amaru. Utraciwszy szybkość, splanował, chwycił prąd pod skrzydła i już bez drgnienia lotki pozwalał się dźwigać ku górze, ciemny, podobny w tej pełnej światła przestrzeni do czarnej płachty. Wznosił się błyskając śnieżną krezą wokół nagiej szyi. Amaru poszukał na niebie. Był i drugi, tkwił tam, utopiony w szafirze jak strzęp nocy. Przyszło mu do głowy, że w pobliżu jest gniazdo z jajem lub pisklęciem. W przeciwnym razie zapewne nie miałyby odwagi atakować człowieka. Zajrzał na półki, występy, filary skalnej ściany. Zobaczył na płytach białe smugi odchodów. Pisklę było już wyrośnięte. Stało w gnieździe na ostrej iglicy, na kopcu suchych gałęzi i pożółkłej trawy. Zauważył, iż opodal piargi dochodziły do samej krawędzi, tamtędy mógł się opuścić ku miejscu, gdzie żerowały sępy. Jął zbiegać po stoku wbijając pięty w żwirowisko. Spełzało wraz z nim grzechocząc, większe kamienie wyrwały się z masy i skacząc pędziły na dół. Sępy słysząc hałas wyciągały szyje, po czym jeden po drugim próbowały się zerwać. Bardziej ociężałe, nie mogąc wzlecieć, odbiegały niezgrabnie, przewalając się z boku na bok. Znalazł obie alpaki w rozpadlinach wśród głazów, na płatach śniegu. Niewiele już zostało ze zwierząt rozerwanych na strzępy. Obejrzał czaszki, nosiły ślady uderzeń tak potężnych, jakie mogły być zadane tylko przez kondora żywemu zwierzęciu, które ptak chce dobić. Zrozumiał, co się stało. Moque nie powiedział prawdy. Para kondorów zapewne strąciła alpaki ze ściany, a gdy poranione upadkiem stoczyły się po piargach, zostały tam dobite. Moque, przerażony tym, co się stało, wolał opowiedzieć o zadymce niż przyznać się, że nie upilnował stada przed ptakami. Wiedział przecież, czym grozi ich sąsiedztwo. Zaś jeśli nie wypatrzył kondorów w porę, świadczyłoby to o jego niedołęstwie. Powrócił na płaskowyż. Cienie chmur już pełzały po grzbietach. Za łańcuchem Quishuar rozkwitał, puchł i pęczniał obłok jaskrawy, jak lepiony z kul świeżego śniegu, wznosił się piętrami, nadymał filary i baszty. Amaru zbliżył się do brzegu jeziora. Ukląkł, aby się napić, było lodowate. Wodę otaczał pas twardego piasku i żwiru, wypróbował go nogą, był zbity i sprężysty. Ruszył po nim biegiem, samym skrajem wody. Wąska plaża prowadziła łukiem. Zrobił pół okrążenia, wyobraził sobie, że jest na stadionie. Obejrzał się, jakby w nadziei, że zobaczy lekko pochylone postacie biegnące za nim. Będę tu trenował – pomyślał. 57 O zmroku był na dole. Zgłodniały wpadł do chaty, zastał tam alkada i dwóch innych chłopów. Ojciec częstował ich domowym piwem. – A, jesteś! – powiedział, spojrzał jakoś inaczej niż zwykle na syna. W jego głosie, zazwyczaj twardym i surowym, zabrzmiały jakby miękkie tony. Utkwił spojrzenie w zegarku widocznym na przegubie Amaru. – Przyszliśmy tu radzić w całkiem innej sprawie – rzekł alkad – ale się zgadało o tobie i powiedziałem twojemu ojcu o tym, jak wygrałeś i przeczytałem, co o tobie napisali w gazecie. Także powtórzyłem, co zaoferowali łaskawie profesor Zuniga i seniora Roca. Twój ojciec się zgadza. Ojciec pokiwał głową. – Tak widać być musiało – powiedział. – Taki się urodził i zawsze było wiadomo, że nie nadaje się do pracy na roli. Ale i tak możesz być porządnym człowiekiem – zwrócił się do Amaru. – A ziemię ci zapiszę, bo nie mam nikogo. – Co wy! – przerwał alkad. – Tak mówicie, kumie, jakbyście na łożu śmierci już leżeli. – Lepiej teraz powiedzieć, nie czekać – odparł ojciec. – Jak już tam pojedzie, to może nie wróci? – Wrócę, ojcze... – odparł szeptem Amaru, bo coś ścisnęło mu gardło. – Dziękuję... – schylił się i pocałował dłoń ojca, grubą, spracowaną i pachnącą ziemia. – A teraz lepiej powiedz – odezwał się podejrzliwie chłop Quishuar, który zawsze skądś wiedział, co kto we wsi robi i wszystkich posądzał o jakieś spiskowanie – co robiłeś na górze? Wyszedłeś przed świtem i dopiero teraz wracasz? Spojrzenia obecnych zwróciły się na Amaru. – Byłem w szałasie Moque i rozejrzałem się trochę – odparł. – A! – zainteresował się alkad. – I co zobaczyłeś? – Tak jak mówił Moque – odrzekł Amaru. – Alpaki przepadły. Jeszcze pełno tam śniegu, mogły spaść w dolinę. Kiedy wróci na górę ze stadem – dodał – musi je paść z daleka od urwisk. Widziałem parę kondorów. Jeszcze tego samego dnia alkad wezwał do siebie dwie kobiety z mężami. Wysłuchały kazania. Tydzień potem Moque powędrował ze stadem na górę. W niedzielę po południu, w pustej izbie szkolnej, nauczyciel posadził przed sobą Amaru. Na pulpicie z surowego drzewa rozłożył arkusz kancelaryjnego papieru i napełnił czarnym atramentem swoje wieczne pióro. – Długopisem nie wypada – powiedział, po czym ze skupieniem zaczął pisać podanie do władz oświatowych w Cuzco, przedstawiając ucznia, którego gmina wysuwała do dalszego kształcenia. Zgromadził już potrzebne papiery, świadectwa z lat poprzednich, oświadczenie ojca i zgodę Gminnej Rady. W tym samym czasie alkad pisał list do profesora Zunigi, wyrażając wdzięczność za chęć wzięcia Amaru pod dach rodzinny, co było lepsze z pewnością od mieszkania w bursie. „Niech Pana Bóg strzeże – zakończył – za dobre serce i chęć służenia innym. Zawsze wierny uczeń, alkad z Livitaca”. Wkładał list do koperty, gdy usłyszał warkot. Wyjrzał przed dom jak inni. Traktor był już daleko, w sąsiedniej dolinie, zresztą, nie było to jego pyrkanie. Ujrzano, jak świeżo wyciętą, jeszcze nie skończoną drogą, po jej wybojach i hałdach kamieni, przebija się żółty, nieco obdrapany łazik okryty płócienną budą malowaną w kwiaty. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, najpierw zza kierownicy student z rozwichrzoną czupryną, potem z wolna, prostując obolałe kości, profesor Zuniga Roca. Dwa dni przedtem, podczas wieczornego spaceru wokół placu Broni, przed obsypanym kwiatami krzewem purpurowych bugenwilli, profesor natknął się na dawnego kolegę, nauczyciela gimnastyki. Nie widzieli się długo i obu przyszło na myśl, by podzielić się swym najmocniejszym przeżyciem ostatniego czasu. Ucieszyli się na wiadomość, że obaj byli 58 świadkami zwycięstwa Amaru na stadionie. Nauczyciel gimnastyki, don Luis Felipe, powtórzył swoje zdanie wygłoszone już tam na zawodach. Profesor Zuniga miał więcej do mówienia, przemyśliwał nad sprawą i teraz wziąwszy kolegę za ramię, wyłożył mu swe zamiary. – Wiesz? – powiedział – to mnie odmłodziło. Znów zapragnąłem zrobić coś niezwykłego, coś innego niż co dzień. Może porywam się na zbyt wiele, ale jeden raz w życiu chciałoby się uczestniczyć w wielkim wydarzeniu. Przynajmniej uczestniczyć, jeśli już nie można być jego sprawcą. Chcę mu pomóc, zrobić z niego kogoś... Nie! – poprawił – tego on musi sam dokonać, ja mogę tylko usunąć kilka przeszkód, o których on jeszcze nie wie. To jest tak niewiele, a może będzie najlepszą rzeczą, jaką uczyniłem w życiu? Postanowiłem działać, to się nie może rozpłynąć w gadaniu. Sam pojadę do niego, poproszę Alfreda, mojego studenta, ma stary samochód terenowy, może jakoś tam dotrze. – Za dziesięć dni – powiedział na to don Luis Felipe, emerytowany nauczyciel gimnastyki z Kolegium Loreto – odbędą się w Arequipie mistrzostwa lekkoatletyczne kraju. Nie mamy wiele czasu. To było jak porwanie i wszystko do wieczora odbywało się jak w oszołomieniu. Don Garcilaso, który przyjął na noc pod swój dach profesora i jego studenta, pokuśtykał z nimi do domu Amaru, aby ich przedstawić rodzicom i aby profesor sam mógł ich poprosić o zgodę, a także wyjaśnić, jak zamierza zaopiekować się ich synem. Gromadka dzieci i wyrostków snuła się za nimi i nie odstępowała Amaru. To było jednym z największych wydarzeń w ich życiu, a obejrzane już przez wszystkich zdjęcie w gazecie chłopaka z ich wsi wydawało się cudem. Zanim pojawili się niespodziewani goście, Amaru sądził, że wprawdzie postanowienie jest podjęte, lecz ma jeszcze dużo czasu, by się z nim oswoić. Trochę się przestraszył nalegania profesora Zunigi, by wyruszyć nazajutrz, lecz obawy rozproszyła wieczorna rozmowa z don Garcilasem. – Wszystkie tajemnice Księgi już ci przekazałem – powiedział stary człowiek, gdy zostali sami. – Z tym co wiesz, co zapamiętałeś, możesz wszędzie ćwiczyć. Nie jedziesz za morze. Możesz do mnie pisać, a ja ci będę wysyłał jeszcze dalsze nauki. I pamiętaj – wstał z krzesła, podszedł do Amaru i objąwszy go za ramiona, przycisnął do siebie. – Nie musisz się obawiać. Księga mówi, że ten kto wszedł na Drogę, jest najbezpieczniejszym człowiekiem na świecie. Dopóki znajduje się na niej, wszystko będzie mu sprzyjać, wszystkie niewidzialne siły mają go w opiece. A cokolwiek go spotka, jest zaplanowane dla jego dobra i dalszego rozwoju. Dlatego jedź śmiało i pokonuj przeszkody, zawsze trzymaj się Zasad, bo przyszedłeś na świat, jak mówi Księga w swoich pierwszych słowach, „para germinar y florecer como un flor bello i precioso”, „by tutaj wykiełkować i zakwitnąć, jak piękny, drogocenny kwiat”. Wyjechali do Cuzco o świcie, a już dziesięć dni potem znowu byli w drodze do Arequipy. Z wysokich Andów zjeżdżali ku wybrzeżu, a kiedy otwarła się ostatnia dolina prowadząca od lodowych wierzchołków, ujrzeli przed sobą Białe Miasto, Arequipę. Don Luis Felipe pochylił się ku przodowi, profesor Zuniga, siedzący za kierownicą swego samochodu, oderwał oczy od pasma asfaltu. – Patrz – rzekł do Amaru – mówią, że jest jak brylant w otoczeniu szmaragdów, białe ściany domów i zielone łąki. Wjechali na plac Broni zamknięty u jednego boku przez długą, niską katedrę z jasnego kamienia. Dwie ostre wieże bodły niebo, a pomiędzy nimi, jak w obrazie ujętym w ramy, tkwiła panorama Andów z potężnym Pichu-Pichu i Chachani wznoszącym pobielany łeb na sześć tysięcy metrów. Wysiedli przed Hotelem Turystów, w cieniu palm o pniach podobnych do kolumn i rozwichrzonych koronach. Powietrze było łagodne i pachnące kwiatami. 59 Nad wejściem do hotelu rozpięto transparent z napisem powitalnym dla uczestników zawodów. Miejsc wolnych nie było, gdyż kluby sportowe zajęły wszystkie dla swych zawodników i trenerów. Jedynie Amaru, po zgłoszeniu się w biurze mistrzostw, gdzie odszukano jego pisemne zgłoszenie, dostał kartę uczestnictwa i na jej podstawie przydzielono mu łóżko w pokoju zajętym już przez trzech innych sportowców. Jego opiekunowie musieli poszukać dla siebie noclegu w innym hotelu. Poznał swoich konkurentów, spotkał ich na odprawie długodystansowców, miał czas im się przyjrzeć. Większość już się znała dobrze z rozmaitych zawodów, klepali się po ramieniu lub obejmowali na powitanie. Było jednak kilku nowych i wraz z nimi Amaru musiał uścisnąć wszystkie dłonie. Po odprawie poszli gromadą na trening i Amaru przekonał się tam, jacy byli silni. W większości wyżsi od niego, dobrze umięśnieni. Grube uda i smukłe, napięte łydki lekko unosiły ciała. Ruchy mieli sprężyste, pełne utajonej siły, zdawało się, że są zdolni do każdego wysiłku, a ich piersi kryją niezmożone płuca. Dowiedział się na odprawie, jakie będą rozegrane biegi. O trzech tysiącach metrów z przeszkodami nie słyszał nigdy dotąd. Zawodników pouczono, jak mają się zachowywać na bieżni, gdyż niektórzy nie startowali jeszcze w tak poważnych zawodach. Usłyszawszy to, poczuł się raźniej, nie był tu wyjątkiem. Zdziwiły go upomnienia, aby biegacze nie przepychali się nawzajem, a także umyślnie nie przeszkadzali, gdy ktoś ich wyprzedza. Czyż to nie było oczywiste? Zdumiał się, słysząc wezwanie, aby zawodnicy nie kryli się za plecami innych, pozwalając się im prowadzić, i aby nie myśleli nadmiernie o miejscu na mecie, lecz walczyli o najlepszy czas, do jakiego są zdolni, i dali z siebie wszystko, gdyż w przeciwnym razie poziom biegów w kraju nie podniesie się nigdy. Wyniki mistrzostw miały posłużyć do wyznaczenia kadry narodowej na Igrzyska Ameryki Łacińskiej w Santiago de Chile. Pojadą tylko ci, którzy uzyskają odpowiednie czasy, samo miejsce nie wystarczy. Już po zapadnięciu zmroku Amaru i trzej jego współmieszkańcy posłali łóżka, ale oprócz niego nikt się nie położył. Odwlekali chwilę zaśnięcia, siedząc na brzegu materaców i rozmawiając sennie. Oglądali pantofle z kolorowej skóry, próbując palcami kolców na podeszwie: – Ojciec mi przywiózł z Bostonu – mówił ich właściciel. – Kolce są z lekkiego stopu, w ogóle są lekkie, zobacz – zważył but na dłoni. – Niezłe – odparł drugi – ale ja wolę cięższe, lubię czuć coś na nodze, to mi dodaje szybkości. Co to za spodenki? – wyciągnął rękę. – W takich biegasz? – Jedwabne. Kiedyś mi poradził ten wicemistrz Arroyo, pamiętasz, są śliskie, chłodne i lekkie, ale nie wchłaniają potu tak jak bawełniane. Amaru podniósł z poduszki głowę i zerknął w ich stronę. Przyszło mu do głowy, że coś się może kryje w tych przedmiotach. Pomagały biec szybciej? Wszyscy poświęcali im tyle uwagi. – Nie jestem w najlepszej formie – odezwał się któryś z rezygnacją w głosie. – Czuję przetrenowanie. Mój trener obliczył, że powinienem pobić swój rekord życiowy, ale ja w to nie wierzę. Ciągle jestem zmęczony. – Nie widać tego, oglądałem cię na bieżni – rzekł jego sąsiad. – Nie widać, ale ja to czuję. Start też mam spóźniony, z Paolem nie wygram stu metrów. – Myślisz, że ja wygram? W klubie mi powiedzieli, że bez trzeciego miejsca nie mam się co pokazywać, liczą, że pojadę na Igrzyska, ale ja wiem, że będzie dobrze, jeśli się zmieszczę w pierwszej szóstce. Dziesięć kilometrów jest tak obsadzone w tym roku jak nigdy. A ty? – obejrzał się na Amaru. – Nie śpisz? Przecież ty jesteś zgłoszony na piątkę. – Mhm... – odparł Amaru. 60 – Też nie najlepiej trafiłeś – mówił tamten. – Vittore wygrywa, jak zechce, a jeszcze masz Acariego, który zszedł na wiosnę poniżej czternastu minut. Castiiia też jest w formie. Jaki miałeś czas ostatnio? – Ostatnio? – powtórzył Amaru, próbował sobie przypomnieć. Uśmiechnęli się, sądząc, że ukrywa przed nimi. Ale naprawdę nie pamiętał czasu, jaki podano gazecie po jego biegu w Cuzco. Dziwiły go te rozmowy, mogło się wydawać, że żadnemu z nich nie zależy zbytnio na tym, żeby wygrać. Z góry przewidywali, jakie zajmą miejsce, mówili o tym chłodno, jakby ze znudzeniem, pogodzeni, że raz ten, raz inny, jakby zrezygnowani, nieco osowiali, zajmujący się troskliwie swoim sprzętem, wciąż grzebiący w walizkach i torbach, gdzie trzymali jakieś buteleczki i pudełka z kremem. Dopiero gdy zgasili światło i zapadła cisza, przekonał się, że był w błędzie. Płynęły minuty i nikt nie zasypiał. Kręcili się, skrzypiały siatki, słyszał ich głośne oddechy i westchnienia, przewracali się z boku na bok, sięgali w ciemności po zegarek. Teraz już wiedział, że nie są wcale tak spokojni, jak to w dzień udawali, dręczyły ich jakieś myśli. Wreszcie któryś zapalił lampkę przy łóżku i zaczął czytać książkę. Za chwilę drugi podniósł się na łokciu. – Co tam – szepnął. – Zażyję tę pastylkę, bo inaczej nie usnę. – Będziesz jutro do niczego – odparł czytający. – Po nie przespanej nocy byłoby jeszcze gorzej. Zresztą mam start po południu, zdążę oprzytomnieć – poszedł boso do łazienki, nalewał wody do szklanki. Amaru leżał nieruchomo, też nie zasypiał i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że to nie oni mu przeszkadzają. Zwykle mógł usnąć, gdy tylko się położył, przy palącym się świetle i głośnej rozmowie. Coś mu się udzieliło z panującego w hotelu nastroju, serce biło szybciej, niż powinno. Pierwszy raz odkrył w sobie niepokój o to, co się stanie jutro na stadionie, tak jakby wynik biegu wcale nie był pewny. – Co ci przychodzi do głowy! – szepnął sam do siebie. – Już dawno powinieneś spać! Ułożył się wygodniej, na wznak i zamknąwszy oczy rozluźnił całe ciało. Posuwając się wzwyż, jak zwykle, od palców stóp poprzez nogi, tułów, szyję aż do czubka głowy, wczuwając się kolejno w każdą część ciała, rzepki i golenie, biodra, brzuch i ramiona, łopatki, szczęki, uszy, zjednoczył się z ciałem, przekazał mu uczucie ociężałości, senności, znużenia. Ziewnął rozluźniony. Teraz rozpoczął oddechy Szybki, głęboki wdech napełniający do samego dna płuca i od razu wydech, spokojny i nie wysilony Zarazem powtarzał sobie: napełnia mnie energia, czerpię ją, piję, nasycam nią całe ciało, czuję, jak mnie przenika, jak się we mnie gromadzi, jak się ze mną jednoczy, a teraz biegnę z tą siłą, biegnę i wygrywam, jestem pierwszy na mecie, wygrałem, wygrałem, wygrałem, wygrałem... Mówił to w duchu i odczuwał radość, ujrzał jaskrawo i wyraźnie, tak jak się tego od miesięcy uczył, białą taśmę mety, gratulujących mu ludzi, okrzyki, podniecone twarze, kwiaty i klaszczące dłonie. Wygrałem... Z tą myślą, tak mocno utrwaloną, jakby była ona substancją ciała, jakby z niej, nie z krwi i kości, był cały zbudowany, zasnął i twardo spał do rana. Obudził się, gdy było już jasno, lekki, pełen energii i radości, już jakby po wygranym biegu. Dochodziła dziesiąta, nigdy w życiu nie spał tak długo. Inni w jego pokoju byli jeszcze pogrążeni we śnie. Umył się i ubrał. Na korytarzach było trochę ruchu. Zawodnicy chodzili w dresach ze znakami klubów. Zjadł śniadanie w na pół pustej sali, po czym wszedł do hallu. Profesor Zuniga Roca i don Luis Felipe unieśli dłonie na powitanie. – Nieźle dziś pospałeś! – Bardzo się denerwujesz? – spytał don Luis Felipe. – Wczoraj w nocy trochę – odparł. – Nie wiem, co się stało. Teraz wcale. – Masz! – profesor wręczył mu niebieską torbę zamykaną na zamek błyskawiczny – To dla ciebie. 61 Wewnątrz znalazł dwa komplety czerwonych spodenek i białych koszulek, granatowy dres, ręczniki oraz trampki. – Zrobiliśmy zakupy rano – wyjaśnił profesor. – Skoro jesteś już prawdziwym zawodnikiem, musisz mieć to co wszyscy. – Czy naprawdę chcesz biegać nadal boso? – spytał don Luis. – Tak! – odparł stanowczo. Wahał się nieco przyjmując podarunek, który kosztował tyle pieniędzy. Wiedział, że upłyną lata, nim będzie mógł zwrócić. – Już zwróciłeś! – usłyszał. – Jaką wartość ma tych kilkaset soli w porównaniu z tym, co nam dałeś! Może coś tam osiągnęliśmy w życiu, ale żaden z nas, starych, nie odnosił takich zwycięstw jak twoje, prostych, jasnych i... – profesor szukał słowa – i tak wspaniałych, że muszą poruszać wyobraźnię każdego. Pomagamy ci trochę, a przez to czujemy się tak, jakbyśmy trochę i my zwyciężali. Dla nas to jest przygoda, jakiej żaden już nie oczekiwał. Don Luis Felipe wpadł na pomysł, aby pojechać nad morze. Bieg na pięć tysięcy metrów miał być rozegrany późnym popołudniem, było wiele czasu. Amaru wolał nie iść na stadion, a swe codzienne ćwiczenia odrobić gdzieś za miastem. Minęli osadę rybacką Islay i zjechali na plażę. Amaru zanurzył stopy w gorącym piasku i patrzył na grzmiący Pacyfik. Mlecznozielonkawe fale nadpełzały z oddali, łagodne i długie, aby przy wybrzeżu gwałtownie urosnąć i wystrzelić kaskadami piany. Rozlewały się z sykiem po plaży, klęsły i cofały się, odsłaniając dno błyszczące jak szkliwo, wlokąc po nim wodorosty i tocząc muszelki. Ostrygojady, czarne jak kruki, z czerwonymi dziobami, biegały chwytając coś na mokrym piasku. Uciekały przed falą i znów drobiły za nią, kiedy się cofała. Huk przyboju wypełniał uszy, powietrze pachniało solą i gnijącymi szczątkami roślin. Nawet wzburzone Titicaca nie mogło się równać z oceanem. Oszołomiony tym widokiem Amaru wszedł na czarne skały wypełzające spod piasku. Morze wdzierało się na nie i napełniało skalne kotły rozszalałymi prądami. Tysiącem kanałów, przesmyków i otworów kipiel przebijała się na powrót ku morzu odsłaniając płyty podziurawione jak plaster miodu. W przejrzystych jeziorkach kręciła się jak w młynach masa muszli rogatych i spiralnych, różowych, niebieskich, cętkowanych, trących się na proszek. Widział kraby wciśnięte w szczeliny lub przebiegające pośpiesznie do nowej kryjówki. Dalej, za skałami, znalazł znów gładką i ubitą plażę, gdzie nikt go nie widział. Tam, na ciepłym piasku, przy pniu drzewa obdartego z kory i ogładzonego jak marmur przez fale, rozpoczął ćwiczenia. Odprężenie, głębokie oddechy, celem utlenienia tkanek, naładowania ich energią, potem bieg myślowy, aby wpoić ciału psychiczny wzór i wreszcie miękkie, niezbyt szybkie biegi, aby pobudzić krążenie i mięśnie przed właściwym biegiem. Znał to już na pamięć. W dniach startu nie stosowało się już ćwiczeń siłowych i na wytrzymałość. Ocean promieniował siłą nie mniejszą niż góry. W miejscach, gdzie fale uderzały o rafy, ponad grzebieniami piany, Amaru dostrzegał owo białe lśnienie, przejrzystą aureolę energii nasycającej morską wodę. Wiedząc, że to ona, bardziej niż wszelkie ćwiczenia, jest źródłem także jego siły, otworzył się na nią i, oddawszy się od dźwięków i zapachów, skupiając umysł tylko na niej, czerpał energię myślowym nakazem i czuł, jak płynie w niego niewidzialnym strumieniem, życiodajny pokarm dla komórek ciała. Don Luis Felipe wyszedł z morza, obronił się kipieli chcącej go porwać z powrotem, wybiegł na piasek ociekając wodą, chudy, opalony słońcem, dyszał ciężko, we włosach miał strzęp wodorostu. Wyniósł rogatą konchę wyłowioną z głębiny. Mokrą przykładał im do uszu i kazał słuchać zamkniętego w niej głosu Pacyfiku. Dał ją Amaru, aby zawieziona w góry, pomagała mu przenosić się w myślach na wybrzeże, ile razy zechce. Na drewnianej werandzie rybackiej knajpki zjedli lekki obiad. Podano im cebiche, potrawę z surowej ryby wymoczonej w soku cytrynowym, przyprawionej pieprzem i cebulą. Patrzyli na przystań rybacką. Z otwartego morza ściągały sznury pelikanów i obsiadały białe łodzie, aby odpoczywać po dziennym połowie. 