WIKTOR JEROFIEJEW Dobry Stalin powieść (tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska) 2005 A mon pere Wszystkie postaci tej powieści zostały zmyślone. nie wytaczając autentycznych osób l samego autora 1 W końcu zabiłem swojego ojca. Samotna wskazówka na niebieskim cyferblacie wieży Uniwersytetu Moskiewskiego w Górkach Leninowskich pokazywała minus czterdzieści stopni według skali Celsjusza. Silniki w samochodach nie zapalały. Ptaki bały się latać. Miasto zastygło jak galareta z ludzkiego mięsa. Rankiem spojrzałem w łazience na swoje odbicie w owalnym lustrze i zauważyłem, że przez noc posiwiały mi włosy na skroniach. Zacząłem właśnie trzydziesty drugi rok życia. To był najmroźniejszy styczeń w moim życiu. Co prawda ojciec żyje do dziś i nawet do niedawna w weekendy grywał w tenisa. Teraz, choć już mocno się postarzał, wciąż jeszcze sam kosiarką elektryczną kosi trawę na łączce między krzewami hortensji l róż, pośród krzewów jego ulubionego od dzieciństwa agrestu. Jak dawniej prowadzi samochód, uparcie nie zakładając okularów, czym doprowadza mamę do rozpaczy, a wśród przechodniów budzi postrach. Odseparowuje się na piętrze w swoim gabinecie na daczy, w którego okna skrobią gałęzie wysokiego dębu, i pocierając energicznie podbródek, długo, powoli pisze coś na maszynie (może wspomnienia?), ale to już są drobiazgi. Dokonałem nie fizycznego, lecz politycznego zabójstwa - co jak na warunki radzieckie oznaczało prawdziwą śmierć. Czy rodzice to też ludzie? Zawsze miałem co do tego wątpliwości. Rodzice to niewywołane negatywy. Ze wszystkich ludzi, jakich spotykamy w swoim życiu, najsłabiej znamy swoich rodziców, właśnie dlatego, że to nie my czekamy na nich, inicjatywa pierwotnie została przejęta przez „przodków”: to oni na nas czekają. Pępowina nieprzecięta - składamy się z nich dokładnie na tyle, na ile nie da się ich zrozumieć. Kollaps wiedzy zapewniony. Reszta to domysły. Boimy się zobaczyć ich ciało i zajrzeć im w duszę. Tak więc nie stają się dla nas ludźmi, na zawsze pozostając szeregiem wrażeń, nieznających swego początku, nietrwałymi manekinami-mirażami. To istoty nietykalne. Nasze sądy o nich są nieudolne, wyssane z palca, zbudowane na uprzedzeniach, na niewykorzenionych dziecięcych lękach, walce doskonałości z rzeczywistością, usprawiedliwieniu tego, co nieusprawiedliwione. Ale rodzice są bezradni wobec naszych ocen. Nasza wzajemna miłość przynależy nie do nich i nie do nas, ale do instynktu, który odnajdujemy tak w łonie matki, jak i w łonie cywilizacji. Instynkt każe nam energicznie poszukiwać jasnego ludzkiego pierwiastka i nie możemy nie mścić się na instynkcie, mścić za jego ślepotę swoimi głębokimi spekulacjami myślowymi. Miłość pod hasłem „ojcowie l dzieci” nie ma wspólnego mianownika wdzięczności, pełna jest niekończących się krzywd i nieporozumień, z których rodzi się gorycz spóźnionego żalu. Rodzice to bufor między nami i śmiercią. Tak, jak wielcy artyści, nie mają prawa do wieku; nasz nieunikniony bunt przeciwko nim jest tak samo biologicznie nienaganny, jak i moralnie wstrętny. Rodzice są czymś najbardziej intymnym, co mamy. Ale kiedy rodzinna intymność urasta do rozmiarów międzynarodowego skandalu, który stawia rodzinę na granicy przeżycia, jak to się stało w moim domu, mimowolnie człowiek zaczyna myśleć, wspominać i analizować. Dopiero teraz ostatecznie zdecydowałem się napisać o tym książkę. ANONIM Do ministra Spraw Zagranicznych ZSRR, towarzysza A. A. GROMYKO Kopia: AUSTRIA, WIEDEŃ. Przedstawicielstwo ZSRR przy ONZ. Do ambasadora W. I. Jerofiejewa List lotniczy, na kopercie - trzech lotników. Bohaterów Związku Radzieckiego: P. Osipienko, W. Grizodubow, M. Raskow. Czterdziestolecie lotu bez międzylądowania Moskwa - Daleki Wschód. Stempel pocztowy: 31-1791840 (nadano 31 stycznia 1979 roku o godzinie 18.40), Moskwa, Urząd Poczto wy nr 9. Druga kopia (dla mnie): MOSKWA, ul. Gorkiego 27/29 m. 30. W. Jerofiejew List polecony, na kopercie - tunel pod Bajkałem. Z serii: Współczesna fauna ZSRR. Stempel pocztowy: 31-1791840, Moskwa, Urząd Pocztowy nr 9. Adres zwrotny i nazwisko, wskazane na kopercie, fałszywe. Ortografia l interpunkcja anonimowego autora pozostawione bez zmian. SZANOWNY TOWARZYSZU MINISTRZE! Wydaje się, że z lokalnego skandalu, z jakim mamy obecnie do czynienia w sferach literackich, zobowiązane są wyciągnąć wnioski również pewne instytucje powiązane z walką dwóch systemów społecznych. Przede wszystkim MSW. Kto by pomyślał: w rodzinie nader „naszego” dyplomaty, posiadającego nienaganną ideologiczną reputację, wyrósł prawdziwy męt, który pisze nieprzyzwoite seksualno-patologiczne opowiadania, a teraz wystąpił w charakterze redaktora i jednego z autorów podziemnego almanachu, o określonym antyradzieckim nastawieniu. A opowiadanie Wiktora Jeroflejewa, gdzie akcja rozgrywa się w publicznym szalecie, pod którym należy rozumieć nasze społeczeństwo, to niebywały precedens! (...)! dopóki w kręgach literackich toczy się śledztwo, w jaki sposób młody człowiek, nieposiadający ani jednej własnej książki trafił w poczet członków Związku Pisarzy Radzieckich, czy nie należałoby pomyśleć o tym, że swoich dziwnych idei nałapał się za granicą, gdzie bywał i obecnie przebywa często na skutek zajmowanego przez jego rodziców stanowiska? Nie przypuszczamy, żeby był bezpośrednio zwerbowany, ale jedno praktycznie nie pozostawia wątpliwości: wroga ideologia bezpośrednio opanowała jego umysł! (...) Prowadzi się obecnie wiele rozmów o tym, że koneksje rodzinne pomogą temu odszczepieńcowi wyplątać się z historii, w której zachowuje się nader zuchwale i bez zapowiedzi na jakąkolwiek skruchę. Byłoby wysoce niewskazane, gdyby wysoki autorytet rodziców tę sprawę polityczną, praktycznie przygotowaną dywersję, jak to się mówi, „wyciszył”. Przeciwnie, wydaje się wyjątkowo istotnym, by na przykładzie tej bolesnej sprawy przeprowadzić akcję wychowawczą w granicach samego MSZ, aby wszyscy inni zastanowili się, do jakich następstw może do prowadzić liberalizm rodziców i brak wszechstronnej czujności, co do kwestii... (Drugiej strony listu w obu kopiach brakuje). o Być może jestem najbardziej wolnym człowiekiem w Rosji. W istocie, to niewielkie osiągnięcie, szczególnej konkurencji na tej niwie nie da się zaobserwować. Wszyscy rywalizują w innych wymiarach. Co robić ze swoją wolnością, sam nie wiem, ale została mi dana, jak jasnowidztwo. Jakoś tak wyszło, że znalazłem się poza wszelkimi rangami, odznaczeniami, tytułami honorowymi i nagrodami. Myślę, że mi się powiodło. Nie mam nad sobą kierowników, pod sobą podwładnych. Nie jestem zależny ani od pizdy, ani od Armii Czerwonej. Olewam krytyków, modę, wielbicieli. Być najbardziej wolnym człowiekiem w najśmieszniejszym kraju na świecie to tak śmieszne, aż rzygać się chce. W innych krajach mieszkają poważni ludzie, niosący brzemię odpowiedzialności, jak pełne wiadra wody, a u nas - śmieszni, nieprzekładalni na obce języki faceci, baby, milicjanci, inteligenci, kołchoźnicy, zeki, półgłówki, naczelnicy i inne prymitywy. Śmiesznym ludziom wolność nie jest potrzebna. Jakież tylko genialne idee nie przychodziły Rosjanom do głowy - każda genialnie śmieszna. Tworzyli Trzeci Rzym, wskrzeszali ojców, budowali komunizm. W co oni nie wierzyli! W cara, w białe anioły, Europę, Amerykę, prawosławie, NKWD, sobornost [Sobomost - pojęcie myśli religijnej, w ideologii rosyjskiej wywodzone od dziewiętnastowiecznego słowianofila Aleksieja Chomiakowa (1804-1860); określane jako równość zasad jedności i wolności, wrodzona ponoć ludowi rosyjskiemu. (Jeśli nie zaznaczono Inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.], wspólnotę, rewolucję, czerwoniec, wyższość narodową - we wszystko i wszystkich wierzyli, prócz samych siebie. Ale co najśmieszniejsze - to nawoływanie narodu rosyjskiego do samopoznania, bicie na alarm, bicie w buddyjski dzwon: - Wstawajcie, bracia! Obejmijmy się! Wypijmy! Bracia wstaną i bez wątpienia wypiją. Siądzie człowiek z intelektualistami, całą noc aż do świtu rozmawia o Bogu, śmierci, babach, piosence autorskiej, losie - żyły nabrzmiewają, koncepcje się mnożą. Horyzonty poszerzają się na cztery strony: pali człowiek z Byronem, gra w bilard z Che Guevarą. Ale budzi się rano - nie ma więcej inteligencji. Bohema na wylocie. Wtedy - do dużego biznesu, telewizora, polityki, do oligarchów - siedzi człowiek i głupieje. Albo z młodzieżą poniesie człowieka na dyskotekę: w toalecie dowie się o kosmicznych walkach dobra ze złem, etymologii japońskich wulgaryzmów, o czterdziestu czterech sposobach jak nie spodobać się top-modelce, mistycznych otchłaniach Armagedonu; za jednym zamachem odtańczy tańce etniczne. Rosyjscy pisarze to też śmieszni ludzie. Jedni śmieją się przez łzy, inni - tak po prostu. W tym śmiesznym kraju mają pieczę nad moralnością. Ale są krwiożerczy jak Aztekowie, gotowi składać ofiary z człowieka. Odrąbują głowy kobietom i wrogom. Powieści są przesycone tematem śmiesznych ojców i śmiesznych dzieci. Nie tylko Turgieniew i Dostojewski, ale też Srebrny Wiek w Petersburgu. Andrieja Biełego doprowadził ten temat do rytualnego zabójstwa. Rewolucjonista-syn l reakcjonista-ojciec. Książka, bomba, terror. Gdyby moja mama wiedziała wtedy, kiedy cierpiała z powodu mojej obojętności wobec słowa drukowanego l zaszczepiała mi miłość do literatury, że wprowadzę ten temat w życie, szkodząc całej rodzinie, o, z pewnością spaliłaby wszystkie książki z naszej rodzinnej biblioteki. Z listu mamy do taty z Wiednia do Moskwy, 17 lutego 1979 roku: Mój drogi Wowa, Jutro upłyną już dwa tygodnie, jak żyję bez Ciebie. i cały czas mam wrażenie, że jestem pod szkockim natryskiem. Woda raz letnia, raz gorąca... Już Cl pisałam, że staram się całkowicie zapełnić czas zajęciami i przebywać z ludźmi, żeby oderwać się od dręczących myśli. Ale wydaje mi się, że wyczerpałam już wszystkie możliwości jakichkolwiek spotkań. Zresztą jak dużo ich mogło być w naszym samotnym życiu? Trzeci dzień pada deszcz, albo wszystko spowija gęsta mgła, która nie pozwala nawet wyjść na dwór i pospacerować. (...) Który to już raz zamartwiam się Twoimi problemami! No, jakiż Ty masz związek z eksperymentami literackimi? Wiktor zachował się jak ostatni debil, wystawiając się na ciosy ze wszystkich stron, kiedy sam jeszcze niczego sensownego nie dokonał, jak to mówią, nie „wyszedł na ludzi”. Cóż za brak odpowiedzialności! Narobił głupstw, bardzo i na długo zabagnił sobie życie. Ale Ty! Co Ty masz z tym wspólnego? Nienaganna praca, która nadszarpnęła Ci zdrowie i nerwy. Kolosalna odpowiedzialność. Całe życie poświęcone pracy. Nocne czuwania, kiedy inni (nieczytelne) albo piją wódkę. Muszę kończyć. Nie mogę dłużej o tym pisać. (...) Przesyłam Warn co nieco. Skarpetki dla Andriuszy, puszeczka kawioru dla Oleżki. Wino dla Was wszystkich. Całuję bardzo mocno Gala o Jak dzikie zwierze, czas odbywa dalekie wędrówki. W zakurzonych walizkach ze skóry krokodyla, drogich teczkach z oderwaną rączką, kartonach po eksportowej wódce „Stoliczna” kryją się wizytówki zmarłych, zaproszenia na przyjęcia dawno dymisjonowanych rządów, menu obiadów i kolacji z nieistniejącymi ludźmi, gazety z nadzwyczajnymi informacjami (głównie nekrologi). Biurokratyczny egzystencjalizm, tęsknota za nieśmiertelnością, pragnienie pozostawienia po sobie śladu. Mój tata jest tandeciarzem. MAMA. Po co cl to było? Ojciec nigdy nie odpowiada na to pytanie. W głównej szufladzie jego biurka leży numer „Prawdy”: niespotykana w historii dziennikarstwa nekrofilska apoteoza, złamana w czarnych ramkach gazetowych szpalt. Styl orzeczenia lekarskiego o śmierci wodza jest tak znakomity, że mimowolnie człowiek myśli: to jest literatura. Wtedy całe życie było literaturą. 5 marca 1953 roku jej bohaterowie podzielili się na płaczących i uszczęśliwionych. Ale był jeden człowiek, który nie zwrócił uwagi na śmierć Stalina. Nie zwrócił uwagi ani na żałobną muzykę w radio, ani czerwone flagi z czarnymi wstęgami, wywieszone na ulicach przez dozorców. Mieszkał w Moskwie, w samym centrum, na ulicy Gorkiego, w kamienicy numer 27/29, naprzeciw placu Majakowskiego, a jego sąsiadem w wysokiej, solidnie zbudowanej przez jeńców niemieckich, stalinowskiej kamienicy z zawijasami sztukaterii na fasadach, był czołowy stalinowski pisarz Aleksandr Fadiejew i wspaniały malarz socrealista Aleksandr Łaktionow, któremu moja mama, dla zasady, odmówiła i nie zamówiła portretu: pokochała impresjonistów, a Łaktionow wówczas miał już nadszarpniętą reputację. W taki sposób mama pozostała bez portretu, który można byłoby teraz sprzedać za duże pieniądze. Oprócz impresjonistów, już w późniejszym czasie, mama pokochała pieśni Bułata Okudżawy. Pewnego razu przyprowadziła go do naszego domu Galina Fiodorowna. Paliła, jeden po drugim papierosy „Jawa”, wyciągając je z pomiętej miękkiej paczki, rytualnie wykruszając przed odpaleniem. Chudy, młody i hardy (ale, być może, ze zmieszania) Okudżawa zjawił się skuszony kolekcją płyt Georges’a Brassensa, którego mój tata znał osobiście, i wydawało mi się wtedy, że gdy tylko Brassens zaczął śpiewać, Okudżawa zapomniał o nas, a kiedy przez grzeczność przypomniał sobie, przy niewielkim stoliku toczyła się rozmowa o śmierci Stalina i mama powiedziała, że tego dnia wszyscy płakali, bo nic nie rozumieli, a Okudżawa nagle tak cicho, cicho... OKUDŻAWA. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. No i wyszło koszmarnie niezręcznie. Człowiek, który nie zwrócił uwagi na śmierć Stalina, miał pięć i pól roku, ale to niewiele go usprawiedliwia. Dzieci żyły, chodziły, śpiewały i wiedziały, co się dzieje w kraju. Mało tego, tata tego chłopca pracował na Kremlu jako sekretarz Mołotowa l oficjalny tłumacz Stalina (z języka francuskiego). Może już całkiem dopadła mnie skleroza, ale jakkolwiek wytężałbym pamięć, nie pamiętam dnia żałoby. Jak to możliwe? Przez lata zadawałem rodzicom to pytanie. Najpierw ustaliłem, że tego dnia mama płakała razem ze swoimi przyjaciółkami. Wszystkie pracowały w MSZ ZSRR i płakały z dwóch powodów. Po pierwsze, kochały Stalina. Po drugie, bały się, że bez Stalina kraj runie. Z czasem mama wyznała prawdę. MAMA. Żałuję, że płakałam, bo Stalin był potworem. Co się tyczy drugiego powodu, to przyjaciółki z punktu widzenia historii miały rację. Umarł Stalin i ZSRR zaczął się rozkładać dosłownie następnego dnia, sąsiad Fadiejew wkrótce się zastrzelił. I jakkolwiek kraj balsamowano, ten dalej się rozkładał, aż w końcu rozpadł na cuchnące ochłapy. No a co z tatą? Płakał? TATA. Byłem tego dnia zbyt zajęty, żeby płakać. No nieźle! Kiedy tata nie chciał o czymś rozmawiać, nie odpowiadał wymijająco, tylko krótko i jasno. Oczywiście, musiał zamówić trumnę, wieńce, katafalk, skupować takie naręcza kwiatów po całym Związku Radzieckim, że na grób kompozytora Sergiusza Prokoflewa, zmarłego w tym samym dniu, co Stalin, nie było co położyć. To on wreszcie załatwiał z towarzyszami miejsce pochówku pod murem kremlowskim, a w kolejne dni organizował ciżbę żałobników na placu Trubnym, sprzątał trupy tych, którzy nie dotarli do niszy żałobnej. Dopiero niedawno ojciec wyznał: OJCIEC. Tego dnia odetchnąłem z ulgą. Ale czy jest w tym wyznaniu odrobina prawdy, czy po prostu czas, jak dzikie zwierzę, zmienia tereny łowieckie? Z artykułu Daniela Verneta. roku: ,Le Monde", 25 stycznia 1979 DES ECRIVAINS SOVIETIQUES NON DISSIDENTS REFUSENT LA CENSURE ET EDITENT UNE REVUE DACTYLOGRAPHIEE Moscou. - Un cafe dans une petite rue de Moscou. Un grouppe d'ecrivains a retenu la salle, mardi 23 janvier, pour presenter a quelques amis sovietiques, ecrivains et artistes, une nouvelle publication. Le jour prevu, pourtant, le cafe est fermę. La veille, des medecins ont decide que le lendemain serait „jour sanitaire", que le cafe avait absolument besoin d'etre desinfecte de toute urgence. Cinq ecrivains: Vassili Axionov (dont des oeuvres sont con-nues en France, telles que Billets pour les etoiles ou Notre feraille en or); Andrei Bitov, Viktor Erofeev (critiąue et homonyme de 1'auteur de Moscou-sw-vodka); Vasyl Iskander (ecrivaln installe en Abkhazie) et Eugene Popov (jeune poetę siberien) ont publie une revue en dehors des cłrcuits officiels, en refusant de se soumettre a une quelconque censure. (...) Ce recueil, ąualifie d'almanach par ses auteurs, selon la tra-dition russe du dix-neuvieme siecle, se presente sous la forme d'un grand cahier de format ąuatre fois 21-29. Avec plus de cent vingt pages, ii represente l'equivalent d'un livre de sept cents pages. Vlngt-trois auteurs sovletiquesy sont publies. (...) L'almanach s'intitule Metropole, aux trols sens du terme: metropole comme capltale, comme metropolitain (under-ground), et comme le celebrę hotel de Moscou, car les auteurs „cherchent un toit". (...) [• PISARZE SOWIECCY, NIE BĘDĄC DYSYDENTAMI, NIE GODZĄ SIĘ NA CENZURĘ I WYDAJĄ ODRĘCZNIE PISANY ALMANACH. Moskwa. Kawiarnia w moskiewskim zaułku. We wtorek 23 stycznia grupa pisarzy wynajęła salę, aby zaprezentować kilku sowieckim przyjaciołom, pisarzom i artystom nową publikację. W wyznaczony dzień kawiarnia była jednak nieczynna. W przeddzień sanepid zdecydował, że nazajutrz odbędzie się de-zynsekcja, której kawiarnia wymaga bezzwłocznie. Pięciu pisarzy: Wasilij Aksionow (jego utwory, takie jak Gwiaździsty bilet i Nasza złota Żelezka znane są we Francji), Andriej Bitów, Wiktor Jerofiejew (krytyk 1 imiennik autora Moskwy-Pietuszek), Fazil Iskander (pisarz z Abchazji) oraz Jewgienij Popów (młody poeta z Syberii) wydali czasopismo bez oficjalnej zgody władz, odmawiając poddania się jakiejkolwiek cenzurze. Ten tom, nazwany przez samych autorów, zgodnie z tradycjami XIX wieku, almanachem, stanowi ogromną teczkę formatu cztery razy A4. Ma ponad 120 stron, co odpowiada siedmiusetstronicowej książce. Uczestniczyło w nim 23 sowieckich autorów. (...) Almanach otrzymał tytuł „Metropol", w trzech znaczeniach tego słowa: metropolia jako stolica, jako metropolitain (underground) i jako słynny hotel „Moskwa", ponieważ autorzy „poszukują dachu" (...) (przyp. aut.). o Ojciec mój był jednym z najznakomitszych radzieckich dyplomatów swego czasu. Cechowały go bystry, sprawny umysł, niewiarygodna pracowitość, optymizm, urok osobisty, szlachetna uroda, skromność. Upodobanie do żartów. Jego żarty przypominały igranie słońca w zieleni drzew, pozostały we mnie nie w postaci słów, ale nastroju, miały w sobie szczególny, ciepły mikroklimat, który stał się mikroklimatem mojego dzieciństwa. Czasem mam wrażenie, że mój pociąg do krain południowych, który odnajduję u bliskiego mi (w tym wyjątkowym wypadku) Iwana Bunina, uznanie nieistniejących na Północy topól włoskich i białych akacji za moje drzewa, moje wpisywanie rodzimej flory w matryce paryskich platanów związane są właśnie z ojcowskimi żartami. Ojciec był przyzwoitym człowiekiem, potrafił być niezależny, naturalny wobec wysokiego kierownictwa nawet w czasach stalinowskich, zresztą w ogóle, w odróżnieniu od wielu swoich ołowianych kolegów z wytrzeszczonymi oczami, sługusów, pachołków i „walonków”, lubił stać na lekko rozstawionych nogach, trochę po amerykańsku, w szerokich, wedle ówczesnej mody, spodniach, lekko mrużąc oczy - tak w każdym razie twierdziła w rozmowie ze mną córka słynnego marszałka, Maja Koniewa, która dobrze znała mojego ojca na początku lat pięćdziesiątych. Zresztą, ich wspólna amatorska barwna fotografia z tamtych lat, przedstawiająca oboje na tle otwartej białej limuzyny „ZIS” l oleandrów w Soczi, z tenisowymi rakietami w opalonych dłoniach to dla mnie symbol słodkiego stalinowskiego życia. Nieraz zdarzało mi się słyszeć pochwały pod adresem ojca, od tak różnych ludzi, jak wielki fizyk Piotr Kapica (przy obiedzie w podmiejskim domu na Nikolinej Górze), Mścisław Rostropowicz, Emil Gilels, czy Jewgienij Jewtuszenko. Nie mogłem nie być dumny z ojca. Nie przywoził „górze” drogich prezentów z zagranicy, nie nadskakiwał żonom zwierzchników. Odrazę budziła w nim ogólnie przyjęta „dyplomatyczna” spekulacja: zakup za granicą drogiego sprzętu, deficytowego na ubogim radzieckim rynku (aparaty fotograficzne, magnetofony, zegarki „Rolex”, adaptery) i odsprzedaż ze sporym zyskiem w moskiewskich komisach. Ojciec - zdeklarowany komunista, „stalinowski sokół” o stalowym spojrzeniu, bezpośrednio uczestniczył w opracowaniu radzieckiej koncepcji „zimnej wojny” i szczerze wierzył w wyższość systemu radzieckiego nad kapitalizmem, marzył o światowej rewolucji. o Urodziłem się we wrześniu 1947 roku. Miałem szczęśliwe stalinowskie dzieciństwo. Czysty, bezchmurny raj. W tym sensie jestem gotów stanąć w zawody z podejrzanie wysportowanym Nabokovem. Też byłem paniczykiem, tyle że on - arystokratycznym, a ja - nomenklaturowym. Urodziłem się w czepku. Minęło wiele lat, zanim to do mnie dotarło. Wedle wierzeń rosyjskich, w czepku rodzą się szczęśliwi ludzie. Ludzie, którym się wiedzie. Mama z pewnością długo uważała, że urodziłem się w czepku z powodu jakiejś absurdalnej pomyłki. Kiedy mnie rodziła, we śnie przyszedł do niej Dostojewski, rzadki gość jej snów. DOSTOJEWSKI. No i co, jesteś zadowolona? MAMA. Do tej pory byłam tak szczęśliwa tylko raz. Kiedy skończyła się wojna, świętowałam zwycięstwo w Tokio. Pracowałam w ambasadzie radzieckiej, w aparacie attache wojskowego. Ambasadorowie wypili wszystkie zapasy najpierw zwykłych, a potem i markowych win. Pod koniec dwóch dyplomatów pobiło się o kobietę. DOSTOJEWSKI. Ty byłaś tą kobietą? MAMA. Od razu widać, że jest pan Dostojewskim. Dostojewski zmarszczył brwi. DOSTOJEWSKI. Utop go. Moja mama zamyśliła się nad propozycją klasyka. o Z mojego listu do rodziców, z Moskwy do Wiednia, błędnie oznaczonego wsteczną datą (jak często się zdarza w styczniu): 27/i/78, a w rzeczywistości: 27/i/79. W intonacji listu - usypianie, w treści - „synowska” mieszanka półprawdy z prawdą. Dość podstępny list: Kochani mamo i tato, Nadarzyła się właśnie okazja, by napisać do was liścik, opowiedzieć wam o naszych sprawach. Oleżka jest największym optymistą w naszej rodzinie - gada coraz więcej i więcej, zabawnie artykułuje słowa, buduje już podstawowe frazy, a przy tym chodzi do przedszkola, gdzie chyba mu się podoba l skąd przynosi nowe umiejętności, głównie muzyczne (chodzi i śpiewa). Wiesia jak zawsze przytłoczona pracą, chuda i przezroczysta. Ja też mam kupę spraw na głowie. O jednej z nich chciałbym bardziej szczegółowo opowiedzieć. Przez rok kilku moskiewskich pisarzy (Andriej Bitów, Wasilij Aksionow, Fazil Iskander i ja) przygotowywało almanach literacki, złożony z eksperymentalnej prozy i poezji. Niedawno zanieśliśmy go do Związku Pisarzy i zaproponowali jego publikację. Nasza inicjatywa została przyjęta - dość nieoczekiwanie dla nas - z wielką podejrzliwością, która szybko rozwinęła się w potężny skandal. Zaczęli nas ciągać do Związku Pisarzy na przesłuchania, prali nam mózgi; oburzali się, tupali nogami. Dzięki znanym nazwiskom (w almanachu są Bella Achmadulina, Andriej Wozniesienski, Włodzimierz Wysocki l in.) skandal - z przesłuchaniem - stał się powszechnie znany w Moskwie, dołączyła do niego zachodnia prasa, radio i zaczęło się szaleństwo. Zebrał się rozszerzony sekretariat Związku (około 70 osób) i przez cztery godziny grozili nam tacy ludzie, jak Gribaczow, J. Żuków i in. „dzikusy”. Nie wiem, jak dalej się to wszystko potoczy, ale według mnie „oni” powariowali. Mnie osobiście też nieźle zmyli głowę (i w Związku, i w Instytucie). Jakby nasza czysta literacka robota przerosła (dzięki idiotyzmowi niektórych gorliwych stróżów zacofania i stagnacji) w cholera wie co. Piszę wam o tym w nadziei, że rozumiecie i ze spokojem zareagujecie na to. Zrozumiecie moje (dobre) zamiary (nie tylko moje, ale i moich przyjaciół). Niestety, jak wynika z przebiegu wydarzeń, górę wzięły mroczne siły, ale jeśli pójdą na skrajne decyzje natury organizacyjnej, to skandal z moskiewskiego stanie się już całkiem wielki (to, co się dzieje, poniekąd przypomina, jak twierdzą naoczni świadkowie, rok i963). Nie tracę nadziei, że sprawa zakończy się jako tako. W każdym razie, bez uzgodnienia ze mną nie podejmujcie żadnych kroków. Domyślam się, że to wszystko bardzo was wzburzy, ale nic nie mówić teraz po prostu się nie da. Czuję się świetnie, ale nerwy zszargałem sobie (l jeszcze zszargam) aż nadto. Andriusza l Wiesia, bidulki, też strasznie się niepokoją... Dziękuję wam za spodnie... zresztą, teraz mam co innego na głowie. Mocno i czule was całuję, o rozwoju sprawy będę informować na bieżąco. Ucałowania od Wiesi Wasz Wiktor o W powojennej wygłodniałej Moskwie babcia dzwoniła do mamy do pracy z entuzjastycznym doniesieniem na temat mojego śniadania: - Witiusza zjadł całą puszeczkę czarnego kawioru! Mama miała ciekawą pracę. Czytała to, czego innym zabraniano, za co bezzwłocznie można było zostać rozstrzelanym. Skromna wybranka, młodsza bogini, współuczestniczka tajemnic wszechświata w drapaczu chmur na placu Smoleńskim, czytała amerykańskie gazety l magazyny, tropiąc oszczerstwa na temat Związku Radzieckiego l streszczając je kierownictwu departamentu prasy. Amerykanie zachowywali się nieładnie, obficie obrzucali oszczerstwami, strasznie szkalowali naród rosyjski. Amerykanie pisali, że Rosjanie to ludożercy, co sami się zapędzili do syberyjskich lagrów śmierci l że Stalin jest najokrutniejszym dyktatorem na świecie, kanibalem, który pożarł kraje nadbałtyckie, Polskę i całą resztę Europy Wschodniej. Dobrego wujaszka Joe, sojusznika w koalicji wojennej, już nie było. Inni, niezahartowani ludzie po dawce takich informacji mogliby dostać rozwolnienia albo paraliżu, ale od mamy amerykańskie oszczerstwa odbijały się jak groch od ściany. Ona rozumiała, że syberyjskie budowle komunizmu - to żadne tam łagry śmierci. She did hate the Americans [ona szczerze nienawidziła Amerykanów], z wyjątkiem Theodore’a Dreisera, którego w wolnym od pracy czasie tłumaczyła na rosyjski: marzyła, by być tłumaczką. Mama wiedziała, że Amerykanki mają krzywe owłosione legs, [nogi] które demonstracyjnie golą. Obrazy obcego, zagranicznego życia codziennie stawały przed jej oczami. Puszczając oczko, wielbłąd podsuwał jej papierosa, jak całej Ameryce. Ale jeszcze bardziej od Ameryki nie mogła znieść mojej babci Anastazji Nikandrowny. O ile Amerykanie dopiero tworzyli plany lądowania desantu na Placu Czerwonym, płosząc komunistów i białe niedźwiedzie, o tyle babcia już wylądowała w Moskwie i zakorzeniła się w naszym mieszkaniu. Miała swoje lokum na ulicy Mochowej, w jednopiętrowej kamienicy, przycupniętej przy budynku Muzeum Kalinina, dokładnie naprzeciwko sklepionego wejścia do niezbyt głębokiej stacji metra „Biblioteka imienia Lenina”, z ogrzewaniem plecami węglowymi, szczególnym zapachem rosyjskiego prowincjonalnego wdowieństwa, z wodą bieżącą, ale bez kanalizacji (pod umywalką w korytarzu wiecznie stało wiadro z mętnymi mydlinami; sikałem do niego), jednak w naszym mieszkaniu, odsuwając Marusię na drugi plan, babcia stała się królową kuchenki gazowej. Na niej smażyła kiełbasę i gotowała bieliznę w bulgoczącym ocynkowanym kotle, gdzie bez problemu można było ugotować w całości spore dziecko. Wielkimi drewnianymi szczypcami wyciągała okapującą bieliznę z guzikami (przypominającą gigantyczne szmaciane raki), tarła ją na żebrowanej tarze, płukała, a z czoła kapały jej wielkie krople potu, i rozwieszała do suszenia w kuchni za pomocą szarych drewnianych spinaczy z niewiarygodnie mocnymi sprężynami. Kuchnia zamieniała się w pole namiotowe, gdzie, ku mojej wielkiej dziecięcej radości, łatwo można było się zgubić i całymi dniami daremnie szukać nawzajem. Rozżarzała ciężkie żeliwne żelazka do złowieszczej czerwoności; spód żelazek świecił się, niczym mistyczne średniowieczne narzędzie tortur z uchwytem owiniętym szmatami, którym zaciekle prasowała garnitury taty, syczące i wypuszczające gorącą parę spod mokrego, z rudymi od oparzeń smugami, zniszczonego prześcieradła, które w swoim drugim życiu stało się ściereczką do prasowania. Siedząc przy macintoshu, rozumiem, jak w mojej głowie kąplelowo-pralnlczy warsztat babci przekodował się w wysublimowaną pracę. Babcia wychlusnęła na mnie cebrzyk energii. Jestem jej wnukiem. Uwijała się w kuchni zgrzana, spocona, na wpół obnażona, w różowym staniku, uskarżając się na serce, po czym udawała się albo do łazienki, gdzie myła się w tak nieznośnym ukropie, że lustro płakało z gorąca, albo karetką do szpitala. Według mamy była symulantką. Kiedy wybuchały awantury, babcia tak mocno trzaskała drzwiami, że z okien wylatywały szyby. Moja całkowicie wyluzowana niania, Marusia Puszkina, z wiecznie zdumioną, ale zadowoloną z życia twarzą wiejskiej dziewuchy spod Wołokołamska, dziarsko mi kłamała: to przeciągi. Mama żyła pod babciną okupacją, zamykała się w łazience na wypadek kłótni, łykała łzy, kuliła się, ale na usunięcie babci (protektorat ojca) z mieszkania brakło jej sił. - Proszę podawać dziecku kaszkę mannę - cicho mówiła mama z radzieckiego drapacza chmur, kartkując magazyn „Life”. o Tata troskliwie przynosił z pracy z kremlowskiego rozdzielnika żywności niebieskie reklamówki z przepysznym jedzeniem: kruchymi parówkami, cienką kiełbasą „Doktorską”, szynką, łososiem, jesiotrem wędzonym, krabami. Spróbować już najwyższa pora, by poczuć jak smaczne i delikatne są kraby! - głosiła jedna z nielicznych reklam tamtych lat przy wejściu do restauracji „Akwarium” z dwiema ogromnymi dworskimi wazami z marmurowymi kozłami, objadającymi liście winogron (teraz miga tam lasvegasowskimi lampkami kasyno). Na deser tata kupował za śmieszne pieniądze chałwę, bladoróżową piankę owocową, rumowe zefirki w czekoladzie, cukierki „Niedźwiadek”, różnokolorowe kijowskie kandyzowane owoce, rachatłukum, miodowe pierniczki i różne inne smakołyki. Czasem przez torbę przesiąkały ciemnoczerwone plamy: to sączyła się krew ze świeżej rąbanki wołowej. W środku zimy, kiedy mróz malował na szybach okiennych paprocie, po kuchni roznosił się ostry zapach maleńkich chropowatych ogórków z żółtym zawiązkiem kwiatka. Książka kucharska z czasów stalinowskich O smacznym i zdrowym odżywianiu z eleganckimi fotografiami w kolorze sepii przedstawiającymi obfitości stołu, siewrugi, mleczne prosięta, gruzińskie markowe wina w naszym domu nie wyglądała na natrząsanie się z człowieka. Byłem chudy l nie lubiłem jeść. W walce o mój apetyt babcia torturowała mnie tranem. Jej marzenie, by zamienić mnie w pulchnego dzieciaka kiedyś się spełniło, popędziliśmy więc w wolnej chwili do fotografa, żeby zrobić sobie zdjęcie w objęciach, przytulając się policzkami. Przywileje, delikatnie się mnożąc, spowijały wszystkie strony naszego życia: od dorocznego bezpłatnego szycia dla taty modnego garnituru z importowanego angielskiego sukna na Moście Kuznieckim, szpitala na Siwcowym Wrażku z korytarzami wyłożonymi dywanami, rozłożystymi palmami w donicach i czułymi lekarzami z dziecięcych bajek, czystej klatki schodowej z ochroną, bo mieszkał tam też wszechmocny naczelnik stalinowskiej ochrony towarzysz Własik, noworocznych choinek na Kremiu, pachnących adżarskimi mandarynkami, z niebagatelnymi prezentami, karnetów do kina na deficytowe filmy, do teatrów na wszystkie spektakle, specjalnych talonów na książki (zapisy na dzieła wszystkie, całe tomy, niedostępne w zwykłych księgarniach), aż do rezerwacji na Cmentarzu Nowodziewiczym. Latem długim czarnym ZIM-em, podobnym do zębatego amerykańskiego automobilu z końca lat czterdziestych ubiegłego wieku, wyjeżdżaliśmy na pracowniczą, ministerialną daczę pod Moskwą. Tam, w bezmiarze czerwcowego zmierzchu, odurzony jazdą na rowerze i zapachem czeremchy, z kropelkami mieka prosto od krowy (które wciąż mi się odbijało) na namiętnych niedziecięcych ustach, grałem na drewnianym ganku w szachy z Marusią Puszkiną, którą podrywał szofer ojca - Sasza w czarnym kaszkiecie. o Urodzony zwycięzca (rodzice dali mi imię na cześć zwycięstwa nad Niemcami), wygrałem z Marusią pierwszą w swoim życiu partię szachów. Świat był pełen solidnych rzeczy: latarń, wysokich budynków, stacji metra, białych parkowych ławek z wygiętym oparciem; na jednej z nich zimą, pomimo zamieci, kontynuowaliśmy swój niekończący się turniej. Figury szachowe „chodziły” po pas w śniegu. Traciłem przytomność od koszmarnego kokluszowego kaszlu; ona, roześmiana, wycierała nos jednopalcową rękawicą z dziurką. Byliśmy równorzędnymi partnerami, „gapowatymi”, mylącymi hetmana z królem, l podobni charakterem - oboje szaleni. Trudno mi było nauczyć się przegrywać. Z płaczem rzucałem w Marusię figurami. Kiedy się pogodziliśmy, wyławialiśmy je razem z wody po odtajałym śniegu. Wiosna zawsze przychodziła nagle, zaskakując nas w drodze powrotnej do metra strumykami, przeręblami wokół lip, przemokniętymi butami, świeżo rozkwitłym słońcem, powietrzem. Rodzina ze służbą, krewnymi, bliskimi przyjaciółmi, przyjaciółkami mamy tworzyła niezawodny klan. Żyłem, jak u Pana Boga za piecem. o Z artykułu pierwszego sekretarza moskiewskiego oddziału Związku Pisarzy Radzieckich (SSP): Feliks Kuzniecow, Zamieszanie z „Metropolem”, „Moskowskij Lltieriator”, 9 lutego 1970 roku: (...) A wstydu, wymagającego pozoru osłony, w tym tomie różnogatunkowych materiałów aż zanadto. Obficie zaprezentowano tu literackie bezguście i bezradność, nijakość l wulgarność, tylko z lekka przykryte zaprawą swojskiego „absurdyzmu” albo nowoobjawionego bogoiskatielstwo. O skrajnie niskim poziomie tego tomu mówili praktycznie wszyscy uczestnicy wspólnego posiedzenia sekretariatu i komitetu partyjnego moskiewskiej organizacji pisarskiej, gdzie była mowa o almanachu „Metropol”. Przy czym rzecz paradoksalna: wymuszone dysputy o duszy wprost sąsiadują tutaj z niemoralną bazgraniną, jaką zajmuje się, dla przykładu, w opowiadaniu Kurwa nędza początkujący literat W. Jerofiejew, którego bohater kontempluje napisy l obrazki na ścianach męskiej toalety, a następnie przemieszcza się w tym samym celu do damskiej. A co jest warty tytuł drugiego opowiadania tegoż W. Jerofiejewa: Cokolwiek spuszczony orgazm stulecia! (...) o Każdy Rosjanin chce być carem, ale nie każdemu się to udaje. Rosyjscy carowie zawsze byli bardzo prości w obejściu. Moja babcia, Anastazja Nikandrowna, urodzona w guberni kostromskiej, z domu Ruwimowa, widziała ostatniego cara Rosji w Sankt Petersburgu. Bez żadnej ochrony kupował w pasażu Gostinyj Dwór na Newskim Prospekcie guziki. Najwyraźniej zgubił guzik od szynelu, nie mógł się doprosić, żeby mu kupiono, więc poszedł sam na zakupy. Ale nie na złość wszystkim, a w dobrych intencjach. Nie chciał nikomu pokazać, że jest taki sam, jak wszyscy: stoi i wybiera guziki, ale tak wyszło. Babcia zapamiętała cara na całe życie, i ta historia mieściła się w skromnej racji jej najlepszych wspomnień. Gdyby Mikołaj II nie kupował w Gostinym Dworze guzików, być może jej życie byłoby o wiele uboższe we wspomnienia, a tu proszę, taki przypadek. - Car naprawdę był sam, bez ochrony? - pytałem w dzieciństwie, w tych właśnie czasach, kiedy o rosyjskim carze lepiej było w ogóle nie mówić. A ona odpowiadała, jak gdyby nie tylko widziała, jak to car kupuje w Gostinym Dworze guziki, ale jakby była bardzo bliska carowi, tak bliska, że bliżej się nie da: - Nikogo więcej nie zauważyłam. - i co, żadnej ochrony? - Żadnej. - i córek przy nim też nie było? - A jaki mężczyzna - zdziwiła się babcia - chodzi do Gostinego Dworu po guziki z córkami? - To może był z synem? - dopytywałem się, byłem jeszcze zupełnym dzieciakiem. - Poczekaj - mówiła - opowiem ci, jak to dokładnie wyglądało. Przyszłam do Gostinego Dworu kupić sobie białe koronkowe rękawiczki... - A może to nie był car, tylko tobie się zdawało? - przyszło mi kiedyś do głowy. Babcię aż zatkało. Patrzyła na mnie nierozumiejącymi oczyma, jakbym jej ukradł z ręki zegarek. Kiedy wrócił jej rozsądek, obróciła się na pięcie i nie rozmawiała ze mną cały dzień. Nazajutrz - rzecz działa się na daczy - zapytałem ją: - A po czym poznałaś, że to car? Po pagonach? - Car na pagonach nic miał napisane, że jest carem - pouczająco odrzekła babcia. - No to co, po wąsach? - Wszyscy mężczyźni w Rosji mieli wąsy - odparła babcia - a wielu nosiło brodę. - To po sposobie poruszania się? - On nigdzie nie chodził, stał i obracał w rękach guziki. - A wszyscy go poznali, czy tylko ty? - Nikogo więcej nie widziałam, tylko jego. - A daleko od niego kupowałaś rękawiczki? Ile metrów was dzieliło? - Jeszcze nie kupowałam, tylko pytałam o cenę. - Byłaś obok? - Rękawiczki i guziki sprzedawano w Gostinym Dworze w tym samym dziale. - No i coś ci powiedział? Pomógł ci może wybrać białe koronkowe rękawiczki? - Był zajęty swoimi guzikami. - A długo tak staliście obok siebie w dziale, on z guzikami, a ty - białymi koronkowymi rękawiczkami? - Idiota - powiedziała babcia. - Takich pytań się nie zadaje. i znów cały dzień nie rozmawiała ze mną, nawet milczała podczas kolacji, chociaż kolacja była bardzo smaczna, bo babcia bardzo dobrze gotowała. Szczególnie pyszne przyrządzała paszteciki z mięsem. Kiedy szykowała paszteciki z mięsem, robiła się rumiana. Z takim samym rumieńcem na policzkach opowiadała o carze. - A może car był z żoną? - zapytałem ją już zimą, w moskiewskim mieszkaniu na ulicy Gorkiego. - Nie zbaczaj z tematu - powiedziała babcia - lepiej odrabiaj lekcje. - A dlaczego wtedy nazwałaś mnie idiotą? - Nie nazwałam. - Nie, nazwałaś. - Kłamiesz. - Nie kłamię. - Był sam - powiedziała babcia. - Stał w pasażu Gostinyj Dwór i bardzo długo wybierał guziki. - A caryca? - Tylko nie mów nikomu. - Nie powiem. - Że widziałam cara. - Dlaczego? - Obiecujesz? - Tak. - Nikomu, nikomu? - Nawet mamie? - Nawet mamie. - Ale mamie trzeba mówić wszystko. - Ale o carze mamie można nie mówić. - On jest ważniejszy od mamy? Babcia zamyśliła się. Była mamą mojego taty. - Wiesz, że twój tata chce odejść od mamy? - Dokąd? Wyobraziłem sobie, jak tata odchodzi od mamy leśną ścieżką, zasypaną śniegiem l poczułem wielki strach i wielki chłód. Od tej pory, nawet teraz, kiedy kupuję sobie guziki, szczególnie w pasażu Gostinyj Dwór w Petersburgu, czuję się jak rosyjski car. o W zamieszaniu powojennych narodzin najwyraźniej dano mi cudzy los. W piśmie przewodnim, które w ogólnym zarysie objaśnia matrycę mojego ziemskiego istnienia, byty podane zdarzenia i czyny, na które zdecydowanie nie byłem przygotowany. Zadomowiła się we mnie z szaloną energią czarna pantera, podczas gdy było tam miejsce dla cichego, ufnego zwierzątka. Byłem opieszały. Godzinami mogłem wiązać sznurowadła w butach; w końcu i tak nie nauczyłem się ich prawidłowo wiązać. Wiecznie rozsznurowują mi się buty, co kobiety, które idą obok mnie, stale doprowadza do szału. Podskakuję na jednej nodze na ulicy, rozglądając się, na czym mógłbym oprzeć rozsznurowany but. Początkowo podoba im się to, jako moja cecha szczególna, albo śmieją się z mojej nieporadności, ale z czasem te suki wpadają w szał. Z drugiej strony, byłem energiczny. Byłem huraganem pragnień, zmiatającym wszystko wokół siebie. Ta niewiarygodna niezgodność odbiła się na moich zdjęciach z dzieciństwa. Szalone spojrzenie czarnych oczu przeszywających świat po to, żeby wywiercić w nim nowe, niebywałe prawo, należy do nieśmiałego, przygarbionego dziecka o delikatnym, czarującym uśmiechu pełzającym po ludożerczych wargach. Ogromne dziurki w nosie gotowe wciągnąć do środka cały kobierzec zapachów, zdjąć skalp pokrywy roślinnej, wykraść aromat potraw i napojów. Ten nos z drżącymi skrzydełkami był szczególnie agresywny i nieludzki. Ogromna głowa, na którą nigdy nie można było dobrać czapki ani kaszkietu do mundurka radzieckiego ucznia, w swojej projekcji mająca czaszkę prehistorycznej małpy, co odkryli moi koledzy z klasy i przezywali mnie „goryl”, była nasadzona na chudziutkie ramiona i kiedy chwytałem cokolwiek swoimi chudziutkimi rączkami (które w końcu pozostały chude), to było w tym coś z obrazu Edvarda Muncha Krzyk. o Z artykułu Kevina Klose: SOVIET UNION IS HARASSING FOUNDERS OF NEW JOURNAL, „Intrrnational Herald Tribune”, 07, 02, i979 MOSCOW (WP). - Soviet authorities have begun a campaign of harassment and threat to intimidate the founders of a new unofficial literały magazine that seeks to challenge state control of the arts. The five editors of Metropol have been upbraided by the Moscow Writers Union and several have been threatened with expulsion from the Union. State publishing watchdogs, In the two weeks since the journal was announced, have been withdrawing from circulation films, plays, novels and even magazines containing articles by any of the editors. (...) Vassily Aksyonov, one of the Soviet Union’s most popular writers and principal editor of Metropol, said hh had been accused of seeking notoriety in the West so he can emigrate more easily. Mr. Aksyonov who has madę several official trips to Western countries in recent years and whose stories have been officially translated into Engllsh, sald he had „no intention of emigrating”. (...) [ZWIĄZEK SOWIECKI PRZEŚLADUJE TWÓRCÓW NOWEGO PISMA MOSKWA (WP). Władze sowieckie rozpoczęły kampanię prześladowań i gróźb, aby zastraszyć twórców nowego nieoficjalnego pisma literackiego, które rzuca wyzwanie państwowej kontroli sztuki. Pięciu twórców „Metropolu” poddano sankcjom ze strony moskiewskiego oddziału Związku Pisarzy l kilku grozi usunięcie ze Związku. Wydawniczy cerberzy w ciągu dwóch tygodni po ogłoszeniu informacji o piśmie, wycofali z obrotu filmy, sztuki, powieści l nawet czasopisma, zawierające artykuły wszystkich twórców almanachu. Wasilj Aksionow, jeden z najpopularniejszych sowieckich pisarzy l główny twórca „Metropolu” poinformował, że obwinia się go o szukanie rozgłosu na Zachodzie, by w ten sposób ułatwić sobie emigrację. Pan Aksionow, który w ostatnich latach odbył kilka oficjalnych wizyt w krajach Zachodu l którego utwory były oficjalnie tłumaczone na język angielski, zapewnił, że nie zamierza emigrować (przyp. aut.).] o Stoję przed czarnym drewnianym słupem. Lato. Niesnaski. Ile mam lat, nie wiadomo. Prosta, krótka grzywka l całkiem krótko ostrzyżone włosy. Być może na głowie biała panama, ale nie jestem pewien. Jestem pewien czego innego: do słupa przybita jest żelazna tabliczka. Na niej: czaszka i kości. Przekreśla je czerwona złamana strzała. Stoję przed tym słupem z dreszczem uwielbienia. Wydaje mi się, że jeśli dotknę drewnianego słupa, to mnie zabije. Nie wiem, co to takiego, ale mam przeczucie, co to jest. Wszystkie kolejne wrażenia przykrywa i przekreśla ta strzała. Wszedłem w życie poprzez koszmar śmierci. Śmierć pobudziła mnie. Moje pierwsze życiowe doznanie - to dziki strach przed śmiercią. Ona uczyniła mnie tym, kim jestem. Nie opanowałem szoku. Kiedy widzę czaszkę i kości, znaki elektryków, wzdrygam się, jakby mi przypominały o sensie mojego życia. Wysokie sosny, błąkające się kozy. Są w mniejszym stopniu własnością prywatną niż krowy, które praktycznie zostały zakazane. Śmierć i kozy na idyllicznej łączce. Chcę pogłaskać kozy, ale boję się ich rogów; niektóre mają je odpiłowane. Lato pełne kóz. Zrywam trawę, podaję kózkom. One rzygają i srają małymi kulkami. Karmię kozy trawą. Koza to wyjściowe zwierzę mojego życia. Pieśń kozła - mój młodzieńczy gatunek. Wyciągam rękę, żeby dotknąć słupa i cofam. Igram ze śmiercią. Koszmar śmierci wszystko przesłania. Potem wszystko gaśnie. Ale tego lata świadomość budzi się jeszcze raz i znów z powodu śmierci. Jedziemy szosą w czekoladowej pobiedzie taty. Wokół pola. Nagle zrywa się burza. Rozbrzmiewa okropny grzechot i - potworny wybuch. Piorun uderza w słup elektryczny tuż obok samochodu. Podstawa słupa przeistacza się w palmę ognia. We wszystkie strony lecą iskry. Śmierć organizuje przedstawienie, nigdy nic bardziej wstrząsającego nie widziałem, ani w teatrze, ani w kinie. Dostałem zadanie i teraz powinienem się z nim uporać. Bóg Gromowładny, kimkolwiek jest, wycelował we mnie palcem. Gromowładca wprowadził w moim życiu porządek. To był mój pierwszy porządek. Później wielokrotnie zbaczałem, szedłem w korowodzie przypadków, ale śmierć stała się moim życiowym punktem orientacyjnym, wystukiwała swój rytm, aż w końcu go usłyszałem. Tkwiący we mnie od urodzenia silny mechanizm strachu przed śmiercią zadziałał. Nie mam żadnego stosunku do tego mechanizmu - to moja osobista matryca. Nie znałem ani lamp oliwnych, ani ikon. Rodzice mnie nie ochrzcili. Babcie nie zaniosły mnie potajemnie do cerkwi. Chrześcijaństwo mnie ominęło. W Związku Radzieckim uważano, że śmierci nie ma. Śmierć to samowolka. Marksistowska filozofia toczyła się obok śmierci, zatykając nos. Zmarłych traktowano skandalicznie, jak dezerterów. Robota grabarska była zorganizowana do chrzanu. Przez długie lata po rewolucji wokół cmentarzy cuchnęły niezakopane trupy. Jadły je zdziczałe psy, włączając wytworne charty. Później uruchomiono szybki sposób pozbywania się nieboszczyków - kremacja. W kraju wyrosły pnie krematoriów. Na grabarzy szli tylko alkoholicy. Ze śmiercią musiałem sobie sam poradzić, bez pośredników. Z braku duchownych zmieniłem się w maniaka śmierci. o Kiedy moja twarz promieniała od salw honorowych, kiedy do naszego mieszkania szofer taty Sasza (który namówił Marusię Puszkinę do wspólnego zamieszkania, ale okazał się draniem, bo w życiu niezależnym od nas był żonaty) wnosił noworoczną choinkę, a myśmy zaczynali ją ubierać, stając na krzesłach i sięgając wierzchołka, żeby osadzić tam czerwoną gwiazdę, na gałązkach wieszając bombki l zabawki, a na dole stawiając mojego pierwszego dziecięcego boga z rumianą twarzą woźnicy i po rosyjsku perkatym nosem, czułem, że to jest przemiana. Bóg-mróz był wycięty z mitologii powszechnej tępymi nożyczkami i pozostawiony sam, póki z choinki nie opadną igły, na dwa tygodnie, do starego Nowego Roku, ale nawet ten maleńki odprysk światowego panteonu ogrzewał mnie swoimi łaskami. Mówił o tajemnicy świata, był moim sprzymierzeńcem. Wczesnym rankiem pierwszego stycznia, kiedy rodzice jeszcze spali, wyskakiwałem ze swojego łóżka, które stało wtedy w sypialni rodziców koło okna z gorącym kaloryferem, i uciekałem do pachnącej igliwiem jadalni, żeby wejść pod choinkę. Dziadek Mróz o twarzy woźnicy był otoczony prezentami. Wskutek przegrzania kaloryfera często śniły mi się czarne publiczne procesje. Z choroby na śmierć moje młode życie leczyły święta i prezenty. Życie to święta i prezenty, cała reszta to nieporozumienie. Życie polega na odwracaniu uwagi od śmierci. Nikt mi nie zaszczepił moralności biedy, niewolnictwa, tchórzostwa. Nie cierpiałem z powodu upokarzającego życia w mieszkaniu komunalnym. Moja spontaniczna moralność polegała na bezgranicznym zaufaniu do świata, całkowitym otwarciu na świat. Byłem tą właśnie duszą, która została zrodzona po to, by stać się tańczącym bogiem. Nie rozumiem, jak można pracować cały dzień, z roku na rok, za idiotyczne wynagrodzenie, z krótką przerwą na obiad, pokrzykiwaniem szefa i mrocznym chamstwem kolektywu. Domyślam się, dlaczego trzeba pracować, ale nie wiem - po co? Za to od wczesnego dzieciństwa wiedziałem, że prezenty dzieli się na dwie kategorie. Są prezenty-marzenia, o których człowiek nawet nie śmie myśleć, a jeśli pomyśli, to tylko przed snem. Na przykład, kolejka z ogromną ilością wagonów, mostów i torów. Takie prezenty gwarantują pomyślność w dorosłym życiu, odmieniają całe życie i kierują je w słuszną stronę. A tu mama cicho podejdzie od tyłu i człowiek, cały pochłonięty prezentem, nawet nie zauważy, jak ona podejdzie i pogłaszcze po głowie. To moment pełni szczęścia. Ale są prezenty „na odwal się”. Kupowane naprędce, z musu, one też emanują dziwną energią, pachną gotowanym makaronem. No, jakaś tam gra planszowa albo „nieprawdziwy” samochód „strażacki z drabiną na sznurkach. Siedzi się przed takim prezentem i robi się żal samego siebie i rodziców. Ale nie pokazuje się tego po sobie, z wysiłkiem cieszy, obejmuje mamę, a samemu się myśli: „Ale dlaczego tak? Przecież wszystko rozumiem”. o Z listu mojego brata Andrieja (jest młodszy ode mnie o osiem i pół roku) do rodziców do Wiednia: Moskwa, 08. 05. 1979 Kochani mamo i tato, Jeszcze jeden, dwa listy i zakończy się nasz wieloletni epistolarny kontakt - cała epoka w moim życiu. (...) Na listach uczyłem się pisać, no i do końca się nie nauczyłem - to moje pisanie jest wymęczone l paskudne. Teraz też jestem w bardzo trudnym położeniu - nie wiem, co napisać, żeby pocieszyć was i podnieść na duchu, jako że sam trwam w całkowitym zakłopotaniu z powodu tej koszmarnej sytuacji, w którą nawet trudno uwierzyć. Widzę (a właściwie słyszę w waszych głosach) przygnębienie l gorycz spowodowaną zaistniałą sytuacją, widzę też przeżycia Witii, następstwa moralnego ciosu, jaki on sam tak niefrasobliwie sobie wymierzył l boję się, bardzo się boję, żeby to wszystko nie odbiło się na stosunkach w naszej rodzinie, nie nadszarpnęło ich (...). o Rozbić pamięć jak namiot, naciągając na kilka śledzi sznurek wspomnień i czekać, kiedy stamtąd wypełznę ja - artysta „z niczego”. Album rodzinny. Iwana Pietrowicza Jerofiejewa znam tylko z bezwiednej pamięci, której nigdy nie mogłem wyprowadzić na powierzchnię, jakkolwiek bym się wpatrywał w nasze wspólne z nim fotografie - na nich w słoneczny dzień naprawiamy prymus na daczy - jakkolwiek bym się natężał, by przypomnieć sobie jego binokle i tiubietiejkę. DZIADEK. Dobrze być milicjantem. Stoi człowiek na posterunku, macha pałką wte i nazad - i już. BABCIA. Dowcipniś! Umiał żartować, jak nikt inny. Dowcipniś-przybysz, którego w końcu nie poznałem, praojciec humoru w linii Jerofiewów istniał jako kopczyk w dziewiętnastym sektorze Cmentarza Wagańkowskiego, ale babcia delikatnie wmawiała mi, że w Razdorach dziadek godzinami bawił się ze mną. Od niemowlęctwa namiętnie się bawiłem. Budowałem w piaskownicy miasta, drogi, mosty, kolej, a następnie celowo bombardowałem czerwono-brązową pasiastą piłką dziecięcą. Babcia mówiła, że dziadek grał też ze mną w piłkę nożną. Byłem zapalonym piłkarzem podmiejskiej działki i leśnych polanek, gdzie drzewa znajdowały swój sens tylko jako słupki bramki piłkarskiej, chciało się je to rozstawić, to zsunąć, a nie pamiętam dziadka, widma między brzozą i osiką, któremu strzelałem gole? Prócz tego, byłem zwariowanym kolarzem na trójkołowym rowerku. Szaleńczo kręciłem pedałami, podrzucało mnie na zdrewniałych żmijach - korzeniach sosen, pełznących leśną ścieżką, ja wzlatywałem, a dzwonek brzęczał w powietrzu sam z siebie. Szczególnie lubiłem rozpędzić się i przejechać przez kałuże, podnosząc wysoko i rozstawiając jak najszerzej nogi. Często grzęzłem pośrodku, kręciłem kierownicą i długo się rozglądałem. Wiedziałem, że ugrzęznę, ale to była zbędna, głupia wiedza, bo i tak wjeżdżałem w kałuże. Układając mozaikę twórczych praprzyczyn, rozumiem, że trudno przecenić rolę kałuż w moim dziecięcym okresie życia. To byty nie tylko przeszkody, ale i doświadczenia. Lubiłem walić w kałuże kijami. Bryzgi leciały we wszystkie strony. Stałem cały mokry. Często więc byłem obiektem kary. Ale jeszcze bardziej lubiłem powoli wodzić kijem po kałuży, a następnie wpychać kij w chlupoczące dno. Urzekał mnie ten chlupoczący dźwięk. Lubiłem odciśnięte ślady opon rowerów i samochodów w błocie; idea pozostawienia śladu, narobienia śladów doprowadzała mnie do szaleństwa. Babcia zawsze wydzierała się, że mam brudne ręce, brud za paznokciami. Całe dzieciństwo zapędzano mnie do mycia rąk l czyszczenia paznokci. Byłem kompozycją rzeźbiarską w stylu dziewczynki z dzbankiem - chłopczykiem przy umywalce przybitej do drzewa na daczy. Z chlupoczących kałuż zbudziła się moja miłość do kobiet. Niepoznany nigdy Iwan Pietrowicz umarł na zawał w Szpitalu Kremlowskim na ulicy Granowskiego. Kiedy podrosłem, babcia kłócąc się ze mną, mówiła, że to ja zabiłem dziadka. Jak pętlę zarzucali mi winę, z przerażeniem więc patrzyłem na babcię swoim palącym spojrzeniem. BABCIA. Kaprysiłeś i wymagałeś, żeby nosił cię na barana. A on, biedny, nosił, chociaż nie wolno mu było. To było przekonujące. Wtedy każdy kogoś zabijał. Jedni Niemców, inni - swoich. A ja zabiłem dziadka. BABCIA. Nie dożył, dwóch tygodni mu zabrakło, l by dostał Order Lenina. Jestem wszystkiemu winien. Jeśli kierować się tą rodzinną logiką, to skoro zabiłem dziadka, powinienem też zabić ojca. o Z mojego listu do rodziców do Wiednia z 8 maja i979 roku. Kochani mamo i tato, Ciężki, bardzo ciężki jest ten moralny krzyż, który los złożył mi na ramiona. Nawet nie wiem, co mam powiedzieć, ukarano mnie w sposób bardzo wyrafinowany: wami, waszym rozgoryczeniem i, rzecz jasna, niezadowoleniem ze mnie. Mógłbym, oczywiście, rzucić się do wyjaśnień na piśmie i dać upust nagromadzonym emocjom - ale co to da? Okrutny paradoks: pragnąc dokonać czegoś potrzebnego i słusznego, wymierzyłem cios najbliższym mi osobom, od których nic, prócz dobra nie otrzymałem. Błagam Boga o jedno: żebyśmy w te złe, bolesne dni zachowali jedność naszej rodziny, zachowali wzajemne zrozumienie i zaufanie. Stale myślę o tym wszystkim... o Milczałem jak partyzant do czwartego roku życia. Jedyny wyjątek: aj! Kiedy pukałem do kuchni bezkresnego sąsiedniego mieszkania, gdzie mieszkał Borys Fiodorowicz, wielkolud o żywym, uważnym spojrzeniu, razem z całą kolekcją krewnych, rezydentek, miauczących kotów, wypełzających z różnych pokojów, pytała mnie przez drzwi ich gosposia. Polka Zofia: - Kto tam? - Aj! - odpowiadałem, zamiast mówić „swój”. No i wszyscy się ze mnie śmiali. „Aj” stało się moim przezwiskiem, hasłem rozpoznawczym, słonecznym nierozważnym bytem. Przedzierałem się do życia z clownowskim okrzykiem: „aj”! w okresie młodzieńczych snów byłem jak członek afrykańskiego plemienia Dogonów: kosmizacja człowieka antropomorfizacja kosmosu - to dwa paralelne procesy, określające jego światopogląd. Szukałem swego odbicia we wszystkich lustrach antropomorficznego wszechświata, gdzie babcia, Marusia Puszkina, pluskwa, mrówka stają się strażnikami słowa. Właśnie za pośrednictwem tej przeciągającej się niemoty, słowo uczyniło ze mnie swego nosiciela, wybrało mnie, przepisało na mnie swoje przyszłe informacje. Byłem owym dzieckiem-słowem, które przyszło na świat, by je wypowiedzieć. Wszystkie dzieci wokół mnie rozmawiały, a ja milczałem. Afrykańscy mistycy wiedzą, że istnieje mnóstwo sposobów i środków, których celem jest uproszczenie narodzin słowa. Mnie, mieszkającemu w Moskwie, nie odpowiadały podstawowe z nich: fajka i tytoń, żucie orzeszków cola, spiłowywanie zębów, zwyczaj nacierania ich środkami barwiącymi, tatuowanie ust. Domyśliłem się, że narodziny słowa są sprzężone ze znacznym ryzykiem, jako że narusza ono harmonię milczenia. Milczenie, tajemnica posiadają wartość inicjacyjną, gdyż świat pierwotnie istniał bez słów. Do tej pory mam trudności z mówieniem. Mam wadę wymowy na poziomie instynktu, a w młodości w ogóle był z tym spory problem (mówiąc, peszyłem się i czerwieniłem): usta się napinają, łapie je kurcz. Nie rozumiem ludzi mówiących z lekkością; prezenterów wiadomości telewizyjnych, komentatorów, gaduły traktuję jak zdrajców. Słynny plakat stalinowski uczciwej kobiety z palcem podniesionym do ust: nie wygadaj tajemnicy! - podoba mi się z metafizycznego punktu widzenia, aż strach mówić: boję się rozpruć świat, z którego wylezą kiszki zdarzeń l skutków, wiem, że w związkach przyczynowo-skutkowych nie ma żadnego sensu. W swoim młodzieńczym śnie początkowo nie potrzebowałem mowy, jako że wszystko, co istniało, rozumiało niesłyszalne słowo, nieprzerwany szmer powietrza. Sytuacja układała się w sposób następujący. Widziałem ordynarne, przyobleczone w kształt drzewa, falhczne bóstwo. Widziałem niebiańskiego demiurga, tryskającego wodą, niczym fontanna. Wymieniali się informacjami bez słów. Ale nie wiedziałem, będąc Aj, że żona bóstwa fallicznego, które zrodziło nie tylko florę, ale l faunę, jest zazdrosna o męża z powodu wszystkich kobiet, stworzonych przez demiurga. Czułem, że tam było coś nie tak, nie mogłem wtedy tego zrozumieć, ale teraz rozumiem, że on z nimi kopulował!. Czułem wtedy nienaturalność ich stosunków. Być może kobieta nie wytrzymała l też zdradziła męża: jedzie w bieluteńkiej bluzce moskiewskim metrem, następna stacja „Majakowska”, pora wysiadać na peron l wtedy falliczne bóstwo, podobne do drzewa, tropi ją, chwyta za gardło i ściska. Między niewiernymi małżonkami, po namiętnych awanturach w sypialni ze wzorzystym dagestańskim dywanem na całą ścianę za łóżkiem, w rytmie oddechu pojawiają się pauzy, konieczne dla narodzin słów i mowy. Zaczynam rozumieć, że słowo to skutek zdrady, forma jej dyskursu, l wpełzam pod kanapę. Pod niską kanapą jest pełno kurzu, porozrzucane dawno zapomniane przedmioty, zabawki, drobne monety, papierki po zjedzonych już cukierkach. Milczę, porażony odkrytą przede mną tajemnicą. Za mną pod kanapę włazi w brązowych rajstopkach moja rówieśniczka l daleka kuzynka Lena, która przyjechała do nas w gości z Kierczu. Chce u nas zamieszkać, zameldować się, ale coś przeszkadza. Słowo „Kiercz” do dziś chrzęści jak piasek w moich zębach l nie wiem, dlaczego przypomina słowo „serce”. Jej tata był lotnikiem wojskowym z ulotnym nazwiskiem Jelagin. Latem bawiłem się z nią na ulicy Trudowej w gęstym, drapiącym ręce malinowym chruśniaku w punkt opatrunkowy: pokazywaliśmy sobie nasze dziecięce ciała, genitalia. Rozumiem. że sam częściowo składam się z Leny, z jej stawów, sutków, porażony nie tylko tajemnicą słowa, ale i jej pionowym nacięciem. Wiem, już pod kanapą, że czeka mnie paralelne życie, ale nie wiem, z kim i kiedy. Androgen jest już we mnie zatopiony. To silniejsze niż obłęd. Wielkogłowa, z białymi, cieniutkimi prowincjonalnymi warkoczykami Lena okazuje się pierwszym wcieleniem mnie-dziewczynki, najbliższej istoty, życiowego rozmówcy. Nie wystarcza mi siebie. Pragnę przemówić, tylko nie mam do swojej dyspozycji ani coli, ani nawet tytoniu. Ale ta cisza zaraz mnie rozerwie. Lena, jak doświadczona agentka wywiadu, włazi mi do moich krótkich spodni. Wyciąga mój członek i zbliża do niego usta, wijąc się jak tęczowy smok. Sapiąc, robi mi minetę. Nasze twarze skażone są rozkoszą incestu. Rozkosz narasta z każdą sekundą. - Kochana - mówię, głaszcząc Lenę po głowie. Ona nie wytrzymuje, wychodzi spod kanapy, leci do jadalni. LENA. Ciociu, ciociu, Witia się odezwał! - Dlaczego jest tak dużo milicjantów?! - wydzieram się pełnym oburzenia głosem, również wyczołgując się spod kanapy. Widzę, jak idę zaułkiem Błagowieszczenskim obok komisu z malutkimi oknami wystawowymi, jakby się wstydziły swoich burżuazyjnych towarów, a z naprzeciwka maszeruje kompania milicjantów. Dokąd idą? Po co? MAMA. Poszli do łaźni. Rzeczywiście, milicjanci pod pachami mają ręczniki kąpielowe. Maszerują do mycia. - Witia się odezwał! - krzyczy mama. - Wyrośnie na dysydenta - kręci głową Andriej Michajłowicz Aleksandrow-Agentow, przyszły sekretarz Breżniewa. Jestem w kłopocie. Nie umiem powiedzieć, kiedy tak naprawdę straciłem niewinność: zdaje mi się, że urodziłem się pełen skruchy i winy. Gdzieś tam w oddali, w perspektywie jadalni, pojawia się ździebełko: figura babci Lilii, młodszej siostry Anastazji Nikandrowny. W rodzinie odgrywa rolę świętej: ona nigdy nie ma pieniędzy. Kiedy nocuje u babci, ta pilnuje, żeby tamta w nocy nie obracała się na kanapie, żeby jej nie wgnieść, a babcia Lilia zawsze składała ręce i mówiła: - Nastieńka, Nastieńka... o Pamięć podobna jest do trupa, ogryzionego przez ukochanego psa. Pozostając samotnie w domu, godzinami wyje ze strachu i głodu, biegając wokół zabitego właściciela, ale głód prze zwycięża wierność: objada swojego pana, najpierw ostrożnie, przede wszystkim jego gołe ręce, a potem nie wytrzymuje, rozum mu się mąci i rozrywa go na kawałki, podrzucając pyskiem w różne strony, warcząc. Zmartwychwstanie objedzonego trupa właściciela - to niewyobrażalny cud, ale czasem się zdarza. Pan podryguje. Kawałki oderwanego mięsa i skóry przyklejają się ze świstem z powrotem do jego rąk, nóg, pośladków, genita liów. Zjedzone wnętrzności wychodzą z wymiocinami z psiej paszczy i podążają do otwartego brzucha właściciela. Dziury po kulach zabliźniają się. Plamy krwi znikają ze ścian, kałuża krwi wyparowuje z podłogi. Oczy wracają do oczodołów. Brzuch zabliźnia się i obrasta włosami, które kiedyś kobiety lubiły głaskać. Znika odór gnicia. Serce bije. Właściciel wstaje, podchodzi do wieszaka; uszczęśliwiony pies, machając ogonem, biegnie za nim, w nadziei na spacer. Obroża założona. Drzwi na klatkę schodową otwarte. Pan i pies zbiegają na dół, trzaskają drzwiami, wychodzą na dwór. Póki pies zajęty jest swoimi sprawami na pobliskim skwerku, właściciel się rozgląda. Wyszedł na spacer nie po to, żeby się mścić. Szuka słodkiego pojednania nie tylko ze swoimi wrogami, ale i z samym sobą. Uśmiecha się. Jest szczęśliwy. o Piłem za towarzysza Stalina tylko jeden raz w życiu: w swoje piąte urodziny. Zebrały się dzieci, a wśród nich dwóch wspaniałych braci Podcerobów: przedszkolak Kirył, który najpierw został pijakiem, puszczającym pawia do miski, zawsze stojącej w pogotowiu pod jego ascetycznym łóżeczkiem, a następnie - narkomanem, jeżdżącym we śnie i na jawie na ramionach swojej babci po ich ogromnym mieszkaniu, i uczeń Losza, harmonijny, konsekwentny chłopiec, który wcześnie i ekstatycznie pokochał nie wiedzieć czemu Bliski Wschód, wiszący w dużej skali na jego ścianie (patrząc na tę mapę, z zawiścią pragnąłem też coś tak gorąco pokochać, jakiś kawałek ziemi - wizualnie podobała mi się Afryka, ale nie wiedziałem, do czego ona potrzebna, Ameryka była wymalowana zimnym wrogim kolorem, a nie wpadłem na to, żeby pokochać Rosję - więc zostałem z niczym), w przyszłości dotarł jak po torach wprost do miejsca swego przeznaczenia: został radzieckim ambasadorem w arabskim kraju. Losza wszystko wiedział lepiej od innych, a w każdym razie lepiej ode mnie. Traktował mnie pobłażliwie i mówił z takim przekonaniem i tak dobitnie, że czułem się niepewnie, i żeby jakkolwiek podtrzymać rozmowę, zadawałem głupie, zawiłe pytania, w sekundę zmieniając swoje poglądy na diametralnie przeciwne. Całe moje dzieciństwo mama panicznie bała się, że wyrośnie ze mnie gamoń (nie przejawiałem żadnych cech Wunderkinda) i dawała mi za przykład Loszę i maleńką ślicznotkę z czarnymi lokami, Miłoczkę Worożcową. Nic byłe dla mnie wielkich nadziei, prawdę mówiąc, praktycznie żadnych, więc nawet nie miałem śmiałości zakochać się w Miłoczce, mając świadomość ograniczenia swojego umysłu. Ledwie usiedliśmy przy stole, ledwie nalali do szklanek soku pomidorowego, ledwie Marusia przyniosła z kuchni parujący kulebiak, jak starszy syn Borysa Flodorowicza zeskakując z krzesła, wydął usta, jakby miał zamiar splunąć (on zawsze mówił, jakby się zapluwał), ale zamiast tego wygłosił pierwszy toast nie za mnie, lecz za Stalina. LOSZA. Proponuję wypić za towarzysza Stalina! Wszyscy wstali. Za stołem zaczęło się jakby zamieszanie, ale moja mama była zdziwiona: u nas w domu nie piło się za Stalina, do naszego domu to nie pasowało: ani politycznie, ani ze względu na patos. Wyczuwając to zamieszanie, jak małpa zacząłem się stukać szklankami, żeby zatrzeć złe wrażenie. A w dodatku strasznie podobało mi się stukanie kieliszkami, bo wszyscy dorośli stukali, a mnie do tego czasu jakoś nie udawało się tak naprawdę stuknąć. Prócz tego, znowu zwariowałem z zachwytu nad chłopcem, który był starszy ode mnie i doskonalszy. Ucztowanie zakończyło się przelewem krwi. Ganiając wokół stołu za gośćmi, za nieosiągalną Miłoczką, córką generała, której nie dało się dogonić, wpadłem na róg stołu i rozerwałem sobie kącik ust. i tak już pozostał naderwany. Jeśli się dokładnie przypatrzeć, widać, że mam niesymetryczne wargi. Mama mnie złapała, zalanego krwią, i zawiozła do kliniki na Siwcew Wrażek, gdzie w hallu było mnóstwo palm, i gdzie ochroniarz zdecydowanie nie chciał nas wpuścić, bo mama zapomniała zabrać przepustkę. Byłem wystraszony i zalewałem się krwią, a tu nas nie wpuszczali. Tak długo nas nie wpuszczali, że pozostało mi wrażenie, jakby przez całe dzieciństwo z warg lała mi się krew. Mama zamieniła się we wściekłą tygrysicę, wydzierała się na ochroniarza, błagała i groziła, ale ochroniarz był nieprzejednany. Tak też pozostał nieprzejednanym. o Bolesną niezgodność między częściami swojego „Ja” okupiłem ojcobójstwem. Dzięki niemu podporządkowałem się przeznaczeniu, którego sens zaczął się ujawniać w trakcie dalszego życia. Wskoczyłem do swojego losu, choć nieraz miałem co do niego wątpliwości. Dziecięce pęknięcia, pęknięte usta zostały ze mną na zawsze. Odzyskana odporność nie została dożywotnim mandatem. Ludzkie słabości dekoncentrowały mnie również później, osłabiały uwagę, nie dawały możliwości przejścia próby z łatwością wytrenowanego sportowca. Przeciwnie, boleśnie upadałem i długo tarłem swoje stłuczenia. Ale mimo wszystko udało mi się jako tako porozbierać (dobra literówka) - pozbierać - w tym koktajlu, którym byłem, w jego składnikach. Nie wszystko zrozumiałem, l nie wszystko jest mi sądzone zrozumieć, ale pomogła w tym Rosja. Nie wiem, czy warto dziękować. Zostałem tam (tutaj) posłany z jakąś tajemną misją. Żyć w Rosji, to jak chodzić po suficie. To odwrócone spojrzenie. Nie wiem, gdzie jest moja prawdziwa ojczyzna. Najpewniej nie ma jej na mapie. Ale Rosja była moim dziecięcym rajem. 