62 Po raz pierwszy zobaczył stadion tuż przed samym biegiem. Długodystansowców zebranych w szatni wyprowadził na zewnątrz ktoś w ciemnym ubraniu, ustawił ich szeregiem przed główną trybuną. Widzowie siedzieli w kilkunastu rzędach, głowa przy głowie. Lecz dalej od środka i po drugiej stronie trybuny ławy były niemal puste. Przedstawiono zawodników, przez megafon odczytano ich nazwiska. Amaru widział, jak występowali kolejno, kłaniając się publiczności. Sam spóźnił się z ukłonem, zaskoczony wywołaniem. Jakoś nie pomyślał, że i jego to może dotyczyć. – Widzieliście te puchary? – szeptał ktoś obok niego. – Ciekawe, który dla nas. Pod główną lożą stał długi stół z nagrodami. Na zielonym suknie leżały grube książki, pudła, kwiaty, lśniły szklane puchary z plakietkami ze srebra. Kilku fotografów obwieszonych aparatami kręciło się po bieżni. – Start za dziesięć minut! – oznajmiono. – Proszę odebrać numery. Otrzymał numer siedemnasty, założył na siebie dwa kwadraty płótna, zawiązał tasiemki. Zawodnicy rozpoczęli rozgrzewkę. Niektórzy położywszy się na plecach, podgięli tylko nogi i rozluźniali mięśnie. Ucichły rozmowy, przestali się dostrzegać nawzajem; niewidzącym wzrokiem ślizgali się po trybunach, po grupie skoczków wzwyż, fruwających nad poprzeczką. Każdy zostawał sam ze swoim biegiem. Amaru położył się także i przymknąwszy oczy powoli oddychał. Skupił myśli na strumieniu sączącym się z wolna przez kanały nosowe. Zatrzymał powietrze w płucach i nie dając mu wyciekać, napiął mięśnie gardła i szyi, przyciągnął do mostka podbródek. Rozpoczął stopniowy wydech. Pozostał chwilę bez powietrza, nim zaczął od nowa. Powtarzał to kilka razy, aż uczuł, jak mięśnie brzucha i klatki piersiowej ogarnia fala ciepła. Krew żywiej krążyła niosąc odżywcze składniki do tkanek. Oddech był coraz powolniejszy, choć nadal głęboki. Teraz zwrócił uwagę ku nogom. Rozluźniony, bez ruchu, przeglądał w myśli całą ich budowę, wczuwał się w ich istnienie, obecność każdego palca po kolei, stopy, goleni, kolana, mięśni w łydkach i udach. Uciszony wewnętrznie, daleki od świata, nie miał już w sobie żadnych niepokojów, niechęci, znużenia. Odczuwał lekkość, świeżość ciała, budzącą się w nim siłę. Domagało się pracy, ruchu, biegu... Gwizdek wezwał zawodników do białej linii startowej. Podbiegł bez pośpiechu. Widział kątem oka, jak niektórzy z zawodników robią na piersi znak krzyża, nie dał się zepchnąć do drugiego szeregu, a kiedy padł strzał, od razu objął prowadzenie. Nie dlatego, że taki miał zamiar. To stało się samo, gdyż inni zwlekali. Mając większe doświadczenie, wiedzieli, że czołowa pozycja na początku biegu jest obciążeniem psychicznym, utrudniającym skupienie i, wbrew pozorom, przyjęcie własnego rytmu. Biegacz ma świadomość, że spojrzenia całej publiczności skupione są na nim, że każdy się zastanawia, jak on długo wytrzyma i każdy skazuje go na niepowodzenie, bo wiadomo, że ten, kto się wyrywa do przodu, to najczęściej „zając”, którego zadaniem jest wyśrubowanie czasu dla lepszych zawodników. Zaś ci, biegnący za nim, czając się za plecami, w każdej chwili mogą zaskoczyć go szybkim atakiem. Lecz dla Amaru to wszystko nie miało znaczenia, nie wiedział nic o tym, pierwszy czy ostatni, i tak biegłby po swojemu. Pierwsze dwa okrążenia przebiegł w skupieniu, upewniając się, czy ręce, nogi, tułów pracują dość miękko, bez niepotrzebnych napięć, czy każda grupa mięśni ma chwile odpoczynku następujące po chwilach wysiłku. Złe przespana noc nie zostawiła żadnego śladu, czuł, że ma zapas sił większy niż w poprzednich biegach. Można już było rozpocząć przyspieszanie. Poddawał się przemiennemu rytmowi wirażu, prostej, wirażu; nie sprawiał mu już kłopotu bieg po zamkniętym obwodzie. Gdy pochylony wychodził zza zakrętu pod wiatr, najmocniej odczuwał szybkość, powietrze świszczało wokół głowy. 63 Słyszał głuchy szmer zebranej widowni i wyobrażał sobie, że biegnie w perłowym wnętrzu szumiącej muszli morskiej. Zobaczył na bieżni sunący przed sobą własny, wydłużony cień. Słońce dotykało już krawędzi stadionu. Obok jego stóp pojawił się cień głowy zawodnika biegnącego za nim. Nie mógł być dalej jak o siedem metrów. Przez chwilę Amaru odczuwał pokusę, żeby spojrzeć za siebie i przekonać się o miejscach innych. Nie zrobił tego, powtórzył sobie słowa don Garcilasa. Zwycięstwa miały przyjść wtedy, gdy nie będzie myślał o pokonaniu innych, lecz tylko o lepszym i szybszym biegu. A jeśli ktoś mu dorówna lub go przewyższy, będzie ich dwóch wielkich biegaczy. Rzucił okiem na tablicę pokazującą liczbę pozostałych okrążeń, minęła połowa biegu. Czuł się świeżo, jakby dopiero co wyszedł ze startu. W krótkich odstępach czasu doścignął i wyprzedził trzech najwolniejszych zawodników, ci walczyli już tylko o to, by w ogóle dobiec do mety. Zawodnik biegnący jako drugi za Amaru miał już straty piętnaście metrów i o tyle samo wyprzedzał główną grupę złożoną z ośmiu biegaczy zmieniających się prowadzeniem. Nosił tytuł mistrza kraju i szczególnie zależało mu na tym, aby wygrać wyścig. Początkowo nie przywiązywał wagi do tego, że na prowadzenie wyszedł nie znany nikomu zawodnik, należało się spodziewać, że prędko straci siły. Na razie trzymał się za nim, ułatwiało to utrzymanie dobrego tempa. Po każdym okrążeniu jego trener stojący ze stoperem na boisku podawał mu czas. Zapowiadało się dobrze. Na drugim kilometrze, gdzie zwykle przeżywał kryzys, tym razem osłabienie się nie pojawiło. Upewnił się z radością, że oddech ma niezmiennie głęboki, a uszkodzone niegdyś ścięgno Achillesa mu nie dolega. Gdy zwrócił znów baczniejszą uwagę na to, co dzieje się na bieżni, odkrył, że młody zawodnik przed nim wciąż zwiększa odległość. Przyjrzał się jego ruchom, nie zdradzały wyczerpania. Minęli półmetek, trener znów podał czas, utrzymanie szybkości pozwoliłoby pobić rekord kraju. Obejrzał się. Najbliżsi zawodnicy byli kilkanaście metrów za nim, na ich wsparcie nie było co liczyć. Musiał rozegrać to sam i spróbował dogonić prowadzącego. Na pełnym okrążeniu zyskał zaledwie metr. Publiczność dostrzegła natychmiast jego usiłowania i zachęcała do wysiłku skandując jego dobrze znane wszystkim imię. Ale znaczna część widzów wzięła już stronę młodego biegacza, a poznawszy jego imię z zapowiedzi ogłaszanych przez megafon, jęła przekrzykiwać zwolenników mistrza. Przebiegli trzy czwarte dystansu i zanosiło się na niespodziankę. Już uwierzono na trybunach, że przybysz z dalekiej prowincji do końca nie odda prowadzenia. Atmosfera stawała się gorąca, to mogło przemówić do wszystkich. Zwycięstwo kogoś, kto w ich przekonaniu stał na straconej pozycji od początku biegu. Po to przyszli na zawody ci wszyscy, którzy albo nigdy w życiu nie dotknęli bieżni nogą, albo biegali przed wielu laty. Chcieli oglądać takie właśnie zwycięstwa, przekonywać się na własne oczy, że zwyciężać można. Czerpali stąd otuchę i zachętę, a każda konkurencja była raz po raz odgrywaną opowieścią o walce i wygranej. Do końca pozostały trzy okrążenia. Amaru miał już przewagę pięćdziesięciu metrów. Całą uwagę kierował teraz na podtrzymanie rozwiniętej szybkości. Nie było już miejsca na żadne myśli i spostrzeżenia poza tym, co działo się w nim samym. Nigdy jeszcze dotąd nie wkładał w bieg tyle wysiłku, postanowił dać z siebie wszystko, doprowadzić nawet do zupełnego wyczerpania. Tylko w taki sposób mógł poznać granicę swoich możliwości. Nie słyszał nic oprócz swego huczącego oddechu, czuł, że przestaje panować nad rozpędzonym ciałem, już nic nie mógł poprawiać ani zmieniać w ruchach. Jego myśl nadała szybkość nogom, a teraz one same go niosły, ciężkie, nalane ołowiem i nieczułe, zarazem niemożliwe do zatrzymania. Ramiona ciążyły jak drewniane kłody zawieszone u barków. Cały był szybkością. Rozgrzaną, przeciążoną maszyną prującą ciepłe, zgęstniałe niby płyn powietrze. – Wiecie coś o nim? – pytali się nawzajem dziennikarze sportowi. Stół prasowy był ustawiony obok głównej loży. Pospiesznie szukali imienia Amaru w notatkach, wyszukiwali 64 kartki z tabelami wyników zeszłego sezonu. Tam go jeszcze nie było. Kiedy rozległ się dzwon oznajmiający ostatnie okrążenie, żaden z dziennikarzy nie zajmował się już swoim notesem. Nie odrywali spojrzenia od bieżni, bezwiednie poruszając wargami układali zdania, którymi opiszą ten samotny bieg po zwycięstwo. Już było wiadomo, że padnie wynik rekordowy i najbardziej wątpiący przestali powtarzać dokoła, że zawodnik nie wytrzyma nadanego przez siebie tempa. Biegł lekko i tak miarowo, że z zewnątrz jego wysiłek był niedostrzegalny. Stadion ucichł i w skupieniu przeżywał ten obraz złożony z ruchu i harmonii. Zdumieni, oszołomieni widzowie, przestali śledzić przewagę, jaką miał już nad resztą biegnących. To, co widzieli, istniało samo dla siebie, nie po to, aby służyć porównaniom. Wstążkę mety zobaczył, jak gdyby przez mgłę. Sądził, że przerwawszy ją, upadnie. Ale nie zachwiał się nawet. Przebiegł jeszcze kilkadziesiąt kroków i kiedy zatrzymał się, zrozumiał, że zdoła utrzymać się na nogach. Twarze dokoła były jak rozpływające się plamy. Rozwarte usta, gwałtowne ruchy wyrażały uniesienie, zachwyt, wdzięczność, radość i niedowierzanie. Przez długą chwilę jeszcze nie wiedział, czy hałas dudniący mu w uszach to jego własne tętno, czy też echo stadionu. Don Luis Felipe przeciskał się wśród reporterów błyskających fleszami, którzy wspinali się na palce lub klękali na ziemi. Oglądał się na tablicę świetlną. Drugi zawodnik na mecie, mistrz kraju, osiągnął wynik lepszy o kilka sekund od dawnego rekordu. – Nieprawdopodobne! – powtarzał ktoś w tłoku, jaki zapanował na bieżni. Don Luis Felipe dotarł do Amaru, objął go i powiedział: – Stary! Teraz pokazałeś! – osłaniał go przed napierającymi dziennikarzami. – Profesor – powiedział mu na ucho – rozmawiał z panem Bravo, trenerem naszej kadry olimpijskiej. Pan Bravo zgodził się zamienić z tobą kilka słów, a teraz, kiedy zobaczył, co potrafisz... Czekają tam na ciebie, chodźmy! Dziennikarze sypali pytaniami jeden przez drugiego. Ile masz lat? Od jak dawna biegasz? Skąd pochodzisz? Czy już startowałeś w zawodach? Kim są twoi rodzice? Nazwa twojego klubu? Amaru, zbyt jeszcze zadyszany, potrząsał głową w milczeniu. Starał się posuwać jak najbliżej za plecami don Luisa Felipe. Nie zdołał jednak opuścić bieżni, gdyż zawodników poproszono do dekoracji. Wskazano mu miejsce na podium. Wszedł po dwóch stopniach, po czym musiał się głęboko pochylić, aby ktoś w ciemnym garniturze, wspiąwszy się na palce, zdołał dosięgnąć jego głowy i zawiesić na szyi barwną wstęgę z medalem. Potem wręczono mu wysokie i ciężkie kryształowe naczynie i zaklejoną kopertę, którą odruchowo wrzucił do wnętrza pucharu. Lewą ręką przyciskał kryształ do siebie, podczas gdy prawą podawał do uściśnięcia wielu ludziom, patrzył w uśmiechnięte oczy i błyskające zęby wielu pań i panów i sam odpowiadał uśmiechem na to, co mówili. Niewiele rozumiał. Wciąż z pucharem w ręku znalazł się w ciemnym korytarzyku, prowadzony przez don Luisa Felipe do drzwi z napisem „Zarząd”. Profesor Zuniga Roca był wewnątrz. Zerwał się z krzesła na widok Amaru i bez słowa wyciągnął rękę. Uścisnął mu dłoń mocno i w milczeniu. Cofnął się po wydeptanym dywanie, zatrzymał pod ścianą obwieszoną brudnymi proporcami. Ukrywał wzruszenie chrząkając i szukając po kieszeniach chustki. Na narożu biurka zarzuconego papierami siedział tęgi mężczyzna w płaszczu. W kącie ust trzymał cygaro ćmiące niebieskim dymem zmuszającym go do mrużenia oczu. – Pan Bravo – powiedział profesor Zuniga – jest też pod wrażeniem twojego biegu. Amaru, który przed chwilą ściskał dziesiątki dłoni wyciągających się ku niemu, teraz jakby z rozpędu podał rękę trenerowi. Przez chwilę zawisła w powietrzu. Pan Bravo nie drgnął nawet, tylko jego oczy bardziej się zmrużyły. Amaru chciał już opuścić rękę, gdy trener wreszcie wysunął swoją z kieszeni płaszcza i podał mu dwa tłuste palce. – Hm... – odezwał się don Luis Felipe. – Daj, trzeba to zapakować wziął od Amaru kryształowy puchar. 65 Pan Bravo przemówił. Przesunął językiem cygaro. – Trochę – powiedział – uderzyło ci do głowy, nieprawda? Przyjemnie jest zwyciężać, ale to się nie zawsze udaje. – Dotychczas... – zaczął z ożywieniem profesor Zuniga i urwał. Cygaro znów się przesunęło do drugiego kąta ust. – On sam nie umie mówić? – zdziwił się pan Bravo. – W porządku! – rzekł pojednawczym tonem. – Rozmawialiśmy tu o tobie. Trochę za ostro zacząłem – pomyślał. – Nie trzeba ich zrażać. No, ale nie powinni się dowiedzieć, ile są warci dla mnie. Chłopak spada jak z nieba, czysty talent, o jakim marzy każdy trener, który chce wypłynąć na szerokie wody. – Mógłbym – ciągnął – trochę zająć się tobą. Trzeba wiele nauki, zanim naprawdę nauczysz się biegać. Pojechałbyś do Limy? – Nie – odparł Amaru. – Ale – powiedział profesor Zuniga – nie na cały czas, tylko na okresowe treningi jak zawodnicy kadry narodowej. – Zrozum – mówił trener – potrzeba ci systematycznego treningu, żeby dojść do jakichś wyników. – Jakich? – odezwał się zniecierpliwiony don Luis Felipe. – Rekord kraju nie jest wynikiem? Zresztą on trenuje. – Słyszałem! – Pan Bravo machnął z lekceważeniem ręką. – Profesor Zuniga mówił mi o tym wiejskim znachorze... – ugryzł się w język, ale już było za późno. Amaru cofnął się, odwrócił i wyszedł na korytarz, zamknąwszy drzwi za sobą. W tej chwili uświadomił sobie, co uczynił. Nie powiedział „przepraszam” ani „do widzenia”! Przecież nie chciał urazić pana Bravo, choć ten źle się wyraził o don Garcilasie. To było odruchowe: wydało mu się, że światło ściemniało dokoła trenera i uczuł odpychający powiew chłodu. Uświadomił sobie, że o tym uprzedzał go don Garcilaso: „W miarę postępu ćwiczeń będziesz odbierał coraz subtelniejsze sygnały, myśli i uczucia jeszcze nie wypowiedziane przez ludzi, jak fizyczne wrażenia, jako ciepło, mrok, lodowate tchnienie, zatęchły albo słodki zapach”. Najwidoczniej to właśnie się zdarzyło i tak mocno podziałało na niego, że nie wiedząc kiedy, znalazł się za drzwiami. Chciał wrócić i przeprosić pana Bravo, lecz w tej chwili z pokoju wyszli dwaj opiekunowie. – Chyba dobrze zrobiłeś – powiedział profesor. – Zdaje się, że straciliśmy tylko trochę czasu. Jakiś dziwny człowiek, jakby był zazdrosny o to, że ktoś inny, nie on, tak cię wytrenował. – Mówiłem, że to wszystko niepotrzebne – rzekł don Luis Felipe. – Z takim wynikiem i tak muszą cię wstawić do reprezentacji Peru na Igrzyska Panamerykańskie. To nie zależy od jednego trenera. Zawody jeszcze trwały, gdy wyszli ze stadionu i na parkingu odszukali samochód profesora. Już wsiadali do niego, gdy od grupy osób stojących opodal, wokół mikrobusu z napisem Ministerstwa Sportu, oderwał się młody człowiek i podchodząc, z wahaniem zapytał: – Czy ty jesteś Amaru? Mówił z akcentem, a jego jasne włosy i niebieskie oczy świadczyły o obcym pochodzeniu. Amaru skinął głową, a przybysz rozpromieniwszy się na to, wyciągnął dłoń i powiedział: – Nazywam się Robert Danysz i jestem Polakiem. – Bardzo nam miło – wtrącił się profesor. – W czym możemy pomóc? – Chciałem tylko poznać Amaru i złożyć mu zaproszenie. Widziałem twój bieg – zwrócił się do niego – i styl, w jakim wygrałeś. Zapisałem twój wynik, jeden z najlepszych w tym roku na świecie. – Naprawdę? – ucieszył się don Luis Felipe. – Nie wiedzieliśmy tego! Czy to pewne? 66 – Tak jest, proszę pana! – Robert zapewnił z uśmiechem. – Drugi albo trzeci! – ponownie zwrócił się do Amaru. – Jestem pewien, że będziesz reprezentował swój kraj na Igrzyskach Olimpijskich w Warszawie i chciałbym, w imieniu mego kraju serdecznie cię zaprosić... Amaru był tak zaskoczony, że nic nie odpowiedział. Igrzyska Olimpijskie, mające odbyć się w zimie, o których to i owo już słyszał, w jego świadomości pozostawały jakby w cieniu Igrzysk Panamerykańskich, o których wiele mówiono. Może mógłby na nich wystartować z dzisiejszym wynikiem, ale Warszawa? To nawet nie przyszło mu do głowy. – Ja także biegam – mówił Robert – jestem mistrzem Polski w trójce z przeszkodami. Przyjechałem tu na treningi w górach, bo, jak wiesz, nic tak nie dodaje wytrzymałości i siły jak prawdziwa wysokość. Masz szczęście, że się tutaj urodziłeś – zażartował. – Ja, żeby wbiec na wysokość czterech kilometrów musiałem tu przylecieć zza morza. No, a przy okazji, spotykam się z najlepszymi i w imieniu Komitetu Igrzysk zapraszam ich do Warszawy. Jutro rano będę opowiadał o Igrzyskach w sali konferencyjnej hotelu. – Jaka szkoda – rzekł profesor Zuniga – że już wyjeżdżamy. – Naprawdę? – spytał Robert z żalem. – Myślałem, że będę mógł trochę porozmawiać z Amaru. – Ja też żałuję – odezwał się Amaru, poczuł sympatię do tego chłopaka – ale muszę trenować, a tutaj, w Arequipie, nie ma o tym mowy. Pożegnali się, wymieniwszy adresy. Ponieważ Amaru nie miał też ochoty na udział w wieczornej konferencji prasowej zwycięzców, postanowili od razu wyjechać. Zabrali swoje rzeczy z hotelu i za chwilę opuszczali już miasto drogą prowadzącą do Puno. Przy kierownicy siedział profesor, z tyłu Amaru i don Luis Felipe. Sięgnęli do torby, aby się upewnić, że kryształowemu pucharowi nie grozi stłuczenie i aby wreszcie przeczytać w spokoju napis wygrawerowany na srebrnej plakiecie. Wówczas spostrzegli kopertę wetkniętą do wnętrza przez Amaru. Zawierała podłużny, kolorowy druczek. Don Luis przyjrzawszy mu się zawołał: – Nie puchar, ale to jest właściwa nagroda! Czek na dwa tysiące dolarów! Nie pomyśleliśmy o tym! Wszyscy trzej nie stąpamy po ziemi! Przecież dla zwycięzców były pieniężne nagrody! Dobrze, żeś tego nie zgubił! Odkrycie zrobiło na profesorze takie wrażenie, iż zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Włożywszy okulary, dokładnie przeczytał treść czeku i uderzył go dłonią: – Nie ma wątpliwości! – powiedział. – Jest twoje nazwisko i imię i suma, którą wypłaci Bank Narodowy... Amaru! To twoje ciężko zarobione pieniądze, zasłużyłeś na nie! – Wypłaci mi? – Amaru jeszcze nie rozumiał. – Za co? Nie mogę tego przyjąć. – Rozumiem cię dobrze – powiedział profesor. – Dla mnie to także niebotyczna suma, cóż dopiero dla ciebie. Myślę, że to równowartość ziemi jaka należy do twojej rodziny. Tak, tak, trudno ci to pojąć... – dodał, widząc osłupienie malujące się na twarzy chłopaka. – To, na co twój ojciec całe życie w znoju i pocie pracował, ty, w ciągu czternastu minut... Ale to są dwie epoki, dwa światy obecne w naszym nieszczęsnym kraju. Ty miałeś szczęście i tym jednym biegiem przebiłeś się do innych czasów... Pojechali dalej. Amaru, oszołomiony, powoli przychodził do siebie. Takie niespodzianki szykowała mu Droga! Czuł się nadal nieswojo, nie miał przekonania, że na to zasłużył. Zbyt wielka była różnica między tymi groszami, które udawało mu się czasem ściskać w dłoni, a tym majątkiem, tą ogromną sumą, spadającą jak z nieba. Tyle nie potrzebował! Ze swoim bieganiem czuł się wolny, bogaty i szczęśliwy. A te wszystkie przedmioty, które się kupuje, były wobec tego niczym. Ale matka i ojciec? Z nimi było inaczej. Znali tylko strach przed głodem, nieszczęściem, biedą i chorobą. Mógł to teraz zmienić, sprawić, by chociaż na stare lata poczuli się wolni od obaw, od strachu i ciężarów, jakie im dotychczas przynosiła każda pora roku. 67 Przed północą ujrzeli Titicaca i znaleźli się w Puno. Oświetlone przez Księżyc w pełni wody jeziora i niebo, były szafirowe. Bladym złotem lśniły wyciągnięte na brzeg trzcinowe łodzie. Wynajęli pokoje w hoteliku na wybrzeżu i przed położeniem się do łóżek wyszli jeszcze na pomost. Zbudowany na palach, sięgał daleko nad wodę. – Nie przejmuj się tym zdarzeniem z panem Bravo – don Luis Felipe oparł dłoń na ramieniu Amaru. – Po prostu powiedz sobie, że są ludzie lepiej i gorzej wychowani. Nie chciał cię obrazić. – Wcale się nie przejmuję, zapomniałem o tym – odpowiedział Amaru. – Księga mówi, że kto się obraża, robi krzywdę sobie... – Hmmm – powiedział, usłyszawszy to, profesor Zuniga. – To mądre, a mówi też dlaczego? – Tak! – odparł Amaru. – Bo to zakłóca spokój, a królewski biegacz musi być w swym wnętrzu spokojny i cichy. – Szybciej wtedy biega? – To też, ale o to chodzi, że tylko ci ludzie, których umysłu i serca nic nie zakłóca, nawet najmniejsze złe drgnienie, mają dostęp do energii Przyrody i mogą wzmacniać nią ciało. – Wygląda na to – profesor klepnął po plecach swego przyjaciela – że to my będziemy uczyli się od Amaru rzeczy, o jakich nam się nie śniło! – To wszystko jest w Księdze – rzekł chłopak. – Ja tylko powtarzam to, co wyjaśnił mi don Garcilaso. Księga jest napisana starym językiem i sam bym niewiele zrozumiał. – Niezwykły człowiek z tego don Garcilasa – powiedział profesor z zadumą. – Właściwie nic o nim nie wiemy. Opowiadał ci kiedyś o sobie? Ma jakąś rodzinę? I co robił w życiu? – Nie wiem – odpowiedział Amaru. – Don Garcilaso nie chce mówić o sobie. Powtarza tylko, że gdyby na starość nie przeniósł się do Livitaca, zmarnowałby życie i dla nikogo nie zrobił nic dobrego. – Mieszkał w Limie? – Pokazywał mi tylko fotografie. Jest na nich młodszy niż teraz. Na jednej stoi przy samochodzie z jakąś seniora, chyba jego żoną, bo na innym zdjęciu, też z nią, siedzi na schodkach domu. – No cóż – powiedział profesor. – Musimy uszanować jego wolę, skoro nie chce mówić... A teraz do łóżek! Przed zaśnięciem wydarzenie z trenerem Bravo samo powróciło przed oczy Amaru. Ucieszył się z tego, bo była to próba, czy zrozumiał Księgę i czy nauczył się przestrzegać jej zasad. Cokolwiek się dzieje, niech cię nie dotyka, nie rani, nie przeraża, bo wszystko jest po to, by cię doskonalić. Każda przykrość jest tylko ćwiczeniem, mającym cię czegoś nauczyć, coś w tobie poprawić i zahartować cię na wszelkie przeciwności losu. Leżał na poduszce i zdawało mu się, że słyszy głos don Garcilasa mówiącego te słowa. A potem, za jego wskazaniem, wzbudził w sobie wdzięczność za to, co się stało. Za zwycięstwo w biegu i spotkanie z trenerem. Zwrócił się z nią do swojej opiekuńczej siły, dziękował i wywoływał przyjazne uczucia do trenera. Łatwo się to udało, więc od razu wiedział, że nic nie zdołało naruszyć jego wewnętrznego spokoju. Jego umysł i dusza były tak uciszone, jak tafla uśpionego jeziora, leżącego tam w nocy, a to oznaczało, że był wciąż zdolny do czerpania siły ze źródła wszechświata. Zbudził się o świcie, gdy wszyscy jeszcze spali, pobiegł brzegiem jeziora i odszukał dom don Enrique Huasi. Słońce ledwie wschodziło, złociły się trzciny, głosy kaczek niosły się nad wodą, lecz mimo wczesnej pory don Enrique już doglądał wiązania łodzi przez dwóch pracowników. Ujrzawszy przed sobą Amaru, zmarszczył brwi i usiłował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy go widział. – Don Enrique – pomógł mu Amaru – mieszkałem u pana z Jose! 68 – Tak, tak! – rozpromienił się don Enrique. – Nie do wiary, jak bardzo się zmieniłeś! Inny z ciebie człowiek! Czy Jose też przyjechał? – Nie, tylko ja z moimi opiekunami, wracamy z Arequipy do Cuzco i tu nocujemy. Pomyślałem sobie, że wpadnę do pana i podziękuję za tamtą gościnę. – No, no, nie ma za co! Jose to jeszcze dzieciak... A wiesz, stosuję twój sposób jedzenia i dobrze się czuję. Już nawet mi nie szkodzi to, co Paragua gotuje! Ależ się zmieniłeś! – nie mógł wyjść z podziwu. – Urosłeś, zmężniałeś, prawie cię nie poznałem. A co u ciebie słychać? – Będę teraz chodził do szkoły w Cuzco – doszedł do głosu Amaru. – A w Arequipie biegałem na mistrzostwach kraju. – Wygrałeś! – Wygrałem. – Domyśliłem się tego – powiedział don Enrique. – Ja się znam na ludziach! Ten tam – wskazał palcem jednego z robotników związujących pęk totory, trzciny – to leń zakazany, wystarczy, że się odwrócę... Ale poznaję po oczach, kiedy czegoś nie zrobi i potrącam mu z płacy. A po tobie widać, coś takiego masz w twarzy... Od razu wiedziałem, że zajdziesz wysoko i może przyślesz kiedyś widokówkę staremu, a ja będę się chwalił ludziom, że to od ciebie, od samego don Amaru, że u mnie mieszkałeś... – Don Enrique, niech pan ze mnie nie żartuje! – uśmiechnął się chłopak. Rozstali się przyjaźnie. Pobiegł brzegiem z powrotem. Tak, wszystko się zmieniało i świat stawał się inny. Miał rację don Garcilaso, Księga prawdę mówiła! Po śniadaniu złożonym z małych rybek smażonych na oliwie ruszyli do Cuzco. W południe byli w domu. Tylko na chwilę profesor zatrzymał wóz na rynku, a don Luis Felipe wbiegł do kiosku i wrócił z naręczem gazet. Chwilę potem wszystkie naraz otwierali, rozkładając na stole nakrytym już do obiadu. Wiodąc palcami po wysokich szpaltach szukali sprawozdań z zawodów. Donia Matylda wsuwała dłoń w gazety i pospiesznie wyciągała spod nich brzęczące talerze. Nie trzeba było wielkich poszukiwań. „Tajemniczy biegacz z Andów” czerwony tytuł przekreślał stronicę. Czytali głośno przerywając sobie nawzajem: – „Historyczny bieg na pięć kilometrów. Nikomu nie znany zawodnik otworzył nową kartę w biegach. Nikt dotąd w naszym kraju nie zwyciężał w sposób tak nieodparty, jak to uczynił Amaru, uczeń z dalekiej wsi andyjskiej, sprawiając największą niespodziankę mistrzostw”. „Pojawił się talent, o jakim nie marzyliśmy od dawna. Po prostu trudno było uwierzyć w to, co oglądaliśmy własnymi oczami. Amaru rozprawił się ze stawką naszych najlepszych biegaczy z dziecięcą łatwością. Tego talentu nie wolno zmarnować”. „Nareszcie doczekaliśmy się biegacza wielkiego wymiaru. I to w przeddzień tak ważnych wydarzeń, jakimi są Igrzyska Ameryki Łacińskiej oraz Olimpiada”. Tyle mówiły dwa dzienniki miejscowe. Stołeczna gazeta dostarczona do Cuzco porannym samolotem poświęcała znacznie mniej miejsca mistrzostwom lekkoatletycznym, ograniczając się tylko do podania wyników i krótkiego omówienia. Don Luis Felipe znalazł zdanie: „Pewne wątpliwości budzi pomiar czasów w biegach. Trudno też powiedzieć, czy dystanse były właściwie odmierzone. Dotyczy to zwłaszcza biegu na pięć kilometrów, którego wyniki, zaskakująco dobre, zbyt już przewyższają to, czego można było oczekiwać od naszych biegaczy długodystansowych”. Poniżej widniała wzmianka: „Skład naszej ekipy na Igrzyska Amerykańskie w Santiago de Chile będzie ustalony w najbliższą środę na zebraniu Narodowego Komitetu Sportu”. – Czekajmy spokojnie – powiedział don Luis Felipe i odłożył gazetę. Następnego dnia Amaru stał w cieniu arkad placu Broni, patrząc na ruch miejski, gdy ktoś go uderzył po ramieniu. Obejrzał się i poznał Teofila, zawodnika, z którym nocował w jednym pokoju w Arequipie. 