2 Swoje narodziny zawdzięczam tak potwornemu spiętrzeniu okoliczności w skali światowej, że muszę je uznać za zrządzenie czystego, na swój sposób filigranowego, przypadku. Jako owoc por excellence „przypadkowej rodziny”, spośród wszelkich możliwych herbowych atrybutów najprędzej wybrałbym dla siebie (nie bez pomocy poety Osipa Mandelsztama) krzywy kij, w szczerbioną bilę i dziurawą łuzę, chociażby dlatego, że ani mój ojciec, ani ja nigdy nie byliśmy przyzwoitymi bilardzistami. Nawet najbliżsi przodkowie żyją w mojej świadomości bezimiennie naprędce określani wpółzatartą nazwą wykonywanego zawodu, czasem prawdziwego, jak tragarz czy pop, czasem z gruntu fikcyjnego, jak zawodowy rewolucjonista - pod takim mianem babcia, nie bez skrytej intencji, zameldowała w mojej pamięci swojego nieznanego mi ojca, Nikandra. Babcia w ogóle była bardzo pomysłowa. Co prawda, po mojej matce mamy coś wspólnego nie tylko z osobistym (a przez to mało przekonującym) szlachectwem jej dziadka, ale także poprzez nader zagmatwany system szwagrów i szwagierek, a dokładniej, poprzez dość malowniczy ród Kjandskich - z rosyjską kulturą: przynajmniej z Popowem, wynalazcą narodowego radia, a zatem z rodziną chemika Mendelejewa, a zatem, w ostatecznym rachunku, z Aleksandrem Blokiem. Ale to nawet nie dziesiąta woda po kisielu, a takie rodzinne niedopitki. Nie wiedząc, od czego zacząć dyskusję o prywatne] zmowie okoliczności, sprzecznych z honorem l zdrowym rozsądkiem, mimo wszystko zacząłbym od mało komu znanej, niefortunnej angloamerykańskiej interwencji pod Murmańskiem po rewolucji październikowej. Kiedyś telewizja pokazała ich zapadłe, zasypane śniegiem groby. Pomysłowa babcia ze strony ojca, Anastazja Nikandrowna Ruwimowa, była bardzo ładna. Mieszkała przy samej granicy z Finlandią, w Siestroriecku, gdzie jej ojciec miał pięć domków letniskowych na wynajem. Przebiegała co dzień z pięćdziesiąt wiorst na nartach i podobała się Finowi Juho. Tuż przed śmiercią, oglądając w telewizji mecz hokejowy Rosja - Finlandia, z pewnym żalem po przegapionym spokojnym życiu, powiedziała mi: - Gdybym wyszła za Juho, kibicowałabym Finlandii. Umizgał się do niej postawny mężczyzna o imieniu Iwan, właściciel ślicznych czarnych kręgów pod oczami. W 1918 roku babcia, ratując się przed głodem, przedarła się z rodziną z Siestroriecka do Piotrogrodu, stamtąd - do Karelii. Iwan nie ukrywał swoich zamiarów, chciał się ożenić z Anastazją, ale wtedy napadli nas Amerykanie. Pewien młody podstępny mężczyzna w binoklach pracował na karelskiej kolei jako księgowy. Z poruczenia bolszewików odpowiadał za mobilizację. Oczarowany urodą mojej babci Iwan Pietrowicz Jerofiejew od razu wciągnął na listę mobilizacyjną postawnego Iwana, chociaż ten miał zaświadczenie o zwolnieniu z obowiązkowej służby wojskowej. Zabrali Iwana i wysłali pod Murmańsk, a tam przepadł bez wieści w potyczce z Amerykanami. Dalej wstawka operowa. Słychać arię Tatiany z opery Eugeniusz Oniegin: „No ja drugomu otdana. Ja budu wiek jemu wierna...”. W 1920 roku po powrocie do Piotrogrodu Anastazja Nikandrowna przypadkowo spotkała na ulicy swojego pierwszego Iwana. o - Za późno, Wanla - powiedziała babcia, nosząca już w brzuchu mojego ojca. Moim zdaniem. Amerykanie nie na darmo ginęli więc pod Murmańskiem. Po latach, żeby życie było weselsze, babcia niedorzecznie jaskrawymi farbami wymalowała drzewo genealogiczne swojego męża. Mój pradziadek Piotr Jerofiejew objawił się w całej swej krasie jako wiejski seksualny mocarz w butach smarowanych dziegciem, zamożny młynarz w solidnym drewnianym domu z rzeźbionymi nadokiennikami, zmieniający żony jak rękawiczki, ojciec dziewiętnaściorga dzieci, z których ostatnie urodziło się, gdy miał już pod osiemdziesiątkę. Sam mężczyzna w binoklach odmalować się nie dawał, ale został wyróżniony łagodnym charakterem, roztargnieniem, potwierdzonym historią z lodami Eskimo w czekoladzie, które rozpuściły mu się w odświętnych spodniach podczas spaceru, i tym, że w gniewie nazywał babcię „komisarzem”, co niewyraźnie odzwierciedlało jego nastrój po tarapatach w czerezwyczajce na Gorochowej, dokąd przywieziono go na przesłuchanie, a Feliks Dzierżyński, mierząc do niego z rewolweru, żądał wskazania skrytki ze złotem, którego dziadek nie posiadał. IWAN PIETROWICZ. Bóg z wami! Jakie złoto?! DZIERŻYŃSKI. Buk nie z nami. Buk - jest przeciw nam. Ale my go wykończymy. Iwan Pietrowicz zrozumiał, że Dzierżyński wymawia „Bóg” po polsku i ten „Buk” wydał mu się dalekim i mrocznym Bogiem. Zdjął z palca obrączkę ślubną i podał Dzierżyńskiemu. IWAN PIETROWICZ. Wszystko, co mam. DZIERŻYŃSKI. Załóżcie z powrotem! Bez demonstracji. Nemzer! Wszedł Nemzer o twarzy poety. DZIERŻYŃSKI. Odeślijcie tego obywatela (zmierzył spojrzeniem białą jak mąka fizys Iwana Pietrowicza)... do domu! W moich genach tak mocno zaczaiła się śmierć, że pierwszym dziecięcym wrażeniem stał się słup elektryczny na letnisku, z czaszką i kośćmi; słup strachu: dotkniesz - zabije. Kiedy babcia w młodzieńczej głupocie postanowiła zapisać się do bolszewików, żeby uczestniczyć w rozdziale kontyngentów dostaw żywnościowych, dziadek zagroził: - Jeżeli wstąpisz do partii - rozwiodę się z tobą! - Szkoda - powiedziała mi babcia, kiedy byłem jeszcze mały. - Teraz, jako weteran partii, występowałabym w radiu. W latach dwudziestych małżonkowie, wraz z połową kraju, zapisali się tylko do grona gderających filistrów, z bólem wrastających w socjalizm. Urodził im się mój ojciec, który szczęśliwie dożył ośmiu lat i utonął na wakacjach w Wołdze - cudem go ocucili. W przyszłości ojciec nigdy nie wspominał swojego nudnego, trudnego dzieciństwa; ukończył szkołę na samych piątkach, złożył dokumenty do Instytutu Arktyki, zachwycony osiągnięciami radzieckich bohaterów-polarników. Ale polarnikiem nie został - zdrowie nie pozwoliło (słabe płuca). Wtedy, ku radości mojego dziadka, głównego księgowego związku zawodowego kolejarzy, złożył papiery w Instytucie Kolejnictwa o nieludzkim skrócie LIIŻT [LIIŻT - Lenlngradskij ordiena Lenina Institut Inżenierow żeleznodorożnogo transporta - Leningradzki Instytut Transportu Kolejowego], podobnym w brzmieniu do drogi hamowania parowozu, ale w ostatniej chwili przez przypadek rozpoczął studia na trzeciej uczelni: wpadł mu do głowy pomysł, by pojechać i walczyć w Hiszpanii jako ochotnik. Chociaż nie miał powołania do filologii i obojętny był wobec „literatury pięknej”, którą zawsze brał w cudzysłów, zdał egzaminy na Wydział Filo logiczny Uniwersytetu Leningradzkiego, żeby w imię światowej rewolucji nauczyć się języka hiszpańskiego. o Na korytarzach uniwersytetu widywało się tłumaczy z nowiutkimi orderami - mój młody ojciec marzył, by razem z nimi popłynąć łodzią podwodną do brzegów Hiszpanii. Chudy, w jedynej brązowej welurowej kurteczce był już dobrze ukształtowanym człowiekiem radzieckim, do szpiku kości energicznym komsomolcem. Ale zamiast hiszpańskiego, z racji zwycięstwa generała Franco, zaczął studiować francuski. - Towarzyszu Jerofiejew - zapyta go w dziesięć lat później Stalin przy pierwszym spotkaniu w swoim kremlowskim gabinecie, gdzie na centralnym miejscu stała pośmiertna maska Lenina. - Gdzieście się urodzili? Stalin, wedle relacji ojca, zawsze mówił „głucho l z wieloma błędami gramatycznymi”. Wyraźnie sprawiał wrażenie (dodał niedawno ojciec), że to człowiek „pochodzenia kaukaskiego”. Ojciec me dosłyszał pytania wodza. - Na Uniwersytecie Leningradzkim, Józefie Wissarionowiczu. - Tak wprost na uniwersytecie żeście się urodzili?! Stalina niewiarygodnie to rozbawiło. Zaczął się śmiać, łapać za boki, całym sobą pokazując: no, a toś mnie ubawił! Oj, nie mogę! W tym momencie w progu gabinetu wodza pojawili się Beria i Mołotow, żeby uczestniczyć w rozmowie z zagranicznym gościem. Stali, nic nie rozumiejąc, symetrycznie pobłyskując binoklami. Jak ten chudziutki młodzik mógł tak rozśmieszyć wodza? W czym kryje się sekret i co to za zmowa? Nie pozwolili sobie na zadanie pytania - Stalin nie uznał za stosowne im się tłumaczyć. - No dobra, rozbawiłeś mnie - rzucił ojcu przychylnie. Ojciec został zauważony. - Przystąpmy do sprawy - powiedział Stalin poważnym tonem, zapraszając gości, by usiedli. - No, pracujcie spokojnie, nie denerwujcie się - kiwnął głową do ojca. - Mówię niezbyt głośno, zawsze możecie się upewnić. Za to mówię powoli. Wezwał dzwonkiem Poskriobyszewa: - Przyjechał gość? Prosić! Szybkim krokiem wszedł Maurice Thorez, szef francuskich komunistów. - No to co?! Bonjour! - serdecznie przywitał go Stalin. Ojciec zaczął tłumaczyć. Momentami czuł na sobie uważne spojrzenie zza binokli nieruchomych oczu Berii. Stalin, wedle relacji Mołotowa, mówił o tych oczach: „żmijowate”. o Poprzednik ojca, tłumaczący dla Stalina z języka francuskiego, został odsunięty od obowiązków, kiedy zaplątał się w terminologii lotniczej w wykonaniu delegacji wojskowej z Paryża. - Mam wrażenie, że znam francuski lepiej od was - powiedział mu Stalin. - Stalin zachowywał się skromnie - podkreślił ojciec, opowiadając o pierwszym spotkaniu z wodzem. - Bardzo silnie odczułem jego chorme. Rozbawić Ojca Narodów mój własny ojciec mógł jednak tylko dlatego, że we wczesnej młodości, co roku w połowie marca, padał ofiarą zagadkowych angin z ropniami w gardle i z czterdziestostopniową gorączką. Zdając na wydział filologiczny, ojciec nawet nie podejrzewał, że filologia rosyjska jest nie mniej niebezpieczna dla życia, niż wojna domowa w Hiszpanii. - 12 marca 1939 roku znów leżałem w łóżku i strasznie żałowałem, że z powodu choroby nie mogę pójść na imprezę. Nasza grupa obchodziła urodziny kolegi z roku, poety Siergieja Kłyszko. Kłyszko był narwańcem. Wprost na wykładach pisał wiersze wymierzone w Stalina, pochylając nad kartką potarganą czuprynę. Przyjaźnili się z ojcem, spotykali codziennie. Obaj podobali się dziewczynom. Ojciec namawiał go do większej ostrożności. Ten się tylko opędzał od takich uwag. W pokoju akademika, podpity Siergiej deklamował ojcu miejski folklor: Stalin, Trocki i Uljanow - To jest banda chuliganów. Ojciec niewyraźnie się uśmiechał. Wszyscy, którzy świetnie się bawili u Kłyszki, nazajutrz zostali aresztowani jako uczestnicy „antyradzieckiego zgromadzenia”. - To był dla mnie wstrząs. Ale wiedziałem, że Siergiej bez żadnych oporów opowiada kawały, bez oporów recytuje antyradzieckie wiersze. Pewnie ktoś go sypnął. Dziewczyny wkrótce wypuszczono, ale chłopaki posiedzieli długo, któremuś połamano żebra. Kostia Iwanow miał odbite nerki - bili go tak, że omal nie zabili, wymuszając zeznania, chociaż tego wieczora upił się wódką l zasnął przy stole, więc nic nie widział i nie słyszał. Siergiej dostał „kaes”. - Kara śmierci za wiersze? - mechanicznie zapytałem. - A mówiłem mu, żeby nie recytował. Trudno się z tym spierać. Nasza rozmowa zatoczyła koło i szybko zgasła. Masowego terroru, który panował wokół, wszędzie, obok, o którym napisano tysiące książek, w rodzinie ojca przez długi czas nikt nie zauważał. Nie odżegnywali się od niego, nie wciskali w kąt, tylko nie zwracali na niego uwagi. Ale aresztowania były tak masowe, że mimo wszystko nawet ich zaczął ogarniać strach. Wzięto pod obcas leningradzki uniwersytet, pełen filologicznych luminarzy. Brodatego lektora łaciny NKWD wygarnęło na oczach ojca wprost z auli. Aresztowanie odbyło się tak elegancko, młody czekista podał mu nawet palto, i tak życzliwie wyprowadzono go z auli, poklepując po ramieniu, że łacinnik szedł z uśmiechem, jakby wychodził do stołówki profesorskiej na herbatę. Z grona bliskich znajomych rodziny, zbierających się u Iwana Pietrowicza l Anastazji Nikandrowny na Prospekcie Zagorodnym, żeby w sobotnie wieczory grać w durnia, wzięli Fiediakina - kolejarza, partyjnego, odznaczonego orderami. Fiediakin czasem zadawał abstrakcyjne pytania: - Iwanie Pietrowiczu, czy można podczas deszczu przejść ulicą między kroplami deszczu, nie moknąc? - No, w tym celu obaj musimy najpierw schudnąć - odpowiadał żartem Iwan Pietrowicz. Kiedy Fiediakin zniknął, rodzina wzruszyła ramionami: za co? - ale w końcu uznała, że „tam wiedzą lepiej”. o Życie ojca zmieniło się w jednej chwili. We wrześniu 1939 student drugiego roku dostał wezwanie do kolebki rewolucji - Smolnego. Los ojca, uosobiony w komunistycznej randze sekretarza komitetu miejskiego, życzliwie podsunął mu gazetę „Leningradskaja Prawda” z fotografią Stalina, Mołotowa i Ribbentropa, wymieniających uśmiechy. Były to zaślubiny Sowietów z nazistami. - Wiesz, kto to jest, ten młody człowiek obok Stalina? - Tłumacz - skapował ojciec. - Chcesz zostać takim tłumaczem? - Tak. - Kim są twoi rodzice? Bezpartyjny kolejarz Iwan Pietrowicz nie wzbudził sprzeciwów. Anastazja Nlkandrowna wtedy już nie pracowała. Odeszła ze stanowiska sekretarza leningradzkiego oddziału Sojuzfoto, zaopatrującego lokalną prasę w materiał fotograficzny. Przyjmowała zamówienie, wysyłała film do wywołania, następnie odbitki do prasy. Postęp w świecie fotografii uczynił ją znaczącą i nawet nieco kapryśną osóbką. Całe moje dzieciństwo powtarzała jakieś zabawne nazwisko swojego szefa, coś w stylu Tiuńkin-Riumkin (przypomniałem sobie: Tiutikow!), do którego odnosiła się z ostentacyjną tkliwością: Tiutikow był dla niej ważniejszy od wszystkich klientów na fotografiach, a już tym bardziej od plączących się za nią fotografów. Przy tym babcia poznała różne sławy, wierchuszkę pisarzy radzieckich. O pisarzach niezmiennie wypowiadała się nieżyczliwie i bardzo się martwiła, kiedy zostałem pisarzem. BABCIA. Pisarzem? No coś ty! Wszyscy pisarze to pijaki! - Czasem wpadł taki, stał i chwiał się na nogach - mówiła, myląc Twardowskiego z Simonowem, Katajewa z Fadiejewem. Był to czas fotografii grupowych. Wszyscy fotografowali się rzędami, grupami, całymi fabrykami, szkołami, szpitalami, przeistaczając się tym samym w ludzi radzieckich. Kiedyś Sojuzfoto przepuścił zbiorowe zdjęcie, na którym zaplątał się wróg ludu Piatakow. Czujna gazeta nie opublikowała fotografii, ale wybuchł skandal. - A skąd ja miałam wiedzieć, jak on wygląda?! - tłumaczyła się babcia przed ukochanym szefem Tiuńkinem-Riumkinem. Na wszelki wypadek, na prośbę Iwana Pietrowicza, szybko zwolniła się z pracy. Tiuńkin-Rlumkin wyleciał z partii. Iwan Pietrowicz przyniósł do domu kota, nazwał go Mruzyk l zaczął zwierzaka rozpieszczać. Kiedy babci nie było, kot wylegiwał się na kanapie. Kiedy na schodach rozlegał się odgłos kroków, Iwan Pietrowlcz krzyczał: - Komisarz idzie! Mrużyk zrywał się z kanapy, szalał po mieszkaniu l chował się za kubłem na śmieci. - Wyślemy clę do Moskwy - powiedział ojcu Smolny. Ojciec nie miał nic przeciwko temu. Z czasem przyznał się ze śmiechem, że gdyby się nie zgodził, to w końcu obroniłby jakiś tam doktorat o roli rodzajników czy sufiksów w siedemnastowiecznej francuszczyźnie. Filologia nie wzbudzała w nim szacunku. Była nudna jak jego dzieciństwo. We wskazanym czasie ojciec przybył na Dworzec Oktiabrski z drewnianą walizką, żeby wyruszyć na studia do Wyższej Szkoły Przekładu przy KC WKP(b). Pożegnanie na peronie z rodzicami, Mruźykiem (Iwan Hetrowlcz trzymał go na rękach) i przyjaciółmi było wzruszające. - Szczęśliwej podróży! - powiedzieli. - Do zobaczenia - odpowiedział. o Ojciec wyrósł na człowieka o szczególnej właściwości pozaindywidualnego widzenia. Sama w sobie wdzięczność wobec reżimu za możliwość otrzymania wyższego wykształcenia, wspięcia się na górę - to jeszcze nic. Oni nie wykorzystywali systemu jak szuje, ale przesiąkali nim na wylot l widzieli dokładnie to, co on chciał, żeby widzieli. Przestawali być, od początku podświadomie gotowi stać się zwierzęciem ofiarnym. System nie tyle zabijał nieziszczonych poetów, jak to bywa w różnych nieszanujących się dyktaturach, ile karmił się niebytem. Hekatomba terroru nie była kaprysem, ale logiką przetrwania systemu, genialnym matematycznym wnioskiem wyprowadzonym z różnicy między obiecaną przyszłością a ludzkim materiałem poddanym przeróbce. Stalin wypowiedział wojnę ludzkiej naturze. Czegoś takiego nikt nigdy w historii nie podjął (święta inkwizycja - to słabeusze). Naród - to draństwo, towarzysz z partii - gówno. Ich wszystkich, nawet Mołotowa, ciągnie do tyłu, w prawicowe odchylenie, do koryta własności prywatnej. Stalin strzygł ich, pokolenie za pokoleniem. STALIN. Chcę wyhodować mrozoodpome cytryny. Metafizyczne wyzwanie, godne eks-kleryka. Sukces przedsięwzięcia zależał zarówno od rosyjskiej uległości, jak od stałego odnawiania, oczyszczania z tych, którzy zachowali w pamięci ową różnicę. Przyszłość była jak westchnienie ulgi po usunięciu antynomii. Najpierw się zdziwiłem, a potem zrozumiałem: ojciec niesłusznie mówi, że nie odczuwał szczególnego wzruszenia w obecności Stalina. W odróżnieniu od wzruszonej na widok wodza inteligencji, która z tego wzruszenia układała kawały o Stalinie, ojciec istniał jako jedno z jego przedłużeń, dodatkowy kwant światła. Trudno potem wrócić do położenia wyjściowego. Kursy translatorskie przy KC WKP(b) na placu Miusskim - to Liceum w Carskim Siole wzór 1939. Na stu kursantów - stu wykładowców i pracowników administracji. Kursantów uczą języków obcych obcokrajowcy, a w wolnych od nauki chwilach dobrze się ich karmi i nawet sprząta w ich pokojach. Tutaj, w grupie anglistycznej, studiuje moja wielce urażona mama z Nowogrodu: tata zaczął ją podrywać, nawet raz pocałował na randce, były też listy, dumnie podpisane Władimir (szczególne wrażenie robił na mamie właśnie ten podpis), ale w końcu w nowej pomarańczowej bluzeczce nie doczekała się następnej randki: przerzucił się na jej przyjaciółkę-ślicznotkę-sąsiadkę z ciasnego pokoju. Lubę, a ta ruda wydra po spotkaniach z ojcem zaczęła dumnie wchodzić do akademika, kręcąc biodrami. Odrzucony przez Lubę poeta Borys Smoleński, który dedykował jej sporo wierszy, męczył się nie mniej niż mama, ale na gruncie wspólnego cierpienia nie zrodził się między porzuconymi romans. Mama zatopiła się w nauce języka i została kulturalną dziewczyną, kochającą sztukę. Ojciec gra w teatrze studenckim. W marynarskiej koszulce wyskakuje na scenę - pokład okrętu i z wytrzeszczonymi oczami krzyczy: Ahoj! - po czym kryje się za kulisami. Teatr zwiastuje jego niedaleką przyszłość. o Czy muszę tu potępiać cechy charakterystyczne XX wieku? O jeden wystrzał, o jedną komorę gazową w Oświęcimiu mniej, a może i mnie by nie było. Ofiary poniewczasie nie są uwzględniane. Na początku wojny ojciec, wówczas już absolwent (eksternistycznie zdał egzaminy w szkole przekładu), szykował się w oddziale specjalnym do dywersji na tyłach wroga. Ostatni raz przed wysłaniem za linię frontu niefortunnie skoczył na spadochronie, złamał nogę, spadając na wysoki świerk, i trafił do szpitala polowego. Chirurdzy zaordynowali amputację nogi do kolana, strasząc gangreną. Odmówił amputacji. Pisz odmowę. Ojciec napisał. Leżał na korytarzu, czując, jak noga pali żywym ogniem. Miał wysoką gorączkę - majaczył. Praktycznie żadnych szans. Jakiś młody lekarz uratował go przez przypadek, postanowiwszy wypróbować na jego nodze preparat - maść Wiszniewskiego. Dwa razy dziennie lekarz cierpliwie wcierał maść w nogę ojca. Po wielu latach Wiszniewski materialnie wyłonił się z tej maści w naszym domu; hałaśliwy, wielki, generalski: pije francuski koniak. W porównaniu z nim rodzice - to mali ludzie z literatury rosyjskiej. Na stole mnóstwo okruchów chleba pozostałych po kolacji. Przesunął palcem po moim kręgosłupie - był niezadowolony. Po znajomości wyciął mamie wyrostek robaczkowy: urządził na oczach studentów, jak opowiadała, wirtuozerski show. A cala grupa, która poleciała bez ojca wysadzać mosty na Smoleńszczyźnie, została zlikwidowana. - No, chłopcze, można śmiało powiedzieć, że ci się udało - zmienił ton chirurg, który wcześniej proponował tacie amputację nogi. Po opuszczeniu szpitala, przez przypadek ojca odnaleziono i zaproszono do współpracy w Ludowym Komisariacie Spraw Zagranicznych, jak wtedy nazywało się MSZ, którego większość pracowników, rzuconych w szeregach pospolitego ruszenia do obrony Moskwy w październiku 1941 roku, zginęła w okrążeniu. - Będziesz teraz chodzić po czerwonych dywanach i zapomnisz o nas - rzekł mu dowódca na pożegnanie. o Niemcy umieli walczyć na morzu! Dowodem niech będzie choćby wyczyn z 14 października 1939 roku. Na wieść o nim świat zamarł: okręt podwodny U-47 przedostał się do brytyjskiej bazy Scapa Flow i zatopił pancernik „Royal Oak”. Hitler stal się postrachem oceanów. Jego walka z żeglugą w Arktyce podczas blitzkriegu w Rosji prowadzona była pod dowództwem admirała Ericha Raedera, człowieka pobożnego, niedopuszczającego nieczystych zagrań w marynarce wojennej i w sposobach prowadzenia wojny morskiej. Bądź co bądź marynarka wojenna Niemiec zawdzięcza Raederowi unikalną formułę: „wojna bez nienawiści”. Przeciwnikiem moich narodzin, wraz z Raederem i kontradmirałem Dónitzem, z niemieckimi U-bootami i lotnictwem polarnym, został pancernik „Tirpitz”. - Postanowiliśmy wysłać was za granicę, do Szwecji - obwieścił ojcu Diekanozow, wiceminister do spraw kadrowych. - Dyplomacji nauczycie się na miejscu. Kolłontaj to doświadczony ambasador. Są pytania? Protegowany Berii, Diekanzow, wstanie rozstrzelany w 1953 roku, ale jeszcze o tym nie wie. Dla ojca praca w neutralnej Szwecji będzie, rzecz jasna, szczęściem. Znajdzie się nawet dość czasu na życie osobiste, żeby zakochać się w córce Nielsa Bohra, fizyka-antyfaszysty, ale jak to w bajce, zanim osiągnie szczęście, bohater musi być poddany śmiertelnym próbom. - Ale w czym mam jechać? - ośmielił się zapytać ojciec, stojąc przed Diekanozowem w bluzie wojskowej. - Pojedziecie za granicę i tam się przebierzecie. Tak ojciec został Odyseuszem. Szwecja była odcięta od aliantów. Norwegia i Dania pod okupacją. Finlandia walczy po stronie Niemców. Ojcu kazano pojechać do Kujbyszewa, stamtąd do Archangielska, dalej - z konwojem morskim do Anglii i Bóg jeden wie jak - do Sztokholmu. Gdybym pisał hollywoodzki scenariusz, zacząłbym od bombardowania. Czołówka: to film o bohaterstwie amerykańskich i angielskich marynarzy - „Titanica” przenieśmy w stan spoczynku. Niemcy bombardują drewniany Archangielsk. Archangielsk w ogniu. Wokół nietypowego dla miasta ceglanego budynku hotelu „Inturist”, w którym zatrzymał się ojciec, szaleją płomienie. Alianci obawiają się wypuścić swoją flotyllę w rejs powrotny. W Archangielsku ojciec pozostaje na dłużej. - Towarzyszu, ty też do Szwecji? Jak ci na imię? Władimir, zjemy tuszonkę? W hallu hotelowym, po kostki w popiele, dwaj młodzi kurierzy dyplomatyczni w czarnych kapeluszach przerzucają się puszką tuszonki, jakby grali w rugby. - Władimir, to z lend-lease’u! - kurierzy dyplomatyczni kontynuują przerzucanie się puszką. Konwoje statków transportowych pod eskortą okrętów dostarczają nam z Anglii i USA ładunki strategiczne, sprzęt i - hopla! łap! - tuszonkę. Z powrotem płyną nasze surowce. Chodźmy, wypijemy coś! Wódka to najlepsze lekarstwo na zaczadzenie. - Już trzeci raz płyniemy do Szwecji - pierwszy kurier rzuca kapelusz na łóżko w dwuosobowym pokoju. - i jak? - pyta ojciec. - Śmierci me ma! Na wojnie jak w życiu: głównie wyliczanka. - Milcz, anonimie! - drugi kurier nalewa wódkę do ordynarnych szklanek. - Im bardziej boje się śmierci, tym bardziej ona mnie omija. - Wołodia, me słuchaj go! Niemcy skoncentrowali na Północy potężne zgrupowanie marynarki wojennej na czele z pancernikiem „Tirpitz”. - Wyporność 52 600 ton, załoga 2 608 ludzi - włącza się do rozmowy drugi kurier. - To przecież całe miasto! Takiego okrętu nikt więcej nie ma! Twarz ojca wyraża zrozumienie. - A my tu, Wołodia, mamy pokojówkę! - pierwszy wysuwa dolną wargę. - Wykapana Lubow Orłowa. Doświadczone kadry. No, dlaczego wszystkie aktorki sypiają z reżyserami? - Razem z pancernikiem - kontynuuje drugi - za kołem polarnym stacjonują jeszcze krążowniki - zagina palce - „Schamhorst” (tego, moim zdaniem, tam nie było, sprawdzałem w opracowaniu - W. J.), „Admirał Scheer”, „Lutzow”, „Koln” i „Numberg”. Pięć! - Po wojnie „Numberg” będzie pływać pod naszą banderą. Zostanie przemianowany na „Admirała Makarowa”! - śmieje się pierwszy. - Poczekaj! Towarzyszy im ponad dwadzieścia najnowocześniejszych torpedowców. Wprowadzono do akcji 520 niemieckich samolotów i znaczne siły floty podwodnej pod dowództwem... - Kontradmirała Donitza - wtrąca ojciec. - Z czego się tak cieszycie? - Ciemniaku! Hitler wyznaczył Dónitzowi zadanie całkowitego zamknięcia dostępu do naszych północnych portów. STALIN. W skromnej nagości pod pierzyną Spoczywał Soso z Istominą... Kurierzy dyplomatyczni rozglądają się wokoło, - Wołodia, ty coś słyszałeś? - Nie. - My też nic nie słyszeliśmy. - Nie spoczniemy, aż dojdziemy! - powiada pierwszy kurier, wesoło spoglądając na opieczętowane worki z pocztą dyplomatyczną. - Wołodia, napijmy się! W lipcu 1942 roku radziecki okręt podwodny pod dowództwem Łunina skutecznie zaatakuje „Tirpitza”. Pancernik zostanie wycofany na remont do fiordów Norwegii. Co prawda zachodni historycy uważają Łunina z jego okrętem podwodnym K-21 za zwykły trick reklamowy. W każdym razie przed alianckimi statkami droga stanęła otworem. Na początku września sformowano konwój QP-14: kilka radzieckich i angielskich drobnicowców i tankowców, jak małe dzieci doglądanych przez brytyjskie i amerykańskie okręty wojenne. Radzieckich bojowych nianiek w eskorcie me ma. Konwój wydaje się niezwyciężony: grupa krążowników, dwadzieścia niszczycieli, okrętów obrony przeciwlotniczej, jedenaście korwet, kutry torpedowe, okręty podwodne, trałowce! - Wołodia, ty dokąd? Chodź na nasz drobnicowiec! - kurierzy dyplomatyczni machają do ojca puszkami tuszonki z pokładu radzieckiego statku. - Zostałem odesłany do Anglików na trałowiec. - Za daleko clę odesłali! Płyń z nami! - Mam przydział. - Zaraz to załatwimy. Nasz kapitan - to chłopak na schwał! Władimir bez najmniejszej satysfakcji wchodzi na pokład trałowca „Lord Middleton”. Właściwie nie zna angielskiego. Z kim rozmawiać? Dobrze takim kurierom - dosadzono ich do „naszych”, a Katię Wariennikową, młodziutką kobietę w ciąży, która płynie do męża, pracującego w Londynie - zaokrętowano na angielski drobnicowiec. Rosjanie jak zwykle lubią się przesiadać, zamieniać miejscami. Przed wyruszeniem konwoju niedoszła młoda mama ze łzami w oczach prosi ojca, by wziął ją ze sobą: - Wołodia, boję się płynąć wśród obcych. Nikt nie zauważył, że zdążyli się bliżej poznać, mieszkając w hotelu. - Dobrze, że Boga nie ma - ciągnie dalej Katia. - Jeśli przyjdzie śmierć, nie trzeba będzie smażyć się w piekle. - Ale dlaczego w piekle? Katia wzrusza ramionami. Ojciec stara się jej pomóc, dokądś tam biegnie, ale bez skutku. - Moi Brytyjczycy panikują - mówi w porcie ciężarnej ślicznotce. - Wyjście konwoju w morze wyznaczono na trzynastego. Poza tym obecność kobiety na okręcie wojennym - sama wiesz. Szkoci, z których głównie składała się załoga trałowca, nie przyjęli kobiety, ale ojca powitali życzliwie. Kapitan z brązowymi od tytoniu zębami wydaje rozkazy. KAPITAN. Wydać mu żółtą sudwestkę z kapturem, ciepłą bieliznę, buty ł broń - mauzera! Co znaczy dobre ubranie! Po raz pierwszy w życiu ojciec wygląda jak prawdziwy mężczyzna - w żółtej sudwestce z mauzerem niczego się nie boi. Konwój QP-14 nie zdążył jeszcze wyjść na Morze Białe, a już dostrzegł go niemiecki samolot zwiadowczy. Zaczęło się! Konwój wita Niemców gęstym ogniem zaporowym. Ale Niemcy to szczwane lisy! Kurs - Spitsbergen. Niebo roi się od samolotów. Władimir ma teraz głowę nabitą wojną, a na głowę tę spadają nieustannie eskadry samolotów torpedowych „He-177” l bombowców nurkujących „Ju-88”. Za rufą trałowca ojciec widzi sznur płonących na morzu ognisk. BÓG. Wojna, jak każda twórcza zabawa, to namacalny dowód na moje istnienie. W lodowatej wodzie l jeziorach mazutu toną krzyczący dzikimi głosami ludzie. Nikt im nie pomoże: konwój dostał rozkaz „Cała naprzód!”. Ma oderwać się od przeciwnika, nie zatrzymując się i nie ratując ginących. Niemieckie samoloty zapędzają konwój do krawędzi pola lodowego wokół Nowej Ziemi, ale i tam go dosięgają, chociaż, oszczędzając paliwo, nie mogą zbyt długo wisieć nad przeciwnikiem. Władimir stopniowo przyzwyczaja się do życia pod bombami. Jego wrodzona ciekawość nie śpi. Niech pan powie, panie kapitanie! - Przed wojną „Lord Middleton” był statkiem wielorybniczym. Wieloryby to właściwie to samo, co Niemcy, jednym słowem: ssaki. Moja załoga to pięćdziesięciu dwóch ludzi. Popatrz, co mamy: dwa działa - na dziobie l na rufie, dwa ciężkie karabiny maszynowe na mostku kapitańskim l urządzenie do zrzucania bomb głębinowych. Dobra wiadomość: Katia urodziła. - Tak? - Dziś rano. W Islandii wypijemy szampana. Niemieckie samoloty przestają już na nas polować, chociaż manewrować trzeba bez końca. Zobaczysz. jak miniemy Spitsbergen i wyjdziemy na Atlantyk, będzie łatwiej. Te przewidywania się nie sprawdzają. Przejście między Spitsbergenem a Norwegią okazuje się najbardziej niebezpieczne. Lotnictwo nie daje im spokoju. Samoloty z pewnością zniszczyłyby cały konwój, ale zaczęły się arktyczne mgły. Konwój znikł w całunie. Niemieckie samoloty nie miały jeszcze radaru. Główne niemieckie okręty nie wyszły w morze. Hitler postanowił nie narażać swojej marynarki. W rejonie Wyspy Niedźwiedziej niemieckim samolotom udaje się jednak zatopić kilka okrętów naraz. Spłonęli żywcem obaj weseli karciarze-kurierzy. Nie chcieli zostawić na płonącym drobnicowcu worków z dawno przeterminowaną pocztą. Tego samego dnia utonęła Katia Wariennikową razem z córką, którą angielscy marynarze ze względu na narodziny na morzu ochrzcili Mariną. Na Atlantyku konwój witają okręty podwodne ze swastyką. Zuchwale podchodzą do konwoju w wynurzeniu, potem schodzą pod wodę l zaczynają go z różnych stron szpikować torpedami. Potężna fala wybuchu odrzuca ojca, stojącego jak zwykle na mostku kapitańskim, na reling. Tato, nie utop się! W pobliżu trałowca został trafiony nowiutki, dopiero co zwodowany przystojniak - angielski niszczyciel „Somali”. Torpeda trafiła w maszynownię. Niszczyciel przechylił się na bok, ale nie zatonął. Dwa pozostałe niszczyciele i trałowiec ojca jako okręt pomocniczy dostały rozkaz eskortowania uszkodzonej jednostki do Islandii. Na pokład „Somali” z szalup ratunkowych powraca załoga. Reszta konwoju podąża dalej swoim torem. W kilka dni później, nocą podczas sztormu, „Somali” przełamie się na pół. Błyskawicznie idzie na dno z całą załogą. Marynarze zarzucają w ocean ogromne sieci. Połów: piętnastu sczerniałych z zimna ludzi (z sześciuset) i dużo ryb. Rum do gardeł, nacieranie spirytusem, termofory z wrzątkiem. Dwóch przeżyło. Uwolnione od swej misji niszczyciele ruszyły pełną parą naprzód, by dogonić konwój. Trałowiec został sam na środku oceanu. o Cisza. Słońce. Łkające polarne noce (już minął na nie sezon, ale zostawmy, żeby było ładniej). Pogoda sprzyja żegludze. Chwilami ojciec, dorosły mężczyzna, ma wrażenie, że wybrał się na urlop w podróż morską. W błękitnej dali rodzą się zwidy miłości. Ślubne pierzyny chmur. Szkoda tylko, że obok nie ma... kogo właściwie mój ojciec chciałby przytulić? Nazajutrz rano widzi dziwne dymy na horyzoncie za rufą. Alarm bojowy: „okręty nawodne przeciwnika”. - Cała naprzód! - krzyczy przez głośnik wilk morski. Wyścigi z trzema nieznanymi niszczycielami to jednak zabawa nie na jego siły. Okręt płynący na przedzie oddaje w powietrze salwę z dział pokładowych, nakazując zatrzymać trałowiec. - Puck you!!! - chrypi kapitan, mrugając porozumiewawczo do ojca. - Prawo na burt, przygotować się do walki! - wrzeszczy przez tubę. Trałowiec stroszy całe swoje wątłe uzbrojenie. Ojciec ściska w kieszeni rękojeść mauzera. Zapomniał tylko, gdzie podział naboje. Biegnie do kajuty, znajduje je pod poduszką, pędzi z powrotem, na mostek kapitański. (Odziedziczyłem po nim nieumiejętność posługiwania się urządzeniami technicznymi, chociaż w dzieciństwie zdumiewałem wszystkich celnymi strzałami na krytej strzelnicy). Następuje męcząca pauza. Ojciec wie, że nie odda się żywcem w ręce Niemców. Niszczyciele z szumem prują wodę. Zbliżają się, rosną nad trałowcem do nieba. Ojciec musi zadzierać głowę. Nagle rozlegają się okrzyki: - Yankees! Yankees! Niszczyciele podchodzą bardzo blisko. Stłoczeni na burcie marynarze z Oklahomy, Minnesoty, Missisipi, Alabamy, biali i czarni, swoi, do łez bliscy, jankesi zrzucają na pokład trałowca worki z herbowymi orłami. Konserwy, puszki z piwem - wszystko to, czego ojciec i Szkoci od tak dawna byli pozbawieni. Na trałowcu trwa uczta. Wszyscy czują się bohaterami, chodzą pijani, krzyczą do ojca: - Stalingrad! Stalingrad! STALIN. A nie za wcześnie to? Wieczorem ojciec, strasznie zawstydzony, uczy załogę innych, nie mniej mocnych słów języka rosyjskiego. o Radziecki Odyseusz schodzi na brzeg swojej pierwszej zagranicy. Nogami obraca globus. Przyjemnie poczuć twardy grunt, spokojnie przejść się ulicami Reykjaviku. W Islandii nie ma zaciemnienia: wieczorami jaskrawo pomalowane budynki oświetlone są latarniami. Władimir gapi się na dziewczyny, które uchodzą za najpiękniejsze w Europie Północnej. Islandia zawsze pociągała Rosjan jako koniec świata. Nie przypadkiem odwiedził ją najbardziej demoniczny bohater Dostojewskiego, piękniś Stawrogin, który zresztą nic o niej nie opowiedział, bo urojona kraina nie wymaga turystycznych wrażeń. Dziwnym zbiegiem okoliczności, żeby nie powiedzieć prowokacyjną ironią losu, odwiedziłem Islandię dokładnie w tym samym wieku, co mój ojciec, mając dwadzieścia dwa lata, chociaż w odróżnieniu od niego nigdy do niej nie dojechałem. Moja Islandia mieszkała na piątym piętrze. Na Prospekcie Mira, koło Dworca Ryskiego, w domu dyplomatów, do którego wejścia strzegł radziecki milicjant. Musiałem zmobilizować całą swoją nieradzieckość i nierosyjskość, żeby z niezależną miną, nie wzbudzając podejrzeń, wejść na podwórze w rozpiętym rudym kożuchu z dziewiczo białym futrem podbicia. Była to próba nie tylko mojej zagraniczności, ale też zuchwalstwa, którą w tamtych czasach mogłem przypłacić poważnymi konsekwencjami. Mało tego, to było moje pierwsze dysydenckie wyrwanie się z orbity radzieckiego świata, przeżycie tak wielkie, że ostatecznie wytrąciło mnie z koleiny literatury rosyjskiej. Dopiero marząc o pisaniu, pełen najgłębszych wątpliwości co do własnego talentu, pełen niewiary w siebie, coś tylko uparcie przeczuwając, przeżyłem swoją Islandię jak introdukcję powieści, jak przeistoczenie mojego życia w boski tekst. Kiedy nieraz później niszczyłem ten tekst, powracałem myślami do Islandii jako jego źródła, koncepcji, niezrównanego wzorca. Islandia stała się krainą mojego grzechu pierworodnego, mojej całkowicie nielegalnej, zakazanej miłości. Moja Islandia była o kilka lat starsza ode mnie, pracowała na stanowisku dyplomatycznym w ambasadzie najmniejszego państwa NATO, w najcichszym zaułku przy ulicy Worowskiego, a ja byłem dopiero na piątym roku studiów, dopiero co szczęśliwie ożenionym, młodym mężem, oczekującym młodej małżonki, która utknęła w swoim wschodnioeuropejskim kraju z powodu zwłoki w wydaniu wizy. Aż tu Siódmego Listopada grupa pijanych przyjaciół, którzy obijali się wśród filmowców, przyprowadza Islandię do mieszkania moich nieobecnych rodziców - i tak stoimy z Islandią na chybotliwym balkoniku sypialni rodziców, wychodzącej na podwórze i oglądamy radzieckie świąteczne fajerwerki, a ona patrzy na to z taką radością, z takim niekłamanym szczęściem, że dociera do mnie: to fajerwerki na cześć naszego szczęścia. i jak to bywa tylko w młodych latach, wszyscy po kolei gdzieś znikają, wychodzą, rozpływają się w powietrzu, jakby było z góry przesądzone, że nie będzie żadnej zwłoki i opóźnienia, a my zostajemy we dwoje, zakochani po uszy, związani wszystkim i na zawsze, prawie niemi z braku angielskich słów. Jeśli istnieje matryca ziemskiej miłości, jeśli istnieje matryca ziemskiej rozkoszy, to w to święto rewolucji zmaterializowała się ona na dywanie w salonie rodziców. Straciliśmy głowę. Miłość potrzebuje prostych kiczowatych słów, nie wymaga ornamentalizmu a la Zamiatin, woli drobnomieszczańskie romanse. Jej opis - to parodia literatury, jeśli mowa o prawdziwej miłości. i tak podjęliśmy życie niemych, nie dowierzając angielskim słowom, w jej mieszkaniu na Prospekcie Mira, w naszej miłości całkowicie niezalegalizowanej, w niemej bajce, na której peryferiach huczały wrogie siły. Jej zwolnione ruchy, kiedy nalewa herbatę, jej nieziemski obrót głowy, kiedy ogląda się za mną na bulwarze, autobiograficzna powieść Gorkiego w islandzkim przekładzie w jej smukłych rękach, jej niebieska kanapa, na której ustanawiałem nieludzkie rekordy namiętności, żeby nigdy ich więcej nie powtórzyć i żeby, co być może najistotniejsze, nigdy nikomu więcej nie zazdrościć. i te słowa „elska min”, które pozostały we mnie na zawsze, i te jej odsłonięte białe nogi - do diabła ze Stawroginem, jakie tam do diabła wojenne przeżycia ojca! Schodzę do stacji metra „Ryska”, mam dwadzieścia dwa lata, jest już późno, muszę wracać do domu, patrzę na zjawy późnych pasażerów na schodach ruchomych - wiem, że nikt nigdy nie będzie tak szczęśliwy jak ja. Ona mi opowiada, że w Islandii istnieją pieśni ludowe, ale nie ma tańców ludowych. Wszędzie są, a w Islandii nie ma, dokładnie tak samo, jak nie ma nazwisk. Tylko patronimica, żyjące własnym życiem. Nie musieliśmy się wzmacniać w gorących gejzerach - starczało spermy. Ona ma bliznę na palcu, ja na lewym wskazującym. To jak w siódmej klasie skrobałem rzodkiew długim nożem z drewnianym trzonkiem. W kuchni. Krew. Blizny na palcach - Jesteśmy naznaczeni. Ona mówi, że miała w ogóle odcięty kłykieć palca, zupełnie, ale szybko go przyłożyła i się zrosło. Jak to zrosło? To niemożliwe. Nie może istnieć ani twój palec, ani ty sama, takie rzeczy się nie zdarzają. Patrzę na jej nieziemski obrót głowy, jej czarnej pięknej główki, na jej lekko wilgotne z podniecenia oczy - to moskiewski bulwar zimą - musimy podjąć decyzję - jest ze mną w ciąży - wprost nie mogę uwierzyć w moje szczęście. - Austa! - myślę... - Córko kapitana! Jak ty przeżyłaś to życie? Gdzie jesteś? Z kim jesteś? Ile masz dzieci? Pewnie są już i wnuki. Jak się mają twoje dwie siostry? Co u nich? i co się z nami stało? o W Islandii „Lord Middleton” doprowadził się do porządku i wziął kurs na Wyspy Brytyjskie. i znów nad ojcem zawisło – ileż można! - śmiertelne niebezpieczeństwo. Późnym wieczorem, kiedy załoga już układała się do snu, alarm: - Nieprzyjacielski okręt podwodny! Ojciec wyskakuje z koi, szybko wspina się po metalowej drabince na pokład. Jak doświadczony marynarz, wsłuchuje się w rytm fal, które przetaczają się przez okręt. Pochwyciwszy odpowiedni moment, popycha ciężkie drzwi. Do trapu na mostek kapitański - jest mniej więcej sześć metrów. Już przebiegł większą część drogi, kiedy słyszy krzyk kapitana. Ten przez głośnik bluzga na ojca: Władimir nie zatrzasnął drzwi do ładowni. Stamtąd jasny reflektor bije światłem po całej okolicy - wspaniały cel dla Niemców! Ojciec zawraca w biegu. Ciężka fala spada na niego, ścina z nóg, ale udaje się mu uczepić klamki drzwi - ojciec wisi - dynda jak pajac - kolejna fala kopniakiem posyła go do środka. Zmókł do nitki, szczęka zębami z zimna i szoku, ale ponawia próbę. Tym razem udaje się mu dobiec do schodów na mostek. Na nierównej tafli oceanu widzi migające zielonkawe światło. Trałowiec ostrożnie zbliża się do niego. Szkoci trzymają nierozpoznany przedmiot na celowniku swojej broni. Za chwilę zacznie się morski pojedynek. Ojciec zacisnął zęby. Nie umie się modlić Jakież było jego zdziwienie, kiedy zbliżywszy się do zagadkowego światła, marynarze odkrywają dryfującą kłodę, fosforyzującą malachitowym blaskiem! Kłoda rozleciała się w drzazgi pod kulami karabinu maszynowego. Załoga długo nabijała się z wachtowego, który podniósł alarm z powodu kłody, błąkającej się nocą po oceanie. o Szorowali pokład, do połysku czyścili metalowe poręcze. No i przybili do brzegu. Władze Edynburga, które wcześniej uznały „Lorda Middletona” za jednostkę zatopioną, teraz urządziły załodze uroczyste przyjęcie. Orkiestra wojskowa, nadymając miechy dud, wykonywała na wietrze brawurowe marsze. Pod ratuszem ustawiła się w szeregu warta honorowa z rosłych Szkotów w kraciastych spódnicach i kolorowych golfach. W gmachu na marynarzy czekał proszony obiad: podano podroby cielęce po szkocku. To coś takiego szarobrązowego. „Wygląda jak łajno” - skwitował ojciec, z pierwszym w swoim życiu dyplomatycznym uśmiechem nakładając „haggis” na talerz. A kiedy spróbował, powiedział sobie bez żadnej dyplomacji: „Łajno byłoby lepsze!”. Władimira rozbolał żołądek. Ojciec po raz pierwszy stanął przed licznym zagranicznym audytorium. W wyświechtanej bluzie wyglądał dziwnie. Nikt nie przywiązywał do tego wagi. Cały Edynburg wpatrywał się w żywego Sowieto, przybyłego z walczącej Rosji. - Dokąd jedziesz? My niedługo wracamy na morze. Może dołączysz do nas? Władimir odjeżdżał w staromodnym przedziale wagonu sypialnego. Kapitan i siedmiu marynarzy odprowadzało go na dworzec. Wypili morze whisky z gwlnta. Ojciec wycałował się z załogą, długo machał ręką przez okno. Odeszły, odpłynęły pastelowe od whisky zalesione góry. Pół dnia stał w korytarzu przy oknie - to stało się jego nawykiem podróży koleją. Późnym wieczorem dotarł do Londynu. Niebieskie lampy słabo oświetlały peron. Nikt na niego nie czekał. Władimir wziął czarny cob. Wszedł na ganek domu numer 13 na Kensington Palace Garden, nacisnął przycisk dzwonka. Uchyliły się stare ciężkie drzwi. Ojciec przedstawił się. Został wpuszczony do środka. Młody dyplomata, dyżurujący tej nocy, ucieszył się z wizyty nieoczekiwanego rozmówcy. Usiedli do herbaty. - Wierzy pan w feralną trzynastkę? - A o co właściwie chodzi? - Budynek na ambasadę kupiono po cenie obniżonej z powodu numeru. Od tej pory sąsiednie wille albo zostały zburzone, albo poważnie ucierpiały w czasie bombardowań, a ambasada nic, ani drgnie. - A co, potężnie bombardują? Wszedł, ziewając, drugi pracownik ambasady. - Nie widzieliście kota? - Jakiego kota? - Kot się zgubił. Ten od kota odwiózł ojca do najbliższego hotelu. - Faszyści! Przywykłem do kota. Żona została w Moskwie. - Znajdzie się - powiedział ojciec. Zawsze był optymistą. Czując przyjemne ciepło wielkiego termofora, podłożonego w nogach pod prześcieradłem, momentalnie zasnął. W tamtych czasach ojciec umiał zasnąć w każdym miejscu, w każdej sytuacji. Miał taki zdrowy sen, że nawet wystrzał z pistoletu nad samym uchem nie mógłby go obudzić. Władimir ocknął się jednak w środku nocy. Nieprzenikniona ciemność. Kołdra leżała na nim, jak worek z piaskiem. Ojciec pomyślał, że spadł sufit. Starając się wstać, usłyszał, jak na podłogę z brzdękiem posypały się kawałki szkła. Po pokoju hulał wiatr. Ani śladu ościeżnic i okiennic. Najwyraźniej niedaleko spadła ciężka bomba. Stwierdzając, że ranek mądrzejszy jest od wieczora, ojciec znów zasnął. Niemieccy lotnicy umieli walczyć w powietrzu! Hitler to burza niebios. Jego lotnictwo całkowicie panowało w niebie nad Londynem. Rano wilgotne powietrze było gorzkawe od dymu, jak w Archangielsku, ale na zmęczonych twarzach mieszkańców Londynu ojciec nie zauważył desperacji. Ludzie wyglądali na skupionych, skoncentrowanych. Działały kina. W wielkim sklepie, dokąd towarzysze z ambasady odprowadzili ojca następnego dnia, zręczni sprzedawcy w ciągu niecałych trzydziestu minut ubrali ojca po cywilnemu, zwracając mu schludnie zapakowaną radziecką bluzę wojskową. Chociaż na dworze nikt nie zwracał na niego uwagi, ojciec czuł się skrępowany w wąskich spodniach i kapeluszu, który po raz pierwszy prezentował się na jego głowie. - Nie płynąłeś przypadkiem z Katią Wariennikową? - nieoczekiwanie zapytali towarzysze z ambasady. - Utonęła - powiedział ojciec. - Razem z córką. Towarzysze zaczęli chichotać. - O co chodzi? - Wiesz kim ona była? - Kim? Kolejny paroksyzm śmiechu. Władimir więcej nie pytał. - Odnalazł się mój kot - powiedział znajomy pracownik ambasady. - O, proszę - uśmiechnął się ojciec. Umiał szybko porozumiewać się z ludźmi, ale ani razu w życiu nie śmiał się głośno. Do Szwecji było równie daleko, jak do zwycięstwa. Ojca postanowili tam przerzucić Amerykanie. Dopili kawę i wyszli na trawiaste lotnisko. - Well, let’s go - powiedzieli lotnicy wojskowi, częstując go chesterfieldem. W świetle zmierzchu, na łące stały trzy ciężkie bombowce. - Wspaniałe maszyny! - powiedział ojciec. - Czemu nie utworzycie Drugiego Frontu? Amerykanie zaczęli się uśmiechać. - Zapytaj Churchilla! - duży Murzyn leniwie i z pogardą wystawił różowy język. - Boi się Niemców. Oni zawsze byli dumni ze swojej techniki. Technologia – to dusza Zachodu. Do Szwecji trzeba było lecieć nad Norwegią, okupowaną przez Niemców. - Mały pryszcz! - Amerykanie zapewnili ojca. - Ten wąski pasek przecinamy nocą, w locie szybowym z wyłączonymi silnikami. - Szybko i bez strachu - mrugnął Murzyn - jak wyrwanie zęba. Nocą nad Norwegią Niemcy zauważyli amerykańskie bombowce, ruszyli za nimi, zestrzelili jeden, z dużym Murzynem, już w szwedzkiej przestrzeni powietrznej, co było niehonorowe z każdej możliwej strony. Jeden na trzy - to lepsze niż rosyjska ruletka. Mój tata. prostoduszny Odyseusz, szczęśliwie przespał powietrzną walkę, wylądował w okolicy Sztokholmu na początku listopada 1942 roku, w przeddzień 25 rocznicy rewolucji październikowej, po mniej więcej dwóch miesiącach spędzonych w podróży pełnej trudu i znoju. o Pisarz - to antypoda dyplomaty. Zaczynam przyłapywać się na myśli, że podpatrując, jak młody mężczyzna zmierza ku owej chwili, gdy stanie się moim ojcem, mimo woli wpadam w ton na wpół ironiczny. Próbuję to zrozumieć. Być może przestałem kochać dyplomację, która w najlepszym wypadku jest znakomitym podporządkowaniem osoby interesom własnego państwa. Być może całe zgromadzone aż do dzisiejszych czasów doświadczenie historyczne przeistacza postępowanie mojego ojca w ciąg co najmniej prostodusznych („prostoduszny Odyseusz”) działań, a ja nie mogę nie traktować tego z pewną wyniosłością. Ale najprawdopodobniej chodzi o wykluczające się role ojca i syna. Dzieci zawsze zamieniają nasze życie w pułapkę. Idąca ulicą piękna uczennica ze starszej klasy (widziałem to dziś koło kamienicy na Pluszczysze), pachnąca dobrą wodą toaletową, nagle zaczyna uciekać przed młodym chłopakiem w okularach, ze śmiechem odwraca się do niego i mówi z miłością: - Ja się ciebie boję. Z punktu widzenia jej rodziców, ta miłość - to zdrada. A ona sama jest młodą kurwą. Nie przypadkiem w tradycyjnych społeczeństwach rodzice wybierali swoim dzieciom narzeczonych: jesteśmy właścicielami dzieci, bośmy je urodzili, to jest towar, który tylko my możemy sprzedać, a one z tym nigdy się nie pogodzą. Dzieci zdradzają nas całym swoim postępowaniem: modą, tańcem, gustem, językiem, który służy do wykpiwania naszego języka. Rodzimy dzieci, żeby przedłużyć samych siebie w miłości - dzieci wrzeszczą, przeszkadzają spać, srają w pampersy, chorują. Wychodzimy po nocy i czekamy na nie przy stacji metra, żeby nikt im nie zrobił krzywdy, a one się nas wstydzą. Kiedy szedłem ulicą Gorkiego w stronę placu Puszkina na bal maturalny do szkoły, wstydziłem się, że mama (jeszcze młoda, pięknie ubrana) idzie razem ze mną. Na wysokości Muzeum Rewolucji, które kiedyś było muzeum darów dla Stalina, spróbowałem się nawet odłączyć (odczepić) od niej, iść niezależnie, a ona nie rozumiejąc, o co chodzi, burczała: „Co tak pędzisz?”. Pewnie myślała, że się denerwuję. Jesteśmy dla dzieci buforem oddzielającym je od śmierci. One dla nas - nie tylko przedłużeniem rodu, ale też obietnicą naszej osobistej wieczności, być może nie tak oczywistej, jak wieczność religijna, ale mimo wszystko wieczności. Z punktu widzenia śmierci jako najwyższego kryterium wiarygodności, nasze położenie jest wyraźnie nierówne. Śmierć dziecka zabija rodziców, to zamach na ich nieśmiertelność. Śmierć rodziców - to tylko osobista tragedia człowieka. Rodzice są ważniejsi od literatury. Przy ich opisie styl pisarza zaczyna wibrować. Pisarz daremnie próbuje pomieścić doznanie w obrazie. Ale dzieci nierzadko są ważniejsze od życia. Kiedy wracając ze spaceru po Skwerze Krasnoarmiejskim, przechodziłem ulicę z modnym dżinsowym wózkiem, w którym spal mój maleńki syn Oleg, wiedziałem, że jeśli zdarzy się tak, że: albo on - albo ja, poświęcę się, wpadając pod samochód. Ofiarność otwierała się bez zgrzytu, jak drzwi. Nie było w tym nawet żadnej wielkoduszności. Zwodzimy jednak los. Wybieramy dzieci, do których nam bliżej, a dzieci przypadkowe, poczęte na boku, często odtrącamy na zawsze - nie nadają się do naszej wieczności. Zimowym porankiem, wracając do Moskwy z podmiejskiego domu, gdzie piszę tę książkę, widzę tłumy niemal niewidocznych w porannym mroku ludzi, stojących na przystankach autobusowych w Wólce Pawłowskiej, niewyspanych, wkurwionych - jadą do miasta pracować na swoje dzieci. Mam wrażenie, że wszyscy pracują w zakładach chemicznych. Uśmiech rodziców, wychodzących z porodówki - to nieroztropność, za którą trzeba później płacić. Dzieci nie dostrzegają naszych wysiłków - z tą oczywistością przyjdzie nam żyć. Błysk miłości przy stole w dniu naszych urodzin przypomina wyładowanie elektryczne przepalonej żarówki. Rodzicielskie czułostki - „syneczku!” - to ślepa uliczka, erotyzm bez wyjścia. Idzie jedna wielka odjebka, gramy w niej pasywną rolę przedłużenia rodu, od dawien dawna nieświadomego własnej ciągłości. Niepotrzebni - to ostateczna formuła porzucenia rodziców na starość. Nie wykupimy się spadkiem, nawet jeśli się trafił. Krzesła wyrzucone na śmietnik - to wszystko, co po nas zostanie. Dzieci są nieludzkie. Jesteśmy opętani dozgonnym o nie strachem l bezsensowną dumą, która wybucha w naszych opowieściach o nich, co zawsze z boku wygląda śmiesznie. Rzecz nieprzyjemna, kiedy dzieci wyrastają na tępe i nieładne, ale jeżeli będą zbyt mądre i fortunne, wpędzą nas w kompleksy i staną się sędziami naszych niepowodzeń. Rodzice ukrywają wady swoich dzieci; dzieci z łatwością prowokują rozmowy o wadach swoich rodziców. Bywają, rzecz jasna, wypadki uwielbienia. Nabokov ubóstwiał swojego ojca i poniekąd dlatego nienawidził Freuda. Jego idealny ojciec to jednak konstrukcja myślowa, przydatna w literaturze, lecz nie w życiu. Dramatyzujemy każdy drobiazg, który przydarzy się dzieciom; one banalizują nasze dramaty, jeśli je w ogóle dostrzegą. Rodzice już wykonali najważniejszą rzecz w swoim życiu - urodzili nas. Cala reszta - jest nieistotna. o - Moim nauczycielem dyplomacji była Aleksandra Michajłowna Kołłontaj - z uzasadnioną dumą powtarzał mi ojciec. W 1942 roku Szwecja zachowywała neutralność. Na szeroką skalę prowadzono goebbelsowską propagandę. Na głównej ulicy Sztokholmu, Kungsgatan wisiała wielka lustrzana witryna niemieckiego biura informacyjnego, a w niej eksponowano materiały fotograficzne z Frontu Wschodniego, sławiące wielkie zwycięstwa aryjskiego żołnierza. Niemcy zwyciężali z uśmiechem. Witrynę często tłukli norwescy studenci. Niemcy musieli wstawiać nową szybę, którą znów tłukli studenci. Faszyści w odpowiedzi tłukli na placu Dworcowym witrynę Radzieckiego Biura Informacyjnego, na której szczerzyli się Wasilijowie Tiorkinowie [Wasilij Tiorkin - postać żołnierza radzieckiego z propagandowych komiksów (z wierszowanymi podpisami) rosyjskich z okresu wojny z Finlandią. Rymowane opowieści o Tiorkimie podjął po wybuchu wojny z Niemcami poeta Aleksandr Twardowski, czyniąc z pogłębionej postaci ludowego wiarusa bohatera tytułowego bardzo popularnego poematu - swego rodzaju żołnierskiego eposu lat Wojny Narodowej 1941-i945] (śmiech potężniejszy jest od uśmiechu), ale tu o wiele łatwiej było wstawiać w witrynę zwykłą szybę okienną. Dziwna rzecz ta dyplomacja. Kontynuacja wojny pokojowymi środkami? Jak wspaniale Kołłontaj prowadziła pertraktacje w sprawie wycofania się Finlandii z wojny! Wiedząc o ścisłych powiązaniach Marcusa Wallenberga z fińskim prezydentem Ryti, grzecznie, ale uparcie wpajała mu myśl o konieczności wpłynięcia na Finów, aby natychmiast przerwali wojnę ze Związkiem Radzieckim. Wallenberg wysłuchał jej, wyjechał do Helsinek - Aleksandra Michajłowna wysyła do Moskwy telegram z zaleceniem - wzmocnienia w tych dniach bombardowań fińskiej stolicy. - Była mistrzem w wykorzystywaniu swoich osobistych kontaktów w interesach państwa radzieckiego - podkreślił ojciec w rozmowie ze mną. - Szwedzi - tłumaczyła Kołłontaj pracownikom ambasady, skupionym wokół jej fotela inwalidzkiego - z wyjątkiem grup czysto faszystowskich nie żywią sympatii... a czym wy się tam zajmujecie, Pietrow? - Niczym. - Ano właśnie... Tak więc, Pietrow, przyjmijcie do wiadomości, że Szwedzi nie żywią sympatii do reżimu hitlerowskiego i nie chcą doświadczyć go na sobie. Ojciec wielokrotnie był świadkiem, jak Aleksandra Michajłowna w swoim pokoju strofowała szwedzkich ministrów za odstępstwa od neutralności. - No jak tak można, przyjaciele! - Przepraszamy, towarzyszko! - rada ministrów oblewała się rumieńcem. Zachwyt, jaki budziła w nim Kołłontaj, sprawił, że tata opowiedział mi kiedyś, jak to w apogeum wojny obróciła ona w stronę Niemców posąg Karola XII, który dotąd wskazywał palcem Rosję jako wroga. Historia się nie potwierdziła, ale zapadła mi w pamięć. Ambasada szukała oparcia w silnych antywojennych nastrojach społeczeństwa szwedzkiego. Prawie całą wojnę Władimir przepracował jako sekretarz ambasady. Przez pierwszy okres po przyjeździe mieszkał w hotelu. Nocą zbudziła go zjawa: w jego pokoju pojawiła się dziewczyna, na głowie miała koronę z płonących świec. Ojciec przetarł oczy: sen? prowokacja? zbyt długa wstrzemięźliwość? Dziewczyna podeszła do łóżka, z uśmiechem podsunęła tacę z filiżanką kawy i ciastem. Ojciec uniósł się na poduszce, wypił kawę, z chrzęstem nadgryzł ciasto. Uśmiechając się nadal, dziewczyna wyszła, przymykając za sobą drzwi. Na ścianach salonu ambasady, w którym podawano obiady i organizowano przyjęcia, wisiały podarowane Aleksandrze Kołłontaj przez robotników leningradzkiej fabryki porcelany duże talerze z napisami: „Kto nie pracuje, ten nie je!”, „Królestwu robotników i chłopów nie będzie końca!”