69 – Dlaczego uciekłeś? – pytał Teofilo. – Nawet nie mogłem ci pogratulować! – przycisnął palcami plaster przylepiony do policzka. – Przewróciłem się na mecie – wyjaśnił – na szczęście już za taśmą. – Jak ci poszło? – spytał Amaru. – Nie tak dobrze jak tobie – odparł Teofilo – ale wygrałem dwieście metrów. Mówię ci, w autobusie – wskazał głową za siebie – cały czas rozmawiało się o tobie. Zazdroszczę ci! – powiedział szczerze. Z autobusu poczęli wyskakiwać inni zawodnicy, podbiegali jeden po drugim. Dowiedział się od nich, że Komitet mistrzostw ufundował dla zwycięzców wycieczkę do Machu Picchu. Nazajutrz o świcie mieli wyjechać z Cuzco wagonem motorowym. – Amaru, pozwól! – powiedział Teofilo, biorąc go za łokieć – poznam cię z Robertem, Polakiem, który u nas trenuje. – My się już dobrze znamy! – ucieszył się Robert. – Ty też pojedziesz z nami? Słyszałem w autobusie, że jesteś samotnikiem i stronisz od ludzi. To prawda? – Przesada – odpowiedział Amaru – ale nie jest dobrze być w tłumie... Pojechałbym z wami, tylko muszę zapytać... O, już idzie profesor! – obejrzał się w stronę podcieni z witrynami sklepów. Profesor Zuniga Roca wyszedł stamtąd, niosąc torbę zakupów i plik gazet pod pachą. Spytany przez Amaru, odpowiedział: – Pewnie, że jedź z nimi! Szkołę zaczynasz dopiero od przyszłego tygodnia, a Machu Picchu musisz zobaczyć. Po tym wszystkim – potrząsnął gazetami – po tym całym zgiełku, jarmarku interesów, człowiekowi potrzebne jest jakieś oczyszczenie. Aby znów zaczął widzieć, co naprawdę jest ważne, a co jest tylko śmieciem. Może jeszcze nie zdołasz tego w pełni zrozumieć, za mało przeżyłeś, ale to, co tam ujrzysz, zostanie już na całe lata. Profesor Zuniga Roca był mądrym i wykształconym człowiekiem, ale zbyt krótko znał Amaru, zbyt mało o nim wiedział, aby zauważyć, że wtajemniczenie w nauki Księgi już dało chłopakowi to, czego inni nie osiągają nawet przez całe życie. – Tymczasem zapraszam was na anticucho! – zawołał profesor, wskazując głową indiańskiego chłopca przy dymiącym piecyku, który piekł coś nad rozżarzonymi węglami drzewnymi. – Nasz gość, Polak, musi tego spróbować! Robert, Amaru i Teofilo poszli za profesorem i po chwili każdy z nich trzymał w palcach zaostrzoną trzcinę z nadzianymi na nią sześcioma kąskami mięsa. – Fantazja! – powiedział Robert, podnosząc oczy do nieba i chrupiąc trzaskające w zębach anticucho. – Z czego to zrobione? – Nie zgadłbyś! – odparł profesor. – To najlepsze części serca wołowego. Przez noc marynuje się je w occie z przyprawami, a w czasie pieczenia smaruje oliwą z palącą papryką. Nie ma nic lepszego! – roześmiał się. – Amerykanie nie mogli zrozumieć, dlaczego ich hotdogi nie przyjęły się w Peru! Ty już będziesz wiedział! Wagon z głuchym dudnieniem silnika sunął dnem kanionu Urubamby. Amaru nie odrywał oczu od kipiącej rzeki strzelającej bryzgami w okna kolejki. Woda nie płynęła, lecz toczyła się, zwalała, skakała z progów, płyt przez rumowiska głazów. Światło dnia ledwie tu docierało i lodowate strumienie miały barwę siną. Nad nimi, z czarnych skał nigdy nie obsychających, zwisały konary pnączy i nawisy mchów. Wychynęli z obłoków rozpylonej wody na małą stacyjkę w rozszerzeniu kanionu. Zygzakowatą ścieżką jęli się wspinać wzwyż urwiska pokrytego tropikalną roślinnością. W prześwitach między koronami palemek i kiściami paproci ukazywała się przeciwległa ściana wąwozu, pionowe urwisko pnące się wraz z nimi. Tysiąc metrów ponad rzeką dotarli na skalne siodło i oślepieni słońcem, nakrywając oczy dłońmi, spojrzeli na Machu Picchu, kamienne miasto zawieszone jak gniazdo kondorów między dwiema przepaściami. 70 Amaru wszedł na wąskie schodki wykute w litej skale, odłączył się od innych i pobiegł dalej w górę po stopniach z błękitnego granitu. Znalazł się na półkolistym wykuszu, skąd widział całe miasto pod swymi stopami. Było wyrzeźbione w kamieniu, ułożone z granitowych klocków, pozostających w takim porządku, jakby przed chwilą opuścili je ludzie. Tylko dachy trzcinowe nie oparły się wiatrom. Zaglądał z góry w otwarte prostokąty murów, widział podwórka wykładane płytami, kwadratowe sadzawki, żłobione w skale rynny wodociągów i skalne ławy. Uliczki-przesmyki ledwie mieszczące człowieka i trapezoidalne bramy. Poniżej murów obronnych, już nad przepaściami, widniały tarasy uprawne, wąskie i strome jak schody Pod nimi był tylko przestwór bezdennej otchłani, nasycony światłem, szumiący dalekim echem wodospadów. Teofilo z Robertem odszukali Amaru i pociągnęli za sobą. – Idziemy na Huayna Picchu! – powiedzieli, wskazując ostro zakończony wierzchołek skalnej turni, wznoszącej się kilkaset metrów ponad ruinami. Nie namyślając się długo, ruszył w ślad za nimi. Biegli wzwyż stopniami wykutymi w granicie, spiętrzającymi się coraz bardziej, na kształt skalnej drabiny. Przepaść rosła pod nimi. Niebawem trzeba już było pomagać sobie rękami i torować drogę wśród pnączy zwisających ze szczelin i bujnych kęp roślinności obsiadającej ciągi skalnych półek. Zadyszani stanęli na szczycie i usiedli na ukośnym głazie, wyniesionym pod niebo. Otoczeni zewsząd błękitnym przestworem, spojrzeli na dół. Amaru ogarnął spojrzeniem to miasto wyrzeźbione w granicie nieznanymi rękami, w niewiadomym czasie, nie wiadomo przez kogo zamieszkane i kiedy opuszczone. Ale trwające od stuleci w nie zmienionym stanie. Wsłuchał się w dzwoniącą ciszę, pojął, że patrzy na rzecz stojącą ponad czasem, porami roku i codziennym życiem. Zobaczył w tej chwili to, co ją stworzyło: świetlistą energię. Patrzył, nie skupiając wzroku na żadnym szczególe, a wtedy ponad ruinami, ponad górską przełęczą ujrzał, mimo ulewy słonecznych promieni, jeszcze jaśniejszą od nich poświatę bijącą jak łuna pod niebo. Ta białobłękitna zorza, tryskająca fontannami, pióropuszami przejrzystego świecenia, wszystko tłumaczyła: to było miejsce wyjątkowe, wybrane, było źródłem siły wysyłanej przez Ziemię. Dlatego powstało tu miasto, wiszące na skałach jak gniazdo kondorów, tam gdzie miast się nie buduje. Dlatego przetrwało przez wieki. Podniósł się i począł tę energię wchłaniać. Oddychał głęboko i zwrócił ku przełęczy dłonie, a w myślach, bezgłośnie poruszając wargami, powtarzał: płyń do mnie, napełniaj, daj mi swoją siłę... Robert i Teofilo, widząc to, zrozumieli, że stali się świadkami jednego z tych tajemniczych ćwiczeń, które kryją się za zwycięstwami Amaru. – Powiesz nam co robiłeś? – spytał Robert, gdy Amaru znów usiadł między nimi, rozluźniony, promieniujący pogodą i spokojem. – Czerpałem energię – odparł bez wahania. – Z powietrza? – Ze wszystkiego... – uświadomił sobie, że oni nic nie wiedzą! Nie znali Księgi i nie umieli jeszcze dostrzec świecenia. Ale don Garcilaso kiedyś mu powiedział, że tej wiedzy nie wolno zatrzymywać dla siebie, że kiedyś będzie ją musiał przekazać dalej, bo ona należy do wszystkich, którzy gotowi są ją przyjąć. Słuchali z uwagą. Spróbował ich nauczyć, jak dostrzec energię bijącą z własnych palców trzymanych na tle nieba. Niezbyt się to udało, nie byli pewni, czy widzą. – Musicie próbować – powiedział – pewnego dnia nagle zobaczycie białe aureole. Ale to nie jest takie ważne, bo i tak ją wchłaniacie, to energia świata, z której wszystko jest utkane. – Mówisz, że ją wchłaniamy, ale w jaki sposób? – spytał Teofilo. – Ja tego nie czuję. – Patrząc na piękne widoki, piękne niezwykłe krajobrazy, takie jak ten przed nami – mówił coraz śmielej. Słowa don Garcilasa, dobrze utrwalone w pamięci, teraz powracały, nasuwając 71 się same. – Jeśli coś was zachwyca, podoba się wam, jeśli podziwiacie kształty czy kolory, harmonię, jakiś piękny przedmiot, obraz albo scenę, jeśli was porusza do głębi, przejmuje, jeśli odczuwacie zadowolenie, radość, podziw, jeśli budzą się w was łagodne uczucia, odczuwacie przyjemność z patrzenia, to znaczy, że otworzyliście się w tej chwili na energię życia i ona do was płynie i nasącza ciało. – To takie proste? – zawołał Teofilo. – Teraz już rozumiem – rzekł Robert – dlaczego nie mogę oderwać oczu od tego, co tu leży przed nami! To ta energia sprawia, że od razu poczułem się lepszy i zmieniony. – Księga mówi – wtajemniczał ich dalej Amaru – że taki stan ducha to miłość. Ona jest stanem psychicznym całego kosmosu. Wszechświat nie zna innego uczucia. Wypełnia go miłość, dlatego wszystko zamiast się rozpadać i popadać w chaos, łączy się i buduje gwiazdy, galaktyki i planety z ich życiem. Ludzie nie mogliby odczuwać miłości, gdyby ona już nie istniała. Oni tylko otwierają się na jej odczuwanie, a razem z nią czerpią energię i siłę Przyrody. – No dobrze – zgodził się Robert – ale przez większość czasu patrzymy na rzeczy zwykłe, nieciekawe, a często brzydkie, zniszczone, nędzne, chore, zrujnowane, czy to znaczy, że wtedy nie pobieramy tej siły? – Nie. Tak długo, dopóki jesteśmy obojętni albo odczuwamy niechęć do czegoś lub kogoś – odpowiedział Amaru. – Ale jest na to sposób, skoro wszystko nie może wyglądać pięknie i wspaniale, my sami możemy sprawiać, by się odmieniało. – Jak mam to robić? Nie jestem czarownikiem! – Jesteś! Powiedz tylko sobie, że na świecie nie ma nic zwyczajnego, że każda trawka i drzewko, które wyrosły z nasienia, każda wrona, która wylęgła się z jaja, są prawdziwym cudem. I ty sam jesteś niezwykły, cały twój organizm jest czarodziejski. Podziwiaj to wszystko w każdej chwili, zachwycaj się istnieniem, choć go nie rozumiesz, a będziesz miał dostęp do siły. Wrócił do Cuzco jeszcze spokojniejszy niż zazwyczaj. Na rynku pożegnał się z zawodnikami jadącymi dalej do Arequipy i wrócił do domu. Zastał profesora czerwonego na twarzy z oburzenia, uderzającego dłonią w stronicę trzymanej gazety. Dowiedział się, że powodem wzburzenia jest brak jego nazwiska na liście reprezentantów Peru jadących na Igrzyska do Chile. Słowa „niesprawiedliwość”, „skandal”, „zawiść” niewiele znaczyły dla niego w tej chwili. Gniew profesora stygnął. Spojrzał na Amaru. – Niezbyt cię to przejęło – zauważył. – Nie – odparł tylko. W tej chwili profesor nie mógłby jeszcze zrozumieć, że od jednych zawodów nic nie zależało. Zamiast w Chile, w tym samym dniu mógł pobiec tutaj, na boisku w Cuzco i wiedział, że wynik osiągnie ten sam. Do tego nie potrzebował huczącego tłumu i zawodników następujących za nim. Jeśli bieg był dobry, pozostawał takim bez nagrody, bez powinszowań i wywiadów w prasie. Do wieczora profesor i równie podniecony don Luis Felipe ochłonęli. Zarzucili też myśl jazdy do Limy, aby tam osobiście upomnieć się o prawa Amaru. Zgodzili się jednak, że w ogóle trzeba coś zrobić, i Amaru nie sprzeciwiał się, kiedy telefonowali do Limy prosząc centralę o połączenie z działem sportowym dziennika. Okazało się, że redaktor, który widział zresztą bieg Amaru w Arequipie, jest również zdumiony decyzją Komitetu i przygotował artykuł na ten temat. Prosił o cierpliwość i zapewnił, że Amaru ma już w Limie swoich zwolenników, którzy nie spoczną, dopóki nie zobaczą jego nazwiska na liście. Najbliższe dni wykazały, że nic nie przesadził. Redakcja w otwartym liście zapytywała Komitet o powód nieuwzględnienia najlepszego w tej chwili biegacza w kraju. Drukowano też listy napływające od czytelników. Podawali przykłady zmarnowanych w przeszłości talentów i apelowali do różnych organizacji społecznych o opiekę nad Amaru, rzucali nawet 72 myśl przeprowadzenia zbiórki pieniężnej i utworzenia funduszu, aby mu umożliwić uprawianie sportu i naukę. Tym, co naprawdę zwróciło uwagę Amaru, było kilka zdań anonimowego autora: „Wkrótce po niespodziewanym zniknięciu młodego zwycięzcy na pięć kilometrów wśród osób związanych z organizacją mistrzostw rozeszła się pogłoska, jakoby stosował on własny, oryginalny system treningu, podobno oparty na zupełnie innych zasadach niż ogólnie przyjęte. Mówiono, iż system ten stawia czynniki psychiczne na równi z fizycznymi. Wyniki są oszałamiające”. Po kilku dniach profesor wrócił z Uniwersytetu, powiewając płachtą gazety, minę miał triumfalną. Dziennik zamieszczał odpowiedź Komitetu Sportu. Komitet raz jeszcze rozpatrzył sprawę Amaru i na wyraźne żądanie opinii publicznej postanowił włączyć go do reprezentacji. Jednakże – jak pisano – poprzednia decyzja nie była nie przemyślana, jak to zarzuca się Komitetowi. Przeciwnie, omawiano sprawę szeroko, a przeważyło zdanie trenera, pana Bravo. Stwierdzał on, że jedno zwycięstwo, chociaż odniesione w poważnych zawodach, nie może świadczyć o prawdziwych umiejętnościach nie znanego dotychczas biegacza. Mogłoby się okazać, stwierdzał pan Bravo, że wyczyn był jednorazowym zrywem „dzikiego” talentu i więcej może się nie powtórzyć. Zaś Igrzyska Amerykańskie, gdzie występują przedstawicielstwa narodowe, nie są właściwym miejscem do dokonywania doświadczeń. Wstyd kompromitacji spada wówczas nie na zawodnika, lecz na flagę narodową... – Wszystko potrafią ubrać w najwznioślejsze słowa – powiedział don Luis Felipe i zakończył: – No, to pakuj się, bracie! Granicę przekroczyli w miejscowości Arica, zawodnicy nawet nie musieli wysiadać i po krótkim postoju autokar potoczył się dalej szosą panamerykańską. Amaru siedział przy oknie obok Teofila. Za przydymioną szybą widzieli suchą ziemię, pobrużdżone pagóry bez roślin. Pomarszczone, jakby skurczone zbocza o kolorze siarki, jasne usypiska popiołów wulkanicznych i czarne jak smoła warstwy lawy. Korytami rzek od niepamiętnych czasów nie płynęła woda, śmigali nad nimi po betonowych przęsłach, zaglądając w głąb kanionów, gdzie czaiły się kępy kaktusów. Autobus chyląc się na zakrętach, błyszcząc srebrnym pancerzem, wypadł na szerokie przestrzenie płaskiej pustyni. Przy szosie zjawiły się tabliczki z napisem „Atacama”. Widzieli glinę spękaną w wielo boki o podwiniętych brzegach, wybielone kości mułów. W pobliżu Antofagasty pojawiło się morze. Przecinali skaliste przylądki, migały tunele i raz po raz odsłaniał się widok na Pacyfik, uśpiony i szafirowy. Jasne statki ściągały półkolem ku wejściu do portu. Do Santiago de Chile wjeżdżali o zachodzie słońca, gdy ozdobne kamienice i gładkie drapacze powlekała złocistoczerwona poświata. Nad ulicami rozpięto napisy witające ekipy kilkunastu krajów, gmachy niknęły wśród pęków chorągwi, sklepy ubrano kwiatami. Zawodnicy zamieszkali przy parku La Quinta w nowoczesnym miasteczku studenckim. Stąd miano ich dowozić autobusami na Stadion Narodowy. W jadalni Amaru natknął się na pana Bravo, który przybył do Santiago już wcześniej. Ukłonił się, ale trener jakby go nie spostrzegł zajęty rozmową. Kładli się już spać, gdy do pokoju zajrzał kierownik ekipy. Ujrzawszy palące się światło, wszedł i zamknął drzwi za sobą. – Masz gościa – powiedział do Amaru – nie udało mi się go wypłoszyć, powiedział, że musi cię poznać osobiście. – Może jutro? – spytał Amaru. 73 – Nic z tego. Siedzi w hallu i upiera się, że nie wyjdzie. Wpuszczę go tutaj, może jak zobaczy, że jesteście już prawie w łóżkach, nie będzie za dużo gadał. To Joao, ten brazylijski biegacz. Uważany za najpewniejszego zwycięzcę „piątki”. Już wie o tobie z gazet. Joao był wysoki i szczupły, miał skórę ciemną i błyszczącą. Puściwszy klamkę, od razu skierował się w stronę Amaru, choć Teofilo siedział bliżej wejścia. Wyciągnął szeroką dłoń do powitania, równocześnie siadając na łóżku. Mówił bez przerwy, mlaskając językiem i przewracając oczami. Najchętniej patrzył w sufit nad głową Amaru. Starał się mówić po hiszpańsku, ale przekręcał słowa i co chwilę wtrącał kilka portugalskich, po czym je tłumaczył. – Usłyszałem, że przyjechali Peruwiańczycy, więc zaraz mówię sobie, Joao, idź się przywitać z Amaru, twoim przyjacielem, i powiedz mu, że Joao z całą pewnością jest jego przyjacielem, choćby inni powtarzali sto razy, że jest inaczej. Tak sobie myślę, że jeśli mam się z tobą spotkać na jednej bieżni, w jednym biegu i jeden z nas musi wygrać, no, to lepiej, żeby wygrał mój przyjaciel niż wróg, no nie? – wyszczerzył białe zęby i ciągnął: – I myślę sobie, że jak już ja wygram ten bieg, to i tobie będzie przyjemniej, że pierwszy był twój przyjaciel, Joao, i nie będziesz miał do mnie żalu, mam rację? Powiedz, nie będziesz miał żalu? – Nie – odparł Amaru przygryzając wargę. Teofilo za plecami gościa zakrył usta ręką. Zgasił lampkę przy swoim łóżku i schował się pod kocem. Joao obejrzał się. – Już późna pora – oznajmił – ale musiałem tych kilka słów powiedzieć, nie mógłbym usnąć bez tego. Moi kibice ciągle ze mnie żartują, mówią, że Joao się skończył i przegra z Amaru. Przyjechała ich tu cała gromada, będą krzyczeć i trąbić na stadionie. Tak żartują, ale naprawdę to nie pozwolą mi przegrać, jak myślisz, przegram z tobą? – nie czekał na odpowiedź. – Nie mogę przegrać, nie miałbym po co wracać do Brazylii, rozerwaliby mnie na strzępy! Jak myślisz, zrobisz taki sam czas jak w Arequipie? – znowu nie czekał na odpowiedź Amaru, zerwał się i tyłem szedł ku drzwiom. – Joao, powiedzieli mi, od trzech lat nie przegrałeś żadnego biegu, można na ślepo założyć się o każdą sumę, że wygrasz, więc i teraz nie możesz okazać się gorszy. Choćby sam diabeł zstąpił z Andów i chciał się z tobą ścigać! Więc myślę sobie, że wygram z tobą, bo nie wiem, co by się ze mną stało, po prostu nie mogę sobie wyobrazić, co by mi zrobili, gdybym... – nie dokończywszy zdania Joao znikł w korytarzu. Zaraz jednak ponownie wsadził głowę do pokoju. – Pomyślałem, że możesz sądzić, że Joao boi się tego wyścigu, więc chcę cię zapewnić, że strach nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu powiedziałem sobie, Joao, idź się przywitać z Amaru – zniknął już na dobre. Teofilo wystawił czerwoną twarz spod koca. – Jaki jest, taki jest – rzekł chwytając oddech – ale biegacz z niego dobry. W Brazylii modlą się do niego. Póki nie zacznie przegrywać. Lepiej nie wchodź w drogę jego wielbicielom. A mówiąc poważnie, co ty myślisz o nim? – Myślę, że jest mu potrzebna Nauka. Gdyby znał Księgę i stosował się do niej, byłby naprawdę niepokonany. Pamiętasz, co wam mówiłem w Machu Picchu o energii? – Pewnie! Stale myślę o tym! – Joao tak się zachowuje, ponieważ czuje brak energii, ona z niego ucieka, wypływa. Każde zdenerwowanie i każdy niepokój powodują straty. Księga uczy, że ludzie zbyt zajęci sobą sami odcinają się od źródeł Siły, a wtedy jedynym sposobem jej czerpania jest dla nich zdobywanie przewagi psychicznej nad innymi. Wówczas energia przepływa do nich, a wypływa z tych drugich, którzy ulegli kłótni, awanturze. Don Garcilaso mówi, że kiedy dwóch ludzi się kłóci, to wcale nie chodzi o to, kto ma rację, a wyłącznie o to, by psychicznie zgnębić przeciwnika i ukraść jego energię. Oni sami nawet o tym nie wiedzą. Don Garcilaso też mówi, że to z tego powodu ludzie są tacy kłótliwi i próbują innych upokorzyć. 