. Kołłontaj wciągnęła ojca do nocnej pracy nad swoimi wspomnieniami. W wirze wojny, w latach rozkwitu stalinizmu, pisała je po francusku dla meksykańskiego wydawnictwa. W jej pokoju stała okuta skrzynia. Długimi starczymi palcami obracając koła wózka inwalidzkiego, podjeżdżała do kufra, podnosiła z pomocą ojca ciężkie wieko: na jego wewnętrznej stronie były etykiety z carskimi herbami. Zanurzała rękę w głąb właściwej warstwy archeologicznej - wydobywała listy Lenina, Martowa. Róży Luksemburg. Oglądając fotografie Plechanowa z osobistą dedykacją, wyznała: - Związek z nim przez długi czas powstrzymywał mnie przed przejściem do bolszewików. KoBontaj została członkiem pierwszego rządu Lenina, ale wystąpiła przeciwko zawarciu pokoju brzeskiego i ze swoim przyjacielem Szlapnikowem stworzyła liberalną Opozycję Robotniczą, po jej klęsce odeszła z rządu. Czasami Aleksandra Michajłowna, odchyliwszy się na oparcie wózka inwalidzkiego, poufnie opowiadała ojcu o sobie. Mówiła, że przeżyła kilka różnych istnień, które wiązała główna cecha jej charakteru - buntowniczość. KOŁŁONTAJ. Byłam panienką z petersburskiego towarzystwa, moje szlacheckie pochodzenie pomaga mi w Szwecji. Konserwatywni Szwedzi mają bzika na punkcie arystokracji, z powodu mojej szlacheckiej przeszłości wybaczają mi mój bolszewizm i fakt, że jestem ambasadorem ZSRR. Kiedyś, dawno temu. we wrześniu 1914 roku minister spraw wewnętrznych Szwecji wydał rozkaz aresztowania Kołłontaj za propagowanie rewolucji. Król Gustaw V podpisał dekret o wydaleniu jej z kraju bez możliwości powrotu. Z figlarnym błyskiem w wielkich niebieskich oczach, unosząc gęste brwi i potrząsając grzywką, Kołłontaj opowiadała ojcu, jak niezręcznie czuł się Gustaw V, kiedy w 1930 roku musiał od niej, pełnomocnego przedstawiciela ZSRR w Szwecji, przyjąć listy uwierzytelniające. Swój dawny dekret król pokryjomu anulował. Iwan Pietrowicz nadal pracował na kolei. Rodzice ojca przeżyli w Leningradzie całą blokadę. Codziennie z Prospektu Zagorodnego dziadek wlókł się na Dworzec Oktiabrski, już nie we własnych spodniach, które stały się teraz zbyt szerokie, ale w komsomolskich spodniach syna. W pociągu pospiesznym jadącym na południe Szwecji, ojciec poznał dziewczynę o blond włosach. Przed wyjściem na dworzec założyła esesmański mundur. Ze strasznym hukiem eksplodował pocisk artyleryjski. Przez otwarte okno do babci wpadła oderwana głowa sąsiadki. Babcia nie wiedziała, co robić w takiej sytuacji. Może oddać głowę mężowi sąsiadki? Wezwać milicję? Wynieść na podwórze? - Co też panią podkusiło, Nino Wasiliewno? Babcia była z sąsiadką w przyjacielskich stosunkach: akurat kończyła przerabiać jej sukienkę. Tamta obiecała zapłacić za fatygę. Uprawiać komunistyczny seks to tyle, co wypić szklankę wody? Kołłontaj, pryncypialna przeciwniczka stosunków małżeńskich, uważała, że rodzina wpaja i utrwala egoizm, który utrudnia budowanie komunizmu. Sama wyszła jednak za mąż za Dybienkę. KOŁŁONTAJ. Byłam starsza od Pawła o siedemnaście lat, ale to mnie nie peszyło. Jesteśmy młodzi, póki ktoś nas kocha. Ale zaczęło mi ciążyć bycie żoną dowódcy dywizji, a jemu - mężem pełnomocnego przedstawiciela. A zresztą miłość minęła. Kołłontaj była nie tylko bolszewikiem, ale i seksualną rewolucjonistką - legendą Srebrnego Wieku, amatorką czekoladek, biseksualną obrończynią wolnej miłości „pszczół roboczych”. Lenin trząsł się z oburzenia na teorie Kołłontaj. Mój ojciec również nie został jej jawnym prozelitą. W krwawą niedzielę 1905 roku Kołłontaj szła do Pałacu Zimowego, rozległy się strzały, pobiegła - po wielu latach mój ojciec zastał ją już sparaliżowaną w wózku inwalidzkim. Kołłontaj już od dawna nie wypijała swojej „szklanki wody” i uległa sublimacji w wielkiego polityka. Kiedy Iwan Pietrowicz wrócił, małżonkowie długo się naradzali. Prawie wszyscy sąsiedzi zginęli z głodu. Babcia szyła - to ratowało ich przed głodem. Trupy trzeba było odwozić sankami do Instytutu Medycznego Borysa Erismana. Od wiatru i szronu szeleściły włosy na głowach nieboszczyków. Ten szelest przeżerał myśli. Wszedł Pietrow. Hetrow, zastępca rezydenta NKWD do opraw nadzoru kolektywu radzieckiej kolonii, powiedział ojcu: - Nie widzisz, że to nie nasz człowiek, otoczyła się podejrzanymi ludźmi, pokojówka - Szwedka, kierowca - też Szwed. Ojciec odmówił współpracy z Pietrowem. - Pożałujesz, ale będzie za późno - powiedział Pietrow. Nieraz jeszcze naciskał ojca. - Zamelduję o tym Kołłontaj - powiedział ojciec. Pietrow wyzwał ojca od najgorszych. Później Pietrow pracował w Australii l uciekł z kasą ambasady. Niektórzy młodzi samotni mężczyźni nie wytrzymywali długiego pobytu za granicą. Arkadij, przyjaciel ojca, po licznych prośbach o przysłanie zmiennika, wysłał do Moskwy anonimowy donos na samego siebie. Tam drobiazgowo opisał, jak się upija, jak spotyka się po nocach w parkach z prostytutkami (ze wskazaniem alkoholi, nazw barów i parków, imion prostytutek). Natychmiast został odwołany. Nagle na początku sierpnia 1944 roku przychodzi telegram: oddelegować ojca do Moskwy. Kołłontaj bardzo się zaniepokoiła. Odesłała Moskwie odmowną odpowiedź. Przywykła już do ojca. Mało tego, przywiązała się do niego. Mężczyźni nie rozumieją, że kobieta-inwalidka - to mimo wszystko kobieta. W szwedzkie noce, podczas przerwy w dziennej grze z Finami o wycofanie się z wojny, rozmawiali po francusku. - A jak po francusku będzie „związek”? - La llaison. - Jak, jak? Mój tata to idiota. Moskwa wysyła powtórny telegram. Kołłontaj znów - nie. Wtedy z Moskwy przychodzi telegram z podpisem Mołotowa. Wówczas Kołłontaj rozłożyła ręce: - Nic nie rozumiem, ale będziecie musieli pojechać. Czamobrewy radca Ilja Czemyszew - w jego przestronnym moskiewskim mieszkaniu moi rodzice zamieszkali po tym, jak on sam jako radziecki ambasador w wiele lat później utonął w Brazylii, a sekretarzowi ambasady, który rzucił mu się na ratunek, rekin odgryzł głowę, a chociaż matka sekretarza w Moskwie nie wiedziała o nieszczęśliwym wypadku, przyśniło się jej, że syn siedzi, łowi ryby: bez głowy - radca Czemyszew pół żartem, pół serio zapytał ojca: - A coś ty takiego zrobił, że tak clę bezapelacyjnie odwołują? Ojciec milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. o - Pomyślałeś, że po powrocie do Moskwy zostaniesz aresztowany? - Za co? - Za nic. Czemu tak długo jechałeś z powrotem? - Wojna - uśmiechnął się ojciec. Przed ojcem ukazało się wyzwolenie Europy w całej swej okazałości. Dalej grał rolę radzieckiego Kandyda. Ze Szwecji odleciał pod koniec sierpnia 1944 roku angielskim transportowym samolotem wojskowym. „Douglas” szczęśliwie przeleciał nad Norwegią, przeciął Morze Północne, ale już dolatując do Szkocji - powtórka z rozrywki! - został ostrzelany przez niemiecki myśliwiec. Zapaliło się prawe skrzydło. Pilot, wykonując odpowiednie manewry, próbował zdusić płomienie, ale bez powodzenia. Do kabiny przedostał się dym. Nad głowami pasażerów, podwieszony pod sufitem, huśtał się gumowy rezerwuar z paliwem. Wzdłuż wybrzeża Szkocji było dużo lotnisk wojskowych, pilot zaczął więc schodzić do lądowania. Kiedy tylko samolot wylądował, ojciec wraz z pozostałymi pasażerami wyskoczył i ile sił w nogach rzucił się do ucieczki, żeby skryć się za stojącym nieopodal hangarem. Widzę, jak mój ojciec biegnie, przytrzymując na głowie kapelusz, l nagle uświadamiam sobie, że nie lęka się o swoje życie: ma list żelazny, składający się z niemal chłopięcej lekkomyślności, zapału i obojętności wobec niebezpieczeństwa. Walizka również ocalała: do płonącego samolotu natychmiast podjechała straż pożarna. Piaskiem i pianą strażacy ugasili płomienie; szwedzkie garnitury ojca wiodły więc niekończące się, bezcelowe życie z naftaliną w uratowanej ciemnobrązowej szwedzkiej walizce z solidnymi srebrnymi zatrzaskami w mieszkaniu babci aż do jej śmierci. Skóra Anastazji Nikandrowny pozostawała dziewczęca, świadomość - niezmącona do samego końca, pomimo fatalnej choroby: zapalenie rdzenia kręgowego. Choroba obezwładniła ją paraliżem do pasa i już dobierała się do płuc, ale babcia wygrała swoją bitwę stalingradzką, opierając się temu dopustowi. Przez piętnaście lat (stale skarżąc się na pieczenie w nogach) stała się żywym okazem cudu dla przyszłych medyków. Dziwne, że wciąż brak mi czasu, by pochwalić się swoją babcią. Umarła w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat na serce w Szpitalu Kuncewskim. Na niemej ceremonii żałobnej w miejscowym domu pogrzebowym rodzina czekała na decyzję ojca. Estetyka want tout. Wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, zajrzał do trumny - babcia wyglądała pięknie. Kiwnął głową: wynosić i pokazać rodzinie. Zaczęliśmy żegnać ją, z parzystymi wiązankami kwiatów. Na Cmentarzu Wagańkowskim mama, która nie widziała jej przez ostatnich dziesięć lat, przeżegnała staruszkę znakiem krzyża, tym samym żegnając ją na zawsze. W Londynie ojca czekała nowa próba: rakiety balistyczne V-2. Dolatywały do miasta na dużej wysokości z prędkością naddźwiękową i spadały tak, że najpierw słychać było dźwięk kolosalnego wybuchu, a dopiero po nim - przeszywający powietrze świst. Niemcy nie zapowiadali Anglikom nowej broni i początkowo nikt nie mógł zrozumieć, co im spada na głowę. Wszyscy żyli w obawie niezrozumiałej i nieoczekiwanej śmierci. Na mocy porozumienia z Amerykanami ojciec trafił do amerykańskiej bazy powietrznej w Południowej Walii. Stamtąd miał być przetransportowany do Casablanki, następnie do Kairu, a dalej do Moskwy. Dziarscy amerykańscy lotnicy latali pod gazem. Drugi Front był otwarty, pomimo przeszkód czynionych przez Churchilla. Najgorsze, jak się wydawało, było już za nimi. Wczesnym jesiennym rankiem ojciec wsiadł do ciężkiego bombowca, znanego mu z przelotu do Szwecji. Ojciec usadowił się na metalowym fotelu, nakrył pledem l przysnął: lot do Maroka miał trwać co najmniej sześć godzin. Śpi i nagle czuje, że samolot podchodzi do lądowania. Ojciec przedostał się do nawigatora i zapytał, co się dzieje. - Mamy rozkaz wylądować we Francji. Ojciec spojrzał w iluminator. Wokół widać ślady zaciekłych walk. Pod skrzydłem samolotu leżało spalone normandzkie miasto Caen. Amerykańskie dowództwo we Francji zdziwiło się na widok mojego sowieckiego ojca. Zamiast dalszego lotu zaproponowano mu podróż jeepem z oficerami przez całą Francję do Tulonu. Władimir pojechał, podskakując na wojskowych resorach. Co to takiego fart? Realizacja rzeczy niemożliwych. Rachunek był otwarty. Liczba oczek wciąż rosła. Francja była przepiękna nawet w swej zdemaskowanej kolaboracji. Wzdłuż dróg stały lekko tknięte żółcią platany. Na skrzyżowaniach rosły palmy. W Tulonie otwarło się Morze Śródziemne. Rozpościerało się złote morze, nie to co szwedzki śledziowy Bałtyk. Domy żółte, z typowo południowymi okiennicami, gwarne kawiarnie. Wszyscy spacerowali, bawili się na ulicach. Francuscy partyzanci okręceni taśmami karabinu maszynowego, obwieszeni granatami i bronią maszynową, obejmowali kędzierzawe dziewczyny, podobne do Włoszek. Kędzierzawe dziewczyny uginały się od pocałunków. Ojciec poszedł wtedy do kina. Puszczali kronikę, przechwyconą od Niemców. W sali było duszno; ludzie palili, hałasowali. Na ekran wyszedł Hitler l podniósł rękę - ekran rozpruła seria z automatu. Widownia z aprobatą zagwizdała. Z Tulonu Amerykanie przerzucili ojca do Rzymu. Zamiast powrotu do Moskwy - rzymskie wakacje. Ojciec w Rzymie nie znalazł radzieckiej misji wojskowej, która przeniosła się na północ Włoch, więc Amerykanie wywieźli go do Neapolu, zostawili w bazie angielskiej. Anglicy potraktowali ojca podejrzliwie, ale pozwolili mu pozostać w brezentowym namiocie wprost na lotnisku i czekać na okazyjny samolot. Problem jednak w tym, że Anglicy nie dawali ojcu jeść, a pieniędzy miał na pięć paczek zapałek. W niewesołym stanie ducha ojciec wybrał się na Wezuwiusz l zabłądził. Naprzeciwko szedł młody Włoch. Kiedy się dowiedział, że ojciec jest Rosjaninem, z zachwytem zaprosił go do swojej komunistycznej jaczejki. Władimir delikatnie odmówił, ale następnego dnia wesoła wataha zagorzałych komunistów wtargnęła do jego namiotu i zaczęła obściskiwać ojca. Przywlekli ze sobą cały wór żywności, czerwone wino i papierosy. Ojciec zaczął żyć jak u Pana Boga za piecem. Anglicy postanowili pozbyć się podejrzanego typa. Wsadzili go do samolotu, lecącego do Kairu. Ale samolot nie doleciał do Egiptu. Wylądował na zniszczonym lotnisku w Bari. Niemcy bezustannie bombardowali miasto: z Bari przerzucano aliantów do Grecji. Ojciec znów mieszkał w namiocie, ale ponieważ Niemcy wciąż bombardowali, sporo czasu spędzał w kanałach l rowach przeciwlotniczych. Władimir był brudny nie do poznania, nie nadążał z myciem. O świcie do namiotu wdarło się dwóch angielskich żołnierzy, obudzili ojca, złapali jego ciemnobrązową szwedzką walizkę (trzeba przyznać, że piękna rzecz) l kazali biec do samolotu, lecącego do Kairu. Ojciec skoczył na równe nogi, zaczął się ubierać, pobiegł, ale zobaczył tylko ogon wznoszącego się samolotu. Odleciała z nim również walizka. Po kilku dniach znalazł walizkę w Egipcie, zwiedził Kair, zobaczył piramidy. Stary Arab powoził go na wielbłądzie i sprzedał starą pieczątkę z napisem „Wszystko mija”. Dalej już szło jak po maśle. Ojciec odleciał do Iranu. W radzieckiej ambasadzie, mieszczącej się w zapuszczonym parku, obejrzał salę, w której rok wcześniej odbyła się konferencja przywódców trzech sprzymierzonych mocarstw. Na początku listopada 1944 roku ojciec przybył z Teheranu do Moskwy. Tam już pachniało zwycięstwem. Okazało się, że Mołotow pilnie potrzebował referenta z językiem francuskim - wybór padł na ojca. o Wiaczesław Michajłowicz miał swoje przyzwyczajenia: lubił poleżeć pół godzinki w ciągu dnia. Na okrągłym stole w pokoju wypoczynkowym obok gabinetu zawsze stały kwiaty, patera z owocami i orzechami włoskimi, które Wiaczesław Michajłowicz uwielbiał. Był drugim człowiekiem w państwie. Jego imię nosiły miasta, samochody, kołchozy, jego portrety wisiały na ulicach i w muzeach. W młodości grał na skrzypcach w restauracjach. Nigdy się nie śmiał, a jeśli się uśmiechał, to niechętnie, z przymusem. Mołotow składał się z garnituru z krawatem, ziemistego odcienia twarzy, dużego czoła z głębokimi zakolami, binokli na dużym porowatym nosie, szczeciniastych, ale starannie podstrzyżonych wąsików. Ojciec nie dostrzegł w nim ani trybuna, ani płomiennego rewolucjonisty. Mołotow cierpliwie wysłuchał jego pozytywnych uwag na temat Kołłontaj, nie przerywając i nie potakując przyszłemu współpracownikowi. Kołłontaj również niezbyt poważała Mołotowa, po odegraniu niepośledniej roli w jego życiu: będąc kierownikiem kobiecego oddziału KC, który podlegał Mołotowowl, przedstawiła mu przyszłą żonę, Polinę Siemionownę Żemczużyną. W pierwszych miesiącach pracy z Mołotowem ojciec nie mógł pozbyć się wrażenia, że jeszcze chwila i zostanie usunięty, a jeśli dotąd go nie usunięto, to tylko dlatego, że chwilowo me znaleziono nikogo na jego stanowisko. Mołotow nie walił pięścią w stół, jak Kaganowicz, którego sekretarze umierali na zawał, ale używał obraźliwych przezwisk, typu: „fujara” czy „fajtłapa”. Mołotow kazał ojcu zmienić podpis tak, żeby cale nazwisko było widoczne, jak u niego. Nieoczekiwanie wróciwszy wcześniej niż zapowiadał od Stalina, do którego chodził co noc, zastał ojca przy szachach ze starszym referentem Podcerobem, który był kandydatem na mistrza. - Też w przeszłości grałem w szachy - powiedział Mołotow przyglądając się graczom. - Kiedy siedziałem w więzieniu, w ciemnej celi, gdzie nie da się czytać i kompletnie nie ma co robić. o Gorączka podróżna. Za dwa dni ojciec wylatywał na czas nieokreślony do Paryża, na konferencję pokojową. 26 lipca 1946 roku zatrzymał się przy oknie swojego gabinetu w Ludowym Komisariacie Spraw Zagranicznych. Mamy w rodzinie swój krótki kurs WKP(b): oficjalną historię stosunków między rodzicami. Poznali się w 1937 roku na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Leningradzkiego. Krótki kurs utrzymywał, że sprawa zakończyła się na znajomości. Mimochodem dodawano, że każde z nich miało własną sympatię. Zgodnie z krótkim kursem moi przyszli rodzice przenieśli się do Moskwy na kursy dla tłumaczy. Tam również się kontaktowali, ale nic poza tym. Po czym rozjechali się na wojnę, każde w swoją stronę. Mamę ewakuowano do Azji Środkowej, do Fergany. Tam przeżyła miłość. Listów do siebie nie pisali. Dalej w krótkim kursie mojej rodziny następuje nieoczekiwanie chwila - bynajmniej nieprzesądzona z góry - potężnej iluminacji. 26 lipca 1946 roku tata stoi przy oknie Ministerstwa Spraw Zagranicznych (wtedy jeszcze Ludowego Komisariatu) i widzi mamę, idącą Kuznieckim Mostem. Nagle dociera do niego, że jest mu przeznaczona. Wybiega na dwór l oświadcza się. Oświadczyny przyjęte. Biegną do Urzędu Stanu Cywilnego. Tata musi bezzwłocznie dokądś lecieć, czy to do San Francisco, czy to do Paryża. Lepiej nie odwlekać. Ślub był skromny. W tej historii wszystko jest pięknie, z wyjątkiem tego, jak kiedyś powiedziała mama (przy kolejnej rocznicy ślubu), że okna ministerstwa nie wychodziły na Kuzmiecki Moost. Z czasem pojawiły się urojone postaci. Najwyraźniej należały do apokryfu. Mama ostentacyjnie mgliście tłumaczyła, że podczas spotkania na Kuznieckim Moście „była obecna jeszcze jedna osoba”. Było dużo różnych innych zamgleń - ale na którąkolwiek stronę wychodziły okna, fakt faktem, że w następnym roku się urodziłem. Tak więc ojciec zobaczył znajomą: Galę Czeczuriną, idącą z koleżanką od Łubianki w stronę Kuznieckiego Mostu. Wyskoczył na dwór, dogonił koleżanki: - Gdzie idziecie? - Na paradę sportu. Tak naprawdę dziewczyny szły Kuznieckim Mostem w stronę Łubianki i tata nie mógł ich zobaczyć ze swojego okna. Moja ateistyczna mama do tej pory jest przekonana, że była to jakaś mistyka. Przypadkowe losy splotły się w wymiarze metafizycznym, ażeby wypchnąć mnie na świat, jak przerażonego spadochroniarza z samolotu. Przyjaciółki Gala i Luba (ta sama, która odbiła mamie ojca i mamie zostało tylko wspomnienie jego listów, podpisanych Władimir) kierowały się na stadion „Dynama”. Ojciec w biegu zaproponował Gali (nie Lubie, choć razem z nią był w szkole dywersyjnej, gdzie złamał nogę, po czym rozjechali się w różne strony: ona do Algierii, do de Gaulle’a, on - do Szwecji) zawarcie małżeństwa. Zaciągnął zaskoczoną Galę do najbliższego Urzędu Stanu Cywilnego. Tam odmówiono im udzielenia ślubu pod pretekstem, że „tu nie mieszkają”. Po bezskutecznej tułaczce po Moskwie (mama już zaczęła się denerwować i marudzić, że chce do domu) moi rodzice znaleźli przypadkowych świadków, zawarli związek małżeński w maleńkim USC (zgony i śluby rejestrowano w tym samym pokoju) na placu Miusskim, gdzie przed wojną razem uczyli się na kursach dla tłumaczy i nierównorzędnie interesowali się sobą. Wesela nie było. o A więc mój tata pracował na Kremlu. Nie do końca wiedziałem, co tam robił, ale kiedy z kolegami (zimą po czubek nosa okutanymi w szaliki, w cajgowe palta na futrze, w czapki, w walonki, z małymi łopatkami w ręku do zabawy w śniegu w Parku Gorkiego) przejeżdżałem koło Kremla, mówiłem im ze znajomością rzeczy: - Tutaj pracuje mój tata i towarzysz Stalin. Marusia Puszkina z właściwym sobie wiejskim poczuciem sprawiedliwości próbowała zmienić porządek imion. Byłem nie ubłagany. Tata był niewidzialny. Pracował w dzień i w nocy: współpracownicy Stalina rozchodzili się do domów, kiedy już świtało. Czasem rankiem chciałem podbiec do łóżka rodziców, żeby chociaż popatrzeć, jak śpi, ale nie dopuszczano mnie do niego. Natomiast w niedziele i w święta tata materializował się jako młody mężczyzna z szarymi oczyma l skośnie przyciętą grzywką, a ja wtedy nie posiadałem się ze szczęścia. Najbardziej lubiłem wielkie święta rewolucji. Od wczesnego rana płynęły pieśni z ulicznych głośników. Ale budził mnie jeszcze wcześniej, przed muzyką, łoskot czołgów, które razem z katiuszami i całą resztą sprzętu wojskowego, kopcąc sunęły jak zabawki naszą główną ulicą w stronę Placu Czerwonego. Cztery profile wodzów czule przytulonych do siebie policzkami, jak cztery śpiewające w akwarium ryby, wisiały na budynku na przeciwko między długimi ciemnoczerwonymi sztandarami. Tata zabierał mnie z sobą na pochód. Zakładał jasnoszary mundur dyplomaty z generalskimi gwiazdami, a mnie się strasznie podobało, kiedy żołnierze wyprostowani jak struny oddają mu honory. Majestat ojca osiągnął jednak punkt kulminacyjny nie na Placu Czerwonym, gdzie nie zauważyłem Stalina nad Mauzoleum. Nie wiem, jak do tego doszło, ale kiedyś ku mojej wielkiej radości tata pojechał ze mną na daczę zwykłym pociągiem podmiejskim, ciągniętym przez parowóz z czerwonymi kołami i ze szczególnie smakowicie pachnącym dymem. Letnim porankiem wysiedliśmy na drewnianym peronie letniska, a tata, nie schodząc z peronu, przysiadł w swoim generalskim mundurze na ławce, żeby zawiązać sznurowadło, na chwileczkę odchylił się na oparcie i zasnął. Podszedł do nas milicjant i nic nie mówiąc, stanął obok ławki. Pomyślałem, że wpadliśmy w spore tarapaty, więc cichutko, żeby nie zauważył, zacząłem płakać. Z głowy taty spadła czapka. Przebudził się i pytająco spojrzał na milicjanta. - Co wy tu robicie? - zapytał z niezadowoleniem. - Strzegę waszego snu, towarzyszu generale! - chwacko zasalutował milicjant. Bezspornie, był to najpiękniejszy milicjant w moim życiu. o Mój tata nigdy nie chorował. W sekretariacie Mołotowa chorowanie uważano za naruszenie partyjnej dyscypliny, a tata był zdyscyplinowanym członkiem partii. - Człowiek zdyscyplinowany - mówił Mołotow do swoich podwładnych - nigdy się nie przeziębią, odpowiedzialnie traktuje sprawę ubrania i zachowania. Nie będzie siedzieć przy otwartym lufciku, albo biegać bez palta w chłodny dzień. Dlatego też bardzo się zdziwiłem, widząc kiedyś tatę z zabandażowaną ręką. Zgrabnie uchylił się od odpowiedzi. Mój dziecięcy raj był nadbudówką świata dorosłych, w którym zdarzały się dziwne wypadki. „Jakoś nietypowo wcześnie skończyliśmy pracę, koło pierwszej w nocy - opowiada ojciec. - Zadowolony wróciłem do domu i wszedłem do wanny. Ale nie miałem szansy długo się rozkoszować. Żona (kiedy mama nosiła mnie w brzuchu, zajadała się grochówką. Nienawidzę grochówki, nawet jej zapachu do dziś) zabębniła w drzwi l obwieściła (połączenie tych bardzo różnych czasowników oddaje, jak w filmie, rodzinną atmosferę tych dni, ale na tym koniec wtrętów), że zostałem bezzwłocznie wezwany na Kreml; samochód już jedzie. Z mokrą głową popędziłem w dół po schodach. Osobista limuzyna Stalina po „magistrali” w okamgnieniu dowiozła mnie do Bramy Spasskiej. Minąłem strażników, wpadłem na piętro siedziby rządu i pobiegłem wąskim długim korytarzem. Na zakręcie wywaliłem się na śliskim jak lód parkiecie, do krwi kalecząc sobie nadgarstek. Wstałem, szybko przewiązałem rękę chustką do nosa. W końcu korytarza stał osobisty sekretarz Stalina Poskriobyszew i na całe gardło klął mnie za nieporadność. Dalej bluzgając przekleństwami, dosłownie wziął mnie za kark l przez drzwi przedsionka wepchnął do gabinetu Stalina. Przy długim stole siedziały naprzeciw siebie w całkowitym milczeniu dwie delegacje: nasza - członków Biura Politycznego i - zagraniczna. „Wielki gospodarz” stał pośrodku gabinetu z fajką w ustach. Kiwnął głową na moje powitanie i wskazał mi swoje miejsce na szczycie stołu. Położyłem na kolanach notatnik, żeby zakryć swoją pokaleczoną rękę. Stalin przechadzał się w tę i z powrotem za moimi plecami swoim bezszelestnym krokiem, w miękkich butach. Jak zwykle notowałem l tłumaczyłem. Nagle Stalin zamilkł. Podszedł do mnie i wskazując fajką na moją chustkę zapytał podejrzliwie: - A co się stało z waszą ręką? - Nic, nic, Józefie Wissarionowiczu, lekko się uderzyłem, nic wielkiego - wymamrotałem niezbyt wyraźnie. - Czyli co? - dalej naciskał. - Tak po prostu, upadłem, nic strasznego. - Jak to: upadłem? Gdzie? W tym momencie drzwi otwarły się na oścież i do gabinetu wpadł lekarz z torbą l dwaj asystenci, wszyscy nadzwyczaj zdenerwowani. W ślad za nimi - Poskriobyszew. Rozmawiając ze mną, Stalin niezauważalnie nacisnął guzik pod blatem stołu i wezwał pomoc medyczną. Myśląc, że coś z nim nie w porządku, podnieśli alarm. Pochwyciwszy zdziwione spojrzenie lekarza, Stalin powiedział spokojnie: - Zobaczcie, co tam z jego ręką. Lekarz podskoczył do mnie i z pomocą asystentów szybko przemył i zabandażował opuchniętą dłoń. - Możecie odejść - polecił Stalin i pomoc medyczna wyleciała z gabinetu tak samo szybko, jak do niego wpadła. Obecni w milczeniu obserwowali tę scenę. Dyskusja została podjęta na nowo”. Historia z ręką miała swój ciąg dalszy. Po przyjęciu Stalin przytrzymał ojca za ramię i zapytał Mołotowa: - Wiaczesław, czemu ty go nie pilnujesz? Jakiś on taki wychudzony i blady. Jeść mu nie dajesz, czy co? Powinieneś dobrze go karmić. - Karmię, karmię - burknął Mołotow. nie rozumiejąc, dokąd zmierza Stalin. Nieprzyjemnie niepokoiło go zainteresowanie Stalina młodym człowiekiem, to pachniało kremlowską zmianą pokoleń. - Mołotoszwlli, czemu nie zgłaszasz do odznaczenia swoich podwładnych, przede wszystkim tłumaczy? - naciskał Stalin, wesoło spoglądając na ojca, jak na wspólnika. - Przecież czasem pracują, ryzykując własne zdrowie! Zgłaszaj wnioski, my je poprzemy! Wkrótce ojciec otrzymał na Kremlu swój pierwszy wielki Order Czerwonego Sztandaru Pracy. W jego opowiadaniach Stalin, oderwany od swoich pozostałych image’ów, poruszał się po własnej trajektorii, pełen wzruszającej miłości do filmu Rene Claira Pod dachami Paryża (ojciec tłumaczył dla wodza również filmy), pełen „skromności”, „dobroduszności”, „gościnności”. Kiedy skończył się film, Stalin wstał z fotela, obrócił się do ojca i palcem przywołał go do siebie. Ojciec podszedł, a Stalin wziął ze stojącego przed nim stolika butelkę „Sowieckiego” szampana, napełnił kieliszki i podał. - Dziękuję, towarzyszu Stalin. Ale w pracy nie piję - powiedział ojciec. Stalin uśmiechnął się i dalej zachęcał. - Dawaj, dawaj, pij - powiedział. - Mołotow pozwala, sporo było pracy. Mołotow l inni członkowie Biura Politycznego się uśmiechnęli. Ojciec z przyjemnością wypił jednym haustem cały kieliszek. o Scena, w której Stalin częstuje mojego ojca szampanem, ciepło się uśmiechając do przystojnego młodego mężczyzny, patrząc na niego z przyjemnością, budzi we mnie dziwne rozrzewnienie. Aż łzy stają mi w oczach. Dlaczego? Przecież, po pierwsze, przecież, po drugie, przecież, po trzecie i po czwarte - słuszne „przecież”. Ale to dla mnie takie przyjemne: świadomość, że w owej chwili w zaciemnionej sali projekcyjnej ojciec wspiął się na Everest sukcesu, jestem nieskończenie dumny z niego, a niezależnie od poglądów rozrzewniają się wszyscy, którym o tym opowiadam. Powody tego rozrzewnienia są pozaracjonalne. Z takim samym zachwytem ludzie opisują we wspomnieniach spotkania z Hitlerem, Mao, Kim Ir Senem. Bezgraniczna władza upaja. Zaznaczyć swoją obecność przy władcy - to dołączyć do grona wybrańców, do historycznej elity. Świetnie rozumiem, że te tchórzliwe łajdaki, członkowie Biura Politycznego, którzy uśmiechają się do ojca, wszystkie te woroszyłowy, kaganowicze, berie - to wataha wilków, gotowych na otwartym polu, w śniegu, przy świetle księżyca rozedrzeć mojego tatę na strzępy. Słyszę, jak wyją. Kiedy zjedzą tatę, będzie już ich, przemieni się w młodego wilczka. Nieuki l przestępcy, którym kłania się szubienica. Mołotow, przełożony ojca - to sobek z ideologiczną wścieklicą i twarzą śledziennika. Stalin to polityczny seryjny morderca. Co bym z nimi zrobił? Zabił. Nie mam z nimi o czym gadać. A mimo wszystko omdlewam z rozkoszy, jest mi błogo. To iluzja orgazmu. Prawda władzy to nie rzecz współczucia. Jest po stronie zabójców. Wielka polityka zaczyna się od krwi. Władza rosyjska - chamska, zarzygana, złożona z męskich dowcipów, przekleństw, befsztyków z surowego mięsa, z niepamięci, zamroczenia, długotrwałego pijaństwa, sadyzmu, odbijającej się cebuli, bezkarności, poniżania wszystkich po kolei - budzi we mnie odrazę, wstręt. Gdyby mnie znęcili do siebie cyniczną poufałością - następnego dnia pobiegłbym wszystkim opowiedzieć, jakie z nich gówno. Ale gdyby władza zadała sobie tyle trudu, żeby mnie kupić, znalazłbym się w trudnej sytuacji. Lubię myśleć o tym, jak czerwonoarmiści gwałcili i zabijali młode szlachcianki. Leżę l wyobrażam to sobie. Jestem wirtualnym dręczycielem, w rzeczywistości nienawidzę przemocy, nie znoszę nawet, kiedy różni kolesie zwracają się do mnie per ty. Czemu zatem nie jestem obojętny, czemu ten temat łaskocze moją próżność? Czemu w ogóle jestem tak próżny, czemu podniecają mnie takie drobiazgi? Sława pisarza to cień władzy. Ale czasem tak chce się wyjść z clenia. o Stalin wprawiał ojca w podziw swoją miłością bliźniego. A to na daczy zaglądał, wielce zatroskany, do pokoju swojego sekretarza, żeby sprawdzić, jaką obleczono mu pościel, macał, czy poduszki są miękkie, to znów z pobłażaniem traktował, wydawać by się mogło, sprawy całkowicie karygodne. Kolega ojca, Iwan Iwanowicz Łapszow, wypił kieliszek za dużo przy kolacji w rezydencji Stalina w Soczi i zabłądził w korytarzach; z trudem odnalazł przydzielony mu pokój. Usiadł przy stole, wysunął szufladę i - wytrzeźwiał, widząc kolekcję fajek. Za plecami usłyszał głos „wielkiego gospodarza”: - A co wy tam grzebiecie w moich rzeczach? Biedny aparatczyk wykręcił się raptem tylko potwornym strachem. Przy tym ojciec przekonywał, że Stalin nie znosił jakiejkolwiek familiarności. Na dowód przytaczał historię, jaka przydarzyła się radzieckiemu ambasadorowi w Polsce Lebiediewowi, który nieraz przyjeżdżał z Gomułką i innymi polskimi przywódcami do Moskwy na rozmowy, uczestniczył w poufnych rozmowach na Kremlu. Lebiediew pozwolił sobie przysłać Stalinowi z Warszawy w 195i roku swoją książkę o budowle fundamentów socjalizmu w państwach demokracji ludowej - z bilecikiem: Tow. J.W. Stalłnu na otzyw. Na tymże bileciku Stalin za notował opinię: Otozwat’. [Nieprzetłumaczalna gra słów; dosł. Tow. J.W. Stalinowi do opinii. - Odwołać.] o Najbardziej ojciec lubił wspominać obiad w Pałacu Kremlowskim dla mnóstwa gości. Siedzi obok Stalina i tłumaczy niespieszną rozmowę z głównym gościem. Wódz w galowym mundurze generalissimusa, w kolorze kremowym, jest w dobrym nastroju, od czasu do czasu popija wino z kieliszka. Młodzi, schludni kelnerzy przechadzają się. zręcznie zmieniając po każdym daniu sztućce i stawiając na stole coraz to nowe talerze z wielkimi herbami Związku Radzieckiego. Podają indyka. Kelnerowi, zza ramienia Stalina polewającemu potrawę borówkowym sosem, drży ręka. Czerwone krople kapią na mundur generalissimusa. Stół zamiera. Beria zasępia się i na chwilę wstaje od stołu. Stalinowi nawet brew nie drgnęła. Podbiega do niego starszy kelner i gorączkowo pociera wilgotną ściereczką zabrudzone miejsca. Stalin powstrzymuje go delikatnym gestem. Przepadł i więcej się nie pojawi młody winowajca całego zdarzenia. Przy stole znów króluje powściągliwe ożywienie. - Co za opanowanie - konstatował ojciec. - Rozstrzelali kelnera? - zapytałem. - Nie wiem - ojciec wzruszył ramionami. Jesteśmy obaj splotem podobnych uśmiechów, nosów, ust uchylonych w roztargnieniu, niecierpliwego podrygiwania nogi, niespodziewane] opieszałości, zakładania rąk z tyłu głowy, intonacji - tak dalece, że razem tworzymy wehikuł czasu. Choć bym nawet częściowo panował nad tą sytuacją, opierając się podobieństwu słabości, i tak często ludzie biorą mojego ojca za mnie - przerażeni, jak się postarzałem - jest taka choroba nagłego starzenia. Wcześniej wszyscy mówili, że jestem podobny do ojca. Teraz jemu mówią, jaki on jest podobny do syna. To moje maleńkie społeczne zwycięstwo, które mnie nie cieszy. Coraz bardziej boję się podobieństwa do niego. Z tamtego kąta wieje wiatr starości. Garbię się. Ojciec do tej pory ma na głowie włosy, nie wyłysiał, ale ma coraz większe luki w pamięci, które nieudolnie maskuje żartami. W jego wypowiedziach coraz więcej jest wykrzykników, pauz, banałów. Mówiłem już, jak ojciec prowadzi samochód: apokaliptycznie. Widzę w tym swoją przyszłość, jeśli ją w ogóle mam, szczególnie rano, kiedy dnia poprzedniego wypiłem szampana z wódką. A chciałby człowiek wiedzieć, dokąd podąża wehikuł czasu. Długo dokuczałem ojcu pytaniem: czy Stalin wierzył w komunizm, czy też był po prostu radzieckim imperialistą? Z dwóch biegunowych opinii o Stalinie jako sadyście i maniakalnym mordercy (opinia rosyjskiej inteligencji) i jako ofiarnym inkwizytorze ojciec nawet dziś skłonny jest opowiadać się za tą drugą. Nie będzie go inteligencja pouczać (jakby chciał mnie doświadczyć), Inteligencja na przykład nienawidziła Andrieja Żdanowa, nienawidziła w milczeniu, po kryjomu, z całego serca, za zniszczenie nawet pozoru wolności, za publiczną egzekucję Achmatowej i Zoszczenki, tymczasem w naszej rodzinie naczelny stalinowski ideolog uchodził za wybawcę. Z blokady, z Leningradu ojciec dostał od mojej babci list pożegnalny: już z dziadkiem nie wstają, nie mają sił. Napisał więc do Żdanowa z prośbą o pomoc. Po kilku dniach do mieszkania babci przyszedł wojskowy z workiem żywności, nawet z winem. Pracując na Kremlu, ojciec mógł osobiście podziękować Żdanowowi. - A tam! - tamten skromnie opędził się od podziękowań. Ojciec nawet teraz wspomina: - Żdanow był aktywny, staranny, szybko reagował. Bardzo zmartwiła mnie jego śmierć. Mało tego: wedle słów ojca, Żdanow był przeciwny sowietyzacji Finlandii po wojnie, bronił neutralności północnej sąsiadki i doznał fatalnego zawału po tym, jak w Biurze Politycznym poddano go krytyce za liberalizm polityczny. Okoliczności śmierci Żdanowa są tak samo zagadkowe, jak wszystko, co wiąże się ze starą baśnią władzy rosyjskiej. Siedzimy przy stole i pijemy herbatę na przemianowanej ulicy mojego dzieciństwa. - Uważam - mówi ojciec - że Stalin nie był politycznym mordercą, któremu tortury sprawiały przyjemność. Jakoś nie mogę tego powiązać z jego powierzchownością. Ojcu na całe życie pozostało przyzwyczajenie do picia cienkiej herbaty. Babcia w końcu nigdy nie oduczyła się oszczędzania herbaty; pamiętam w domu mikroskopijną aluminiową łyżeczkę, służącą wyłącznie do parzenia herbaty. - A to nie ty mi opowiadałeś o jego „żółtych, silnych oczach”? - pytam. - Miał straszne spojrzenie - cierpliwie potwierdza ojciec. - Wiedział o tym i zwykle odwracał wzrok. Za świętą sprawę mógł zabić wszystkich wokoło. Jego represje opierały się na wierze. Potrafił zaszczepić w świadomości naszego narodu komunizm. Mądry człowiek. Weźmy choćby porozumienie z Hitlerem. Ani . jeden przywódca Związku Radzieckiego nie wykonałby takiego słusznego posunięcia. Popchnęliśmy Hitlera do wojny z Zachodem. o Żegnaj, Chagallu! Odnajduję w sobie interesującą cechę: pociąga mnie realizm socjalistyczny, ten styl mnie wzrusza. Pewnie tak samo kobieta w ciąży miewa ochotę na „coś słonego". A więc jest to moja potrzeba fizjologiczna, bez politycznej podszewki. Koncepcja mojej urojonej wystawy w ramach tej książki opiera się na zestawieniu socrealizmu z szydzącym z niego socartem, który wyrósł w ostatnich latach socjalizmu jako zwiastun jego końca. W socarcie był i strach, i humor, i gorycz, i odwet. Ale dysydenckie przedsięwzięcie, mające zniszczyć socrealizm, z upływem czasu okazało się dość błahe. Mimo walorów takich artystów, jak Ilja Kabakow czy Eryk Bułatów, którzy natrafili w socarcie na metafizyczną żyłę, mimo błyskotliwości Komara i Miełamida, z fałszywym szacunkiem pracujących nad postacią Stalina, staje się jasne, że sam realizm socjalistyczny był prawdziwym narodowym dramatem przeżycia utopii jako możliwości życiowej. Rosja - to zakładniczka tanich paradoksów. Achmatowa pisała, że wiersze rosną na śmieciach. Fraza ta oszołomiła inteligencję jak objawienie. A mnie się wydaje, że ta chuda kotka, która wróciła do pracownika radzieckiej ambasady w Londynie po bombardowaniu, kiedy nikt już na nią nie czekał - to właśnie metafora twórczości, która coraz bardziej wstydzi się własnego miana. Zdumiewa mnie nie konformizm Brodskiego, Gierasimowa, Jabłońskiej, Laktionowa, budzący litość dla malarza słabego z natury, ale rosyjskie marzenie o idealnym pokrewieństwie narodu i państwa, które przy Stalinie wzięło w łeb z wdziękiem politycznej poprawności Szekspira. Rosyjska awangarda też miała swoją utopię, dlatego obecność czarnego kwadratu Ma-lewicza (znajdźcie go) w tej książce to nie przypadek. Mało tego, Pietrow-Wodkin ze swoim czerwonym koniem, kubistyczne plakaty z lat dwudziestych, sławiące Komsomoł, młodzieńcza kanciastość moich nie mniej kubistycznych rodziców, podejrzane majaki Fiłonowa, a w końcu nasze wspólne (tata, mama i ja) rodzinne przygarbienie, odsyłające nas do pozycji kosmicznego embriona, mówi o bezpośrednim powiązaniu dwóch utopii. Inna sprawa, że utopia awangardy chciała się wgryźć w istotę rzeczy, wyssać mózg, podczas gdy naiwna sobornost' realizmu socjalistycznego to mistyka narodowa, która schodziła na płótna nie na rozkaz polityków, ale na zamówienie samego rosyjskiego Boga. Niektóre dzieła zniewalają obłędem. Na obrazie Przy trumnie Lenina, który Brodski malował na świeżo, tuż po pogrzebie wodza, sala żałobna - to tropikalny las, pełen wysokich rozłożystych palm. Śmierć Lenina zamieniła się w ceremonię pogrzebową kacyka z afrykańskiej wioski - Państwo Rosyjskie, niepomne lepszych czasów, skurczyło się do dwuwymiarowych postaci członków Biura Politycznego, do topornej Krupskiej. Innym razem Stalin stoi nad trumną Żdanowa. Znów palmy podkreślają podniosłość chwili, dyscyplinarne przewinienie i nieśmiertelność komunistycznej śmierci. Żdanow, cacko makijażu, wydaje się w trumnie taki żywy, że bardziej nie można. Tu właśnie widzę uzasadnienie starczej znieczulicy własnego ojca. Na niedawnym urzędowym pogrzebie przyjaciela, ambasadora, tenisisty, ojciec mnie zagadnął: - Wydarzenie, oczywiście, smutne, ale dla ciebie chyba ciekawe? En ejfet. Ojciec nauczył się klasycznego języka dyplomacji -francuskiego. Istnieją jednak nie tylko dyplomatyczne przyjęcia, ale też dyplomatyczne pogrzeby. Zwracając się do zmarłego, rosyjskim zwyczajem leżącego w otwartej trumnie, i to z wrodzoną elegancją i wyniosłością, których nawet śmierć nie zdołała skorygować, ambasador dalekowschodniego mocarstwa powiedział w obecności ministra spraw zagranicznych Rosji: - Szanowny panie ambasadorze nadzwyczajny i pełnomocny, pańskie wysiłki w celu umocnienia naszych stosunków państwowych należy nazwać wielkim osiągnięciem. Do głowy mi nawet nie przyszło, że zmarły, nawet z baretkami orderów na marynarce (wśród nich dwa Ordery Lenina), zachowuje tytuł ambasadora. Ale kiedy odczytano telegramy Prezydenta Federacji Rosyjskiej i Sekretarza Generalnego ONZ, zrozumiałem, że krzyż, ornaty i modlitwy w danym przypadku są nieaktualne. Na chwilę dyplomacja zwyciężyła śmierć. Socrealiści odgadli istotę duszy rosyjskiej, jej niewyczerpany zapas egzaltacji, którego wystarczy, by czterdzieści razy oblecieć kulę ziemską. Na wczesnym obrazie Łaktionowa młodzi radzieccy czołgiści z taką dumą prezentują bohaterowi-kapitanowi swoją gazetkę ścienną, że ma się wrażenie kpiny. Rozstrzelać? Nagrodzić? Talent malarza rzuca się w oczy. W oknach widać pejzaże godne florenckich mistrzów. Łaktionow jest nie gorszy od Dejneki, który przeszedł do socrealizmu wprost z awangardy. Ale w końcu rosyjski Bóg zrzucił maskę. Po utopii, w 1954 roku, Piastow maluje obraz Wiosna. Naga kobieta z różowymi sutkami l rozłożystymi biodrami, w których ołtarzu unosi się zapach waginy, przed chwilą podmytej w łaźni ze szczególną rosyjską skrupulatnością, kuca w wiosennym śniegu przed dzieckiem - to żadna tam erenburska odwilż. To - powrót do domu, do wartości rodzinnych, do życia prywatnego, z którego teraz przez lufcik widać, czym jest śmiertelne marzenie. o Wezwany ze Sztokholmu w 1944 roku na stanowisko sekretarza Mołotowa, ojciec stał się świadkiem i wykonawcą wojennej polityki ZSRR. Uczestniczył w przygotowaniu projektów wielu listów Stalina do Roosevelta i Churchilla. - Stalin prowadził wojnę, licząc na przerzucenie idei rewolucji do Europy. W rozmowie z Maurice’em Thorezem, którą tłumaczyłem, powiedział, że gdyby nie było Drugiego Frontu, doszlibyśmy dalej i francuscy komuniści dokonaliby w swoim kraju koniecznych zmian. Jeszcze przed wystąpieniem Churchilla w Fulton, Stalin, wedle słów ojca, „stawiał na trzecią wojnę światową. Myślał w kategoriach ogólnoświatowych. W przeciwieństwie do Hitlera, Stalin myślał też o zwycięstwie nad USA. Chciał wziąć wszystko. Konsekwentnie zmierzał do rewolucji światowej, do rozciągnięcia panowania na cały świat”. - Ja też dopuszczałem w perspektywie możliwość rewolucji światowej - dodał ojciec. - A więc to my rozpętaliśmy zimną wojnę? - zapytałem, łapiąc się na mimikrze przy użyciu zaimka my zamiast typowego dla mnie liberalno-inteligenckiego, skierowanego do radzieckiej władzy oni. Ojciec niespiesznie skinął głową. - Kochałeś Stalina? Na to moje pytanie ojciec różnie odpowiadał w różnych latach. Najpierw twierdząco, potem z coraz większą i większą trudnością. Nigdy jednak nie zaprzeczył. Widział w Stalinie „magnetyczną” osobowość światowej klasy. - Speszyłem się, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. Ziemistośniada, nieświeża, dziobata twarz. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Podnosił ją drugą ręką, wkładał do kieszeni. Ale nawet siedząc tyłem do drzwi, czułem, kiedy Stalin wchodził do swojego gabinetu. Stalin wypełniał przestrzeń, wypierając z niej wszystko inne. Przypomniałem mu powiedzenie Chruszczowa, że Stalin prowadził wojnę na globusie. Zresztą właśnie ten globus zachwiał wiarą mojej mamy w tajny referat Chruszczowa - uznała te słowa za zbyt mściwe. Ojciec się roześmiał. Uczestniczył w rozmowie Stalina z trzema zachodnimi ambasadorami w szczytowym momencie kryzysu berlińskiego na początku sierpnia 1948 roku. Świat, mówiąc gazetowym stylem, stał wtedy na krawędzi wojny. Stalin był spokojny. Palił bez zaciągania swoje ulubione papierosy „Herzegovina Flor”. Papierosy często gasły. Stalin żadnych papierów przed sobą nie miał, nie robił notatek. Rozmowa dotyczyła prawa mocarstw sprzymierzonych do stacjonowania wojsk w Berlinie. Ambasador USA Walter Bedell Smith, jako generał l były szef sztabu Eisenhowera, używał argumentów wojskowych. Związek Radziecki, jak dowodził, przysparzając trudności zachodnim mocarstwom w Berlinie, narusza umowę sojuszniczą: - W swoim czasie dowództwo USA nie protestowało przeciwko temu, by wojska radzieckie pierwsze zajęły Berlin. - Wtedy nie mogliście wejść przed nami do Berlina: nie nadążaliście - delikatnie zaoponował Stalin, patrząc wprost przed siebie. Ojca rozpierała duma z własnego kraju, więc nawet założył nogę na nogę, ale szybko się opamiętał, wsłuchany w cichy głos. Widział, jak Stalin odtwarza w pamięci przebieg operacji berlińskiej, dzień po dniu. W tym czasie, kiedy jednostki Pierwszego Frontu Białoruskiego marszałka Żukowa i Pierwszego Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa zajęły pozycje w odległości 60-80 kilometrów od Berlina, od strony zachodniej amerykańską armię generała Pattona dzielił od miasta dystans 320-350 kilometrów. Po przełamaniu potężnej obrony przeciwnika na wzgórzach Seelow, Armia Czerwona w piątym dniu operacji rozpoczęła szturm Berlina; już następnego dnia wywiązały się walki uliczne. Uszy amerykańskiego ambasadora płonęły. - Takie są fakty - Stalin zakończył wywód. - Jeśli mi nie wierzycie, chodźmy do naszego archiwum, pokażę wam mapy sztabu generalnego z tego czasu. - Nie - odparł zakłopotany ambasador USA. - Wierzę panu, panie generalissimusie. Dziękuję. Chudy Bedell Smith był pokonany. Stalin poszerzał pole zwycięstwa. Teraz on występował jako konsekwentny obrońca jedności Niemiec. - Wycofamy posterunki wokół Berlina. To sprawa techniczna. Ale wy wycofacie kwestię rozpadu Niemiec. Ambasadorzy (ojciec dodał z uśmiechem) upierali się grzecznie, ale twardo. - Neutralizacja Niemiec - nie wytrzymałem - oznaczałaby dla Zachodu całkowitą katastrofę. Moja agresywność zaniepokoiła ojca. Ugryzłem się w język. - No tak - przytaknął ojciec w zadumie, jakby analizował partię szachów. - Ale Stalin jednak się pomylił. - W czym? - Stalin stawiał na de Gaulle’a, popierał ideę potęgi Francji. Wiedział, że de Gaulle nie cierpi Amerykanów. Trzeba było iść na jeszcze ściślejszy sojusz z Francją. De Gaulle chciał Nadre nii. „Gdyby Francja ją dostała, Adenauer byłby moim zaciekłym wrogiem” - powiedział mi swego czasu de Gaulle. Superstalinowska krytyka Stalina w nadziel, że raniona śmiertelnie apokaliptyczna bestia kapitalizmu odpełznie na Wyspy Brytyjskie, wydała mi się tym bardziej interesująca, że w latach dziewięćdziesiątych ojciec w przeciwieństwie do wielu innych weteranów radzieckiej dyplomacji, nie wyłączając wyniosłego nieboszczyka z orderowymi baretkami, dokonał względem Rosji swojego antykomunistycznego wyboru. - Ale mimo wszystko de Gaulle wysoko cenił Stalina - dodał ojciec. - Kiedy w 1956 roku odwiedziłem go razem z ambasadorem Winogradowem, rozmowa zeszła na kwestię represji. Powiedział wtedy, mały człowiek popełnia małe błędy, wielki – wielkie. Powstała halucynacja rozbieżnego widzenia. Ojciec nie mógł spojrzeć na wydarzenie jednocześnie od środka i z daleka, nowe Sytuacje nie poddawały się synchronizacji z wiedzą świadka epoki - kiedyś zresztą szczerze się do tego przyznał. Ale logika de Gaulle’a, który zaprosił rosyjskich dyplomatów pod pretekstem konsultacji niezbędnych mu przy pisaniu wspomnienia właściwe chciał się zorientować w istocie tajnego referatu Chruszczowa, do tej pory wydaje mi się ohydna. Albo jesteś Nietzschem, albo - sługą ludu: Europa opiera się na tym podziale ról. Mnie akurat zadowalał Nietzsche. Im bardziej ojciec wątpił w Stalina, tym bardziej Stalin zaczynał mnie interesować Nie chciałem bawić się jego postacią, jak to czynił socart, ale Stalin okazał się potężnym prekursorem tego etapu kultury europejskiej kiedy artysta zaczął być ciekawszy od swoich dziel, kiedy zastąpił je sobą. Materiał ludzki przekształcił się w tworzywo Dlaczego właśnie Mołotowa nazywano na Zachodzie Mister No”? - zapytałem ojca, uciekając od własnych myśli, których nigdy nie mógłbym z nim omówić. „Na część wielkiej gry - uśmiechnął się ojciec. - Podział ról. Mołotow jako bad guy doprowadzał negocjacje z Zachodem do krachu. Rola „Mistera No” najlepiej pasowała do jego charakteru. Był całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Ale wtedy pojawiał się good guy Stalin i zaczynały się uśmiechy. Jak zapewniał ojciec, Mołotow był człowiekiem oschłym, dokuczliwym, chociaż wykształconym. Najprawdopodobniej był jedynym członkiem Biura Politycznego, który po śmierci Żdanowa mógł z przekonaniem stwierdzić, że Balzac nigdy nie napisał powieści pod tytułem Madame Bouvary. Lubił długie spacery na łonie natury, jeździł na łyżwach, pił narzan z cytryną i uwielbiał kaszę gryczaną. Kiedyś wprawił ojca w zakłopotanie - Co wiecie o właściwościach kaszy gryczanej? Poczytajcie i zameldujcie. Idea długowieczności, jak to nierzadko zdarzało się wśród komunistów, była dla niego funkcją zastępczą nieśmiertelności. Na niwie prywatnej Mołotow przejawiał zainteresowanie nie tylko kaszą gryczaną. W 1947 roku w ZSRR przeprowadzono reformę pieniężną. Półtora roku później, nocą. Mołotow zapytał ojca: - Nie macie przypadkiem przy sobie pieniędzy? - Pieniędzy? - zdumiał się ojciec i zaczął klepać się po kieszeniach, gotów wyciągnąć portfel. Premier z zaciekawieniem obejrzał środki płatnicze swojego kraju. - Ładne pieniądze - pochwalił. o Z wieloletnich obserwacji mojego ojca wynika, że Stalin liczył się tylko z Mołotowem. Pozostali byli wykonawcami. We dwóch rządzili Związkiem Radzieckim. Do nich na górę spływały, na ich zresztą życzenie, wszystkie pytania skrajnie scentralizowanego państwa, od globalnych - do kroju damskich bluzeczek i moskiewskich szaletów, za których brak Stalin skarcił Chruszczowa w szczytowym momencie wielkiego terroru. Stalin ponosił odpowiedzialność nawet za małe potrzeby swoich obywateli. Trudno było przecenić rolę instytucji sekretarzy. przygotowujących do odczytu swoje raporciki, obejmujące 12 - 15 dokumentów z kwalifikatorami: 1A (najpilniejsze), l (pilne) i „pozostałe”. „Wielki gospodarz” Stalin i po prostu „gospodarz” Mołotow cenili w sekretarzach inicjatywę i nawet popierali do pewnego stopnia wolnomyślicielstwo (które lubiłem w ojcu; kilka razy z rzędu pozwolił sobie nawet na radzieckiej daczy pod Nowym Jorkiem ograć w szachy radzieckiego wielkiego inkwizytora Wyszynskiego. Tamten nie wybaczył ojcu, co roku wykreślał go z MSZ-owsklej listy oczekujących na poprawę warunków mieszkaniowych. W końcu ojciec zwrócił się z prośbą do Mołotowa, który nie znosił, gdy zawracano mu głowę osobistymi sprawami, korzystając z zawodowych powiązań. Podpisał jednak prośbę ojca. Po latach ojciec z przyjemnością niósł trumnę Wyszynskiego na paryskim lotnisku Le Bourget). Kierownictwo dopuszczało spory przed podjęciem decyzji. Tak się rzecz miała z amerykańskim planem Marshalla, który Mołotow, sprowokowany przez swój aparat, w zasadzie zgodził się przyjąć, ale Stalin ostro przywołał do porządku towarzysza broni. W 1949 roku żona Mołotowa, Polina Siergiejewna Żemczużyna, została aresztowana. Oskarżono ją o syjonizm - zaproponowała oddanie Żydom Krymu. Nie za dużo? Aparat znał przebieg krótkiej rozmowy wodzów. - U nas bez przyczyny się nie aresztuje, Wiacz – powiedział Stalin do Mołotowa, w prywatnych rozmowach tytułując go prawie po amerykańsku skróconym imieniem. Stalin lubił wsadzać do więzienia żony najbliższych współpracowników - Kalinina, Woroszyłowa, wspomnianego już Poskriobyszewa. Za każdym razem z ciekawością czekał, jakimi psimi oczyma będą patrzeć na niego nazajutrz rano, jak będą dreptać, jakimi słowami stawać w ich obronie. Oto wydekoltowana Żemczużyna pije na kremlowskich przyjęciach szampana, pachnie perfumami, pamięta o tym, że ostatnia widziała Nadię Alliłujewą żywą, wyniośle uśmiecha się do Artystów Narodowych, poklepuje po ramieniu wykonawcę roli Iwana Groźnego, przystojniaka Czerkasowa, a teraz na Łubiance goła rozchyla dupę i pokazuje swoją odbytnicę na rozkaz więziennego lekarza. Na prośbę Poskriobyszewa, wedle słów ojca, Stalin odpowiedział żartem: - Znajdziemy ci lepszą żonę. Mołotow, jak inni, wytrzymał aresztowanie żony. ale od tej pory po rozmowach ze Stalinem wracał skrajnie rozdrażniony. Tata, szczególnie w początkowym okresie, uważał swoją pracę na Kremlu za cud ożywionych portretów. Stalin, Mołotow, Kalinin, Kaganowicz, Woroszyłow, Beria w milionowych odbitkach wisieli w całym kraju. Na fotografiach i portretach mieli majestatyczne rysy. Mołotow jak to Mołotow: w jego powściągliwym prowincjonalnym uśmiechu było coś kociego, nieuchwytne obrzydzenie, jakby przed chwilą ktoś koło niego przeniósł kawałek gówna. Kiedy zaś ten portret tracił swoje portretowe rysy, wychodził z siebie, naruszając wielomilionowy kanon, wydawało się, że to początek końca świata. Mołotow przemieniał się w rozwścieczonego kota (czy to nie jego Bułhakow odmalował w postaci Behemota?), który wsadził na nos binokle. Po powrocie od Stalina kot rzucał teczki na biurko sekretarzy i wrzeszczał: - No i co tak siedzicie, osły?! Bierzcie się do roboty! Wspominając reprymendy Mołotowa, ojciec mówił, że najbardziej oberwało mu się za Ilję Erenburga. Pod koniec wojny najpopularniejszy wówczas pisarz radziecki, barwny wyrodek kubizmu i Paryża, napisał, świadomie ignorując podejście klasowe, artykuł o tym, jak to niemieccy robotnicy i chłopi, z którymi rozmawiał w zajętym przez Armię Czerwoną Królewcu, zawsze popierali zaborcze plany Hitlera, marząc o władaniu Rosjanami przeznaczonymi do czarnej roboty. Erenburg (wszystko to grubymi nićmi szyte) w zawoalowany sposób żądał globalnej zemsty, zmuszając radziecki styl artykułu do wyrażania znieważonych uczuć narodowych. Mołotow, prócz wszystkich innych obowiązków, był patronem czasopisma poświęconego polityce zagranicznej „Woprosy Mieżdunarodnogo Raboczego Dwiżenija”, do którego Erenburg przyniósł artykuł. Mołotow zażądał wniesienia poprawek. Kazał ojcu, by wyjaśnił autorowi: - Wojna się kończy, powinniśmy szukać w Niemczech zdrowych sił, jakiegoś wsparcia, a nie malować ich wyłącznie w ciemnych barwach. Co tu wyjaśniać? Ojciec poszedł wypełnić zlecenie „gospodarza”. Przyszedł do mieszkania Erenburga. Czuł się posłańcem siły wyższej. Pisarz wyszedł do przedpokoju. Jak zwykle w takich przypadkach, „pisarska sława” okazała się niższego wzrostu, niż być powinna. Do tego jeszcze wycieńczona żółta twarz z wielkimi, jakby od nieustannego pijaństwa, workami pod oczyma. - Proszę. Usiedli w gabinecie. - Wiaczesław Michajłowicz usilnie prosi was... Erenburg już po pierwszych słowach wszystko zrozumiał. Znudziło go to, jak każdego pisarza, któremu ktoś gada, że w tekście trzeba coś tam poprawić. Nieżyczliwie wysłuchał ojca, zrobił się jeszcze bardziej żółty. - Wszystko co napisałem, to prawda, nie mam zamiaru niczego zmieniać. Jak ojciec sięga pamięcią, po raz pierwszy automatycznie nie zadziałał autorytet Mołotowa. Ojciec nie wierzył własnym uszom. O rezultacie rozmowy doniósł Mołotowowi. Ten się wściekł: - Sami słabo się orientujecie, nie umiecie zasugerować rozmówcy oczywistych spraw! Ojciec dostał polecenie, by jeszcze raz pójść do Erenburga i dołożyć wszelkich starań, aby przekonać pisarza. - Jak nie chcecie drukować, to nie drukujcie, wasza sprawa - bezapelacyjnie oświadczył ojcu, wydawać by się mogło, całkowicie „posłuszny” Erenburg. Ojciec markotnie powlekł się do „gospodarza”, wiedząc, co go czeka. Tłumacząc zaś polemikę z języka biurokracji na dekonstrukcję sensu, można zauważyć, że pisarz i władza w tym wypadku zamienili się tradycyjnymi rolami. ERENBURG. Trzeba unicestwić Niemców, którzy w komorach gazowych mordowali Żydów. Wszyscy oni wspierali Hitlera - załatwmy ich wszystkich. Są komory - co stoi na przeszkodzie? MOŁOTOW. Dajcie spokój z waszymi żydowskimi porachunkami! W co wy mnie ładujecie? Moja żona jest Żydówką! ERENBURG. Żądam zemsty. Oko za oko. MOŁOTOW. Już wystarczy zemsty w Królewcu. Armia Czerwona jebie po kolei wszystkie Niemki, niezależnie od wieku. Uspokójcie się, wasz Kopielew jeszcze o tym napisze. ERENBURG. To żaden argument! Faszyści wyjebali wszystkie nasze kobiety. MOŁOTOW. Nasze dawały dobrowolnie, ze śmichami-chichami, nawet komsomołki. Te suki myślały, że Niemcy przyszli na zawsze. ERENBURG. Ciekawe, ile mieszanych dzieci urodzi się po wojnie na terytorium Rosji l Niemiec. Pewnie miliony. Ale nikt nie będzie uprawiać takiej statystyki. MOŁOTOW. Nie zajmujcie się bzdurami. Przeróbcie artykuł. Potrzebny nam nie popiół z Niemców, a żywi bojownicy o socjalizm. Niemcy lubią porządek. W równych szeregach przejdą z jednego systemu do drugiego. ERENBURG. Wszyscy spieprzą na Zachód. MOŁOTOW. To wy spieprzycie na Zachód do swojego Paryża. ERENBURG. Nie ufacie mi? MOŁOTOW. Jak można ufać żydowskiej mordzie? ERENBURG. Mówicie o swojej żonie? MOŁOTOW. Słuchaj, bydlaku, co tu ma do rzeczy moja żona?! Potrzebne nam reparacje, niemieckie fabryki samochodów! A w końcu, póki co nie możemy się kłócić z Amerykanami. Oni nie poprą waszej idei komór gazowych! ERENBURG. A co z „zimną wojną”? MOŁOTOW. To jutro. A na dziś macie zadanie. Przemianować Królewiec. ERENBURG. Mołotowburg! MOŁOTOW. Milcz, mizantropie! ERENBURG. Nie wiedziałem, że jesteście burżuazyjnym humanistą! Zważywszy logikę sporu, w istocie tak było. Śmiałość żądnego krwawej zemsty Erenburga była uzasadniona, skoro ukochana władza rejterowała z pozycji nienawiści. Na tym polu można było się sprzeciwić nawet wszechmocnemu premierowi. Jak wynika z przyszłej praktyki taty, również politycy demokracji ludowych Europy Wschodniej nierzadko byli radykalniejsi w swojej klasowej nienawiści od radzieckich kolegów. Nie aprobowano tego. Jeśli wola, można było się w tym dopatrzeć trockizmu, choć lepsze to od prawicowego odchylenia. W tym konkretnym przypadku Mołotow mógł powiedzieć słowami Puszkina, że w Rosji jedynym Europejczykiem jest rząd. Tatę peszyło jednak nie meritum sporu, ale niesubordynacja. Okazało się, że pisarze (bez oficerskiej szarży, nawet bez członkostwa partii) mogą z góry traktować przedstawiciela najwyższej władzy (w osobie mojego taty) łamiąc o kolano jego już okrzepłą samoocenę. Nikt nie lubi być tak traktowany. Ojciec na całe życie zachował w duchu niechęć do Erenburga, a zarazem do wszystkich pisarzy. Nigdy odtąd nie czytał literatury pięknej: może dlatego, że na każdej stronie wyczuwał zarozumialstwo autora. Tak powstał rozziew między ojcem a inteligencją. Kiedyś mi nawet powiedział, godząc tym razem w samoocenę Erenburga, że ten „słabo mówi po francusku”. A kiedy Erenburg umarł i przyjaciółka rodziców Galina Fiodorowna zziajana wpadła do nas do domu, informując, że wystawiono na sprzedaż daczę Erenburga (z kasztanami na podwórzu), ojciec obojętnie odmówił tej padliny. Również moja ocena dysputy Mołotow - Erenburg była niemerytoryczna, ale buntownicza. Ojciec l syn później powtarzali to samo zdanie skonsternowanego ojca: - Pisarz śmiał się sprzeciwić drugiej osobie w państwie! Jeden powtarzał je z wyraźnym rozdrażnieniem, drugi – ze skrywanym zachwytem. Ten epizod był dla mnie wezwaniem do oporu. o Aresztowanie żony Mołotowa był dopiero pierwszym ciosem Stalina wymierzonym w „Mistera No”: - Po XIX Zjeździe Partii, w październiku 1952 roku, nad Mołotowem zawisł topór - opowiada ojciec. - Siedział przy pustym biurku, przeglądając jedynie radzieckie gazety i biuletyny informacyjne. Innych materiałów mu nie dostarczano. Rzadko był wzywany do Stalina. W naszym sekretariacie gorliwi intendenci Rady Ministrów już zdejmowali drogie żyrandole, kotary. Bezpieka ze wzmożoną gorliwością obserwowała ojca. Kiedyś wieczorem nieznajomy głos przez rządówkę zaczął go po chamsku karcić za to, że ukrył się za zasłoną, kiedy korytarzem przechodził towarzysz Stalin. Fantazje a la Hamlet. Zasłona! Przedwczesny socart. Kiedy indziej, na urlopie nad Morzem Czarnym, odebrał telegram - polecenie bezzwłocznego powrotu do Moskwy. Sprzątaczka - agentka KGB - znalazła w gabinecie ojca widokówkę z jubileuszowym portretem Stalina, wykonanym przez Picassa. Leżała w książce jako zakładka. Beria ocenił ją jako karykaturę. Wszczęto śledztwo. Śmierć Stalina w marcu 1953 roku najwyraźniej uratowała ojca przed Gułagiem, a mnie - przed domem dziecka dla dzieci „wrogów ludu”. Wczesnym latem aresztowano Berię. Po jego aresztowaniu w gabinecie Mołotowa zainstalowano specjalny głośnik, przez który nadawano „podwieczorek przy mikrofonie”: jak ojciec sam słyszał, „transmitowano przesłuchanie tego łajdaka”. Dochodził płacz i błaganie o życie. Mołotow, który jako pierwszy w ZSRR uchylił drzwi Gułagu, już w kilka godzin po śmierci Stalina żądając od Berii zwolnienia żony z więzienia, czasem przysłuchiwał się tym lamentom, czasem - nie. Jęki Berii stały się sprawą zwyczajną, później ucichły: Berię rozstrzelano. W dwa lata później ojciec zakończył pracę u Mołotowa. Znów zagadkowa angina ustrzegła go przed możliwymi nieprzyjemnościami, związanymi z przyszłym upadkiem Mołotowa (razem z antypartyjną grupą) w 1957 roku. - Wszystkich nas być może ratowało przed chorobami ciągłe napięcie nerwowe, szczególnie w czasie wojny. Kiedy życie zaczęło toczyć się normalnymi torami, choroby wróciły. Kiedy Mołotow dowiedział się o mojej anginie, wyraził niezadowolenie: „ten Jeroflejew ciągle choruje”. Doprowadziło mnie to do pasji: dziesięć lat pracy, bez oszczędzania siebie, a ten mi tak odpłaca! Wróciłem po chorobie l wprost powiedziałem Mołotowowi że już więcej nie chcę u niego pracować. o Skończyły się ferie. Chłopiec kurczowo trzymał się drabiny strażackiej. Bal się wyżej wspinać, ale zejść też nie mógł - kamienie. Chłopak z trzeciej klasy stał na dole i ciskał w niego kamieniami. Jeden kamień trafił w plecy, drugi - w ramię, w końcu trzeci uderzył w tył głowy. Chłopiec słabo krzyknął i runął plecami na ziemię. Dyrektor, jak doświadczony kapitan, prowadził szkołę przez nowe nieszczęścia koedukacji. Izia Moisiejewicz, nauczyciel literatury, dzielił się swoimi wrażeniami na temat niedawno wydanej książki Ilji Erenburga z nauczycielką klas pierwszych Zoją Nikołajewną. Była młodziutka, wszystkiego się wstydziła. Kiedyś dyrektor podszedł do niej bardzo blisko i uszczypnął w brzuch przez sukienkę. Dyrektor miał ciemne włosy i jeszcze całkiem młodą twarz. Zoja Nikołajewną nie wiedziała, jak się zachować. Przecież to uszczypnięcie nie było ordynarne, a raczej żartobliwe. Uśmiechnęła się do niego. A on zacisnął pięść i powiedział: o, tu mam panią, w garści. Spuściła wzrok. Wtedy dyrektor powiedział: Zoju Nikołajewno! Proszę panią, nie jako przełożony, ale jako mężczyzna: niech pani nie nosi tych swoich długich liliowych reform. Zupełnie pani nie pasują. Zoja Nikołajewna zaczerwieniła się. Miała ochotę ze wstydu zapaść się pod ziemię. Nie jako przełożony, ale jako mężczyzna. Proszę panią. Leżała na tapczanie i czytała Erenburga, ale jakoś jej to nie szło. Przed oczami stał dyrektor: z krzywą grzywką, szczuplutki. Zoja Nikołajewną próbowała pozbierać się w swoich uczuciach. Liliowe reformy zdjęła raz na zawsze. Znalazła dla nich zastosowanie w pracach domowych. Rankiem przyszedł robotnik. Przyszedł tak wcześnie, jakby się przyśnił. Z białą liną w rękach. Przeszedł przez pokój, otworzył na oścież drzwi balkonowe, wpuszczając wilgoć i wiatr. Na balkonie przymierzył się l uchwycił pięcioramienną, wielkości człowieka, gwiazdę, całą oblepioną żarówkami jak oczyma. Nie od razu sobie poradził, zaczerwienił się, zaczął wiązać. Dozorca z ulicy wrzeszczał coś do niego. Do pokoju wrócił mokry od deszczu, spocony, osłabiony walką l głuchym głosem poprosił o coś do picia. - A co się pani podoba w dziedzinie kinematografii? – Izia Moisiejewicz robił do niej podchody z pytaniem. - Lubię film Aleksander Newski - po chwili zastanowienia ze smutkiem odparła Zoja Nikołajewną. W ostatnim czasie dyrektor wciąż się jej czepiał. A to źle wypełnia pani dziennik, a to nie pomaga przy gazetce ściennej. Kiedyś otworzyła w czasie lekcji drzwi na korytarz. Stał tam i podsłuchiwał. Spojrzał jej w twarz i odszedł bez słowa. „Nienawidzi mnie i chce mnie wyrzucić” - pomyślała Zoja Nikołajewna, zwinęła się w kłębek na tapczanie i zaczęła płakać. W tym czasie młodszy brat Zoi Nlkołajewny, który mieszkał z nią w jednym pokoju, rozpalał w piecu. Drobny chuligan, postrach bram. Usłyszał płacz siostry, więc odwrócił się. Przechodząc obok, klepnął ją po grubej, mięsistej pupie i powiedział, rechocząc: Zabujałaś się! - Idiota! - Zoja Nikołajewną krzyknęła żałośnie, niczym raniony ptak. Robotnik dostał wodę z kranu. Zdążył się porozglądać: drogi, niedopuszczony do publicznej sprzedaży telewizor z wypukłym kineskopem, na nim jakiś muszkieter ze szpadą i w krótkich spodniach, w złoconej ramie obraz, przedstawiający bukiet mimoz, nóż l cytrynę. Zaspany chłopiec w piżamie położył głowę na ręce i czarnymi oczami uważnie obserwuje z tapczanu robotnika. Nad tapczanem, do dziurek po gwoździach, na których kiedyś wisiał stary zakurzony kilim, powpychano cieniutkie patyczki z czerwonymi flagami. W każde święto chłopiec, naśladując ulicę, wywieszał ozdoby: gwiazdy, hasła, portrety wodzów i na tapczanie przeprowadzał paradę ołowianych żołnierzyków l obłupanych figur szachowych. Konie miały całkowicie oderwane pyski. - Narobił śladów, cholera! - wściekała się babcia, wycierając podłogę, kiedy robotnik już wyszedł. Wyłamując palce, chłopiec zapinał spodnie od mundurka. Przed samym wyjściem wybuchła awantura: babcia kazała założyć na buty nowe kalosze. Babcia miała słabe nerwy, z których była dumna. Przeżyła blokadę. Z wściekłością wypchnęła chłopca za drzwi, w kaloszach, nie pożegnawszy się z nim. Przełykając łzy, chłopiec stukał nogą w żelazne drzwi windy, wzywając windziarza. Podczas gdy windziarz wjeżdżał na górę, w drzwiach pojawiła się babcia, znów wesoła i młoda. Chłopiec miał ochotę pchnąć ją nożem. - Pietrowicz - powiedziała babcia do starego windziarza w wypłowiałym mundurze nie wiadomo jakiego wojska - weź no sobie kapuśniaczku. Nie będę przecież wylewać. Tylko garnek oddaj. Bądź grzeczny - tym razem babcia zwróciła się czule do chłopca. Windziarz uśmiechał się bezzębnymi ustami, kłaniał się w pas. Zjeżdżając z chłopcem w dół, uniósł pokrywkę i długo z wyraźnym zadowoleniem wąchał kapuścianą breję. W młodości Pietrowicz był kucharzem w domu księcia Jusupowa. Fachu uczył się w Warszawie w „Klubie Myśliwskim”, potem pojechał jeszcze dalej, do Paryża. W tym domu również żyli jaśnie państwo: przyjeżdżały po nich czyste czarne samochody. Pietrowicz stawał na baczność l oddawał honory. Po tatę przysyłano czekoladową pobiedę. Windziarzowi oczy zachodziły łzami. Chłopiec wwąchał się: Pietrowlcz śmierdział, ale trochę inaczej niż robotnik. Na dworze jeszcze nie skończyła się noc. Padał śnieg z deszczem. Można było podjechać jeden przystanek w zatłoczonym trolejbusie, ale chłopiec nigdy tego nie robił. Na całej ulicy zdejmowano ozdoby. Wydawało się, że na zawsze. Chłopiec już całkiem się rozkleił. Nawet zaoszczędzone czterdzieści kopiejek dziś go nie cieszyło. Czapka z daszkiem i z literą „Ul” na znaczku zjechała na oczy. Czapka była za duża, rodzice nie dostali odpowiedniego rozmiaru. Babcia podszyła ją od spodu watą, ale wata się zbiła. Chłopiec szedł z ciężką teczką w deszczu i śniegu. Skręcił z ulicy w bramę zniszczoną przez niemiecką bombę, jeszcze z minutę szedł zaułkiem i zobaczył ceglany gmach szkoły. Jasno świeciło się w oknie dyrektora. Dyrektor często nocował w gabinecie, nie miał ochoty iść do mieszkania na ulicy Marksa i Engelsa. Przed rewolucją mieszkał tu artysta Kaczałow. Dyrektor zajmował wilgotny trzynastometrowy pokój, przerobiony z łazienki. Ze ścian sterczały rury. Dyrektor był z siebie niezadowolony. On, radziecki oficer, frontowiec, z dnia na dzień odkłada decyzję. A Niemców rozstrzeliwał bez zastanowienia. Chłopiec wszedł do szatni. Był ścisk. Chłopiec powiesił palto na wieszaku, ktoś strącił mu czapkę, więc rzucił się, żeby ją podnieść. Zaczęli ją kopać jak piłkę. Wkopali do kąta. Chłopiec nachylił się l dostał kopniaka w tyłek. Odwrócił się. Chłopak z trzeciej klasy dobrodusznie napluł mu w twarz. Ten nic nie powiedział, odwrócił się, wytarł, ktoś kopnął w ciężką teczkę, teczka wypadła z ręki, rozpięła się, wypadły z niej podręczniki, zeszyty, piórnik. Chłopiec zaczął wszystko zbierać. Na jednym zeszycie odcisnął się czyjś but i zagięły się strony w linijkę. Zoja Nlkołajewna bardzo nie lubiła flejtuchów. Całej klasie pokazywała niechlujne zeszyty, biorąc je dwoma palcami za róg, jak zdechłą mysz za ogonek. W końcu doczytała Erenburga. Nic szczególnego. Mowa była o jakichś tam artystach. Toczyli spór. Nudy. Kiedy chłopiec zebrał zeszyty, w szatni już nikogo nie było. Stał zdezorientowany, nie wiedział, co ma robić. Gdzie podziać kalosze? Zostawić pod wieszakiem na podłodze? Ale czy chłopak z trzeciej klasy je oszczędzi? Chłopiec zobaczył wrzeszczącą gębę babci-która-przeżyła-blokadę. Zadźwięczał dzwonek. Zoja Nikołajewna bardzo nie lubiła spóźnialskich uczniów. Stawiała ich w kącie, odsyłała do wicedyrektora o przezwisku Płotka. Chłopcu płonęły policzki. Rozpiął teczkę, chciał tam schować kalosze, ale nie było miejsca. Nagle go olśniło. Wsunął jeden kalosz do prawej kieszeni spodni, drugi - do lewej, do lewej wchodził trudniej: przeszkadzała chustka do nosa, wyjął więc ją, przełożył do kieszeni na piersi bluzy, kalosze weszły, tylko pięty trochę wystawały. Naciągnął końce bluzy na kieszenie, podciągnął pasek z literą „Ul”, poprawił ubranie i wybiegi z szatni. Przy wejściu na schody stał dyrektor. Sam dyrektor. Nie dało się przebiec koło niego niepostrzeżenie. Twarz dyrektora była straszna. Dyrektor zobaczył chłopca i ruszył w jego stronę. Dyrektora mdliło na widok dzieci. Frontowiec odznaczony orderami, ciężko przyjął swoją nominację do szkoły. Mierzył wyżej. Szczególnie napawały go wstrętem rozkoszne małe chłopaczki, pachnące dziecięcym mydłem. Dyrektor odwrócił uwagę: jak błyskawica wprost na niego pędził wiecznie spóźniony Izia Moisiejewlcz. Dyrektor zasłonił swoim ciałem przejście na schody. Powiedział: Wy, ten tego... przestańcie mnie tu propagować waszego Erenburga! - Nauczyciel literatury wybuchnął: Ale przecież jego wszyscy czytają!... - Wszyscy! Wy mnie tu przestańcie: wszyscy! - Nauczyciel literatury przycichł l przez zęby wycedził: Zdrajczyni! - Dyrektor ścisnął w dłoni pęk kluczy l powiedział: Ja was tu mam, w garści! - i poszedł, brzęcząc kluczami. Chłopiec prześlizgnął się między rozsierdzonymi mężczyznami. Wbiegł na piętro, przebiegł pół wymarłego korytarza, nacisnął klamkę i zmrużył oczy. W klasie jasno i sucho świeciły lampy. Zoja Nikołajewna stała przy stole l mówiła głośno, wyraźnie. Zakończyła zdanie i przeniosła spojrzenie na chłopca. Stał przy drzwiach: ostrzyżony do gołej skóry, czarne oczy, płonące uszy. Nastroszony. Teczka brudna. Przyjrzała się. A co ty masz w kieszeniach? - ze zdziwieniem spytała nauczycielka. Wszystkie czterdzieści par dziecięcych oczu wpiło się w chłopca. Chłopiec milczał. Czuł, jak z mokrych kaloszy ocieka woda, przesącza się przez tkaninę kieszeni, przez brązowe pończochy, nieprzyjemnie ziębi nogi. Pytam się: co ty tam masz w kieszeniach? - nauczycielka wyrecytowała każde słowo. Nic... - wymamrotał chłopiec. - Podejdź no tu. - Podszedł, skurczony z nieśmiałości. Zoja Nikołajewna uniosła brzeg bluzy, pociągnęła i wyjęła czarny kalosz z płóciennym wnętrzem. Wzięła kalosz dwoma palcami, podniosła, po kazała klasie i wyartykułowała tylko jedno słowo: - Kalosz. Klasa zadudniła, zapiszczała, zaszczekała. Dzieciaki - wiele z nich rachitycznych, z mizernymi twarzami - padały na ławki, łapały się za brzuchy. Śmiali się: Adrianow, Baranow, Biekkienin, który potem okazał się być Tatarem, mało wyrazisty wunderkind Berman. Doronejew l Żulow śmiali się objęci jak Hercen i Ogariow na pomniku, grubaska Wasiliewa z wyłupiastymi oczami, cierpiąca na chorobę Basedowa, bulgotała przedwcześnie dojrzałym, chrapliwym śmiechem, puszczała bąbelki wspaniała Kira Kaplina, ona pierwsza w klasie przejdzie przez krwawe dni kobiecości, popiskiwała malutka małpka Naryszkina (pięć lat później Izia zapyta: Nie jesteś przypadkiem z tych Naryszkinów? [Naryszkinowie - znany ród arystokracji rosyjskiej.