74 Rano odbył się trening całej ekipy na stadionie Independiente. Po południu zwiedzano miasto. Wysiadali z autobusu, aby pieszo wchodzić do parków i na dziedzińce gmachów. Przechodnie przystawali na widok zawodników z herbem peruwiańskim. Wielu witało się z nimi i zagadywało. Czuło się, że całe to olbrzymie miasto żyje w tych dniach sportem. Na autach furkotały chorągiewki z symbolami Igrzysk. Amaru po raz pierwszy odczuł w tym dniu, czym jest nastrój wielkich zawodów. Odnajdywał go w zaciekawieniu przechodniów, zafrasowaniu działaczy niecierpliwości dziennikarzy, skrywanym niepokoju zawodników, w brzmieniu różnych języków, rozmaitości rysów, barw skóry, nie znanych pieśniach wieczorem w obozie, obcych zapachach ulic, afiszach na murach. Wieczorem opisał wrażenia w liście do don Garcilasa, jak zwykle, co tydzień. Zapytał go o zdrowie, podał, jak on sam się czuje oraz jak trenował w ostatnim okresie. Na koniec napisał: „Należało zacząć list od podziękowania, ale zapomniałem, więc teraz to robię, żeby nie przepisywać wszystkiego. Dziękuję, don Garcilaso, za przesłanie całego opisu treningu, dużo miał pan z tym roboty, ale teraz łatwiej będzie mi tego używać, bo ten stary brulion z notatkami, do którego mi pan dyktował, strasznie zabazgrany. Także bardzo dziękuję Panu Nauczycielowi, za to, że przepisał wszystko na maszynie...”Do rozpoczęcia biegu na pięć kilometrów pozostawało półtorej godziny Amaru spakował się i wyszedł do hallu, gdy zawołano go do telefonu. Kierownik ekipy, bawiący od rana na stadionie, chciał mu przypomnieć, by na czas wyjechał ze studenckiego miasteczka. Amaru zapewnił, że się nie spóźni. Przez oszkloną ścianę widział autobus, wsiadała do niego grupa oszczepników z Boliwii. Usłyszał jeszcze, że Teofilo wszedł do finału dwustu metrów z doskonałym czasem. Odwiesił słuchawkę i wyszedł na uliczkę. Do autobusu tłoczyły się zawodniczki Wenezueli. Stał za nimi, czekając, aż wsiądą, kiedy podszedł do niego nie znany mężczyzna. – Paolo Martin jestem – przedstawił się. – Chciałem – powiedział jakby z zażenowaniem i nieśmiałym uśmiechem – prosić cię o autograf, tutaj, na tym – pokazał gazetę „Życie Sportowe” z fotografią Amaru na pierwszej stronicy. Podsunął długopis, Amaru podpisał. – Ja – mówił Paolo Martin, jakby wciąż zawstydzony swą śmiałością – ja wierzę, że wygrasz, chociaż zdania są różne. Czekałem tu dwie godziny, żeby zdobyć twój podpis. – Przepraszam – powiedział Amaru – autobus zaraz rusza. Mężczyzna obejrzał się z roztargnieniem. – Ach! – uderzył się w czoło. – Przecież ja mam tu samochód! – brzęknął kluczykami. – Proszę, zrób mi tę uprzejmość i pojedź ze mną na stadion, będziemy dwa razy prędzej niż ten stary klekot – złożył błagalnie dłonie. – Proszę jak o łaskę, to będzie legenda rodzinna! Paolo wiózł na stadion słynnego biegacza, który dzięki temu pobił rekord świata... – wskazał dłonią stojącego nie opodal forda. Amaru rozśmieszony dał się zaprowadzić do wozu. Paolo otworzył przed nim drzwiczki i z głębokim ukłonem zaprosił do środka. Sam obiegł wóz dokoła i usiadł za kierownicą. Ruszył równocześnie z włączeniem zapłonu i od razu znaleźli się przed autobusem, który rozsiewając chmurę dymu z wolna nabierał szybkości. Za chwilę wpadli w sznur pojazdów i prędkość nieco zmalała. Paolo Martin nie odrywając spojrzenia od szyby powiedział: – Nie wiesz nawet, jaki to zaszczyt dla mnie. Zawsze podziwiałem wielkich zawodników. Jak można być tak spokojnym! Przecież za chwilę rozegra się wszystko. Ja – szukał w myśli – ja bym chyba wybuchł, gdybym musiał czekać! Ostatnia godzina musi być najgorsza – skręcał z ulicy w ulicę ze zgrzytem opon. – Mamy mnóstwo czasu – powiedział – stąd na stadion osiem minut. Co byś powiedział, gdybyśmy wpadli na wzgórze Świętego Krzysztofa? Widać z niego całe Santiago. – Skręcił w Aleję Opatrzności, przeskoczył mostem rzekę Mapocho i gnali już stromo wznoszącą się ulicą. – Mówię ci – zapewniał – to jest widok, jaki pamięta się przez całe życie. Dziś powietrze jest czyste, będzie widać Andy. 75 – Wolałbym – odezwał się Amaru – być na stadionie wcześniej. Nie sprzeciwiał się jednak. Pomyślał, że dobrze będzie przed startem, choć na chwilę, wyrwać się z miasta, z jego ciasnych ulic, strumieni samochodów. Chciał zobaczyć daleki widnokrąg, góry łączące się z niebem. Dachy zostawały w dole, wzrok sięgał do coraz odleglejszych dzielnic. – Chcę – mówił Paolo – żebyś wyniósł jak najlepsze wspomnienia z mojego miasta. Ja tu wpadam co tydzień, żeby popatrzeć z góry, i nigdy nie mam tego dosyć. Ocieniona drzewami szosa wznosiła się spiralą i wyprowadziła ich na platformę pod szczytem. Otaczały ją korony starych dębów i skałki. Paolo jak przedtem otworzył drzwi przed Amaru. Na występie skały widniał basen kąpielowy, wypełniony zieloną niby szmaragd wodą. Zdawało się, że jest zawieszony nad miastem, daleko pod nim błyszczały oddzielone urwiskiem dachy Santiago. Ujrzeli sylwetki pływaków rozmazane w przejrzystej wodzie, jaskrawe parasole i leżaki na trawie. Amaru podniósł wzrok i spomiędzy gęstych cienistych gałęzi spojrzał na pustynię, jaka otaczała miasto. Brunatne kopy, nagie, wyschnięte jak pieprz. Z jałowych dolin wiatr wynosił obłoki czerwonego pyłu. Wyżej stały Andy. Nie od razu je dostrzegł. Zawisły w powietrzu, jakby uniosły się w niebo. Lśniły bladą bielą zalodzonych grani. Paolo, jakby rozumiejąc jego ciche życzenie, odsunął się kilka kroków. – Pójdę tam – powiedział – do tego pawilonu... – rozległy się jego cichnące kroki. Amaru wspiął się wyżej i pod drzewami, na szczycie pagórka, znalazł miejsce, gdzie nic nie przesłaniało widoku. Góry pływały w błękicie, te bardziej oddalone stapiały się z niebem, wyglądały jak chmury. Dostrzegł rysę na niebie kreśloną przez samolot. Biała smuga była jak oszczep szyjący przestworza. Zbiegł do samochodu, Paola nie było. Czekał chwilę, potem ruszył po kamiennych stopniach ku pawilonowi skrytemu wśród kwitnących rododendronów. Wewnątrz był bar, kilkanaście osób na wysokich stołkach sączyło napoje przez słomki, pobrzękiwał lód w szklankach. Również tu go nie znalazł. Wrócił do auta i przez chwilę kręcił się dookoła. Płynęły minuty. U drugiego końca placyku ktoś wsiadał do samochodu, bez namysłu puścił się biegiem. – Może mnie pan zabrać do miasta? – spytał. W tej samej chwili usłyszał wołanie. Paolo wybiegł z bocznej alejki wymachując rękami. Zbliżył się zadyszany. – Przepraszam najmocniej – powtarzał. – Już jedziemy! Spotkałem kolegę szkolnego, pierwszy raz po piętnastu latach, rozumiesz, mówiłem mu o tobie... – Która godzina? – przerwał Amaru wsiadając do forda. Paolo uderzył się po ręce, wysunął przegub z rękawa. – Nie mam zegarka – tłumaczył, wciąż miał przepraszający wyraz twarzy – ale nie jest późno, mamy jeszcze ponad godzinę, pytałem przed chwilą – zapalił silnik i samochód zaczął staczać się ze wzgórza. – Prawda? – mówił Paolo. – Widok jest nieopisany, a góry dzisiaj jak z cukru! – Dokąd jedziemy? – spytał po chwili Amaru. – Trzeba było przejechać przez most. Paolo Martin rozejrzał się trochę nieprzytomnym wzrokiem. – Ach! – zawołał. – Ależ ze mnie... Straciłem głowę. Pojechałem tędy – tłumaczył – odruchowo, bo to moja codzienna droga do biura. Zaraz zawrócimy. Okrążył zespół domów, zawrócił do mostu, na skrzyżowaniu utknęli pod światłami, a zaraz potem ford zaplątał się w ciasne uliczki graniczące z targiem i mógł już posuwać się tylko bardzo wolno naprzód, pośród stosów skrzynek, straganów, wózków ręcznych i dostawczych półciężarówek. Paolo mówił bez przerwy, tłumaczył uspokajającym tonem, że 76 gdy tylko się stąd wydobędą, zobaczą stadion przed sobą. Amaru znał już miasto na tyle, by wiedzieć, jaka jest odległość między rzeką Mapocho a stadionem. – Wysiadam – oznajmił. – Słucham? – spytał Paolo, jakby nie dosłyszał. Równocześnie przyspieszył. W tej chwili spojrzenie Amaru padło na wystawę sklepu zegarmistrza. Do rozpoczęcia biegu pozostało piętnaście minut. Siedział jak zmrożony, nie słysząc ani słowa z tego, co mówił Paolo. Na najbliższym skrzyżowaniu, gdy ford zahamował, by przepuścić wyjeżdżający z przecznicy samochód, Amaru wyprysnął na chodnik jak wyrzucony z procy. Nie oglądając się skręcił w szerszą ulicę i przebiegł sto metrów, nim dopadł pomarańczowej taksówki. Wtłoczył się do środka, nie czekając, aż z drugiej strony wyjdą opuszczający ją pasażerowie. Taksówkarz obejrzał się raz tylko, a zobaczywszy twarz Amaru, pojechał szybko i najkrótszą drogą. Wskazówki na jego zegarze sunęły nieubłaganie. Amaru położył na siedzeniu wszystkie, jakie miał, pieniądze i z ręką na klamce trwał gotowy do skoku. Na pierwszych dwustu metrach nie mógł rozwinąć szybkości lawirując między gęstwą parkujących wozów. Potem były stopnie, potrącił kilka osób, sam o mało się nie przewracając, dalej biegł przez trawniki z żywopłotami, brał je płotkarskim skokiem. Przy bramie stało kilku bileterów, udał, że chce przebiec obok wejścia, dokonał nagłego zwrotu i pchnąwszy oburącz kogoś z pękiem biletów w dłoni, wpadł do środka. Słyszał krzyki i tupot nóg za sobą, biegł zygzakiem pomiędzy snującymi się powolnie ludźmi, zanurkował w cień tunelu pod trybuną. Po drugiej stronie omal nie zrolował po schodach sprowadzających na płytę stadionu, skoczył przez barierę i był już na gładkiej, czerwonej, elastycznej bieżni. Usłyszał strzał. Tak jest, byli tam. Wyszli z linii startu. Wysoki Joao, prowadził Scaramanga z Kolumbii. Decyzję podjął w ułamku sekundy, zresztą stało się to bez żadnej świadomej myśli, pędził im naprzeciw zrzucając wiatrówkę, minął sznur zawodników, dopadł linii startu, dwoma szarpnięciami zerwał sznurowadła trampek, zrzucił spodnie i już biegł za nimi, nie bacząc na wołanie startera. Dobiegł do wirażu, już nikt mu nie przeszkadzał, wszedł na drugą prostą. Już zapomniał o wszystkim, co nie było biegiem. Wyrównywał oddech, wszedł w zwykły rytm ruchów. Nie myślał o przewadze tamtych, jakby go nie dotyczyła. Stadion wypełniony po brzegi huczał. Publiczność zawiedziona odwołaniem pojedynku dwóch najlepszych biegaczy, zapowiadanego od dawna przez gazety, oburzona na działaczy, którzy nie umieli wytłumaczyć, dlaczego Amaru nie zjawił się na starcie, pewna, że ktoś ją usiłuje wyprowadzić w pole, objawiała niezadowolenie chóralnymi gwizdami. Przerwano je widząc, że na bieżni powstało jakieś zamieszanie, choć zrazu mało kto poznał Amaru. Ale gdy sprawozdawca objaśnił przez megafon, kim jest ten zawodnik startujący bezprawnie, gdyż nie zgłosił się w odpowiednim czasie i nie posiada numeru startowego, wybuchło uniesienie. Prawidłowy czy nie, wyścig się odbywał, a podjął go zawodnik świadomy tego, że do czołówki ma stratę blisko trzystu metrów. Jeśli na widowni był nawet ktoś, kto myśląc trzeźwo, nie przyznałby Amaru najmniejszej nadziei, teraz dał się porwać innym. W tym, co zobaczyli, było wyzwanie, o jakim nie słyszano, czyn odwagi, który przemówił do każdego. Byli teraz po stronie Amaru, życząc mu zwycięstwa. Byłoby ono dowodem, przeprowadzonym w dzień, przy blasku słońca, na oczach osiemdziesięciu tysięcy świadków, że ten, kto już przegrał, na stadionie czy poza nim, jeśli walczy dalej, wciąż ma wygraną przed sobą. Bieg prowadził Scaramanga, za nim szedł Joao. Wyprzedzali o kilkanaście metrów główną grupę dwunastu biegaczy, za nimi rozciągnęli się sznurem pozostali. Widziano z trybun, że podczas pierwszych dwóch okrążeń ten układ się nie zmienia, sunęli wszyscy jak połączeni niewidzialnym przewodem, dopiero na początku trzeciego coś drgnęło. Amaru począł zmniejszać trzystumetrową odległość od czołówki. Na czwartym okrążeniu doszedł 77 ostatniego biegacza i wtedy dopiero zdano sobie sprawę z jego szybkości. Wyprzedzał jednego po drugim z taką łatwością, jakby stali w miejscu. Zarazem obserwowano uważnie odległość między nim a czołówką, biegnącą teraz na skutek znacznego wyprzedzenia, za jego plecami. Oddalał się od niej wyraźnie. Scaramanga, biegacz typu wytrzymałościowego, niezbyt wysoki, krępy, o potężnie rozwiniętych mięśniach i klatce piersiowej, wiedział, że brak mu szybkości i nie jest zdolny do zrywów takich jak Joao, jego fizyczne przeciwieństwo. Brazylijczyk był szczupły, długonogi i samym wydłużeniem kroku z łatwością wyprzedzał przeciwników. Miał masę ciała niemal o połowę mniejszą i mógł nadawać jej przyspieszenie łatwiej od tamtego. Nie miał jednak tej wytrzymałości. Dlatego Scaramanga postanowił rozegrać bieg wyczerpując swoich przeciwników. Postawił wszystko na jedną kartę i ruszył z największą, jak mógł, szybkością. Jeżeli pójdą za mną – mówił sobie – wyczerpią się wcześniej ode mnie. Jeśli będą się oszczędzać na początku, zdobędę przewagę, której nie odrobią już w końcówce biegu. Tempo, które nadał, było zbyt duże dla większości biegaczy. Odległość od głównej grupy wzrastała, wynosząc już trzydzieści metrów. Jednakże Joao nie odpadał. Wydłużył tylko krok i wciąż jak lekki cień trzymał się uparcie Scaramangi. Ten zaś, zlany potem, błyszczący, sunął z pochylonym karkiem, podobny do nosorożca torującego sobie drogę w puszczy. Szybszy od tych dwóch był tylko Amaru. Joao śledził go ponad głową swego poprzednika i spostrzegł natychmiast, że Peruwiańczyk oddala się od nich. Był tym ucieszony, najgroźniejszy jego przeciwnik był zmuszony do najwyższego wysiłku już w połowie dystansu. Zresztą o swoje pierwsze miejsce nie obawiał się od chwili, kiedy Amaru nie stanął na starcie. Pomyślał jedynie, że przegranie z nim, biegnącym poza konkurencją i mimo takiej przewagi, byłoby hańbą nieskończenie większą. Już lepsza od tego byłaby śmierć. Porzucił te myśli. Wraz z piątym okrążeniem przyszedł kryzys, musiał się z nim uporać. Walczył z brakiem powietrza, pot zalewał mu oczy, rozmazana sylwetka Scaramangi odsuwała się coraz dalej. W tym czasie Amaru, połykając jednego za drugim przeciwnika, doścignął główną grupę. Było w niej już tylko sześciu zmieniających się prowadzeniem. Trzydzieści metrów przed nimi biegł Joao, wyprzedzany o sześćdziesiąt przez Scaramangę. Amaru przesunął się obok tej szóstki i kiedy wyszedł przed nią, prowadzący zawodnik chilijski spróbował utrzymać się za nim i oderwać od reszty. Zdołał utrzymać się przez chwilę, ale zryw okazał się ponad jego siły. Niebawem znów wchłonęła go grupa. Zyskał tyle, że przez kilkanaście sekund i na nim spoczywały oczy publiczności, sędziów, trenerów, działaczy, oficjalnych gości wpatrujących się zahipnotyzowanym wzrokiem w tamtego zawodnika, płynącego nad bieżnią tak łatwo i lekko, jakby to wiatr przenosił go ponad ziemią. Zobaczono, że Amaru dochodzi Joao i stadionem targnęło westchnienie. Na ich oczach, u końca dziewiątego okrążenia, spełniło się jednak to niewykonalne. Joao odzyskał przytomność, pogłębił oddech, wzrok mu powracał. Tak było podczas wielu biegów, dobrze znał swoje słabości i poznał, że teraz nie jest już najgorzej. Znów miał siły, żeby podjąć walkę. Przyspieszał stopniowo, gdy usłyszał tę nagłą zmianę tonu w panującej wrzawie, to westchnienie, które przeszło nad stadionem. Jak nikt był wyczulony na odgłosy z trybun, w pierwszej chwili poderwał się, sądził, że to z jego powodu, że dostrzeżono, iż rusza w pościg. W następnej sekundzie dostrzegł cień na bieżni obok siebie, rzucił w bok głową i zobaczył. Wystarczyło mu okamgnienie, poznał tę twarz, oddech spokojny jak na treningu, matową skórę bez połysku, bez kropli potu na czole. Poczuł ból wokół serca. Przegrałem – powiedział sobie. Okrzyki nie były dla niego. Stadion patrzył na jego porażkę. Zerwał się do walki. Przyspieszył tak nagle, że szybkość obu się zrównała i Amaru, który był w trakcie wyprzedzania, nie dokończył manewru. Biegli więc ramię w ramię kończąc dziesiąte okrążenie. Gorączka trybun osiągnęła szczyty osiemdziesiąt tysięcy gardeł wydało krzyk, 78 który usłyszano na połowie obszaru miasta. Zdawało się, że na najbliższym wirażu jeden z biegaczy wyjdzie na czoło, powinien to być Joao, biegnący po wewnętrznym, krótszym łuku. Jednakże nic się nie zmieniło. Tak samo wyszli na przeciwległą prostą. Teraz w polu widzenia tłumów wpatrzonych do bólu źrenic w tę parę pojawił się trzeci biegacz. Scaramanga. Dochodzili go już. Nic nie zwolnił, biegł wciąż ze swą największą szybkością, dając dowód olbrzymiej wytrzymałości. Jednak było tego za mało. Wiedział, że przyspieszyć nie zdoła. I kiedy obejrzał się i zobaczył, jak tamci dwaj zbliżają się do niego ramię w ramię, ustąpił im przesuwając się na prawą stronę bieżni, by ich przepuścić po najkrótszym torze. Otrzymał burzę oklasków. Jeszcze miał nadzieję, któryś z tych dwóch mógł jeszcze stracić siły. Dźwięk dzwonu ogłosił ostatnie okrążenie, ale żadnego z trzech prowadzących nie poderwał do szybszego biegu. Nie mieli już nic w zapasie. Joao biegł obok Amaru, jak przykuty do niego. Patrzącym z daleka mogło się wydawać, że mają równe siły. Ale ci, co stali przy bieżni, widzieli, że jest inaczej. Naprawdę biegł jeszcze tylko Amaru, Joao już tylko walczył o to, by się przy nim utrzymać, rozpaczliwie i półprzytomnie. Jego szybkość spadała tak nieznacznie, że zrazu tylko centymetry poczęły ich rozdzielać. Lecz niebawem dostrzeżono i z najwyższych rzędów szczelinę powstającą między nimi. Na ostatnim wirażu tracił już metr za metrem. Na prostej on przykuwał do siebie oczy. Amaru biegł niezmiennie, tak samo miarowo, z tym samym wymachem ramion i nóg. Lecz Joao zaczynał tracić władzę nad swym ciałem, wysiłkiem woli popychał je do przodu, ale nie mogąc utrzymać rąk zgiętych w łokciach, opuszczał je raz po raz i podrywał konwulsyjnie, jego krok się skrócił, wyrzucał kolana, jakby przekraczając przeszkody, biegł zygzakiem, uparcie przebijając się ku mecie. Na linii, o pierś, wyprzedził go Scaramanga. Przez pierwszą połowę biegu kierownik ekipy peruwiańskiej tkwił nieruchomo wpatrując się w bieżnię z kamiennym wyrazem twarzy. Dokoła huczał stadion będący całym sercem po stronie Amaru. Obok siebie miał trenera Bravo i nie był zdolny odpowiedzieć na to, co mówił tamten: – Przeczuwałem i ostrzegałem, ten wyczyn jest dziki. Jest obrażający. To jest łamanie porządku, obraza sędziów i publiczności, lekceważenie współzawodników, kompromitacja naszej flagi. Amaru doszedł Joao i gorączka widzów dosięgnęła szczytu. Dla najbardziej surowego sędziego było oczywiste, że ogląda wyczyn tak dalece wyrastający ponad przeciętność, tak porywający, nasycony prawdziwym duchem sportu, iż nie można go mierzyć zwykłą miarą przepisów. – Żaden z trenowanych przeze mnie zawodników – rzekł pan Bravo – nie odważyłby się na coś podobnego. – Niech pan już siedzi cicho – syknął kierownik ekipy – sport to nie tylko przepisy. Wśród ogłuszającego wrzasku setki ludzi rzuciło się na bieżnię, by dotknąć lub chociaż z bliska zobaczyć Amaru. W sektorze zajętym przez Brazylijczyków wybuchło piekło, lały się łzy, sypały przekleństwa, fruwały rozdarte części ubrań. Grupka Kolumbijczyków rzucała się sobie w objęcia, płakali i wiwatowali na cześć swego Scaramangi. Pierwsi byli przy Amaru fotoreporterzy, lecz zaraz wpadł w ramiona kierownika ekipy, osłaniał go Teofilo i dyskobol Pepe. Zdołali przebić się do podziemnego przejścia prowadzącego pod bieżniami do szatni. Wszyscy byli zgodni co do tego, że Amaru powinien zniknąć ze stadionu i nie powiększać zamieszania, jakie już wywołał, nie narażać się bardziej komisji sędziowskiej i nie drażnić kierownictw obcych ekip. Za nim, tunelem, niesiono na noszach Joao. Tak więc Scaramanga musiał przyjąć na siebie całą nawałę dziennikarzy. Połowa pytań, jakie mu zadawano, dotyczyła Amaru. Nie wiedział o nim wiele i tylko bezradnie rozkładał ramiona. Zostawiono go w spokoju, gdy na tablicy świetlnej ukazały się 79 wyniki biegu. Pierwszy był Scaramanga, drugi Joao, potem reszta zawodników, Amaru nie był wymieniony w ogóle. Po chwili głębokiej ciszy chóralny gwizd i tupanie zaczęły wstrząsać stadionem, a tłum, który zbiegł z trybun, nie pozwalał się usunąć z bieżni. Stopniowo ponad gwizdy wybiło się podchwytywane przez coraz dalsze kręgi skandowanie imienia Amaru. W sali sędziowskiej trwała narada, podszyta nieco gorączkowym niepokojem. – Nie możemy ulec naciskowi – mówił ktoś. – Wreszcie się uspokoją. Zgoda, mają rację, że to jest fenomen, przy tym zawodnik młody i niedoświadczony, możemy nie wyciągać zbyt surowych konsekwencji. Zwycięzcom wybacza się wiele, no, ale biegu uznać nie możemy. Kto inny byłby ukarany zakazem startów w sezonie. Uważam, że wszystko, co można zrobić dla niego, to uznać jego bieg za niebyły. Ktoś inny odpowiedział: – Publiczność nas nie wypuści, gotowi są zerwać Igrzyska. Panowie, nie bądźmy zbyt surowi. Prawdę mówiąc, nie zakłócił biegu, przeciwnie, nadał mu inny wymiar, jemu trzeba zawdzięczać wyniki. Pięciu zawodników pobiło rekordy życiowe, a przy tym mieliśmy pokaz takiego sportu, takiego talentu, tak wspaniałej techniki biegu, jakich nie oglądał ten stadion. – Ludzie domagają się – rzekł wchodząc do sali młodszy sędzia – aby imię Amaru ukazało się na tablicy. – Więc dobrze, dajmy: „poza konkursem”! – Protestuję! – rozległ się inny głos zza stołu. – Zawodnicy „poza” też muszą dopełniać formalności przed startem, których tu zabrakło. – W jego ekipie – powiedział świeżo przybyły sędzia – przypuszczają, że była próba umyślnego przeszkodzenia w starcie... – Trzeba będzie chyba przymknąć oko – postanowił sędzia główny zawodów. U dołu świetlnej tablicy, pod listą wyników ukazało się imię Amaru z dopiskiem „I miejsce poza konkursem” oraz czas zmierzony przez fotokomórkę. Jednakże hałas docierający do pomieszczenia sędziów zamiast osłabnąć, wzmagał się nieustannie. – Czego chcą jeszcze? – spytał główny sędzia. Wkrótce nadeszła wiadomość. – Chcą podania jego rzeczywistego czasu, startował z opóźnieniem. – Niepoważne! Start jest jeden dla wszystkich, tu nie można ustąpić – podniosły się sprzeciwy. – Nie zejdą z bieżni... – Załóżmy – odezwał się jeden z sędziów – że miał trzysta metrów straty, powiedzmy, pięćdziesiąt sekund, odejmijmy to od wskazania fotokomórki. – Przecież to daje wynik lepszy od rekordu świata! – Ale tak było, panowie! Dopiszmy jeszcze słowo „około”. My będziemy w porządku, a publiczność szczęśliwa. Nazajutrz do pokoju Amaru i Teofila przyszedł kierownik ekipy z naręczem świeżych gazet pod pachą. – Posłuchajcie, co tutaj wypisują – poprosił. – „Na rok przed Olimpiadą znamy pierwszego medalistę. Nikt z tych, co byli wczoraj na Stadionie Narodowym, nie wątpi, że Amaru zdobędzie złoty medal. Legendy o tym biegaczu już docierały do nas, wspominano o pojawieniu się »naturalnego talentu«. Co do talentu, nie mamy wątpliwości, ale z ową »naturalnością« nie możemy się zgodzić. Jest to dzisiaj wspaniale wytrenowany, pełen wewnętrznej dyscypliny zawodnik, oszlifowany i niewątpliwie poddający się surowym rygorom treningu. Sam mówił o tym na wczorajszej wieczornej konferencji prasowej w wiosce Igrzysk. Ogromne poruszenie wywarło jego oświadczenie, że oparł trening na ćwiczeniach dawnych inkaskich kurierów, szybkobiegaczy...” – kierownik podniósł głowę znad gazety – Wsadziłeś kij w mrowisko – powiedział. – A co do Olimpiady, trzeba będzie postanowić, gdzie będziesz trenował. W naszym ośrodku w Limie, czy też tak jak dotąd? 80 – Przecież nie wiadomo, czy w ogóle pojadę! – odpowiedział Amaru. – Hmm... – To prawda – zmarszczył brwi kierownik. – Po tym, co się stało, będą w naszym Komitecie Olimpijskim wielkie opory przeciw włączeniu cię do ekipy narodowej. Pomijając spóźnienie na start, w którym wielu działaczy będzie widziało tylko brak dyscypliny, niektórym nie spodoba się to, że nie należysz do żadnego klubu. Pod tym względem wciąż panuje u nas tradycyjne myślenie, chociaż na świecie są już liczni, wybitni lekkoatleci, nie związani z klubami i pracujący z wybranym trenerem w wyspecjalizowanych ośrodkach treningowych... To biorę na siebie, spróbuję przekonać kogo trzeba, zwłaszcza pana Bravo, tym bardziej że na pewno masz też w Komitecie swoich zwolenników. No, i jest publiczność oraz dziennikarze, stojący za tobą murem, a tego władze sportowe nie mogą zlekceważyć... Nie! – potrząsnął głową. – Nie wyobrażam sobie ekipy peruwiańskiej bez ciebie! To się wyjaśni niebawem. A teraz, wracając do mojego pytania: po mianowaniu ekipy wszyscy reprezentanci będą trenowali na zgromadzeniu w Limie, gdzie są najlepsze warunki w kraju. Rząd dał duże fundusze. Jeśli zostaniesz zatwierdzony, przyłączysz się do nas? – Wolałbym nie – odpowiedział Amaru. – Mój trening wymaga otwartej przestrzeni, gór i wiele spokoju. Biegam więcej w terenie niż na bieżni, na pochyłych zboczach. A ćwiczeń oddechowych i koncentracji nie mógłbym robić w hotelu sportowym. Nie. W Cuzco mam wszystko czego mi potrzeba. W ciągu paru minut jestem za miastem, na wzgórzach. W następnych miesiącach musiał przywyknąć do tego, że co pewien czas, przy wyjściu ze szkoły, czekał na niego ktoś z prasy. Czasem przychodzili do kancelarii dyrektora lub czekali w domu. Nieraz też fotografowano go podczas treningu na wzgórzach Kencco nad miastem. Otwarcie, z bliska lub też przez teleobiektyw spoza dalekich skałek. Tego dnia zastał w domu dwóch obcych mężczyzn wyglądających na cudzoziemców. Rozmawiali już od dłuższej chwili z profesorem Zunigą Roca. Najwyraźniej nie wprawiło go to w dobry humor. – Ci panowie – powiedział z nieco ironicznym uśmiechem – chcą ci coś zaproponować. Poproś ich do siebie na górę. Ja już im powiedziałem, co myślę o tym. – Leon Navarro. – Annibal Solis. Przedstawili się krótko, gdy zamknęły się za nimi drzwi pokoju Amaru. Uśmiechnęli się przyjaźnie, wyglądali na bardzo zamożnych i dobrze wychowanych. – Lecieliśmy z Argentyny – oznajmił Leon Navarro – tylko po to, żeby zobaczyć się z panem. Amaru pierwszy raz usłyszał, aby ktoś zwrócił się do niego mówiąc „pan”. Poruszył się na krześle i opuścił oczy. – Jesteśmy – tłumaczył Annibal Solis – wysłannikami wielkiego i bogatego klubu. Dotychczas słynna była nasza drużyna piłki nożnej, chcemy jednak rozbudować także inne sekcje. – Krótko mówiąc – rzekł Leon Navarro – chcemy zaproponować panu przystąpienie do naszego klubu i przeniesienie się do Buenos Aires. – Jak to? – nie zrozumiał Amaru. – Po prostu! – rzekł Leon Navarro. – Nikt nie jest przykuty do miejsca urodzenia. – Chwileczkę – przerwał mu Annibal Solis – zacznijmy od czego innego. Znamy pana sytuację rodzinną – mówił przyciszonym głosem, miał ciepłe spojrzenie – musieliśmy się z nią zapoznać, nim zarząd klubu podjął decyzję. Otóż wiemy, że nie jest ona najlepsza pod względem, nazwijmy to – zawahał się – majątkowym. Pewne – poszukał w myśli – pewne trudności ekonomiczne powodują, że jest pan, jak by to wyrazić, nieco zależny od pana chwilowych opiekunów. To prawda, że zaprzyjaźnionych, ale zależność zawsze jest tym samym, powstają zobowiązania, które kiedyś będzie pan chciał wyrównać. Myślę – zawiesił 81 głos – że się rozumiemy. Zarazem jest pan dość dorosłym, dość dojrzałym człowiekiem, aby stanąć na własnych nogach i zatroszczyć się o rodzinę. Proszę pamiętać, że podejmując takie decyzje, trzeba myśleć o swoich bliskich, mieć na względzie ich dobro... Jeśli podpisze pan z nami kontrakt pięcioletni, my zakupimy pańskiemu ojcu gospodarstwo. Niewielkie, ale nowocześnie wyposażone, w najżyźniejszej okolicy Peru. Pan otrzyma w Buenos Aires mieszkanie, stałą pensję, pomyślimy o samochodzie, jakimś szybkim, sportowym modelu. Będzie się pan mógł nadal uczyć. No, i pewnie ma pan jakieś swoje ukryte pragnienia, których spełnienie zależy tylko od posiadania pieniędzy. A my ich mamy sporo i chętnie dzielimy się z przyjaciółmi. – Pan Amaru – rzekł Leon Navarro – zapewne chce usłyszeć o swoich zobowiązaniach. Oczywiście, że będą takie! Korzyści muszą być dwustronne. Będzie pan robił to, co dotychczas, biegał. Tyle że ze znakiem naszego klubu, w barwach naszego kraju. Chwilę potem odjeżdżając, gdy wsiadali już do samochodu, obaj unieśli kapelusze i obejrzeli się w stronę domu. Machnęli nimi przyjaźnie, jakby dając poznać, że nie chowają w sercach urazy i tylko od Amaru zależy, by wrócili jeszcze kiedyś ponawiając swą propozycję. Niebawem nadszedł telegram. Seniora Roca odebrała go od posłańca w czasie obiadu i położyła przed talerzem Amaru. Rozerwał go i odczytał: „Federacja Lekkoatletyczna Peru zawiadamia Pana, że ostatnie zawody eliminacyjne wyłaniające ekipę olimpijską odbędą się w Limie. Należy zgłosić się w biurze Federacji, w hotelu przy nowym stadionie Słońca, w dniu...” – A więc następny krok masz za sobą! – powiedział profesor. – Jak dopełnisz tej formalności, już nie ośmielą się ciebie wykluczyć. Niestety... – zafrasował się – w tym czasie nie mogę z tobą jechać, mam wykłady, a w dodatku, ten biedak, don Luis Felipe jeszcze kuśtyka w gipsie po skręceniu nogi. Co robić? – Nic – odparł Amaru. – Przecież sam pojadę. Nocny autobus przywiózł go do Limy o świcie. Taksówką dojechał do hotelu. Nazajutrz była sobota. W południe wziął udział w poprzedzającym zawody uroczystym otwarciu nowego stadionu. Same dwudniowe zawody lub raczej zachowanie się widzów wywarły na nim przykre wrażenie. Zresztą wina w znacznym stopniu spadała na organizatorów. Chcąc uzyskać jak największe wpływy ze sprzedaży biletów, powierzyli akcję reklamową znanej agencji, nie mającej wiele wspólnego ze sportem. Poprzez radio, telewizję, prasę i plakaty agencja ogłaszała hałaśliwe zapowiedzi. Teofilo, najlepszy sprinter, był w nich reklamowany jako „człowiek, który przegania myśl – jest już na mecie, zanim jego przeciwnicy wystartują”. Amaru przedstawiono jako „tajemniczego biegacza z Andów, który w każdym wyścigu bije rekord”. Dzięki temu trybuny zapełniły się do ostatniego miejsca, ale, jak twierdził później Teofilo, publicznością cyrkową. Właśnie Teofilo sprawił widzom pierwszy zawód. Wygrał bieg na sto metrów w dobrym czasie, ale zaledwie o metr przed następnym zawodnikiem. Rozczarowana część publiczności, oczekująca dosłownego spełnienia zapowiedzi, wyrażała swój zawód gwizdami. Tym bardziej liczono na sensację podczas biegu na pięć kilometrów. Niestety, rekordu nie było. Amaru wygrał łatwo, nie mając konkurenta od startu do mety, ale pobiegł wolniej niż zazwyczaj. Do Limy przyjechał z silnym katarem i oddychanie sprawiało mu trudności. Przeziębienie przyprawiło go też o ból głowy podczas biegu. Nie mógł się zdobyć na najwyższy wysiłek. Gdy ogłoszono wyniki, rozpoczęły się długotrwałe, wrzaski wyrażające niezadowolenie. Rzucano na bieżnię łupiny, owoce i butelki. – Teraz widzisz – powiedział mu w szatni Teoflo – jaki jesteś sławny! Zawsze będą od ciebie wymagali cudów, dobry wynik już nie wystarczy. Pocieszajmy się tylko, że na Olimpiadzie będzie lepsza publiczność. Amaru, zrażony, postanowił nie zatrzymywać się w Limie. Kupił bilet na autobus odjeżdżający do Cuzco wieczorem. Przed zapadnięciem zmroku wyszedł trochę na miasto. 82 Zobaczył banki. Stały wzdłuż ulicy podobne do twierdz marmurowych. Jedne czarne, inne z płyt białych jak śnieg, tak wygładzonych, iż mógł się w nich przeglądać. Srebrne lub złote tablice, umocowane ćwiekami jak pięści, głosiły: „Bank Przemysłowy”, „Królewski Bank Kanadyjski”, „Bank Londyński”. Wysokich okien broniły ozdobne sztaby, u wejść stali uzbrojeni strażnicy, trzymając przy pasie pistolety maszynowe. Drzwi, wrota raczej, przez które mógłby wjechać piętrowy autobus, misterne, kapiące od złota, wydawały się tak ciężkie, że do ich popchnięcia trzeba by kilku ludzi. Ale Amaru widział, że uchylały się za dotknięciem palca, napędzane przez silnik elektryczny. Na marmurowych cokołach banków, na chodnikach pod nimi leżały rozpostarte gazety, na nich sprzedawcy rozłożyli paski do zegarków, do spodni, bransoletki z plastyku, pierścionki ze szkiełek, lusterka i grzebienie z blachy Zatrzymały go książki. Przysiadł przed nimi na piętach i czytał tytuły: „Twój szczęśliwy horoskop”, „Jak zdobyć powodzenie w życiu i miłości”, „Stań się bogatym!”, „Nowe, pomyślne tłumaczenie snów”. Sprzedawca, młody człowiek w podartej koszuli i łatanych spodniach, leżał na chodniku pod murem. Jął mu podsuwać coraz to nowe broszury, aż na koniec Amaru powiedział, że nie ma pieniędzy. – Tylko tak mówisz! – stwierdził na to sprzedawca. – Sportowcom dobrze się powodzi. Na zdziwione spojrzenie Amaru wskazał znaczek olimpijski przypięty do jego koszuli. – Gdy to zobaczyłem – ciągnął – od razu cię poznałem. Dobrze pamiętam twarze. To ty jesteś – wskazał palcem fotografię w leżącej na ziemi gazecie. Zdjęcie Amaru było przykurzone, na policzku odbiły się palce nagiej stopy. – Czy to prawda, co piszą o tobie? – spytał sprzedawca. – Nie wiem – odparł Amaru. – Jak możesz nie wiedzieć? Nie chcesz ze mną rozmawiać! – Nie dlatego – rzekł Amaru. – Po prostu nie czytałem. – Nie zajmuje cię to? – Nie bardzo – przyznał. – Dla mnie to jest dziwne. Ja bym czytał wszystko. Zresztą, nie wiem – sprzedawca wzruszył ramionami – nie byłem jeszcze sławny. Poczekaj! – zawołał widząc, że Amaru odchodzi. – Kup to chociaż „Twój horoskop na każdy dzień miesiąca”! – wyciągnął ku niemu czerwoną okładkę. – Czekaj! – wołał. – Powiem ci, czy wygrasz Olimpiadę, nie chcesz wiedzieć? Amaru z daleka kiwnął ręką. Znalazł się na ulicy, gdzie były hotele. Przed nimi tkwili portierzy w czapkach z otokami, ze złotymi epoletami na ramionach, w białych rękawiczkach. Gmachy były oszklone, oświetlone od wnętrza jak przezroczyste pudełka. Widział tam palmy, miękkie fotele pod nimi, schody okryte dywanami. Przed sklepem ze srebrnymi pamiątkami z Peru kręciła się młoda lama z kokardą na szyi. Turyści głaskali ją po głowie. Stukając kopytkami po marmurze wbiegała do sklepu, a oni wchodzili za nią. Tyle zapamiętał z Limy i opowiadał o tym po kilku miesiącach w wiosce zgromadzonym w chacie don Garcilasa mężczyznom. Musiał wyliczać przedmioty, jakie widział na wystawach, i opisywać wysokość gmachów. Razem z profesorem i jego studentem niespodziewanie przyjechali do wsi starym łazikiem, aby Amaru, przed wyjazdem do Polski, mógł się pożegnać z bliskimi. Profesor Zuniga Roca wpadł przy tym na pomysł, żeby zabrać do Limy don Garcilasa. – Kto jak kto, ale pan, don Garcilaso – namawiał profesor – powinien być na uroczystości pożegnania naszej ekipy olimpijskiej i przyjąć podziękowania od działaczy sportowych! Komu, jak nie panu, zawdzięczamy Amaru! My wszyscy, cały świat sportowy! Kto go nauczył biegać? Gdyby pan zobaczył trenerów, puszą się jak pawie przy najmniejszym sukcesie swego zawodnika! Nie ma chyba powodu, żeby się ukrywać? Don Garcilaso uśmiechnął się i zaprzeczył głową. 83 – Trochę mu pomogłem, to prawda – powiedział – ale jazda do Limy to już nie na moje siły. A jeśli chodzi o ukrywanie się, to być może zgadł pan, profesorze! Ja się tu ukrywam, nie przed rozgłosem ani nie przed prawem, lecz przed wielkimi miastami. Nie chcę już oglądać Limy, tak postanowiłem... Pewnie pan nie uwierzy, profesorze, ale w państwie Inków był przepis ograniczający liczbę ludzi mogących zamieszkiwać jedną osadę. Uważano, że zbyt duże skupiska rodzą zło i zakłócają naturalny tryb życia. – Ciekawe... A jeśli nie w Limie, to może zechce pan spędzić jakiś czas w moim domu, w Cuzco? Seniora Roca marzy o tym, żeby poznać pana, a ja mam piękną bibliotekę i wiele starodruków – kusił dalej profesor. – Nie, nie! – bronił się don Garcilaso. – Ja już ledwo chodzę. – Mam przyjaciela lekarza, postawi pana na nogi! Don Garcilaso nie dał się przekonać. – Powiedziałem sobie – zażartował – że umrę patrząc na Andy. A gdyby mnie zaskoczyło gdzieś na nizinach? W końcu profesor musiał dać za wygraną. Wziął studenta za łokieć i usunęli się z domu, aby don Garcilaso mógł swobodnie porozmawiać z Amaru. – Wiesz już niemal wszystko, co mogłem ci przekazać – powiedział stary człowiek, gdy zostali sami. – Don Garcilaso – poprosił nieśmiało Amaru – proszę, żeby pan to przyjął... – sięgnął do wypchanego plecaka i zaskoczonemu don Garcilasowi wręczył magnetofon. – Zawsze mi pan mówił, że jedyną rzeczą, jakiej tu panu brakuje, jest dobra muzyka. Więc przywiozłem kasety. Donia Roca pomogła mi wybierać, ona zna się na tym. – Tyle pieniędzy! Jak mogę to przyjąć? – Jestem bogaty, jak nie wiem! – zażartował Amaru. – Wiem, pisałeś mi o tej nagrodzie, ale to nie znaczy, że masz wszystko rozdawać. – Don Garcilaso, te pieniądze nic dla mnie nie znaczą. Sam mi pan powiedział, że uciekł na wieś, żeby nie musieć bez końca kupować przedmiotów. I mówił pan też, że zgarnianie i liczenie pieniędzy to choroba, i że trzeba ich tak używać, żeby przynosiły prawdziwą radość. Więc pomyślałem, że jeśli pan lubi muzykę... – Przekonałeś mnie. To wspaniały podarek! Beethovena i Bacha w radio nigdy nie nadają, o Chopinie i Mozarcie nie ma nawet co marzyć! – Don Garcilaso – rzekł Amaru poważniejąc – zauważyłem, że żaden z zawodników nie lubi biegać czy skakać. Mówią, że to ciężka praca, harówka, że nagrody i stypendia są za małe, a trenerzy ich katują, że to się nie opłaca. – A więc i ty to spostrzegłeś! – ucieszył się don Garcilaso. – Odkąd zacząłeś startować, czytuję dział sportowy w gazecie i zauważyłem to samo. Sportowcy i trenerzy wciąż mówią o „zmuszaniu do wysiłku”, „zwiększaniu obciążenia”, „wyciskaniu rezerw”, o „torturowaniu ćwiczeniami” i o „nieznośnym reżimie”, jakiego wymaga wynik. To wszystko dlatego, że oni trenują tylko ciało, które stawia opór, a duch ma na celu głównie korzyści i dochody. Dlatego do wyników dochodzą jak po grudzie. Może nauczą się czegoś od ciebie... To ty masz rację, nie oni. Sport dzisiaj przynosi dochody, ale początkujący, tak jak ty, zawodnik powinien myśleć wyłącznie o bieganiu, ono musi być jego jedynym celem, nie nagrody. I tak je dostanie, ale tym wyższe i tym więcej, im lepszym będzie biegaczem. A to jest możliwe tylko wtedy, gdy bieganie stanie się jego myśleniem, jego radością, życiem, biciem serca, oddechem. Reszta przyjdzie sama. Don Garcilaso klepnął go po plecach i objąwszy ramieniem, podprowadził do pulpitu, na którym leżała Księga otwarta na stronie z wizerunkiem starożytnego biegacza. – Połóż na niej dłonie! – poprosił. Amaru to zrobił. Poczuł szorstki papier pod palcami. 84 – Wszystko jej zawdzięczamy – rzekł don Garcilaso. – Tamtym dawnym ludziom, którzy żyjąc bliżej Przyrody, wsłuchując się w nią i w siebie, więcej wiedzieli o prawdziwej naturze człowieka niż dzisiejsi uczeni. To właśnie dzięki ich prastarej wiedzy, własnemu postanowieniu i pracy stałeś się chasqui, biegaczem, jak ten na rycinie. Dlatego jedź, biegaj i wracaj tu z medalem, bo takie jest twoje powołanie! Alkad, żegnając Amaru, nie ukrywał wzruszenia. Długo obracał w palcach srebrną spinkę do poncha, darowaną mu przez chłopaka. Wokół owalnej tarczy widniał wyryty przez grawera w Cuzco napis, otaczający głowę lamy, która niegdyś była herbem miasteczka nim straciło prawa: „Alcad Livitaca”. – No – przemówił nieco drżącym głosem – biegaj tam za nas wszystkich, za naszą wioskę i pokaż w Warszawie, co nasi ludzie są warci. Ojciec i matka, bok przy boku, przez długą chwilę siedzieli milcząco na ławeczce za domem, patrząc w błękitną dolinę, na zbocza rude od kwiatków quinue i obłoki kłębiące się nad dalekimi graniami. Matka w nowej chustce na ramionach, ojciec ściskając w palcach paczkę banknotów, którą Amaru wręczył mu ze słowami: – To na zakup ziemi. Trzeba wziąć pole Quishuara, póki jest do sprzedania. To najżyźniejszy kawałek w Livitaca. Reszta pieniędzy na wynajęcie parobka, bo na moją pomoc nie możesz już liczyć, chcę się dalej uczyć. Zostanie jeszcze na inne potrzeby. Spadło to na rodziców jak grom z jasnego nieba. Oszołomieni, nie wiedzieli nawet, czy mają się cieszyć. Nie rozumieli jeszcze, co się stało, nie ogarniali wyobraźnią tego co dokonał Amaru, tak szybko, tak niespodziewanie, w tak nieprawdopodobny sposób. Bieganiem! Ojciec zebrał myśli, podniósł się wreszcie i stojącemu przed nim synowi oparł dłoń na głowie. – Ja – powiedział ochrypłym głosem – nic z tego nie rozumiem. Ale przyjmuję od ciebie, bo wiem, że zarobiłeś uczciwie. Kiedyś to i tak będzie twoje. Bóg ci wynagrodzi, że o nas pomyślałeś. Ja tam nie wiem, o co chodzi z tymi biegami, ale jak trzeba, żebyś przychodził pierwszy, to ci tego życzę. Mnie i matce wystarczy, że wyszedłeś na ludzi. Wiedzieli oboje, że syn, jakby czarodziejskim sposobem, znalazł się w innym świecie, gdzie obowiązują nie znane im zasady. Udawał się tam, jakby wchodził za nieprzejrzystą zasłonę i wracał odmieniony. Przestał być dzieckiem, wyrostkiem, chłopakiem, przestał też być chłopem, przestał być ich synem, takim jakiego dotąd znali. Matka chciała tylko wiedzieć, czy jeszcze tu wróci. Zapewnił ją o tym. Tu wyrósł. W tej wsi i w tych górach stał się dzisiejszym sobą. Nie chciał tego zrywać, bo tutaj biło źródło jego siły. Poszli wszyscy do samochodu, trzeba było już jechać. Zeszło się pół wsi, przybiegli chłopcy i dziewczyny. Amaru podniósł oczy na szczyt Incaguasi, bielący się lodami. – Wolałbym – rzekł z westchnieniem – zostać tu jeszcze trochę i pójść w góry, do Moque, na halę, popaść z nim alpaki. – Czujesz przesyt bieganiem? – spytał nauczyciel, powtarzając słowa, które wyczytał na kolumnie sportowej gazety. – Nie! – roześmiał się Amaru. – Bieganiem nie, dziennikarzami! – Unika ich jak może – dodał profesor Zuniga i zażartował. – Sam bieg jest niczym w porównaniu z konferencją prasową! – Te ich beznadziejne pytania! – Amaru dotknął czoła dłonią. – Wszystkim zadają wciąż te same! W dodatku odpowiedź nic ich nie obchodzi i tak wiedzą swoje i napiszą, co im się spodoba! Zebrana gromada słuchała z otwartymi ustami, ze wstrzymanym oddechem. Nic nie rozumieli, ale te słowa brzmiały jak piękna muzyka, dobiegająca z nieznanego świata. – Cóż, mój drogi! – zakończył profesor. – To jest cena sławy. Jakoś musisz to znosić. Odkąd stałeś się znany, już nie należysz do siebie. Twoje życie i twoje kolejne starty na 85 zawodach to dla tysięcy ludzi jakby żywa opowieść o zwycięstwie, chcą znać jej dalsze rozdziały i czekają na nie. Skoro raz zacząłeś odgrywać to dla nich, nie możesz już zawieść. To jest im potrzebne. Samochód skakał na wybojach jeszcze nie skończonej drogi. Amaru myślał o Limie, którą za kilka dni znów zobaczy. Miasto wydawało mu się dalekie i obce, dobre jako wspomnienie, ale nie miejsce, gdzie chciałby osiąść na stałe. Zdawało mu się, że życie ludzi jest tam zbudowane z samych drobiazgów, ze szczegółów chwytających oko, zatrzymujących na kilka sekund myśli, zaraz odrywanych w inną stronę. Te migające twarze, przedmioty, napisy, wszystko w ruchu i niepokoju. Czyż mogło się równać z tym, co miał u siebie? W nieruchomych górach tylko światło słońca i cienie chmur grały barwami. Odmianę przynosiły tylko pory roku, wzrok mógł na całe godziny utonąć w błękitnej dolinie. Do Cuzco do Limy postanowili jechać drogą dłuższą i trudniejszą. Nie monotonną, snującą się wzdłuż pustynnego wybrzeża szosą panamerykańską, lecz przez środek kraju. Pojechali przez Abancay, Ayacucho, Huancayo. Profesor, zdaje się, odgadł życzenie Amaru. Przez trzy dni samochód wznosił się zwitkami serpentyn, aby potem opadać niby szybowiec w ciasnym korkociągu, całymi kwadransami wzdłuż filarów skalnych, do przytulonych u ich stóp miasteczek. Wysiadali na przełęczach przyprószonych śniegiem, wystawiali twarze na lodowate podmuchy, chowali się oblepieni białymi płatkami, aby za godzinę słuchać śpiewu cykad w dusznym powietrzu palmowych zarośli, już na dnie przepaści. Widzieli wiejskie kościółki ulepione z gliny, grube, niekształtne, i w miasteczkach kościoły w kolonialnym stylu, wyważone i doskonałe, pełne gzymsów i kolumn, czasem jak lukrowane torty z różowego marmuru, gdzie indziej podobne do kamiennych koronek. Znowu płynęli wśród skał wymieszanych ze skrzepami lodu, patrząc z wysoka na zbocza pocięte tarasami upraw, jakby przesunęły się po nich zęby olbrzymiego grzebienia. Wjeżdżali do Limy od północy. Amaru siedział z przodu, wciśnięty między profesora Zunigę a don Luisa Felipe. Z dala ukazał się przed nimi gmach ministerstwa oświaty, górujący nad miastem jak potężna skała. Mijając go, ujrzeli ulicznych pisarzy z maszynami na kolanach lub składanych stolikach, a czasem wprost na chodniku, na rozłożonej gazecie, wystukujących na poczekaniu pisma i podania rojącym się dokoła ludziom, usiłującym załatwić w budynku swe sprawy. Auto, w rzece pojazdów, ledwie się posuwało, z taką samą szybkością co tłumy przechodniów na chodnikach. Wszędzie widać było sprzedawców, snuły się dymy i zapachy pieczonych kasztanów, gorących tortilli, parującej kukurydzy, prażonych migdałów. Zdawało się, że nikt tu nic nie wie o Olimpiadzie, o sporcie i tym obcym dalekim stadionie, czekającym za morzem, w nieznanej Warszawie. Dopiero nad fasadą hotelu „La concha” ujrzeli podświetlone olimpijskie koła z wplecionym w nie napisem „Warszawa” i flagi narodowe. Na podjeździe kręcili się zawodnicy w dresach i kilku dziennikarzy, fotoreporterów oraz tłumek gapiów i zbieraczy autografów, którzy dowiedzieli się z prasy, że tu jest punkt zborny ekipy przed jej odlotem do Europy. Amaru, z walizką w dłoni, przemknął nie zauważony do hotelowego hallu. Recepcjonista zajrzał do listy ze spisem zawodników, ale usłyszawszy nazwisko Amaru, odsunął ją na bok. – Pokój sto dwudziesty, klucz wziął Teofilo – mówiąc to wpatrywał się w Amaru z takim wyrazem twarzy, jakby oglądał jakieś rzadkie stworzenie. Legenda biegacza dotarła już do stolicy. Amaru z towarzyszami ruszył ku szerokim schodom ozdobionym palmami i wpadł prosto w objęcia Teofila, który zbiegał po trzy stopnie, wymachując kluczem z breloczkiem z muszli morskiej, odpowiednio do nazwy hotelu. Teofilo poklepawszy po plecach przyjaciela i uścisnąwszy dłonie jego towarzyszy, zagarnął ich ze sobą do sali konferencyjnej, gdzie naradzało się kierownictwo ekipy. – Czekają już na ciebie! 86 Ujrzawszy pana Bravo, Amaru zaniepokoił się trochę, miał nie najlepsze wspomnienia ze spotkań z trenerem. Ale pan Bravo pierwszy podszedł do niego z wyciągniętą dłonią. – Mam nadzieję – powiedział – że nie masz do mnie urazy. – Skądże! – odparł Amaru, spoglądając mu w oczy. – Myślę, że się myliłem – przyznał głośno pan Bravo, rozglądając się po twarzach słuchających go osób. – Musisz jednak zrozumieć, takie przypadki, jak twój, nie zdarzają się często, a właściwie wcale... Nigdy w mojej praktyce... Trening to cała wiedza, trudna i złożona. Nie mogłem uwierzyć, że można tego dokonać w całkiem inny sposób, jakby z drugiej strony... Ale dowiodłeś, że miałeś rację. A teraz obaj jesteśmy już w jednej ekipie i tylko to się liczy, obaj musimy się starać, by wypaść jak najlepiej! – Zabrzmiało to szczerze i uspokoiło Amaru oraz jego opiekunów. – Przedstawię teraz panów – ciągnął trener przyciszonym głosem – kierownikowi ekipy narodowej. Jest wiceministrem sportu, nazywa się Jose Armando Flores i jest tak ważną osobą – uśmiechnął się pan Bravo – że w każdej chwili może telefonować do prezydenta, jest z nim spowinowacony przez żonę. Nie przejmujcie się, gdy powie coś niewłaściwego, ma wygórowane wyobrażenie o sobie... – to rzekłszy trener poprowadził ich do biurka w drugim końcu sali, gdzie zasiadał pan Flores. Wiceminister łaskawie skinął głową. – Poradziłem prezydentowi, by osobiście pożegnał ekipę przed odlotem – oznajmił donośnym głosem, rozparty w fotelu, ze wzrokiem utkwionym w profesorze Zuniga, jakby tylko jego uważał za godnego zaszczycenia rozmową. Profesor chrząknął z zakłopotaniem, zaś Amaru, choć nie znał jeszcze takich ludzi, pomyślał, że pan Flores jest jak balon, który sam się nadyma, pęcznieje, rośnie i poza powietrzem niewiele zawiera. Wybawił ich trener. – Nie będziemy przeszkadzać – wtrącił we właściwej chwili – pan kierownik ma tyle obowiązków, a Amaru musi odebrać wyposażenie i przebrać się w reprezentacyjne ubranie. Zajmij się tym, Teofilo! Za godzinę wyjeżdżamy do Pałacu Rządowego. Powrócili do hallu. – To my już pójdziemy... – odezwał się don Luis Felipe, a profesor Zuniga ścisnął Amaru za łokieć. – Znajdziemy sobie jakiś mały hotelik, a jutro pożegnamy was na lotnisku. Odeszli, Amaru patrzył za nimi, jak zmierzają do wyjścia i znikają nie odwróciwszy już głowy. Oni dwaj i Amaru doskonale czuli, choć nikt tego głośno nie powiedział, że coś się zmieniało. Wychodził spod ich opieki. Tam, w dalekim świecie, tak różnym od wszystkiego, w czym się wychowywał, co znał, lubił, kochał, miał być już zdany na samego siebie i musiał stawiać czoła zdarzeniom i sprawom, jakich istnienia dotychczas nawet nie przeczuwał. Nie obawiał się tego. Był teraz wdzięczny tym dwóm opiekunom za to, że ułatwili mu przemianę ze zwykłego, wiejskiego chłopaka w Amaru, którym stawał się dzisiaj. I wspomniał don Garcilasa, który go wyposażył w tę potężną broń, z którą był kimś i z którą niczego się nie obawiał, gdziekolwiek by się znalazł. Dzięki temu przyszłość była tylko podniecającym wyzwaniem. Wbiegli na piętro. Teofilo otworzył szafę i pokazał Amaru jego piaskowy garnitur z godłem Peru na lewej piersi. – Tutaj masz krawat, haftowany w lamy, a w torbie, przy łóżku – pokazał – jest reszta rzeczy: dres, wiatrówka, adidasy, skarpety, koszulki i proporczyki do wymiany... Włożyli garnitury przed lustrem, śmiejąc się i dowcipkując z samych siebie. Amaru po raz pierwszy w życiu ujrzał się w takim stroju. Nie miał pojęcia, jak zawiązać krawat, a że Teofilo też nie najlepiej sobie z tym radził, z kłopotu musiał ich wybawić młody człowiek z Narodowego Komitetu Olimpijskiego, który zajrzał do pokoju, aby im przypomnieć o zbiórce przed hotelem. 