[ No, czemu milczysz? Można się już nie bać. A ona po prostu nie rozumie: z jakich to niby Naryszkinów? Ona jest Naryszkina z zaułka Jużynskiego). Śmiali się: Goriainowa, która wyjechała z mężem w dwuletnią podróż służbową na Kubę, wiercipięta Arcybaszew, z czasem zostanie dość znanym literatem, zapisze się do Związku Pisarzy, Trumna, która ukończy szkołę ze złotym medalem, Zołotariowa l lekarz stacji sanitarno-epidemiologicznej Gusiewa, oraz Gadowa, która w wieku trzydziestu lat osiwiała, ale nauczyła się grać na gitarze. Śmiała się Sokina z chudziutkimi nóżkami, która umrze przedwcześnie na zakażenie krwi, umarła już także kędzierzawa Niuszkina, po tym jak wpadła do pustego szybu windy, za to poszczęściło się rudej idiotce Truninej - miała męża - członka KC, co prawda chyba tylko Komsomołu, poszczęściło się też Nelli Petrosjan, wyszła za mąż za Węgra, całe życie będzie rozmawiać po węgiersku - egesz-megesz - niezrozumiały język! Śmieje się chuderlawy Bogdanow, dwa lata później potężnym kopniakiem Ilia Trietjakow - o, też się śmieje w ostatniej ławce! - złamie mu kość ogonową, śmieje się łakomczuch Łoś, skarżypyta, pijana Jakimienko wypadnie przez okno, zostanie inwalidką, urodzi bliźniaki, Judina przeżyje najdłużej ze wszystkich: w dzień swoich dziewięćdziesiątych urodzin wyjdzie do kuchni w mieszkaniu komunalnym w pstrokatym bikini. Wstrząśnięci sąsiedzi zaczną bić wielkie brawa. Nie śmiał się tylko Chochłow, ale on się nigdy nie śmiał. Śmiali się: matematyk Sukacz, który przeprowadzi się do Workuty, morderca Kola Maksimów, który zadźga właściciela gołębnika, zrywał boki ze śmiechu Wierczenko, handlarz ciuchami, który od dziecka chodził pod hotel „Pe kin” żebrać od obcokrajowców gumę do żucia i Sasza Chleraskow. Wtórowali im Zajcew, okularnik Szub i Rumunka z antyfaszystowskiej rodziny Stella Dickens. Chorąży Szczapow, kontuzjowany podczas kampanii kolonialnej, karateka Czemodanow i Wagner, płaska jak deska Wagner, piali, ile mieli sił. Bakłażanowa, Muchanow i Kłyszko tarzali się ze śmiechu w przejściu. Syn Aleksieja Mariesjewa”, [Aleksiej Mariesjew - pierwowzór bohatera propagandowej Opomteści o prawdziwym człowieku. Borysa Polewoja, radziecki lotnik, który po utracie obu nóg zwycięsko pilotuje samolot myśliwski] który został przyjęty do Piomerów jeszcze przed szkolą, przeszedł na rękach z roześmianą twarzą. Zoję Nikołajewnę też ogarnął śmiech. Zaraziła się od dzieciaków. Zoja Nikołajewna nie wytrzymała l wybuchła cienkim srebrzystym śmiechem. Cha-cha-cha-cha-cha-cha - zaśmiewała się Zoja Nikołajewna, nie miała sił trzymać fasonu - cha-chacha-cha-cha-cha. Sprawca powszechnej wesołości, ogólne pośmiewisko, stał koło jej stołu z wywróconymi brudnymi kieszeniami spodni. Z jego czarnych jak węgle oczu spływały po pociągłej twarzy gorzkie łzy, aż nagle mimo własnego niepedagogicznego śmiechu, mimo śmiechu dzieci Zoja Nikołajewna usłyszała, jak chłopiec szepcze rozpaczliwie i zapamiętale: - Boże - szeptał chłopiec - wybacz im. Boże, wybacz im i zmiłuj się! Oni są niewinni, dobrzy, oni są dobrzy. Boże! Zoja Nikołajewna przestała się śmiać i dalej trzymając w ręce kalosze, wytrzeszczyła oczy na chłopca. Nagle zauważyła, że nad głową tego niechlujnego pierwszoklasisty, nad jego ogoloną na zero główką świeci się cienkie, jak warstewka lodu, kółeczko aureoli. Kocham ich Boże szeptał chłopczyk, Nagle nauczycielka zdrętwiała, a jej twarz przybrała okropnie głupi wyraz. - Co tu się u was dzieje?! - w drzwiach wyrósł dyrektor. - Dom wariatów! Uspokójcie się! Wszyscy zamarli. Zoja Nikołajewna stała z dziecięcymi kaloszami w ręce i bezmyślnym wzrokiem spoglądała na dyrektora. - Zrywa mi pani zajęcia w szkole! - zasyczał dyrektor, potrząsając krzywą grzywką. - Proszę wyjść na korytarz! Nic nie rozumiejąc, jak we śnie, Zoja Nikołajewna wyszła na korytarz z kaloszami. Dyrektor zamknął drzwi klasy - dzieci, pozostawione sobie, od razu zaczęły hałasować. - A co to znów za kalosze? - zapytał dyrektor ze wściekłą twarzą. - Jednego chłopca - wybełkotała Zoja Nikołajewna - wie pan, on... - wybałuszyła oczy - jest święty... Dyrektor wyjął z rąk Zoi Nikołajewny malutkie kalosze, położył na szerokiej dłoni, w zamyśleniu przyjrzał się ich płóciennemu wnętrzu. - Zoju Nikołajewno! - powiedział, wydychając jej prosto w twarz ostry smród z męskich ust. - Tak dłużej być nie może. Mam trzynastometrowy pokój. W samym centrum. Niech się pani do mnie przeprowadzi. Niech pani zostanie moją żoną. Zoja Nikołajewna słabo krzyknęła i spadła z drabiny strażackiej plecami w dół. o Nadeszły wielkie przemiany. Wyjechaliśmy do Paryża. Ojciec gotów był jechać choćby na stanowisko pierwszego sekretarza, ale Mołotow znów wypłynął i widząc w tym nieuzasadnioną degradację, kazał mianować ojca radcą ambasady. Kiedy tylko Stalina wystawiono w mauzoleum, dokładając do Lenina, tata wziął mnie tam ze sobą na specjalne zaproszenie: zwykłych obywateli jak na razie tam nie wpuszczano. Nie przeczuwając niczego złego, szedłem tanecznym krokiem jak na wesołą wycieczkę, ale kiedy zszedłem do marmurowej piwnicy, wpadłem na samo dno moich dziecięcych lęków. Stalin i Lenin byli w moim życiu pierwszymi nieboszczykami. Ale jeśli Lenin zachowywał się cicho, to Stalin po prostu cały tryskał śmiercią. Leżał na drugiego, piękny i straszny, a potem długo śnił mi się po nocach na. Zmianę z czaszką i kośćmi na słupie koło daczy. Doznałem tak silnego wstrząsu, że już później w Paryżu ze łzami odmawiałem zwiedzania grobowca Napoleona w Pałacu Inwalidów, bojąc się, że on też leży tam w otwartej trumnie. - Jak konkretnie wyobrażałeś sobie komunizm? Ojciec milczał. - Wierzyliśmy, że to najlepsza forma organizacji ludzkiego życia. Najsprawiedliwsza. Oparta na zasadach, uznanych przez wszystkich ludzi l nawet przez religie. Tata nie miał stosunków dyplomatycznych z Bogiem. Nigdy nie wchodził do cerkwi, nawet jeśli była zabytkiem. Widzę, jak stoi koło kruchty cerkiewnej w Pieriediełkinie, na zimnie, w blasku kopuł, pociąga nosem, jest w palcie z karakułowym kołnierzem, w karakułowe) czapce. Rozmawia z przyjacielem, pogodnym Gubermanem (zadziwił wszystkich swoim samobójstwem: powiesił się na drzwiach). Przy okazji, ojciec nigdy nie był antysemitą, nigdy w życiu nie pozwolił sobie powiedzieć o Żydach tego, co z reguły Rosjanin nosi na sercu. Mama z ciekawości zaszła do cerkwi razem z przyjaciółką Jeleną Nikołajewna, czyli Lelikiem (też już świętej pamięci, w latach siedemdziesiątych w Paryżu zwariowała od zachodniego życia w dostatku i potem długo się leczyła) - mamie wolno, ale ojciec nigdy nie zachodził - wrogie terytorium. W naszej rodzinie uważano rozmowę o Bogu za nieprzyzwoitość i wstyd. Bóg - to przesądy i głupota. W życiu rodziców Bóg pisany był małą literą. - Może mi jeszcze powiesz, że wierzysz w Boga?! - zaciekle walczyła z moim słownym dysydenctwem mama, wnuczka duchownego, który specjalnie zaszył się na wsi, żeby nie narażać rodziny. W latach pierestrojki, kiedy się zestarzała, osłabiła swoją bezbożność, ale nabrała przekonania, że ja i Bóg to sprzeczność. - Jakie to zasady? - ojciec kontynuował rozmowę o komunizmie. - Troska o człowieka. Człowiek nade wszystko. Braterstwo. Przyjaźń. Bezpłatna służba zdrowia. Bezpłatna edukacja. Człowiek przed kolektywem odpowiada za swoje zachowanie, za swoją pracę. Byliśmy wychowani „w zaciśniętej garści”. Jeśli ktoś oddawał się rozpuście, wiedział, że będzie za to odpowiadać na zebraniu partii. Większość znajomych ojca była wyjątkowo nieśmiała, rozpusta im nie w głowie. Starszy sekretarz Mołotowa, Borys Podcerob, kiedy w młodości zaprosił dziewczynę na randkę, niepostrzeżenie zsikał się w spodnie, wstydząc się przyznać, że musi do toalety. Oczywiście były wyjątki. Najbliższy przyjaciel mojego ojca, obrotny l mądry Andriej Aleksandrow, który znał na pamięć Fausta po niemiecku i którego później (został wpływowym sekretarzem Breźniewa) Amerykanie przezwali rosyjskim Kissingerem, przychodząc do nas w odwiedziny, nie tylko niezmiennie cytował Goethego, ale i podszczypywał gosposie, doprowadzając mamę do rozpaczy. Kiedyś odkryłem rosyjskiego Kissingera w zamkniętej szafie na ubrania w moim dziecięcym pokoju, namiętnie całującego się z własną żoną. Życzliwie zamachali do mnie rękami. Z jeszcze większą namiętnością wraz ze swoją młodą żoną zaciągnął mnie do swojej sypialni w prestiżowym domu naprzeciw Telegrafu, żebym obejrzał dobrą kopię Danae Rembrandta. Zapachniało gruppensexem. W rezultacie pokazali mi tylko swoje rozebrane zdjęcia, rozsypując je na staroświeckim stole. Dla ojca zawsze istotne były słowa skromność i dyscyplina. - Nasza klęska ma globalne znaczenie dla ludzkości - powiedział ojciec. - Światowa katastrofa projektu filozoficznego. Stracone nadzieje. Innym razem jednak, w czasie spaceru nad podmoskiewską rzeczką Istrą, był w bardziej optymistycznym, typowym dla siebie nastroju: - Same (komunistyczne) idee są niezłe. Doświadczenie pokazało, że w warunkach Rosji nie jesteśmy na to gotowi. Tak jak dzisiaj nie jesteśmy jeszcze gotowi na demokrację. Ale doświadczenie nie poszło w las. Kiedyś ludzkość może powrócić w nowych formach do tej (komunistycznej) sprawy na wyższym moralnym poziomie. Swego czasu, jeszcze za Stalina, moją babcię oszukano przy kasie w domu towarowym. Była zaskoczona: - Jak wy się nie boicie mnie oszukiwać, kiedy mój syn pracuje na Kremlu? Kasjerka gotowa była oddać jej cały swój utarg. o Stalina można nazwać na sposób rosyjskiej zabawki: Stalin-wstańka. Stalin - to twórca totalitaryzmu magicznego. Rosja nie lubią zagadki. Stalin zadał im zagadkę. Stalin jest całkowicie hermetyczny, zamknięty na głucho, jak łódź podwodna. To nasza żółta łódź podwodna. Nigdy nie powiedział, czego tak na prawdę chce. Pośmiał się ze wszystkich i umarł niepoznany. Niezliczone książki liberalnych historyków o Stalinie kreślą wizerunek tyrana. Ale to właśnie Zachód pomógł rosyjskiej rewolucji stanąć na nogach, ugruntować się, zwyciężyć w wojnie domowej, rozbił rosyjską emigrację, skojarzył Stalina z Hitlerem, a później wydał Sowietom prawie wszystkich rosyjskich uciekinierów. Istniejemy w wolnej przestrzeni, uwolnionej od moralnej krytyki Zachodu. Musimy zrozumieć samych siebie w swoich własnych kategoriach. Zapędzaliśmy się w takie światy, w których nikt jeszcze nie był. To nieludzkie wymiary. To tożsamość spraw biegunowo przeciwnych. Nasz powrót do systemu normalnych wartości jest praktycznie nierealny. My tylko imitujemy zdrowy rozsądek. Dorosłem i coś zrozumiałem: dla Zachodu i większości rosyjskiej Inteligencji Stalin - to jedno, a dla wielu milionów Rosjan - drugie. Oni nie wierzą w złego Stalina. Nie mogą uwierzyć, że Stalin kogoś tam dręczył i zamęczył. Naród chomikuje postać dobrego Stalina, wybawcy Rosji i ojca wielkiego narodu. Mój ojciec szedł razem z moim narodem. Nie obrażajcie Stalina! Innego Napoleona tajgi, innych komunistów i innej babci nie mam i nieprędko będę miał. Wyjmuję z rodzinnego pudła różne figurki z owalnymi służbowymi metryczkami. Metryczka - ogólnoświatowa ewidencja i kontrola. Solipsyzm - brak dziecięcej traumy. Z czystego przypadku. przeistaczałem się w miarę wszechrzeczy. Oto Stalin, za nim Mołotow, Beria, Mikojan, inni członkowie Biura Politycznego, oraz sławni obcokrajowcy: de Gaulle, Ribbentrop l Maurice Thorez, tańczy dla mnie nauczyciel tańca Enver Hodża. Zgodnie ze swoimi doktrynami albo wbrew nim istnieją wyłącznie dla mojej satysfakcji. W samej głębi są przecież moim tworem, a więc są do głębi nieprawdziwi. (Jak ten Hindus koło lotniska w Varanasi, z wąsami szerszymi od dziobatej twarzy i z przedpotopowym karabinem - w chudziutkich rączkach, który wykonał groźny gest, kiedy przez pomyłkę wszedłem do zamkniętej strefy jakiegoś tam oleistego gówna, otoczonej bambusowym częstokołem. Patrzyłem na niego l nie mogłem uwierzyć, że zdolny jest wyrządzić mi jakąś realną szkodę.) Wszystko to skończyło się niewłaściwie. Domyślałem się solipsystycznych rytuałów. Oddawałem cześć solipsystycznym bożkom. Poprzysięgłem nie wygrywać z ojcem w jego ulubione gry, szczególnie w tenisa - nie pomogło. Kruchość bytu objawiona jest nam naocznie na moim rodzinnym przykładzie. Skorupa pękła. Hindus wyszedł za nawias, wystrzelił - co za kurwa! - w gorące powietrze. Metryczki się rozsypały. Nawet babcia się zbuntowała przeciwko wyznaczonej jej przeze mnie roli. Anastazja Nlkandrowna okazała się bardziej długowieczna od ZSRR. Przed śmiercią wyznała mi, że zawsze uważała Lenina za „złego człowieka”. - Czemuś nie powiedziała mi tego wcześniej? - zapytałem. - Nie chciałam zniszczyć cl życia - odparła babcia ochrypłym głosem, uciekając się do teatralnej intonacji. Nie wiedziała, że zniszczyłem sobie życie i bez jej pomocy. Ukrywaliśmy przed nią rodzinną katastrofę jak nieprzyzwoitą chorobę. Nie wiedziała, że w 1979 roku, gone with tne wind do samizdatu, mimo woli politycznie zabiłem własnego ojca (z pewnością w tym momencie ożywią się freudyści). Jest też jednak dobra wiadomość: sumienie istnieje. W Rosji trzeba długo żyć, żeby do czegoś dożyć. Ale sumienie śpi twardym snem. Negretos Hypnos to jego bóg-dowódca. Coś mu się śni. Ciąg dalszy nastąpi. Bo i czym jest Rosja, jeśli nie snem sumienia? 3 Od dawna wątpię w rozum pisarzy. Mało który pisarz wydaje mi się mądry. Wygląda na to, że najlepsi rosyjscy pisarze - Gogol i Platonów - cierpieli na idiotyzm. Tołstoja i Dostojewskiego trudno podejrzewać o umysł filozoficzny. Czechów - agnostyk - na szczęście nie pozwalał sobie na zbyt wiele przemyśleń. Nabokov też nie był za mądry. Puszkin ze swoim stwierdzeniem, że poezja powinna być głupawa, był bliski sedna rzeczy. Z dzisiejszych pisarzy rosyjskich chyba tylko Bitów potrafi ruszyć głową. Pamiętam przyjemne zaskoczenie kolacją w towarzystwie Phillpa Rotha w Connectlcut. Brodski też zrobił na mnie wrażenie mądrego człowieka, ale, szczególnie pod koniec, miał w sobie zbyt dużo literackiego generalstwa, co kłóci się z rozumem. Krótko mówiąc, mądrych pisarzy jest nie za wielu, a porównać mam z kim. Miałem szczęście i spotkałem w życiu dwóch cudownie mądrych ludzi: Alfreda Schnittke i Aleksieja Łosiewa. Ten ostatni kiedyś nocą w swoim domu na Starym Arbacie powiedział mi, że filozof w jednowymiarowej przestrzeni powinien mieć dwuwymiarowy umysł, a w dwuwymiarowej - trójwymiarowy. Łosiew posiadał umysł czterowymiarowy. Twórczość to nic innego, jak przypominanie o stworzeniu. Aby stać się nowym „przypominaczem”, należy dostąpić za szczytu bycia wybrańcem, a żeby zrozumieć, jak się rodzi ta misja wybrańca, której sens nie do końca jest jasny, ale bez wątpienia bliski walce z entropią, potrzebny jest właśnie ów czterowymiarowy umysł, zdolny objąć to, co nieobjęte - z punk tu widzenia zdrowego rozsądku. W literaturze, rzecz dziwna, tym co nieobjęte są nie zjawiska kosmiczne, ale szczegóły. Dlatego właśnie pisarze w swoich autobiografiach ponosili fiasko, opisując kształtowanie się własnej osobowości twórczej. Brakowało im dodatkowego wymiaru, wykręcali się proroctwami i iluminacjami. Chcę dokonać tego, co praktycznie niemożliwe. Mój pierwszy list z Paryża do babci, wysłany pocztą dyplomatyczną: Paryż, 13 września 1955 roku Kochana babciu, dzień dobry! W Paryżu jest dużo samochodów, ale w ogóle nie ma czarnego kawioru. Bo tęsknię po tobie (sic!). U nas wszystko w porządku. W poniedziałek tata kupił mi czechosłowacką rakietę do tenisa. Dzisiaj grałem z tatą w tenisa. Już mi trochę wychodzi. Czasem chodzę na lekcje. Nasza szkoła znajduje się koło Lasku Bulońskiego. W klasie jest niewielu uczniów. Moja nauczycielka nazywa się Kiryła Wasiliewna. Jaka jest pogoda w Moskwie? W Paryżu był straszny upał, ale teraz pogoda nieszczególna. Co prawda deszcz pada bardzo rzadko. Napisz, proszę, do mnie. Całuję Cię bardzo mocno Twój wnuk Wiktor o Lasek Buloński - to żaden lasek. Pola Elizejskie - to żadne pola. Pod koniec sierpnia przyjechaliśmy pociągiem do Paryża z przesiadką w Pradze. Radca ambasady Anikin czekał na nas na gare de l’Est, tam gdzie mgła zmieszała się z parą parowozów. Nieufnie przyjrzał się mamie, ubranej w wytworną czarną sukienkę w białe paski l przeraził się jej sandałami na płaskim obcasie. Zapakował nas razem z walizkami do samochodu i pojechaliśmy przez miasto do ambasady. Paryż przywitał nas tropikalnym skwarem. Mama nie przestawała się dziwić: - Wszyscy są ubrani plażowe, w szortach! Nie wiadomo dlaczego w samochodzie panował podniosły nastrój. Wszyscy zamilkliśmy. Ubranie kleiło się do ciała. Mała małpa, też jechałem w podniosłym nastroju. Przejeżdżając, jak się można domyśleć, przez place de la Concorde, mama odwróciła mi głowę w prawo. - Widzisz, to Pola Elizejskie. Przechyliłem się, wysadziłem głowę przez okno po jej stronie. Przede mną biegła w górę ulica z samochodami i drzewami po bokach, w dali zwieńczona niewielkim łukiem. - Gdzie? - Tam, wprost przed tobą! Co sił wpatrywałem się w ulicę, w łuk, bardzo chciałem zobaczyć pola, ale nic nie widziałem, czym coraz bardziej wprawiałem mamę w zakłopotanie. Widziałem tylko jasnoszarą mgiełkę skwaru na granicy słonecznej pogody. - Gdzie? Gdzie? - No nie kręć głową! - Nie kręcę. - No co, widzisz? - Tak! Mój Paryż zaczął się od kłamstwa. Mama z ulgą zostawiła mnie w spokoju. Pomyślałem, że pewnie za tym łukiem zaczynają się pola, których nie zobaczyłem, bo ulica szła pod górę. Jak więc mama je dojrzała? Tata z bezużytecznym kapeluszem w ręce też chyba ucieszył się z mojego „tak”, bo na przednim siedzeniu kiwnął głową i z troską zapytał Anikina: - Jaki mają do nas stosunek? To pytanie stało się jego tradycją; skądkolwiek później przyjeżdżałem, tata z niekłamaną troską pytał mnie: - Jaki mają do nas stosunek? (Zawsze miałem ochotę szczerze odpowiedzieć: chujowy. Chujowy w Japonii i na Ukrainie, chujowy w Polsce, Francji, Finlandii, Węgrzech, USA. Tylko w Serbii niechujowy). - W dwóch słowach nie da się powiedzieć - z uśmiechem odpowiedział radca. Pola Elizejskie. W mojej głowie pojawiły się pola kartoflane, niekończąca się fioletowa przestrzeń kwiatów kartoflanych o strategicznym znaczeniu dla kraju, do którego właśnie przyjechaliśmy, być może centrum francuskiego świata, żyjącego ze sprzedaży kartofli l bardzo z nich dumnego. Widziałem setki zapracowanych Francuzów na polach, idących wzdłuż ulicy z motykami, grackami i grabiami, przechodzących pod Łukiem, żeby zająć się uprawą ziemi. Ta wizja do dziś mnie nawiedza, kiedy idę Polami Elizejskimi, myśląc, że być może naprawdę tam za Łukiem są pola kartoflane. o Ojciec strzyże trawnik na daczy w osiedlu dyplomatycznym Połuszkino, gdzie każdy dom jest odbiciem kraju, w którym pracował dyplomata. Jedni wznieśli, jeszcze w czasach radzieckich, solidne niemieckie domy, inni - kalifornijskie, jeszcze inni - bułgarskie albo rumuńskie, kolejni - czerwone drewniane w skandynawskim stylu. Rodzice pobudowali coś na kształt alpejskiej drewnianej chaty. Brakuje tylko w osiedlu chińskich pagod i rosyjskich dacz. Gdyby ojciec nie pojechał do Paryża, tylko do innego kraju, moje życie potoczyłoby się Inaczej. Żadnemu Rosjaninowi nie starcza ciepła. Ale są dwa sposoby walki z geografią: znaleźć przyjaciół i napić się wódki. Do tego Rosjanin ma swoje tropiki: łaźnia parowa, przybytek czerwonolicych diabłów, pocących się na pryczach z brzozowym wiankiem przed rozpalonym piecem l anioły zawinięte w białe prześcieradła, pijące zimne piwo pod parówkę. Kiedy się leci z Ameryki przez biegun północny do Moskwy, samolot zaczyna zniżać się już na krawędzi Oceanu Lodowatego. Rosja to piękność w śniegach i futrach, ale Rosjanin nie chce uznać siebie za człowieka Północy, pomimo białych nocy w Petersburgu i zorzy polarnej Murmańska, Syberii i tajgi. Północ to Finlandia, Norwegia, w końcu Jakucja, ale Rosja - to duchowe centrum świata przesunięte w stronę kręgu polarnego. Rosja wbrew własnej woli zaszyła się na Północy, ratując się przed najazdami południowych koczowników stepowych we wczesnym średniowieczu. Wciąż czeka na swój powrót do ciepłego łona cywilizacji. Doznałem szoku klimatycznego. Paryski klimat bardzo mi odpowiadał. Podobał mi się grudzień, w którym kwitły róże. Na cale życie przyśniły mi się platany i kasztany. Paryż urzeka swoim klimatem. Tutaj klimat jest beztroski. Śnieżna pustynia Rosji porasta bukszpanem z Ogrodu Luksemburskiego, który przeistacza się w zapach moich lat chłopięcych, wizytówkę mojej odmienności. Przejeżdżając przez Niemcy i Belgię w staromodnym radzieckim wagonie pociągu dalekobieżnego zawsze człowiek odczuwa nienaturalne zachmurzenie nieba, niestabilność pogodową, ale wystarczy przekroczyć francuską granicę, a na niebie rozlega się niedosłyszalny wybuch, chmury rozlatują się w różne strony, horyzonty się poszerzają, niebo ulatuje do góry, potężnieją strzeliste topole, a w szybę przedziału uderza słońce. W Paryżu nie ma kurortowej, palmowej jednoznaczności Południa. Gdybym mieszkał w Rzymie, zostałbym hedonistą, w Berlinie - ekscentrykiem, w Nowym Jorku - sowieckim urzędnikiem, ale tylko Paryż mógł stać się moją drugą ojczyzną. Z małoludnej wysepki moskiewskiego młodzieńczego raju przewieziono mnie do tradycyjnego prawdziwego raju, wysławianego, odbudowanego i wtedy jeszcze, w połowie lat pięćdziesiątych, niewykastrowanego, żywego i realnego. W tamtym Paryżu jeszcze wielu białogwardzistów było taksówkarzami i mówiło nieistniejącym już ptasim narzeczem; dla ludzi radzieckich podróż taksówką nie była całkiem bezpieczna. Mało co rozumiałem, ale dużo odczuwałem, wchłaniałem przez skórę. Nie tańczyłem w tym roztańczonym Paryżu na balas populaires, nie chodziłem do knajp jazzowych, nie zaliczałem do ochrypnięcia zamorskiej nowinki - rock and rolla, nie siedziałem w kawiarni z jednookim Sartre’em. Ale przeistoczyłem się, nawet tego nie podejrzewając. Przeistoczyli się również moi rodzice. o Niby we śnie widzę, jak zmieniają kostiumy niczym w teatrze. Wszystko zaczyna się od zmiany kostiumu. Mama nagle odkrywa ręce i szyję. Młodnieje w oczach, włosy się jej kręcą. Zamiast wysokiej fryzury, która czyniła ją zdziwioną i zatroskaną, nosi teraz krótkie włosy. Jej przedparyskie fotografie były świadectwem orientalności Rosji, Scytów Błoka z wystającymi kośćmi policzkowymi i skośnymi oczyma - tutaj - w Paryżu ta orientalność przybrała miękkie słowiańskie rysy. Mama zakłada modne żółte, niebieskie, rozkloszowane spódnice, obcisłe bluzki. Po jej ponurych jesionkach, monotonnych sukienkach, uszytych przez żywy relikt NEP-u - krawcową Polinę Nikanorownę - wydają się wyjątkowo kolorowe, pstrokate jak pola pod Paryżem, po których biegam, zbierając z mamą i nową gosposią Kławą (Marusi Puszkinej nie puszczono do Paryża: w dzieciństwie znalazła się pod niemiecką okupacją w pobliżu Wołokołamska) czerwone maki z czarnymi środkami. Najbardziej lubimy zrywać maki. Zmuszamy tatę, żeby zatrzymał samochód na poboczu: jego szary olśniewający peugeot-403 z żółtymi reflektorami, mrugającymi kierunkowskazami (niektóre paryskie samochody miały jeszcze wtedy klerunkowskazy-strzałki, wyskakujące jak złamane skrzydło - ślepa uliczka cywilizacji) l zieloną z czerwonymi cyframi, dyplomatyczną tablicą rejestracyjną, wzbudzającą ciekawość u wówczas jeszcze ciekawskich Francuzów, czynił nas wybrańcami nawet w Paryżu. Tablica kryje w sobie boskie możliwości. Samochód można zaparkować choćby w poprzek drogi - policjanci traktują człowieka uprzejmie, jak króla. Ale jeśli już posunąć się do ostateczności, to z taką tablicą można nawet potrącić, przejechać, zabić na miejscu - l nic, najwyżej odeślą człowieka do Moskwy. Te możliwości omawiam z radzieckimi chłopaczkami na kamiennym podwórku ambasady l w głowie mi się kręci na myśl o potędze i bezkarności mojego taty, czego on najwyraźniej nigdy nie był świadom. A na razie przeskoczyliśmy przez rów przydrożny l wdrapujemy się na wzniesienie po maki. Tata zakłada modne spodnie. Koszulę z krótkim rękawem i rozpiętym kołnierzykiem - w wolne dni na francuską modłę nie wpuszcza jej w spodnie. Zaczyna też inaczej się czesać, do tyłu i na bok, zostawiając więcej włosów po bokach jak francuski aktor. Kupił już sobie duże ciemne okulary, mama też nabyła okulary przeciwsłoneczne: fasonowe, lekko spiczaste, z inkrustacjami, ale nie manieryczne. Rodzice zgodnie zmieniają zegarki na nadgarstkach: mama teraz ma całkiem malutki, podłużny. We Francji mama zaczęła inaczej niż w Moskwie pachnieć. Kiedy przychodziła powiedzieć mi „dobranoc”, inaczej pachniały jej ręce, skóra twarzy. W nowych zapachach pojawiła się jakaś delikatna, nierosyjska obcość. Mama stała się mniej otyła, mniej podobna do swojej mamy, mniej się garbiła, znacznie schudła, zmieniła sposób poruszania się - w ogóle mama stała się żwawa i lekka, z łatwością znikała mi z widoku. Żegnając się ze mną na noc, nie przesiadując za długo, na pocieszenie poklepywała mnie po ręce, redukowała długo oczekiwaną przeze mnie nocną rozmowę do „no, śpij” l lekko podrywała się z kanapy, na której spałem w dużym pokoju. To był jej pierwszy długi pobyt za granicą. Japonia się nie liczy. Przyjechała do Japonii podczas wojny, jako patriotka odmawiając pracy w Nowym Jorku, z rekomendacji GRU, [GRU - Gławnoje rozwiedywatielnoje uprawlenije Giensztaba, Centralny Zarząd Wywiadu Sztabu Generalnego] jako kandydatka na szpiega. W kancelarii attache wojskowego wyczytywała z gazet japońskich interesujące wywiad informacje. Uparta dziewczyna, nauczyła się języka japońskiego, żeby jako pierwsza z radzieckich obywateli dowiedzieć się (przeczytała o tym w „Monitorze Rządowym”) o egzekucji Richarda Sorge. Jeszcze nie wiedziała, kto to taki, ale widząc, jak rosyjscy wojskowi zaczęli biegać po ambasadzie, zrozumiała, że wydarzyło się coś istotnego. Naprzeciw ambasady radzieckiej wisiał napis po japońsku: „Wszyscy obcokrajowcy - to szpiedzy”. Mamę oburzała nietaktowność tego napisu. Oburzała ją także nietaktowność Japończyków, którzy wprost z łaźni szli przez Tokio w rozwiązanych kimonach, demonstrując organy płciowe, a ich żony ledwie za nimi nadążały. Później, już w Moskwie, była obecna na przesłuchaniu niemiecko-rosyjskiej pary małżeńskiej, kolegów Sorgego, których po wojnie przekazano z japońskiego więzienia do ZSRR. Rosjanka. \v japońskim więzieniu zaczęła sypać, teraz więc para czekała na egzekucję. Można sobie wyobrazić, jak patrzyli na moją przyszłą mamę, która wciąż pracując dla GRU, zapisywała ich zeznania. Zamiast stracić, wysłano jednak tę parę cichaczem do Niemiec Wschodnich, które wiele lat później uczyniły z nich bohaterów. Po ślubie ojciec od razu przeniósł mamę w znacznie bezpieczniejsze miejsce, do MSZ-u, do Wydziału Prasowego. W Paryżu mama nie musiała kryć się w bunkrze ambasady. Była żoną attache kulturalnego. Jej zadaniem było ładnie się ubierać, chodzić na przyjęcia, rozmawiać z Aragonem, Yves’em Montandem. Rodzice zaopatrują się we wszelkie możliwe urządzenia, rzeczy podobne do zabawek: mama kupuje czerwony neseser z kolorowym warkoczem nitek, rozmaitymi nożyczkami, złotym naparstkiem, suszy włosy suszarką; tata goli się maszynką elektryczną Phillpsa z kółeczkami. Zazdroszczę - chcę się w to bawić. Na poważne rządowe przyjęcia tata zakłada smoking z białą muchą. Ma całą kolekcję spinek. Rośnie ilość krawatów. Mama stoi przed lustrem w koronkowej złoclsto-czerwonej sukni do ziemi. Ojciec pogania: „Trzeba już jechać”. Uwaga! Ktoś robi im zdjęcie w Pałacu Prezydenckim. Mama lekko odchyliła głowę, tata z ogładą spogląda przed siebie. Superrodzice. Mieszkamy w siódmym arrondissement, w okazałej willi, po podwórzu biegają rozczochrani rosyjscy szoferzy, przed bramą parkuje ZIS z czerwoną chorągiewką, na ganek wychodzi ambasador Winogradow, a rodzice uczą mnie, na wypadek ostateczności, gdybym się zgubił, adresu naszej ambasady: rju de Grenel, suasant-dlz-nef. Po ambasadorskim ogrodzie biega czarny pies ambasadora Czemomor, który zresztą okazał się suką. W sadzawce pływają złote rybki. W naszej jadalni stoi prawdziwy kominek z wysoką marmurową konsolą; co prawda, nie działa. Zmieniam się w oczach. Począwszy od bielizny. Miejsce spodenek do kolan zajęły białe majtki, przypominające slipy z rozcięciem z przodu na zakładkę - za te majtki jeszcze mi się później oberwie w Moskwie - i prawdziwe szorty przed kolana. Mam na sobie granatowy bawełniany sweter, o którego samym istnieniu Moskwa usłyszy dopiero w latach dziewięćdziesiątych, i kurtkę z naszywanymi kieszeniami. Wychodzimy z mamą z ambasady, skręcamy na prawo, mijamy kilka domów: ja również strzygę się w prawdziwym paryskim salonie fryzjerskim z zaskakująco miękkimi fotelami. Rodziców pociąga francuski styl. Są młodzi, przystojni, stworzeni do niego. Ale jeśli dobrze się ubieramy, to mówienie o tym jest w złym guście. W rodzinie funkcjonuje zakaz: modnisiostwo zostało uznane za odrażające. Moi rodzice stopniowo zaczynają wyglądać jak obcokrajowcy. Obcokrajowiec to wróg. Tata pracuje na terytorium wroga. W Paryżu mieszkają sami obcokrajowcy. Wszędzie można kupić zakazane w Moskwie zagraniczne gazety, radio porusza zakazane tematy, w kinach pokazują zakazane filmy, powiewają straszne zagraniczne flagi. Radzieccy dyplomaci wyjeżdżają za bramę ambasady jak na wojnę. Mało kto wierzy, że wróci żywy do domu. Radziecki ambasador Pawłow, poprzednik Wlnogradowa, z dumą informował Moskwę, że w ciągu roku nie stracił ani jednego franka na przyjęcie w swojej ambasadzie Francuzów. Tata przyjechał do Francji w momencie, kiedy stopień szkodliwości obcokrajowców nieco się zmniejszył. Zmieniwszy się w turystów, całymi grupami napływali do Moskwy i Leningradu. Tata pomagał organizować te wyjazdy. Przyjechał do Paryża z radzieckim hasłem międzynarodowego odprężenia. Jednak dobre było wszystko, co osłabiało, kruszyło l podkopywało Zachód. To jasne, mój tata był prawdziwym dyplomatycznym terrorystą. Marzył, żeby Francją rządzili komuniści, żeby powstała Francuska Republika Socjalistyczna. Wątpię, by chciał pozbawić Francuzów pomarańcz i wina, stworzyć kolejki po camembert i mleko. O tym nie myślał. Tego wyobraźnia taty nie obejmowała. Głód w Paryżu, egzekucje, czystki powinni byli organizować inni ludzie, których zresztą nie lubił. Mój tata jest antyhistoryczny. Wszystko, z czym walczył, zwyciężyło. Wszystko, o co walczył, upadło razem z nazwą kraju, który go wysłał. Z jednym wyjątkiem. Ojciec był w ambasadzie attache kulturalnym, za jego kadencji zaczęła się wymiana kulturalna. Do Paryża zaczęli przyjeżdżać radzieccy muzycy, radziecki cyrk, Galina Ułanowa. Francuzi wyli z satysfakcji. Sale pękały w szwach. Rosyjscy emigranci siedzieli na koncertach i płakali. Emigranci są gorsi od obcokrajowców. Kiedyś byliśmy z rodzicami nad Morzem Północnym w Ostendzie, belgijskim kurorcie. Siedzimy sobie spokojnie w kawiarni. Piję kakao. Nagle - skandal. Jacyś mili ludzie, którzy całą rodziną siedzą w tej samej kawiarni, żądają od właściciela, by nas wyprosił tylko za to, że przyjechaliśmy z Moskwy: - To sowieccy mordercy! Właściciel nas nie wyprosił, sami szybko uciekliśmy. Nawet nie dopiłem swojego kakao. - Tato, a kogo myśmy zamordowali? - zapytałem na ulicy. Dzieli nas rów, dół grobowy, a w nim miliony istnień. Mój tata otwiera śluzy kultury. Ale tata nie przepada za kulturą, kultura wydaje mu się politycznym zaściankiem. Kultura - to wypoczynek, niedzielna wycieczka do muzeum. Marzy o tym, by zostać radcą politycznym, który pod kierownictwem ambasadora Winogradowa może w sposób konkretny zaszkodzić Zachodowi. Prawie nie znam swojego drugiego ojca, tego, który myślał językiem nienawiści, stosując leninowski słownik walki klasowej - ojca, który wypowiadał słowa: prowokacja, brudna kampania, oszczerstwa, pomagier, politykier. Jakże się radował, kiedy Chruszczow podczas podróży do Francji (1960) dociskał przedstawicieli francuskich władz w Reims, którzy nie chcieli głośno wypowiedzieć miana swoich zaciekłych wrogów. - No, kto walczył z wami na Wschodzie? - Nie pamiętamy. - Podpowiedzieć? Jak się nazywali? - Kto? - Faszyści! Rozbiegane oczy. Francuskie władze na czele z ministrem tchórzliwie milczą. Nie wiem, co się kryje w głowie taty. Uszczęśliwiony, opowiada mi, jak pracownik ambasady Niemiec Zachodnich próbował protestować przeciwko rozpalaniu nienawiści do jego kraju przez Chruszczowa i jego oficjalną delegację, do której ojciec nawet nie należał, ale którą gorliwie obsługiwał. Kiedy jednak wiceminister spraw zagranicznych, szef ojca - Siemionow, były komendant Berlina, który w dni wolne nosił kaszkiet i mrużąc oczy naśladował Lenina, zmuszał ojca wieczorami do czytania tegoż Lenina, i u Lenina właśnie kazał mu szukać odpowiedzi na pytania bieżącej polityki, ojciec z ołówkiem w ręku, obłożony bordowymi tomami z wytłoczonym profilem wodza, wyglądał jak zaszczuty uczeń, siedząc po kolacji w żółtym francuskim fotelu, wywiezionym z Paryża, w moskiewskim mieszkaniu na ulicy Gorkiego. o Wiem: mój tata to dobry Stalin. Każda rodzina to komórka partyjna. Ojciec - gospodarz, on - kocha, on - nienawidzi. Wszyscy Rosjanie byli dziećmi Stalina, toteż pozostali dziećmi. Nigdy nie widziałem ojca pijanego. Wytworne pijaństwo, słabość do whisky - to najbardziej rozpowszechniona choroba dyplomatów wszystkich krajów (włączając państwa muzułmańskie), a także ich żon. Zwykle kończy się to alkoholizmem na emeryturze. Ojciec lubił rosyjską wódkę, ale nigdy nie pił w rosyjski sposób, nie upijał się. Mógł zachomikować w szafie ćwiartkę i wypić tak, żeby nie zauważyła mama, która miała uraz z dzieciństwa przez ojca alkoholika, czuwała więc nad spożyciem alkoholu w rodzinie, ale nigdy nie przekraczał granic przyzwoitości. Nie umiem sobie wyobrazić, jak rzyga, nachlany wódą. Ileż to razy z mętnym wzrokiem przytulałem sedes, wywracając wnętrzności na drugą stronę - ojciec ani razu. Nigdy nie słyszałem z jego ust ani jednego przekleństwa. Nie używał nawet słowa gówno, a słowo kupa wypowiadał w rzadkich przypadkach. Opowiadanie o tym, jak uczył szkockich marynarzy wulgarnych słów, wydaje się nieprawdopodobne. Co prawda, ojciec przez całe życie nazywał z plebejska „kierowcę” - „szoferakiem” i wymawiał „renkom, nogom” (to ostatnie w dzieciństwie przykleiło się do mnie i długo nie chciało odkleić). Ale rodzice brzydzili się rosyjskim chamstwem, nie chodzili do rosyjskich knajp - dopiero we Francji zauważyli, że na świecie istnieje coś takiego, jak restauracja. o Paryż polega na jedzeniu. Cały przesiąknął jedzeniem. Jedzenie to jedyne zajęcie Francuzów Siedzą na dworze i jedzą, idą i jedzą. Leżą i jedzą. Do naszego życia zaczyna przenikać kuchnia francuska. Z kuchnią jest trudniej niż z ubraniem. Tata jest wyjątkowym konserwatystą kulinarnym. Dla niego nawet dziś pielmienie to kosmiczny Saturn pragnień. Krążą więc jak Saturn przez całe moje dzieciństwo: pielmienie - rytualna potrawa na urodziny taty (9 października), którą przygotowuje Kława. Od młodych lat Kława była prawdziwą rosyjską świętą, rozpływającą się bez reszty w swojej dobroci, istniejącą poza systemami politycznymi, bezinteresownym i oddanym naszej rodzinie człowiekiem o zadziwiających zdolnościach kulinarnych. Pielmienie Kławy były koronkowe, malutkie, kunsztowne. Ciasto na nie wykrawała w krążki kieliszkiem do wódki. Rozkładała krążki na drewnianych tacach, porządnie posypanych mąką, żeby plelmienie się nie przykleiły. Podczas gotowania, kiedy powoli wypływały na wierzch w wielkim garnku, następował uroczysty moment degustacji. Kława wynosiła do spróbowania na stół jeden jedyny pielmień, wyłowiony z garnka specjalną chochlą z małymi dziurkami. Tata smarował pielmień masłem, dmuchał, żeby się nie oparzyć, i wkładał do ust. - i jak? - niepokoiła się Kława. - Gotowe - cmokał ojciec. Nalewano wódkę do tych samych kieliszków, które uczestniczyły w powstawaniu pielmieni. Wódka pod plelmienie, w drodze wyjątku, lała się jak rzeka, ale nikt się nie upijał. Połączenie pielmieni z wódką stanowiło triumf niezwyciężonego rosyjskiego ducha, na równi z „katiuszami” l baletem Teatru Bolszoj. Już później w Moskwie, właśnie pod pielmienie, zacząłem pić wódkę z błogosławieństwem rodziny. Ojciec razem ze mną pochłaniał co najmniej setkę pielmieni w czasie jednej kolacji. Pielmienie były powiązane z platońską ideą rodzinnej wieczności: trudno było przypuszczać, że kiedyś nadejdzie kres rękodzieła Kławy. Pielmienie były gwarantem tego, że w naszej rodzinie nikt się nie zestarzeje, a już tym bardziej nigdy nie umrze. Nikt nie śmiał ich nazwać poufale „pielmieszkami”. Mama nie lubiła pielmieni. Po pielmienlach musieliśmy porządnie odsapnąć i długo pić herbatę z cytryną. Na deser nie można było patrzeć chociaż ciasto cytrynowe (przepis na nic mama zdobyła w Paryżu) było jedynym wyjątkiem od tej reguły. Do takich samych odruchów moskiewskiego atawizmu jak pielmienie, choć już bez rytualnego znaczenia, należały serdelki kupowane w paryskich sklepach - tylko tutaj były mniej smaczne w porównaniu do kremlowskich, mikojanowskich, mlecznych, za to ostre, trochę czerwonawe, jak sami Francuzi. Przeistoczenie zaczęło się od wina. Bezwiednie stoczywszy się do czasów przedrewolucyjnych, rodzice podciągali się do poziomu wyższego towarzystwa: zasmakowali we francuskich winach, które w rezultacie stały się rodzinnym wzorcem. Tata w sklepach winiarskich „Nicolas” zaopatrywał rodzinę w wina wytrawne, które, wyłącznie jako idea, w Moskwie tych lat uchodziły za herezję, kwasotę, paskudztwo. Przejście od słodkiego krymskiego portwajnu, madery, kseresu do bordeaux l burgunda stanowiło głęboki odwrót z radzieckich pozycji. Rodzice, winiarscy neofici, co niedziela kusili również mnie - najpierw z wodą. To - pierwsza komunia. Do wina na naszym stole zaczęły dołączać miękkie sery francuskie. Najpierw nieśmiałe, nie za bardzo cuchnące: camembert, caprices des dleux. W odróżnieniu od moskiewskich żółtych serów, można je było, wbrew wszelkim zasadom, jeść ze skórką. Następnie na nasz stół zaczęły docierać coraz agresywniej śmierdzące, przerażające Rosjan, napełniające nieznośnym aromatem lodówkę sery w rodzaju „Pont l’eveque”. W wojnie dwóch potężnych systemów gastronomicznych prowadzonej w naszej rodzinie można wydzielić etapy: atak, obrona i kontratak. W kuchni smaży się krwisty befsztyk. Razem z czerwonym winem wypiera kotlety mielone Kławy. Maszynka do mięsa milczy, ale nagle na lewej flance pojawiają się czarne suchary. Nie możemy się im oprzeć. Czarne suchary kojarzą się nam nie z katorgą, ale z nostalgiczną tęsknotą za chlebem borodinskim. Całą rodziną za nim tęsknimy. Babcia z Moskwy posyła nam przez okazję białe, szczelnie zaszyte woreczki czarnych sucharów z fioletowym napisem wykonanym ołówkiem chemicznym: Dla W. I. Jerofiejewa. Chodzimy, ssiemy je, ja i ojciec, drobią się nam w kieszeniach na miałkie okruszki. Za to bagietka z chrupiącą skórką, żyjąca jak jętka jeden dzień, podejmuje walkę i wypiera nacinaną moskiewską bułkę paryską za dwanaście pięćdziesiąt, l tylko moskiewskie kołacze, te damskie torebki osypane mąką, zachowują swoją odległą wyższość. Po jakimś czasie na stół podano pierwszą sałatę - śmierć sałatce „Stołecznej” z majonezem! - czyli tę właśnie zieloną sałatę z pomidorami i surowymi pieczarkami, skroploną oliwą z oliwek l octem winnym, wobec której Moskwa do tej pory pozostaje obojętna. Przeciwko Francuzom występują ogórki kiszone, ziemniaki gotowane na sypko, marynowane rydze, kapusta kiszona, łosoś solony - albośmy to nie Rosjanie? - zakąska obraca wniwecz napoleońskie plany, sałatkę z krabów z zielonymi ogóreczkami l groszkiem. Istne Borodino: mleczna prosięcina walczy z kaczą piersią. Wow! Ten rozdział trzeba pisać na czczo, żeby walka była prawdziwa, uczciwa i sprawiedliwa. Jednak największe zwycięstwo kuchni francuskiej w naszym domu - to pommesfrites. Do ich przygotowania zakupiliśmy specjalne naczynie, które ochrzczono rodzinnym neologizmem: nazwaliśmy pejritnica. (z czasem do języka rosyjskiego weszło jako „frytkownica”). Ziemniaki kroimy w paseczki, rzucamy na siatkę, a siatkę zanurzamy we wrzącym oleju. Cały dom pachnie frytkami. Befsztyk, frytki, bordeaux - stanowią wyzwanie nawet dla pielmieni. Rosyjskie smażone ziemniaki, wiecznie przywierające do patelni, schodzą na dalszy plan. Żyję, wyprzedzając czas o czterdzieści lat. Mama kupuje urządzenie do przecieranie pora. W domu wprowadza się nową zupę: poireawc-pommes-cLeterre. Z chrupiącymi małymi grzankami i śmietaną. W programie telewizyjnym „Smak” opowiadałem niedawno, jak ją przyrządzić, ale najwyraźniej kraj mnie nie poparł. Mama idzie dalej. Próbuje wszystkiego. Zajada się alzackimi ślimakami i klasyczną zupą cebulową (nie mylić z porową), lubi ostrygi, uwielbia wszelkie ryby, szczególnie solę z cytryną. Tata nie je ostryg. Jak Sobakiewicz z Gogola, wie, do czego są podobne. Miłość do kuchni francuskiej oddala więc mamę od taty, jej gastronomiczny liberalizm nie zna miary, z wyjątkiem żab, Mówi, że nieprzyjemnie pachną rybą, że to coś pomiędzy kurą a rybą, „śmiech bierze słuchać” (ulubione powiedzonko), że ich udka są delikatne i soczyste, ale być może przemawia przez nią rosyjskie obrzydzenie. Właśnie na żabach potykają się rosyjscy gallomani. Rozumiem wściekłość moich niedożywionych, niedopieszczonych rodaków, którzy w tym momencie wrzasną: do dupy (a właśnie, tego słowa tata też nie używał) z twoimi żabami! Budzę w nich szczerą, głęboką nienawiść. W swoim pokaleczonym życiu znaleźli sens bez żab i poireawc-pommes-de-terre -i pozostali mu wierni. Byli w stanie wszystko sobie wyjaśnić l uzasadnić. Cieszę się, że im się udało. Staram się trzymać od nich z daleka. W sferze kultury mam podwójne obywatelstwo. Złożyła się na nie semiotyka życia codziennego, niewidzialne drobiazgi, które weszły mi w krew. To właśnie podwójne obywatelstwo daje mi prawo stwierdzić, że Rosja nie należy do Europy: ma inną, częstokroć wrogą Europie naturę. Obok naszej rodziny mieszkają setki ludzi radzieckich: w ambasadzie, w biurze radcy handlowego, w konsulacie, w innych radzieckich instytucjach. Oni również chodzą po Paryżu i nawet coś sobie kupują. Ale ich głównym celem jest uciułanie grosza. Oszczędzają na wszystkim. Spoglądając wstecz, człowiek się zastanawia: dlaczego to właśnie moi rodzice się przeistoczyli, wchłonęli w siebie Europę, a inni (w przytłaczającej większości) pozostali tacy, jak przedtem, ubrani, jak w Moskwie, strzygli się po kolei na taborecie w kuchni, palili podłe radzieckie papierosy (tata wtedy jeszcze dużo palił, ale od razu przeszedł na francuski tytoń i palił tabac de troupe - mocny galijski żołnierski tytoń)? Skąd u rodziców podatność na przemiany? Wiele lat później różni ludzie lubili mi powtarzać dwie rzeczy: mój bunt to wynik braku miłości (ze strony mamy), a moje spojrzenie na świat wzięło się z paryskiego dzieciństwa. Stwierdzenie pierwsze to bzdura: mamina histeria z powodu takiego gamonia jak ja, rozbudziła moje zbyt głęboko ukryte zdolności, wybiła mi z głowy lenistwo. Z czasem coraz doskonalszy, godny podziwu talent mamy do mówienia bliskim (l nie tylko) świństw prosto w oczy często szokował jej synowe, ale mnie postawił na nogi. Stwierdzenie drugie to czysta prawda. Jest w niej zresztą pewien indywidualny rys. Skoro już mowa o dzieciach, a nie o dorosłych, było nas - w radzieckiej szkole koło Lasku Bulońskiego - nie tak znów mało. Ale nikt tak jak ja nie zaraził się Paryżem. W późniejszym czasie tych małych radzieckich Paryżan prawie nigdzie nie spotykałem, a tych dwóch czy trzech, których spotkałem, w żaden sposób nie mogę posądzić o zdradę ojczyzny. Jeśli moi rodzice przeistoczyli się w Paryżu, to ja, obawiam się, poszedłem o krok dalej. W Paryżu zdradziłem ojczyznę na całe dalsze życie. Zdradziłem nie moją dziecięcą Moskwę, istniejącą tylko dla mnie, ale kraj, w którym w końcu nigdy nie poczułem się jak swój, chociaż początkowo bardzo chciałem. Zdradziłem ojczyznę, nie zauważając tego: lekko l swobodnie. o Do tej pory nie rozumiem, jak to się stało. Prawdę mówiąc, zapadło we mnie bardzo mało Francji. Mieszkałem na samym jej brzeżku, ale całkiem mnie wchłonęła, zatopiła. Jako attache kulturalny, ojciec miał możliwość samodzielnego podróżowania po kraju. Jeździliśmy do Cannes na festiwal filmowy. Po drodze spaliśmy w małych francuskich hotelikach. Na śniadanie jedliśmy croissanty, konfitury truskawkowe albo brzoskwiniowe, piliśmy cafe-au-lalt. To wystarczało. Uczyłem się w radzieckiej szkole podstawowej w Paryżu. Bardzo dziwne, nieformalne miejsce, gdzie w jednej sali prowadzono lekcje dla dwóch klas: pierwszej z trzecią, a w innej - drugiej klasy z czwartą. Kiedyś odwiedził nas Walentin Katajew o twarzy z przyjacielskiej karykatury (wtedy lubiono robić pisarzom takie karykatury). Widocznie kazali mu przyjść. W klasie panował cichy gwar, ale ja podparłem skroń pięścią i zacząłem go uważnie słuchać. Autor Syna pułku opowiadał o czymś, co przypominało długiego czarnego kota: - Tylko wy tego jeszcze nie zrozumiecie. Zapamiętałem kota i „nie zrozumiecie”, reszta wyleciała z pamięci. To był pierwszy pisarz, który przypadkowo wtargnął w moje życie z długim czarnym kotem. Dwie nauczycielki przez pół lekcji zajmowały się młodszymi, pół lekcji - starszymi. Dwójek w ogóle nie stawiały. Kiryła Wasiliewna była nie tylko nauczycielką, ale też dyrektorką. Skrycie się w niej kochałem. Nie tylko w niej. Byłem też skrycie zakochany w bezimiennej dziewczynce starszej ode mnie o rok. Kiedy dziewczynka wyjechała, skrycie zakochałem się w innej, też bezimiennej, znów starszej ode mnie o rok. Na podwórzu ambasady na rue de Grenelle pod stawiano szkolny autobus. - Krawaty zdjęte? - pytał kierowca. Chodziliśmy w czerwonych krawatach, ale na czas przejazdu do szkoły (przez cały Paryż) kazano nam je zdejmować: ambasada bała się prowokacji wobec radzieckich dzieci. Początkowo miałem nieprawdziwy krawat, nieprawdziwej ciemnoczerwonej barwy, który Kława uszyła z francuskiego materiału. Przypominał raczej kowbojską chustkę na szyję. Kiedy w końcu babcia przysłała mi z Moskwy prawdziwy krawat - to było święto. Nigdy nie dbałem tak o krawat pionierski, jak w Paryżu. Wychowywano nas na pionierów, ale mimowolnie wchłanialiśmy troszkę ideologicznej zgnilizny; jadąc przez Paryż, przez Pola Elizejskie, z zachwytem patrzyliśmy więc na ogromne amerykańskie samochody „z kłami”. Mowa o zderzakach; byliśmy przekonani, że w czasie zderzenia kły same się wysuwają i przebija ją wrogi samochód. Dzieci bawiły się na podwórzu ambasady. Kontakty z Francuzami były ograniczone do minimum. Czasem z mamą chodziłem do Toullieries, ale to same nudy, co tam można było robić, najwyżej zjeść lody, za to w Ogrodzie Luksemburskim całymi godzinami puszczałem w stawie żaglówki (które wypożyczono na miejscu). Mama siadała na koronkowym zielonym krześle, takim ciężkim, że trzeba je było ciągnąć, zgrzytając po żwirze i zostawiając głębokie ślady, żeby postawić w wybranym miejscu. W tym czasie metalowe krzesła były płatne; pamiętliwe staruszki zbierały drobniaki do miski. Braliśmy jedno na dwoje, ja nie potrzebowałem krzesła: przewieszałem się przez niską kamienną balustradę i obserwowałem swoje żaglówki. Zegar na fasadzie Pałacu Luksemburskiego zawsze się spieszył, czas pędził ze świstem, budząc wiatr, szumiąc rudymi, podpalonymi liśćmi wysokich, strzyżonych pod grzebień kasztanów, strącając figury francuskich królów, którzy obserwowali mnie z daleka - ledwo człowiek przyjdzie, a już słońce zaczyna zachodzić, mama zamyka książkę, składa gazetę, wkłada czasopismo do torebki: pora wracać do domu. Ta wyrwa czasowa, kiedy, oddając się ulubionym zajęciom, zapomina się o całym świecie, była moim kontaktem z dziecięcą wiecznością, ulepioną z niekończących się fantazji. W tych latach dzieciom dyplomatów zabroniono nauki w szkołach francuskich. Mogły tam uczęszczać dzieci dziennikarzy. Francuskiego uczyła mnie jakaś ormiańska staruszka, którą z niezrozumiałych przyczyn dopuszczano przynajmniej do przedsionka ambasady, chociaż była emigrantką. Brałem prywatne lekcje w malutkim, pustym (pewnie rozmównica) pokoju koło wartowni. Staruszka przychodziła z francuskimi książeczkami dla dzieci. Zadziwiały mnie ilustracje w tych książeczkach. Tam dzieci były ukazane z jakąś przesadą: tak wściekle biegały, tak soczyście upadały (przy tym dziewczynkom podfruwały sukienki i widać było białe majteczki), tak wyraziście płakały wielkimi łzami i tak się nie oszczędzały, że przy nich rosyjskie dzieci z książeczek wydawały mi się grzeczniusiami, ulepionymi ze śniegu. Ale lekcji z Ormianką było niewiele, w odróżnieniu od młodszego brata nie znam więc języka francuskiego jak ojczystego. Z mojego dziecięcego francuskiego zostało tylko jedno święte słowo. Przy jego pomocy zawstydziłem rosyjskiego tłumacza Chruszczowa, Dubinina, który słysząc, że uczę się francuskiego, powiedział: - No to powiedz coś. Był wtedy podwładnym taty, traktował mnie z ostentacyjną uwagą. - Coccinelle - zmieszałem się. - Co? - Coccinelle. Jeszcze bardziej się zawstydziłem. Składałem się z patologicznej nieśmiałości, jak ogórek - z wody. Poczułem, jak fala zakłopotania spływa po wysokim, pięknym czole przyszłego rosyjskiego ambasadora we Francji, który w 1991 roku bezwarunkowo i z jawną ulgą poparł antygorbaczowowski pucz. - Boża krówka - wymamrotałem. o W każdą niedzielę u wylotu Pól Elizejskich rozkładał się pod markizami ZIERMASZ KNACZKÓW. Dla mnie to było najważniejsze wydarzenie - ZIERMASZ KNACZKÓW. W rzeczywistości był to Kiermasz Znaczków, ale z wielkiego podniecenia myliłem słowa. Mama dawała mi tygodniówkę - 100 ówczesnych franków - istne nic - na zakupy. Tygodniówka była regulatorem mojego zachowania. Za złe zachowanie pieniędzy nie wypłacano. Mogłem sobie kupić, jeśli co nieco odłożyłem, albo żołnierzyki, albo samochodziki dinky toys, albo znaczki pocztowe. Oczywiście miałem ochotę na wszystko naraz. W znaczkach byłem dyletantem, moja wiedza nie ma związku z filatelistyką. Chodziliśmy tam z rodzicami, żeby kupić dla mnie znaczki. Sprzedawano je w zależności od ceny: albo w dużych przezroczystych kopertach, do których wsuwano blade, z Marianną dzierżącą sztandar, znaczki francuskie, lekko doprawione niemieckimi, belgijskimi, holenderskimi, hiszpańskimi z tłustym, natrętnym profilem Franco, czasami rosyjskimi przedrewolucyjnymi znaczkami z dwugłowym orłem, albo w malutkich kopertach - całe serie. Drogie znaczki kupowało się na sztuki, ale były dla mnie niedostępne. Można było od razu nabyć dużo tanich, do czego ostrożnie namawiali mnie rodzice, a potem cały dzień je kleić z genetycznie zakorzenioną cierpliwością mojego dziadka - księgowego Październikowej Kolei Państwowej, i mamy mojej mamy - Serafimy Michajłowny - rachmistrza z Nowogrodu. A można było kupić kilka znaczków z angielskich kolonii i zachłysnąć się szczęściem. Uwielbiałem znaczki z angielskich kolonii z królem albo z nową królową Elżbietą II w koronie. Jakaś tam Wyspa Świętej Heleny doprowadzała mnie do ekstazy, aż mi odejmowało i tak niezbyt pewną mowę. Ale nie mniej uwielbiałem znaczki z portugalskich kolonii: z rybami, motylami i zwierzętami Angoli i Mozambiku. Do tej pory te kraje pozostały w mojej świadomości jako jaskrawe znaczki, które oparły się ich dalszym socjalistycznym nieszczęściom. Kochałem filatelistyczną różnorodność karłowatych państw: San Marino (z czasem pojechałem tam tylko dlatego, że zbierałem ich znaczki), Monako, Liechtensteinu, Andory. Nabierałem się na najprostsze chwyty: lubiłem trójkątne znaczki wypuszczone przez Mongolię i znaczki bez ząbków - pochodziły, jak mi się zdawało, niemal z epoki dinozaurów. Rodzice kupili mi klasery i katalogi filatelistyczne. Odszukiwałem w dwutomowym, drobiazgowo sporządzonym katalogu, złożonym petitem, zakupione znaczki i rejestrowałem je, wykreślając pod opisem znaczka poziomą linię niebieską kredką: kupione. Idea kupienia wszystkich znaczków świata wydawała się wykonalna. W istocie, skupowałem świat, toteż brak lub obecność stempla pocztowego na znaczku nie bardzo mnie martwiła. Lepsze znaczki umieszczałem w albumie na malutkich przezroczystych przylepkach (znaczki czasem się odrywały), gorsze mieszkały w klaserach, schludnie, ale w ciasnocie, jak pasażerowie klasy ekonomicznej. Moje kolekcjonerstwo doprowadziło do mądrego celu, który cieszył rodziców. Świat stał mi się bliski, przyszedł poprzez znaczki i pozostał we mnie na zawsze. Zjednoczenie ze światem przekształcało mnie w małego kosmopolitę, obiektywnie oceniającego państwa, młodego komparatystę, zacierającego granice orientacji politycznych. Radzieckie znaczki, które przychodziły od babci z Moskwy, budziły we mnie mieszane uczucia. Chciałem, żeby mi się podobały, byłem z gruntu im przychylny, tak samo jak Amerykanie przychylni są swoim gościom: nie szukają i nie chcą widzieć ich wad, wydźwigają ich wysoko i dopiero potem następuje powolny upadek. Na radzieckich znaczkach był zrozumiały dla mnie świat liter i oznaczeń pieniężnych: cieszyły mnie ruble i kopiejki. Jeszcze bardziej podobało mi się to, że rozpoznaję na nich ludzi, miejsca, wydarzenia: Puszkin, Czajkowski, Czkałow, Plac Czerwony, szturm na Pałac Zimowy - wspaniale. Ale w końcu przebijała spod wizerunku powaga, dorosłość, skrępowanie, wtórność, zmęczenie. Znaczki-nauczyciele, z którymi trzeba się liczyć. Drobne były pozbawione oblicza. Jubileuszowe, z portretami działaczy, były nudnymi reprodukcjami obrazów. W żaden sposób nie da się ich porównać z motylami portugalskich kolonii, o ileż ciekawszymi od ponurych znaczków samej Portugalii. Ziermasz Knaczków u wylotu Pól Elizejskich stał się we Francji moim magnesem. Czego nie wymyślałem, żeby zwabić tam rodziców! Chłopiec w granatowym francuskim berecie przestał istnieć. Przeistoczył się w czystą namiętność. Lubiłem francuskie wesołe miasteczka, lubiłem strzelać na krytej strzelnicy i nawet tak dobrze strzelałem, że właściciele strzelnicy byli bardzo niezadowoleni z powodu ilości nagród, które ustrzeliłem. Ale Ziermasz Knaczków nie dość, że lubiłem, nawet uwielbiałem - ja go ubóstwiałem. Był moją dziecięcą świątynią. Blady, z nieprzytomną miną błądziłem wzrokiem po straganach i stoiskach. Znaczki były dla mnie seksem, twórczością, wszystkim. Od tej pory moje życie przekształciło się w sekwencję magnesów. Kiedy po raz kolejny znalazłem się w Paryżu, już jako student, z takim samym maniactwem chodziłem do księgarń rosyjskich. Najbardziej zakazana księgarnia, YMCA-Press, miała w ofercie wspaniałą antyradziecką literaturę. Straszono mnie, że naprzeciwko niej KGB wynajmuje mieszkanie, żeby przez okno obserwować kupujących. Ta księgarnia śniła mi się przez lata: szedłem do niej, szedłem i szedłem. Ziermasz Knaczków ujawnił moje wrodzone maniactwo. Ekstrahując z kultury wybitnie polityczny rdzeń, ojciec tak aktywnie zaczął w Paryżu zwalczać Zachód, że zasłużył u francuskich służb specjalnych na miano „szpiega”. Ambasador Francji Froment-Meurice, w owym czasie partner ojca z Quai d’Or-say, w wiele lat później rozmawiał ze mną o nim nieprzyjaźnie, nazywając go bezwzględnym, nieustępliwym dyplomatą. Ówczesny Paryż lśnił od gwiazd pierwszej wielkości, a ojciec umiejętnie dobierał sobie przyjaciół. Ma na sumieniu wyjazd Yves’a Montanda na występy do Moskwy tuż po wydarzeniach węgierskich 1956 roku, który oburzył wielu Francuzów. Ojciec znał nieźle Picassa, jeździł do niego na Lazurowe Wybrzeże, ale o wiele bardziej dumny był z tego, że uchronił od zniszczenia popiersie Lenina dłuta nieznanego francuskiego rzeźbiarza; potem wódz rewolucji długo obrastał kurzem w „czerwonym kąciku" ambasady. Najgorszym wrogiem w oczach ejca byli Amerykanie. Kiedyś płynęliśmy statkiem spacerowym po Sekwanie przy muzyce, a naszymi pokładowymi sąsiadami byli rozrywkowi młodzieńcy w pstrokatych koszulach, z kuflami piwa w rękach, głośno rozmawiający po angielsku. - Uwaga! To przebrani amerykańscy żołnierze - surowym tonem ostrzegł ojciec. Miałem dziewięć lat, toteż z najświętszą zgrozą przyglądałem się wrogom na przepustce. Jednocześnie ojciec zbyt mocno kochał życie, by nie dostrzec mglisto słonecznego charme'u Paryża. Miał w sobie wrodzoną delikatność, która nie bardzo pozostawała w zgodzie z ideologią. W każdym razie w mojej rodzinie nie panował reżim totalitarny. I to właściwie zgubiło ojca. o Byłem bogiem wojny. Bawiłem się żołnierzykami w sposób natchniony. Z pewnością było to pierwszym objawieniem muzy, która nie znalazła sobie bardziej godnego zastosowania w moim dzieciństwie, nieskończenie dalekim od tych rodzinnych sytuacji, w których dziecko od niemowlęctwa przejawia dziedziczne uzdolnienia, a dziesiątki oczu wypatrują w nim małego geniusza. Moja militarna muza zjawiła się przede mną na podłodze jadalni, pod okrągłym stołem, w paryskim mieszkaniu. Dwie armie szły do ataku przeciwko sobie, o ich losie decydowała celność gumki, frunącej z mojego kciuka albo z ołówka. Byłem neutralnym wykonawcą roli przypadku. Dopuszczałem możliwość zwycięstwa każdej ze stron* Ówczesne rosyjskie żołnierzyki, kupione w Moskwie, stały na baczność: nogi złączone, ręce wzdłuż tułowia. Wszystko było wykonane topornie, szablonowo, z jednego kawałka, na jednakowej podstawce. Tylko chorąży odróżniał się czerwonym sztandarem, ale i jemu szybko obłupywała się zielona farba munduru; spod munduru wyzierała szara metalowa nagość. We Francji sprzedawano najróżniejsze rodzaje wojskowych. Wtedy nie istniała poprawność polityczna, można więc było się bawić w kowbojów i Indian. Byli wykonani z jednakowej masy plastycznej, choć moralnie nierównorzędni. Indian sprzedawano z haczykowatymi nosami, łukami, tomahawkami. Ich straszne wymalowane twarze wykrzywiał gniew. Wyraźnie byli wrogami. Natomiast kowboje w czerwonych koszulach, z lasso, rewolwerem albo strzelbą w wyciągniętej ręce byli dziarskimi, uśmiechniętymi chłopakami. Niektórzy do tego jeszcze chwac-ko galopowali na koniach. Rodzice nie potępiali kowbojów i Indian, ale mnie oni nie pasowali: zwycięstwo w wojnie było z góry przesądzone estetycznie. Byłem całkowicie obojętny wobec wykonanych z wielkim mistrzostwem żołnierzy wojen napoleońskich. Jeszcze nie dojrzałem do historii, nie chciało mi się bawić w przeszłość. Potrzebowałem czołgów, a nie armat z kulami. Podobali mi się współcześni francuscy żołnierze. Byli elastyczni, plastikowi, z prawie naturalną skórą, ale coś ten plastik zbyt mało ważył, bo nietrudno było ich powalić gumką. Wyraźnie widzę metalicznego francuskiego dowódcę (nazwałem go kapitanem) w brązowozie-lonym mundurze i hełmie, na którym z boku jest maźnięty francuski tricolore. Idzie do boju, wyciągając w prawej ręce pistolet. Ma wielkie, może nawet zbyt wielkie czarne brwi, które mnie trochę krępują. A poza tym to wzór rycerza. Za nim do walki wkraczają szeregowi żołnierze, ale mają karabiny maszynowe, granatniki, najróżniejszy sprzęt, z jeepami włącznie. Radzieckie kukły działają masą, ich śmierć nie ma większego znaczenia. Francuska armia na czele z kapitanem demonstruje zdolność do elastyczności. Po kolei strzelałem z gumki to do jednych, to do drugich - a oni szli do ataku, kryjąc się za nóżkami krzeseł. Zabity żołnierz upadał na podłogę, a ranny - padał „nie do końca": opierając się o samochód wojskowy albo o towarzysza broni. Ranny musiał odleżeć trzy posunięcia w grze i znów podnosił się do ataku. Żołnierzykami bawiłem się od świtu do nocy, zapamiętale, jakbym przeprowadzał próbę generalną swojego przeznaczenia, zapominając o odrabianiu lekcji, kolacji, spaniu, marząc tylko o jednym: żeby rodzice mi nie przeszkadzali. Czasem wojna wymagała większej siły wojsk, wtedy nadchodziły posiłki: figury szachowe. Podzielone na białe i czarne szły do boju na równi z żołnierzami, będąc zapowiedzią gwiezdnych wojen. Strzelałem uczciwie, aż do zwycięstwa, tak samo, jak grałem w szachy sam ze sobą, ale czasem, kiedy mój ulubiony kapitan padał na swojej owalnej podstawce, mimo wszystko oszukiwałem. Udawałem, że tylko upadł na rękę, a zatem został jedynie ranny. Radzieckie wojska były mi drogie swoimi emblematami, ale w głębi duszy trzymałem stronę Francuzów. Gdyby francuscy żołnierze byli gorzej wykonani, nie znalazłbym z nimi wspólnego języka. Gdyby Francja nie była taka smaczna, pachnąca, gdyby nie była takim domowym państwem, zostałbym człowiekiem radzieckim. o Zasiadając do autobiografii, pisarz rosyjski, który wszędzie rozsiewa natrętny zapaszek stęchlizny, ma jeden cel: upodobnić się do gwiazdy wigilijnej zatkniętej na czubku choinki. Pozostali pisarze - to tylko dodatkowe zabawki, co wiszą niżej, spadają z gałązek, a nie tłuką się, bezczelnie wysoko podskakując na podłodze. W odróżnieniu od innych krajów, roszczących sobie prawo do oryginalności, Rosja uważa się nie tylko za nosicielkę unikalnych wartości, ale za wielki kraj, rozświetlający świat promieniami powszechnej prawdy. Na miarę Rosji jest też skrojony rosyjski pisarz, który roszcząc sobie prawo do rangi światowej, siedzi przyczajony, aż nadejdzie jego czas, lecz gdy trafi na arenę sławy, wykluwa się z niego nie motyl, ale dinozaur, proklamując się królem zwierząt. - Nie uznaję ani filozofów Zachodu, ani mędrców Wschodu - mówi pisarz rosyjski. - Należę do rosyjskiego Boga. Rosyjski Bóg zmienia autobiografię pisarza w fatalistyczną obręcz boskiego porządku. Ale obręcz uciska głowę. Wytrzymaj, człowieku, albo krzycz. Rosyjski pisarz nie zna pogody ducha. Żyje w ciągłym napięciu. Nie dane mu przeniknąć ambiwalentnego świata przypadku i reguły, wsłuchać się w ich muzyczny rytm. Nie rozumie lekcji przypadku. Miota się. Chaos krzepnie, układa się w rysunek jak ten obłok, co przybiera kształt delfina albo niedźwiedzia, w zależności od tego, co kto w nim dostrzeże, a potem znów rozpływa się w bezkształtną mgłę. Ale jeśli nawet jest w rosyjskim świecie coś oryginalnego, to nie smród wódy, lecz punkt przecięcia woli i absurdu, prawa l łaski - tajemnych znaków podskórnego biegu życia. Radzieccy clowni i baleriny, pisarze l malarze, muzycy i aktorzy - to paryscy klienci mojego taty. Mój tata to cerber. Jednym szyfrogramem wysłanym do Moskwy z opinią o politycznej nieprawomyślności może zniszczyć artyście życie, załatwić mu zakaz wyjazdu z kraju. Jest ważną i niebezpieczną figurą. Ludzie zabiegają o jego względy, o przyjaźń. Tata myślał, że im rzeczywiście zależy na przyjaźni, choć niektórzy, jak Leonid Kogan, w rzeczy samej zostali jego przyjaciółmi, znaleźli w nim rozmówcę. Tata jeździł z Koganem po Paryżu, szukając unikatowych skrzypiec, a z jego szczegółowej opowieści, jak to skrzypek wsłuchiwał się w brzmienie instrumentu, wnosić mogę, że w którymś momencie tata był gotów uznać, iż światem rządzi nie tylko polityka. Widocznie jednak Mołotow miał rację, że w każdym człowieku kultury tkwi zgnilizna, a przyjaźń z nim jest zgubna. Należy zjednać cerbera, żeby przemknąć w zaświaty, które wielcy radzieccy muzycy, nawet jeśli się do tego nie przyznawali, kochali bardziej niż własną ojczyznę, a już na pewno bardziej niż własne państwo. Ich namiętności nie dawały się uzgodnić: tata miał swój tenis, do którego zapalił się jeszcze przed Paryżem, a oni - muzykę. Oczywiście oszukiwali, wykorzystywali go, przy okazji poznając przypadkowe tajemnice zabarykadowuj władzy. Kiedy w 1992 roku razem z Rostropowiczem przygotowywałem w Amsterdamie inscenizację opery Schnittkego Życie z idiotą, ten prawił komplementy pod adresem mojego ojca, zachwycał się nim jako człowiekiem, nieprzypominającym sowieckiej kanalii. Przyjemnie było mi tego słuchać, zadzwoniłem do ojca do Moskwy i przekazałem mu pozdrowienia od Rostropowicza. Bardzo był dumny z tych pozdrowień. Pozdrowienia od Rostropowicza były dla ojca świadectwem życiowego sukcesu. W przeciwieństwie do mamy, miał niewielkie pojęcie o muzyce, nigdy nie widziałem, żeby z własnej inicjatywy, dla własnej przyjemności nastawił płytę z muzyką poważną. W najlepszym wypadku muzyka była dlań tłem życia, ale przyjaźń Rostropowicza mu pochlebiała. Zaprosiłem rodziców na premierę opery. Nie wiem, co na prawdę sądzili o tej operze, ale skoro królowa Holandii po finale biła brawo na stojąco, ich reakcję można było przewidzieć. Na bankiecie tata natknął się nieopodal mnie na Rostropowicza, wycałowali się, klepiąc po ramionach, wymieniając krótkie entuzjastyczne repliki. Rostropowicz ruszył dalej, obleciał całą salę, całując wszystkich po kolei i wpadł na mnie: - No, a gdzie twój ojciec? Chcę go zobaczyć! - Przecież się z nim całowałeś! - Kiedy? - Przed chwilą! Rostropowicz spochmurniał, usiłując sobie przypomnieć, ale nie przypomniał, a po chwili zniknął mi z oczu. Nazajutrz tata opowiadał, jak serdecznie przywitał go Rostropowicz. Radzieckich artystów ojciec strzegł ode złego, francuskich - wodził na pokuszenie. Rodzice upajali się przyjaźnią z Yves'em Montandem i Simone Signoret. Ich wspólne fotografie w ciepły słoneczny dzień przed willą aktorów pozostały klejnotem w banku pamięci rodziców. Przyjaźń z Montandem miała dziwny koniec. Ojciec namówił go na przyjazd do Moskwy bezpośrednio po wydarzeniach węgierskich i uważał to za swój osobisty sukces. O dalszych wypadkach można różnie sądzić. Moskwa przywitała Montanda dzikim uwielbieniem. Jego przyjazd dla zahukanych Moskali, którzy niewiele zrozumieli z węgierskiej rewolucji, nie był symbolem ideologicznych sowieckich podstępów, lecz przejawem postalinowskiej odwilży. Obiektywnie Montand w Moskwie wsparł liberalizację Rosji. Ale na jego koncert przyszedł Chruszczow ze świtą i to już zamieniło się w polityczną demonstrację. Montand wrócił do Francji, czując się oszukanym. Moi rodzice przez długie lata opowiadali mi z oburzeniem, że później miał problemy z występami w radio, z nagrywaniem płyt, że go bojkotowano. W ten sposób został ukarany i on, nie-ledwie zdeklarowany komunista, musiał żałośnie tłumaczyć się w prawicowym „Le Figaro", jak Szałamow w „Litieraturnej Gazietie" tłumaczył się ze swoich opowiadań kołymskich. Po po wrocie przyjaźń z moimi rodzicami szybko zgasła. Simone Signoret, już po interwencji w Czechosłowacji, napisała książkę, w której tytule znalazło się imię mojego ojca: Do widzenia, Wołodia. Być może mowa była właśnie o nim: stał się dla niej symbolem jej zerwania z komunistami. Montand zajął stanowisko antyradzieckie, zagrał w filmie Wyznanie. W czasach Gorbaczowa przyjechał z tym filmem do Moskwy. Ojciec wybrał się na premierę, żeby zobaczyć się ze starym przyjacielem. Montand zauważył go po pokazie. W odróżnieniu od Rostropowicza poznał go (i chyba wiadomo czemu). Obaj postarzeli się, ale trzymali się dobrze, chociaż oczy mieli starczo wodniste. Rosja była już inna. Montand z daleka pomachał ręką, otoczony tłumem, powiedział głośno: a bientót! a bientót! - ale nie podszedł, nie zaprosił na bankiet, nie objął, nie pocałował. Tata wrócił do domu zaambarasowany. Temat przyjaźni z Montandem w rodzinie ostrożnie zdjęto z afisza. o Kiedy bywam w Paryżu, zachodzę do Notre Dame, stawiam dwie świeczki „w intencji zdrowia" i jak siedmiopudowa kupczycha proszę Pana Boga, żeby rodzice długo żyli, nie chorowali. Warunki historyczne sprawiły, że odeszli od Ciebie, ale są już bardzo starzy oboje, wymagają zrozumienia, serdeczności, boskiej dobroci. Idę bulwarem, mijam stragany bukinistów, gdzie można kupić czasopisma z lat pięćdziesiątych, skandaliczne okładki z tamtych lat to teraz małe piwo. I raptem wszystko powraca. Naszą rodzinę zniszczyli impresjoniści (mamie podobali się już w Moskwie pod koniec lat trzydziestych). Radziecki historyk sztuki Kiemionow miał rację, gdy walczył z nimi do upadłego. Być może słusznie sądził, że podważają ideę prawdy obiektywnej, niszczą tkankę sensu, schlebiają przypadkowości. Kiemionow pracował wówczas w Paryżu w UNESCO, lubił Aleksandra Benois, a z rodzicami na spacerach grał w „miasta": - Kaługa! - Ałma-Ata! - Stawropol! - Lewatywogród! - powiedział Kiemionow. Roześmiali się wszyscy, włącznie ze mną, ale rodzice przestali go zapraszać: jest za sprytny, może rozszyfrować potajemną miłość mamy do Moneta. Na długo przed odkryciem młodego Majakowskiego, mojego pierwszego (i ostatniego) bożyszcza, którego portret wisiał u mnie w pokoju nad drzwiami i który był bożyszczem na pozór legalnym, ale w istocie głęboko wywrotowym, impresjoniści, a dalej Van Gogh, Gauguin, Modigliani, i cała ta paczka byli moim diabelskim pokuszeniem. Gdyby nie oni, pewnie podjąłbym studia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych, marzyłbym o stanowisku ministra spraw zagranicznych l być może zostałbym nim. Ale ci artyści zbili mnie z tropu, wyprali mózg, poprowadzili drogą ku przepaści. Potem jeszcze spadli mi na głowę kubiści, abstrakcjoniści, surrealiści. W impresjonistów bardzo wcześnie wtajemniczyła mnie mama. Nie trzeba było nic czytać ani się uczyć: oczarowywali od pierwszego wejrzenia. Rymowali się z moimi makami pod Paryżem, z moją Sekwaną, z moją Mariną, z moimi kasztanami i platanami. o Im dłużej piszę tę książkę, tym gorzej orientuję się w skrytych i jawnych sprzecznościach osobowości rodziców. Kto jak kto - oni to rzeczywiście UFO mojego życia. Analiza ich osobowości jest jak intelektualny incest. Jakiekolwiek demony dręczyły (jak mówi mama) moją duszę, zawsze znajdowałem dziesiątki uzasadnień, żeby nie grzebać w rzeczach rodziców. Słabo ich znam i, prawdę mówiąc, nie widzę w tym problemu. Skąd mam wiedzieć, czemu tak szybko poddali się europejskim gustom, czemu Europa właśnie na nich wycisnęła swoje piętno? Oprócz jedzenia i ubrań Europa stopniowo narzuciła im zamiłowania życiowe. Tata zaczął grać w tenisa, zapomniał o szachach. Kupił rakiety Dunlopa i Schleslngera, zaopatrzył się w mechate firmowe piłki, kupił białe szorty i białą koszulkę polo z zielonym krokodylem. Nie mniej istotnym momentem był zakup ośmiomilimetrowej kamery. Najpierw był to wariant czysto turystyczny, stosowny do odwilży, ale dalej, oczywiście, musiała nadejść chwila samopoznania. Kamera mimowolnie żądała wyboru: co i po co filmować? Film amatorski - to wojna ze śmiercią. Rodzice do tej pory przechowują mnóstwo malutkich szpul z wąską taśmą. Dawno ich nie przeglądałem (popsuł się stary projektor), ale przez wiele lat odbywało się to tak: po obiedzie w towarzystwie gości ojciec wynosił do jadalni rozkładany srebrny ekran, zakładał szpule do projektora l zaczynało się rytualne trajkotanie pokazu amatorskich krótkich filmów z zamkami nad Loarą, Fontalnebleau i całą resztą francuskiej architektury otoczonej zielonymi trawnikami. Rosji tata nigdy nie filmował. Widzę siebie: kanciasta postać, blada twarz, francuski beret, krzywy uśmiech - stały bohater tych filmów. W odróżnieniu od pozostałych postaci znajomych rodziców, za każdym razem byłem inny - umykający obiekt, jak mój charakter pisma, mający dziesiątki odcieni, ale już dawno zapomniany ze względu na komputer. Ojciec kupił stół montażowy z małym ekranem, całymi wieczorami coś przy nim dłubał: ciął, kleił. Z początku filmy były czamo-białe, z planem średnim i planem dalekim. Prawie nie ma zbliżeń - ojciec wstydził się najeżdżać kamerą na ludzi. Nie widziałem go, żeby krzyczał, tupał nogami, wychodził z siebie. Pośród wielu jego zalet niewątpliwą było też opanowanie, które odziedziczyłem w zdecydowanie niepełnym pakiecie. Z pewnością był nie szczególnym operatorem l reżyserem. W ojcu kiełkowała, ale w końcu chyba nie wykiełkowała idea samopoznania. Najwyraźniej interesowała go nie sztuka, lecz same obiekty, kolekcja elementów dostrzeżonych, nieświadome sprawozdanie ze spełnionego życia i dopiero w najdalszej perspektywie - własna niepowtarzalność wybrańca. Nie filmował ryzykownych kadrów, a kiedy otrzymał od krótkowzrocznej Galiny Fiodorowny, w której najwyraźniej się podkochiwał, taką samą wąską taśmę filmową z jej podróży do Mali, bezlitośnie wyciął na stole montażowym Afrykańczyka potrząsającego przed kamerą swoim czarnym członkiem - ku wielkiemu żalowi zebranych u nas w domu widzów. Domowe kino oddzieliło moją rodzinę od świata ambasady, żyjącego w sobie i dla siebie. Przegląd filmów amatorskich nierzadko odbywał się przy akompaniamencie muzyki i tutaj też należy odnotować zwycięstwo Europy. W odróżnieniu od podrzędnych pracowników ambasady, cichaczem puszczających płyty Leszczenki, który z zakazanego stał się nagle na wpół zakazany, rodzice, nie lubiący wszelkich przejawów zuchowatości, woleli francuskie piosenki. Uwielbiali Edlth Piaf. Słuchali Brassensa. Dalej pojawił się Aznavour i wielu innych. Rodzice bardzo się zaprzyjaźnili z Yves’em Montandem i Simone Signoret (to jeszcze jedna ciężka próba, na jaką wystawiła ich Francja: spotkania z tego typu ludźmi, ale ja tego nie mogłem widzieć - mnie takim ludziom nikt nie pokazywał). Rodziców nigdy nie interesował jazz. Frank Sinatra nie śpiewał u nas w domu, ale za to francuscy chansonniers stali się naszym wspólnym domowym przeżyciem. Do dziś podśpiewuję sobie piosenkę: Marjolenne, tu. es si jolie... - to zapominając jej słów, to przypominając sobie na powrót, prawie do ostatniej linijki. o Ambasada żyła po wiejsku, prowincjonalnym życiem ziemiańskiego dworu. Brakowało tylko kur i kogutów. Po budynku snuty się pokojówki l szyfranci, drobni kagebiści i szoferzy, przechodził zaszczuty kierownik działu gospodarczego. Na czele stał, luzaczek-cwaniaczek, na radziecką modłę przelewając się z nogi na nogę, jaśnie pan dziedzic, Siergiej Aleksandrowicz - dyplomata z przypadku, który wybił się na ambasadora z budowlańców. Jego twarz z gęstymi blond brwiami jaśniała blaskiem sukcesu i sławy. Podczas domowych rozmów ojca z przyjaciółmi - rodzice przyjaźnili się w Paryżu z dwiema parami: wielki śmieszek, korespondent „Prawdy” w Paryżu (o czym wiedziałem) i średniego gatunku kagebista (o czym nie wiedziałem), przystojniak Łodik - słowo ambasador było święte. W mojej dziecięcej biesiadnej świadomości mógł z nim jako tako konkurować niejaki Enes: oba imiona wypowiadano półgłosem. Ale Enes, tak sobie myślałem, jest ciut mniejszy od ambasadora, chociaż też zacny z niego człowiek. Nie chciało mi się wnikać w tajemnice dorosłych, miałem swoje, i dopiero po latach rozszyfrowałem, że pod imieniem Enes krył się N. S. Chruszczow. Jewgienija Aleksandrowna zachowywała się jeszcze bardziej majestatycznie niż jej mąż, rozmawiała z zadyszką, odrzucając głowę do tyłu. Przypominała carycę, a w młodości była łotewskim tokarzem. Kiedy ambasador l jego żona późnym wieczorem zaczynali się nudzić, zapraszali moich rodziców na francuską telewizję. Ambasador chrupał orzeszki, pił piwo, często wchodząc z prowadzącym wiadomości w bezpośredni kontakt. - Oj, chłopcze, całkiem się załgałeś! - Groził palcem i marszczył brwi. - Znamy cię, amerykański lokajczyku! - Przecież on cię nie słyszy! - powstrzymywała go Jewgienija Aleksandrowna. Ten niespiesznie oglądał się na nią i wymownie milczał. Jak wiele żon mężów zajmujących odpowiedzialne stanowiska, czerpała satysfakcję z tego, że tylko ona jedna może kierować mężem. Jazda w ich modnym citroenie DC była nie do zniesienia. Kiedy on siedział za kierownicą, ona krzyczała mu do ucha: - No i coś tak poleciał za tym francuskim idiotą?! Siergiej Aleksandrowicz znów wymownie milczał. Rodzice nie wiedzieli, po czyjej ostatecznie stronie jest siła, potakiwali nie wiadomo komu, ale ich uwagami nikt się nie przejmował. Mama chorobliwie przeżywała swoje przeistoczenie w kobietę europejską. To ciągłe nadmierne podniecenie przyprawiało ją o napady chandry, ni stąd, m zowąd zaczynała się denerwować i płakać, kładła się do łóżka i leżała z zamkniętymi oczami, jak martwa. Zadzwonił telefon. W tych latach telefony dzwoniły ostro i natarczywie. Czarny, ciężki (i kruchy jednocześnie: jeśli spadł na podłogę, rozbijał się w drobny mak) ojcowski telefon stał na centralnym miejscu w jadalni, na konsoli kominka, aparat z solidną tarczą i wielkim błyszczącym dzwonkiem, odbijającym się w antykwarycznym lustrze nad kominkiem, jak koło zapasowe na bagażniku wielu ówczesnych samochodów. Telefon był szefem, ojciec pędził więc do niego, co sił w nogach, żeby zameldować: „Jeroflejew!”. Mama zsunęła się z łóżka. - No co, idziecie? - zabrzmiał głos Jewgienii Aleksandrowny. - Już się położyliśmy. - To nic, wstaniecie! Gdyby telefon dzwonił po przyjacielsku, przymilnie, być może by uległa, ale tutaj szło o podwójny przymus. Poddać się było poniżej jej godności, pozostającej akurat w stanie depresji. Nocna odmowa odegrała pewną rolę w losie ojca. Z pewnością zarysowała się wtedy pierwsza linia podziału na „naszych” i „nie naszych”. „Nasi” nie odmawiają nawet na łożu śmierci. Kiedy do umierającego Gorkiego, być może otrutego na polecenie wodza, przyszli, żeby się pożegnać, Stalin, Woroszyłow l Mołotow, pisarz dostał taki zastrzyk adrenaliny, że przeżył jeszcze cały tydzień. Dwoisty organizm moich rodziców przestał wydzielać konieczną adrenalinę, nieopatrznie zapomnieli o korzyściach dla kariery pokrewnego aktorskiej tremie przed spektaklem urzędniczego strachu. Strach ten powodował u żony radzieckiego rezydenta w Paryżu (co mama nieraz podkreślała), że drżały jej wargi, a nogi robiły się jak z waty, kiedy szła złożyć osobiście uszanowanie byłej Łotyszce Jewgienii Aleksandrownie: rodziców odsunięto nie tylko od telewizora, ale i od intymnych przyjęć, na których zbierała się ambasadorska arystokracja - w wyścigu po władzę zaczęli pozostawać w tyle. Ale i rodzice, jako jeden rodzinny organizm, gdzieś głęboko w środku pękli. Mama, która dzięki życiu z ojcem uświadomiła sobie skalę ludzi i zdarzeń, zdradziecko, z tą czysto kobiecą niewdzięcznością, przez którą często cierpią osiągający sukcesy mężczyźni, jakby przez metafizyczną zemstę za osiągnięcia, w istocie pogardzała ojcem za to, że był urzędnikiem. - No i jaki z niego pożytek? To przecież urzędnik - nieraz mówiła mi tak w przyszłości, dobrze rozumiejąc krzywdzącą obcość tego czechowowskiego słowa wobec prawdziwego mężczyzny. Była niezadowolona z umysłowej konstrukcji ojca: w mglistym obłoczku marzył się jej jeśli nie poeta, to przynajmniej uczony humanista, erudyta i czytelnik powieści. Wystarczyło podskórnego indywidualizmu impresjonistów, którzy mieli silny wpływ na mamę, w jej przypadku nieuzupełniony Prnustem (w końcu nie dała mu rady), by zasugerować jej własne wrażenie osoby męża - w konserwatywnej tradycji rosyjskiej wyglądałoby to co najmniej na niestosowność, jeśli nie na pogwałcenie praw. Rzecz jasna, tata ze swoim własnym indywidualizmem, wyhodowanym na glebie kariery, potrzebował większego uwielbienia ze strony małżonki, większego wyczucia. Los oszczędzał mu czułości. Już nie starczałem rodzicom. Trzeba było szybko począć drugie dziecko. Ale nawet dziesięcioro dzieci nie przezwyciężyłoby ich wewnętrznego rozłamu. Na najgłębszym poziomie świadomości mama była przekonana, że pogoda zawsze będzie zła, słońce nie wyjrzy zza chmur. W mamie nagromadziło się niezadowolenie ze stanu świata (z wyjątkiem impresjonistów), podświadome bogoburstwo ateisty przekonanego, że Boga nie ma. W zakresie indywidualizmu byłem jednak kopią ich obojga. W rocznicę rewolucji październikowej Jewgienija Aleksandrowna zebrała nas, dzieci z ambasady, w zaciemnionej odświętnej sali na dwie godziny przed uroczystym przyjęciem. Stoły się uginały. Stały różne wina i soki. Wysłuchaliśmy życzeń świątecznych, po czym padło pytanie, jak nam idzie nauka. - Dobrze... - mętnie odpowiedzieliśmy. Pokojówka z tłustą gębą, odziana w biały fartuszek, głupio się uśmiechała, zastygłszy przy oknie - jednym z dzieci, nie oczekiwanie życzliwie potraktowanym przez ambasadorową, był jej Dima. Pomimo braku złych ocen, dzieci niczym nie poczęstowano. Strasznie skrępowany poprosiłem o coś do picia. Jewgienija Aleksandrowna powtórzyła pytanie: - Chcesz pić? Kiwnąłem głową, cały czerwony ze wstydu za własną prośbę, ale jednocześnie podświadomie bezczelny, niepodobny do ogolonych dzieci szoferów i szyfrantów, łebski, wewnętrznie nie okiełznany, pretendujący przynajmniej do kanapki. Odwracając głowę na bok l wyjmując białą chusteczkę z rękawa, zwróciła się do pokojówki, która od razu przyjęła smutny wyraz twarzy. - Proszę przynieść mu wody. Dostałem wodę z kranu. Niedługo potem pokojówkę w aurze skandalu wypędzono do Moskwy: dziko nawrzeszczała na Jewgieniję Aleksandrownę; wpadła na pokoje ambasadora i na wrzeszczała, bo do jej ciężko chorego Dimy nie przyszedł lekarz ambasady. - Nasi ludzie nie mają wrodzonego poczucia subordynacji wzdychając, poskarżyła się Jewgienija Aleksandrowna mojej mamie. o Tego samego wieczoru rodzice dali mi w skórę. Rewolucyjne święta w ambasadzie wyróżniał cerkiewny przepych. Ogromna brama ambasady otwierała się niczym carskie wrota prawo sławnego ołtarza i w świat radzieckich marzeń jeden za drugim wjeżdżały niewiarygodne samochody. Była moda na odwiedzanie radzieckiej ambasady. Samochody z chorągiewkami i bez chorągiewek zatrzymywały się przed półokrągłym głównym wejściem, łączącym rokoko z GOELRO. [GOELRO - Państwowa Komisja ds. Elektryfikacji Rosji, powołana w latach dwudziestych. Tu synonim architektury radzieckiego konstruktywlzmu z lat dwudzlestych-trzydzlestych XX w.] Z samochodów wybiegali kierowcy i w półukłonie otwierali tylne drzwi: wychodzili przez nie Francuzi i inni obcokrajowcy, przylizani, jak rozumne morskie zwierzęta. No i jak tu przepuścić takie widowisko? Dzieci z ambasady miały zakaz opuszczania mieszkań. Ale w tym momencie nikt nas nie kontrolował. Nikt o nas nie pamiętał w czasie tych uroczystych zajęć. Jak cień zbiegłem bocznymi schodami luksusowej miejskiej willi, zjechałem po kręconej balustradzie, otworzyłem boczne drzwi na podwórze i, chowając się za dużymi wypolerowanymi samochodami, zacząłem zachłannie podglądać uroczystość. Była to istna uczta mojego dziecięcego voyeuryzmu. Moja figura, poruszająca się krótkimi skokami i szukająca ukrycia, nieostrożne pragnienie ustrzelenia z plastikowego pistoletu brylantowych staruszek w końcu zaniepokoiły ochronę ambasady. Nie złapali mnie za ucho, ale rozpoznali i donieśli na mnie. Być może, sama Jewgienija Aleksandrowna zwróciła moim rodzicom uwagę. Wróciwszy tego wieczoru do naszego mieszkania po pomyślnie zakończonym przyjęciu, naperfumowani i naelektryzowani światowym życiem (po przyjęciach zwykle długo rozmawiali w sypialni, dzielili się wrażeniami, śmiali się) rodzice hałaśliwie wtargnęli do domu (zwykle wchodzili na palcach, żeby umie nie obudzić). Leżałem już w łóżku. - Witia! Milczenie. - Witia, śpisz? Ton był okropny, ale uwielbiałem nocne rozmowy, więc nie ostrożnie się odezwałem. - Nie mogę zasnąć - powiedziałem, nieszczerze się uśmiechając. W rzeczywistości szybko wskoczyłem pod kołdrę, kiedy usłyszałem ich głosy na schodach. Wyciągnęli mnie z łóżka, postawili w majtkach i koszulce przed sobą i wpadli w szał. Wrzeszczeli, co jeszcze bardziej ich nakręcało. Nigdy nie widziałem tak wściekłych rodziców - obojga jednocześnie. Zwykle krzyczeli na mnie każde z osobna. A tym razem byli jak dwa rozwścieczone psy - w smokingu i długiej wieczorowej sukni. - Gdzie pasek?! - krzyknęła mama, zaciągnąwszy mnie do ich sypialni. Tata chciał zdjąć pasek, ale jego galowe szaty nie uwzględniały paska do chłosty, wsadził więc głowę do szafy na ubrania, szukając pasa między krawatami. Patrzyłem na niego, nie wierząc oczom. - Kładź się! - rozkazała matka. - Gdzie? - zdziwiłem się. - Nie będę się kłaść! - Po coś wyszedł na podwórze? Co ci mówiliśmy?! – wygłosił oskarżenie ojciec. - A co się stało? - nadal nie wierzyłem. - Powiedziałem wyraźnie: ani się waż! Chwycili mnie, ale półnagi wywinąłem się i wbiłem w zasłonę. Dopadł mnie ojciec - wyrwałem się, rzuciłem z powrotem - do jadalni, popędziłem wokół stołu, przewracając w biegu krzesła, a oni gnali za mną. To już nie byli rodzice, z którymi zawsze można się dogadać. Wypadli z roli, wypadli ze znanych mi torów, stall się wykonawcami zlecenia państwowego, najemnymi oprawcami. W końcu zostałem osaczony. Mama boleśnie złapała mnie za rękę koło łokcia, zaciągnęła z powrotem do sypialni. Wczepiłem się w futrynę, ale wyrwali mnie z korzeniami. Płonęły mi uszy, ręce, twarz. Ukrzyżowali mnie brzuchem do dołu na swoim wielkim łóżku i mama brutalnie zaczęła zdzierać ze mnie majtki, ciągnąc je za gumkę. Było w tym takie wołające o pomstę do nieba naruszenie wszystkich naszych rodzinnych zasad, że aż zamilkłem z przerażenia. Targnęli się na moje chudziutkie ciało. Nie wiem, czy chłostano ich w dzieciństwie, ale fundamentalne zasady chłosty najwyraźniej znali z pamięci historycznej, chociaż w praktyce wyszło to niezgrabnie, nieumiejętnie, niezdarnie: ja się wyrywałem, spełzałem z łóżka, oni mnie łapali, ściskali, dusili. Zacząłem tracić oddech. Pas smagnął po gołych plecach. - Bij niżej - zabrzmiał glos mamy. Pasek dosięgną! gołej pupy - zawyłem, łzy trysnęły mi z oczu. Wyłem na całe mieszkanie. Wyrywałem się i buntowałem całym swoim jestestwem: nic złego nie zrobiłem. Być może wystraszyli się, że obudzą ambasadora, bo kara była krótka, jak pierwszy akt płciowy nastolatków. Szybko zostawili mnie w spokoju. Już nie wyłem, tylko pojękiwałem w powłokę kołdry. Pachniała proszkiem OMO, w którym przy otwieraniu pudełka znajdowałem kolorowe szklane kulki - marzenie całej naszej radzieckiej szkoły. - Natychmiast do łóżka! Leżałem na swojej kanapie, na zmierzwionym prześcieradle, pupa mi spuchła, ale nikt nie przyszedł przepraszać. Zdradziecko cicho położyli się spać, zgasili w sypialni światło - aż mnie trzęsło z powodu ich zachowania. Zezłościłem się i przekląłem te ich uroczystości. Rodzice popsuli mi jedną z moich najważniejszych przyjemności. Nie na długo, ale głęboko mnie rozczarowali. To lanie było jedyne w życiu. Ale rozłupało dziecięcy świat na dwie połówki, otwierając rachunek moich pretensji do rodziców. Zacząłem prowadzić podwójne życie, jak zwykle mąż i żona: w stanie pokoju - jedna historia stosunków, w stanie wojny przypomina się inny spis wydarzeń, który rozrasta się od jednej awantury do drugiej. W noc lania przypomniałem sobie to, co zdarzy się wiele lat później. Przypomniałem sobie, jak mój tata, tracąc panowanie nad sobą, wbiega do naszej moskiewskiej kuchni, żądając od Kławy i mamy, by natychmiast przestały rozbijać mięso na desce, leżącej na podłodze - od jakiegoś czasu mieszka pod nami tenże Winogradow i tata panicznie się go boi. Przypomniałem sobie, jak w tym właśnie moskiewskim mieszkaniu, pozostając bez gosposi, mama odkurza z dziką złością moj pokój, a ja widzę, że rura odkurzacza oddzieliła się od reszty urządzenia, odkurzacz wyje na jałowym biegu i wszystkie jej czynności są bezsensowne, jak w filmie Chaplina. Zaczynam się śmiać, ale ona nagle wybucha i nie rozumiejąc komizmu, z całej siły uderza mnie w twarz. Jewgienija Aleksandrowna, też podminowana przyjęciem, strasznie krzyczała na kelnera: - Jak śmieliście zaproponować Duclosowi po kolacji cygara? Czy wyście zwariowali? Przecież to komunista! Eks-tokarz była też malarzem. Tworzyła w ogrodzie i na daczy ambasadora pod Paryżem. Ojciec ostrożnie chwalił jej pejzaże i martwe natury: - Obłok jest doprawdy jak żywy. Jewgienija Aleksandrowna odwracała się łaskawie, mile połechtana komplementem. Wiele lat później razem z Wiesławą [Żona autora. Polka.] znalazłem się w nowym mieszkaniu Jewgienii Aleksandrowny na elitarnej radzieckiej ulicy Aleksieja Tołstoja. Jewgienija Aleksandrowna z zadyszką oprowadzała nas po mieszkaniu i pokazywała obrazy. - To ja - mówiła, wskazując na płótna - to też ja, a to Picasso, to Chagall, to Leger, a tam też ja. Francuzi chyba ich lubili. Winogradowowie umarli, a mieszkanie, jak mi się zdaje - zostało okradzione. A może nie. Wszystko się pomieszało l unieważniło. o - Wiesz, że brat cl się urodził? Biegałem po wielkiej łące w ważnym celu, napięty jak sprężyna, kiedy Kiryła Wasiliewna złapała mnie za rękę. Zaskoczyła mnie. Nie tylko nie wiedziałem, że urodził się brat - nawet nie wiedziałem, że mama była w ciąży. Tak dobrze to ukryła, że nic nie podejrzewałem. W mojej rodzinie fizjologia nie tyle była na indeksie, co w ogóle nie istniała. Nie istniała naga mama. Nie istniał nagi tata. Zawsze mieli na sobie jakieś ubranie. Nie można było sobie wyobrazić ich gołych. Na basenie tata, jak Francuz, przebierał się w oddzielnej kabinie. Kiedyś zabrakło cieplej wody i mama zawołała mnie, żebym jej pomógł umyć głowę, polał z garnka (wtedy rzeczy spełniały nietypowe dla siebie funkcje): wszedłem do łazienki w panice, jakbym znów schodził do mauzoleum, bojąc się, że ujrzę ją nagą, ale miała na sobie stanik i kombinację, ręcznik kąpielowy na ramionach - to była mamina granica nagości. Wszystkie wydzieliny, odchody, nieczystości organizmu również nie istniały, albo istniały w tak małych proporcjach (typu zebranych z grzebienia i wyrzuconych do sedesu włosów), że nie miały znaczenia. Krew była jedynym płynem organizmu, który w naszej rodzinie był brany pod uwagę. Rodzice ani razu nie przeprowadzili ze mną zbawiennych rozmów o tym, skąd się biorą dzieci. Radziecka kolonia wczasowała w Mantes. Przyjeżdżano autobusami i samochodami. W Mantes organizowano majówki na trawie. Latem wysyłano tam dzieci na obozy. Tutaj po raz pierwszy zacząłem czytać. Wcześniej nie cierpiałem tego: czytałem z trudnościami, z męką składałem litery w sylaby. Mama wpadała w rozpacz. Aż tu dałem się porwać lekturze. Podczas ciszy poobiedniej czytałem Juliusza Verne’a. Tom za tomem. Niebieskie dzieła zebrane. Zaczytywać się mogłem tylko w konspiracji. Podczas ciszy literatura była zabroniona. Wchodzili nadzorcy w wilczych maskach. Chowałem Juliusza Verne’a pod poduszką. Kiryła Wasiliewna patrzyła na mnie z zainteresowaniem. Powiedziałem: - Wiem. Nie wiem, czemu tak powiedziałem. Może dlatego, że byłem w niej zakochany. Kiryła Wasiliewna patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Potem mama, której Kiryła Wasiliewna powiedziała, że wiem, patrzyła na mnie z jeszcze większym zdziwieniem. Ale w końcu mama nigdy nie zapytała, skąd wiem. Zakłopotany uciekłem do zapuszczonego czereśniowego sadu. o Mieszkał tam prawdziwy Francuz, wielki chłopak o bezmyślnej twarzy. Nie chcę obrażać narodu francuskiego, ale według mnie chłopak był debilem. Znalazłem z nim wspólny język, bo obaj mieliśmy mniej więcej taki sam zasób francuskiego słownictwa. - Coccinelle? - Coccinelle! Ale to nie były coccmelles, a coś pomiędzy mrówką a biedronką - malutkie kowaliki z płaskimi nakrapianymi skrzydełkami, które pełzały po całym sadzie. Razem z debilem nazbieraliśmy kowalików do pustych pudełek po zapałkach. Chciał mi coś pokazać. Bez przerwy podciągał spodnie. Rozpaliliśmy ognisko. Poczułem się okropnie: przecież one tam płonęły w pudełkach, ale siedziałem z niewzruszoną twarzą. O czereśniowym sadzie w obozie krążyły legendy. Dostaliśmy zakaz biegania do niego. Mówiono, że tam są żmije. Debil był niezgrabny, z rękami jak u goryla - podobał mi się. Zaprzyjaźniliśmy się. Razem zrywaliśmy czerwone i żółte czereśnie, siedząc na drzewach. Tylko czasem debil wył. Stanie taki na środku sadu l wyje. Kiedyś zwinął lewą dłoń w trąbkę, a palec wskazujący prawej ręki wsunął do dziurki. Zrozumiałem, co ma na myśli. Tutaj przychodzi dużo par, żeby się tym zajmować. On może pokazać miejsca. Udałem, że nie bardzo mnie to interesuje. Byłem dumny, że mam przyjaciela Francuza. Dobrodusznie postanowił nauczyć mnie palenia papierosów. Wyciągnął z kieszeni pomiętą niebieską paczkę papierosów bez filtra. Po raz pierwszy miałem papierosa w zębach, ale trzymając lewą rękę w kieszeni szortów, nie mogłem się zdecydować, żeby zapalić. Okruszki tytoniu wchodziły mi do gardła, szczypały w język, do ust przykleiła się bibułka, nie mogłem ich otworzyć. Bałem się, że wypalenie nawet jednego papierosa fatalnie odbije się na moim zdrowiu. Wyobraźnia rysowała potworne obrazy. Nieufność ustąpiła na widok butelki piwa. - Tu veux? - Je veux! Piliśmy z butelki. Znów się wystraszyłem: a jeśli debilność przenosi się przez ślinę? - wyobraziłem sobie, jak wracam do obozu jako niezdarny debil, z papierosem w zębach, przestraszę Klryłę Wasiliewnę - jak ona zacznie krzyczeć - a ja jej odpowiem nieludzkim wyciem, zbiegną się dzieci - Witia Jerofiejew jest diabłem, polezę do Kiryły Wasiliewny całować się w usta - a może to diabeł? - nie przypadkiem opadają mu spodnie - nie przypadkiem dostaliśmy zakaz biegania po sadzie czereśniowym - nie przypadkiem paliliśmy niewinne dzieci w pudełkach - cocinelles - przyjadą telefonicznie wezwani rodzice, a ja ich w ogóle nie poznam - Witia! Wltlusza! - mało mnie kochaliście, a po co urodziliście brata - skaczecie wokół niego - wózek kupiliście - tak, jestem diabłem - zapomnieliście o mnie - zapomnę rosyjskiego, stoję, muczę po francusku - wierzysz w Boga? - Wyrywa mi się: - Chcę, żeby On też we mnie uwierzył. - A niby dlaczego On powinien uwierzyć właśnie w ciebie? - A co? - Popatrz na siebie. - No. - Paliłeś kowaliki w sadzie? - No. - No i to wystarczy. - Bóg to nie pułkownik - zaprotestowałem. - Lubi różnorodność. Poczułem, że piwo uderzyło mi do głowy, czereśniowy sad popłynął przed oczami. Zacząłem mrugać, a debil zaczął rechotać. Francja demoralizowała mnie za pośrednictwem debila. On w ogóle nie miał imienia; ja dla niego - też. To pozwalało nam zajmować się tym, czym nie wolno zajmować się ludziom z imieniem. Wdrapaliśmy się na sam wierzchołek pręgowanego słodką żywicą czereśniowego drzewa, żeby podpatrywać kochanków. Siedzieliśmy, jak dwa wielkie ptaki: on w opadających spodniach, ze śliną na wargach, ja w szortach, z rozbitymi do krwi kolanami. Nikt nie przyszedł. Innym razem zauważyliśmy idącą przez sąd parę, przyczailiśmy się. Serce zaczęło mocniej bić. A ci usiedli w wysokiej trawie i znikli nam z pola widzenia na zawsze. o Do jadalni przeniknął kapitalizm. Rysowaliśmy kredkami pieniądze. Żółte - o najwyższej wartości: 10 000 franków. Za nie można było odkupić od sąsiada przy stole banana albo danone’a jagodowego, przodka współczesnego jogurtu. Łakomi kupowali kotlety. Wychowawcy wywrócili dzieciom kieszenie. Zostałem zdemaskowany. Okazało się, że to ja wymyśliłem rysowanie pieniędzy w zeszytach w dużą francuską kratkę. Wychowawcy doszli do wniosku: Witia Jeroflejew to fałszerz pieniędzy. Rysowanie pieniędzy było najwcześniejszym skandalem ideologicznym w moim życiu. Gdybym był synem kierowcy ambasadora, rozprawiliby się ze mną, jak należy. Ale ja miałem list żelazny - postanowili nie brać sobie na głowę syna radcy. ostrożnie naskarżyli mamie. Dała mi reprymendę; nie przyjąłem do wiadomości, że jest w tym coś złego. To była zabawa, zapożyczona z zagranicznego życia: wątpię, żebym w Rosji zaczął rysować pieniądze. Rozumiałem, że niedzielna stufrankowa moneta, wydzielana przez rodziców - to transakcja. Formalnie monetę wydawano za dobrą naukę i zachowanie, ale cel był inny: 100 franków było piorunochronem. Własne pieniądze ograniczały moje potrzeby konsumenckie, które w przeciwnym wypadku byłyby bezgraniczne. Rysowanie wysokich nominałów stało się wektorem mojego marzenia. Kiryła Wasiliewna zatuszowała zresztą skandal ze względów osobistych. Sobota była dniem kąpieli. Wszyscy od rana chodzili podnieceni. Kąpanie dzieci zaczynało się po obiedzie (zamiast ciszy poobiedniej) i trwało do kolacji. W łazience, jak w łaźni, stało kilka wanien. Dzieci były myte oddzielnie, najpierw dziewczynki, potem chłopcy. Trafiłem do grupy kąpielowej Kiryły Wasiliewny. Zbliżał się wieczór. Kiryła Wasillewna spociła się przy myciu dzieci, wyglądała na zgrzaną. Ręce czerwone, na koniuszkach włosów krople potu. Po rosyjsku ocierała pot ręką. Tatą darzył Kiryłę Wasiliewnę dużą sympatią. Nagrał ją na taśmie filmowej: Kiryła Wasiliewna siedzi bokiem na trawie w Mantes, z zainteresowaniem patrzy przed siebie. Nagle zaczyna zaciekle klaskać, po prostu mało nie odbije sobie dłoni. Potem przestaje, zrywa trawkę. Siedzi i ją gryzie. Tata nieraz puszczał tę taśmę, uważał ją za swój sukces. Taśma była już nie biało-czarna, ale kolorowa jak sen. Nagle tata wrócił do domu wzburzony. Ktoś ukradł z samochodu kamerę. Kwadratową czeską kamerę, którą trzeba było nakręcać mechanicznie jak zegar. Nie dawano mi jej do rąk. Rodzice doszli do wniosku, że kamerę ukradła tajna policja francuska, ale mnie powiedzieli, że zwykli złodzieje. Czy mój tata był szpiegiem? Sunie człowiek po powierzchni tekstu, kreśli jak na deszczułce i nagle zapada się, widząc w głębi swoje oczy. - Skórę masz delikatną jak dziewczynka. Tak powiedziała Kiryła Wasiliewna, myjąc mnie w wannie. Niemiłosiernie się speszyłem. Pierwszego września rodzice kupili mi bukiet kwiatów i znów posłali do szkoły. Szkoła to igraszka - uczyło się w niej łatwo i przyjemnie. Na przerwach wybiegaliśmy na podwórze. Ścieżki wysypane żwirem. Rzucaliśmy się małymi kamykami. Chłopiec o nazwisku Orłow, z czarną prostą grzywką, wybił mi ząb trzonowy, tym samym wpisując się do historii literatury. Podszedłem do niego ze stanowczym wyrazem twarzy, ale nie uderzyłem: w tej szkole bójki nie były w zwyczaju. W maju okrężną drogą przez Bordeaux, Biarritz, Lourdes (ze zwisającymi z nieba szczudłami cudownie uzdrowionych kalek) i Tuluzę, pojechaliśmy do Cannes na festiwal filmowy: rodzice zarezerwowali w hotelu Carlton pokój z widokiem na morze; mnie umieścili osobno, pod dachem. Mieszkałem tam jak gołąb. Na festiwalu w Cannes zrozumiałem, czym jest całkowita samotność. Pachnący perfumami rodzice wychodzili co wieczór. Mama w czarnej sukni z wielkim białym wykładanym kołnierzem wydawała mi się obcą kobietą. Dawno, już we wczesnym dzieciństwie, wymyśliłem swoich rodziców od początku do końca, zabroniłem im się zmieniać i dotąd byli posłuszni: odpowiadali swojemu obrazowi, ale kiedy nagle dla jakiejś przyczyny zmieniali się jak w Cannes - czułem się nieswojo. - No co ty, syneczku, w hotelu nie jest strasznie, nikt cię nie ukradnie - mama uspokajała mnie czułym, fałszywym głosem. Spieszyła się, chciała mnie prędko zbyć. Było mi za nią wstyd. Przecież jestem chory. Mam zabandażowane ręce. Po drodze do Cannes zobaczyłem na Lazurowym Wybrzeżu pierwszy w życiu kaktus. Rzeczy zawsze prześcigały swoimi nazwami moją świadomość. Kaktus był kontynuacją mojej ucieczki z Północy. Zaczynając ucieczkę w Paryżu, nie mogłem się już zatrzymać. Zapomniałem, że wyszedłem z samochodu, żeby się wysikać. Podbiegłem do kaktusa i złapałem go mocno, żeby wyrwać z korzeniami jako trofeum z Południa. Kara była natychmiastowa. Mama pocałowała mnie na dobranoc i pobiegła na gwiazdorskie przyjęcie. Leżałem i myślałem o rozwodzie rodziców. Kiedy jechaliśmy na południe, strasznie się kłócili. Mama mówiła tacie, że wybrał złą drogę, szczudła z Lourdes wybiły im ochotę na kłótnie, kaleki wystraszyły nas wszystkich, ale chwilę później rodzice znów wzięli się za łby. Zasypiałem późno: już w rozbitej, rozwiedzionej rodzinie - kiedy schody zapełniały się hałasem wesołych ludzi; trzaskały drzwi windy. Dopiero rano w Cannes nie było nudno. W czasie śniadania podchodzili do nas ludzie mówiący po rosyjsku. Pytali, czemu mam zabandażowane ręce i aksamitnie śmiali się, słysząc moją odpowiedź. Piękne kobiety były podobne do koni. Drżały im nozdrza. Kiedy odchodziły od naszego stołu, mama wściekała się: - No popatrz tylko: ramiączko jej sukienki trzyma się na szpilce! Tata w milczeniu jadł swojego croissanta. - Powiedz im coś! Zresztą mogłyby zostać w tym, w czym przyjechały z Moskwy. Wszystko to jest co najmniej nieprzyzwoite. Nakupiły tanich bluzeczek u Tatiego! Widziałeś, Afrykanki lepiej wyglądają! Wstyd! Tata w milczeniu dopijał herbatę. Właściwie nigdy nie krytykował kobiet, tym bardziej podobnych do koni. Tego roku wygrał chyba radziecki film „Lecą żurawie”. W mamie zaczął się rozwijać instynkt francuskiego szablonu. Sprzątaczka z ambasady powiedziała mamie w mojej obecności; - Francuzi to straszne brudasy. Jak odkurzają pokój, to buty kładą na kanapie. - Bzdura! - uniosła się mama. Poczułem, jak sprzątaczka popatrzyła na nią. Faktycznie, to przecież to samo, jakby sprzątaczka powiedziała, że Żydzi są chciwi, a mama zaciekle zaczęła dementować. o Co ja mam począć z tą sprzątaczką? W czym jest lepsza od rosyjskiej władzy? Jaki historyczny strach kazał jej dojść do wniosku, że Francuzi to „straszne brudasy”? Rosyjska władza jest przezroczysta. Stworzona została po to, żeby dokonywać czynów, jakie na Zachodzie wywołują wstręt. Nagonka na Pasternaka, but Chruszczowa w ONZ, interwencja w Czechosłowacji - wszędzie wspólny mianownik zastraszania. Wyrafinowane jest w tym chyba tylko chamskie szyderstwo z wartości, na których trzyma się cywilizacja. W dzieciństwie mówiło się u nas: to jak w kałużę pierdnąć. Zachwyca mnie umie umiejętność państwa rosyjskiego psucia swojej reputacji. Ale rozumiem rosnące rozdrażnienie władzy i w pewnym stopniu jej współczuję. W kraju brak elementarnego porządku, szacunku dla prawa. Rosyjskie prawo było zawsze tak nieludzkie, że obejść je to bohaterstwo, a nie przestępstwo. Władza nie chce powrotu do komunizmu, ale opiera się na podstawowym modelu rosyjskiej państwowości, która nie zna podziału władzy. Wieczna obawa, że w przeciwnym razie ogromny i bardzo długi kraj jak francuska bagietka przełamie się z chrzęstem na pół - to nocny koszmar rosyjskich włodarzy. Rosja bez względu na doktrynę ideologiczną automatycznie osuwa się w autorytaryzm. Pieniądze w Rosji nigdy nie jawiły się jako wartość pozytywna, tym bardziej duże pieniądze, do tego w prywatnych rękach. W takim wypadku władza wybiera siłowe struktury - opryczninę (za Iwana Groźnego), albo tajną policję - do walki z siłą odśrodkową. Władza, obawiając się porażki, stosuje powszechny strach jako jedyne cementujące spoiwo. Strach mrozi nie tylko rosyjskie łajdactwo, ale też produktywność. Rosja chce latać w cywilizowanej przestrzeni, lecz podcina sobie skrzydła, sądząc, że obcina jedynie drapieżne szpony. Schemat prosty jak konstrukcja cepa. Wyjście z sytuacji? Nowa faza wstydu z powodu własnej rozwiązłości, skrucha, obietnica życia bez fałszu. Ale czy starczy tej fazy? Szybkość rozwoju zachodnich technologii nie pozostawia Rosji kryjówki w zabitym deskami kącie. Nie ma wyboru. Jest skazana na to, że będzie częścią świata cywilizowanego, albo w ogóle jej nie będzie. Rosja ma zbyt małe zasoby liberalizmu, również nierozwiniętego, niesprawdzonego historycznie. Sprzątaczka macha szczotką na kiju. To elektorat. Po chaosie lat dziewięćdziesiątych najwyższa rosyjska władza po raz kolejny odkrywa słabość liberalnych zasobów zachodniego typu. Obecna Rosja przypomina krowę na sznurku, którą liberałowie ciągną na zachodni rynek, a ona się zapiera, uważając, że ją tam zhańbią, a może nawet zjedzą. o Byłem pewnie stworzony do tego, żeby pisać hollywoodzkie scenariusze i opery mydlane. W każdym razie, mój młodzieńczy okres twórczości - dom twórczości! - kreatywności? - degeneratywności! - mój młodzieńczy okres talentu - kurde! nic nie pasuje! - wypaliły się wszystkie słowa teorii literatury - ale jasne, że ona była związana właśnie z tymi gatunkami. Nie wykluczam, że młodzieńcze gatunki, niemowlęce gaworzenie fantazji - to najlepsza rękojmia dożywotniego sukcesu: czego jeszcze trzeba publiczności? Zacząłem zresztą od sensacji, pogoni, strzelaniny, wampirów, wiedźm, szpiegów l kupy trupów. W drodze powrotnej z Cannes do Paryża dostrzegłem w sobie dziwne rozdwojenie. Patrząc przez okno samochodu na platany, szybko przemykające wzdłuż drogi państwowej (wtedy nie było jeszcze autostrad) - platany splatały się nad nią koronami, zamieniając ją w wysoki zielony tunel - oglądając szyldy stacji benzynowych „Total i „Shell” (tankowaliśmy na dyplomatyczne talony), ulice prowansalskich miast, nagle zapadłem się w inny świat. W tym świecie żyli ludzie, podobni do prawdziwych, ale ich działania wynikały z innych przyczyn. Zahaczając świadomość o jakikolwiek samochód z kołem zapasowym na bagażniku, przypadkowe słowo ojca albo szelest mapy z narysowanym malutkim człowieczkiem z opon w rękach mamy, zamieniałem się w nadczułe urządzenie, przez które przepływały prądy jakichś niewyraźnych historii. Historie splatały się ze sobą, rodząc nowe historie spisków, potykały się, nie mogąc znaleźć dla siebie kontynuacji, wciskały się w ślepe zaułki, zawracały i szły dalej, jak gdyby nigdy nic. W tych historiach w kieszeni taty krył się prawdziwy pistolet, realniejszy od realizmu. Te historie opowiadałem potem dzieciakom z mojej klasy. Orłowowi, który wybił mi ząb, wciskałem, że mój tata ma broń bojową. Ku mojemu zaskoczeniu, po pewnym czasie, kiedy był w pracy, otworzyłem szufladę jego biurka l zobaczyłem, że broń się zmaterializowała: leżał tam niewielki, ciężki pistolet - co prawda gazowy. W tych historiach polowali na nas policjanci, przebrani za wieśniaków l rowerzystów. Z wierzchołków platanów strzelali snajperzy. Jechaliśmy z tajną misją: wyrwać z niewoli Kiryłę Wasiliewnę w rozdartej, wymazanej błotem sukience. Innym razem przewoziliśmy worki pieniędzy. Całkiem możliwe, że znów byłem blisko prawdy: Winogradow i ojciec zaopatrywali francuską partię komunistyczną w brudne pieniądze. W dodatku pracownicy ambasady mieli zakaz swobodnego poruszania się po kraju, wymagana była zgoda Ministerstwa Spraw Zagranicznych Francji, dokładnie wyznaczano trasę i czas (retorsja za zakaz podróżowania przez obcokrajowców po ZSRR); jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem, ale wydawało mi się, że Francja jest gdzieś za siedmioma górami. Zatrzymywaliśmy się na wczesny obiad, skręcając w polną drogę. Czujnie rozglądałem się na boki. Gdzie znaleźć bezpieczne miejsce? To nie takie proste: wokół ciągnęły się prywatne posiadłości, czasem nas przepędzali, a rosyjskie dusze rodziców kipiały z oburzenia. Lasy i pola zapełniłem zbójcami, kolegami z klasy, dziewczynkami z francuskich książeczek dla dzieci, znajomymi rodziców, sprzedawcami z Kiermaszu Znaczków. Orłow niezmiennie grał rolę zdrajcy. Odludnymi drogami przebijaliśmy się w stronę Alp. Na mapie górska droga zamieniała się w skręt jelit. TATA. Zaraz będzie przełęcz. MAMA. Co za powietrze! Zamknij okno. Wieje. Na zakrętach robiło mi się niedobrze. Cel - granica. Zmieniając palce prawej ręki w pistolet, cichaczem ostrzeliwałem napotkane samochody. Oglądałem się i widziałem, jak spadają w przepaść i wybuchają. Czasem udawało się zestrzelić samolot pasażerski. Każdy człowiek w mundurze podlegał likwidacji. Nie stałem po stronie francuskiego prawa. Strzelając, wydawałem dźwięk, przypominający „paf!" i niekiedy mama ze zdziwieniem obracała się do mnie. MAMA. Do kogo strzelasz? Mama nie należała do innego świata i w danym wypadku tylko przeszkadzała. - Do nikogo - zawsze odpowiadałem. Nie wierzyła. Prosiła, żebym przestał strzelać. Jeszcze gorzej, kiedy zaczynała się ze mnie podśmiewać. To było nie do zniesienia i bardzo psuło moje historie. Nie nazwałbym ich kryminalnymi. Była w nich kryminalna fabuła, ale sama historia biegła w nieskończoność. Byłem bodyguardem ojca i osłaniałem go z poświęceniem Aleksandra Matrosowi [Bohater propagandowej legendy lat II wojny światowej: sierżant Armii Czerwonej, który własnym ciałem nakrył niemiecki karabin maszynowy, uniemożliwiając mu ostrzał przedpola.] Francuski bezimienny debil przemieniał się w przystojniaka, podobnego do Rudolfa Valentino, ale nie wiedziałem, co z nim dalej robić i z goryczą wystawiałem go pod zbłąkaną kulę. Jedliśmy kolacje w małych restauracjach. Czasem, kiedy akurat odbywało się wesele albo impreza, Francuzi pili czerwone wino i śpiewali. Wielu było podpitych i prostych, jak pień sosny. W zasadniczej masie byli szpiegami, którzy nas śledzili. Wesela też likwidowałem, składając palce. Chuda właścicielka hotelu była wiedźmą i podczas kolacji próbowała mnie otruć. Nie chciałem pić wody, grałem z potrawami w ruletkę - ten kęs zatruty, a ten - nie. Pod koniec kolacji oczy mi się kleiły. W pokoju hotelowym utrzymywał się duszący zapach skąpej francuskiej przytulności. Deski podłogowe skrzypiały. Nad łóżkiem wisiał brązowy krzyż. Niczego się nie bałem, ale krzyż mnie przerażał. Zamiast poduszek leżały wałki. Normalnych ludzi boli od nich szyja. Rodzice zażądali od wiedźmy poduszek. Podróżne historie przelewały się przez brzeg. W zmienionej postaci nawiedzały mnie przed snem. Szóstym zmysłem znowu wyczuwałem, że rodzice bliscy są rozwodu. Wyobrażałem sobie, że jestem nieszczęsnym sierotą. Kiedy byłem zły, dokonywałem potwornych zbrodni, tęskniło za mną więzienie. Rano słońce świeciło przez zamknięte okiennice. Skądś docierał zapach pysznej kawy. Trzeba było jechać dalej z niebezpieczną misją. Nieoczekiwanie urodził się brat. Zdumiona, że wiem o jego narodzinach, Kiryła Wasiliewna wzięła mnie pod obserwację. Miała rację: rozszyfrowałem zarówno niepokalane poczęcie mamy, jak niepokalane narodzenie brata. o Kiryła Wasiliewna namydliła pomarańczową gąbkę. Takich syntetycznych gąbek nie było w Moskwie. Gąbka była duża, porowata, z dziurkami, jak ser. - Odwróć się przodem - powiedziała Kiryła Wasiliewna i obróciła mnie sama, trzymając za rękę. Zawsze zamierałem po takiej komendzie i starałem się myć jako ostatni, oddalając moment wstydu. Obróciła mnie, nachyliła się i zaczęła pocierać moje kolana. Patrzyłem z góry, jak pod jej pstrokatą czerwono-zieloną podomką kołyszą się duże nie-opalone piersi z sutkami. - Ileż ty masz blizn! - powiedziała z pewną kpiną. - Bohater! Drzwi się otworzyły i do wielkiej sali kąpielowej w kłębach pary weszła niania w białym fartuchu: - Kiryło Wasiliewno, niech się pani nie spóźni na kolację! - Został już ostatni. - A to ja pomogę. - Ale on już jest duży, domyje się sam! Domyjesz się? Kiwnąłem głową. Wsunęła mi do ręki namydloną pomarańczową gąbkę. - No a pani? - zapytała niańka. - Już, zaraz - zaśmiała się Kiryła Wasiliewna, ocierając czoło. - Uf, zmęczyłam się! Niańka podeszła do wanny przy tej samej kaflowej ścianie, przy której stała też moja, odkręciła krany z ciepłą i zimną wodą. Woda chlusnęła do wanny potężnym strumieniem. - Gorąco dziś. Cała się spociłam! - A ja! - Kiryła Wasiliewna podrapała się pod pachą. Niańka rozpięła guziki białego fartucha. Zdjęła go, położyła na taborecie, wcześniej pomacała jego blat: czy nie jest mokry? Została w różowych majtkach do pępka i białym staniku. Wysoko podnosząc chude nogi, zdjęła różowe majtki i nie na długo została w staniku, sprawdzając ręką temperaturę wody w wannie. Odwróciła się do nas przodem, zdjęła stanik, złapała swoje malutkie piersi w dłonie, pomasowała je i weszła do wanny. Jej przykład zainspirował Klryłę Wasiliewnę. Też odkręciła krany nad wanną, stojącą naprzeciwko mojej, pod drugą ścianą i podeszła do drzwi: szczęknęła zasuwa. Teraz również ona rozpięła podomkę, swobodnym gestem rzuciła ją na drugi, dość mokry, pełen mydlin, taboret. Nie miała nic pod podomką. Kiryła Wasiliewna miała niedużą, ale okrągłą pupę. Nieśmiało patrzyłem na swoją dyrektorkę. Tak w ogóle to byłem w niej zakochany. Kiedy wyjaśniając nam w klasie imiesłowy przysłówkowe, łamiąc długą francuską kredę w palcach, stawała bokiem do brązowej tablicy, z twarzy przypominała lisiczkę. Wchodząc do wanny, Kiryła Wasiliewna zadarła nogę i na sekundę, dosłownie jak w błysku flesza, ujrzałem malutką brązową dziurkę jej pupy, różowe rozchylone wargi sromowe i czarne włosy jej kobiecej natury. Sterczałem w swojej wannie z pomarańczową gąbką w dłoni na wpół żywy. Żaden francuski bezimienny debil nie mógłby mnie wyposażyć w bardziej wiarygodną wiedzę. Stała w wannie po kolana w wodzie. Pochyliła się po myjkę i mydło. Jej duże piersi ze sterczącymi różowymi sutka mi poruszyły się, zakołysały. - Kiryło Wasiliewno! - krzyknęła ze swojej wanny niańka. - Może umyję pani plecki? Kiryła Wasiliewna rozprostowała plecy, odwróciła się do mnie, demonstrując czarne kędziory pod brzuchem. - Sama się myj! - uśmiechnęła się. - Ja tu kawalera poproszę. Już się umył. To nie całkiem prawda. Jeszcze nie do końca się umyłem. - Umyjesz mi plecy? - zapytała znów kpiarsko. o Po co pisarze piszą swoje autobiografie? Według mnie to ciężka choroba. Coś jak rycie na ławce swoich inicjałów. Zadanie pisarza - to nie napisać autobiografii, wykręcić się, nakarmić nią ryby. Gorki w autobiograficznej trylogii kilometrami prowadzi dialogi, których prawdopodobieństwo równa się fałszowi. Ołowianą ohydę rosyjskiego życia sprzedaje za sto pudów goryczy. W tej goryczy nie ma nic rewolucyjnego, bliska jest Sołogubowskiej beznadziei. Zero równa się zeru. Nabokov, przeciw nie, oświadcza, że mieszkał w raju. Ten raj składa się dla niego z chełpliwych szczegółów sytego życia egoistycznego paniczyka, którego później z rozkoszą ukarała rewolucja. Nabokov stara się znaleźć rytmiczne nawroty swojego życia, zapala zapałki, żeby uczcić jego sens, ale jako agnostyk wpada we własną pułapkę i odbiega od tematu. Jego ucieczka od przypadkowości to prawie slalom. Jego wspomnienia są obrzydliwie zadufane. To ta sama posztost’, trywialność, której wydał wojnę. Górki i Nabokov - dwa bieguny rosyjskiej literatury - uczynili swoje autobiografie identycznym produktem pustosłowia. Życie pisarza wznosi się ponad sensem życia. Nie karmi się milionem szczegółów, jak życie innych ludzi. W przeciwieństwie do słowa pisarza, jest mniejsze niż on sam. Poniża go. W jego metamorfozach ciekawe jest tylko czyste cierpienie. Jego żywiołem jest zdrada, a nie prawdziwe sprawozdanie. Dostojewski oddał epitafium z nagrobka swojej matki oderwanemu „członkowi” lichego bohatera: Spocznijcie, miłe prochy Do radosnego jutra. To jedyny ratunek. Cokolwiek pisarz zrobi, to i tak strata czasu. Niewart sam siebie, składa się z utraconego czasu. Przyjaźni się z rewolucjonistami, staje się samotnikiem, kipi pasją, zachowuje spokój, ma wieczny dług wdzięczności wobec swoich niezrozumiałych rodziców, namaszcza sobie głowę tkliwością niczym świętym olejem: wszystko to gaworzenie dziecka. Kreśląc portret artysty z czasów młodości, Joyce do tego stopnia dał się porwać tematyce świętości l chuci, że zapomniał o najważniejszym: w pisarzu nie ma ani świętości, ani chuci. Pisarz - to czysta kartka papieru. W przeciwnym wypadku - nie kończąca się masturbacja. Naprędce przebrawszy się za sobowtóra, Bunin dręczy czytelnika ciągnącymi się w nieskończoność opisami przyrody, które wiąże ze swoim dzieciństwem: miliony zachodów słońca, zamieci na polnych drogach, księżyc nad polami. Ale jego największy talent - to bardzo szczegółowy opis nieboszczyków w trumnie. Sąsiad, ojciec, wielki książę, dziecko - nieboszczycy. Wszystkie oznaki ich rozkładu: kolor warg, żył na skroniach, powiek, rąk - dostrzeżone przez spostrzegawczego mistrza. Ale ta zajmująca nekrofilia (bliska mi odczuciem grozy śmierci) ostatecznie prowadzi do fiaska autobiografii: z czarującego lirycznego chłopca-bohatera wyrasta roztrzęsiony, zazdrosny, władczo domagający się miłości młodzieniec, piszący patetyczne wiersze o tejże przyrodzie. Propaguje estetyzm i rzeczywiście jest obojętny na cierpienia ludu. Pisarz oszukał samego siebie. Ambasador Winogradow polecił tacie odwiedzić wdowę po Buninie, żeby kupić od niej archiwum pisarza. Tata śmiało poszedł do niej do mieszkania. Przywitała go z rezerwą. Spojrzała przez balustradę w dół: - Wy, Sowieci, nie chodzicie w pojedynkę. Myślała, że tata przyciągnął za sobą sowiecki ogon. Kiedy wdowa w końcu wpuściła tatę do wielkiego, spustoszonego przez biedę mieszkania, postraszyła go: - Raz w tygodniu, co czwartek, zbiera się u mnie antysowiecki komitet! Tata nawet nie drgnął: - To mnie, łaskawa pani, nie dotyczy. Biedna wdowa sprzedała mu rękopisy. Tata wystarał się dla niej o dożywotnią sowiecką rentę w walucie wymienialnej. Politycznie tata uważał Bunina za „gmatwacza”: to było delikatne, wszystko usprawiedliwiające słowo, jeśli mowa była o „nie naszej” inteligencji. Chagall, Annienkow, Serge Lifar, Łarionow i Gonczarow - wszyscy twórczy emigranci stopniowo stawali się „gmatwaczami”. W końcu sprawa doszła do Bierdiajewa - on też został „gmatwaczem”. W słoneczny dzień w Deauville, gdzie po raz pierwszy jako dziewięciolatek ujrzałem morze i morskie muszle, kiedyśmy (byłem wtedy już studentem) spacerowali wzdłuż brzegu przy łopocie plażowych chorągiewek l klapaniu płóciennych leżaków na wietrze - nasz spacer przypominał obrazek z francuskiego filmu - pulchny, witalny Wołodin, fałszywy radca ambasady (z rezydentów KGB) z czarującą żoną, pianistką Teatru Wielkiego (mama marzyła w Moskwie, by zaciągnąć ją do siebie w gości, ale pianistka nie poddawała się - tu natomiast panowała inna hierarchia), dyskutowali o archiwum Bierdiajewa. Mówił, że Moskwa zainteresowała się archiwum tego „gmatwacza”. Ojciec, który nie czytał ani linijki Bierdiajewa, kiwał głową. Nagle Wolodin zatrzymał się: - Gdyby tak nas teraz napadli! Z jaką przyjemnością bym ich wszystkich porozwalał! W oczach miał żywą, nieskrywaną nienawiść. Obejrzałem się, wyglądając potencjalnych krzywdzicieli. Było wietrznie, słonecznie. Biegały dzieci. Wybuch nienawiści stopniowo gasł. Poszliśmy na obiad. Coś takiego tacie się nie zdarzało. W jego nienawiści nie było fizycznej odrazy. Wyrażała się tylko w stanowczym wyrazie twarzy. Słowo „gmatwacz” - to jednak lipne, ubeckie, ale trafne słowo. W rzeczy samej, pisarze to „gmatwacze”. Precyzyjniej się tego nie da powiedzieć. Wszyscy pisarze sami sobie się podobają: wszyscy są przenikliwi, spostrzegawczy, fałszywi, lubieżni, z