87 Dopiero tu Amaru ujrzał całą, niezbyt liczną ekipę, wśród której wyróżniała się grupa piłkarzy, trzymających się razem, no i skoczek wzwyż. Pepito, wystający nad głowy jak żuraw. W rozległej marmurowej sali Pałacu Rządowego czekali dłuższą chwilę na pojawienie się dostojników. Zdenerwowany pan Flores krążył tam i z powrotem, stukając obcasami po czarno-białych kwadratach, powtarzając pod nosem jakieś okrągłe zdania, które miał zamiar wygłosić, i psykaniem uciszając rozmowy. – Nie jesteśmy w kościele! – odciął się basem jeden z bokserów. Pan Flores rzucił w jego stronę piorunujące spojrzenie, nerwowo poprawił krawat. Miał wypieki na twarzy. Amaru patrzył na kolumny, złocone ozdoby, na gwardzistów w mundurach, odbijających się czerwienią w zwierciadlanych ścianach jak na przedstawienie. Wszedłszy do tego wnętrza, od pierwszej chwili wiedział, że nie należy do tego świata i nic nie może zawrócić mu w głowie. Czuł się tutaj widzem i dobrze się bawił, choć spostrzegł, jakie wrażenie wspaniała sala wywarła na niektórych kolegach. Pomyślał, że jego rodzice, gdyby go tutaj ujrzeli – choć to niemożliwe, bo w wiosce nie było telewizora – w tym reprezentacyjnym stroju, na tej marmurowej podłodze, pośród luster i purpurawych mundurów, wcale nie byliby dumni i szczęśliwi. To byłoby dla nich coś tak bardzo obcego, iż z lękiem by śledzili, czy Amaru, ich syn, tak dziwnie przebrany, zdoła uniknąć pułapek i niebezpieczeństw czyhających wokół... Otworzyły się drzwi okute złoceniami. Do sali wszedł prezydent i grupa ministrów z premierem. – Jak się masz, Armando! – prezydent pozdrowił pana Floresa i przytknął do warg palec. – Nic nie mów, dosyć mam przemówień.. – uciszył go, widząc, że kierownik przybiera uroczystą minę. – Lepiej przedstaw mi swoją trzódkę – zażartował. – Chcę poznać każdego! – zwrócił się ku zawodnikom. Za czerwonym sznurem stali dziennikarze i kamery telewizyjne. Zapłonęły jupitery i jęły błyskać flesze. Pan Flores, zrazu zbity z tropu słowami prezydenta, szybko ukrył swój zawód i postarał się znowu znaleźć na pierwszym planie. – To są moi dzielni piłkarze – wskazał dłonią – to moi bokserzy, a tutaj moja jedyna dziewczyna... – Zaraz, zaraz! – przerwał mu prezydent. – Chcę poznać każdego, jak mówiłem – podszedł do zawodników i zaczął witać się z nimi. W ślady prezydenta ruszyli ministrowie. Piłkarze byli najbardziej popularni i znani. Nawet członkowie rządu, jak się okazało, znajdywali czas, by oglądać mecze. Znali nazwiska graczy, a kilku było zagorzałymi kibicami. Posypały się wspomnienia z meczów. Podszedłszy do bokserów, prezydent zacisnął pięści i wykonał, ku radości dziennikarzy, kilka ruchów walki z cieniem. – Trenowałem kiedyś – zwierzył się, zerkając w stronę kamer – ale to było dawno, w szkole i nie warto wspominać. Mieliśmy nauczyciela gimnastyki, tak to się wtedy nazywało, Hiszpana z Toledo, pamiętam jego radę: wysoko trzymać gardę i nie dać się trafić! Zwrócił się ku Elenie Paez, pięcioboistce i ku jej trenerce. A po chwili rozmowy z paniami rozejrzał się wkoło i spytał: – A gdzie nasz tajemniczy biegacz? Teofilo, chociaż stał bliżej i sam był sprinterem, znanym mistrzem kraju, ani przez chwilę nie brał tego do siebie. Usunął się na bok i wypchnął Amaru przed siebie. – Słyszałem, słyszałem! – rzekł prezydent, ściskając oburącz dłoń chłopaka. – Kiedyś musimy się spotkać na dłużej, opowiesz mi o swojej metodzie. Kto wie – dorzucił z przymrużeniem oka – czy nie przydałaby mi się w polityce... Jak sądzisz, wygrasz Olimpiadę? Zanim Amaru otworzył usta, z odpowiedzią wyrwał się pan Bravo: 88 – Tego nie można przewidzieć, panie prezydencie. Sport to wielka niewiadoma. Gra tu rolę trening, doświadczenie, przeciwnicy, a także obycie z wielkimi zawodami, tego Amaru jeszcze nie ma. – Tak, tak, zapewne! – zgodził się prezydent. Oparł obie dłonie na ramionach Amaru i spojrzał mu w oczy. – Ja znam się na ludziach, ten chłopak ma w sobie to, czego potrzeba, ażeby wygrywać. Tacy właśnie byli nasi przodkowie, wojownicy Inków. Prości i niezłomni, nie znający wahania ani strachu. Dlatego zwyciężali. Powinniśmy, jak Amaru, sięgnąć do korzeni, stamtąd czerpać siłę! Lot nad Atlantykiem dostarczył Amaru niezwykłego przeżycia. Wystartowali wieczorem, po zmroku, lecz gdy się wznieśli do granic stratosfery, noc jakby się cofnęła. Ciemności zostały w dole, tutaj zanurzyli się w świetlistym przestworzu, w kobaltowej poświacie ostatnich promieni słońca odchodzącego na zachód. Lecieli ku wschodowi, wraz z obracającą się Ziemią i po kilku godzinach, zaledwie Amaru zdołał się zdrzemnąć, już brzask poranku zaświecił mu w oczy. Wody Atlantyku, leżące jedenaście kilometrów niżej, kryły się jeszcze w gęstym, czarnym welonie. Lecz przed samolotem delikatna, różowa smużka kreśliła krzywiznę globu. Rozpalała się, rozjaśniała niebo, aż czerwona tarcza słońca wychynęła z ukrycia. Wszyscy wokół spali i Amaru, samotny podróżnik w kosmosie, chłonął wzrokiem ten widok. Znał podobne świty z Andów, lecz ten przewyższał wspaniałością wszystko, co dotychczas widział. Zawieszony pomiędzy Słońcem a Ziemią, między wirem promienistej energii a zieloną Planetą, podtrzymywanymi przez niewidzialną pajęczynę pól siłowych kosmosu, pojmował, że i on także, cudowna bryłka życia, jest równy między równymi: istnieje, trwa między olbrzymami, stworzony i chroniony przez skrytą za prawami przyrody potężną myśl i wolę. Nim wylądowali na Okęciu w Warszawie samolot zatoczył ponad miastem koło i w głębokim przechyle ukazał sieć ulic, jak zielone szpalery rozciągniętych po obu stronach rzeki migocącej błękitem i złotem. Gdy zgasły silniki i znaleźli się w hali przylotów, poczuli przedsmak Olimpiady. Hala była pełna młodych ludzi, przylatujących z całego świata, często w narodowych strojach, w kolorowych dresach mieniących się od nalepek, olimpijskich kółek, herbów narodowych i napisów: KENIA, USA, CHINA, ESPAŃA, UKRAINA. Jedni przez drugich nurkowali w tłumie, polując na sunące na taśmach torby i walizy, pokrowce ze sprzętem, plecaki, wiązki oszczepów, pojemniki z dyskami. Brzmiały nawoływania w nie znanych Amaru językach. Ekipą peruwiańską zajęły się mówiące po hiszpańsku hostessy, mające im towarzyszyć przez cały okres Igrzysk. Wynurzywszy się z hali na podjazd dla autobusów, które miały ich zawieźć do wioski olimpijskiej, odkryli, że w tym zimnym, jak sądzili, kraju panuje sierpniowy, niemal tropikalny upał. To nie było dla Amaru ostatnie zaskoczenie. Słowo „wioska” kojarzyło mu się z obrazem chat czy domków ze stromymi dachami, tymczasem to co zobaczył... Znalazłszy się na Łuku Siekierkowskim i ujrzawszy z wysokiej estakady osiedle wzniesione w pętli rzeki dla olimpijskich przybyszów ze świata, uczuł, że ten widok jest mu dziwnie bliski i w jakiś sposób znajomy. Wspomnienie pobiegło do Machu Picchu, tam daleko, w Peru. To były dwa odległe od siebie i różniące się dzieła, lecz oba jednakowo niezwykłe i przenikające w głąb duszy. Zdawało się, że tego osiedla, podobnie jak skalnego gniazda Inków, nie wybudowano, ale wyrzeźbiono. To nie było zbiorowisko domów, ale niepodzielna całość. Siedlisko utkane z harmonijnych kształtów, delikatnych kolorów, ze świateł i cieni nasyconych życiem, ciepłem i nastrojem, jakby nie przez inżynierów, ale samą przyrodę. Miało w sobie coś z plastrów owadzich, coś z kolonii tkaczy, miast stepowych gryzoni i wzorowanych na nich indiańskich puebli ulepionych z gliny czy drążonych w skałach. 89 Ucieszył się, że będzie mógł co dzień patrzyć na ten widok, który, jak uczył don Garcilaso, urzekając pięknem, tym samym otwiera w człowieku ów kanał, pozwalający wchłaniać energię wszechświata. Otrzymawszy przy bramie karty wstępu do wioski i identyfikatory, przesiedli się do elektrycznych pojazdów i pojechali dalej na bezszelestnych oponach. Amaru, cały zamieniony w spojrzenie, spostrzegł, że choć budynki były kilkupiętrowe, nie było w nich martwych połaci ścian czy murów. Przypominały grupy wielościanów, okrytych gęstym listowiem bluszczy i fioletowych powojów. Spod nich wyzierały, jak zaciekawione oczy, różnobarwne szyby, ceglane lica, okładziny z drewna i kamienia. Pojawiały się freski i prześwity, wiszące tarasy, cieniste balkony, wnęki i wykusze kipiące kwiatami. Zaglądał w prześwity, w głąb zacisznych dziedzińców z fontannami, zaułków jak tajemnicze wąwozy. Niespodziewanie wpadali w skupisko sklepów, kawiarni, ogródków pod parasolami, kiosków z książkami i prasą, kramów z pamiątkami, knajpek pod daszkami, salek kinowych, dyskotek. Ekipa otrzymała oddzielny budynek, który po Olimpiadzie mieli zająć mieszkańcy Warszawy. Amaru, Teofilo, Pepito oraz dwaj bokserzy otrzymali dla siebie trzypokojowy apartament na trzecim piętrze, pod dachem, gdzie już nad sobą nie mieli nikogo. Dwaj przyjaciele ulokowali się w południowym pokoju, ze szklaną ścianą rozsuwaną na taras, z rozległym widokiem na zabudowania po drugiej stronie ulicy. Widziane stąd, z wysoka, przypominały malownicze wzgórza spowite zielenią. Amaru spojrzawszy z góry na rojącą się młodzież, usłyszawszy ich głosy i śmiechy, uświadomił sobie, że wszyscy przybyli tutaj w tym samym co on celu. Zgromadziło ich tutaj to samo dążenie, taki sam wysiłek dla osiągnięcia wygranej, to samo pragnienie uczynienia ze swojego życia czegoś niepospolitego. To była olbrzymia energia skupiona w jednym miejscu świata. Otworzył się na nią i uczuł całym ciałem to ognisko siły, to skupienie mocy. Wydało mu się, że przestrzeń wibruje, huczy bezgłośnym płomieniem. Wystarczało zgodzić się na to, dać się przeniknąć tej sile, pozwolić jej płynąć do serca, do mięśni, do każdej komórki ciała, by się z nią utożsamić, stać się potężnym jak ona i niezwyciężonym. Don Garcilaso uczył go, że w tym także kryje się tajemnica wyników. Ci, którzy nie umieli się w ten sposób dostroić, poddać temu, popłynąć na tej fali, zapalić tym płomieniem, których myśli były ścieśnione, zajęte drobiazgami, przestraszone, małe, musieli tu przegrywać i padać ofiarą, jak strawieni przez ogień. Pogrążony w myślach, zaledwie łowił uchem odgłosy krzątaniny za swoimi plecami. Jego towarzysze robili coraz to nowe odkrycia. Przy każdym tapczanie plan wioski i Warszawy, przewodnik po stolicy i obiektach sportowych, kalendarz zawodów, wystaw, koncertów dyskotek, pokazów. Telewizor w salonie mający przekazywać na wielu kanałach relacje na żywo ze wszystkich konkurencji. Komputer z bankiem danych o poprzednich Olimpiadach i dossier zawodników... To ciekawe – pomyślał i powiedział sobie, że nie po to przyjechał. Bez tego mógł się obejść. Jego zadaniem było pobiec pięć kilometrów najlepiej, jak umiał i na tym jednym celu chciał skupić wszystkie siły ciała, umysłu i ducha. Ktoś bezszelestnie stanął za jego plecami i oparł mu dłonie na ramionach. – Robert Danysz! – ucieszył się Amaru. Ściskali dłonie i zasypywali się pytaniami. Przyłączył się do nich Teofilo. – Jesteśmy znów w komplecie! – zawołał. – Jak na Machu Picchu! – Musiałem was przywitać – powiedział Robert – przecież ja pierwszy zapraszałem was do Warszawy! Wciąż pamiętam każde twoje słowo – zwrócił się do Amaru. – Ciągle próbowałem i wiesz, już dostrzegam aurę wokół dłoni! Próbowałem czerpać energię, tak jak mi mówiłeś i nie wiem, czy tylko dlatego, ale jestem w życiowej formie. Nigdy tak się nie czułem jak po treningu w Peru, może sprawiły to góry? Spotkamy się jeszcze, teraz muszę lecieć. Zdradzisz mi coś więcej na temat swojej metody? – Wszyscy tego chcemy – dodał Teofilo. 90 – Załatwione! – obiecał Amaru. Późnym popołudniem odbyła się odprawa. Działacze, jak wyczuł Amaru, byli wyraźnie przygnębieni, choć starali się nadrabiać miną. Stanąwszy oko w oko z całą potęgą sportowego świata, zdali sobie sprawę, jak trudna będzie walka o medale. Tam, u siebie, w kraju, podczas przygotowań byli pełni nadziei, a optymistyczne nastroje podniecała prasa. Odnosiło się to zwłaszcza do piłkarzy. Kibice, czyniąc z nich swoich idoli, żegnali ich tak, jakby to był już powrót ze złotym medalem. Tutaj godzina prawdy dopiero nadchodziła. W bezlitosny sposób miała pokazać, kto jest kim, kto jest przed kim i kogo zostawił za sobą. Na domiar złego na odprawę spóźniło się kilku piłkarzy. Wpadli zadyszani i z mokrymi głowami. Gdy się okazało, że pływali w basenie, ich trener omal dostał szału. – To było zakazane! Sto razy mówiłem! – wymachiwał rękami. – Taki upał, trenerze... – próbowali tłumaczyć. – Tu nie ma upału! Tu jest Olimpiada i twarda walka o punkty, w której wszystko się liczy! Mało wam przykładu? Nasi gospodarze, Polacy, mieli najlepszą drużynę, a przegrali mistrzostwa świata, dlatego, że w hotelu był basen. Upał był także dla ich przeciwników, Włochów, ale oni nie moczyli się w wodzie! Polacy po kąpieli ruszali się jak muchy w smole. Zapamiętajcie to sobie, woda wyczerpuje, wyciąga energię, ochładza całe ciało. Jeśli przegracie wasze pierwsze spotkanie, to już wiecie dlaczego! Gdy burza ucichła, Amaru dowiedział się, że zgłoszeń do biegów jest tak dużo, iż w jego konkurencji odbędzie się piętnaście przedbiegów, z których do finału wejdzie po dwóch zawodników. Miał jeszcze dwa dni do startu. Nowością dla biegaczy było przywrócenie, zapomnianych już na stadionach, taśm znaczących metę. Pomiaru czasu nadal dokonywały fotokomórki, lecz taśma miała ułatwiać zawodnikom, szczególnie sprinterom, ocenę odległości do mety, zaś widzom przywrócić ten piękny element biegu, jakim był „rzut na taśmę”. Już się rozchodzili, gdy zjawił się zaaferowany kierownik ekipy. Wracał ze spotkania Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Nie zatrzymawszy się nawet, jął wstępować po schodach i nie odwracając głowy, wezwał za sobą pana Bravo i Amaru. Spojrzeli na siebie z zaskoczeniem. Wyraz twarzy pana Floresa nie zapowiadał niczego przyjemnego. Pan Flores krążył po pokoju, z wbitym w dywan spojrzeniem, i gestykulując wygłosił chaotyczną przemowę na temat odpowiedzialności, honoru i ciężaru reprezentowania kraju. Na koniec wyjaśnił, o co mu chodziło. – Komitet Olimpijski jest zdecydowany położyć kres dopingowi – mówił ostrym tonem. – Kontrole będą szczególnie surowe. Będą im poddawani zawodnicy zajmujący sześć pierwszych miejsc i kilku innych z każdej konkurencji wybranych losowo. Wykrycie w organizmie niedozwolonej substancji, wpływającej na poprawę wyników, to dyskwalifikacja, odebranie medalu, wstyd i zniesławienie w oczach całego świata zawodnika, jego całej ekipy, jego trenera i mnie, jako kierownika, na koniec! – zakończył nieoczekiwanie, uderzając się w klatkę piersiową. – Czy mówi pan o nas? – spytał zdumiony pan Bravo. – A chciałby pan tego? – wykrzyknął bez sensu pan Flores. – Chodzi o Amaru – przeszedł wreszcie do rzeczy. – Czy pan uważa, tak szczerze, z ręką na sercu, że on może zająć punktowane miejsce? – Tak uważam! – odparł zdecydowanie trener. – Wyniki tego sezonu... – Właśnie! – przerwał niecierpliwie pan Flores. – Dlatego trzeba się liczyć z kontrolą! – Nie mamy się czego obawiać – zauważył pan Bravo. – Nie mamy? – krzyknął znów pan Flores, wprawiając się w podniecenie. – To ja panu powiem: Amaru trenował poza wszelką kontrolą, osobno, a do tego w górach, gdzie żyje z rodziną, a wie pan, jaki tam jest zwyczaj? Wie pan doskonale! Tam od niepamiętnych czasów 91 żuje się liście koki! I każdy to robi! Od dziecka! A dlaczego? Bo to dodaje siły, zwiększa wytrzymałość, usuwa zmęczenie, podnieca... Teraz pan rozumie? – Nie – zaprzeczył pan Bravo. – Więc widocznie ja musiałem się zjawić, żeby to odkryć! Jak pan może być trenerem? Dla mnie od razu była to podejrzana sprawa. No i zrozumiałem. Wreszcie ja to odkryłem! Przecież te wyniki, o które tyle było hałasu, to zasługa koki! Tajemniczy trening. Inkowie, starożytne metody! – wykrzykiwał z ironią. – To mydlenie oczu! Wszyscy daliście się wyprowadzić w pole! Chłopak żuje liście i w kułak się śmieje z pana, z dziennikarzy, z widzów... Tylko ze mnie nikt się śmiać nie będzie! – zamilkł i wycelował palcem między oczy Amaru. – Mów prawdę! – rozkazał. – Niczego nie żułem – odparł cicho Amaru. Oszołomiony, wpatrywał się w tego dziwnego człowieka, który zamienił się w wir złości, stał się mrocznym cieniem w tym rozświetlonym przez zachodzące słońce pokoju. Chłopak cofnął się odruchowo... Uczuł dłoń na ramieniu, pan Bravo skierował go do drzwi i lekko popchnął na korytarz. – Jeszcze nie skończyłem! – wykrzyknął pan Flores. – Nie pozwoliłem mu odejść! Pan Bravo zamknął drzwi za Amaru i odwrócił się do kierownika: – Jeśli odważy się pan pisnąć na ten temat choćby jedno słowo – ostrzegł twardym tonem – całe Peru się dowie, że chce pan zniszczyć ekipę, którą panu powierzono... – Jak pan śmie... – zachłysnął się pan Flores. – Nie zna się pan na sporcie, w ogóle na niczym! – nie dał sobie przerwać trener. – Amaru niczego nie żuł ani nie zażywał. A koka w ten sposób nie może wpłynąć na wyniki. Wymyślił pan tę bzdurę i jeśli ona wpłynie na Amaru i sprawi, że duch upadnie też w całym zespole, pan za to odpowie! I nic panu nie pomoże prezydent w rodzinie! Odwrócił się i wyszedł. Wspiąwszy się na wyższe piętro, zapukał do Amaru. Chłopak leżał na łóżku z rękami pod głową. Patrzył w sufit i widział na nim góry. Olbrzymie zielone pagóry i świetliste doliny wypełnione błękitnymi mgiełkami, ostoję spokoju i siły. Wypełniała go cisza, serce biło zwykłym rytmem, oddech nie był nawet przyspieszony. Wypchnął z siebie pana Floresa i to co się zdarzyło. Nie pozwolił naruszyć swojego spokoju. Pan Bravo przysiadł na fotelu. – Nic nie musisz tłumaczyć – powiedział. – Sprawa zakończona. Nie zawsze byłem w porządku wobec ciebie, myliłem się, przepraszam. Wiem, że wygrasz w tym biegu. Spróbujmy zapomnieć o tym, co się stało. Potrafisz? – Ja już zapomniałem – odpowiedział Amaru. Wieczorem wioska opustoszała do ostatniego, zdawało się, człowieka. Także z całego miasta tłumy ciągnęły na stadion nad Wisłą, aby uczestniczyć w ceremonii otwarcia Igrzysk. Dla Amaru i Teofila była to zarazem okazja do zobaczenia po raz pierwszy stadionu, na którym mieli startować. Trzeci z lekkoatletów w ekipie. Pepito, wolał zostać w wiosce. Ukrył się w pokoju. Przedtem zwierzył się Amaru, iż start w nowych miejscach, na nie znanych stadionach pobudza go w jakiś sposób i pomaga uzyskać wybitne wyniki. Dlatego nie chciał się oswajać z widokiem areny, na której, za kilka dni, miał stoczyć walkę z najlepszymi na świecie skoczkami. Chociaż słońce zaszło, zmrok wcale nie nadchodził w rzęsiście oświetlonej stolicy. Stadion zdawał się unosić nad nią niby góra blasku bijącego w niebo. Wśród morza głów falującego przed bramami z wolna przesuwały się autobusy wiozące zawodników na boczne boiska, gdzie ustawiały się ekipy w swych galowych strojach. Zabrzmiały fanfary i tunelem pod trybunami ruszyły reprezentacje stu dziewięćdziesięciu pięciu krajów, wynurzając się na płytę stadionu. Na czele szli Grecy, którzy stworzyli niegdyś Igrzyska Olimpijskie, za nimi gospodarze, Polacy, po czym, według alfabetu, pozostałe drużyny. 92 Peruwiańską flagę niósł jeden z bokserów. Amaru kroczył za nim ze swoimi. Zataczając koło, wkraczali na trawę i stając po dwu stronach boiska, utworzyli szpaler, wiodący od tunelu, wzdłuż osi boiska, do wyniosłego postumentu dźwigającego olbrzymią, starogrecką wazę. Stadion znieruchomiał, raz jeszcze zabrzmiały fanfary i z cienia wybiegły dwie postacie, chłopak i dziewczyna. Biegli równym krokiem, trzymając w uniesionych dłoniach jedną płonącą pochodnię. Jej płomień, zapalony greckim słońcem, przeniosła do Warszawy przez pół Europy sztafeta sportowców z kilkunastu krajów. Jęli wbiegać po stopniach, które rozjaśniały się w miarę ich drogi ku górze, jakby byli unoszeni świetlistym przypływem. Od pochodni zajął się znicz i waza zahuczała złocistym płomieniem. W głębokiej ciszy polski prezydent wypowiedział zwyczajowe słowa: – Ogłaszam Igrzyska Olimpijskie za otwarte! Przemawiając, przypomniał, że w starożytnej Grecji przerywano z tą chwilą wszelkie wojny, potyczki i swary. I tak się złożyło, że właśnie w tej chwili nigdzie na Ziemi nie toczono bitew. Prawdziwie olimpijski spokój zawisał nad światem, a wszystkie armie stały z bronią u nogi. Choć daleko było do zupełnego wygaszenia wzajemnych nieprzyjaznych uczuć wielu plemion i całych narodów, nikt tego dnia nie strzelał. Tutaj zaś, na stadionie – mówił dalej prezydent – młodzież z niemal dwustu krajów stała ramię w ramię i twarzą w twarz. Każdy z innego zakątka Globu, lecz każdy będący uosobieniem siły fizycznej i zdrowia psychicznego, woli, wiary, nadziei, po prostu życia w jego najpełniejszej postaci. Czekała ich walka, ale szczególnego rodzaju. Jej celem nie było unicestwienie drugiego człowieka, lecz wyczyn: najwyższy, szczytowy zryw własnego ciała i psychiki, kształtowanych latami treningu, hartem, nieugiętym dążeniem. Dalszy ciąg ceremonii Amaru, jak i wszyscy zawodnicy, oglądał już z trybun. Noc była ciepła, niebo usiane gwiazdami, a przed oczami wpatrujących się widzów i dwóch miliardów innych, oglądających ceremonię otwarcia igrzysk w telewizji, w samym sercu pociemniałego stadionu, w najgęstszym węźle mroku, zapaliła się iskra. Urosła i spęczniała, stając się olbrzymią kulą rozjarzoną złotem, pęczniejącą nadal, aż do wypełnienia stadionu, jakby globem, złożonym ze światła, z migotania kolorów i kształtów płynnych i nieokreślonych. Amaru, ze wstrzymanym oddechem, oszołomiony jak wszyscy tą zjawą ducha światła zwyciężającego mroki, pojął teraz, czym będzie to zapowiadane, tradycyjne widowisko otwierające zawody. Nie aktorzy, balet, akrobaci, teatr, gladiatorzy, lecz światło! Holograficzna wizja tworzona w przestrzeni przez tysiąc laserów. W kuli blasku pojawiło się życie. Jakby za sprawą stwórczego słowa, które zabrzmiało w wibrującej muzyce, zrodziły się tam zarysy pierwszych, żywych komórek, jednokomórkowych stworów, poruszających się migotaniem rzęsek lub skurczami ciała, a po nich organizmów coraz bardziej złożonych, pływających, biegających, latających, skaczących. Przemknęły, jedne wynikając z drugich, w niezwykłej panoramie rozwijającego się życia. Wówczas kula się przekształciła. Jakby ugniatana niewidzialnymi palcami, zmieniła się płynnie w geparda o żółtym futrze z czarnymi cętkami, który pędził w miejscu nad murawą stadionu, wyciągnięty jak struna, wyrzucając nogi jak mocarne sprężyny, grając mięśniami, tak niepowstrzymany, promieniujący tak pierwotną siłą, iż widzowie bezwiednie cofnęli się na oparcia krzeseł. W taki sam sposób gepard przekształcił się w kangura, doskonałą, naturalną maszynę do skakania, zdumiewającymi susami pokonującą niebo. Nogi jak katapulty, zwolnionymi ruchami, wyrzucały ciało, napinały się ścięgna i mięśnie prężyły. Kangur stał się lśniącym delfinem, ślizgającym się giętkimi ruchami po błękitnych falach. A potem, już jedno po drugim, pojawiały się zwierzęta, owady i ptaki, których wyczyny będą zawsze niedościgłe dla ludzi. Na koniec, po małpim pokazie gimnastyki, z otchłani czasu wyłonił się człowiek. Jeszcze nagi, krępy, muskularny, mały, dokonywał pierwszych rzutów kamieniem i kijem. 93 Amaru już wiedział, co go w tych obrazach przykuwa. To ich ulotność, bezcielesność, ich świetlista natura. Był to przecież ów świat wyobrażeń jawiących się w głowie, zrodzony z fantazji człowieka. Świat myśli, idei leżących u podstawy każdego istnienia, każdego działania. Jego wyczyn też zrodził się z tego, przyoblekł się w ciało dzięki podobnym wizjom obecnym w nim samym. One istniały w nim od dawna, w świetlistej postaci, przez lata nabierały wyrazistości i mocy, by wreszcie skrystalizować się w materialnym wymiarze, przyprowadzając go tutaj, na ten stadion w Warszawie. Wewnątrz stadionu huczały teraz kołami perskie rydwany i rzymskie kwadrygi, ścierali się gladiatorzy, Majowie grali w piłkę kauczukową, rytmicznie uderzali wiosłami egipscy wioślarze, samotny grecki żołnierz, z zakrwawioną twarzą, pokonywał swój dystans z Maratonu do Aten. Tak nadeszła pierwsza, grecka Olimpiada i lśniący od oliwy dyskobol szerokim zamachem wysłał dysk ku niebu. Brązowy krążek oddalił się ku gwiazdom, zmalał i wybuchł tam jak raca, spadając znów na stadion tysiącem światełek, a każde z nich, zetknąwszy się z murawą, urosło w jedną ze sławnych, sportowych postaci. Ożyli wielcy biegacze, skoczkowie, miotacze, szermierze, pływacy, jeźdźcy i bokserzy. Ulubione sylwetki, pamiętane twarze. Ten szybował nad poprzeczką, inny, wyciągnięty jak struna, podążał za ostrzem swej szpady, tamten pruł wodę szaleńczym młyńcem ramion, ów śmigał wiosłami, biegł za piłką, napinał cięciwę... Choć wielu z nich dawno już odeszło, przecież wszyscy żyli. Chociaż umarli, przecież nadal istnieli. Amaru zrozumiał, że oni i ich wyczyny pozostały na zawsze, ich skoki i biegi trwały w niematerialnej postaci, w niepojęty sposób utrwalone na wieki, nieśmiertelne i niezatarte. A on był wraz z nimi, taki sam jak oni i każdym swoim biegiem także się utrwalał w tym odwiecznym wymiarze. Dlatego – mówił sobie – warto było się starać, doskonalić, czynić każdy wysiłek. Powrócił do wioski, usnął i nadal śnił świetliste obrazy. Myślał o nich znów rano, gdy zbudził się pierwszy i brał prysznic w cichym jeszcze domu. Teraz naprawdę rozumiał to, co wielokroć słyszał od don Garcilasa, iż niewidzialną osnową wszechświata i ludzkiego życia jest myśl, ulotna jak światło i jak ono trwała, taką nasycona energią, że zdolna jest krystalizować się w materialnej postaci. Tak powstają wszelkie rzeczy i czyny. A teraz nadchodził czas urzeczywistnienia tego, co on sam, Amaru, tworzył i kształtował w swym umyśle przez lata. Po śniadaniu ekipa zbierała się przed domem, szykując się do wyjazdu na mecz piłkarzy z drużyną Korei. Potrzebna była każda para dłoni i każde gardło, aby dopingować swoich. Gdy Amaru z innymi patrzył rozbawiony, jak słynna, czarnoskóra sprinterka z Jamajki udziela wywiadu, podbiegając truchtem tam i z powrotem i zmuszając grupę dziennikarzy z kamerami i mikrofonami do pospiesznych biegów, spośród przechodniów i gapiów wyłonił się mężczyzna z gazetą olimpijską pod pachą i podszedł do chłopaka. – Oakley! – przedstawił się. – John Oakley – dodał z wyciągniętą dłonią. – Amaru... – Wiem i dlatego tutaj się zjawiłem! – roześmiał się Amerykanin. Chcę ci przedstawić mój pomysł. Mam grupę zawodników, z którymi podróżuję po świecie. Jesteśmy wszędzie tam, gdzie odbywają się ważne zawody. Mógłbyś jeździć z nami. Dostaniesz pełne utrzymanie, pensję i premie za wyniki. Za zwycięstwo w biegu organizatorzy płacą zazwyczaj od pięciu do piętnastu tysięcy dolarów, za rekordy świata nawet i pięćdziesiąt... – Mówił jeszcze chwilę, malując wspaniałe perspektywy, jakie, jego zdaniem, leżą przed Amaru. Chłopak słuchał w milczeniu, spojrzał w głąb ulicy, ponad drzewa, w niebo odbarwione porannym upałem. Wiedział od pierwszego słowa, że to nie dla niego. Bieganie jako praca, dla samego zarobku, byłoby dla niego niszczącą zmianą. Nie był maszyną, jak ci zawodnicy, którzy morderczym treningiem zmieniali się w roboty, automaty do biegania czy skoku, 94 gotowe do startu za wrzuceniem monety. On był ukształtowany inaczej. Był raczej myślą, nastrojem, odczuwaniem biegu, przestrzeni, szybkości i ruchu. Nie chciał tego stracić. Ażeby zwyciężać i osiągać coraz lepsze wyniki, musiał utożsamiać się z ideą biegu, z czystym wyobrażeniem najwyższego wyczynu. Musiał dostrajać do niego i ciało, i umysł. Bieg doskonały musiał być jedynym i ostatecznym celem. Nagrody i honoraria? Tak, skoro za to płacono. Za te pieniądze mógłby zmienić życie całej rodziny. Ale biegać po pieniądze? Nie mógłby biec dla samego wynagrodzenia, ono nie mogło być powodem... – Tak właśnie przypuszczałem – pokiwał głową John Oakley, choć Amaru nie wyrzekł jeszcze słowa. – Od dawna cię obserwuję, tak, to nie dla ciebie. Spróbowałem, przepraszam! Lecz może coś innego? Co powiesz na wymianę? Otrzymasz pięć tysięcy dolarów, a ja dostanę od ciebie opis treningu, który ci pozwolił osiągać rekordowe wyniki. Zgoda? – Tylko częściowo – uśmiechnął się Amaru. – To znaczy? – Opis mojej metody może pan otrzymać za darmo, jak każdy, kto o to poprosi. – Chyba nie wiesz, co robisz! – Amerykanin w podnieceniu rozwichrzył sobie włosy. – Te rzeczy wszyscy trzymają w największej tajemnicy i grubo je cenią. Chcesz więcej? Za mało? – Nic pan nie zrozumiał! – za plecami Amaru rozległ się głos pana Bravo, który usłyszał ostatnią część rozmowy i przyszedł chłopakowi z pomocą. – Mnie samemu zrozumienie tego zajęło wiele czasu. Czy zdoła pan pojąć, że motywem działania może być coś innego niż pieniądze? – pan Bravo zagarnął Amaru ramieniem na schodek autobusu. John Oakley został na chodniku i kręcąc w milczeniu głową, długo patrzył za nimi. Mecz piłkarski skończył się remisem. Wrócili na obiad w nieszczególnych nastrojach, bo przeciwnik grał słabo i zwycięstwo powinno przyjść bez trudu. Amaru ze zdumieniem słuchał wymówek, jakie trenerzy czynili zawodnikom, zawodnicy nawzajem sobie i trenerom. Roztrząsali techniczne szczegóły, jedni drugim wytykali błędy, obwiniali sędziego. A przecież – to było oczywiste dla Amaru – brakowało w zespole jedności i zgody, poczucia wspólnoty, zgrania pomiędzy piłkarzami i stopienia się z grą, z jej rytmem, jej życiem... To im była potrzebna metoda don Garcilasa! Wprawdzie była opracowana dla biegaczy, lecz z pewnością można by ją dostosować i do innych dziedzin. Postanowił pomówić z nim o tym po powrocie do domu. Następnego rana, za zgodą pana Bravo, odbył lekki trening w terenie. Jedna z polskich opiekunek, Monika, poprowadziła go, jadąc na rowerze. Tuż za bramą wioski, boczną uliczką, dotarli nad Wisłę i ruszyli jej brzegiem. Wyprzedził dziewczynę i biegł wijącymi się nad rzeką ścieżkami, raz w liściastej gęstwinie, to znów nad otwartą wodą. Biegł lekko, jakby straciwszy część wagi. Tak czuł się zawsze, ilekroć z andyjskich wyżyn opuszczał się na nizinne obszary. Nazajutrz miał startować i potrzebował tej chwili samotności, aby móc ocenić, czy jest w pełni gotowy. Ostatnie dni były pełne wrażeń, spędzał je wśród ludzi, w podróży, w zamieszaniu, pośród spraw i sprawek nie wartych uwagi, jakby powiedział don Garcilaso. Lecz także i przeżyć poruszających, wspaniałych, które chciał zatrzymać na resztę życia. To wszystko nie sprzyjało skupieniu się na tej jednej rzeczy, dla której tu przybył, na biegu. Lecz teraz mknął już żwirowym szlakiem przez piaszczyste plaże, przez zarośla i łąki, po mostkach nad kanałami i wzdłuż nurtu rzeki. Raz i drugi spłoszył stadka dzikich kaczek i zaskoczył bobra, który z głośnym uderzeniem ogona plusnął w ciemną wodę. To było wspaniałe! Potrzebował tego przypomnienia, że istnieje przyroda, że nie wszystko stało się stalą, szkłem i betonem, zamieszkanymi przez jeden, ludzki gatunek. On był dzieckiem przyrody, z niej wyrósł i z niej czerpał siły. – To wspaniałe! – powtórzył Monice, gdy się z nim zrównała. – Nie spodziewałem się tego. Jak to jest możliwe, że w sercu dwumilionowego miasta można zapomnieć, że ono istnieje: rzeka, plaże, zarośla, zagajniki, dzikie zwierzęta, ptaki... 95 – Zawdzięczamy to kilku mądrym ludziom – odparła dziewczyna – którzy nie pozwolili na zamianę Wisły w betonowe koryto i zachowali nadbrzeżne tereny w naturalnym stanie. – Dobrze się czuję w tym mieście – zwierzył się Amaru i sam sobie się zdziwił, nie zwykł opowiadać o swoich uczuciach. Pomyślał, że tak wpłynęła na niego obecność dziewczyny. – Opowiedz mi coś o Warszawie – poprosił, lecz sam mówił dalej. – Wszystko tu jest jasne, jakby rozświetlone... – Nic dziwnego – zażartowała Monika – wszystko myliśmy przed Igrzyskami! – To nie szczotka i mydło – odpowiedział z powagą. – Nie każdy to widzi. Don Garcilaso nauczył mnie patrzeć w inny sposób. – Kto to jest, twój trener? – Trener to za mało, choć nauczył mnie biegać. – Przyjaciel? – To także, ale jest już bardzo stary i ma wielką wiedzę, nie tylko o sporcie, o świecie, o ludziach, – Więc mistrz? – podsunęła. – Chyba masz rację – zawahał się Amaru – chociaż ja sam nigdy tak o nim nie myślałem... Wiesz, on nauczył mnie widzieć we wszystkim to, co naprawdę się liczy – wyciągniętą dłonią wskazał na odległe drzewa. – Nie sam kształt, szczegóły, ale energię rzeczy, to czym promieniują skały, rośliny, przedmioty i domy. Warszawa ma dobrą energię – ciągnął. – Teraz wiem, dlaczego przyznano jej organizację Igrzysk, choć tyle miast się starało. To jedno z miejsc siły. Stwarza je przyroda, a ludzie, jeśli się na nich osiedlą, są zdolni do niezwykłych czynów. – Cieszę się, że cię poznałam – powiedziała Monika – bo myślałabym dalej, że sportowcy... – urwała i machnęła dłonią. – A ja? – zapytała zalotnie. – Jak ja promieniuję? – Dobrze! – odparł Amaru. – Unikałbym cię, gdyby było inaczej. – Chciałabym poznać don Garcilasa – powiedziała dziewczyna. – Myślisz, że zechciałby mnie czegoś nauczyć? – Na pewno! Wiem nawet, co by ci powiedział! – roześmiał się Amaru. – Powtarzał to mnie i wszystkim dzieciom w wiosce: jeśli chce się być człowiekiem nie mułem, to przez całe życie trzeba porywać się na coraz nowe i coraz większe rzeczy... Bieg eliminacyjny odbywał się w porze, gdy słońce stojące w zenicie wypełniało swym blaskiem całą misę stadionu. Amaru rozgrzał mięśnie krótkim biegiem i powrócił na linię startową. Gdy inni gimnastykowali się jeszcze albo masowali nogi, podniósł twarz do słońca, otworzył ku niemu dłonie i wchłaniał przez chwilę gorące promienie i energię oddechu. Był zapewne jedynym, który się nie gorączkował i nie powtarzał w myśli taktycznych założeń. Nie podglądał z ukosa przeciwników i nie próbował ich oceniać. Zaledwie dostrzegał sto tysięcy głów na spiętrzonych pod niebo trybunach, migotanie proporców, świetlistych napisów, nie nadsłuchiwał szumu głosów, nasilającego się i słabnącego niby przybój morza. Zarazem odbierał to wszystko jak gdyby przez skórę, bo każda z tych rzeczy należała do biegu, była częścią wyczynu, musiała mu służyć, składać się na jego pełnię, nastrój, atmosferę... Wystrzał! Ruszył zza linii startowej i swoim zwyczajem biegł tak jakby na bieżni prócz niego nie było nikogo. Jak zwykle został z tyłu, nieświadomy, że w tym słabiej obsadzonym przedbiegu on właśnie, Amaru, jest dla kilku rywali najpoważniejszą przeszkodą w drodze do finału. Kilku zawodników swą taktykę uzależniło od niego. Jeden z nich, uważając Amaru za wciąż jeszcze nie oszlifowany i niedoświadczony talent, postawił na nękanie go częstymi zrywami. Ktoś inny zamierzał biec tuż przed nim i nie dać się wyprzedzić, co mogło wytrącić z rytmu i spokoju najlepszego biegacza. Ale Amaru, całkowicie nieświadomy tych i innych zabiegów, rozgrywał bieg po swojemu. 96 Z półprzymkniętymi oczami, by się nie rozpraszać, biegnąc po drugim torze, by nie deptać po piętach nikomu i nie dostosowywać się do niczyjego rytmu, wsłuchiwał się w siebie, swój oddech, bicie serca i stopniowo przyspieszał. Wydłużał nieznacznie krok i zwiększał jego częstotliwość. Powtarzał to po każdym okrążeniu, a widzowie za każdym razem odnosili wrażenie, iż to niewidzialna ręka przesuwa biegacza o kilka miejsc do przodu. Po piątym okrążeniu wysunął się na trzecie miejsce, po siódmym był już pierwszy i sunął jak burza, ciągnąc za sobą jedynych trzech zawodników zdolnych jeszcze dotrzymać mu kroku. Dziesiątym okrążeniem odebrał im oddech i resztę nadziei. Zrezygnowali z pogoni i zajęli się wyłącznie rozgrywką między sobą, o drugie miejsce dające wejście do finału. Stadion huczał coraz głośniej, jak nasilająca się andyjska wichura. Słońce paliło żarem, nasączając skórę promienistą siłą. Czerpał ją całym sobą i w wyobraźni rozprowadzał do wszystkich komórek ciała, do każdego ścięgna i włókna mięśniowego, tam zamieniała się w rytmiczne wymachy nóg i ramion. Wibrujący dźwięk gongu, ostatnie okrążenie. Następny biegacz za jego plecami zerwał się do finiszu, lecz odstęp nie zmalał. Biała wstążka mety, migotanie świetlistych cyfr na tablicach wyników i eksplozja stadionu: rekord olimpijski pobity! W ciągu kilku sekund Amaru stał się jedną z głównych postaci Olimpiady, był pierwszym rekordzistą tych Igrzysk. Oblegany przez reporterów, z trudem dotarł do szatni i skrył się pod prysznicem. Aż do biegu finałowego nie zaznał już spokoju. To, że polowali na niego dziennikarze i łowcy autografów, że rozpoznawano go w wiosce, pozdrawiano lub klepano po plecach, było zrozumiałe. Udzielał wywiadów i zainteresowanym rozdawał odbity w Centrum Prasowym opis swojego treningu, sporządzony przez don Garcilasa. Lecz bardziej uciążliwi okazali się członkowie jego własnej ekipy. Nie mógł i nie chciał ich zbywać. Stał się dla nich ucieleśnieniem tego, o czym marzyli dla siebie. Przychodzili do jego pokoju, nie bacząc na porę, chcieli z nim rozmawiać lub tylko w milczeniu chwilę przy nim posiedzieć. Pragnęli się przekonać, że on jest przecież takim samym jak oni chłopakiem, jednym z nich, niczym się nie różniącym na oko, i czerpać stąd nadzieję swego własnego sukcesu. Rozumiał to i cierpliwie znosił. Zjawił się też Robert Danysz, z którym spotykali się już kilka razy. On też już miał za sobą bieg eliminacyjny i wszedł do finału z najlepszym czasem. Zapowiadano, że zdobędzie medal, lecz w tej chwili, bardziej niż swoim sukcesem, był oszołomiony zwycięstwem Amaru. – Na pewno słyszałeś to sto razy, wszyscy ci to mówią, ale nie mogę się powstrzymać: rzuciłeś nas na kolana! Bez przesady, nas biegaczy, ale nie tylko, tych wszystkich, którzy sport rozumieją, którzy choć raz walczyli, by osiągnąć wynik. Przerosłeś nas, jesteś z innej epoki, wiemy to, czujemy, to z ciebie promieniuje... My jesteśmy z ciała, ty z ducha. My ruszamy się mięśniami, z trudem i mozołem, ty suniesz nad bieżnią jakbyś nie był ciałem, tylko myślą o biegu! Wiesz co się teraz dzieje? Ponieważ wszystkie konkurencje są w sieci, ludzie siedzą w pokojach przed komputerami i oglądają ciebie. Cała wioska: skoczkowie, siatkarze, pływacy, bokserzy! A wiesz dlaczego? Bo to jest przeżycie, które nas uskrzydla, napełnia nas siłą. Twój bieg to przykład, wzorzec, który jest dla nas natchnieniem! – urwał, odetchnął głęboko i zakończył z uśmiechem. – No, to usłyszałeś! Nie myśl, że zwariowałem. To prawda, niech potwierdzi Michał! – obejrzał się w głąb pokoju, na swego towarzysza, który dotychczas trzymał się na uboczu. – Przepraszam, poznajcie się, całkiem straciłem głowę! – Michał Rawicz – przedstawił się z ujmującym uśmiechem mężczyzna w średnim wieku. – Przyszliśmy w jeszcze innej sprawie – wyjaśnił Robert. – Przyprowadziłem Michała, który jest moim menedżerem, bo przyszło mi do głowy, że mógłby reprezentować i ciebie. – Chętnie, ale... 97 – Nie bardzo wiesz, na czym to polega? – odgadł Robert. – Nie bardzo – przyznał Amaru. – Zrozumiesz po moim wykładzie: sport wyczynowy osiągnął już takie wyżyny, że zawodnik, który chce się utrzymać na szczycie i wciąż poprawiać wyniki, nie może zajmować się już niczym innym. Nie ma mowy o pracy zawodowej, zarabiać na życie musi tylko startami. A to z kolei oznacza utrzymywanie codziennych kontaktów ze światem i podróże na mistrzostwa, mityngi, memoriały. Ich organizatorzy, niezależnie od nagród za wygrane, płacą mistrzom za sam udział, który przyciąga publiczność na stadiony. To wymaga korespondencji, setek telefonów, rozmów, narad, ustaleń, negocjacji warunków i podpisywania umów. Ja, na przykład, nie mam do tego głowy ani czasu, więc to wszystko powierzyłem Michałowi. – Nie wspomniałeś o kontraktach reklamowych – przypomniał menedżer. – Nie wiem, czy jakaś firma już się do ciebie zgłosiła – zwrócił się do Amaru – ale możesz być pewien, że lada chwila ustawi się do ciebie kolejka z propozycjami, żebyś reklamował koszulki, buty, wodę gazowaną, krem do golenia. To stado rekinów, trzeba umieć z nimi rozmawiać i uważać, co się podpisuje. – Nie masz przecież doświadczenia i nie jesteś prawnikiem, tak samo jak ja – wtrącił Robert. – Wyprowadzą cię w pole i dostaniesz grosze. Od tego może cię uchronić menedżer. Michał jest najlepszy w Europie i ze swoim biurem ma pod opieką trzydziestu zawodników, wielu mistrzów świata. – Pomyśl nad tym – poradził Michał Rawicz. – Przed końcem Igrzysk zjawię się po odpowiedź. Robert jeszcze ci nie powiedział, że najważniejsze dla mnie jest zapewnienie moim zawodnikom spokoju. Będziesz mógł mieszkać i trenować u siebie, nie myśląc o niczym innym. Faksem i telefonem będę uzgadniał z tobą kontrakty i terminy zawodów. Całe zamieszanie biorę na swoją głowę. Nawet nie wiesz, co to oznacza! Podróżuję 250 dni w roku, pracuję całą dobę, za telefony płacę co miesiąc dziesięć tysięcy dolarów! Amaru pobiegł myślą do Cuzco, za morze, do swoich starych przyjaciół, don Luisa Felipe i profesora Zunigi. Nawet oni nie mieli pojęcia, czym jest sport w wielkim świecie i co rozpętują opiekując się nim i pomagając wypłynąć mu na szerokie wody. On sam nie zdawał sobie sprawy, a teraz, jak uprzedzał don Garcilaso, to waliło się na niego jak fala przyboju i musiał stawić temu czoła, a zarazem jak najwięcej ocalić z tego, co pozwoliło mu zostać biegaczem. – Myślę, że się zgodzę – odpowiedział po chwili zadumy. – Wczoraj zgłosił się do mnie wielki producent butów sportowych, z prośbą bym znalazł wybitnego biegacza. Jeśli to cię zainteresuje, to po zdobyciu złotego medalu będziemy mogli zażądać od niego, w ciągu kilku lat, miliona dolarów. Amaru przymknął powieki i w myślach znowu znalazł się wśród swoich... Milion dolarów! A w Livitaca rozsypywała się szkoła, dzieci nie miały boiska ani basenu, nie było telefonów, w domach kopciły świece, a na potoku zarastał chwastami betonowy fundament, bo zabrakło pieniędzy na założenie elektrycznej turbiny... Wieczorem, leżąc już w łóżku, zapalił lampkę przy głowie i rozerwał kopertę listu od don Garcilasa. „Nie wspominałem ci o tym, bo wcześniej byś tego nie zrozumiał – pisał don Garcilaso. – Lecz teraz, gdy jesteś już prawdziwym biegaczem, musisz się o tym dowiedzieć. To przestroga. Wszystko co zdobyłeś mógłbyś łatwo stracić, gdybyś dał się złudzić temu co ci mówią, co czytasz o sobie, co ci powtarzają w radiu i telewizji... Nigdy, pod żadnym pozorem nie pomyśl o sobie, że jesteś znanym czy słynnym biegaczem! Nie o skromność tu chodzi. Chodzi o trujące działanie takiej myśli na ciebie. Jeśli 98 pozwolisz, by zalęgła ci się w głowie – już jesteś skończony. Według Księgi, ta myśl, w jednej chwili, w tajemniczy sposób, odcina od źródeł, przeszkadza w czerpaniu siły. Pamiętaj: nie wolno ci myśleć o sobie, że jesteś wielkim, słynnym biegaczem! Taka myśl jest jak zabójcza choroba. Będziesz szedł ulicą i myślał, „czy stąpam tak jak słynny biegacz?” Będziesz siadał na krześle i martwił się o to, czy siadasz tak jak słynni biegacze. Będziesz rozmawiał ze sprzedawcą gazet i przyjdzie ci do głowy, że to może nie wypada słynnemu biegaczowi! Po pewnym czasie nie będziesz mógł nawet kichnąć, bo zje cię obawa, że słynni biegacze nie kichają. Staniesz się lalką udającą słynnego biegacza, śmiesznym, sztucznym stworem, stracisz sprawność i siłę, zaczniesz przegrywać z gorszymi od siebie... Wiem, że ci to nie grozi. Będę modlił się o to, żebyś wobec siebie, we własnym sercu, zawsze pozostał tym samym Amaru, któremu przydarza się cudowna przygoda, który idzie przez życie bezkształtny, bo ciągle się odmienia i w każdej godzinie staje się kimś nowym. Właśnie ta „bezkształtność”, ten brak utrwalonego wyobrażenia o sobie, to, według Księgi, jeden z tych najważniejszych, magicznych sposobów wiodących cię Drogą. Zdawało się, że z chwilą, gdy Amaru po biegu eliminacyjnym przeszedł pomyślnie badania antydopingowe, pan Flores zostawi go już w spokoju. Gratulował mu nawet, co prawda z tak kwaśną miną jak gdyby uważał, że te gratulacje należą się jemu, jako kierownikowi ekipy. Jednak nie przeprosił za swe bezpodstawne zarzuty i skorzystał z pierwszej okazji, aby wysunąć nowe. Coś gdzieś musiał zasłyszeć, gdyż niespodziewanie, napotkawszy w holu pana Bravo i Amaru, wypalił bez zastanowienia: – Ten rekord to była głupota! Należało oszczędzać wszystkie siły na finał. Jeśli się wyczerpałeś i nie zdobędziesz medalu, to i twój rekord już nikogo nie