oczami skierowanymi w głąb siebie. Na wszystkich portretach pisarze pogrążeni są w głębokiej zadumie. Z pewnością nie jestem pisarzem: na fotografiach wyglądam jak przypadkowa przystawka do żyda. W trzydziestu procentach pisarz składa się z głębokiego samo zadowolenia. W dwudziestu - z instynktu śmierci. Pozostałe pięćdziesiąt - to wiara we własną wyjątkowość. Nie wierzy w dzień swoich narodzin - przybył z kosmosu i zleje się z nim na wieki. Szuka tajemniczych znamion na swoim ciele. Ja mam na przykład pod lewym sutkiem rodową bliznę. Obejrzałem wielu ludzi - nikt nie ma czegoś podobnego. To na pewno z mojego poprzedniego życia. Byłem wtedy półbogiem. Odebrać pisarzowi niepowtarzalność - l już nie ma pisarza. Poczucie własnej wyjątkowości to szczególnie drażliwy punkt. Tołstoj, myląc trop, urządził ze swojej autobiografii moralny samosąd, który zakończył się tołstojostwem. Dobyczin poszedł absolutnie przeciwną drogą: zmieszał elementy ważne z błahymi, dzięki czemu nar racja osiągnęła stopień zero moralistyki. Majakowski się awanturuje. Pasternak mędrkuje. Proust opowiedział, że jest przypadkowy od stóp do głów. Przerywając sobie wzajemnie, pisarze dzielą się szczegółami z własnego życia, przekonani, że kogoś to interesuje. Jakoś nie trafiło mi się nigdy przeczytać Lat dziecięcych Bagrowa-wnuka. [Dietiskye gody Bagrowa-wnuka (1858), autobiograficzna powieść Slergieja Aksakowa (179i-1859), apoteoza życia ziemiaństwa przełomu XVIII/Xix] Może to wyjątek? Autobiografia jako gatunek literacki to właściwie ślepa uliczka. Wystarczyło mi przeczytać kilkadziesiąt autobiografii, by zrozumieć, że sam nigdy czegoś takiego nie napiszę. o Poczułem, że niańka nagle zamarła w swojej żeliwnej wannie na nóżkach. Teraz nagle sobie przypomniałem (jakbym się na sekundę zapadł w dzieciństwo), że była młodą żoną pracownika biura radcy handlowego ZSRR we Francji, z wyglądu bardzo francuzistą, modniejszą od mojej mamy. Postanowiła latem trochę dorobić. Do biura radcy handlowego jeździliśmy oglądać radzieckie filmy: szczególnie podobały się nam Noc sylwestrowa ichwasty idące do ataku przeciwko kukurydzy w chruszczowowskiej agitce z owych lat. Chwasty śpiewały amerykańskie boogie-woogie l zmiatały wszystko wokół siebie. Żona pracownika kręciła się w rozkloszowanej sukience wśród mężczyzn przy wejściu do sali kinowej, zawsze ożywiona. Moja mama ganiła ją za to. Uważała, że nie uchodzi robić z siebie opiekunki do dzieci, skoro mąż pracuje w Centrali Handlu Zagranicznego: nie uchodzi tak się sprzedawać za pieniądze. - Dobrze - zgodziłem się po uczniowsku. Kiryła Wasiliewna usiadła tyłem do mnie na skraju wanny. Już wiedziałem, że tym zdarzeniem będę żyć przez lata. Zupełnie jak dorosły człowiek rozumiałem, przeskakując myśli pośrednie, że ośmieliła się zaproponować uczniowi, by umył jej plecy, tylko w obecności żony pracownika handlu zagranicznego: gdybyśmy zostali sam na sam, nic nigdy by się nie zdarzyło. Podszedłem do wanny, wziąłem z jej rąk myjkę, która była akurat całkowicie rosyjska i już namydlona, i po raz pierwszy (życie składa się z pulsacji słowa „po raz pierwszy”) zacząłem myć czyjeś plecy. Na plecach dyrektorki zaczęły występować czerwone plamy. - Dobrze trzesz! - powiedziała, jakby mi wystawiała ocenę za zadanie z arytmetyki. - A pamiętasz - kontynuowała - jak spytałam klasę, kiedy was przyjmowano do pionierów, skąd taka nazwa - pionier, a ty podniosłeś rękę? - Pamiętam - burknąłem. - Kiedy cię wywołałam do odpowiedzi, powiedziałeś, że pionier pochodzi od słowa PION! Pionierzy w swoich czerwonych krawatach stoją tacy wyprostowani, trzymają pion! Kiryła Wasiliewna zataczała się od śmiechu. Niańka natomiast w swojej wannie w żaden sposób na jej słowa nie zareagowała, a ja znów zaczerwieniłem się jak wtedy w klasie, zesztywniałem, trzymając PION. - No i znów jesteś w pionie! - Kiryła Wasiliewna nie mogła się uspokoić. Stanęła w wannie, wyciągnęła ręce do ściany, jak algierski zakładnik na fotografii z „Paris-Match” l nachyliła się, lekko rozstawiając nogi: - No to myj mnie dalej! Skoro wziąłeś się za to, to myj do końca. Znów zacząłem namydlać myjkę. - Głuptasie! - odwróciła się. - To się myje ręką. Namydiłem dłonie l zacząłem masować jej pupę. Stała, rytmicznie poruszając pośladkami. Oparła się głową o ścianę, założyła ręce za plecy l rozsunęła pośladki: - Tutaj też umyj. Tylko delikatnie. Znów odkryła się przede mną jej brązowa malutka dziurka. Umyłem rudawy rowek pupy, dotknąłem palcem dziurki. W tym momencie już mnie nie było. Wszystko to robił ktoś inny. Serce wyrywało mi się z piersi. Dziurka była sprężysta, silna, z charakterem, jak sama Kiryła Wasiliewna. Nagle dziurka się naprężyła, jakby nadęła obrażona l otworzyła, zmieniając barwę na różowoczerwoną: z syczącym odgłosem wyszły z niej gazy. - Wybacz - powiedziała. - Dłużej nie wytrzymam. Pomyślałem, że ma dość mycia, więc trochę się od niej odsunąłem i nagle zobaczyłem, że rozstawiwszy szerzej nogi, sika żółtym potężnym strumieniem do wanny. Wysikała się i powie działa do mnie obcym głuchym głosem: - Podmyj mnie. Nie zrozumiałem znaczenia tego słowa. - Ale jak to? - dopytałem się. Odwróciła się do mnie i położyła sobie moją namydlona dłoń na kędzierzawy wzgórek. - Tutaj - powiedziała. Zacząłem myć jej włosy. Niespiesznie podsuwała moją rękę w dół, gdzie było ślisko, gdzie nie było włosów. Poczułem jakiś gruzełek. - Dotykaj - powiedziała. - Dotykaj łechtaczki. Zacząłem dotykać, biorąc gruzełek w dwa palce. - Widzisz jaką mam dużą - jęknęła - jak malutki członek. Dalej dotykałem delikatnego gruzełka, którego istnienia jeszcze chwilę wcześniej nie podejrzewałem. - Podoba ci się? - wychrypiała Kiryła Wasiliewna. - Teraz niżej. Wsuń paluszek do cipki. Mój palec utonął w jej wilgotnej szparce. Wsunąłem jeszcze jeden. Kiryła Wasiliewna wierzgnęła jak koń. - Pięść - powiedziała - wsadź mi całą pięść! Wsadziłem pięść i zacząłem nią poruszać w tę i z powrotem. Kiryła Wasiliewna wiła się w wannie. - Powiedz: kocham twoją cipkę - poprosiła Kiryła Wasiliewna już w zupełnej malignie. - Proszę cię, powiedz: kocham twoją cipkę. - Kocham pani cipkę - nieśmiało powiedziałem, dalej poruszając pięścią. Nagle otworzyła oczy, które już dawno miała zamknięte, obrzuciła mnie całkowicie mętnym spojrzeniem l delikatnie wzięła mnie za jajka. Trochę poruszała ręką l chwyciła mnie za siusiaka odsuwając palcami skórkę. - Stanął! - powiedziała, zachłystując się i mocno trzymając mnie w swojej ręce. - Stanął mój chłopczyk, stanął! Kiryła Wasiliewna trzęsła się coraz bardziej, otworzyła szeroko usta, wyglądała, jakby bardzo cierpiała, jakby jej przed chwilą wyrwano ząb. Z całej siły najechała na moją pięść, która zapadła się w jej wnętrzu i zaczęła drgać jak wisielec. W końcu szarpnęła całym ciałem, powoli zaczęła osuwać się w wannie, delikatnie, kobieco uwalniając się od mojej pięści. Pochyliła głowę ku wodzie i siedziała z rozmemłaną, jak niedosmażona jajecznica, twarzą. Po chwili powiedziała głucho, nie podnosząc głowy: - Ty też szczytowałaś? - Tak - jak we śnie odezwała się niańka. - Całą wodę wychlapałam. - Widziałaś go? - zapytała Kiryła Wasiliewna. - Dzięki niemu doszłam - powiedziała niańka. - Jeszcze włosów nie ma, a już tak stoi! Kiryła Wasiliewna, zmęczona, zaczęła znów dotykać mojego siusiaka. - Zuch, pion! - pochwaliła mnie. - A teraz - na kolację! Kobiety, jak dwa wodospady, wstały i wyszły ze swoich wanien. Kiryła Wasiliewna pocałowała niańkę w usta, przytuliły się, spłaszczając sobie cycki, i z lekką kpiną powiedziała: - A ty narzekasz, że nie ma mężczyzn! Kiedy wytarliśmy się ręcznikami i ubrali, Kiryła Wasiliewna ze sterczącymi w różne strony włosami, surowo zapytała mnie: - Więcej już nie robisz fałszywych pieniędzy? - Nie. - W życiu ci się nie przydadzą. Nie wiem, skąd ta pewność. Przepowiednia sprawdziła się tylko częściowo. Po tym wypadku zaczęło mnie od czasu do czasu słodko ćmić w pachwinie. Więcej już nie myłem się z Klryłą Wasiliewna w wannie. Niańkę, wiele lat później, jakoś przypadkiem widziałem w Moskwie na ulicy. Szliśmy z mamą - ona z naprzeciwka. Powiedziała, ze jej mąż zginął w wypadku na Szosie Możajskiej, w zderzeniu czołowym. Spojrzała na mnie tak, jakbym nigdy me widział jej ogolonego wzgórka łonowego, kiedy zdejmowała biały stanik. o W naszym domu nigdy nie było zwierząt domowych. Wszyscy mieli, myśmy nie mieli. Rodzice nie lubili ani kotów, ani psów. Dyskretnie krzywili się na widok zwierząt domowych, chociaż dyplomatyczna uprzejmość kazała im pytać psy i koty przyjaciół: - Jak się nazywasz? Z Czamomorem jednak się przyjaźnili. Wózek z moim bratem wystawiali nielegalnie w ogrodzie ambasadora, chociaż Winogradow zabronił komukolwiek tam wchodzić. Jewgienija Aleksandrowna powiedziała: - Czamomor się denerwuje. Nie lubi dzieci. Ale wózek został. Z trudem wyobrażam sobie swoich rodziców głaskających jakiekolwiek zwierzę domowe. Ras psów u nas w domu, prócz owczarka niemieckiego, nikt nie znał i znać nie chciał. W Paryżu marzyłem, żeby mi kupili małpkę - nie kupili. Nawet rybek, sprzedawanych koło „Samaritaine”, nad Sekwaną, nie miałem. Prócz tego nie miałem szczurów, królików, wiewiórek w kole, świnek morskich, śpiewających ptaków. Papugi nigdy w naszym domu nie darły się wniebogłosy. Rodzice nie jeździli konno, nie sadzali kur. Ani jeden żółwik nie wpełznął do naszego domu. W końcu moim domowym zwierzątkiem została pizda. Pizda - towarzyszka broni. Pizda - człowiek sztuki. Pizda - rana wylotowa mojej wolności. Pizda przeszkadza mi pisać. Pizda - przyjaciółka mojego życia. o Kiedy znów zobaczyłem francuskiego debila w czereśniowym sadzie, bardzo chciałem mu opowiedzieć, jak myłem się z Kiryłą Wasiliewną, ale nie znałem tylu francuskich słów. - Tu habites ou? - zapytałem. - Id - uśmiechnął się niewyraźnie, patrząc wprost przed siebie. Siedzieliśmy na murze sadu, zarośniętym fioletową bugenwillą i bezimiennymi czerwonymi kwiatkami, przypominającymi tujarki, wewnątrz których zawsze było dużo mrówek. Za nami szumiał bukowy park w Mantes. Debil podał mi papierosa. Nie miałem już nic do stracenia. Zapaliłem, lekko się zaciągając, wypluwając okruszki tytoniu. Nagle zobaczyliśmy parę Francuzów idących przez sad. Wyglądali na zalęknionych, skradali się, rozglądali. Ale, najwyraźniej, mieli wielką potrzebę. Usiedli pod czereśnią, zaczęli się całować. Patrzyłem ironicznie, wykrzywiając usta, byliśmy zbyt daleko, żeby można było coś dostrzec, a zresztą po Kiryle Wasiliewnie to był drobiazg, pestka. - Nocą tu jest dużo gwiazd - nieoczekiwanie wydusił z siebie debil. - Tak - zgodziłem się. - Lubisz gwiazdy? - Tak. - Ja też. Przyjdź nocą. Pokażę cl. - Szeroko, gościnnie zakreślił ręką koło na francuskim niebie. - Dobrze! - ucieszyłem się. Położyli się, zabieliło się między jej nogami, potem przez niego prawie nic nie było widać. Tylko jej zadarte nogi. Ale kiedy obejrzałem się na swojego francuskiego przyjaciela, żeby powiedzieć, że jednak brakuje lornetki, która zawsze kojarzyła mi się z podglądaniem, szczegółowym obserwowaniem cudzego życia w domu naprzeciwko, a nie z teatralną premierą, na którą nigdy nie brałem od szatniarki lornetki, nawet kiedy siedziałem w dalszym rzędzie, zaskoczył mnie jego widok. Rozpiął spodnie. Miał goły brzuch. Brzuch porastały żółte włosy. Niezliczona ilość piegów i pieprzyków. Ogromnych rozmiarów członek. Wpatrując się praktycznie w nic, mój przyjaciel bardzo szybko go szarpał; ten telepał się ociężale różową główką z boku na bok. Debil uchwycił moje spojrzenie i bełkocąc zaproponował, żebym też przystąpił do akcji. Ale ja pozostałem wiemy swojej dyrektorce Klryle Wasiliewnie. Teraz, wracając do tej historii, nie mogę zrozumieć, co w niej jest fantazją, zrodzoną z wielokrotnego obracania w mózgu, co - prawdą historyczną. Ta historia tkwi w mojej głowie od połowy lat pięćdziesiątych - niezachwiana jak skała. Pamiętam dokładne zarysy żółtych fałszywych pieniędzy, ale trudno mi odpowiedzieć na najprostsze pytania: czy Kiryła Wasiliewną była erotomanką? Czy, jak to się zdarza, pewnego razu miała, taki nastrój? Ale w takim razie skąd jej pytanie do pseudoniańki o mężczyzn? A może pytanie zrodziło się o wiele później? Ale - jak śmiała? i czy tylko ona? W ambasadzie wybuchł wtedy wielki skandal. Jeden z pracowników przywiózł ze sobą do Paryża zamiast żony kochankę, składając jej fotografie w dziale kadr. Jewgienija Aleksandrowna, która nie chciała znać nawet żon z drugiego małżeństwa, nieoczekiwanie zaprzyjaźniła się z kochanką, która niezłomnie nosiła przy ludziach imię zupełnie innej (l wątpliwe, by choć trochę bliskiej jej sercu) kobiety. Pozamałżeńską kontrabandę zdemaskowano dopiero wtedy, kiedy żona zaniepokojona tym, że mąż długo nie pisze do niej z Francji, zaczęła dzwonić do ministerstwa. W czasach radzieckich ta historia warta była Romea l Julii. Po Kiryle Wasiliewnie pozostały skąpe kadry amatorskiej kroniki. Bije brawo naszej grupie: pięciu chłopców robi piramidę sportową na polance - bardzo nieskładnie. Na granatowym swetrze mam bawełniany romb „,a,”, to znaczy „Dynamo”, znów jestem dobrze ostrzyżony. Ona patrzy na mnie, klaszcze w dłonie, zrywa trawkę i gryzie, wsuwając ją w kącik ust. o Picassa po raz pierwszy zobaczyłem na Lazurowym Wybrzeżu - na werandzie kawiarni. Tata przyjechał z wielkim aktorem Cz., który grał u Eisensteina. Mama przyjaźniła się z jego żoną. Kiedy byliśmy w Soczi w sanatorium Rady Ministrów (tego roku nauczyłem się pływać), żona Cz. powiedziała mamie, spacerując po podzwrotnikowym parku: - Nie wyobraża sobie pani, jak smutno starzeć się przy niemądrym człowieku! Zapamiętałem to zdanie na całe życie. Z czasem poznałem wielu aktorów: ci niegłupi byli złymi aktorami. Zjawił się Picasso: malutki, w marynarskim podkoszulku w paski, z wytrzeszczonymi oczami. Miał bycze spojrzenie. Przywitał się z tatą, aktorem i poszliśmy dokądś. Aktor miał recytować coś z Majakowskiego. Po drodze dołączył do nas poeta Aragon. Przyjaźnił się z tatą l kiedy się kłócił z Elsą Triolet, przychodził do ambasady, żeby skarżyć się tacie na żonę, na kucharkę, na kobiety w ogóle. Wiedziałem o nim tylko tyle, że jest komunistą. Komunista Aragon lubił przeglądać się w lustrze. Jeśli lustro było w pokoju, nie przestawał w nie patrzeć. Potem podszedł do nas krzepki chłop - Maurice Thorez. Weszliśmy do jakiegoś domu. Aktor Cz. odgrywał po rosyjsku i Majakowskiego, l kobietę. Widać było, że nie będą żyć razem, i nagle strasznie zapragnąłem, żeby rodzice się nie rozwodzili. Po spektaklu mężczyźni pili wino. Picasso wziął mnie za rękę i powiedział: - Masz muzykalne palce. Wiele lat później to samo powiedział mi Rostropowicz, łapiąc mnie za rękę, kiedy otwierałem mu drzwi naszego moskiewskiego mieszkania: przywiózł listy od rodziców - ale nie mam słuchu i palce nic tu nie pomogły. - Kim chcesz zostać? - Picasso bez uśmiechu mocno zmrużył oczy. - Nikim - odpowiedziałem, odwracając głowę od wyłupiastego artysty. Zobaczyłem, że tata się zaniepokoił i chce przyjść mi z pomocą, ale Picasso nagle się zaśmiał: - Dobra odpowiedź. Pozostali popatrzyli na mnie z sympatią. Wziąłem serwetkę i ołówek, położyłem na serwetce rękę i kiedy oni zajęci byli rozmową, obrysowałem ołówkiem dłoń z rozcapierzonymi palcami. Podarowałem ten rysunek Pablowi Picasso. Powiedział, że szybko kojarzę - w tym momencie pstryknął palcami przy skroni. Wziął rysunek i zaczął kolorować moje palce swoim palcem maczanym w czerwonym winie. Wszyscy udawali, że nie zwracają na niego uwagi, ale kiedy wszystkie rozcapierzone palce były już pomalowane, Aragon, tata, radziecki aktor Cz. i główny francuski komunista wpadli w dziki zachwyt l mówili jeden przez drugiego, że tę chwilę zapamiętam na całe życie. A Picasso przyjrzał się mi i powiedział, że mam takie same smutne oczy jak Cocteau. Nie wiedziałem, kim jest Cocteau i dopiero z czasem opowiedziano mi, że Cocteau to Cocteau. Co stało się z rysunkiem mojej łapy, nie wiem, ale pamiętam, że tym samym ołówkiem Picasso go podpisał l oddał mi. Nie wykluczam, że moje łapsko wisi gdzieś w prywatnej kolekcji w Szwajcarii i zostało wycenione na milion dolarów. Później tata znów jeździł do Picassa na Południe, ale już beze mnie - z tej podróży pozostała cała seria ojcowskich zdjęć Picassa takiego, jakiego widziałem, tylko z przebierankami. To z nosem clowna, to jeszcze inaczej. Tata mówił, że Picasso wypytywał o moje postępy w malarstwie. Dla mnie jest ponadczasowym artystą, nie podpadającym pod kategorie wieku ani mody. Moje palce pomalował niejednolicie. Jeden palec był bardziej czerwony, drugi - całkiem blady. Wszyscy stwierdzili, że rozcapierzone winne palce chłopca to dzieło sztuki. W pomalowanym rysunku był jednak jakiś nieopisany niepokój: wydawało się, że to nie tylko wino, ale i coś innego, być może krew. o Nasza ambasada została obrzucona jajami. Stało się to jesienią. Białe mury ambasady były obryzgane czerwoną farbą. Ludzie mówili, że wcześnie rano chuligani podjechali samochodami l zaczęli rzucać w ambasadę jaja z czerwoną farbą l że policja nic nie zrobiła, żeby nas bronić. - Dla mnie to prowokacja - powiedziałem. - Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - mama dla ostrożności nosiła po mieszkaniu mojego malutkiego brata na rękach. - Albo to początek trzeciej wojny światowej? Mama przycisnęła brata do piersi. - Co ty opowiadasz! Ambasada wzburzyła się jak mrowisko. Wszyscy dokądś biegali, tata zresztą też biegał. Mój brat urodził się w tym roku, kiedy zaczęły się trzęsienia ziemi. Latem w Mantes, w toalecie, trafiłem na strzęp gazety, informującej o kulcie Stalina. Stalin nie miał dla mnie większego znaczenia. Sam byłem Stalinem. Nie kryminalne mydlane opery, lecz raczej odczuwanie siebie jako centrum świata przemieniało mnie w ranną, samotną, cierpiącą istotę. Nagle poczułem, że coś na mnie napiera, odsuwa na bok: świat stał się pełen napięcia, rodzice szeptali między sobą, nie dopuszczając mnie do swoich dorosłych rozmów. To był spisek przeciwko mnie. Kiedy zobaczyłem czerwone mury ambasady, mój pierwszy w życiu kontakt z abstrakcjonizmem, bardzo mnie to wzburzyło. Dotarło do mnie, że można się bawić nie tylko ołowianymi żołnierzykami l kolejką, że znaczki - to nie szczyt pragnień. Na tym świecie można dokonać o wiele ważniejszych rzeczy. Można, jak się okazuje, rzucać jajami, uprzednio napełnionymi czerwoną farbą i wywołać ogólny popłoch. W korytarzach ambasady pojawiły się kartonowe pudła: mówiono, że ambasada zostanie zamknięta i ludzie wyjadą do Moskwy. Dostaliśmy zakaz chodzenia do szkoły. To było święto. Wszystko odwołane. Dowiedziałem się, że na świecie są ludzie, którzy nazywają się Węgrzy. Uznałem, że Węgrzy l chuligani to jedno l to samo. Oni się zbuntowali. W „Paris-Match” zobaczyłem zdjęcia czołgów, które wjechały do miasta. W czołgi też ludzie rzucali: ale nie jaja mi, tylko kamieniami. Rewolucja węgierska była dla mnie momentem przełomowym. Przebudziłem się do dorosłego życia. W końcu poczułem potrzebę poznania go. Zacząłem zadawać rodzicom niedziecinne pytania. Świat się nagle poszerzył. Rodzice opędzali się ode mnie. To rodziło nowe pytania. Mama w zamyśleniu powiedziała: - Być może będziemy musieli wrócić do Moskwy. W jej piwnych oczach nie było radości. Też zacząłem się pakować. Zbierałem zabawki, podręczniki, klasery na znaczki. Widziałem, jak robotnicy zmywają farbę z murów. W ambasadzie było nieswojo. Coś się wydarzyło w świecie. Skończył się ten dziecięcy świat, który był cały i niepodzielny. W tym dziecięcym świecie istniała czysta ambasada, do której rygorystycznie wpuszczano tylko swoich: tam w wartowni siedział strażnik - ważny człowiek, który (wiedziałem o tym) ma pistolet. W ogrodzie tego świata biegał pies Czamomor. Ambasador Winogradow wychodził z ganku l albo wsiadał do citroena, albo odjeżdżał ZIS-em. Wiedziałem - rodzice mnie nauczyli na wypadek, gdybym się zagubił - mieszkam pod adresem riu-de-grenel-suasant-diz-nef. To było moje hasło. Nagle wszystko zostało zniszczone. Słowa straciły poprzednie znaczenie. Zerwano czerwoną flagę z bramy ambasady. To nie mieściło się w mojej świadomości. Zerwać flagę? Kto śmiał? Lokal konspiracyjny otwarto. Świat miał przechył. Z czyjego powodu? Z powodu chuliganów, którzy rzucali jajami? Oni zrodzili nowych chuliganów. Nowi chuligani codziennie przychodzili z transparentami l sztandarami, machali nimi, coś do nas krzyczeli przez głośniki. Chcieli wziąć nas na abordaż. Ambasadę otoczono teraz kordonem policji. Sytuacja była bardzo ciekawa. Wąską ulicą Grenelle nie dało się przejechać. Teraz najbardziej na świecie pragnąłem zostać chuliganem. Być tym, kto się odważył. Kto wywołał cały ten popłoch. Z czyjego powodu na naszą ulicę przyjechały policyjne autobusy, samochody wojskowe z długi mi, sięgającymi pierwszego piętra antenami. Policjanci założyli hełmy Pracownicy ambasady zbierali pudła l składali je przed drzwiami mieszkań na wypadek odjazdu. Byli jacyś przygnębieni, cherlawi - nie byli chuliganami. Po Budapeszcie jeździły radzieckie czołgi. Postanowiłem zostać strasznym Węgrem, podobnym do Indianina. Sam chciałem porzucać jajami. To mi już zostało na zawsze. o Była mniej więcej trzecia po południu. Tata, jak zwykle, jadł obiad w paryskiej restauracji. Tym razem pił wino i rozmawiał z człowiekiem, za którym przepadał. Rozmowa toczyła się po francusku, chociaż dla obu mężczyzn ten język był obcy, ale ojciec w końcu nigdy nie nauczył się należycie angielskiego. Jego rozmówcą był niejaki pan Liebig, taki sam radca ambasady jak tata, w jakimś sensie sobowtór taty, tylko zaoceaniczny, bardziej bogaty. Obiad zbliżał się ku końcowi. - Proszę powiedzieć - nie wytrzymał ojciec - czemu nie chciał pan pójść ze mną do tej restauracji? - Nie powiem - uśmiechnął się Liebig. - Bardzo proszę! - Byłem tu raz. Obsługiwało mnie dwóch kelnerów. Jeden - stary, drugi - najwyraźniej praktykant. No więc ten chłopaczek tak się denerwował, że drżały mu ręce l wylał mi z dzbanuszka na kołnierz roztopione masło! Panowie roześmiali się zgodnie. Francuzi oglądali się na nich. Podano deser. Tata zamówił melbę, Liebig wolał szarlotkę. Przy deserze rozmawiali na najbardziej smakowite tematy: - No l urządziliście nas z tymi waszymi Węgrami – Liebig uśmiechnął się ze znużeniem. Tata usłyszał słowo „waszymi” i w milczeniu czekał na ciąg dalszy. Za oknem restauracji siąpił deszcz. Gołębie siedziały pod okapami. Czarne kraty paryskich balkonów przypominały nekrologi. Liebig zjawiał się w życiu ojca wtedy, kiedy na świecie dochodziło do kataklizmów. Wówczas Liebig zwykle zapraszał ojca do luksusowej restauracji, ojciec - do skromniejszych. - A co właściwie tam się dzieje? - zapytał Liebig. - Faszystowska rebelia - powiedział tata, łyżeczką rozrywając brzoskwinię na malutkie kawałeczki. Łyżeczka się ześlizgiwała l nieprzyjemnie stukała o szkło. - Rebelia? - ironicznie i trochę groźnie zapytał Liebig, za którego plecami stała cała potęga wojskowa Stanów Zjednoczonych. Ale tata nie wystraszył się ani ironii, ani potęgi wojskowej. - No tak - rzekł ojciec - rebelia. - Lubię deszcz w Paryżu - stwierdził Liebig. - Jaki zadziwiający spokój! Taką mam ochotę zdrzemnąć się po obiedzie! Pan ucina sobie poobiednią drzemkę? - W wolne dni - tak - tata uchylił rąbka domowej tajemnicy. - Długo? - Około półtorej godziny. - No l co zamierzacie robić z rebelią? - Liebig ziewnął, grzecznie zakrywając usta. - Naród węgierski... - To ja rozumiem. A co wy? - Udzielamy im braterskiej pomocy. - Władimir - powiedział Liebig - macie tydzień. Jeśli zakończycie operację wcześniej niż w ciągu tygodnia, my się nie będziemy wtrącać. Może koniak? - Dziś ja płacę - powiedział ojciec. - Dwa koniaki - zwrócił się do garcona w długim białym fartuchu. - i rachunek proszę. - Chciałbym się z panem spotykać jak najrzadziej - Liebig stuknął się kieliszkiem koniaku. - Ale obawiam się, że to nie będzie możliwe. - Na mnie już czas - ojciec duszkiem wypił cały koniak. Mężczyźni wstali i uścisnęli sobie dłonie. - Ma pan wspaniały tweedowy garnitur - pochwalił ojciec. - Szkocki - kiwnął głową Liebig. - Z Edynburga. - Byłem tam podczas wojny. - Wiem - uśmiechnął się Liebig. - Ja jeszcze chwilę posiedzę. Wypalę fajkę. Ojciec spokojnym krokiem wyszedł z restauracji, niedbale przytrzymując przy drzwiach swój jasnoszary dwurzędowy płaszcz. Wsiadł do peugeota-304, zjechał z chodnika i ruszył bulwarem Raspail w stronę ambasady, rozrzucając wycieraczkami pachnące słodką śmiercią zbutwiałe liście kasztanowca, które spadły na przednią szybę. - Les feuilles mortes - wymamrotał ojciec. Wyobraził sobie, jak w restauracji tęgawy, wysoki Liebig, pochyliwszy się, wybiera w tym momencie numer swojej ambasady w ciasnej kabinie koło toalety, pośród starych plakatów. - No co? - zapytał ambasador Winogradow, boleśnie unosząc gęste brwi. Jak chłopczyk czekał na ojca w westybulu. - Mamy tydzień - szybko i miękko odpowiedział ojciec. - Pisz telegram, łącznościowiec - ambasador Winogradow uśmiechnął się. - Na samą górę. Jesteś piśmienny. - Mam dość zajmowania się kulturą - mimochodem zwrócił uwagę ojciec. - Rozumiem. Ambasador dzielił ludzi na piśmiennych i niepiśmiennych. Sam należał do drugiej grupy. - Podpiszemy razem, jeśli nie masz nic przeciwko temu - dodał, trochę przypochlebiając się ojcu. o - Kto by pomyślał - zareagowałem na entuzjastyczne słowa mamy - lata wokół Ziemi! Bip-bip-bip! Jaki tu kosmos?! - Nie czytasz gazet. Cały świat jest zachwycony! - Żeby to na Księżyc! - Skąd w tobie ten duch przekory? - nieprzyjemnie zdumiała się mama. Miała rację. Nie zrozumiałem znaczenia pierwszego sputnika. Rozwijał się we mnie duch przekory. Nie wiedziałem, skąd się we mnie bierze. Ale to był właśnie duch. Byłem nieśmiały, ale tkwił we mnie duch przekory. I rozrastał się. Początkowo był żywiołowy. Wcale się nie czepiałem wszystkiego. Ale lubiłem mieć własne zdanie. Duch przekory zamieszkał we mnie i przywiązywał się do różnych rzeczy, od sputnika do butów i doprowadzał mamę do ostateczności. Zobaczyłem model sputnika na światowej wystawie w Brukseli i znów się rozczarowałem: taki malutki! Poza tym przyszła tam dziewczynka z mojej szkoły. Byłem w niej zakochany, więc przyćmiła sobą ten sputnik. Staliśmy obok siebie, przed wejściem do radzieckiego pawilonu, niedaleko od błyszczącego jak psie jaja Atomium. Była starsza ode mnie o rok. Nasi rodzice rozmawiali, a ona stroiła miny i wyginała się, dlatego pomimo zakochania było mi za nią wstyd. Nie odezwaliśmy się do siebie. Ale w swoim paralelnym świecie włączyłem ją do wszystkich historii kryminalnych. Ranili ją wrogowie, a ja ją bandażowałem. Zresztą, historie podróżne były wesołe -ja tam triumfowałem. Nocne, przed snem - przeciwnie, były dręczące. Przegrywałem na wszystkich frontach: rodzice się rozwodzili, dziewczynka ginęła, wszyscy umierali. Żył we mnie strach. W drodze powrotnej, w Reims, obejrzeliśmy sobie uśmiechającego się anioła. Do katolickich katedr Francji rodzice chodzili jak do muzeów, z zielonym przewodnikiem w rękach, żeby pozachwycać się gotykiem. Podobały im się witraże, które podobały się i mnie: Saint-Chapelle, Notre-Dame, Chartres - wszystko jak należy. Ale nawet ten muzealny zastrzyk katolicyzmu na zawsze sprowadził mnie z drogi prawosławia. Powinienem być rycerzem Najświętszej Panienki. Dla mnie, poza uwielbieniem kobiet, religia nie istniała. Ze swoją chorą wyobraźnią z pewnością potrzebowałem wiary. Ze strachem przed śmiercią musiałem sobie sam radzić, bez pomocy z zewnątrz. Nikt mi nie powiedział, że Bóg istnieje. Ale z pewnością gdybym miał wiarę, nie zostałbym pisarzem. Pisarstwo okazało się akurat zamiennikiem wiary, przynajmniej w pierwszym okresie. Płacąc cudze rachunki, przeszedłem europejską drogę odrzucenia Boga w XX wieku, w reakcji na formalną religijność. Mama, podobnie jak ja, zawsze bała się nieboszczyków, bała się do nich zbliżyć, dotknąć. Nawet rodzony dziadek - to dla niej tylko zimna martwa ręka, którą trzeba pocałować. Strach przed umarłymi, który odziedziczyłem po mamie, wzmacniała nieufność ojca, którą przejąłem w pełnej okazałości. Z tej nieufności mama wiecznie kpiła. To zresztą niewłaściwe słowo - kpiła, z innego słownika. W mojej rodzinie to słowo nie istniało. Wystarczy go użyć i od razu przestaję widzieć rodzinę - to coś innego. Jest cały zapas słów, który nie został wpuszczony do naszego życia. Mama nie kpiła - nieufność ojca wyraźnie ją denerwowała, ale ze wszystkich sił się powstrzymywała, co też było widać. Właśnie w chwilach nieufności ojca ściskało mi się serce, rozumiałem, że tata - nie jest jej ideałem. Liryczne stosunki rodziców skrywa przede mną mrok. o Jeśli w Moskwie moja rodzina była srebrną kulą, która zawierała w sobie cały świat, to w Paryżu kula się rozpadła. Mama powoli wypłynęła jak rusałka ku liberalnym wartościom: człowiek miarą wszechrzeczy. Uwierzyła w procesy destalinizacji, które w końcu nigdy nie stały się procesami. Rosji wykłuto oczy: kręciła się w miejscu albo szła po omacku - to do przodu, to do tyłu. Mama kierowała się raczej nie swoją kobiecą logiką, ale spojrzeniem bliskiego, acz postronnego obserwatora, co stało się wspólnym mianownikiem moralnego sądu sprawowanego w Rosji przez kobiety, od Nadieżdy Mandelsztam do naszych dni. Moralny sąd kobiet miał chwiejne zasady. To kobiety wieku bez wiary. Ale im bardziej chwiejne były ich zasady, tym surowsze. Mama poszła drogą podziemnego liberalizmu. Drażnił ją stalinizm męża. Ojciec, etatysta, widział mocarstwową efektywność wojennego i powojennego stalinizmu i nie mógł tego zignorować. Przeżywałem coraz większe wewnętrzne rozdarcie. W sferze kultury bardziej zbliżałem się do mamy. Jednak zasadniczy nastrój życiowy ojca był mi bliższy: energia, wola, doświadczenie, wojna i gra. Po stronie mamy pozostawały książki. Narodziny brata usunęły napięcie. Brat od razu został ulubieńcem mamy: nie było sensu z nim konkurować. To oddalało mamę ode mnie, podczas gdy ojciec nie wyróżniał żadnego z synów. Stanowczo wolał swoją pracę od nas. Uczeń Mołotowa nie zapominał o najważniejszym - idei rewolucji światowej. W późniejszym czasie mówił mi, że podczas dyskusji z politykami burżuazyjnymi czuł, że prawda stoi po jego stronie. Dlatego teza o liberalnym podmiękaniu ojca ma ograniczony zakres. Nie przeszedł jednak na pozycje agresywnego stalinizmu, co uczynił Borys Podcerob, którego dobrze widać na fotografiach radzieckiej delegacji na czele ze Stalinem w Poczdamie. Podcerob otwarcie krytykował przy ojcu Chruszczowa l trzymał w swoim gabinecie nad szafą portret Stalina, a w szafie - ołtarz ze stalinowskimi książkami, fotografiami, zapiskami. W gabinecie zbierało się kółko wielbicieli Stalina złożone z byłych kremlowskich towarzyszy. To byli prawdziwi rycerze Gułagu. Chruszczow, który w oczach Zachodu był nieugiętym komunistą, co jedynie z taktycznych pobudek zdecydował się zdemaskować Stalina, gotów pokazać Zachodowi, gdzie raki zimują, przycisnąć Amerykę podczas kryzysu karaibskiego, w oczach prawdziwych strażników wiary był nie tylko politycznym ciamajdą, ale też zdrajcą. Kiedy usunięto Chruszczowa, Podcerob zapukał wczesnym rankiem do drzwi naszego moskiewskiego mieszkania z „Prawdą” w ręku. Triumfował. Podcerob był konsekwentny, tata - nie. Brakowało mu filozofii, więc - topniał. W naszym domu nie panował duch Stalina. Ojciec nie przekraczał dysydenckiej granicy grupy antypartyjnej, ale kiedy opowiadał o pracy na Kremlu, po błysku w oczach widać było, gdzie upłynęły najważniejsze lata jego życia. o W dzieciństwie lubiłem kłamać. Łgałem bez jakiejkolwiek korzyści dla siebie, po prostu z miłości do łgarstwa. Ubarwiałem świat farbami mojego kłamstwa, swoimi niestworzonymi historyjkami przyprawiając słuchaczy o drżenie. Do grona moich ulubionych słuchaczek należały na przemian Marusia Puszkina, babcia i Klawa, bo z łatwością mi wierzyły. Później zastąpili je koledzy z klasy. Kłamałem, że na światowej wystawie w Brukseli zaproponowano mi oblecenie sputnikiem kuli ziemskiej, kłamałem, że umiem prowadzić samochód i samodzielnie przejechałem już trzysta kilometrów, że strzelałem z prawdziwego pistoletu, że widziałem w Paryżu brylant ważący sto kilogramów. Babcię, która nigdy nie była za granicą, zadziwiałem najróżniejszymi niewiarygodnymi historiami, nie tylko brylantem w Paryżu; opowiadałem jej, jak wszedłem na wieżę Eiffla po bocznej żeliwnej powierzchni, a ona wierzyła, co wprawiało mnie w zachwyt, ale kiedy opowiadałem jej, że w Paryżu ludzie jedzą pieczone kasztany, to nie wierzyła. Ormiance - emigrantce, która uczyła mnie trochę języka francuskiego, namiętnie kłamałem o Moskwie. Kłamałem, że w Moskwie nlebiesko-żółte cud-trolejbusy kierowane są przez autopilota l same wiedzą, gdzie mają się zatrzymać, kłamałem, że od trzeciego roku życia piję wódkę, jak wszystkie normalne dzieci, że dotykałem rękami kremlowskich gwiazd. - No i jakie one są? - wzdychała Ormianka. - Z drogocennego kamienia, z rubinu? - Nie wiem - odpowiadałem. - Ale są ostre, pokaleczyłem sobie o nie palce. - Podobno u was dzieci chodzą do szkoły w mundurkach? - pytała Ormianka. - Tak - odpowiadałem. - Każdy ma u boku kordzik. U nas w kraju wszyscy noszą mundury: robotnicy, chłopi, mój tata też. Rozpierało mnie od mieszania kłamstwa z prawdą życiową, potrafiliśmy się zagadać. W końcu Ormianka spostrzegała się i smutnymi ormiańskimi oczami, pod którymi zwisały wielkie czarne worki, spoglądała na swój zegarek: - Et bien. Nous allons, vous allez, ils...? Ale było już późno, czas było kończyć lekcję. Lekkim krokiem do pokoju wbiegała mama w szerokiej sukience. Przez te kłamstwa nauczyłem się tylko „coccinelle”. - Jest tobą oczarowana - mówiła mama o Ormiance. Nic w tym dziwnego: Ormianka miała co opowiadać diasporze. Gadałem o sobie diabli wiedzą co. Ponosiło mnie. Mówiłem babci, że założyłem się i wypiłem cały kałamarz atramentu, i nie otrułem się; że pobiłem się z Orłowem i złamałem mu rękę, więc teraz jest jednoręki; że mam własny paszport dyplomatyczny i paryscy policjanci oddają mi honory; że znalazłem na ulicy złoty zegarek; że tak naprawdę to tata jest ważniejszy od ambasadora Winogradowa. Opowiadałem babci: w paryskiej szkole za dają mi takie prace domowe, że już dawno nie śpię po nocach; na wuefle trzymałem na ramionach pięć dziewczynek, jak akrobata w cyrku. Ona wykrzykiwała tylko ach i och, emocjonowała się, przeżywała. Czasem nie wytrzymywała: stawała w mojej obronie przed rodzicami. Ci w przerażeniu zaczynali polować na moje łgarstwa. Mama i tata byli słabymi rozmówcami. Tacie starałem się w ogóle nie kłamać, a mama szybko mnie demaskowała, złościła się i nazywała baronem Munchhausenem. W takich przypadkach brała mnie za ucho i mówiła: - Za uszko i na księżyc. Czułem wstręt. Nie pamiętam, kiedy nauczyłem się kłamać. Chyba już taki się urodziłem. Lubiłem, gdy świat wibrował od moich fantazji. Kłamstwo zachwiało moim wyobrażeniem o świecie. Zobaczyłem, że świat ugina się pod moim kłamstwem l przestałem wierzyć w jego trwałość. Uważałem, że bez moich historii świat będzie nudny, płaski - zwykła bzdura. Byłem głównym bohaterem swoich kłamstw. Z - kłamstwa narodził się mój stosunek do słowa. Wszystko, co ludzkie, słyszałem inaczej. Na przykład, w bajce Kryłowa o koniku polnym i mrówce słyszałem (już w grupie przedszkolnej na Twerskim Bulwarze): Zadraczony dolą złą Konik się do mrówki wlecze I dalej: Weź mnie, kumo, w swoją piczę - słyszałem. [Prawidłowy tekst w polskim przekładzie Stanisława Komara: Zadręczony dolą złą / Konik się do mrówki wlecze: / „Weź mnie, kumo w swoją pieczę (...)] Wydawało mi się, że picza - to najtkliwsze słowo na świecie. Zadraczony zawadiaka podobał mi się bardziej niż mrówka i konik polny. Do tej pory wolę „zadraczony” i „piczę”. Już w szkole podobał mi się tytuł komedii Gribojedowa Mądremu, obiada. [Polski tytuł komedii Gribojedowa: Mądremu biada.] Kiedy poznałem prawdziwy tytuł, zasmucił mnie swoją banalnością. o Najbardziej na świecie nie lubię damskiej bielizny i szpiegów. Mam duże problemy z kobiecą koronkową bielizną. Wtedy, kiedy babcia, postanawiając zabezpieczyć mnie przed zimnem, posyłała mnie do pierwszej klasy we własnej roboty białym pasie-staniku pod szkolnym mundurkiem, z ogromnymi guzikami i na gumkach, podtrzymującym moje brązowe pończochy, a ja stawałem w ciemne jesienne i zimowe poranki przed lustrem jako młody moskiewski transwestyta z gołym siusiakiem między żeńskimi akcesoriami, moja spontaniczna męskość się zbuntowała. Chodziłem w staniku, jak świnia idzie na rzeź. Teraz nienawidzę u kobiet nawet rajstop. Kobiet z fantazjami „Dzikiej orchidei” nie uznaję. Brzydzi mnie też kankan w pantalonach. Nienawidzę samej idei staników, które ściskają piersi i zapinają się na plecach na specjalne ohydne haczyki. Nie uznaję ani sportowych biustonoszy Ameryki, które wypowiedziały wojnę cyckom tak w życiu, jak i w hollywoodzkich filmach, ani bieliźniarskich wykrętasów Starego Świata. Kiedy kobieta zostaje w bieliźnie, ja się odwracam. To nie moja bajka. Zasługa mojej babci - z instynktem płciowym nie ma żartów. Lubię kobiety bez jakiejkolwiek bielizny, z luźno zwisającymi cyckami. Dokładnie tak samo nie lubię szpiegów. Kiedy pewna moja słodka moskiewska wielbicielka powiedziała mi, że widzi mnie tylko w dwóch hipostazach: albo jako pisarza, albo wielkiego agenta wywiadu, powiedziałem: „Kochana, nie zakładaj mi białego stanika z gumkami”. Nie lubię nawet ironicznej hipostazy Jamesa Bonda. Jego wrogowie - to moi wrogowie, ale mimo wszystko ten humor angielski wzbudza we mnie odruch wymiotny. Szpieg zrodzony jest do kłamstwa i gwałtu. Nie lubię mężczyzn, którzy robią swoje za pomocą siłowych spekulacji. Brzydzą mnie. W istocie, nie jestem przeciwny idei odwetu. Wracając do Erenburga, muszę przyznać, że bawi mnie obraz Żydów, którzy pod koniec wojny wysyłają Niemców do komór gazowych w równej proporcji 6 000 000: 6 000 000, a następnie wypuszczają ich przez kominy żydowskiego krematorium do wtóru dziarskich żydowskich melodii. To właśnie humor żydowski. Armia Czerwona gwałcąca każdą Niemkę - to też zrozumiałe, a nawet przyjemne. Ale James Bond - to nie mój bohater. No i jaki to prezent mnie czekał po uporządkowaniu tego wszystkiego? o Państwo pozwolą, że przedstawię: Władimir Iwanowicz Jerofiejew - wielka postać radzieckiej agentury we Francji. Bezstronny historyk stosunków francusko-radzieckich połowy XX wieku, być może, właśnie w takim charakterze wprowadzi mojego ojca do politycznej wieczności. Biedny tata! We Francji trafił między dwa wywiady. i co za świnie z tych Francuzów! W październiku 1996 roku „L’Express” - ten sam, który przez wiele lat tata czytał co tydzień - właśnie jego proklamował szpiegiem. Co się stało z moim ojcem! Leżał wtedy w Centralnej Klinice Kremlowsklej, ale uprosił ordynatora i pomknął do domu. Tu udzielił wywiadu francuskiej telewizji. Z jego bezpośredniej, naiwnej reakcji wnioskowałem, że jest dogłębnie oburzony. To prowokacja wymierzona w niego. Ale siedzi w jadalni, w żółtym fotelu, przed kamerą telewizyjną, w ciemnym garniturze, drogim krawacie, gotów stawić opór, tylko mama nie pozwala nikomu chodzić w butach po mieszkaniu, przecież na podłogach leżą dywany i wykładziny dywanowe (w tym sensie panuje u nich Azja), a pomoc domowa przychodzi sprzątać tylko raz w tygodniu, więc tata na nogach ma pantofle domowe bez pięt, porządne, czarne, klapiące, w żaden sposób niekorespondujące z jego groźnym wyglądem l widzę, że ten padalec operator najeżdża kamerą na kapcie, żeby ośmieszyć mojego ojca przed całą Francją, a ja siedzę w kącie pokoju, milczę, a powinienem wstać i dać padalcowi operatorowi w pysk za to, że hańbi mojego ojca, ale siedzę i milczę, choć mi go żal. Siedzę i myślę o tym, że w istocie tata nie różni się niczym od któregokolwiek nazistowskiego dyplomaty, w dodatku uznane go po wojnie za szpiega, co za różnica, ale to nie nazista, nie komunista, tylko mój tata, starzejący się tata, tata, którego za biłem w 1979 roku i który mi to wybaczył, i przypominam sobie, jak kiedyś w Mannheim przyjaciele zaprowadzili mnie do najdalszego pokoju, tam pokazali portret dziadka w pełnym nazistowskim przyodziewku ze swastyką nad czołem, a pod portretem stał wielki bukiet żywych kwiatów, który zmieniał się jak warta, codziennie, l wytłumaczyli mi, że uczestniczył w spisku przeciwko Hitlerowi, powiedzieli to uszczęśliwionym szeptem, l że został powieszony na haku, ale dla mnie mundur był ważniejszy od spisku - spóźnionego ratowania swojej oficersko-generalsklej skóry - wcześniej trzeba było działać - przed Stalingradem - dlatego mam gdzieś skargi Niemców na anglo-amerykańskle bombardowania niemieckich miast, mam gdzieś ruiny Drezna - mnie się podobają te jve storms zemsty - i nie mogłem się przemóc, znaleźć w sobie współczucia dla powieszonego na haku cudzego dziadka. Kiedy wywiad dla telewizji się skończył, wyznałem ojcu o kapciach, a ten zbladł, ale zapewnił mnie, że nie był szpiegiem. i wtedy powiedziałem to, o czym pomyślałem w czasie wywiadu, uważając, że tylko okrucieństwo może doprowadzić do prawdy. Kiedy znalazłem się w Paryżu, poszedłem do swoich przyjaciół do „Le Monde”. Ale wcześniej zapytałem ojca: - Na pewno nie byłeś szpiegiem? Ojciec zaprzeczył. - Ale pewnie przekazywałeś nielegalnie pieniądze francuskiej partii komunistycznej? - zapytałem na chybił trafił. - Tak było. Winogradow brał mnie ze sobą na akcje przekazywania pieniędzy. „Le Monde” wydrukował dementi ojca. Ojciec był bardzo zadowolony. Zapytałem go: - Jak myślisz, jest jakaś różnica między nazistowskim dyplomatą l nazistowskim agentem? Ojciec się zastanawiał. - Czy nazistowski dyplomata mógł być porządnym człowiekiem, wiernie służąc Hitlerowi? - Wątpię - powiedział ojciec. - Weź Paryż podczas okupacji. Widzisz różnicę między dyplomatą Ribbentropa i nazistowskim szpiegiem? - O co ci chodzi? - Dla Francuzów byłeś nazistowskim dyplomatą. Tylko służyłeś nie Hitlerowi, a Stalinowi. - To nie to samo. - Ty tak uważasz. Ale dla Francuzów to jest to samo! Stał blady, z drżącymi wargami. Powinien wracać z powrotem do szpitala. Ale mimo wszystko był zadowolony, że „Le Monde” opublikował dementi. o Skandal szpiegowski, w którego centrum znalazł się mój ojciec, nabierał rozgłosu. Francuzi nagle przejrzeli na oczy. Trafili do archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej i wyczytali tam pośród różnych innych rzeczy szyfrowane telegramy mojego ojca z nadrukiem „tajne”. Kto mógł pomyśleć i czy widział mój ojciec w najkoszmarniejszym śnie, że te telegramy z lat pięćdziesiątych kiedyś wpadną w ręce wroga, choćby nawet byłego, ale jednak istniejącego? i tu właśnie pojawił się dobry Stalin: ojciec jako historyczny dinozaur stanął w obronie honoru swojej nieistniejącej ojczyzny. W szyfrowanych telegramach informował o liczbie wojsk francuskich w Algierii, o ich politycznej czystce, o torturach, a także podawał adresy amerykańskich tajnych służb w Paryżu. Skąd on to wszystko wiedział? Francuski historyk Thierry Wolton podpisał na mojego tatę wyrok (z którym politycznie trudno było mi się nie zgodzić): „Każdy dyplomata, który spotykał się z politykiem albo dziennikarzem, miał obowiązek zdawać sprawozdanie rezydentowi KGB. Każdy sowiecki dyplomata, pracujący na Zachodzie, kończył więc jako agent tajnych służb. Najprawdopodobniej dotyczy to również Władimira Iwanowicza Jerofiejewa, który utrzymywał stałe kontakty z Charles’em Hernu, będąc radcą ambasady ZSRR \v Paryżu od 19 sierpnia 1955 roku do 24 czerwca 1959 roku”. Dzięki niech będą historykom. Teraz wiem, którego dnia nie zobaczyłem Pól Elizejskich. „We Francji Jerofiejew był postrzegany jako wytrawny znawca politycznego i kulturalnego życia kraju, w normalnych ramach swojej działalności utrzymywał więc kontakty z takimi artystami, jak Yves Montand, Claude Autant-Lara i politykami (Leo Hamond, Jean de Lipkowski i in.) Na przykład, jadł śniadanie z Charles’em Hemu 24 kwietnia 1957 roku w restauracji „La Rótisserie Perigourdine”. Żywo wyobrażam sobie ojca przy śniadaniu (w sensie rosyjskim: obiedzie) w paryskiej restauracji z człowiekiem, który tak samo nienawidzi kapitalizmu, jak ja nienawidziłem komunizmu. Kiedy jako doktorant Instytutu Literatury Powszechnej poznałem francuskich dyplomatów w ich moskiewskiej ambasadzie, korciło mnie, żeby powiedzieć im coś antysowieckiego, zdradzić wszystkie możliwe tajemnice, aż w końcu uznali, że jestem szpiegiem l prowokatorem. Naiwność odziedziczona po ojcu popchnęła mnie jeszcze dalej. Próbowałem wmówić amerykańskiemu ambasadorowi, że jego rosyjski kierowca niezawodnie służy w KGB. Za moje wyprawy do zagranicznych ambasad, KGB natychmiast wezwało mnie na Kuzniecki Most, zaczęło zastraszać mglistymi aluzjami, ale pod koniec rozmowy zaproponowano mi współpracę. Powiedziałem, że muszę poinformować o tym ojca, poradzić się. O dziwo, bardzo ich to speszyło. Czepiali się mnie jeszcze ze trzy razy, wyróżniał się wśród nich młody obrotny Borys Iwanowlcz. - Wszystkich młodych pisarzy mamy już w ręku - przechwalał się. Puściłem to mimo uszu dokładnie tak samo, jak wszystkie pozostałe informacje, nie mające bezpośrednio ze mną nic wspólnego. Siedzieliśmy przy stole w kawiarni Centralnego Domu Literatury. Zbierało się tu bardzo różne towarzystwo. - Słuchaj, nie pomógłbyś mi w jednej sprawie? - No? - Moja siostra wplątała się w jakiś układ z jednym typem w Indiach. Nie dałoby rady ściągnąć jej z powrotem przez twojego ojca? - A co. to cnotka? - przywaliłem z grubej rury. Spojrzał na mnie jak mały wampir. Fakt, sam się wystraszyłem swojej impertynencji. Ale kim był syn ambasadora dla takiej płotki? Za wysokie progi na jego nogi. W dodatku moja żona była cudzoziemką, wprawdzie tylko Polką, ale zawsze to obca. Co prawda, była pewna różnica między mną i Hemu. Jego zwerbował bułgarski wywiad, płacono mu za informacje, kiedy zaś stracił do Bułgarów zaufanie, przejęli go Rosjanie, a w przerwie między dwoma wywiadami spotkał się z nim cztery razy Władimir Iwanowicz. Nie wiedziałem, mówił tata, że Hemu zwerbował bułgarski wywiad. Dziwne to jednak, że w końcu Hemu został ministrem obrony Francji. Aż stereotypowo lekkomyślni Francuzi ocknęli się nagle i do kopali w historycznych dokumentach tego, co było widać gołym okiem: Francja, odpychająca od siebie Waszyngton, naszpikowana własnymi komunistami, była łatwym łupem dla Moskwy, która wypuszczała do Paryża wszelkich możliwych „agentów wpływu”, być może więc mój tata z dyplomacją wykroił z tego francuskiego placka niewielki kawałek. Kiedy Francuzi się ocknęli, postanowili zdemaskować ojca. Ojciec wysłał przeze mnie sprostowanie do „L’Express”. Pewnie się tam zdziwili, że jeszcze żyje i nic nie odpowiedzieli. Dementi nie opublikowali. Było to co najmniej niegrzeczne. Ojciec naciskał mnie, prosił, bym przez swoich francuskich przyjaciół dziennikarzy wpłynął na prasę francuską. Był tak wzburzony, że nawet kiedyś po skarżył się Belli Achmadulinej. - Co to się dzieje - nieżyczliwie odparła, występując w roli wiecznego sumienia - ja na przykład pogadałam po przyjacielsku ze znajomym dyplomatą, a ten sprokurował z tego donos do swoich władz. To nieuczciwe, by nie powiedzieć: niegodziwe. - W praktyce dyplomatycznej - wyjaśnił jej ojciec, uchylając rąbka tajemnicy swojej sekretnej profesji - istnieją specyficzne formy działania i dyplomaci na całym świecie sporządzają notatki ze swoich służbowych spotkań. Dalej chciał powiedzieć, że zapis rozmów dyplomaty stanowi jedno z ważnych źródeł informacji o sytuacji w kraju pobytu... Poznać złodzieja po stylu. Krótko mówiąc, pozwala mu to wypracowywać konkretne środki celem dalszego rozwoju i pogłębienia kontaktów oraz współdziałania z tym krajem. Zapis takich rozmów kierowany jest do centrum według ustalonego grafiku, włączając ministra, jego zastępców i kierowników odpowiednich wydziałów terytorialnych. Kiedy ojciec uchylał rąbka tajemnicy mużykom, słuchali go, dla nich minister mimo wszystko był wielkim człowiekiem, ale do „współdziałania” z poetką nie doszło, rozmowa zaczęła tonąć we wzajemnej obcości. Na dobitkę rosyjscy dziennikarze, którzy, według ojca, powinni byli zająć pozycje patriotyczne, zaczęli wspierać „L’Express”. Ojciec nie wiedzieć czemu zaczął ich tytułować dziennikarzami radzieckimi, przywoływać do porządku, poskarżył się swojemu dawnemu sąsiadowi z domu dyplomatów (ojciec zainstalował mnie w tejże spółdzielni mieszkaniowej), który wówczas kierował departamentem prasy i poprosił o zorganizowanie konferencji prasowej, ale ten tylko opędzał się od ojca jak od natarczywej muchy. Ojciec wybrał się na górę, do ministra Primakowa, który jednak nie znalazł czasu dla emeryta. Przyjął go wiceminister (z urzędniczego punktu widzenia ojca ten fakt satysfakcjonował), ojciec zaś zaczął pomstować na Francuzów, na wszelkie sposoby podkreślając, że nie był szpiegiem. A tu jeszcze ten podły francuski historyk napisał, że ojciec nawet w Szwecji był szpiegiem. Prawdę mówiąc, nie było to dla mnie odkryciem. Jeszcze w czasach radzieckich czytałem amerykańską książkę (chyba Smitha?) o KGB (stała u rodziców na półce z książkami) i znalazłem tam nazwisko ojca w powiązaniu z jego działalnością w Szwecji. Francuz i Amerykanin przekonywali, że ojciec podczas pobytu w Sztokholmie świadczył usługi na rzecz GRU. Akurat z tego ojciec był dumny. OJCIEC. Z polecenia Kołłontaj utrzymywałem stałe kontakty z duńskimi l norweskimi patriotami, walczącymi z Hitlerem, którzy często przyjeżdżali do Szwecji. Opowiadali o instalacjach wojskowych nazistów, a ja informowałem o tym Kołłontaj. Ta znów przekazywała informację do Moskwy i sojusznikom. Na przykład, przekazała ambasadorowi brytyjskiemu wiadomości, które uzyskałem od duńskich patriotów, o miejscu rozlokowania hitlerowskich wyrzutni rakiet V-1 i V-2 nakierowanych na Anglię, a przede wszystkim na Londyn. Angielskie lotnictwo od razu podjęło intensywne bombardowanie tych baz. - Tylko tacy pseudopatrioci - powiedział mi ojciec - którzy nie wiadomo czym się zajmowali w czasie wojny, jak Thierry Wolton, mogą czynić zarzuty nam, radzieckim dyplomatom wysłanym przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR na placówki dyplomatyczne... Dalej nie słuchałem. Myślałem o znaczeniu słowa „patriota”, o tym, że dla radzieckiego dyplomaty wojna nie skończyła się w 1945 roku. Co dobre przeciwko Niemcom, to złe przeciwko Amerykanom? Mimowolnie zacząłem się szarpać między rodziną a historią. Nie kusiła mnie rola nowoobjawionego Pawlika Morozowa, który wydał ojca nie tylko Achmadulinej, ale też nie znanemu mi Thierry’emu Woltonowi. Zacząłem kombinować, kim by ten Thlerry (niemało widziałem takich profesorów; dzwonili do mnie, narzucali się z przyjaźnią) mógł być: nudnym uniwersyteckim naukowcem z tanim paryskim snobizmem, ze starą żoną pokraką, z zaśmieconym renaultem l ze skąpo urządzonym mieszkaniem belfra, czy też mądrym sympatycznym mizantropem, jak mój przyjaciel z Nanterre, który w czasach radzieckich, pracując we francuskiej ambasadzie (tam się poznaliśmy) - rozwoził nielegalnie walizki pieniędzy dla radzieckich dysydentów. A tacie dla francuskich komunistów - nie wolno? A więc Pawlik Morozow to fikcja moralna? Ale w jaki sposób tata poznał adresy amerykańskich agentów w Paryżu? 24 czerwca 1959 roku tata opuścił Francję nie z własnej woli. Francja zmusiła go, by polubił jeść i pić po francusku, a następnie go wypluła. Czyżby Francuzi uznali ojca za persona non grata? Rodzice pakowali rzeczy w pośpiechu. Jak by tego było mało, ambasador Winogradow zrobił im świństwo. W ostatniej chwili dokwaterował do ich mieszkania potężnego bonzę partyjnego z Moskwy, musieli więc się pakować niemalże na strychu. A przecież całkiem niedawno, raptem miesiąc wcześniej, w maju, ambasador Winogradow oficjalnie rekomendował Moskwie tatę na stanowisko ministra pełnomocnego, czyli numer dwa w ambasadzie. To otwierało przed ojcem szerokie możliwości. W przyszłości mógłby wykonać kolejny ruch szachowy: zostać ambasadorem w Szwajcarii albo w Belgii. A tu nagle - do Moskwy. Rezydent KGB w Paryżu nie lubił taty. Im dalej, tym lepiej rozumiał, że tata w głębi duszy jest jakiś niepewny. Nie wiedział, jak to wytłumaczyć nie tylko Moskwie, ale nawet samemu sobie. Na pierwszy rzut oka ojciec wydawał się w porządku. Rezydent w istocie gardził wszystkimi dyplomatami: ich informacje były powierzchowne, niewiarygodne, większość z nich przyjechała do Paryża popisać się i obkupić w ciuchy. Ambasador Winogradow wydawał mu się „fanfaronem”. Rezydent pogardzał też bliższymi sąsiadami z radzieckiego kontrwywiadu, którzy potajemnie obserwowali również jego samego. Rezydent lubił konspiratorów, robiących na czarno, którzy pod jego przewodem, ryzykując życiem, instalowali pluskwy w biurach l mieszkaniach francuskich ministrów, usuwali ludzi niewygodnych i zdrajców. To była robota. „Nie darmo nas, rezydentów, nazywa się w Komitecie rzezakami” - rezydent uśmiechał się pod wąsem. Ale rezydent wiedział, że z mm samym dzieje się coś niedobrego, staczał się: zapijał się pomalutku, a wkrótce miał zostać skończonym alkoholikiem. Ogolić się co rano - to już dla niego problem. Już dwa razy pobił żonę, która bezpłatnie uczy żony dyplomatów języka angielskiego i przynosi na korepetycje smaczne paszteciki z mięsem. Wyłamał już drzwi własnego mieszkania, kiedy żona zamknęła go, żeby nie pił. Rezydent wiedział, że najbliżsi sąsiedzi o tym wiedzą. Rezydent nie pogardzał moim ojcem. Uważał go za aktywnego l fachowego pracownika, jego raporty do Moskwy były użyteczne, mądre, nawet, można by rzec, znakomite, wszystko się zgadza, ale rezydent miał nosa. Nie chodziło o to, jak tata się ubiera, porusza, mówi - ale właśnie w tym, jak się ubiera, porusza, mówi, było coś niepokojącego, co budziło czujność rezydenta. Tata nie stal w miejscu, rozwijał się, rósł jak drzewo, ale na tym drzewie pojawiały się dziwne owoce. Rezydent KGB dostrzegał w tacie niepojęte zagrożenie dla samego siebie. Gdyby Winogradow nie zaproponował Moskwie taty na stanowisko ministra pełnomocnego, może wszystko by się jakoś obeszło bez problemów. Ale rezydent musiał wydać swoją ocenę tego posunięcia, zawizować kolejny krok ojca, miał więc pretekst do głębokiego zastanowienia. Wszystkich nas otacza grono ludzi, którzy nas nie lubią, każ dym ruchem drażnimy ich zwierzęcy instynkt, ale najważniejsze to nie dać im pretekstu do sprecyzowania swojego stosunku on nas. nie uzależnić się od nich, nie dać im możliwości zadania nam ciosu ostrym jak brzytwa samurajskim mieczem. Tatą się podłożył. Zachciało mu się piąć w górę, ten zapaszek musiał się rozejść po całej ambasadzie. Wszystko się rozstrzygnęło na poziomie węchu. W milczących zmaganiach bezimiennego rezydenta (tata z patriotycznych pobudek nigdy nie podał mi jego nazwiska w obawie, że pociągając za ten sznurek, można wyciągnąć cały łańcuszek rosyjskich szpiegów w Europie aż do czasów obecnych - mama powiedziała mi, że najprawdopodobniej miał fałszywe nazwisko, dodając, że był z niego „całkiem niegłupi człowiek”) l taty już wykrystalizował się paradygmat moich przyszłych stosunków z ludźmi. Tata jako pierwszy przetarł szlaki wyobcowania dzięki swojej wrodzonej czarującej aurze sukcesu - tego nie lubią ludzie zgrupowani pod szyldem rezydenta KGB. Ten miał dobry francuski samochód (francuski kontrwywiad z łatwością wychwytywał jawnych agentów rosyjskich właśnie po marce samochodu; dyplomaci mieli gorsze marki, ale z drugiej strony rezydenci się nie kryli: jawność była ich obroną), gadatliwą żonę, patologicznie bojącą się Jewgienii Aleksandrowny, pieniądze, dobre kontakty w Moskwie, ale nie miał tego, co miał ojciec: motylej lekkości lotu przez życie. Tata stworzył wzór mojej egzystencji. Dalszy przebieg wydarzeń był przesądzony z góry. Wedle informacji przekazywanych przez rezydenta, wokół ojca kręcili się różni podejrzani osobnicy w rodzaju właściciela trafiki Bonnera - kłania się Flaubert: to postać w jego stylu - l jego żony, właścicielki butiku na prawym brzegu Sekwany, ludzi zamożnych, według ojca użytecznych dla ZSRR, ponieważ podróżowali jako turyści statkiem do Odessy (radzieccy celnicy na granicy przebijali pomarańcze drutem czy to w poszukiwaniu nielegalnych materiałów, czy też po to, żeby Francuzi nie sprzedawali ich na brzegu) l wszystkim mówili, że się im tam spodobało. Rodzina Bonnerów przejawiała również zainteresowanie kulturą (tym przyciągali mamę): chodzili razem z rodzicami do teatrów, wymieniali uwagi; zapraszali rodziców do swojego domu. Spotkawszy się z tatą na środku kamiennego podwórza ambasady, rezydent, podkreślając efektywność ojca, powiedział wprost. - Zameldowałem do Moskwy o waszych podejrzanych kontaktach. Ojciec wyjaśnił mi, że istniał wówczas niepisany, ale kategoryczny zakaz utrzymywania kontaktów o charakterze niezawodowym z szeregowymi obcokrajowcami. A jego i mamę łączyły przyjacielskie stosunki z Bonnerami. Ale według mnie o wiele gorsze było to, że tata i mama byli poważnymi Francuskimi agentami wpływu, bo przywozili do Moskwy różne piękne rzeczy, na przykład meble, niklowane sztućce, obrusy, albumy impresjonistów, a rzeczy te kłuły w oczy zwykłych ludzi. Na dobitkę tata przywoził do Moskwy firmowe piłki tenisowe, o wiele lepsze od tych piłek, które kupowałem w sklepie „Dynamo”, o ile w ogóle tam były. Wszystko było skomplikowane, poplątane. Rodzice mieli bliskich przyjaciół, Łodika i Gałoczkę (Galinę Fiodorownę), a ci mieli córkę Iroczkę, moją przyjaciółkę. Kiedy dorośli poszli do kina, wsadziłem Iroczkę do wanny i odkręciłem wodę pod prysznicem. Cała przemokła, bo była w ubraniu. Nie wiedząc, co robić, postawiłem ją pod wysokim kaloryferem, pod oknem, i tak stała, pomału obsychając, aż przyszli jej rodzice, którzy najpierw nie zrozumieli, co się stało, wystraszyli się, wpadli w popłoch, zaczęli mnie podejrzewać o sadyzm l erotyzm (całkiem możliwe, że gdzieś na poziomie utajonym było wszystko naraz), ale w końcu przeszło im i z ulgą się roześmiali. Kiedyś tata postanowił poradzić się wujka Łodika, który służył w grupie rezydenta pod przykrywką UNESCO. Coś tam w zachowaniu Bonnera zaniepokoiło tatę. Wujek Łodik był „dalekim sąsiadem” i bardzo pięknym mężczyzną. Tata podzielił się z nim swoimi spostrzeżeniami. Z drugiej strony, żona wujka, Galina Fiodorowna, również - jak uważali moi rodzice - była powiązana z KGB, bo kiedy mama wspomniała jej, że idą do teatru z właścicielem trafiki, nagle w bufecie w czasie antraktu zjawili się Łodik i Gałoczka - czarująca parka - i zawarli znajomość z Bonnerami. Tata wyznał Łodikowi, że Bonner nie jest w kontrwywiadzie, ale kiedyś w tajemnicy powiedział tacie, że we Francji opracowano sposób transportu ropy w stanie suchym. - W postaci granulatu - wyjaśnił Bonner przy placku cytrynowym (mama przejęła przepis) w swoim mieszkaniu. Tata miał wyrobiony przez lata odruch czujności. Poczuł coś niedobrego w tej ropie w postaci granulatu. Bonner niby nie proponował, że przekaże formułę granulatu, ale jakoś tak zająknął się, tata przyjął więc czujną postawę. - Nie jestem w tych sprawach specjalistą - powiedział spokojnie, odsuwając od siebie niebezpieczeństwo - ale jeśli pan chce, proszę się zwrócić do radcy handlowego. - Ale kino - skomentował Łodik. - Jak on to powiedział: w postaci granulatu? - zapytał po chwili zastanowienia. Obiecał wszystko załatwić. Godzinę później wujek Łodik był już u rezydenta KGB, pragnąc się zasłużyć. Być może też chciał się na mnie zemścić za córkę, którą w mgliście erotycznych zamiarach wyprałem w wannie. Był miękkim człowiekiem, temperamentem zupełnie nie pasował do roli szpiega, chciano go już odesłać do domu, tym bardziej, że małżonka, Galina Fiodorowna, oparzyła go niechcący wrzątkiem - z czajnika na spodnie - i po raz pierwszy w życiu obrzucił ją kurwami, a tu proszę, ratuje ambasadę przed werbunkiem radcy. Rezydent, którego wszyscy znali, bo się wcale nie ukrywał, a kiedy jeździł do Mantes, siedział na polance, walił gorzałę i opychał się szaszłykami bez żadnej miłości do Paryża, mostów nad Sekwaną, platanów l zatęchłych kasztanów, za to w towarzystwie takich samych jak on bliższych i dalszych sąsiadów, tak że jego zakonspirowanie było fikcją nie tylko dla przypadkowego na uroczystości dziennikarza „L’Humanite” („Widać ich gołym okiem” - szepnął do taty), ale nawet dla nas, dzieci - postanowił wysłać tatę do domu, szybko i bez skandalu. Czuł psim swędem, że tata fałszywie rozumie podstawowy cel swojej pracy: pracuje w białych rękawiczkach. W istocie, razem z rezydentem pracowali w tym samym cyrku, tyle że tata - w białych rękawiczkach, a rezydent - z batem. O to samo walczyli: żeby wszystko się zawaliło l Francja zaczęła od zera. Ambasador otrzymał telegram. - Wołodia, nic nie rozumiem, ale nasi cię odwołują. Zobacz. Ambasador po przyjacielsku pokazał telegram. Mógł przecież nie pokazywać. Panowie popatrzyli sobie głęboko w oczy. Nie rzucali słów na wiatr. - Wyjaśnię to - nasępił się Winogradow. Ambasador Winogradow stanął po stronie taty. ale podobnie jak w przypadku Kołłontaj, ambasador nie był wszechmocny. KGB załatwiło tatę. Wstrząśnięci, rozczarowani co do przyjaźni, zakochani w Paryżu, obrażeni, sfrustrowani rodzice wyjeżdżali do Moskwy. Ale MSZ - świątynia moich rodziców - nie pozwoliło im zginąć. Kiedy tata po powrocie do Moskwy pojawił się u ministra Gromyki, ten miał wszelkie podstawy, by ze smutną miną zakomunikować mu z naciskiem: - My wam ufamy. Będziecie pracować w ministerstwie, jak poprzednio. Wszystko było w porządku. Tylko Paryża zabrakło. o Pamięć przypomina trupa. Gdzie się podziały wszystkie te zdarzenia, o których pisałem co dwa tygodnie do rodziców za granicę, starannie unikając pisania o sobie? Gdzie się podziały setki listów, które trzeba było przekazywać na Dworcu Białoruskim, spiesząc do wagonu Moskwa-Paryż, odnosić do cudzych mieszkań, podwozić na plac Smoleński, mordować się w gotyckim przedsionku MSZ? Widma Oswalda Spenglera i Danilewskiego spacerują po mojej książce. Odbiegam od tego tematu. Linia życia składa się z linii mądrości. To grozi samotnością, którą można oszukać ciągiem rozrywek. Mądrość to też ślepa uliczka, jeśli stale powtarzać o różnicy między wiarą a wiedzą. Od mądrości głową boli. Oświata przeszkadza w iluminacji, ale wstrzemięźliwość umysłowa - to zachęta do szaleństwa. Rachunek z berlińskiej restauracji „Sale e Tabacchi” na kwotę 49.50. Najpierw nakarm kobietę, a potem się z nią rżnij. Cztery kieliszki średniego włoskiego wina. Pani woli gazowaną, czy niegazowaną? Butelkę Evian. Jeden bażant z gruszką. Nie umiem żyć samotnie. Potrzebuję lustra, którym stały się moje kolejne zadurzenia. Zapalałem kobiety jak żarówki, starając się zmienić uprzykrzone oświetlenie. Jak one się nazywały? Nie pamiętam nawet połowy. Powodzenie - to najcięższa życiowa próba. Jak liście kapusty odpadały ze mnie zawiść, gniew, próżność. Nieskazitelnie uprzejmy przemieniam się w pomyślny głąb kapuściany. Zakopuję się w gwiezdnym pyle. o Marudzę: już dawno przyszła pora pakować swoje książki, zabawki i jechać do domu do Moskwy - a ja nie jadę. Rodzice jeszcze cały rok spędzą beze mnie w Paryżu, póki nie zostaną odwołani, a ja muszę jechać: nad brzegami Sekwany nie ma rosyjskiego liceum. Drogę powrotną znam na pamięć, jak „Wołga, Wołga, mat’ rodnaja”. Mało co zmieniło się od czasów de Custine’a. Wtedy, jako uczeń i sporo później, kiedy ojciec wrócił do Paryża na stanowisko zastępcy Dyrektora Generalnego UNESCO (kultura, jak na złość, nie chciała wypuścić go ze szponów) i znów zacząłem bywać w Paryżu, z narastającą wyrazistością postrzegałem drogę powrotną do Moskwy jak zsyłkę na Syberię bojarzyny Morozowej. Krzątanina przy pakowaniu rzeczy rozpraszała smutne myśli, ale kiedy tylko moja walizka została wyniesiona na dwór i z zachowaniem ceremoniału pogrzebowego pakowano ją do bagażnika, zaczynałem dzielnie walczyć z przygnębioną miną. - No coś ty? - jakby na serio pytali rodzice. - Nie chce mi się od was wyjeżdżać - uśmiechałem się na siłę. Przystając na światłach, powoli jechaliśmy Bulwarem Sebastopol w kierunku Dworca Północnego. Paryżanie z bagietkami szli sprężystym krokiem po chodniku, a ja marzyłem, żeby na kolei zaczął się strajk, albo żebyśmy utknęli w korku i spóźnili się na pociąg. Na dworcu stoi do niczego niepodobny radziecki wagon, ciężki jak samochód pancerny, wyprodukowany w NRD. Nie ma konduktora. Poszedł do kiosku dworcowego na początku peronu. Lubieżnie, ale z obojętną twarzą, kartkuje pismo erotyczne z gołymi cyckami. Wraca zasapany. Ma wiele twarzy. Wygląda jak stróż pilnujący magazynu, dozorca, który wyszedł zamiatać ulicę, czekista, humorysta, orzeł górski, żołnierz i dowódca. To już cała Rosja, wbita w galowy mundur kolejarza. Oglądając bilet, demonstruje bizantyjską opieszałość myśli. Jechać - nie daleko. Europa - to nie Kolej Transsyberyjska. Pożegnanie obłudne. Otwierając górną część okna, przez którą człowiek nawet głowy nie wysunie, z roztargnieniem macham rodzicom, którzy w odpowiedzi troskliwie machają mi, póki ostatecznie nie zniknę. Jeszcze nie wyjechaliśmy z pajęczyny przydworcowych torów. a już konduktor zamyka na głucho wszystkie drzwi. Z żartownisia przemienia się w więziennego klawisza, który roznosi herbatę w szklankach z podstawkami. Zwykle to ostatni wagon. Można wyjść do przedsionka i zmienić się we wsteczne lusterko. Zaraz przejedziemy Francję, Belgię, Niemcy Zachodnie - na tym odcinku drogi konduktor zabiera paszporty - jakby w trosce o pasażerów; zachodni pogranicznicy pieczątki stawiają u niego, nie niepokoją nas, a co najważniejsze, on kontroluje, żeby nikt nie uciekł. Przez Europę pociąg pędzi na złamanie karku, miga w Belgii niezmienny dworzec o nazwie HUI, wyrastają jak na drożdżach Niemcy Zachodnie. Pociąg wkracza w gęste warstwy atmosfery: granica NRD. Ale jeszcze mamy taryfę ulgową: zachodnioberliński dworzec ZOO, gdzie konduktor zawsze się denerwuje, obserwując, kto kupuje za ostatnie pieniądze piwo, orzechy i czekoladę. Pociąg ostro stuka na moście, widać mur i Frledrichstrasse - przyjechaliśmy. Konduktor gwałtownie prostaczeje, staje się zupełnie kimś innym: z życzliwego klawisza przeistacza się w zarośniętego szczeciną sołtysa. Wszyscy jesteśmy równi, ale on jest równiejszy. Burcząc pod nosem, rozdaje paszporty - teraz sami sobie radźcie. Wschodnioniemieccy pogranicznicy odkręcają sufity, z latarkami włażą do toalet i we wszystkie szczeliny, obojętni Polacy w swoich czapkach z orłami - mają to gdzieś - za oknem płynie Warszawa z radzieckim Pałacem Kultury i Nauki - dalej leśny odcinek trasy, rzeka, stop. Przed granicą konduktor przebiera się l wygląda jak panna młoda. Zaraz przyjdą narzeczeni. Jest ich od groma i ciut-ciut. Po ostrej komendzie oficera rzucają się na pociąg. Pogranicznicy z owczarkami niemieckimi na smyczach z łoskotem wpadają do wagonów. Pasażerowie drętwieją. Owczarki włażą do przedziałów (wszyscy opuścić przedziały!), wskakują na leżanki, na pościel. Pociąg stoi godzinami - zmieniają koła, niczym ustrój społeczny. Wtaczają się kobiety, pytają, czy nie wieziemy może świeżych warzyw-owoców. Wkraczają jak kara boska beznamiętni celnicy i zboczone celniczkl z sadystycznym oprzyrządowaniem zamiast oczu, odbierają babskie pisma, grzebią w walizkach, wsadzają ręce do kieszeni, kogoś wysadzają. Zaczyna się ojczyzna. Pociąg rusza i wszyscy - po rewizji - rozczochrani, z drżącymi policzkami patrzą przez okno. W Brześciu ludzie w dresach, powracający z delegacji, biegną przez peron po piwo. Ojczyzna pachnie piwem „Żygulewskoje”. Ojczyzna składa się z pustki. Białoruskie pola. Rosyjskie lasy. Łyżka stuka o kolejową szklankę z podstawką. Nagle człowiek przypomina sobie, że istnieją drewniane chałupy. Dróżniczka w kufajce wiecznie stoi z podniesioną żółtą chorągiewką przy szlabanie. W Brześciu nas się nie czepiali - rodzice mieli dyplomatyczne paszporty. Szanowali nas, nie niepokoili. Oddawali nam honory. Tego dnia, kiedy wyjechałem z rodzicami z Paryża do Moskwy latem 1958 roku, skończyło się moje dzieciństwo. 4 Rzuciła na podłogę przed drzwiami w przedpokoju swoje stare niebieskie reformy, nie, nie ścierkę do zabłoconych butów, ale sztandar, obwieszczający nadejście nowej władzy. Zamotała na żyrandolach pożółkłe prześcieradła, nawet na obraz w jadalni narzuciła pokrowiec; zaścielała kanapy l fotele szmatami, oszczędzała meble. Kiedy rodzice po urlopie wrócili do Paryża, babcia perfekcyjnie zamaskowała całe mieszkanie. Przebrała mnie we własnoręcznie uszyte ubrania. Wraz z dzieciństwem skończył się raj. Oddano mnie w ręce babci. Podrzucono jak kukułcze jajo. Początkowo nie wszystko jeszcze rozumiałem, później rzecz stała się oczywista: jestem w poprawczaku, w więzieniu dla nieletnich przestępców. Miałem zakaz siedzenia na kanapie, a na ścierkach siedzieć nie chciałem. Miałem zezwolenie tylko na bycie kimś, kto w rzeczywistości nigdy nie mógł istnieć. Babcine nerwy były już wówczas w strzępach. Wrzeszczała. Wstrząsały nią silne dreszcze, wystarczył uchylony lufcik. Nie spełniałem jej wymagań; cały świat nie spełniał jej wymagań. Żyła w tym świecie wiecznej kwarantanny, chroniła w nim przedmioty, jak inni chronią duszę. Wojowała z molami. Nie było w tym żadnej logiki. Później rodzice wyrzucili kanapy i fotele, nie obejrzeli ich nawet, więc zabrała całą tę graciarnię do siebie. Wszystko popsuło się w kilka dni. Dotychczas była moją ukochaną babcią, teraz stała się oprawcą. Nie wolno mi było zapraszać dzieci do domu: mogły się przecież okazać złodziejami albo naiwnymi informatorami złodziei. Babcia zawekowała mnie na głucho, jak pomidory. Kisiłem się cały rok. Zatopiłem się w rozpaczliwej samotności, jedynej ucieczce; zatopiłem się w sobie. Babcia skończyła - tak samo jak ja - cztery klasy. Nie miała zielonego pojęcia o lekcjach, pilnowała tylko moich stopni. Rodzice posłali mnie do zwykłej szkoły numer 122, gdzie uczyłem się już wcześniej przez rok, w pierwszej klasie, na Pałaszowskiej, koło placu Puszkina. Chodził tam również dysydent Bukowski, ale był starszy ode mnie, nie znaliśmy się jeszcze. Później spotkałem Bukowskiego w Cambridge i całą noc piliśmy czerwone wino, wspominając nauczycieli, piłę od geografii o wdzięcznej ksywie Płotka. Rodzice mogli posłać mnie do szkoły dla dzieci notabli, jak to zrobili na przykład Podcerobowle. Nie wiem, co by z tego wynikło. Aleksiej, który na moich urodzinach wznosił sokiem pomidorowym toast za Stalina, został dyplomatą; jego brat - narkomanem. Zaprzyjaźniłem się z przyszłym narkomanem Kiriuszą. Ciekawił mnie, bo pochodził z mojego świata. W szkole uczyły się dzieci z suteren, zaułków i mieszkań komunalnych z ulicy Gorkiego. Połowa klasy opalała mieszkania drewnem, to byli łachmaniarze, mali, lepcy kloszardzi. Różnica między Paryżem a Moskwą była tak bezdenna, tak ogłuszająca, że fantastyczna Moskwa stała się dla mnie miastem, które nie istnieje. Chodziłem na zwiady, ostrożnie nurkowałem w niebyt. Wieczorami wypuszczaliśmy się z Kiriuszą na miasto. Pokazywał mi niebezpieczne miejsca. Dla mnie wszystkie miejsca były niebezpieczne. Płonął chłam na śmietniskach Krasnej Priesni. Każdy powrót wąską uliczką ze szkoły do domu pachniał ryzykiem. Podchodzili chuligani: - Masz forsę? Kiedy mówiłeś „nie”, kazali podskakiwać. Jeśli w kieszeni brzęczały drobne monety, dostawałeś w pysk za kłamstwo i traciłeś pieniądze. Jeżeli nie brzęczały, również obrywałeś. Szybko zrozumiałem, że są doświadczenia, których nie sposób opisać. Nikt nie rozumiał, co to takiego Paryż. Na przerwach w ciepłe dni uganialiśmy się po szkolnym podwórzu i graliśmy czaszkami w piłkę nożną. W miejscu, gdzie stała szkoła, niegdyś rozciągał się cmentarz, pobliską uliczkę zamieszkiwali kaci. Nie lubiano tu ludzi ubranych lepiej niż inni; na widok przechodnia w kapeluszu krzyczano: - Patrzcie, szapoklak idzie! Kolekcja znaczków zmarniała. Bałem się młodocianych handlarzy, spekulujących znaczkami z angielskich kolonii przy Moście Kuźnieckim, w ciemnych bramach kamienic sąsiadujących ze sklepem filatelistycznym. Za to w piekarniach sprzedawano pyszne kołacze. Moje życie stało się jednym wielkim porównaniem. Zimą na Patriarszych Prudach było lodowisko - w Paryżu takiego nie było. Wystarczyło przemknąć obok chuliganów i wjechać na taflę. Ale oni byli również na tafli. Potrafili świetnie bić się na łyżwach i obrażali dziewczynki. Prawdę mówiąc, nie bili mnie aż tak bardzo. Byłem odważny. Ale nie lubiłem się bić. Po szkolnych korytarzach buszowało dwu strasznych chłopaków z którejś z ostatnich klas. Kiedyś uderzyli mnie pięścią w twarz, tak po prostu. Bolało. Nosiłem wyryty w sercu świetlisty portret Kiryły Wasiliewny, nagiej, w wannie, i wizja ta wciąż nie dawała mi spokoju. W szkole też była erotyka. Podglądaliśmy dziewczynki w szatni, przed wuefem. Ale dziewczynki nosiły dziwaczne różowoburomalinowe majtasy, pachniały nędzą i pluskwami, i były chorobliwie blade. Jedynym moim szkolnym atutem pozostawał mit gumy do żucia. W Paryżu rodzice nie kupowali mi gumy, ale w szkole nr 122 wszyscy bez wyjątku marzyli o amerykańskich balonówach. Kiedyś Kola Maksimow wpadł do mnie z wizytą, zobaczył w kuchni jakieś kostki, złapał l zaczął żuć. Trafił na klej. Tak go zapamiętałem: z zaklejonymi ustami. Gdybym był sprytniejszy, pewnie umiałbym przekupić chuliganów. Ale nie umiałem. Nie zostałem cynikiem. Zostałem małym Janem Chrzcicielem, prorokującym wszem i wobec, że kiedyś Moskwa rozbłyśnie światłami i zalśni reklamami, że nastanie pierestrojka, nadejdzie nowe życie. Patrzyli na mnie jak na degenerata. Z wiekiem rosły i dorastały również moje kaznodziejskie zapędy. Wieszczyłem nową, wyższą jakość tego życia, bez chuligańskiej agresji, bez nędzy i bez pluskiew. Mama po dziś dzień uwielbia takie kazania. Jej bogiem stała się etykieta dyplomatyczna. Nigdy zresztą nie nauczyła mnie choćby prawidłowo posługiwać się nożem i widelcem. Nachylałem się nad łyżką z zupą, prawie wsadzałem nos do talerza, głośno siorbałem gorącą herbatę. Medice, cura te ipsum. Nauka była niekończącą się męką. Najpowolniejszym czasem mojego życia był czas upływający na lekcjach. Wskazówki kwadratowego szkolnego zegara nad drzwiami klasy przylepiły się do cyferblatu. Czterdzieści pięć minut wieczności. Teraz niekiedy marzę o takim niespiesznym czasie. o Mama spędziła ostatni rok w Paryżu. Zobaczyła mnie na Dworcu Białoruskim. Zamiast wycałować syna na powitanie, złapała się za głowę. Przyjechaliśmy do domu i od razu przebrała mnie w same paryskie rzeczy. Z rodzicami życie było łatwiejsze. Oswoiłem się ze szkołą. Ulubionym zajęciem stało się kupowanie lodów w GUM-le. W czasach radzieckich mieli tam bajkowo pyszne lody. Sprzedawali je w kubeczkach po dwadzieścia kopiejek (po denominacji w 1961 roku). Kusiły, wyłożone w aluminiowych rynienkach: truskawkowe, jagodowe, śmietankowe, albo po prostu waniliowe. Nina Siergiejewna, żona korespondenta „Prawdy” w Paryżu, mawiała: - Gdyby wszystko u nas robiono na takim poziomie, jak lody, już byśmy żyli w komunizmie. Z jakiejś przyczyny nic takiego się nie stało. Prócz lodów było jeszcze lato. Wyjeżdżaliśmy za miasto na daczę. Na Czkałowskiej rosły wysokie brzozy. To była posiadłość, okupowana przez funkcjonariuszy MSZ-u. Grali w tenisa, przyjeżdżali tam nawet byli „angielscy” szpiedzy o chudych piegowatych twarzach i nogach - sprzedali naszemu państwu tajemnice konstrukcji bomby atomowej, a teraz spokojnie grali w tenisa. Deszcz lał jak z cebra. To nawet nie był deszcz, tylko ulewa. Wszyscy zebrali się w ogromnym przedpokoju prowadzącym do jadalni. Stałem pod samymi drzwiami, chłonąc zapach deszczu. Zawsze lubiłem być na granicy - między ciepłem a zimnem, między kłamstwem a prawdą. Próg, to moja prawdziwa ojczyzna. W najciemniejszym kącie przedpokoju, chowając się jak najgłębiej, stało jakby nie obecnych dwoje niewysokich ludzi; czułem, że wszyscy starali się nie zwracać na nich uwagi. Jednym z nich był Mołotow, kosmiczny woziwoda, twórca radzieckich kołchozów, człowiek wszechświata. Obok niego stała Żemczużyna. To ona jako ostatnia widziała żonę Stalina przy życiu. Deszcz ustał. Wszyscy wylegli na zewnątrz. Powietrze było wilgotne. Rodzice, speszeni ludzką podłością, podeszli do byłych gospodarzy Po deszczu rodzice postanowili zaprosić ich na spacer. Z brzóz kapały ogromne krople. Rodzice opowiadali o życiu w Paryżu. Mołotow w roztargnieniu powtarzał: - Czyżby? Żemczużyna zachłystywała się, chwaląc Chruszczowa, który zapędził Mołotowa w kozi róg. Mołotow stoczył się i został naszym sąsiadem: mieszkał w domu obok. Polina Siemionowna po wyjściu z więzienia pozostała wierna Stalinowi już do końca swoich dni. Mojej mamie nie mieściło się to w głowie. Kiedyś spędziła z Poliną Siemionowna trzy dni w jednej sali w Centralnej Klinice Kremlowskiej i była porażona tą rosyjską pasjonatką. Żemczużyna co rano zaliczała na słuchawkach skróty najnowszych wiadomości, czytała z ołówkiem w ręku wszystkie główne gazety. Najwyraźniej tak zamawiała śmierć. Rozmowa pacjentek kliniki zeszła na Fiodora Raskolnikowa, w okresie czystek pełniącego obowiązki radzieckiego ambasadora w Bułgarii. Jak wiadomo, Raskolnikow był wnukiem człowieka, który zszedł ze stronic wiadomej powieści. To się czasem w Rosji zdarza, co potwierdza Danił Andriejew. Raskolnikow otrzymał listę książek „wrogów ludu", które należało wycofać z biblioteki ambasady, wśród których była też jego, więc postanowił nie wracać. Uczłowieczanie bohatera zostało przerwane, kiedy po jakimś czasie KGB wyrzuciło jego wnuka przez paryskie okno. Żemczużyna powiedziała: - Lepiej umrzeć w socjalistycznej ojczyźnie, niż żyć w państwie kapitalistycznym. Kobiety niezbyt uprzejmie się spierały, nie znajdując wspólnego języka. Umierająca na raka wątroby Żemczużyna czule nazywała Stalina „Józef. Mołotow odwiedzał ją codziennie. Żemczużyna miała rację. Stalin był jedynym gwarantem komunizmu w Rosji. Ilekolwiekby wylano na jego głowę pomyj, on żyje. Żyje, chociaż go unicestwiło najbliższe otoczenie. Żyje pomimo XX Zjazdu. Powstał z piekieł, pomimo tego, że wspomniany już mistyczny pisarz Daniił Andriejew w Róży świata ukrzyżował go na samym dnie piekła. Żyje pomimo pierestrojki. Wypłynął jak topielec. Wypłynął i zmartwychwstał. Magiczny totalitaryzm przypieczętowany jest stalinowskim „copyrigthem". Ostatecznie znów Stalingrad otrzyma jego imię. Stalina nie trzeba rehabilitować. Rosyjska dusza ze swej natury jest stalinowska. Im głębiej w przeszłość odchodzą ofiary Stalina, tym silniejszy i jaśniejszy staje się Stalin. Ofiary to cienie czasu. Rosjanie z rozrzewnieniem oglądają filmy o Stalinie, słuchają dowcipów o Stalinie. Stalin schodzi kremlowskimi schodami w dół - Uzbek w chałacie rzuca się ku niemu z kwiatami. Stalin nawet Uzbeka umiał uszczęśliwić. Odrodzenie Stalina będzie permanentne, jak permanentna była rewolucja Trockiego. Każdy kierownik w Rosji pracuje po stalinowsku, nawet naczelnik małej stacyjki kolejowej też hołduje stalinowskiej idei. Energia europejskiego liberalizmu jest w Rosji zbyt słaba, by nie tylko wypracować, ale nawet zrekonstruować inne formy władzy. Każdy rządzący w Rosji mimowolnie nastraja się na fale stalinowskie. „Po co mam topić Witię?" zastanawiała się mama nad słowami Dostojewskiego. Powoli (jak u Briułłowa w Ostatnim dniu Pompejów), garbiąc się, wychodziliśmy z uprzejmego świata, gdzie w kinie zakochani mówili sobie na „pan", nie zwracając uwagi na cały stalinizm. Ruiny uprzejmej Rosji - o której pisał z zachwytem Custine - przeżyły Stalina. Zastałem jej szczątki. o Chłopcze, jeśli masz babcię, jeśli ona jeszcze nie umarła, przyczyń jej bólu. Złam jej rękę, odgryź zwiędły sutek. Tak uczył wujek Sława. Tak. Tylko tak. Tylko tak postępuj. Odgryź i wypluj. Tfu! Tego lata zabrakło babci. W gniewie krzyknąłem do niej: cholerna babka! Błagając o wybaczenie, padłem na podłogę, płakałem. Nie wybaczyła, z tragicznymi honorami został wezwany ojciec. Babka żądała rozprawy. Sąsiadowaliśmy z wioską jutrzejszych kosmonautów. Nikomu nieznany Gagarin patrzył po nocach w gwiazdy, a środki płatnicze były tak ogromne, że dorosły człowiek mógł spokojnie kucnąć i podetrzeć się. Dziwna okolica, no po prostu dziwna. Wysokie brzozy, wysokie trawy. Przyjemne uczucie: zbiegać do wielkiego stawu po kolana w trawie. Pamiętam oczekiwanie na cios, strach i rozkosz na twarzy, o, zaraz, zaraz, policzki zdrętwiały, w uszach dzwonienie - ojciec nie uderzył. Nie wiem, na czym szykowano jedzenie w sąsiedniej daczy u wujka Sławy, w każdym razie myśmy smażyli na piecyku naftowym. Babka nie wierzyła w kuchnie elektryczne, bo prąd miał cechę szczególną: mogło go zabraknąć. Maszynki naftowe powoli odchodziły w przeszłość, a piecyki naftowe - nie - te wznosiły się nad życiem i sprzętem, jak nakrycie głowy arcykapłana. Był w nich wesoły wziernik, jak w piecu, gdzie wtedy palono nieboszczyków. Skwierczał olej, kawałki kiełbasy (przydziałowej, „Doktorskiej”) podskakiwały, wykrzywiały, upodabniając się do uszu. Serdecznym głosem babka śpiewnie krzyczała do ogrodu: - Dooo-stooo-łuuu! W ogrodzie byłem ja: chudy, wielko - i jajogłowy, l nierozbudzony. Jeszcze nie ja. Daleko-do-ja. Ja-nie-ja mniej więcej trzynastoletni, cały udręczony samotnością. Gdzieś tam w parku grała muzyka. Ogarniało mnie paniczne uczucie, że życie ucieka i mnie ominie. Siedziałem na kupie piachu, jak na kupie gnoju, beznadziejnie, chociaż z przyjemnością bawiłem się w kolej. To była krajowa kolej, toporna l solidna. Wrak cysterny kolejowej wyrzuciłem do zsypu dopiero po ślubie. Albo czytałem jak ogłupiały. Z samotności nieubłaganie stawałem się wykolejonym młodzieńcem. Całkowity brak przyjaciół popchnął mnie do znajomości z wujkiem Sławą. Nie od razu zacząłem go nazywać wujkiem Sławą. Dacze były służbowe, nie wolno było stawiać między nimi ogrodzeń. Myło się w kuchni, pośród naczyń i ciem, w korycie. Albo na werandzie. Nigdy nie chciało się przed snem myć nóg w misce. Babka lała z czajnika wrzątek. No i co, ciepła? i po co się z nim zadajesz? Zobaczysz, jeszcze ojcu zaszkodzisz. Nie pryskaj na podłogę. Dotknie człowiek wody dużym palcem. Oj, jeszcze bardziej gorąca! A ta leje, sterczą mi przed oczami ramiączka stanika, para bucha, jeszcze oparzy. A co? Zacząłem się bać, że mnie nocą udusi, za to, że jestem młody, znaczy się z zawiści. Słyszysz, co ja do ciebie mówię? To nie jest dla ciebie kolega. Widzisz, że nikt się z nim nie wita? A rano się człowiek przebudzi: słońce, skwar: nie udusiła. Na bosaka biegło się umyć. Tak więc od samego początku znajomość podpadała pod sąd. Babka bardzo wcześnie zaczęła mnie straszyć mężczyznami. Skusi cukierkiem l wyprowadzi do lasu, a potem rozbierze – i koniec! Ze strachem wyobrażałem sobie potwornego faceta, który wrzuca do worka letnie dziecięce ubranka, sandałki i ucieka, chrzęszcząc suchym chrustem, pozostawiając mnie nagiego w lesie na pastwę losu z papierkiem po cukierku w ręku. Przysięgałem jej, że nikomu nie będę ufać, a ona głaskała mnie po głowie szorstką ręką; i miewam czasem wrażenie, że dotrzymałem przysięgi. Z babką żyłem w idealnej zgodzie, natomiast byłem na wojennej stopie ze śmietnikowym kotem, a śmietnisko mieliśmy wspólne z wujkiem Sławą - wielki śmierdzący dół. Zacząłem, ośmieliłem się go nazywać wujkiem Sławą już w sierpniu, kiedy gwiazdy spadały z nieba, i siedząc obok siebie na ławce z oparciem wygiętym w stylu ogrodowym, odrywając się od głównego zajęcia, w tajemnicy przed sobą wypowiadaliśmy życzenia - o, jeszcze jedna, mówiłem, o, i jeszcze! - pragnąłem, żeby mnie objął, przytulił - tak, dużo ich spada, nagle zgodził się wujek Sława zbolałym głosem. Praktycznie nie opuszczał swojej daczy, żył spokojnie i każdy jego wyjazd do Moskwy głęboko mnie dotykał. Pod daczę zajeżdżał czarny, już dawno nienowy ZIM, otwierał się maleńki, jak neseser, bagażnik, ospale kręcił się kierowca, pojawiały się kobiece sylwetki domowników. A on wychodził w nieskazitelnym ciemnym garniturze, w ciemnym krawacie i ciemnym kapeluszu. Sprężysty w każdym ruchu, taktowny i odrobinę zakłopotany, nurkował, pochylając się, w ZIM-ie, bez pośpiechu sadowił się na tylnym siedzeniu, szyderczo przykrytym, żeby nie naświnić, pluszowym ciemnoczerwonym pokrowcem. Pamiętam zapach sinego dymu z rury wydechowej tego ZIM-a. Zapach naszej rozłąki. Przejeżdżając obok chudego nastolatka z dużymi niewinnymi ustami, podnosił i opuszczał rękę zgiętą w łokciu. Przez sekundę na jego twarzy rysował się niewyraźny, nabrzmiały, chorobliwy uśmiech. Ja również podrywałem rękę w pożegnalnym geście i długo stałem przy ścieżce. Czułem, jak Ziemia, obracając się, kręci kołami jego samochodu. Kiedyś jakiś szklarz rozbił na ścieżce dużą szybę l odłamki leżały, błyszcząc w słońcu setkami binokli wujka Sławy, a moja babka, której mąż, to znaczy mój zmarły dziadek i księgowy na kolei, też całe życie nosił binokle, powiedziała z uczuciem, że binokle dodają mężczyźnie uroku. i otarła wdowią łzę. Kiedy nie miała humoru, mówiła, że to ja zabiłem dziadka, bo zamęczałem go swoimi kaprysami i zmuszałem do noszenia mnie na rękach, od czego dostał zawału serca i zmarł zupełnie nie w porę, nie doczekawszy - tu oczy babci stawały się rozmarzone - już obiecanego Orderu Lenina, albo że jestem niewdzięczny, no bo jak można nie pamiętać dziadka, który zrobił dla ciebie tyle dobrego i jak on się tobą zajmował na daczy w Razdorach, piszczałki robił i chodził na czworaka, bawił się samochodzikami, aż go nagle kiedyś zobaczyłem: w obszernej piżamie i całkowicie idiotycznej haftowanej krymce i, o zgrozo, bez orderu, prowadzącego brązowo-żółty trolejbus. - Dobrze być milicjantem - z zadyszką powiedział dziadek, mrugając do mnie. - Macha sobie człowiek pałką wte i nazad. - Dooo-stooo-łuuu! - wrzasnęła babka. Wcześniej toby takiego szklarza nakarmili tymi odłamkami. Po obiedzie babka spoczęła w ogrodzie na łóżku polowym, w swojej kretonowej niebieskiej podomce, narzucając na nogi kapę, a ja siedziałem na kupie piachu i puszczałem w dół po torach cysternę - nagle babka zerwała się, bo mleko wykipiało, zalało piecyk naftowy i zapachniało spalenizną - zrzuciła kapę l zobaczyłem, że nie ma nic pod podomką - nic, prócz czarnych włosów, a jeszcze na ułamek sekundy mignęła różowa rana - no i jak siedziałem na kupie, tak zostałem, ogłuszony - z cysterną w rękach. Pod bezbronnymi oponami ZIM-a chrzęściły teraz odłamki szkła. Na daczy wujek Sława chodził w jasnym garniturze bez kamizelki i krawata, w jasnym kapeluszu. Lubił spacerować po kręgu, nigdy zbytnio nie oddalał się od domu. i stale miał przy sobie laskę. Prostą, z prostą rączką. Był sprężysty, zgrabny, podobny do małego sejfu. Mieszkańcy pozostałych dacz, widząc z daleka wujka Sławę, robili w tył zwrot, a ci, z którymi się spotykał, przechodzili jak skromnisie, nie podnosząc wzroku. Smażona kiełbasa z makaronem. Ulubiona kolacja. Ale jak się człowiek przeje kiełbasą, będzie miał zgagę. Męczyła mnie samotność l zgaga. Kolacja kończyła się awanturą i słabiutką herbatą. Babka nie pozwalała mi słuchać tranzystora. Wydawało się jej, że tranzystor psuje się od słuchania. W owym czasie tranzystor był oszałamiającą nowością, nieznaną tubylcom. Babka owijała tranzystor ścierką i chowała w szafie. To była sugestywna skrzynka, jasnoczerwona, z białą plastikową rączką, nie wiadomo dlaczego norweskiej produkcji. Kiedy w tajemnicy przed babką brałem skrzynkę nad duży staw, z miejscowymi działo się coś bliskiego obłędu. Obstępowali mnie, zaciekawieni i podejrzliwi, a na twarzach mieli wymalowane, że nie dadzą się nabrać: radio nie może grać bez drutu, samo z siebie. Z tranzystorem nad stawem czułem się jak młody bóg. Tata mi pozwolił, tłumaczyłem. No l co z tego, że pozwolił? - mówiła babka. Wszystko psujesz, więc i to popsujesz. Ona wszystko w życiu owijała: mój reflektor od roweru też był schowany w ścierce. Tata pozwolił! Nie dam! Nie, dasz! Doprowadzała mnie do łez, a potem chowała się i z nieszczęsnym wyglądem obrażonego buldoga wynosiła tranzystor. A ja biegłem do ogrodu: on w rosie, ja we łzach. Po łzach świat wydawał się jeszcze piękniejszy. Co wieczór koło dziewiątej spotykaliśmy się z wujkiem Sławą na granicznej ławce pod wysoką brzozą. Babka nigdy do nas nie podchodziła l nie wiedziała, że słuchamy. Tylko się dąsała: - Czego on od ciebie chce? - ale szanowała to. Zawsze przychodziłem pierwszy i zawsze się denerwowałem, że on nie przyjdzie. Wujek Sława przychodził chwilę później. Na trzydziestym pierwszym metrze wyławiałem z radiochaosu sygnały wywoławcze. Najpierw, starym zwyczajem, podawano zwięzły skrót wiadomości, następnie pełne wydanie. Wujek Sława opierał dłonie na rączce laski, na dłoniach opierał podbródek - wąsy, binokle, kapelusz spoczywały i nie przeszkadzały. Rozmawialiśmy. Głos cały czas próbował gdzieś uciec, więc trzeba go było od początku l od początku wyłapywać. Zagłuszali. Do sześćdziesiątego trzeciego, jeśli się nie mylę. Pozwalali posłuchać jakieś postronne nowości, a jak dochodziło do nas, albo do Berlina - na czyjeś polecenie włączało się zagłuszanie, tak że praktycznie nie dawało się słuchać. Ale mimo wszystko troszeńkę się dawało, więc wujek Sława nigdy nie odchodził, tylko babka co i rusz wyskakiwała z połówki, a po nocach stała mi nad głową: udusić, czy nie udusić? Wujek Sława nigdy nie odchodził, kiedy zaczynali zagłuszać i nigdy nie krakał, nie artykułował swojego rozdrażnienia albo niezadowolenia, zagłuszanie traktował jak nieuniknione zjawisko przyrody. Pozostawał niewzruszony, siedział l czekał, kiedy znajdę tę strefę pośrednią: na wpół słyszalną, na wpół zagłuszoną. Był milczący, ale zawsze życzliwy, od samego początku życzliwy, i chociaż siedział spokojnie i dostojnie, nie opuszczało mnie niepokojące wrażenie, że on tu jest przypadkowo, ot, przysiadł na ławce koło chłopca, ten kręci gałką radia i przypadkowo usłyszał to, czego nie należy, ale stary konspirator nie jest winien, ponieważ ta przypadkowość wypadała jednak co wieczór, z wieczoru na wieczór, to on tę rzekomą przypadkowość odgrywał nie przede mną, a przed całym światem, który nie istniał: ławeczka była odludna i tylko nasza, więc w te minuty byliśmy sami we wszechświecie, on i ja, milczący spiskowcy, słuchający niedozwolonych rzeczy, jednakowo winni, pionier i emeryt, którzy przeszli na nielegalne pozycje, ale dla jakiejś przyczyny niezdradzający się nawzajem. To oczywiście zbliżyło nas, więc z wieczoru na wieczór stawał się wobec mnie milszy, już nie byłem po prostu chłopcem, zacząłem mieć imię, nieuchwytnymi gestami dawał mi do zrozumienia, że nie złości się na mnie za to, że nie słychać, dlatego stopniowo traciłem uczucie niezręczności z powodu jego towarzystwa i tego, że nie zawsze dawałem sobie radę z zagłuszaniem. Po obiedzie babka położyła się w ogrodzie na połówce i nagle - mleko! Z tym mlecznym wytryskiem l z wujkiem Sławą w charakterze stałego słuchacza przeżyłem całe lato, rzadko słuchał komentarzy, cichutko wstawał i wychodził po wiadomościach, aż pewnego razu usłyszeliśmy w nich nazwisko wujka Sławy, kiedy poinformowano - pamiętam to po prostu dosłownie - że studenci uniwersytetu w Bejrucie rzucali w policję butelki z koktajlem nazwanym na cześć wujka Sławy. „Głos Ameryki” był dla mnie nie mniejszym odkryciem, niż czarne włosy pod podomką, więc ukradkiem spojrzałem na wujka Sławę: jak zareaguje na swoje nazwisko? Zareaguj! W żaden sposób nie zareagował. Nigdy o nic mnie nie pytał, nie zadawał uprzejmych pytań - ja też nigdy o nic go nie zapytałem. Ale pamiętałem, jak kilka lat temu w Soczi ojciec wychodził z morza, kiedy nagle ogłoszono - i ludzie pobiegli do głośnika - że oto: zostali zdemaskowani. Wszyscy oni i jeszcze ci, co przyłączyli się do nich. Pamiętałem, jak moi rodzice się zmartwili, szczególnie zmartwił się tata w kąpielówkach. Obok mnie - tak chciałem, żebyśmy się pieścili, puszczali latawce, biegali po polu i całowali się - siedział twórca nieznanego mi koktajlu, a babka urządziła ogromne pranie l jak zawsze w ten dzień byłem pozostawiony samemu sobie, więc wykradłem z szafy to, czego mi kategorycznie zabronili dotykać: ojcowską wiatrówkę z maleńkimi kuleczkami i pobiegłem na śmietnisko zabić kota. Na śmietnisku kota nie było, ale długo siedziałem przy śmierdzącej jamie, póki mi się nie znudziło. Kiedy się znudziło, uciekłem z bronią do lasu l okazałem się celnym strzelcem. W ten dzień wielkiego prania zabiłem wiele wron, pliszek, sikorek i innych nieznanych mi ptaszków. Podobało mi się, kiedy cicho spadały na ziemię jak woreczki. Po drodze do domu postrzeliłem czerwonego dzięcioła, padł mi prosto pod nogi, ale wcale nie było mi go żal. Potem znowu pobiegłem na śmietnisko i kiedy dotarł do mnie okrzyk: - Dooostooo-łuuu! - zobaczyłem wychudzonego szarego kota, myszkującego w jamie. Kot chciał się wymknąć, ale zdradzieckim głosem zawołałem go: kici-kici-kici. Ten przymrużył oczy, podejrzewając podstęp, jak miejscowi podejrzewali podstęp w radiu bez przewodu. Włożyłem całą czułość w następne kici-kici. Kot się zawahał. Ostrożnie podniosłem lufę wiatrówki i zacząłem celować z przyjaznym wyrazem twarzy. Koit stał niezdecydowany. Wystrzeliłem mu w czoło. Zasyczał rozdzierająco i rzucił się w trawę. Drżąc z podniecenia, zacząłem nieporadnie ładować broń. - Dooo-stooo-łuuu! Kota więcej nie widziałem. Wujek Sława też wkrótce wyjechał. Ktoś doniósł ojcu, że biegałem z wiatrówką i likwidowałem wszystko, co się ruszało. No, jakie kurwy bywają na tym świecie. Przyznałem się, że wziąłem bez pytania i zacząłem płakać, prosząc o litość. Przed snem różowa rana słodko ćmiła i ćmiło też na dole. Jak to się robi? - zdziwił się wujek Sława. - Popatrz. Bierzemy skórkę... A nie wedrze się infekcja? No coś ty, jaka infekcja?! O tak. Dobrze. No już, nie bój się! Główka! Słuchał ze mną wrogiej propagandy, myślałem chłodno. Komunizm jest nieunikniony. Ojciec we wściekłości uderzył mnie w twarz. Tuż przed śmiercią wujek Sława został przywrócony do partii. o Naprzeciwko szkoły było bezpłatne kino. Oglądało się w nim na stojąco, kto był niski - na palcach. Zwykle oglądało się w samotności, ale czasem popychając się i podjudzając nawzajem. Zimą oglądało się w chrzęszczącym lodową skorupką śniegu, na którym można było się poślizgnąć i upaść z papierosem w zębach. Mamę buty w śniegu puchły, skarpety przemakały, nogi marzły, a potem w ciepłym pomieszczeniu, długo, po rosyjsku ćmiły. Ćmienie odmarzających nóg - niekończący się motyw mojego moskiewskiego dzieciństwa. W kinie, jeśli się weszło od podwórza, szczególnie, kiedy zapadł zmrok, można było zobaczyć dużą ilość nagich kobiet. Okna były matowe, ale pomalowane nie od wewnątrz, tylko od zewnątrz białą farbą. W różnych miejscach faceci odłupywali ją paznokciami. Niektóre dziurki były większe - wtedy z drugiej strony kobiety zaklejały je mokrymi kartkami: domyślały się, po co te dziurki. Ale małych nie zaklejały. Iljusza Trietjakow opowiadał, że kiedyś okno się otworzyło l faceci zostali oblani wrzątkiem z szaflika. A ile było męskich przekleństw i babskich pisków! Ale jeśli pominąć ten przypadek, mówił Trietjakow, kobiety pogodziły się z tym, że są podglądane i nawet pozowały. Długo nie decydowałem się pójść z nim do tego męskiego kina, które on odwiedzał chyba codziennie. Odstawałem w rozwoju od moich rówieśników, chociaż udawałem, że trzymam się z mmi razem. Wpadłem na nazwisku piłkarza. W klasie śmiali się ze znanego gracza Walikoniowa. Nie wiedziałem, z czym wiąże się to słowo, przyparli mnie do muru. - Nie bardzo znam się na piłce nożnej - burknąłem. Byłem na meczu pliki nożnej tylko raz, z tatą w czasie świąt majowych na stadionie „Dynama”, kiedy na otwarcie sezonu drużyna gospodarzy grała ze „Spartakiem”. Obejrzeliśmy pierwszą połowę, która zakończyła się remisem i odeszliśmy, rozczarowani tą dziwną i nudną grą. - A co tu ma do rzeczy piłka nożna? - zdziwili się koledzy z klasy. Nagle zrozumieli, w czym rzecz l zaczęli się śmiać tak głośno i z taką pogardą, że jeszcze długo dręczył mnie po nocach ich śmiech. Spóźniłem się na dziecięce rozdanie przekleństw. Dopiero później uczyłem się ich, jak języka obcego. Spóźniłem się na rozdanie rosyjskiego antysemityzmu. Myślałem, że „Żydziak” to to samo, co „kutwa” i bardzo się zdziwiłem, kiedy przez tego „Żydziaka” obrazili się na mnie dwaj moi wierni przyjaciele, Boria Minkow l Iljusza Trietjakow, którzy postanowili mnie w końcu uświadomić. - To ty może jeszcze nie wiesz, co to jest „kondom”? – zapytał Boria. - No, domyślam się - skłamałem. - A gdzie się to kupuje? - Nie wiem. - Chodź, to ci pokażę - powiedział przyjaciel. Każdy rosyjski chłopak nosi w sobie historię związaną z kondomem. Kondom to balonik rosyjskiego dzieciństwa. Na ulicy Gorkiego weszliśmy do apteki przesiąkniętej zapachem - jak wszystkie radzieckie kobiety od środka - waleriany i Boria powiedział, że trzeba wystukać w kasie czterdzieści kopiejek. Wyciągnąłem z kieszeni dwie dwudziestokopiejkowe monety, wystukałem w kasie i z paragonem podszedłem do okienka, gdzie sprzedawano lekarstwa bez recepty. Boria zatrzymał się i pozo stał nieco z tyłu. - Poproszę kondom! - powiedziałem do młodej aptekarki w białym fartuchu l białym czepku. Ta wzięła do ręki paragon, spojrzała na mnie z ukosa i pobiegła na zaplecze. Po chwili z bocznych drzwi wyszło grube babsko, również w białym fartuchu. - To ty się pytałeś o prezerwatywy? - spojrzała na mnie surowym wzrokiem. - Nie - powiedziałem - ja potrzebuje kondom. - A po co? - Potrzebny mi. - Potrzebny ci? - zdziwiła się aptekarka. - A ile ty masz lat? - Chodzę do piątej klasy. - Przyjdź za trzy lata. - Podpisała paragon, oddała kasjerce, a ta wcisnęła mi do ręki czterdzieści kopiejek. Następnego dnia Boria z wielką dumą zrobił ze mnie bohatera: opowiedział, że chodziłem do apteki kupić kondom. Koledzy z klasy z szacunkiem spojrzeli na mnie, a dziewczyny zaczęły z życzliwością chichotać i przypadkowo łapać mnie czule za ręce. - No to skoro chodziłeś po kondomy - powiedział Iljusza Trietjakow - to teraz już niczego nie będziesz się bał. Chodźmy! Nie byłem w stanie mu odmówić. Ale zwlekałem l poszedłem z nim dopiero zimą, w szóstej klasie. Cała rozkosz w tym, że to był spektakl. Kobiety żyły na swojej kąpielowej scenie. Myły się, pocierały nawzajem myjkami, polewały się z szaflików, rozmawiały albo siedziały zamyślone. Żyły jakimś innym niż moje i długiego Iljuszy Trietjakowa życiem, a przy tym były zadziwiająco apetyczne: jedna - truskawkowa, druga - jagodowa i nawet waniliowe staruszki były apetyczne. W swoim pełnym zachwytu voyeuryzmie odkryłem, że kobiety piękne są w każdym wieku (w każdym razie z daleka). Były tam nasze koleżanki z klasy, które, jak się okazało, już miały włosy na wzgórku łonowym, a także ich mamy, ich babcie. Niektóre rzeczywiście spoglądały na okna, chociaż nie było nas widać i jakby się wdzięczyły, przybierając interesujące pozy. Patrzyłem to jednym okiem, to drugim i z napięcia nawet rzęsa wpadła mi do oka (co w tym wieku zdarza się bez przerwy). Tarłem łzawiące oko i czy to z powodu podrażnienia oka, czy to z powodu zbyt silnego podniecenia (dokładnie to pamiętam) obraz łaźni zaczął się zmieniać. Trzasnął lufcik. Ujrzałem nie tyle przyjazny obraz kobiecej kąpieli, co jakiś grzech pierworodny kobiecego ciała. Najpierw dziewczyny ze świeżo wyrosłymi włosami łonowymi odpłynęły gdzieś na bok, a na ich miejscu ustawiły się potworne figury obtłuszczonych bab z opadający mi na kolana brzuchami, cyckami podobnymi do środkowoazjatycklch dyń z bazaru i starcze szkielety. Nie myślałem w tejże chwili o ulotności kobiecej urody; nagle poczułem, jak w łaźni pojawiła się śmierć. Przyszła w różowym nagumowanym fartuchu założonym na nagie ciało, z gołą pupą, podobna była do łaziebnej. Ta silna, zwinna łaziebna, dosłownie jak z przyszłego moskiewskiego fltness-clubu, ze śmiechem zaczęła siekać baby jak kapustę, ale nie kosą, jak w czarodziejskiej bajce, tylko kozacką szablą. Pierwsza Konna Armia Budionnego nie została przyuczona do tak profesjonalnego siekania ludzi, jak ona. Chwacko siekała kobiety i staruchy na pół, odrąbywała ręce, nogi, piersi. Głowy poleciały do szaflików, poturlały się pod ławki, pozostawiając czerwone ślady. Następnie błysnęła w kłębach pary krwawym ostrzem i z cichym cieniem słodkiego uśmiechu na ustach, przerzuciła się na dziewczynki: rudowłose, piegowate i jasnowłose, podobne do aniołków, z grzywkami i bez grzywek, z delikatnie zarysowującymi się piersiami. Dziewuchy poszły w rozsypkę - łaziebna, przemieszczając się długimi susami, jak w połowieckich tańcach u Borodina, nie dawała szansy żadnej z nich. Przez lufcik płynął przedśmiertny dziewczęcy jęk. Łaziebna skończyła, dobijając, topiąc we krwi różnopłciowe dzieciaki, które przyszły się umyć z mamami i babciami. Sam kiedyś chodziłem z babcią na Czkałowską do damskiej łaźni. Najpierw przeraził mnie ten spektakl, zresztą w ogóle bałem się krwi, a tym bardziej zdębiałem na widok porąbanych ciał, ale nie mogłem łaziebnej odmówić artyzmu. Odwróciłem się od okna, żeby obgadać z Trietjakowem nieoczekiwane wydarzenie, ale nie zdążyłem. Zza rogu wyskoczył milicjant i rzucił się na mnie i Trietjakowa. Trietjakow stal bliżej niego. Milicjant złapał go za futrzaną czapkę, zerwał ją z głowy. W tym napadzie było coś bezgranicznie podłego, obmierzłego, sprzecznego z pojęciem sprawiedliwości. Zresztą, moja pierwsza miłość do sprawiedliwości była powiązana z rowerem. Rodzice przywieźli mi z Paryża czerwony rower dla dzieciaków, z reflektorem i przedziwnymi dźwigniami hamulców na przedniej ramie - wszystko było cudowne. Jechałem Szosą Uspienską, niedaleko daczy. Zatrzymał mnie milicjant: tutaj jest zakaz jazdy rowerami. Zrobił coś podłego: nie dość że wypuścił powietrze z kół, to jeszcze wyrzucił w krzaki wentylki. Kiedy znęcał się nade mną, obok przejechał inny rowerzysta. Tego nie zatrzymał. - Dlaczego nie zatrzymał go pan, on też łamie przepisy? - z bijącym sercem zapytałem. - To niesprawiedliwe. - Sprawiedliwości szukaj w domu, u mamy - powiedział milicjant. W Kraju Rad każdy milicjant był wysłannikiem Gułagu - fale zwyrodniałego świata, jego zgniły oddech przenikał przez milicjanta, dochodząc do mnie. Jego odpowiedź, która dla mnie nic nie znaczyła, nagle pokazała mi całą głębię upadku mojego kraju. Po kilku latach stałem się moralistą. Wszędzie demaskowałem niesprawiedliwość. Trietjakow pokornie poszedł po swoją skonfiskowaną czapkę na komisariat milicji. Zabrali Trietjakowa, a ja, ogłuszony sieczką ciał i napadem milicji, pozostałem sam. Na komisariat wezwano też jego mamę. Szedłem do domu i myślałem o tym, co by się stało ze mną, gdyby milicjant wezwał moją mamę i powiedział, że podglądałem gołe kobiety. Zrozumiałem, że jak do partii szachów traci się figury, poświęciłbym czapkę w imię honoru - i uciekłbym bez czapki. o Ja - komsomołce. Człowiekiem radzieckim byłem jeden raz, kiedy w wieku czternastu lat wstąpiłem do Komsomołu. Wszyscy wstępowali - to i ja wstąpiłem. Pomimo różnic między Moskwą i Paryżem. Po prostu ci, co nie wstąpili, nadal nosili głupie pionierskie krawaty, chociaż mieli już wąsy i polucje, a tym, co wstąpili, wydawano piękne komsomolskie znaczki - a z z nimi szkolny mundurek wyglądał lepiej, niż z czerwonym krawatem, Wiele dziewczyn już było komsomołkami, przyjmowano je jako pierwsze, więc wstyd było pozostawać pionierem. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby w ogóle nie iść do Komsomołu. Komsomoł prędzej był wejściem w dorosłe życie, niż decyzją ideologiczną. Przy tym mowa była o przyszłej korzyści: wszyscy wiedzieli, że tylko komsomolcy przyjmowani są na uniwersytet Kiedy w komitecie rejonowym partii zapytano mnie, jaka jest moja ulubiona książka, odpowiedziałem: - Młoda Gwardia. Uwielbiałem Remarque’a, ale zdecydowałem, że Remarque nie pasuje do Komsomołu. Niesłychanie dumny wybiegłem z komitetu rejonowego z nowiuśką legitymacją w ręku. To był mój pierwszy dokument. Ziarna konformizmu nabrzmiały - przegapili mnie. Najwyraźniej miałem przesłanki, by zostać radzieckim dyplomatą. o Eryka miała na sobie pomarańczową powłokę z pozłacanymi klamerkami. Ale jeśli zdjąć powłokę, Eryka stawała się obłędnie piękna, nawet bardziej niż obie artystki-studentki, które poznałem na Czkałowskiej; wieczorami przy ognisku dyskutowaliśmy o współczesnej sztuce. Jedna z nich, Natasza Anikina, też córka ambasadora, której na lato przekazałem sztafetę mojego zakochania i zamierałem, kiedy po wieczornej kąpieli w stawie niosłem jej biały ręcznik, połyskujący w ciemności, wtedy to, przy ognisku, opowiedziała historię o Papaninie, znajomym jej ojca. Papanin zbudował sobie za własnoręcznie zarobione pieniądze ogromną daczę pod Moskwą. - Dlaczego nie zapraszasz na parapetówkę? - zadzwonił do niego Stalin. Papanin urządził carski stół. Razem ze Stalinem przyjechał Mołotow i Woroszyłow. Członkowie Biura Politycznego chwalili daczę. Stalin milczał. Przed odjazdem wzniósł toast. - Towarzyszu Papanin - powiedział - dziękuję. Wypijmy za ten nowy dom dziecka! - Ale przecież Papanin za własne pieniądze... - pogubiłem się, wzburzony tą historią. - Ludzie opowiadają tę historię z zachwytem - zauważyła bezimienna malarka, której również nosiłem biały ręcznik, ale ona, w odróżnieniu od Nataszy, nie wstydziła się w ciemności. - Być może dzieci są ważniejsze od Papanina? - zmieniłem swój punkt widzenia, co często czyniłem w tych latach. - Chodźcie, pooglądamy Modiglianiego - powiedziała Natasza. Przyniosła z daczy słodkawo pachnący kwadratowy tom wydany przez „Skirę". Eryka była ponad zakochaniem. Eryka była błotno-metaliczna. Eryka stukała podkutymi kopytkami. Jej czarna pachnąca wstęga, biegnąca od jednego kółka do drugiego, jej cienkie palce z paznokietkami liter - to miłość. Nigdy - do dziś - nie myślałem, że Eryka to imię żeńskie. To było imię mojego osobistego marzenia. Eryka - tak nazywała się maszyna do pisania, która zrobiła ze mnie pisarza. Eryka - główny eksponat w moim prywatnym muzeum. Teoretycznie można na niej pisać do tej pory. Enerdowska produkcja - ciężka, ale przenośna rzecz. Po co rodzice ją kupili? Rzadko z niej korzystali. Tak czy owak to była marka handlowa - moja marka. Przywiązałem się do niej. Tym bardziej, że mi jej nie dawali. Bali się, że popsuję. Chowali przede mną Erykę za stołem, pod łóżkiem. Pisanie od razu stało się zakazanym tematem. Napisałem na niej kilka słów, myląc się, plącząc litery, i zrozumiałem. Ona nie jest dla słów, nie jest dla liter. Jest - dla lotu. Mój pierwszy w życiu wiersz, napisany na Eryce, nosił tytuł -Konwalie". Połowa maja. Zobaczyłem w lesie, koło stacji Razdory, konwalie l napisałem, z trudem dobierając rymy. Wiersz wysłałem do Afryki. Rodzice delikatnie to przemilczeli. Konwa lie obnażyły moje całkowite literackie beztalencie. Do tego czasu zapadłem się w słowny driue. Stało się to w ósmej klasie. Wypracowanie domowe „Jak spędziłem lato” pisałem jeszcze jako zdawkową odpowiedź. Lato spędziłem we wzorcowym obozie „Artek”. Pisałem o żelbetonowych konstrukcjach pionierskich internatów, stojących na brzegu morza. To było jak listy do rodziców - nie to. W rzeczywistości istniał podziemny „Artek”. Tam spotykały się liczne dzieci Fidela Castro, niektóre wyraźnie arabskiej urody, z którymi biegałem na Ajudah na piwo. Do pionierskiego undergroundu należał młody Gruzin z ogromnym członkiem. Pokazywał nam go w namiocie podczas ciszy nocnej l żądał porównań. Mierzenie chuja - to był nowy temat mojego życia. Na obozie pionierskim była zastępowa, której włosy wychodziły z majtek. Lubiła Franęoise Sagan. Pisałem martwe słowa. Odkorkował mnie Puszkin. Trzeba było napisać o Eugeniuszu Onieginie. Napisałem coś takiego, co wystraszyło nauczycielkę. To było majaczenie. Słowa z martwych stały się żywe. Wszystko stało się jasne. Nauczycielkę ogarnęło przerażenie. Brakowało tylko maszyny do pisania. Pojawiła się - zostałem pisarzem. Babcia Sima, widząc jak zamykam się w jadalni na noc z maszyną, wydarła się w gniewie: - Pornografię piszesz! No i macie Kasandrę. Pisałem wiersze o konwaliach. Rodzice mieszkali w Afryce. Babcia Sima mieszkała na stałe w Leningradzie, ale kiedy przyjeżdżała do Moskwy, czytała wszystko po kolei, co stało na półkach u rodziców: Balzaca, Dickensa, Tołstoja - całe dzieła zebrane. Nigdy więcej nie widziałem takiego nałogu czytania. Ona je wszystkie natychmiast całkowicie zapominała i czytała na nowo - jak po raz pierwszy. Pokazywała karykaturę literatury w działaniu. Wszystko się zapomina. W babci Simie burzyły się mroczne namiętności. Wiele lat później moja daleka kuzynka Marina przekonywała mnie, że Serafima Michajłowna zbzikowała na punkcie seksu: wszystko się jej kojarzyło z narządami płciowymi. Z pewnością mogliśmy omówić wiele kwestii - nie było nam dane. STALIN. Tylko leniwy liberał nie porównywał Stalina z Hitlerem. Ale za Hitlerem stała jedna jedyna zapalna idea nacjonalistyczna. Odrodzenie Lenina, Trockiego, Hitlera jest niemożliwe. To bite karty w pokerze historii. Ja mam inny los. Na moim obrazie nie tylko Iwan Groźny zabijał swojego syna, ale też przemieszczały się całe narody. Pracowałem samotnie nie dlatego, że byłem podejrzliwy, a dlatego, że byłem samotny. Chciałem przerobić świat - i faktycznie przerobiłem go. JA. Im bardziej ojciec krępował się Stalina, nie znajdując dla niego ludzkiego usprawiedliwienia, tym bardziej Stalin niepokoił mnie jako artysta, który urzeczywistnił swój projekt świata. Za Stalinem stało wielkie marzenie. Ono mogłoby się spełnić w Afryce i w USA. STALIN. Człowiek stworzony jest do lotu, jak ptak do szczęścia. Człowiek umie latać. Nie latają tylko obszarnicy l kapitaliści. JA. Stalin stworzył powietrzny mit. STALIN. Czkałow został człowiekiem-ptakiem. JA. W ZSRR zbudowano największy samolot świata. Wszyscy powinni byli latać, skakać na spadochronie (mój tata skakał). STALIN. Najpierw - latać samolotem - potem - bez. JA. W realność tego marzenia uwierzyła europejska i amerykańska elita. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych po raz pierwszy przyleciałem do Stanów, zadziwiło mnie bogactwo terminologii ekonomicznej w amerykańskim leksykonie. Wszyscy mówili o kredycie, transakcji - bardzo chodliwe słowa. STALIN. Na tych słowach można się wzbogacić, ale nie wzbić w niebo. JA. Stalin chciał Ikara. Stalin chciał latać. Cóż, że leciał tylko raz, do Teheranu - i bardzo się bal. STALIN. Przedmiot ironii zachodniego krytyka. JA. Kiedy poleciał Gagarin, biegałem na plac Manieżny, przedzierając się pod wojskowymi ciężarówkami. Do dziś lubię jego uśmiech. Wszyscy byliśmy zarażeni marzeniem o locie. STALIN. Ale okazało się, że człowiekowi skrzydła rosną bardzo wolno. JA. Stalin przed śmiercią chciał zlikwidować całą starą gwardię - świadka jego marszu po władzę. Chciał pozostać idealną kwintesencją marzenia - bez żadnych ludzkich domieszek. Tak nieudolny, porzucony kochanek marzy o śmierci wszystkich, którzy byli świadkami jego hańby. W najgorszym wypadku zmienia krąg swoich znajomych. Grożąc torturami, Stalin żądał zeznań - chciał mieć prawdziwych wrogów latania. Zrozumiał, że zabijanie ludzi jest ciekawym zajęciem. Czerpał zadowolenie z sadyzmu. Śmiał się, kiedy opowiadano mu, jak wyglądało rozstrzelanie Zinowjewa. Rozstrzelał też tego, kto go rozśmieszył. STALIN. Ile można? Przeszkadzali mi, a ja chciałem. Byłem najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. JA. Ale był ordynarny, niewykształcony, niedelikatny. Lubił reprodukcje z czasopisma „Ogoniok”. Ermitaż nie był mu potrzebny. STALIN. Dlaczego niepotrzebny? JA. Całym swoim życiem udowodnił, że ludzie nie mają skrzydeł. Komuś może się wydawać, że wyłamywał otwarte drzwi. Jednak tego nie można powiedzieć o ludziach zamieszkujących Rosję. Kiedy nad wysypiskiem wzlatują wrony, żeby rozsiąść się na sąsiednich brzozach albo krążyć po niebie, wiem: to polecieli Rosjanie. Wszyscy oni latają nocami. Nie chcą mówić o kredycie i transakcjach. Jak dawniej marzą o lataniu. Marzą patetycznie, staromodnie. W tym tkwi zagadka mojego taty - stalinowskiego sokoła. i rozwiązanie zagadki mojego kraju. W imię marzenia niestraszne są żadne ofiary. Miliony - za nic! Żydzi nie umieją latać - precz z Żydami! Zachód nie umie latać - precz z Zachodem! Ale jak będzie trzeba - nauczymy latać nawet Żydów. i kiedy ja, jako malutka kuleczka w baraniej czapce z jednopalcowymi rękawiczkami na gumce stałem - aj! Kto tam? - aj! - na klatce schodowej (żeby się nie spocić w drzwiach mieszkania), śpiewaliśmy z chłopakami piosenkę, palcami pokazując na dziewczyny jak na podludzi. STALIN. Pierwsza sprawa, pierwsza sprawa - samoloty, No a dziewczyny, dziewczyny - potem. JA. Oczywiście wydawało się nam, że to antybabska piosenka. Szliśmy parami na Twerski Bulwar. Rodzice nie oddali mnie do państwowego przedszkola, przy całym swoim stalinizmie wybrali mimo wszystko prywatną grupę przedszkolną, mizerny historyczny odpad epoki NEP-u. Na drewnianej obudowie piaskownicy siedziała stara dama w kapeluszu z czarnym woalem. Wyglądała, jakby wyszła z Czechowowskiej sztuki. Była korpulentna, z zadyszką. Jawnie nie umiała latać. Cudem ocalała. Pośród nas - latających dzieci. Ale nasza pieśń była tylko ogniwem w łańcuchu latających obrazów. STALIN. Wiem. JA. Latająca kelnerka stała się bohaterką lat sześćdziesiątych. Latający talerz - obsesją okultyzmu okresu pierestrojki. Jeśli nie loty, to przynajmniej pochody. Rosyjski Bóg jest biegaczem. Biec, płynąć, iść, często zmieniać miejsce pracy („latawce”), zostać wędrowcem, uciec z więzienia - byle tylko nie stać w miejscu. A przy tym wszystkim to wyjątkowo bierny naród. Kiedy się zastanawiam, dlaczego tyle się nalatałem, dociera do mnie, że marzenie dotknęło również mnie. Ja też jestem oblatywaczem. Można podjąć walkę z tym marzeniem. Ale Rosjanie i tak tego nie pojmą. Albo odrodzą się. Rosja to aerodrom latającego marzenia. Letatlln [Letatlln - symbol produktywlitycznej utopii, aparat do latania, który miał być poruszany siłą mięśni i służyć do indywidualnych lotów. Według jego twórcy, konstruktywisty Władlmira Tatitna (1885-1953) - taka maszyna mogłaby się stać przedmiotem codziennego użytku w społeczeństwie radzieckim.] - połączenie awangardy z rewolucją. Wszystko leci. A kiedy Rosjanin emigruje i traci swój aerodrom, jest najnieszczęśliwszym emigrantem na świecie. Oczywiście, ten kraj to jeden wielki cyrk. Wszyscy stall się lotnikami, ale bez spodni. Wszyscy lotnicy wytłukli się nawzajem. Spadli z nieba. Spadochrony się nie otworzyły. Gruchnęli o ziemię. STALIN. Stalin umarł. JA. Zostałem zesłany tutaj, aby ujrzeć to wszystko na własne oczy, pokazać na dłoni - jak to w rzeczy samej wygląda. Ale analiza - to wróg marzenia. Rozwiązanie - śmierć bajki. Nie ruszaj naszej bajki! No i tu pojawia się Kierkegaard: albo - albo. o Po kądzieli wszyscy jesteśmy Kajami z baśni Andersena Królowa Śniegu. Wpadł nam do oka odłamek lustra: wszystko widzimy w zniekształconej formie. Włączając siebie nawzajem. Babcia Sima siedziała wielką kupą cielska i jak pomnik indywidualizmu czytała w okularach powieści. Miała trudności z poruszaniem się, więc niewiele pomagała w domu. Miałem wrażenie, że jest zimna. Nie oziębła, a zimna żaba. Zimnokrwista. Mama też miała swój wieczny chłodek, jak miętowa landrynka. Ale babcia Sima naprawdę była zimna i zimno bulgotała błotnymi namiętnościami. Tata został ambasadorem w Afryce. Zdjął z biblioteczki szary, w twardej oprawie, radziecki atlas świata - stan z roku 1940. Związek Radziecki z dopiero co przyłączonymi terytoriami był wymalowany taką triumfalnie czerwoną farbą, że biło po oczach, a zakreskowana Polska podpisana była jako strefa wpływów Niemiec. Tata przekartkował niepotrzebne nam strony i pokazał mi Afrykę, liliową francuską Afrykę, ale nie znalazł Senegalu i Gambii: był ambasadorem jednocześnie w dwóch państwach. Zostałem synem ambasadora. o W czarnym galowym mundurze „jego ekscelencji" z czterema złotymi generalskimi gwiazdami na pagonach ojciec wręczył listy uwierzytelniające utalentowanemu senegalskiemu poecie Senghorowi, żonatemu z piękną Francuzką z Normandii; jak Cziczikow, objechał z wizytami miejscowych notabli i zamorskich dyplomatów, nagadał wszystkim komplementów i wszystkim się spodobał. Teraz sam stał na czele placówki dyplomatycznej, od kucharza do doradców, i nie szczędząc wysiłku, rozpoczął walkę z pozostałościami kolonializmu o jasną afrykańską przyszłość. Afryka jawiła się Związkowi Radzieckiemu jako poligonowy raj. Wczorajsi niewolnicy i dzikusy, założywszy białe szaty bubu, marzyli o socjalizmie. To tu, to tam, wybuchał reżim socjalistyczny. Były, oczywiście, pojedyncze niedopatrzenia: do tropikalnej Gwinei zawieziono z Moskwy pługi do odśnieżania, ktoś żartował, że jeśli na Saharze zapanuje socjalizm, to nastanie tam chroniczny deficyt piasku, ale tata precyzyjnie prowadził walkę z wypaczeniami. Słyszałem o nim same dobre rzeczy i to ze wszystkich stron: z góry, z dołu, od białych, od czarnych. Kiedy do portu w Dakarze, gdzie biegały tak o-gromne szczury, że nawet Gogol nie mógłby ich wymyślić, podchodziły radzieckie statki, tata wchodząc na pokład, przyjmował raporty od kapitanów. Kiedy przyjeżdżali radzieccy piłkarze, tata dodając im animuszu, głaskał po głowach jasnowłosych chłopaków, a następnie kibicował im na stadionie, słabo orientując się w zasadach nielubianej gry. Przyjeżdżały radzieckie ekipy filmowe - kibicował im, przyjeżdżali doradcy wojenni - kibicował doradcom, przyjeżdżali sąsiedzi z KGB podyskutować z radzieckim rezydentem o nazwisku Furmanka, on nawet z Furmanką znajdował wspólny język. Wszystko szło jak po maśle. Kto nie był w Afryce, nie wie, czym jest życie. W Afryce z życia zdjęta jest błona, jak skórka z pomarańczy. Afryka to przedłużenie Rosji, dokładnie tak samo, jak wojna jest przedłużeniem polityki. Gdyby tata nie wysadził się w powietrze na francuskim kontrwywiadzie, zostałby ambasadorem w Belgii i z pewnością o wiele więcej zaszkodziłby Zachodowi, niż w Senegalu. Aktywny, towarzyski, czarujący, rozbrajał wrogów swoim całkowicie nierosyjskim wdziękiem. Przystępował do starcia z nimi jak do partii szachów, z niezmienną życzliwością, ale zwycięstwo rezerwował dla siebie. Bardzo się zdziwił, że wrogowie się nie poddają. Wierzył w kolor swoich figur. Tata kupił dom w centrum Dakaru i zaprosił mnie na wakacje. Nawet nie wiedział, jaki sprawił mi prezent. Czarna Afryka - to powiększenie fotograficzne. Nie bez kozery fotograficy u-wielbiają Afrykę. Tam baobaby są większe od katedr Gaudiego, tańce przy tam-tamach są bardziej porywające od rozmów Karamazowów o sensie życia, tam każdy kamień sawanny jest silniejszy od Ewangelii, tam małpy są bardziej ludzkie od człowieka. To nie była po prostu nowa barwa życia - to był inny wymiar. Zachody słońca, burze, medina, meczety, bubu, maski, dżungle - wszystko to jest silniejsze niż noc, ulica, latarnia, apteka. Jeździliśmy land-roverem przez Saharę do Mauretanii, widziałem setki Otellów w szlachetnym zrywie. Jeździliśmy do Ziganszor i Gambii, gdzie małoletnie dzieci sprzedawały swoje siostry za grosze, co bardzo cenili szwedzcy turyści i gdzie parlament był urządzony według wzorca angielskiego. Trafiłem do światowego kurortu: z plażami, palmami, baobabami, byłym handlem niewolnikami, słońcem wprost nad głową, barami i jeżami morskimi. W tym czasie byłem już ideologicznym wrogiem ojca. O świcie łowiłem ryby w oceanie. Przylatywałem do Dakaru, do ojca na lato, dwukrotnie, w dwóch hipostazach: uczeń, którego czekał jeszcze jeden rok nauki i student z zaliczonym pierwszym rokiem. Przybyły uczeń był zdeklarowanym moralistą. Przechorowałem moralizm jak odrę. Świat wywoływał u mnie świąd: wszystko było w nim niesprawiedliwe - od mojej szkoły do gustu estetycznego Chruszczowa, nienawidzącego malarstwa abstrakcyjnego. Zaczytywałem się wierszami Jewtuszenki, jakby były napisane dla mnie. Profesorze, coś mi się pan nie podoba, a ja proszę, spodobałem się pańskiej żonie i pańskiemu synowi, upartemu chłopcu, który wyraźnie nie poszedł drogą ojca. Jewtuszenko zmusił mnie, bym poczuł wyobcowanie przy własnym ojcu, do czego starałem się nie przyznawać. Jak wcześniej, głównie widziałem tatę wypoczywającego, widziałem odpoczywającego ambasadora. Wszędzie umiał zorganizować sobie wypoczynek; Dakar był wyborną bazą wypoczynkową. Graliśmy w tenisa, a czarni chłopcy, biegając po korcie, podawali nam piłki tenisowe. To nie było tak do końca socjalistyczne, ale gdybyśmy zrezygnowali z ich usług, chłopcy mogli by pozostać bez pieniędzy i trzeba było zdecydować: albo po móc im naprawdę, albo nawet w klubie tenisowym walczyć o socjalizm. W danym wypadku woleliśmy wyrzec się socjalizmu. Po tenisie szliśmy do baru klubowego, gdzie ojciec miał otwarty rachunek. Pochopnie zaproponował, żebym z niego korzystał. Synkom francuskich bogaczy, którzy dorobili się milionów na orzeszkach arachidowych, stawiałem z taką szczodrością nie tylko alkohole, ale też pieczone gołąbki, że po miesiącu tata złapał się za głowę, ale nie zabił. Zawsze pieniądze traktował jakoś mimochodem. Z łatwością wierzył w swój życiowy sukces i nigdy nie zazdrościł przyjaciołom: ani Trojanowskiemu, ani Dubininowi, ani Aleksandrowowi, którym udało się zrobić bardziej wyraziste kariery. Wiersz Jewtuszenki był dla naszej rodziny proroczy. Poeta przyjechał do Dakaru na festiwal sztuki murzyńskiej. Tacie się nie spodobał. Razem odwiedzili Senghora i ten zapytał Jewtuszenkę, kto jest lepszy: Majakowski czy Jesienin. JEWTUSZENKO. To to samo, jak porównywać pomidora z ogórkiem. Tacie ta odpowiedź wydała się arogancka. On żył według zasad swojej dyplomatycznej etyki. Ja natomiast byłem zachwycony odpowiedzią Jewtuszenki. Jego sposób bycia, jego miłość do Achmadulinej były dla mnie zjawiskiem absolutnie kultowym. W czasie festiwalu Jewtuszenko zakochał się w mojej mamie, a ona niesamowicie rozkwitła dzięki zalotom doświadczonego, skutecznego babiarza, który napisał w Dakarze wiersz: Włóżcie mnie w baobab A ze mną kilka fajnych bab. Tata wściekł się i demonstracyjnie nie zauważał poety. Urządzał mamie sceny zazdrości. Kiedy mama przyjechała do Moskwy, to dumna ze swego zwycięstwa po raz pierwszy powiedziała mi, że mój tata jest zazdrośnikiem, że wprost bieleje z zazdrości. i w taki sposób, dzięki Jewtuszence, nagle zajrzałem za kulisy życia intymnego rodziców. o Powiem wam, co to takiego sześćdzleslętnicy. To moja nowa „marka handlowa”. Sześćdzieslętnlcy przypominają znaczki portugalskich kolonii. Achmadulina - jaszczurka. Wozniesienski - motyl. Jewtuszenko - jaguar. Okudżawa - konik morski. Czytają z estrady wiersze o tym, jak barwnie żyją w trójkątnej formie portugalskich kolonii. Nieźle mnie kręcą. A mieszkam z babcią, która zamotała żyrandol w prześcieradło. Ja też chcę być bohemą. Niewiele pozostało z tej