będzie obchodził. W dodatku odsłoniłeś się przed konkurentami! Sprytniejsi od ciebie potrafią to wykorzystać w finale, cała stawka pobiegnie przeciw tobie. Co ci przyszło do głowy? Tak ci spieszno do zaszczytów? A z pana co za trener – zwrócił się do Bravo – że pan na to pozwolił! Amaru kątem oka dostrzegł jak pan Bravo przygryza wargę, by nie parsknąć śmiechem. Zrozumiał, że trener myśli to samo co on: kierownik ekipy nie miał pojęcia o niczym, zasłyszał to i owo, coś przeczytał w gazetach, podsłuchał jakąś rozmowę... – Zapomniał pan – odparł trener Bravo, gdy już udało mu się dojść do głosu – że Amaru, aby w ogóle startować w finale, musiał zająć pierwsze albo drugie miejsce i nie mógł się chować za niczyimi plecami. To, co pan powiedział, mogłoby dotyczyć słabego zawodnika na prowincjonalnych zawodach. Ale my jesteśmy na Olimpiadzie, a to jest Amaru, który właśnie tak biega. Dlatego tu się znalazł, dlatego wygra finał i dlatego pan będzie wypinał pierś do odznaczenia! Więc niech pan mu teraz przynajmniej nie przeszkadza! – Ja... ja... – wykrztusił pan Flores. Więcej nie zdołał powiedzieć, bo rozległ się tupot na schodach i ktoś zawołał z góry: – Telefon z Limy, pałac prezydencki! – Już idę! – odkrzyknął pan Flores i obrzuciwszy trenera triumfalnym spojrzeniem, ruszył w stronę schodów. – Nie do pana! – rozległo się z góry. – Prezydent chce rozmawiać z Amaru. Była to całkiem inna rozmowa. Amaru myślał o niej jeszcze długo wieczorem, stojąc na tarasie i patrząc na łunę świateł bijących w niebo nad Warszawą. To nie słowa uznania prezydenta tak mocno go przejęły, lecz to, co usłyszał o wrażeniu i szale radości, jaki jego zwycięstwo wywołało w kraju. Uświadomił sobie, po raz pierwszy w swym sportowym życiu, że biega nie tylko dla siebie. Tego dotychczas w ogóle nie brał pod uwagę, a przecież powinien był wiedzieć, że skoro organizowano zawody, to nie robiono tego dla zawodników, lecz przede wszystkim dla tysięcy i milionów ludzi, którzy je chcieli oglądać, którzy pragnęli przeżywać gry, zmagania, wyścigi, cieszyć się ze zwycięstw swoich zawodników, utożsamiać się z nimi. 99 On, Amaru, właśnie to im dawał. I mógł pokazywać milionom rówieśników, może zagubionych, może wątpiących w siebie, słabych, potrzebujących zachęty, przykładu, że można wygrywać! W ciemności stanął obok niego Pepito, wysoki jak żuraw. – Nie możesz zasnąć? – zapytał Amaru. – Potwornie się boję – wyszeptał Pepito. Noc była gorąca, a on szczękał zębami i drżał na całym ciele. Amaru objął go w pasie. Był młodszy od Pepita, lecz wygrana sprawiła i przyczyniła się do tego rozmowa z prezydentem, że inni zawodnicy garnęli się do niego jak do starszego i doświadczonego brata. Być, jak on, rekordzistą olimpijskim, to było więcej, niż odważali się marzyć. Zwycięstwo dawało siłę. A może to siła, jaką Amaru miał już w sobie, jaką umiał zgromadzić, sprawiała, że wygrywał? Odprowadził Pepita do łóżka. – Musisz być jutro wyspany. – Nie zasnę... – dygotał Pepito. Położył go, tak jak młodszego brata, usiadł na pościeli i trzymał mu dłoń na czole tak długo, aż usłyszał spokojny oddech śpiącego. Wtedy sam się położył. Umiał zasypiać w jednej chwili. Wystarczyło odprężyć całe ciało i zatrzymać potok myśli w głowie. Tym razem jeszcze chwilę, z otwartymi oczami, wspominał swoje dawne biegi. Pamiętał je wszystkie, od tego pierwszego, gdy przyniósł na metę kaczan kukurydzy i nie odebrał nagrody, czarnego prosiaka. Czy mógł wtedy marzyć... Miał teraz przed sobą kilka wolnych dni do finałowego biegu. Wstawał wcześnie rano, gdy niebo zaledwie różowiało i trenował do chwili, gdy tarcza słońca wznosiła się nad drzewa. Wówczas znad rzeki czy z bieżni wioskowych wracał, by wziąć prysznic przed śniadaniem. Przyglądał się podlewaniu trawników, wywożeniu śmieci, zaopatrywaniu restauracji, sklepów. Nie zakłócało to ciszy, elektryczne pojazdy nie głuszyły nawet śpiewu ptaków. Jedynym obowiązkiem, jaki miał teraz do spełnienia, była obecność tam, gdzie startował ktoś z peruwiańskiej ekipy. Było to wsparcie tylko symboliczne, bo doping kilkunastu głosów i tak ginął bez śladu wśród wrzawy stadionu. Ale zawodnicy cenili to sobie, a szczególnie krzepiąca była dla nich właśnie obecność Amaru. Oczekiwali, iż magicznym sposobem przekaże im cząstkę swego daru zwyciężania. Amaru polubił te codzienne wyjazdy z wioski do hal, stadionów i boisk, bo odbywały się wodą, stateczkami po Wiśle. Stawał na dziobie, prującym z pluskiem bursztynową wodę, patrzył na przesuwające się piaszczyste łachy i na wysokie brzegi, wraz z którymi pełzała jakby ruchoma wystawa architektury sportowej. Jak się dowiedział od towarzyszącej mu często Moniki, był to jedyny w świecie zespół olimpijski związany wstęgą wody. Płaskie tarasy nadrzeczne stały się boiskami, w skarpach wycięto amfiteatralne trybuny i podziemne hale, koryta starorzeczy zmieniono w tory wioślarskie i kajakowe. Ten niezwykły pokaz zaczynał się od grupy hal szermierczych, bokserskich i zapaśniczych. Wyglądały, jak trzymany przy ziemi przez srebrzystą pajęczynę rój baniek mydlanych, ulotnych, przejrzystych i kruchych, przenikających się wzajem, połyskujących tęczowo, rojących się słonecznymi iskrami. Zaledwie odpływały, przed dziobem wykwitało gniazdo, jakby wyrastających spod ziemi, gigantycznych kryształów. Ich oszlifowane, błękitne i ametystowe wieloboki, stykające się ścianami, tworzące ostrosłupy, stożki, piramidy, nakrywały sobą olimpijskie baseny. Odwróconymi odbiciami falowały na rzece. Statek płynął dalej ku bodącym niebo na wiślanym zakolu stumetrowym iglicom. Ustawione w kępy i szpalery, jak olbrzymie trzciny o szklanych i metalowych brzeszczotach, wyznaczały parcoursy dla konnych zawodów i kolarskie tory. Gdy zakołysał je powiew, ożywały przebiegającymi po krawędziach, do góry i na dół, szybkimi jak światło, słonecznymi błyskami. 100 Niebawem, po drugiej stronie rzeki, wzrok wyławiał jakby narysowane na błękitnym niebie łuki, elipsy, parabole, półkola podobne do szklanych tęczy przerzuconych nad wioślarskimi i kajakowymi torami. Amaru przypominał sobie jak niegdyś, niemal przed wiekami, jak mu się teraz zdawało, u samych początków nauki, don Garcilaso objaśniał go jak patrzeć na góry i rzeki, obłoki i drzewa, i niezwykłe budowle stwarzane przez ludzi, jak dostrzegać ich piękno, harmonię, wyjątkowość, jak je podziwiać i obdarzać uczuciem wszystko, co istnieje, i jak się w ten sposób otwierać na energię przyrody, móc przyjmować ją w siebie, bogacić się nią, uskrzydlać i napełniać mocą. Te architektoniczne seanse odnawiania siły, jak je w duchu nazywał, trwały także we wnętrzach, gdy siedząc na trybunach, dopingując Elenę krzyżującą szpadę ze światową armią zawodniczek pięcioboju czy płynącą w basenie, bądź zagrzewając bokserów tańczących między linami, odrywał od nich spojrzenie i, zadarłszy głowę, śledził pajęcze dzieło ludzkich budowniczych. Niebo zaglądało przez tęczowe błony kopuł zawieszonych na strunach tak cienkich, iż nikły na tle nieba. Zdawało się, że wystarczy lekki powiew, by uleciały znad głowy te przejrzyste sklepienia, dachy i kopuły. Wkrótce mógł pogratulować Elenie znakomitego wyniku, ukończyła starty jako ósma na świecie. Po niej Teofilo zakończył zawody z dwunastym czasem na dwieście metrów i rekordem życiowym. Wkrótce okazało się, że piłkarze osiągnęli jedynie ćwierćfinał, zaś Pepito, z wysokością 2,36 metra i rekordem kraju, dał się wyprzedzić tylko pięciu konkurentom. Wreszcie dwaj bokserzy zakończyli walki w jednej ósmej finałów. Z całej ekipy na placu boju został jeszcze tylko Amaru. Nim przyszła jego kolej, razem z Teofilem oglądali finał trzech tysięcy metrów z przeszkodami, z udziałem Roberta Browicza. Widzieli jak szesnastu biegaczy ruszyło gromadą i wciąż trzymając się razem, zrobiło pierwsze okrążenie. Zdali sobie sprawę, że ten bieg wymagający skoków przez bariery i nad rowem z wodą, wymaga nie tylko szybkości, ale i wytrzymałości i siły. Dlatego tak ważny dla Roberta był trening na olbrzymich, andyjskich pagórach, których kilometrowe skłony Polak pokonywał biegnąc wzwyż skokami, odbijając się raz z lewej, raz z prawej nogi. Przyniosło to wyniki widoczne na bieżni. Robert lekko i płynnie przechodził przeszkody, na każdej zyskując centymetry nad przeciwnikami. Nieznaczna przewaga sumowała się z każdym okrążeniem i w połowie biegu, Robert, z trzeciej pozycji wyszedł na prowadzenie. Na szóstym okrążeniu przyspieszył i unikając tłoku na przeszkodzie, sam skoczył przez rów z wodą. Wtedy ujawniła się wyraźnie jego fizyczna przewaga. Jego skok był czysty i zdumiewająco długi, nawet pięta nie rozprysnęła wody, podczas gdy grupa tłocząca się za nim, wpadła do rowu z pluskiem i bryzgami, tracąc cenne metry do prowadzącego. Na siódmym okrążeniu, mimo, iż kilku zawodników rozpoczęło finisz i próbowało go ścigać, utrzymał przewagę i miał jeszcze dość siły, by prawdziwie sprinterskim rzutem na taśmę, pobić rekord olimpijski i zdobyć złoty medal. Nadszedł dzień finałowego biegu na pięć kilometrów. Zapadła cisza, gdy przed trybunami wyświetlono nazwiska uczestników biegu, podawane w kolejności numerów startowych. Sami bohaterowie zgromadzili się już przed linią startową. Było ich dwudziestu jeden, a spośród nich tylko czterech powszechnie brano pod uwagę jako możliwych zwycięzców. Był to Algierczyk Akata, rekordzista świata sprzed roku, fiński biegacz Karalainen, który nawiązując do tradycji swego słynnego rodaka, Nurmiego, pragnął odnowić fińską szkołę biegów. Miał czas na „piątkę” niewiele gorszy od Akaty i zamierzał startować także na dystansie dziesięciu kilometrów oraz w maratonie, dalej Kenijczyk Nyere, słynący z wytrzymałości, a zarazem z szybkiego finiszu, na którym był nie do pokonania, o charakterystycznej sylwetce z grzywą czarnych, kręconych włosów, sięgających ramion, i na koniec Amaru, o którym w ostatnich dniach więcej się mówiło niż o trzech pozostałych, dzięki jego rekordowi olimpijskiemu, do którego zbliżyli się tylko Akata i Nyere. Zgadzano 101 się, że jego możliwości są olbrzymie i dokonał niezwykłej pracy w krótkim czasie. Mimo to uważano, że w bezpośrednim pojedynku z najlepszymi na świecie nie sprosta ich większemu doświadczeniu i umiejętnościom taktycznym. Ich gorsze czasy w przedbiegach tłumaczono brakiem przeciwników, którzy by mistrzów zmusili do większego wysiłku. Tak więc w najlepszym razie przyznawano Amaru trzecie miejsce na mecie i brązowy medal. Sędzia startowy polecił przerwać rozgrzewkę i wezwał zawodników do przejścia przed linię startową. Zaczęli ustawiać się na bieżni zwartą grupą. Jakby uznając przewagę najlepszych spośród siebie, pozostawili tym czterem, typowanym na zwycięzców, miejsce przy bandzie i z przodu. Wiadomo było, że oni i tak nadadzą tempo wyścigowi, a próbę ich pokonania łatwiej było podejmować zza ich pleców. Akata, jeszcze kilka dni temu, bezpośrednio po wygraniu swojego przedbiegu z doskonałym czasem, był mocno przekonany, że wygra i bieg finałowy bez większego trudu. Lecz teraz tej pewności już nie miał. Dostrzegł u siebie objawy przetrenowania. Męczył się łatwiej niż zwykle podczas ćwiczeń, w nocy miał bóle mięśni, a na myśl o biegu zaczynał odczuwać jakby opór czy niechęć. Wchodząc na stadion postarał się nie pamiętać o tym. Jednak, gdy ujrzał Amaru, gdy spotkał go żywego, o dwa kroki od siebie, obawy wróciły. Przyłapał się na tym, iż nie może oderwać oczu od tego przeciwnika, którego bieg eliminacyjny obejrzał w komputerze chyba dziesięć razy. Z postaci Amaru wprost bił spokój i siła. Nie wiązało się to ani z wyrazem twarzy, ani z budową ciała, umięśnieniem, ruchami. To było coś głębszego, co można było wyczuć tylko owym szóstym zmysłem, jaki posiadał Akata. Poczuł dreszcz na plecach, ale mając w sobie duszę wojownika, jął w myśli powtarzać, że bez względu na wszystko musi być pierwszy na mecie. To obiecał w swym kraju, to był winien sam sobie. Kenijczyk Nyere wiedział, że jest sprawniejszy i silniejszy niż kiedykolwiek dotąd, a zaciętością w walce góruje nad wieloma. Jego jedynym taktycznym założeniem było utrzymać się jak najbliżej czołówki. Gdyby to się udało, swym nieodpartym finiszem potrafiłby wyjść do przodu nawet przed samą metą. Na pięć kilometrów miał drugi czas w dziejach. Jednak tego rana wstawał z ciężką głową. Myśl o wielkiej próbie odbierała mu spokój tak dalece, że ostatnie noce spędził niemal bezsennie. Pod powiekami, ciężkimi jak ołów, czaiło się znużenie. Karalainen, nadzieja Finów, przyleciał do Warszawy zaledwie przed dwoma dniami. Ostatnie tygodnie treningu spędzał w chłodnych lasach na północy, pośród lapońskich jezior. Nakazał sobie nie myśleć w ogóle o Olimpiadzie. Udało mu się o niej zapomnieć. Biegał po grubych poduchach mchów w świerkowych lasach, po kamienistych brzegach jezior. Wzwyż trawiastych zboczy. Te obrazy zabrał ze sobą do Warszawy, wciąż miał je przed oczami. Wciąż przywoływał widok bladego słońca o północy i reniferów czmyhających w popłochu, zapach świeżej żywicy i plusk zimnych jezior. Wierzył, iż bieg olimpijski odbędzie w zupełnym spokoju, jak kolejny trening. Stanąwszy na starcie, zrozumiał, że to się nie uda. Zasłona wyobraźni pękła. Obudził się w środku stadionu i nie znajdował sposobu powrotu do kraju wyobrażeń. Wokół stali najlepsi długodystansowcy świata, a sto tysięcy par oczu śledziło go z trybun. Serce poczęło bić mu tak gwałtownie, że musiał przycisnąć je dłonią. Osiągał znakomite czasy, ale na mniejszych zawodach. Przytłoczyło go to największe wyzwanie, dopiero w tej chwili pojął, na co się porywał. Potrzebował chwili, choćby pięciu minut, aby się oswoić z tą myślą, że dzięki telewizji patrzy na niego niewyobrażalna liczba ludzi, a cała Finlandia ocenia go i czegoś się po nim spodziewa. Niemal przeoczył komendy startowe. Ruszył z falą zawodników. Tuż po strzale, tak jakby chodziło o bieg na sto metrów, wyprysnęła do przodu krępa sylwetka Węgra, Sintaia. Zdobywszy sprintem znaczną przewagę, nieco zwolnił i, utrzymując kilkunastometrowy odstęp, prowadził stawkę. Za sobą miał Nyere, Akatę, Karalainena i Amaru. Za nimi sunęli łańcuszkiem pozostali. 102 Amaru wystartował wolny od nerwowych napięć, zajęty tylko harmonijnym wprawieniem w ruch ciała i z taką szybkością, jaka odpowiadała jemu, nie narzuconą przez drugich i bez tego gwałtownego skoku, jakim inni rozładowywali swoje natężone oczekiwanie. Wykorzystało to dwóch mniej znanych Anglików, aby na pierwszym wirażu wysunąć się przed niego. Tak biegli do końca okrążenia, ale gdy na drugim tempo zaczęło nieco spadać, celowo zmniejszane przez Nyere, i Amaru spostrzegł, że zbliża się do pleców poprzednika, wysunął się z szeregu i biegł po drugim torze. Dostrzeżono to na trybunach i oczekiwano, że teraz znacznie przyspieszy, aby jednym skokiem przesunąć się do przodu, gdyż taka jest zasada ekonomicznego wyprzedzania. Nic takiego nie nastąpiło. Amaru biegł obok Anglików, zyskując tylko nieznaczną przewagę. Uznano to za błąd wynikający z małego doświadczenia i mogący drogo kosztować młodego zawodnika, biegnącego po dłuższym obwodzie. Jednak w kolejnym okrążeniu, krok za krokiem, Amaru wyprzedził Anglików i Karalainena, zrównując się z Akatą. Wówczas ten ostatni i Nyere dostrzegli ten manewr i pojęli, że jest to okazja do osłabienia groźnego Peruwiańczyka. Zwarli się jeszcze bardziej, by go nie wpuścić między siebie i, słysząc nawzajem swe oddechy, z lekka przyspieszyli, na tyle, aby dostosować się do szybkości Amaru i zmusić go do biegu o wiele metrów dłuższego. A na mecie liczył się przecież nawet każdy centymetr! Taktyka byłaby skuteczna, gdyby chodziło o kogoś innego. Ale na całym stadionie jedynie trener Bravo zdawał sobie sprawę, że celem Amaru nie jest wyprzedzanie, lecz ważniejsze od niego utrzymanie własnego tempa i równomierne jego przyspieszanie. Po wielu dawniejszych utarczkach z chłopakiem, trener wreszcie pojął, że bieg, którego celem jest tylko pokonanie kogoś, oznacza w istocie dostosowanie się do niego, a więc ograniczenie siebie. Amaru zaś zawsze chodziło o przewyższenie własnego wyczynu. Nyere i Akata nie zdołali przeprowadzić swojego planu. Już po kilkudziesięciu metrach poczuli, że nie wytrzymują szybkości, stopniowo zwiększanej przez Amaru i w rzeczywistości to nie oni jego, lecz on ich wyczerpuje. Dali za wygraną. Amaru znalazł się przed nimi, znów na pierwszym torze, za plecami Sintaia. Za sobą pociągnął Karalainena. Młody biegacz, mniej doświadczony od Nyere i Akaty, wykorzystał okazję, aby dać się poprowadzić do przodu. Nie myślał, tak jak oni, o rozłożeniu sił na cały dystans. W tej chwili czuł, że ma ich dosyć i wierzył, że wystarczą mu do końca biegu. Odzyskał już panowanie nad sobą, a to, co go przeraziło kilka minut temu, teraz napełniało go tylko radością. Ogarnął go przypływ pewności siebie i wiary. Oto już dokonywał rzeczy wspaniałej, walczył z najlepszymi, był jednym z nich, biegł w olimpijskim finale, na oczach całego świata. Sintai nie chciał oddać prowadzenia. I dla niego start w finale Olimpiady był największym osiągnięciem życiowym. Prowadzenie dawało mu pewność, że świat przez kilka minut zna jego imię, a to już zapewniało mu wieczne miejsce w kronikach sportowych. Przysiągł sobie, że nawet jeśli go nie stać na zwycięski finisz, to przynajmniej tak długo będzie utrzymywał się na prowadzeniu, dopóki zdoła ustać na nogach. Rzucił okiem przez ramię i po raz pierwszy zobaczył twarz zawodnika biegnącego za nim. Uniesione czoło, spojrzenie utkwione gdzieś w dali, przymknięte powieki, nieznacznie otwarte usta, wyraz spokoju na twarzy, jakby cień uśmiechu... Zaalarmowany, poderwał się i utrzymał swe miejsce. Biegł brzydko i nierytmicznie, jego kroki miały niejednakową długość, wymachy ramion były podobne do szarpnięć. Ale poruszał się z olbrzymią siłą. Czuł, że jest naciskany, słyszał wciąż za sobą szelest kroków. Miał jednak nadzieję, że to tamten nie wytrzyma. Przyspieszał więc, odpierając atak przez całe okrążenie. Lecz w końcu, po raz drugi, pojawiła się przy nim ta twarz o wyrazie skupionym i skierowanym jakby do wnętrza i Sintai zrozumiał, że to nie atak skierowany przeciw niemu i próba zostawienia go z tyłu. Tamten biegł dla siebie, biegł nie bacząc na nic, na nikogo, z nikim nie współzawodniczył. Poruszał się na tej samej bieżni, lecz jakby w 103 innym wymiarze, na innych zasadach. Węgier wreszcie zrozumiał, że nie dotrzyma mu kroku. Z lękiem odkrył opór własnego ciała. Nie było mu całkiem posłuszne. Jeszcze biegł, jeszcze nie upadał, ale biegł już drugi. Chwilowo! – powiedział sobie. Karalainen został za plecami Sintaia, nie zdołał wyjść przed niego. Biegli teraz razem, przeżywając to samo zdumienie, że oto już teraz, zbyt wcześnie, oni napotkali granicę, która dla tamtego jakby nie istniała. Amaru zaś wsłuchany w pracę własnego serca, w sygnały płynące od pracujących mięśni, ścięgien, stawów, czuł, że w takim biegu, kiedy dokonuje największego wysiłku, jest najpełniejszym, najprawdziwszym sobą. Reszta życia wydawała się być tylko oczekiwaniem na te krótkie chwile i bladym snem wobec jaskrawej rzeczywistości biegu. Lasery ukazywały zawieszone w przestrzeni wyolbrzymione sylwetki biegaczy. Oglądano w zbliżeniu falującą na karku grzywę włosów Nyere, jego hebanowe czoło spływające kroplami, to znów potężnie umięśnione nogi Sintaia, pracujące z mocą stalowych resorów lub oblicze Akaty, pokrywające się bruzdami znużenia, twarz jakby szarzejącą z każdym okrążeniem. Sintai zostawał z tyłu. Już wyszli przed niego Karalainen, Nyere, Akata, zbliżali się następni. Jakby coś się zatarło w tej wspaniałej, żywej, umięśnionej maszynie. Dała z siebie już wszystko, odegrała swą rolę i zapadała w niepamięć. Kamery objęły Amaru i stopniowo oczy wszystkich widzów przeniosły się z bieżni na jego obraz świecący w przestrzeni. Amaru był w ruchu, a przecież zdawało się, że zastygł w tym żywym obrazie, wciąż odnawiających się rytmicznych poruszeń, harmonijnych, pełnych lekkości, zarazem nieodpartej siły, przykuwających swą doskonałością. Oszołomienie, potem uniesienie ogarnęło patrzących. Poczynali rozumieć, że trzeba się poddać, pozwolić się wchłonąć temu rytmowi, temu obrazowi, temu idealnemu odwzorowaniu biegnącego człowieka, zapominając o całej reszcie świata. Każdy uświadamiał sobie, że już jest mu znane podobne uczucie i wracał do jakiegoś swojego wspomnienia, równie przejmującego i niezmiennie żywego. Dla jednych było to olśnienie na widok gigantycznego wodospadu, zakrzepłego w przestrzeni, dla innych wstrząs wywołany brzmieniem koncertu lub lekturą książki, która na kilka godzin zastąpiła własne życie. To było jeszcze jedno uskrzydlające doświadczenie, budzące nadzieję i otuchę. Ostry dźwięk oznajmił ostatnie okrążenie. Na kilka sekund przedtem Akata wyskoczył zza pleców Nyere i rozpoczął długi pościg za Amaru. Nyere i trzymający się go teraz Karalainen zrazu pozwolili oddalić się Akacie. Nyere mierzył wzrokiem odległość i czekał na ostatnie dwieście metrów. Wiedział, że tam zdoła rozwinąć szybkość dwakroć większą niż wielu rywali. Miał jeszcze niejasną nadzieję, że na samej mecie zdoła dogonić Amaru. Największe zmiany następowały teraz w głównej grupie biegaczy. Ci nie mieli już nic do stracenia, do zyskania zaś miejsce punktowane. Wielu rozpoczęło przedłużony finisz. Tasowali się, zmieniając z wolna odległość dzielącą ich od Nyere. Akata zyskiwał przewagę nad Karalainenem i Nyere, lecz odstęp, dzielący go od Amaru pozostawał bez zmiany. Na trybunach wiedziano już z wyświetlanych wykresów, że w tym biegu, jakiego nie znały jeszcze kroniki sportowe, będzie pobity rekord świata. To, co oglądano na bieżni, budziło osłupienie. Akata, prący jak burza, zacięty, najlepszy długodystansowiec świata, rzucający wszystkie rezerwy do walki, wciąż pozostawał w tej samej odległości za prowadzącym biegaczem. Amaru, z niezmienną płynnością, ruchami nie zdradzającymi znużenia, przesuwał się wokół ostatniego wirażu i wchodził już na prostą, lekki i niedościgniony, płynący jak duch światła, nie znający oporu, jak bezcielesne wyobrażenie biegacza. Już był w jednej czwartej, już w połowie prostej, zmierzając do mety. Nyere i Karalainen zaczęli wyprzedzać w tej chwili wychodzącego z wirażu Akatę. Uległ im, już pokonany, tracąc siły z każdym metrem. W tej kolejności, z oczami zalanymi potem, z 104 sercami wybuchającymi w piersiach, przebijali się ku mecie przez powietrze zgęstniałe jak smoła. Biała wstążka zsunęła się z piersi Amaru, przytrzymał ją bezwiednie i zwalniając kroku, zataczał łuk po trawie. Pozwolił, aby przesunęła się przez palce i spadła pod stopy. W następnej sekundzie, schwytana przez dziesiątki dłoni, rozpadła się na strzępki w palcach reporterów, sędziów, zawodników. Białe skrawki miały kiedyś służyć jako dowód posiadaczom, że ten bieg, który stał się legendą, naprawdę się odbył. Korekta: Katarzyna Michalska