fauny. Kirył Wasiliewicz o nazwisku żywcem z rosyjskiego klasycyzmu - Czystow - ze swoją żoną Bellą Jefimowną byli wyjątkiem w kręgu znajomych rodziców. Filolodzy, kochający poezję. Mieszkali w Pietrozawodsku. Skromnie, ale schludnie. Dawali mi w prezencie cienkie tomiki nowej poezji. Lubili Achmatową i Cwietąjewą, które czytaliśmy z mamą z maszynopisów na kwadratowych karteluszkach w kratkę. Jeździłem do Pietrozawodska, do Kiży - gotów byłem kochać świętą Ruś, awangardę, inteligencję, francuski ser - wszystko, czego dusza zapragnie, prócz radzieckiej rzeczywistości i mojego życia z babcią. Na ogólnoszkolnym zebraniu wystąpiłem z nieudolnym przemówieniem młodego sześćdzyesiętnika o niesprawiedliwości w naszej szkole. Przez długie lata myślałem, że swoją wyobraźnię, intensywne emocje, namiętny pociąg do literatury i sprawiedliwości dzielę ze wszystkimi, że nie ma we mnie niczego szczególnego: po prostu inni nie zastanawiają się nad tym. Obudź ich! Oczywiście, pamiętałem, co kolega z klasy powiedział o Eugeniuszu Onleginie: - No i co tak łaził i głupotami głowę zawracał! Trzeba mu było dać w mordę, od razu by przestał! A tam, zacofany typ, pomyślałem. Żyłem w platońskim świecie snów. Wydawało mi się, że nauczyciele, łącznie z nauczycielem wuefu - to inteligenci. - Przecież to jednak nauczyciel! - oburzałem się, kiedy nasz nauczyciel wuefu zachował się dość gorsząco (podglądał dziewczyny). Inteligentna przyjaciółka mamy obruszyła się. Ale ja stałem przy swoim. Myślałem, że świat jest naprawiamy i rozumny. Nie podejrzewałem, że wyglądam jak biały kruk. Zdziwiłem się, kiedy wychowawczyni naszej klasy na egzaminie maturalnym z historii postawiła mi czwórkę - to była ewidentna kara za to, że specjalnie uczyłem się historii, żeby ją zadręczać pytaniami. Myślałem, że polemizujemy. Okazało się, że ona nawet nie może mnie znieść. i za pytania, i za to, że będąc grupowym komsomolskim urządziłem w klasie aksamitną rewolucję: słuchanie płyt z francuskim rock and rollem, Johnnym Hallidayem. Widziałem jak nasze ubogie dzieci ożywiły się, słysząc głośną muzykę, chociaż nie wszystkie, myślałem, że poszczamy się w ekstazie, a Cyla Samojłowna Palczyk - o reputacji jednej z najlepszych nauczycielek w Moskwie - tleniona blondynka w średnim wieku - uznała, że to prowokacja. Ale bała się mnie, jako syna ambasadora. Mogłem sobie na wiele pozwolić, mogłem rozrabiać. Wystąpiłem na ogólnoszkolnym zebraniu przed osobą dyrektorki, przed wszystkimi, z rewolucyjną mową, zniekształconą moją wadą wymowy (z powodu okropnej nieśmiałości), lecz nagle zabrała głos dyrektorka i obwieściła na całą szkołę, że jestem faszystą. Faszysta! Ja, który wspaniale się uczyłem, uczyłem się angielskiego na kursach w MSZ, znalem historię, byłem pierwszy z literatury, zmuszałem się, by mówić i pisać poprawnie, ucząc się na pamięć podręcznika Rozentala do gramatyki języka rosyjskiego (w wakacje po skończeniu ósmej klasy), pisałem do naszej szkolnej gazetki tak super, iż nauczyciele podejrzewali, że spisuję z czasopisma „Ameryka”, ja jestem faszystą? Ubóstwiałem Modigilanlego, Van Gogha, wczesnego Majakowskiego. Z czystego uwielbienia ukradłem z biblioteki szkolnej numery czasopisma „Junost”‘ z Aksionowską powieścią Gwiaździsty bilet. Leciałem naprawiać świat, razem ze mną w jednej eskadrze lecieli poeci-sześćdziesiętnicy, którzy podbijali stadiony, a tu - faszysta. Tak naprawdę nie byłem faszystą, tylko moralistą i pierwszy protest, jaki przeżyłem, był protestem moralnym. W ostatnich klasach szkoły myślałem w moralnych kategoriach sprawiedliwości l uzasadnienia dobra. Zbratałem się z literaturą rosyjską. Lubiłem chemię, bo znajdowałem w niej alchemię. W domu prze prowadzałem doświadczenia. Coś gwałtownie fosforyzowało w probówce z zestawu „Młody chemik”. Rodzice dziwili się, ze zrozumieniem zaciskali usta, ale lękali się o różowe ze wzorem srebrnej winorośli ściany mojego pokoju, zapożyczone przez starych malarzy pokojowych ze Srebrnego Wieku. Młoda nauczycielka chemii polubiła mnie. Szukałem w chemii eliksiru dobroci. Płomiennie demaskowałem kłamstwo. Cały świat kłamie - demaskowałem świat. Kłamała mama, kłamał tata, kłamała wychowawczyni naszej klasy Cyla Samojłowna, kłamali koledzy z klasy, spikerzy telewizyjni, gazety, partia i rząd. Nie kłamała tylko moja ukochana Francja. i Dostojewski też nie kłamał. Dusiłem się od fałszu. Też kłamałem, ale ja kłamałem w natchnieniu, a świat kłamał podle, złośliwie, zabójczo. Niczym Bielinski. [Wissarion Biellnski (1811-1848) - pisarz, filozof, krytyk literacki. Teoretyk kierunku rewolucyjnego demokratyzmu.] który przychodził codziennie na Dworzec Nikołajewski, żeby patrzeć, jak buduje się kolej żelazna, łącząca Petersburg z Moskwą, wierzyłem w postępowy marsz cywilizacji: cieszyłem się z każdej nowej witryny. Bóg wie skąd wziętych manekinów w sklepie „Odzież” na placu Puszkina, budowy „najmodniejszego” hotelu „Mińsk”, mgliście przypominającego mi wtedy o istnieniu Corbusiere’a, poszerzenia moskiewskiego parkingu dla prywatnych samochodów, których wtedy zbierało się me więcej niż trzy na światłach. Marzyłem o korkach ulicznych, kawiarniach l koktajlach. Nie wiem dlaczego, ale bardzo mocno wierzyłem w ludzi, zło uważałem za nie więcej niż naprawialne odchylenie od normy i gdybym pozostał przy tym stanowisku, tobym dobrze wpisał się w krąg rosyjskiej literatury, karczowałbym. zło, wtopiłbym się w krąg sześćdziesiętników, stając się ich rodzonym młodszym bratem i jakkolwiek by mi dalej było źle, byłbym swój - na zawsze. Swój chłop. Ludzie, kochałem was. o Czas teraz choćby cokolwiek poruszyć istotę sprawy. Już l tak spóźniam się z bilansem dzieciństwa. Tak więc zanim dostanę się na studia, zaopatrzę się w pierwszą stalą waginę i w końcu się zakocham; porozmawiamy o tajemnicach. Rozpad fantazji na dzienne - podróżne, rozrywkowe i nocne - związane ze strachem w końcu doprowadziły mnie do twórczej schizofrenii, rozłamu na dzienne myślenie kategoriami l nocne - niedorzecznymi obrazami. Z braku wiary dziecięce strachy przelały się na papier, to było zbawienne wypróżnienie, nie wymagające współczucia ani wsparcia, to było wyzwolenie. Jednak sprawa nie ograniczyła się do tego, tak samo jak w przyszłości - do mojego ojcobójstwa. To była jakaś jeszcze głębsza, potężna tajemnica, związana z przekierowaniem energii. i przez ojcobójstwo, i przez wyzwolenie z fobii rozumie się twórczość „z siebie”, wyrażenie samego siebie, jakie nie mieściło się w tajemnicy, jakie poruszałem tylko powierzchownie, pozostając wiernym tajemnicy. Istnieje wiele wiążących się z tą tajemnicą spekulacji, które przekształciły ją we wspólne miejsce metafizycznych udręk. Każdy, kto ma tylko na to ochotę, mówi, że twórcza energia bierze się z zewnątrz. Tak naprawdę, to jest właśnie talent - przepuszczenie przez siebie energii. Twórczość „z siebie” jest w najlepszym wypadku imitacją. Twórczość „z zewnątrz” nie posiada gwarantowanego charakteru, z latami się nie udoskonala, a raczej ulatnia. Na jej miejsce przychodzi samopowtórzenie. Twórczość „z zewnątrz” jest przychylna wobec wspólnego stylu czasu, to znaczy komunikuje się na poziomie współczesnych pojęć, posiada dzisiejszą biosferę. Ale znajduje się ona poza modnymi konstrukcjami, ma dwuznaczny stosunek do czasu, dokładnie tak samo, jak do ludzkiego sensu, z powodu czego jest trudno dostępna dla tłumacza - przykład: Puszkin - w obcych językach. Przekład czyni go w najlepszym wypadku gustownym zbiorem banałów. Pomieszanie obu tych wielowymiarowych pojęć istniało zawsze, ale ze szczególną siłą uległo to przemieszaniu w XX wieku, kiedy został zerwany metafizyczny dach. Twórczość „z siebie” posiada więcej możliwości estetycznych, niejednokrotnie miałem możliwość spotkania się z jej osiągnięciami. Jednak tajemnica kryla się w moim przemienieniu w nośnik zdolny odtwarzać inne możliwości i inny świat. Przekształcenie w nośnik dawało rzadkie chwile rzeczywistego stanu ekstazy, kiedy tekst już nie przynależy do twórcy i patrząc na niego, człowieka ogarnia zdziwienie: ja to napisałem? Nigdy nie pociągał mnie formalizm nawet w swoim zakazanym kształcie. Ani szkoła tartuska, [Szkolą semiotyki kultury, powstała w 1962 roku w Tartu (Estonia) z inicjatywy Jurija Łotmana, wybitnego rosyjskiego semiotyka, historyka i literaturoznawcę. Współtworzyli szkołę m.in. Borys Uspienski, Władimir Toporow, Michaił Gasparow.] ani francuski strukturalizm nigdy nie wydawały mi się drogą prowadzącą do odkrycia tajemnicy. Przed nimi stało tylko jedno zadanie: jak skonstruowany jest Szynel? Ale czułem, że Szynela nie konstruuje się, że pisarz to nie mistrz, w odróżnieniu od tego, co uważał Michaił Bułhakow. Pisarz to rozwścieczony budzik, który dzwoni, żeby przebudzić świat i jest nakręcony nie pisarskim niepokojem z powodu stanu świata - takich dzwonków już i tak jest od groma - a z całkiem innego powodu. Jednak, będąc słabym, głuchym i skupionym na życiu osobistym, pisarz słabo słyszy to, co dzieje się poza jego falą, wygaduje bzdury, dodaje coś od siebie, psuje pierwotny zamysł, choć jako nośnik został powołany do odtworzenia go. i dlatego idea pisarskiej pychy wydaje mi się powierzchowna i śmiechu warta. Pisarz gryzie paznokcie, bo słabo słyszy. Przede wszystkim widzi własne niedoskonałości. Gówniany z niego nośnik. Jest mu wstyd. Ze wstydu ma ochotę wejść pod stół. Nie radzi sobie z zadaniem. Nie może nawet z nikim się tym podzielić: nie ma z kim. Jedynym człowiekiem, z którym mógłbym prowadzić rozmowę na ten temat, był Schnittke. Wszystkie pozostałe sprawy sprowadzają się do ról społecznych, protestu, pędu do sławy, twórczych strategii życia i osiągnięć estetycznych w procesie wypróżniania własnych urazów. Niemało jest „niedoujawnionych” geniuszy, obdarzonych słownym czarem i wydaje się, że początkowo wiernie śpiewają z cudzej kartki, jak wczesny Majakowski. Ale kiedy nauczą się manipulować słowami, imitują stan, który nie jest dożywotnim mandatem. Słabość słuchu nauczyła mnie pokory. Duma odpadła sama z siebie. Ale los, jakby nie wierząc w moją pokorę, przyniósł mi imiennika, który w sposób mechaniczny zagłuszył we mnie pychę. Powiada się, że kiedyś mnich buddyjski, przybywszy do Petersburga, nie mógł w nocy zasnąć. Nie zasnął też następnej nocy. Zaniepokojeni uczniowie, pragnący otrzymać od niego wskazówki, zapytali, czemu nie śpi. „W waszym mieście - powiedział - trudno zasnąć: na drzewach zostało zbyt dużo nieuprzątniętych dusz". Z pewnością w całym kraju na drzewach wiszą martwe dusze, które odeszły bez spowiedzi. To zbija z pantałyku, mimowolnie chce się odprawić w ich intencji nabożeństwo. Jeśli ojciec został wysłany do Paryża, wrzucony do kultury, to ja byłem skierowany do życia w kraju, który okazał się być metaforą niepowodzenia, uosobieniem łajdactwa. Powiedziano mi: to twoje miejsce pracy. Ale zdałem sobie z tego sprawę o wiele później, kiedy mama, chodząc w ciąży (o czym nie wiedziałem) z moim bratem, odwiedzała Luwr i Muzeum Impresjonistów. Dla niej kultura była wypoczynkiem, który chciała przeciągnąć na całe życie. Zgodnie z tą ideą powinna być mi sojuszniczką, ale to nie tak: dla artysty konsumpcja kultury jest zgubna, powinien ją nie pochłaniać, tylko rwać na strzępy. Mama marzyła o tłumaczeniu literatury pięknej, miała niewątpliwe zdolności literackie. Ale (skromny z niej człowiek) nie uważała ich za znaczące. Podziwiała ludzi utalentowanych. Stale dokarmiała się kulturą. Zmuszała tatę do zwiedzania wystaw, a ten zachwycał się dziełami sztuki, starając się wychodzić naprzeciw oczekiwaniom kulturalnej małżonki, chociaż wątpię, czy kiedykolwiek zauważył różnicę między Leonardem da Vinci i Laktionowem. I w tym momencie jest mi o wiele bliższy od mamy: ojciec, jak jego nauczyciel Mołotow, instynktownie rozumiał, że kultura jest niebezpieczna, że sama z siebie jest prawicowym odchyleniem, wypaczeniem perspektywy, osłabieniem roli państwa. Nawet jego kontakty z muzykami, którzy przyjeżdżali do Paryża i którym towarzyszył, osłabiały go niepotrzebnymi myślami, uczuciami, w końcu dźwiękami. Poddał się im i otworzył na coś, co było zbędne. Najbardziej niewinni muzycy, jak Kogan albo Rostropowicz, zależni od jego raportów sporządzanych dla ambasadora i do Moskwy, byli zbyt porywczy, nieprzewidywalni. Było w nich coś „innego". Nigdy nie można było ocenić, czy przekraczają dopuszczalną granicę, kupując drogie skrzypce albo kontaktując się z amerykańskim kolegą (z którym od razu zaczynali się bratać) - czy to ewentualnie przyniesie korzyść radzieckiej kulturze? W polityce jest mniej wymiarów: zwierzchnicy i podwładni, towarzysze broni, koledzy, kariera, przyjaciele i - wrogowie. Tak więc, kiedy ambasador Winogradow przesunął ojca z kultury do polityki, ojciec, jasna sprawa, nie tylko się ucieszył (powściągliwie, nigdy nie widziałem niepowściągliwej radości ojca), ale też odetchnął z ulgą. Wracał do znajomego świata... Ale wspomniałem przecież, że się opóźniam. Tata już dawno jest w Afryce. o W sierpniu, kiedy nad Afryką zawisają jagodowe chmury, a w powietrzu pachnie burzą, podobną do wielkiego międzynarodowego (w stylu karaibskiego) kryzysu, kiedy ulewy zamieniają się w powodzie, tata wyjeżdżał na odpoczynek do Moskwy. Ambasador to stan poważnego oderwania od narodu i, w każdym wypadku, korzystna znajomość. W ojczyźnie czekały na niego „Sosny". Rządowy dom wypoczynkowy „Sosny" był moim ulubionym miejscem wypoczynku, chociaż nigdy tam nie nocowałem. Przyjeżdżałem do rodziców w wolny dzień i zagłębiałem się w swoim na wpół zapomnianym dziecięcym raju. Zgodnie ze wszystkimi zasadami mojego szybko postępującego, niezna-jącego miary liberalizmu, było to miejsce przeklęte: wypoczywali tam prawdziwi wrogowie ludu - naczelne rządowe sługusy. Ale, jak tylko trafiałem na terytorium „Sosen", mój mora-lizm niezmiennie ustępował miejsca hedonizmowi. To był nie tyle kompromis sumienia, co cudowna bezmyślność paniczy-ka. Do grona rosyjskich pisarzy najlepiej wystartować z pozycji prowincjonalnego samorodka i trudnego dzieciństwa, z kręgu potworów i prostytutek. Nigdy w ojczyźnie nie wybaczono mi obrzydliwego pochodzenia. „Sosny" były corocznym awansem służbowym rodziców. Rzecz była nie w basenie, prima sort lekarzach, totalnej życzliwości obsługi, przystani łódek na rzece Moskwie, jadalni, korcie tenisowym, a w czystym prestiżu. Ambasadorowie mieli prawo tam wypoczywać, pośród osobistości bardzo zbliżonych do władzy. Przesiadali się z klasy biznes do pierwszej klasy. Były jeszcze bardziej fajne miejsca, jak sanatorium „Barwicha” - gdzie spędzał czas wolny Trojanowski, Dubinin i Aleksandrow - ale moi rodzice na razie jeszcze tam nie dolecieli (i przeze mnie nigdy nie dolecieli). Jednak nawet w „Sosanch”, koło Nikolinej Góry, zbudowano komunizm. Konstruktywistyczny budynek, podobny do statku, już przypłynął do celu. W jego obszernych kajutach z balkonami pachniało błogostanem - skandalicznie lubiłem to miejsce poza wszelkimi zależnościami od władzy, partii, radzieckiej rzeczywistości i wczasowiczów. Po drugiej stronie mocno chronionego parku stała opuszczona cerkiew w stylu podmoskiewskiego baroku z kamiennymi liśćmi winorośli - cerkiew też lubiłem. Wszystko było tam ukochane. Brałem rower ojca i jeździłem po oddalonych ścieżkach. Ogromny park, gdzie rosną nietknięte ludzką ręką grzyby. Tam był taki spadek poziomu życia, że nie wolno było wypuszczać się za ogrodzenie. W „Sosnach” zapominałem, że mój tata wydaje mi się obcy. Zresztą, jego obcość była zawieszona, cieniowana. Jego przyjaciele nienawidzili Jeden dzień Iwana Denisowicza; u nas w domu, przy stole, paląc marlboro w przerwie między potrawami, jaśniepańskimi głosami (słyszę przede wszystkim głos Olega Aleksandrowicza Trojanowskiego, prawdziwego, pięknego jaśnie pana radzieckiej dyplomacji, ambasadora w Japonii i Chinach, syna współtowarzysza Lenina: dacza w Żukowie, weranda, ogromny odbiornik tranzystorowy „Zenit”, z którego leją się dźwięki wyjątkowo angielskiej perfekcji lektorów BBC; mój tata nie żył tak ładnie, po pańsku, nie dociągał do nich) mówili o Sołżenicynie, jako wrogu ustroju jeszcze wtedy, kiedy za tę opowieść pretendował do Nagrody Leninowskiej, a oni już byli wściekli, już się w nich gotowało. Tata ani razu przy mnie czy przy mamie nie potępił. Słuchał przyjaciół, ale nie potępiał. Pewnie nie przeczytał Iwana Denisowicza. Na wewnętrznym froncie pomijał to milczeniem. Owo milczenie było złotem. W moim pokoju na parapecie stało niewielkie, wykonane z palonej gliny, popiersie Sołżenicyna, autorstwa Silisa l Lemporta: podstawka z książek i trochę drutu kolczastego. Stało nieco przykryte przezroczystą firanką przed nieżyczliwym ludzkim okiem i rodzice to ospale, to energicznie walczyli z nim, ale w końcu znaleźli rozwiązanie: - Jak by co - to Beethoven - powiedziała mama. W ten sposób Sołżenicyn został w naszym domu Beethovenem. Mama czytała w „Sosnach” na balkonie na nlebiesko-białym leżaku grube roczniki przedrewolucyjnych czasopism, takich jak „Niwa”, wybierała i czytała mnie i tacie, obdarzając nas przy tym wesołym uśmiechem, tworzącym wzruszającą poziomą zmarszczkę nad górną wargą, reklamy i ogłoszenia medyczne o walce z hemoroidami; a tata zapamiętale grał w tenisa i tutaj znów stawał się moim współtowarzyszem życia. Kiedy na dworze padał deszcz, pachnący sosnowymi igiełkami, pływającymi w kałużach, mówił, że niedługo wyjrzy słońce i prowadził mnie na ping-ponga albo bilard, albo na kryty kort z drewnianym pokryciem i bardzo krótkimi odbiegami. W tacie kiełkowały pewne symptomy playboyostwa. Zaczął kupować sobie kolorowe drogie swetry znakomitych zagranicznych marek. Kłębiły się letnie opary po deszczu. Kręciłem pedałami, pędząc przez tajemniczy park. Współczesny Gułagowi, stary ochroniarz, wyskoczył z mokrych krzaków, schwytał mój ciężki rower za kierownicę. Omal nie spadłem. Miał taką wściekłą twarz, jakby postanowił mnie rozstrzelać. Myślał, że jestem rowerzystą z prostego świata. Ale we mnie też narosła wściekłość. To była wściekłość syna ambasadora. Miałem rację. Wrzasnąłem na niego: - A ty co, nie widzisz? Był o trzy czwarte życia starszy ode mnie. - Czego nie widzę? - nie oczekiwał oporu. - Zawieszki! Pokazałem mu służbowy metalowy znaczek, przykręcony do szprych przedniego koła. Byliśmy jak dwie zdumiewające swołocze. Zrozumiał, że pokpił sprawę. Z zaślepionego wściekłością zamienił się w zdziwioną figurkę. Jego przeistoczenie było potworne. Z zakłopotanego facecika zamienił się nagle w przestraszonego chłopa pańszczyźnianego, który wystąpił przeciwko paniczykowi. Historia Rosji stanęła dęba. Zaczął się nisko kłaniać, pospiesznie przepraszać - to on znalazł się na cudzym terytorium. To jego teraz mogli wygnać precz. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego haniebnego widowiska. W Dakarze nadskakiwali mi podlegli tacie dyplomaci. Senegalczycy również wychodzili z założenia, że skoro syn ambasadora, to znaczy: podrośnie i zostanie ambasadorem, i kiedy ojciec nie mógł pojechać do jakiegoś miasta na muzułmańską, bezalkoholową uroczystość, jak kinderbal, z lepką pomarańczową fantą, chętnie się mną zadowalali, niczym delfinem i podróżujący ze mną dyplomata pokornie uznawał wyższość mojego tytułu. Ale to były afrykańskie sztuczki. Ochroniarz nie przebił się na ojczystym gruncie. Tryskała z niego ropa. Skurczył się, mundur się złożył. Ochroniarz stał się płaski. Brodaty żołnierz w zawszonym szynelu z braciszkiem-matrosem, którzy przyszli brać kontrrewolucjonistę, wjebali się. Przede mną rozlała się wielka kałuża śmierdzącej żółtozielonej ropy. W młodości szczerze wierzyłem w naród rosyjski, zakatowany przez historię. Ciągnęło mnie do narodu, jak do czarnego chleba. Wierzyłem tak że w proletariat, ujarzmiony przez komunizm, dopóty, dopóki w jedenastej klasie nie odbyłem szkolnej praktyki w niewielkiej fabryce odbiorników radiowych w Marinym Zagajniku. Ale na ścieżce w parku cały naród rosyjski wydał mi się kałużą ropy. Mistyczne zjawisko. To uczucie było straszniejsze od moich dziecięcych strachów i wymagało, żebym się od niego uwolnił. Ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Moja literatura była dopiero miesięcznym embrionem, pozbawionym samodzielnego życia. Nie wierzyłem w zdolność do życia tego embriona. o Odmówiłem rzeczywistości tego, że jest realna. i przeskoczyłem świat miraży. Babcia wymyślała nowe formy ułudnego blokowania: nawet mój reflektor od roweru zawijała w ściereczkę na praktycznie niemożliwy wypadek przyszłego powojennego życia. Rodzice przysyłali mi z Afryki optymistyczne listy z opisem rzadkich muszli l innych tajemnic podwodnego królestwa. Z francuską nonszalancją, podobną do całkowitej obojętności, zostawili mnie sam na sam z uniwersyteckimi egzaminami. Na egzaminie ustnym z literatury, kiedy przeszedłem przez cały magiel, dobili mnie pytaniem: - W której części poematu Dobrze! Majakowski spotyka się z Blokiem? Nie pamiętałem numeru rozdziału, za to dobrze znałem nieskomplikowany sens, włożony przez Majakowskiego w mityczną scenę, więc wyrwałem zbawienną „piątkę”. i dopiero, kiedy zdałem trzy egzaminy z czterech bez żadnego ambasadorskiego kumoterstwa, przy dziko ostrej konkurencji - w domu obecna była całkowicie zmartwiała przez moje męki mama - ojciec wyrwał się z przepisowego urlopu i biegał z mało znanym mu Zasurskim po wąskich korytarzach wydziału filologicznego w poszukiwaniu gabinetu, gdzie zdawałem historię, żeby to i owo szepnąć egzaminatorom na ucho, ale nie znaleźli mnie - już zdałem. o Przejściowa świadomość dziecka z oranżerii, które pociągnęli w różne strony za dwie niepodobne do siebie nogi - jednakowo powierzchownie przyswojone przez niego kultury, przekształciła się w głodnego ducha. Przeszedłszy przez załamanie nerwowe, koszmary nocne i pozostałe poegzaminacyjne bzdury, myślałem nędznymi resztkami mojego młodzieńczego idealizmu, że uniwersytet - to wolna akademia. Pierwszego września pierwszym wykładem była historia KPZR. Co prawda, potem był Radcig, cytujący Homera po starogrecku. Zastrzegł się, że nie wie dokładnie, jak to rzeczywiście brzmiało, bo wtedy jeszcze me żył, ale patrząc na zgrzybiałego staruszka, podejrzewałem go o starczą kokieterię. W skali ruchu, uniwersytet miał dla mnie, jak parowóz, nie więcej niż pięć procent. Cokolwiek nauczyli mnie tam języka francuskiego, a reszta - wolny rezerwuar czasu. Po pierwszym roku studiów ambasada w Dakarze nie poznała mnie. Ktoś szepnął mamie: - Ależ on się zmienił! Stałem się podobny do krótkiego kursu filozofii dwudziestego wieku. Brakowało mi oparcia. Wszystko było przypadkowe. Tylko cegła spadająca na głowę wydawała mi się zjawiskiem uzasadnionym. Nie wiedziałem, na czym zawiesić swoją moralność. Runął mój moralizm. Na pierwszym roku studiów chodziłem do biblioteki naukowej - to był mój właściwy uniwersytet. W szczenięcym zachwycie odkryłem dla siebie filozofię rosyjską od Sołowjowa do Bierdiajewa. Utonąłem w rosyjskim idealizmie. Podobał mi się jego otwarcie użytkowy charakter. W istocie to pseudofilozofia. Mowa była o zbawieniu samego siebie. Przecież tym samym zajmował się Dostojewski. Przeniknął mnie ogromny świat. Ale mimo wszystko brakowało mi oparcia - nie wierzyłem. Możliwe, że „zaczytałem” Dostojewskiego. Jego podziemie było dla mnie bardziej przekonujące od Aloszy Karamazowa. On był rzeczywiście dziecięciem wieku niewiary i zgubił wiele rosyjskich dusz. Swoje klasyczne odrzucenie Boga, pustkę, niezdarną drogę krzyżową do sensu zrzucił na ramiona czytelników. Dźwigał krzyż i nie dodźwigał - padł po drodze. Wypuścił ciężkie gazy, popsuł rosyjską energetykę. Rozanow skarżył się na Gogola, który wyprowadził Rosjan do ciemnego lasu martwych dusz l porzucił ich bez przebłysku nadziei. Ale Gogol trzymał się na swoim genialnym słowie, jak pływak w Morzu Martwym. Dostojewski pociągnął wszystkich na dno. Wypłynęły jednostki. Na deser czytałem Zamiatina l całą resztę językowej zamieci lat dwudziestych XX wieku. i w tym momencie przeżyłem młodzieńczą tragedię. Odkryłem dla siebie Nietzschego. W Leningradzie, u przyjaciół rodziców, gdzie spędzałem ferie zimowe. Czytałem Nietzschego nocą, przy zapachu noworocznej choinki, w wielkiej, zapuszczonej domowej bibliotece, a oni za półprzymkniętymi drzwiami, okropnie dla mnie starzy i dziwaczni, ciężko dysząc, uprawiali miłość. Przeczytawszy Nietzschego, oderwałem się od czasu. Co prawda, jeszcze długo uwielbiałem wieczory poetyckie sześćdziesiętników, wchodziłem w to, jak w sen. Z przyzwyczajenia wydawali mi się bogami. Ale odrzucenie Boga pozostało głównym tematem. Ujrzałem szczelinę miedzy moralnością a światem. Przypadkowość świata stała się moją przypadkowością. Świat uleciał w stronę absurdu. Miałem dziewiętnaście lat. W loterii wyciągnąłem dwa szczęśliwe losy. We Francji w tym czasie rozpoczął się boom na markiza de Sade. Rzuciłem się na niego z pornograficznymi zamiarami, a odnalazłem filozofa; w chropawej, suchej, ale nader przekonującej formie wyłożył mi teorię bezkarności, która nałożywszy się na radziecki marazm, otworzyła mi oczy na wiele spraw. Do tej pory jestem wdzięczny markizowi za naukę. Drugim szczęśliwym losem był Szestow. On mi opowiedział, że pisarze rosyjscy podobni są do rannej lwicy. W boku tkwi strzała, lwica krwawi, ale biegnie karmić swoje szczenięta, udając, że jest zdrowa. Szestow złagodził mój konflikt ze światem, proponując bym poddał się przypadkowi i rozpaczy, podszedł do sensu z drugiej strony, przyznając światu niedoskonałość. Z pewnym historycznym opóźnieniem, jak to często się zdarza w Rosji, rzuciłem się w ślad za wychodzącym z mody egzystencjalizmem. Czułem się, jak bohater Sartre’owskich Mdłości. Mdliło mnie na widok ludzi. Zło i dobro się przemieszało. Doświadczałem koszmarnych napadów samotności, straciłem motywację do życia, nic nie sprawiało przyjemności, byłem bliski samobójstwa na tyle, na ile pozwolił mi na to ateistyczny strach przed śmiercią. Przymierzałem na sobie różne rodzaje honorowego samobójstwa. Uratowała mnie miłość. o Jednak krytyczną masę przypadkowości, nagromadzoną w jego młodym życiu, posuwały naprzód gry losu. Los grał z nim w łapki. Nie od razu się tego domyślił. Wszystko zaczęło się od głupstwa. Wystarczyło pomyśleć, że dawno nie wpadł mu do oka odłamek, jak tego właśnie dnia przyszło mu iść do kliniki okulistycznej w zaułku Błagowieszczenskim, niedaleko domu, gdzie siedział w kolejce ludzi z podbitymi oczami. Innym razem mimowolnie pomyślał, że dawno nie dostał dwói, i już stał pod szkolną tablicą w całkowitej bezradności wobec zadania z geometrii. Tak samo było z anginą. Stopniowo przykłady układały się w system. Los igrał z nim nie wprost. Przypadki, jak na zamówienie, zdarzały się wtedy, kiedy właśnie zaczynał się dziwić, że się spóźniają, zwlekają, albo też, kiedy wątpił w ich istnienie. Los zawsze uchylał się od zadań, które on stawiał przed sobą. Jeśli chciał jechać na obóz, żeby poznać nową dziewczynę, albo podchodził do niej na zabawie, żeby zaprosić do tańca, rezultat był katastrofalny, los stanowczo odmawiał współpracy. Jeśli był do czegokolwiek całkowicie przekonany, czekała go porażka, ale jeśli naumyślnie nic nie zamierzał, los był gotów nader szczodrze się z nim dzielić. Tak więc, kiedy marząc przez ostatnie klasy szkoły o publikacji swoich wierszy i to jeszcze ze zdjęciem (przymiarka fotografii do strony poetyckiej czasopisma była szczególnie wzruszająca) w modnym czasopiśmie „Junost’”, w którym drukowali jego idole, wysłał pocztą (dosłownie przez ulicę), wybór napisanych na Eryce wierszy i zaczynał czekać z rozkoszą, podobną do przeżyć erotycznych, to - został odrzucony (nawet stroniczka krótkiej odmowy wzbudziła w nim respekt i radość, że przynajmniej odpowiedzieli; dział poezji „Młodej Gwardii” zareagował obszerną odprawą, obwiniając go o to, że pisze „antynarodowe” wiersze, w których wyraźnie, a la Majakowski, rymował: „ulica szagała... kak u Chagalla” - jego babcia przestraszyła się następstw i w tajemnicy przed nim przesłała recenzję do rodziców do Afryki - ci w żaden sposób nie zareagowali), ale wystarczyło tylko poważnie zwątpić w siebie, jak przychodziła pokrzepiająca informacja, której nawet nie oczekiwał. Najpierw doszedł do wniosku, że trzeba być ostrożniejszym. Starał się przeciwstawiać samemu stawianiu pytań o to, dla czego to się nie dzieje. Zrozumiał, że nie powinien czekać, a wręcz przeciwnie, odżegnywać się od celu, do którego podąża. W ten sposób człowiek, cierpiący na bezsenność, daremnie wypatruje snu, wabiąc go monotonnym liczeniem baranów albo wielbłądów na pustyni, a zasypia niespodziewanie, już na nic nie mając nadziei. Szczególnie ostrożny stał się w stosunku do mamy. W piątej klasie wypożyczył z dziecięcej biblioteki publicznej w zaułku Triochprudnym polecaną przez bibliotekarkę książkę współczesnego autora dla młodzieży. Znalazł tam realistyczny opis śmierci matki młodego bohatera. Trudno mu było oceniać literackie wartości autora, którego nazwiska nie zapamiętał, tak samo, jak publiczność nie zapamiętuje nazwiska reżysera filmu, ale temat jak drzazga siedzi mu w głowie i przez lata nie wychodzi. Bał się, że mama umrze. W głowie tworzył miliony maminych śmierci, jedna straszniejsza od drugiej. Nawet zapomniał o swoim paryskim strachu przed rozwodem rodziców. Już przeczuwając, chociaż nie do końca uświadamiając sobie grę z losem w łapki, był zmuszony wybudować taką koncepcję obrony, żeby mamie nie zaszkodzić. Zaczął rozumieć, że w takim wypadku staje się stróżem maminego życia, ale nigdy nikomu nie przyznał się do tego, tak jak by nie przyznał się i dzisiaj, zmuszony zmienić zaimek trzeciej osoby na pierwszą albo drugą. Z drugiej strony, rozumiejąc, że nie może o nic poprosić wprost, próbował znaleźć klucz do rozwikłania zasad gry. Każda wiedza jest niedostateczna i nadmierna. A do tego niepewna. Z wiekiem pojął, że samo zainteresowanie losu wielowymiarową grą od odłamka w oku do wypadku samochodowego zdejmuje z niego oskarżenie o przypadkowość własnego życia i zawiadamia o tym, że jest obserwowany. Rozumiał wagę tego wyboru i gotów był mu odpowiadać tak, aby go nie podejrzewano o machinacje. Na swoje usprawiedliwienie mógłby powiedzieć tyle, że wybór dotyczył nie tylko jego jednego, i w rzeczywistości był nie mniej dobrą nowiną, niż tekst Ewangelii, chociaż nadzieja była tu dana na bardzo lokalnym odcinku świadomości. Nie tylko należało się z nią liczyć. Nie wolno było jej poniżyć żadnym chwytem literackim. Nie powinna być przedmiotem ciekawej rozmowy, która by wciągnęła słuchacza, ale jako wyznanie wymagała apokryficznego przekazu dla wątpiących albo tych, którzy stracili wszelką nadzieję. W rezultacie, widząc jak jego koledzy, najwięksi szczęściarze, w wierszach i prozie budują intertekstualne, estetyczne zamki, zachwycając czytelnika błyskotliwością, zmysłem obserwacji, śledzeniem krótkotrwałego życia języka i stylu, przemyślanym image od wyglądu zewnętrznego, ciemnych okularów l strojów do zadań strategicznych kariery literackiej, zrozumiał, że oni nigdy nie byli obdarowani tą niebezpieczną wiedzą o nadziel, która rodzi pokorę i przywodzi na myśl ograniczenie każdego modnego stylu. Ale grubiaństwo, z jakim Tołstoj traktował język, uzupełnione rojowiskiem szczegółów, przypominającym katedrę w Toledo, a wywołane poszukiwaniami zasłużonego pojednania z pierwiastkiem nie osiągalnego, bynajmniej nie stało się dla niego wzorem do naśladowania. Tak samo jak w przypadku łapek, w które grał z nim los, rozumiał, że żadne obrazy nie mogą być żadnymi symbolami i że choćby skromna aluzja do prawdy ukrywa się za całkowicie przypadkowym zwrotem, niezręcznym słowem, albo dziwaczną sceną. Ale to wszystko było jeszcze przed nim. Wtedy, dorastając, zastanawiał się, na ile może wniknąć w sieć zdarzeń. Dobrze wiedział, że nic nie może zamówić: myśl o odłamku, który dawno nie wpadł do oka, rodziła się w nim bezwiednie, musiał się uczyć taką myśl usadzać, ale rozumiał, że sam bezwiedny charakter myśli jest również złożonym splotem okoliczności, do którego można byłoby wpleść też własne zamierzenia. Jeśli go nie zadowalał amerykański prezydent Kennedy, powiedzmy, znów nie wprost, swoim podbojem świata, l nie chodziło o młodzieńczą zawiść, lecz o rozmyślania o światowych rolach, chociaż niewykluczone jest zwykłe chuligaństwo przedwczesnego hakera, a on zaczynał mimowolnie myśleć, ze już dawno żaden amerykański prezydent nie zmarł w tragicznych okolicznościach, to wydarzenia 22 listopada 1963 roku mogły by stanowić odpowiedź na jego mimowolne myśli. Sam nie miał możliwości przygotowania spisku, ale ktoś się za niego postarał. Najbardziej oczywisty przypadek mógł się wiązać z państwowym reżimem jego własnego kraju, jednak wystarczyło mu rozumu, by nie naruszać zasad gry, które dotyczyły o wiele ważniejszych spraw. Gra w łapki była jego gwiazdą przewodnią, w każdym razie do tego momentu, kiedy on sam nie poczuł algorytmu przypadkowości i fatalizmu, tworzącego podstawę świata, w którym wszyscy teraz tkwimy. Jakkolwiek by było, nie chciał zabić Kennedy’ego. o Dobra mama wspomagała mnie książkami. Sam też przytaszczyłem - korzystając z paszportu dyplomatycznego - niemało książek z „YMCA-Press”, wracając z Dakaru przez Paryż. W rodzinie wybuchł skandal. Mama wysortowała te, które można (poezja, filozofia, Nabokov) l te, których nie wolno (grubiaństwo, u naszym życiu, uciekinierzy: l’antisovietisme primaire). Granica (w rzeczywistości liberalnego) zakazu przebiegała między Orwellem (można) l Beethovenem (nie wolno). Książkowa czystka rozpoczęła konfrontację. Nasz związek kulturalny został naruszony jej strachem o tatę, który jednak z przyczyn liberalnych nie był szczegółowo artykułowany. MAMA. Zaszkodzisz ojcu. Nie wolno i koniec. Najbardziej na świecie tata bał się utraty swojego dyplomatycznego paszportu. Wypadek, kradzież, febra, śmierć przyjaciół - to wszystko drobnostki w porównaniu z utratą paszportu. Strata paszportu - to jak położenie głowy na szafocie. Tata nosił go wszędzie ze sobą i kiedy szedł się kąpać w oceanie na plaży Ngor, powierzał go tylko jednemu człowiekowi - mojej mamie. Wchodziliśmy do wody, a mama pilnowała brata l paszportu. Brat nosił okulary. W okularach wyglądał jak mały zachodni Niemiec. W Dakarze znalazłem sobie przyjaciółkę, córkę południowowietnamskiego ambasadora. W owym czasie toczyła się wojna - byliśmy wrogami. To nas niewiarygodnie zbliżyło. Nocą jeździliśmy na dzikie plaże, a w nocnych klubach tańczyliśmy przy Beatlesach, którzy już byli w Paryżu. Wracałem nad ranem totalnie nastukany, ale ochroniarze milczeli: byłem nietykalny. Ambasador wyżej rezydenta. Ukrainiec-rezydent Furmanka chował się pod dachem Sojuz-eksport-filmu - handlował radzieckimi filmami. Mógł zniszczyć życie każdego radzieckiego obywatela. Ale nikt, prócz mnie, nic nagannego nie robił. Wczesnym rankiem ludzie radzieccy łowili na molo ryby, oszczędzając pieniądze na wołgę, a nocą potajemnie sami wynosili śmieci na wysypisko, żeby nie płacić senegalskim śmieciarzom. Afrykanie przyłapali radzieckich dyplomatów l zjebali ich jak złoto. Mama i tata byli zgorszeni. Tata przeprowadził partyjne zebranie na oddalonej plaży. Uważał, że tam ich nikt nie podsłucha. Furmanka zaprosił całą naszą rodzinę na kolację. Rodzice długo się wahali, ale mimo wszystko skorzystali z zaproszenia. Jechali do niego z pełnymi wstrętu minami. Karmiono nas na zabój. Rozmawiano o jedzeniu. Kiedy mama mówiła „melon”, wnoszono melon, kiedy „mięso” - wnoszono mięso. Rezydent był zadowolony: nażarliśmy się do przesytu i dużo wypiliśmy. Rano łowiłem na spinning ryby, wziąłem zamach i złapałem Francuza za ucho. Gdyby to był Rosjanin, zbluzgałby mnie ile wlezie, a Francuz cierpliwie czekał, kiedy z ucha zostanie wyjęty haczyk. o Tata tracił pojęcie o kraju, który reprezentował. Wydawał mu się taki, jakim go widział w pięknie wydanych albumach leningradzkiego wydawnictwa „Awrora”. To był kraj - prezent. To był wielki kraj. Wszystko w nim było: Bajkał, Kiży, Dnieproges, loty ogromnych ptaków nad kazachskim stepem, palmy, lodowce, parady na Placu Czerwonym, wiosenny przybór wód na Wołdze. Pozostawało tylko zdobyć się na wysiłek: podnieść poziom materialny społeczeństwa, ale były tysiące obiektywnych przyczyn, które powodowały, że z roku na rok odkładano to zadanie. Tata gotów był poczekać. Osobnym bytem była gazeta „Prawda”, najbardziej optymistyczna gazeta na świecie, gdzie codziennie dobro zwyciężało zło, gazeta-bajka, którą tata czytał po kolacji, ale z biegiem czasu coraz częściej zasypiał nad nią, nużąc się za dnia. W „Prawdzie” każdy nagłówek od pierwszej do ostatniej strony brzmiał tak dziarsko, że wyglądał na seksualne wabienie. Nas, studentów uniwersytetu, bardzo to bawiło. Kiedy tata wracał do Moskwy, nie wiedział, jak i ile płacić za trolejbus (teraz też nie jestem tego zbytnio pewien). Na wpół puste sklepy wzbudzały w nim wesołe zaskoczenie. Gotów był postać w kolejce do piekarni, w kaszy trocinowego brudu, który rozmazuje po podłodze sprzątaczka, ta sama, która uważa Francuzów za „wyjątkowych brudasów”. Zakłócenia w dostawie żywności były dla taty chwilowym problemem, ograniczonym do miesięcznego urlopu. Odwiedzał nas ambasador Winogradow o krzaczastych brwiach. Mieszkał piętro niżej. Winogradow pytał mnie z podstępnym wyrazem twarzy: - No i jak ci się układa z dziewczynami? To poczytywano za wyraz zainteresowania. Rodzice siedzieli czujnie. Kolację przygotowywano na najwyższym poziomie: krwisty rostbef albo kura w migdałach. Apoteozą było cytrynowe ciasto mamy. Pytanie powtarzało się z roku na rok. Oblewałem się rumieńcem. W końcu doszedłem do wniosku, że Winogradow jest idiotą. Od kogoś dowiedziałem się, że ma kochankę: kasjerkę w sklepie i wozi jej prezenty. Wyobrażałem sobie miłość kasjerki i ambasadora Winogradowa. To było piękne. Babcia Sima. wyrażając opinię narodu, nic rozumiała po co rodzice tak dużo jeżdżą. SERAFIMA MICHAJŁOWNA. Prawdziwy człowiek wszystko nosi w sobie. On ma tam w środku i Europę, i Afrykę, i Rostów nad Donem. - A Nową Zelandię? - zaciekawiłem się z poważnym wyrazem twarzy. Jak zawsze, bez uprzedzenia, raz w roku, wczesnym rankiem przyjeżdżał z Tambowa kuzyn mamy, wujek Giela. Pił z mamą w kuchni kawę. W niebieskim mechatym szlafroku mama opowiadała, że świat jest piękny i różnorodny. Ze sprytną, brudnawą twarzą człowieka na delegacji, który spędził noc w rosyjskim pociągu, wujek Giela występował z pozycji tambowczanina. WUJEK GIELA. U nas też budują drapacze chmur. Już dwa zbudowali. Każdy ma po jedenaście pięter. - Dziś wstyd mi, że jestem Rosjanką - powiedziała mama do taty w sierpniu 1968 roku. Tata nic nie odpowiedział. Schodziliśmy do ciemnych dolin słoneczników, przejrzałych w słońcu. Słoneczniki stały z opuszczonymi głowami. - Wszystko rozumiem, ale milczę - mówiła mi w tych latach mama. Uważała, że to wyraz mądrości. Chroniła gniazdo. Rozrywając się między utraconą nadzieją, wiarą w nieistniejący rozum i ochroną ojcowskich interesów, nie podejrzewała, że droga do wyzwolenia prowadzi przez ten wstyd. Jej naiwny egoizm przez długi czas mnie rozbrajał. Za europejski komfort trzeba było płacić milczeniem czołgów. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem: - Według mnie to po prostu tchórzostwo. Między nami pojawiła się głucha wrogość ludzi bliskich sobie duchowo, ale obcych ze względu na stopień swojej rodzinnej odpowiedzialności: polityczna analogia - Lenin i Trocki. Do czego ją nakłaniałem? Do tego, żeby wyszła na Plac Czerwony? Do całkowitej schizofrenii? O wiele łatwiejsze stały się dla mnie kontakty z ojcem, niż z nią. Podświadomie szukaliśmy zerwania. Nastąpiło to we wrześniu 1973 roku z powodu Chile. A co ja mam do Chile? Wówczas moja nienawiść do systemu, w którym nie widziałem nic, prócz ideologii, osiągnęła taki stopień, że Salvador Allende w moich oczach był popierdolonym utopijnym socjalistą, protegowanym Kremla; byłem totalnie zachwycony juntą Pinocheta, zwycięstwem CRU. Cieszyłem się, że zabili Allende. Radowałem się, kiedy cała Moskwa zaczęła wyć. Dyskusja o Chile w moskiewskiej kuchni, umeblowanej francuskim sprzętem była krótka. Mama zaczęła wrzeszczeć, że jestem łajdak. Tata był - jak zawsze - w Paryżu. Z powodu Pinocheta nie obchodziliśmy moich urodzin - jedyny raz w życiu. o Kraj Rad, któremu wiernie służył mój ojciec, okradał go. Mimo wszystko kultura nie wypuściła ojca z rąk. W 1970 roku tatę znów przerzucono na kulturę. Mianowano go zastępcą Dyrektora Generalnego UNESCO. Jeszcze raz powtórzymy lekcję: tata, zwolennik Mołotowa, byłego knajpianego skrzypka, który (kiedy był premierem) w żadnym wypadku nie dopuszczał do kontaktów z ludźmi kultury, instynktownie czuł, że kultura jest niebezpiecznym błotem z jaskrawymi kwiatkami jadowitych lilii wodnych. Wszyscy, którzy na szczytach władzy radzieckiej mieli bzika na punkcie baletnic. Teatru Wielkiego, przyjaźni z artystami, tacy jak Kirow, Kalinin, Woroszyłow, byli o włos od zguby, albo zginęli. W UNESCO płacono wysokie pensje. Tata oddawał trzy czwarte pensji do ambasady radzieckiej. Nie tylko jego asystent, ale jego maszynistka z Izraela realnie zarabiali więcej od ojca. Amerykański kolega ojca z UNESCO za okres pracy w Paryżu kupił sobie jedenastopokojowe mieszkanie na Polach Elizejskich: do jego ogromnej pensji amerykańska administracja dopłacała jeszcze 10 % za pracę za granicą. Ojciec tylko w czasie delegacji otrzymywał pełne wynagrodzenie. Mężnie walczył z zachodnimi wpływami w UNESCO i stojąc na czele kadr, zrobił wszystko, żeby UNESCO przekształciło się w antyamerykańską organizację „trzeciego świata”. Równolegle z tym trwała niewidzialna wojna na innym, wewnętrznym froncie: w Paryżu, na tle systemu radzieckich kolonii, ojciec zamienił się w autonomiczną republikę. Był teraz międzynarodowym urzędnikiem wysokiej rangi, formalnie niezależnym od radzieckiego państwa, podejmował własne decyzje, tonął w międzynarodowym otoczeniu: jego podwładnymi i szefem byli obcokrajowcy. Wciągnął go inny, dynamiczny i niechamski styl pracy, zapisał się do prestiżowego klubu tenisowego, gdzie grał z Anglikami, jeździł ostatnim modelem deese. Nie żył tak wytwornie, jak jego amerykański kolega, ale - godnie, w burżujskim domu z konsjerżką, w burżuazyjnym mieszkaniu w siódmym arrondissementna placu Francois Xaviera. Wieczorami do jego okien stukała światłem reflektorów wieża Eiffla. Nowy ambasador ZSRR we Francji, Czerwonienko, nazywający zamki nad Loarą - zamkami nad Laurą, wzbudzał w nim powściągliwą pogardę, więc starał się bez szczególnej potrzeby nie bywać w ambasadzie. Nie tylko cała Francja, ale cały świat stały dla niego otworem. Czuło się w nim wewnętrzny spokój potężnego pięćdziesięcioletniego człowieka. Razem z mamą zabrali mnie w niedzielę do Rousseau, wiozą mnie prosto do Normandii, nad morze, ku skałom we mgle - by zachwycać się impresjonizmem w naturze. Urzeczywistnił marzenie swojej młodości: pojechał do Hiszpanii; obleciał z międzynarodową inspekcją pół świata, wpadł na gniazdo os na Srl Lance, widział jak na pasie startowym w Irkucku rozbił się samolot pasażerski, o czym opowiadał nader spokojnie, jak o czymś nieuchronnym. Dokonał czynu, który zdradzał jego stan wewnętrzny l obiecywał dalszy rozwój. Kiedy jego współpracownik, Francuz rosyjskiego pochodzenia, o ciekawym nazwisku Aleksandr Błok, pod przejrzystym pseudonimem Bło opublikował w Paryżu książkę o Mandelsztamie, w której nie mógł nie poruszyć kwestii władzy radzieckiej, ojciec stanął przed dylematem: Błok naruszył regulamin UNESCO, który zabrania pracownikom uprawiania jakiejkolwiek działalności komercyjnej bez uprzedniej zgody organizacji - skazać czy ułaskawić? Mama, przeczytawszy książkę z ołówkiem w ręku, odrzuciła oskarżenie autora o prymitywną antyradziecką propagandę, zapłakała nad niedolą poety i prosiła o ułaskawienie. Ojciec zatuszował sprawę. Ojciec stanął przed jeszcze trudniejszym dylematem, kiedy przybyły z oficjalną wizytą do Francji Leonid Iljlcz Breżniew postanowił odznaczyć ojca Orderem Przyjaźni Narodów. Zgodnie z ustawą o UNESCO międzynarodowy urzędnik nie miał prawa przyjąć odznaczenia jakiegokolwiek państwa, włącznie ze swoim własnym. Ojciec wiedział, że Leonid Iljicz jest ważniejszy od UNESCO l zgodził się przyjąć order za zamkniętymi drzwiami, w konspiracyjnych warunkach ambasady. Breżniew wręczył ojcu order i według swego zwyczaju wziął się za całowanie w usta. Ojciec dobrodusznie opowiadał mi wtedy, że w ostatnim momencie wywinął się od carskiego namiętnego pocałunku, podstawiając Breżniewowi pachnący francuskim lotonem policzek. Kiedy ojciec odszedł na emeryturę, pieniądze, jakie mu wypłacało UNESCO, oddawał do radzieckiego skarbu państwa. Niemało wysiłku kosztowało mnie przekonanie go w końcu lat osiemdziesiątych, by zostawił te pieniądze sobie, odsyłając je na moje paryskie konto. Ojciec z trudem poszedł na to, tym samym ratując siebie i mamę przed na wpół żebraczą postradziecką wegetacją. Tata, będąc szefem, obciął w UNESCO emerytury, nie podejrzewając, że dotknie to również jego samego. Na stare lata żyje za pieniądze, w rzeczywistości wypłacane przez jego zachodnich wrogów, z którymi tak bezwzględnie walczył. Jego niepraktyczność wywołuje we mnie mieszane uczucia. Kiedy zaczął pracować na wysokich stanowiskach za granicą, radzieckie kierownictwo zaczęło się nim interesować: mógł załatwić ich dzieciom pracę w międzynarodowych organizacjach. Zastępczyni Promysłowa, mera Moskwy, zaproponowała ojcu działkę w miejscowości Barwicha. Trzeba było zbudować jeden domek dwu staruchom, które nie miały spadkobierców, drugi - sobie. Jakkolwiek bym namawiał ojca, ten odmówił, oświadczając, że nie ma zamiaru budować dwóch domów. W dzisiejszych czasach ta działka kosztuje co najmniej milion dolarów. Kiedy ojciec z niej zrezygnował, wicemer, myśląc, że oferuje zbyt mało, zaproponowała ojcu cały dwór z działką o powierzchni jednego hektara, niedaleko Nikolinej Góry. Pojechaliśmy tam z ojcem. To była bajkowa posiadłość, z lasem i wzburzonym strumieniem, przepływającym przez cały teren. Szesnastopokojowy dworek z kolumnami zbudowany był w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku. Zostawiliśmy samochód przy drodze i podeszliśmy do budynku. Zrezygnować z niego (dwór teraz, z pewnością, kosztowałby mnie nie mniej niż dwa trzy miliony dolarów) mógł tylko całkowity idiota. Ojciec zrezygnował. Przy czym załatwił synowi wicemera pracę w międzynarodowym resorcie ot tak, po prostu. Święty czy niedorajda? Albo dwa w jednym? Tata był świętym komunistą. Późno kupił samochód, będąc już ambasadorem; jeszcze później zbudował skromną daczę, wokół której strzyże trawnik - przepych nic był w jego stylu. Kiedy Mołotow był już bardzo zmęczony życiem i zamierzał umrzeć, poprosił, by wezwano do złożenia sprawozdania Szewardnadze, który za czasów Gorbaczowa został ministrem spraw zagranicznych. Poprzez maskę wzgardzonego emeryta przebiła się prawdziwa twarz gospodarza. Myślę, że we śnie mój tata nierzadko wybiera się z papierami do Mołotowa. Kiedy Mołotow miał dobry humor, pytał tatę: - No, Jerofieicz, co tam słychać? Z pewnością to samo dzieje się we śnie taty. o Uratowała mnie miłość. Moja wierna miłość do Europy znalazła swoje ucieleśnienie. Na pierwszym roku studiów zakochałem się w mojej przyszłej żonie. Przyjechała z Warszawy. Razem słuchaliśmy wykładów z literatury staroruskiej w auli nr 66. Nie była podobna do radzieckich studentek. Tak nam się wspaniale paliło papierosy na Czarnych Schodach, narzuciwszy na ramiona niezwykłe jak na te czasy kożuszki, że uważano nas za najpiękniejszą parę na całym uniwersytecie. Z pewnością tak właśnie było. Częstowała mnie polskimi papierosami „Carmen”, w których była mieszanka amerykańskiego tytoniu. Jeździła z ojcem l bratem bajkowym szarym mercedesem-190 na czerwonych dyplomatycznych numerach: jej ojciec pracował w polskiej ambasadzie. Stałem na rogu ulicy Aleksieja Tołstoja, pod czarną potężną bryłą ambasady z ładną flagą, z ogromnymi oświetlonymi oknami, za którymi płynęło wspaniałe życie, z dumnym orłem na złoconej tablicy, przykręconej do ściany l czekałem, kiedy wyjdzie stamtąd w wąskiej niebieskiej sukience z białym paskiem, na którego końcach błyszczały pozłacane monetki, uprzejmie skinąwszy głową do chroniącego ambasadę milicjanta. Całowaliśmy się w bramach l zachodnich samochodach, które jej przyjaciele pożyczali od rodziców. Kupowaliśmy w sklepie „Drużba” tomiki polskiej poezji w przezroczystych celofanowych obwolutach. Ona tak lekko l delikatnie wymawiała: Gał-czyń-ski. Jej polskie „ł” z poprzeczką warte było wszystkich wierszy. Jej „ciut-clut” przepełniało mnie miłością. Śmiała się ze mnie, że rzadko obcinam paznokcie, a ja uważałem to za głos Europy. Życie składa się z pajęczyny drobnych l wielkich kompleksów, całe uchodzi na beznadziejne próby przezwyciężenia kompleksów. o W stosunkach z kobietami ojciec zawsze nieoczekiwanie znajdował się bliżej, niż można było przypuszczać, W tym tkwi jego zagadka. Mój tata miał jedną jedyną namiętność - nazywała się tenis. Tenis - sygnał wywoławczy jego życia. Zimą grał na krytym korcie w domu rządowym na nabrzeżu, nad Teatrem Estrady. To był szczyt prestiżu. Tata kupił sobie w Paryżu stroje tenisowe l specjalną walizeczkę na rakiety: bardzo długą i niebieską, z malutkim srebrnym zamkiem, który rosyjski złodziej mógłby przegryźć jednym zębem. Walizeczka porażała wyobraźnię moskwian, którzy nie wiedzieli, że takie rzeczy istnieją w przyrodzie. Na ulicy Gorkiego podszedł jakiś człowiek i zaproponował, by tata sprzedał mu „swój saksofon”. Tata bardzo się śmiał, kiedy opowiadał ten przypadek. Ja sam jeszcze jako uczeń starszej klasy, w tajemnicy przed rodzicami, zakładałem bordową „bolonię” taty i nosiłem tę walizeczkę po ulicy, tak po prostu. Tenis był dla taty świętym czasem. Tata wyjeżdżał i znikał. Zresztą w ogóle miał zdolność znikania. Po tenisie szedł pod prysznic. Jego białe wełniane skarpetki smacznie pachniały. W tenisa grał miękko. Z pewnością w tenisie najlepiej wyrażał się jego męski charakter. Tenis był dla niego czymś więcej niż tenisem - z tym należało się jakoś pogodzić. Jego podania zawsze były niezbyt mocne, ale dokładne. Drugie podanie niezbyt się różniło od pierwszego. Nie bał się gry pod siatką. Nie lubił brutalnej, nieprofesjonalnej gry, ale zawsze na korcie był cierpliwy wobec każdego partnera i cenił sukcesy innych. TATA. Bienjoue! Wdrapywałem się na sędziowski stołek, wodząc głową w rytm gry, ale tata sam lubił liczyć, i nie podobało mu się, kiedy przy wyniku 30: 30 ktoś mówił „równo” a już tym bardziej „miasto Równo” albo jeszcze jakąś temu podobną bzdurę. Zamieniając się z partnerem po nieparzystych gemach stronami kortu, podchodził do ławki, gdzie leżała walizeczka, starannie ocierał pot z czoła specjalnym ręcznikiem. Z żoną spóźnialiśmy się do Teatru Wielkiego. Ojciec obiecał nas podrzucić, ale dojechał do Maneżu l kazał nam wysiadać: spóźniał się na tenis. Przez niego pierwszy akt spędziliśmy na galerii. Tenis był jego wolnością. Innej wolności nie znał. Tenis był jego magiczną kulą, w której przy dobrej woli można było zobaczyć wszelkie ułudne zarysy, niejasne kobiece kształty, dziwne pozycje, jak w Ogrodzie rozkoszy Boscha. Być może właśnie dzięki skojarzeniom z Boschem miałem sen: dzielimy się z tatą wspólną kochanką. Blondynka zaopatruje mnie w deficytowy papier do Eryki, wyprowadza do lasu na Czkalowskiej i kładzie się w sosnowym igliwiu, rozpina swoje importowane body na wilgotnym kroczu. Szuka nie zaspokojenia, a zakazanego porównania, podoba się jej ryzykowne miejsce w naszym życiu, chce z wyobcowanym szacunkiem, przypominającym erotyczną wyższość obgadywać moją mamę; przez swoją nieudolność przegrywam ten mecz. Tata oddał mnie na naukę tenisa na stadion „Dynama”, do byłej mistrzyni ZSRR Czuwyrinej. Jeździłem metrem z rakietą w ręku i trzy razy w tygodniu gorliwie waliłem o ścianę. Wystawiono mnie na niebezpieczeństwo: zagrałem o mistrzostwo Moskwy w kategorii młodzików, ale tenis nie stał się moją magiczną kulą. Mama przyjmowała tenis taty jak coś, co jest dane. Nie była zazdrosna - tylko niepokoiła się, czasem do łez: gdzie on się podział? Mama przeklinała jego tenis, kiedy spóźniał się na niedzielny obiad, który mamie udało się przyrównać do tenisa ze względu na pewien rytuał i smaczne dania (szczególnie smaczna była zupa ze świeżej kapusty, którą ja i tata obficie doprawialiśmy pieprzem, i spojrzawszy po sobie, wypijaliśmy do niej po kieliszku wódki). Z tenisa zwykle wracał dziarski, z błyszczącymi oczami, trochę jednak zamyślony, z jakimś niezbyt rodzinnym wyrazem twarzy, ale przy obiedzie stopniowo twarz nabierała rysów rodzinnych. Myślę, że mnie i ojca zbliża nie tylko fizyczne podobieństwo, momentami dochodzące do patologii, ale także i to, że w życiu obaj dużo kłamaliśmy z tego samego powodu. o Pierwsza miłość potrzebuje uprzedniej próby generalnej, co samo z siebie jest absurdalne. Wpadłem w pułapkę zmysłowości, która jest zdolna zmiażdżyć każdą wielką miłość. Złożyłem na wątłych ramionach Wiesławy odpowiedzialność wraz z zaszczytem niesienia spraw Europy l głupio się zdziwiłem, że nie zbyt jej to wychodzi. Lekceważyłem jej zalety, wrodzoną muzykalność, za to zbyt wcześnie zaczęły przerażać mnie jej wady, kobieca drobiazgowość, brak bezczelności i awangardowego zdecydowania. Wyszło na to, że to nie Europa stoi na byku, tylko byk na Europie. Miłość - jeśli Platon ma rację - to jest odnalezienie swojej drugiej połowy, ale ta połowa zbyt często nie pasuje, jak część nie od tego samochodu, l tracąc cierpliwość człowiek ma ochotę nie pracować nad miłością, a wysłać wszystko w pizdu. - Bonjour, mademoiselle - powiedział tata, wchodząc do mojego pokoju i poznając Wiesławę. Był zmieszany i z tego powodu zapomniał, że prócz Francji istnieją jeszcze inne kraje. W ciągu trzech lat zrobił wszystko, żebyśmy się mogli pobrać. To był wtedy wyczyn. Polska była ostatnią dopuszczalną granicą dla syna ambasadora. Gdybym się ożenił chociażby z Jugosłowianką, tata automatycznie straciłby swoją posadę. Tata nie wystraszył się Polki, która rozpoczęła w naszej rodzinie taki niebezpieczny temat, jak prywatny „związek z obcokrajowcem”. Dwudziestego maja 1969 roku sam wybrał się na ulicę Gribojedowa, by nakłonić podobną do byka dyrektorkę jedynego moskiewskiego Pałacu Ślubów, gdzie rejestrowano (choć niechętnie) mieszane małżeństwa, żeby dokładnie dwadzieścia dni po złożeniu zgłoszenia udzielili nam ślubu. Dyrektorka pokornie się poddała, widząc paszport dyplomatyczny nadzwyczajnego i pełnomocnego ambasadora. Zapisała nas na tak wczesną porę, że obłożyliśmy się budzikami, żeby nie przespać Mendelssohna. Miodowy miesiąc spędziłem w Armii Radzieckiej, cierpiącej w owym czasie na silny rozstrój żołądka z powodu spaceru Armstronga po Księżycu, w błocie okręgu tambowskiego niedaleko wsi Bolszaja Łada, na zgrupowaniach, gdzie głośniej od oficerów krzyczały żaby. Kiedy stamtąd wróciłem, spędziłem jesień w Karpatach. Od tej pory Polska stała się moją trzecią ojczyzną. Jeśli Francja była daleko, to Polska okazała się krnąbrną sąsiadką. Jej krnąbrność chwilami obracała się również przeciwko mnie. W czasie jednego z licznych przyjazdów do Warszawy utkwiłem w korku na Krakowskim Przedmieściu w swoim żółtym żiguli „ósemce” na radzieckich numerach i ze znaczkiem SU na tylnej szybie. Niewiarygodnie elegancki pan w tweedowym trzyczęściowym garniturze, jakich Rosja z definicji nie rodzi, przechodząc obok chodnikiem, dysydencko splunął mi na maskę. Po minucie dopędziłem go l zatrąbiłem. Obejrzał się i ujrzawszy mnie, trochę się wystraszył. Przez otwarte okno pokazałem mu wysoko podniesiony kciuk, popierający jego stosunek do Imperium: starszy pan omal nie jebnął. Co prawda, w Polsce wciąż szukałem śladów Zachodu, chodziłem na amerykańskie filmy akcji, czytałem we francuskim centrum kultury czasopisma, ale w końcu okazało się, że zakochałem się właśnie w niej. Pokochałem jej niewidzialną wolność, dumnie wyprężoną pierś jej pańskiego charakteru, pomimo skąpstwa społeczeństwa. Przekraczając Bug, Wiesława przestawała rozmawiać ze mną po rosyjsku. Nauczyłem się polskiego, ani razu nie zaglądając do słownika. Rosjanie nie rzadko kochają Polskę bez wzajemności, chociaż w moim przypadku było inaczej: Polacy chyba mnie polubili, szczerze wyznając, że nie jestem podobny do Rosjanina. W mamie przebudziły się jej nowogrodzkie kompleksy. W jej świadomości hegemonia proletariatu praktycznie kończyła się na teorii Marksa, co pośrednio świadczyło o bliskości pierestrojki. Nagle zrozumiała, że syn ożenił się z córką kucharza. Mezalians. To była jedna z najbardziej obrzydliwych historii w moim życiu. Sam również cierpiałem z powodu poczucia nierówności, bałem się pogrążyć w obcej kulturze masowej. Pan Zygmunt Skóra był wspaniałym kucharzem. Był z pewnością najlepszym kucharzem w Polsce. Co niedziela Gierek wzywał go do swojej willi. Przygotowywał genialne kotlety schabowe. Kroił w kuchni długie ogórki do rodzinnej sałatki z prędkością światła. Sam wędził mięso, robił kiełbasy. Był prawdziwym żywicielem. Ale czytał „Życie Warszawy”, poruszając ustami. Nie darzył zbytnią sympatią komunizmu i machał ręką, patrząc na jakość socjalistycznych produktów. Z drugiej strony był tradycyjnym polskim antysemitą. W Polsce, gdzie pod osłoną komunizmu wszystko śpiewało i tańczyło energią sprzeciwu, gdzie młodzi ludzie szydzili z władzy, w każdym kościele pachniało kadzidłem niesubordynacji, a. polscy intelektualiści nie tylko uzyskali zgodę na tłumaczenie Ulissesa Joyce’a, ale też zagwarantowali polskiemu tłumaczeniu nagrodę państwową, co było nie do pomyślenia w Moskwie - moja polska rodzina żyła w jakimś dziwnym dla mnie stanie zmącenia rozsądku, kiedy wychodzenie z domu do kina uważano za coś nieprzyzwoitego, kupowanie zagranicznych czasopism nazywało się rozrzutnością, a w domu należało razem ze wszystkimi oglądać na wspólnym tapczanie telewizję i komentować stroje spikerów. i mimo wszystko, pomimo tego nerwowego bredzenia, kochałem moją polską rodzinę. W dwupokojowym mieszkanku na ulicy Dynasy, idącej grubą kostką brukową w górę do uniwersytetu, wysłuchałem mnóstwo historii o tym, jak uczestniczyli w ruchu oporu, w powstaniu warszawskim, jak po wojnie w zrujnowanym mieście Zygmunt kupował żonie żółte narcyzy. Dokonałem wyboru: wiosną 1976 roku Wiesława wyjechała do Warszawy urodzić Olega, żeby został obywatelem polskim. Jestem przekonany, że Zygmunt i Elżbieta przeżyli życie uczciwiej niż moi rodzice. Zygmunta wysłano do Paryża kucharzyć w polskiej ambasadzie. W głowie mu się kręciło od różnorodności ryb na targu koło placu Inwalidów i zaprzyjaźnił się ze sprzedawcami, nie znając ani słowa po francusku, a moi rodzice latali wysoko w UNESCO. Mama Wiesławy, pani Elżbieta, urodziła się niedaleko Poznania, pracowała jako bufetowa. Gadatliwa, zawsze ładnie uczesana, lubiła opowiadać, jak proszeni goście na przyjęciach brali z jej tacy kieliszki polskiej wódki i powtarzali same komplementy: - Pani Elżbieto, na pani tacy jest najlepsza wódka. Wiesława dostawała plam z zażenowania. Nawet głośno wypuściła gazy, kiedy dostaliśmy telefoniczną wiadomość z Warszawy, że jej rodzice wybierają się do Paryża. Mieszkali w jednym mieście z moimi rodzicami i nie spotykali się, bo moja mama uważała ich za plebs. Jednak, kiedy w sklepie bezcłowym UNESCO, przeznaczonym tylko dla elity, francuska kasjerka dopytywała koleżankę o cenę pasty do zębów Colgate, mama uznała, że naśmiewają się z niej, uważając za kutwę. Pasowała przed obcokrajowcami, robiąc tylko jeden - polski wyjątek. Kiedy wyjeżdżała do Moskwy. tata demokratycznie biegał do polskich krewnych na kolację i jarzębiak. Zupa grzybowa Zygmunta na Boże Narodzenie była dla mnie nie gorsza od wierszy Puszkina. o Ojciec oczywiście nie wychowywał mnie na dysydenta, coś takiego nie przyśniłoby mu w najkoszmarniejszym śnie, ale pokazał mi świat - i to wystarczyło. Nigdy nie zostałem radzieckim człowiekiem. Sytuacja domowa stawała się coraz bardziej i bardziej schizofreniczna i paradoksalna. Ojciec i ja byliśmy idealistami, broniliśmy swoich poglądów w podobny sposób, i to akurat nas oddaliło od siebie. Niewątpliwie, na szczeblu stosunków międzyludzkich łączyła nas miłość, ale konflikt ideologiczny przerodził się z czasem w niewypowiedzianą zimną wojnę. Nie wiedzieliśmy, co z nią począć. Mimowolnie korzystałem z przywilejów jego pozycji: nosiłem drogie francuskie swetry i zamszowe kurtki; miałem wygląd zachodniego playboya i radziecki paszport dyplomatyczny. Nasze jawne spory były jak sporadyczna, lecz namiętna burza. i dosłownie nie znały granic, rozrzucone po mapie jego nominacji. Zaczęliśmy się spierać pod drzewami mango i baobabami - w Afryce, potem już w Europie. Kiedyś (był w tym czasie zastępcą dyrektora UNESCO, ja zaś - długowłosym studentem wydziału neofilologicznego na moskiewskim uniwersytecie) toczyliśmy spór w jego luksusowym citroenie całą drogę od Paryża do Amsterdamu, jadąc z Francji do Belgii l Holandii bajkowymi, połyskującymi w żółtym przeciwmgielnym świetle autostradami, nie zauważając nie uchwytnych granic, coraz bardziej zniesmaczeni, nie mogąc już spojrzeć sobie w oczy. W Brukseli późnym wieczorem zatrzymał go policjant. - Dlaczego nie włączył pan krótkich świateł? Tata nie powiedział, że to zapominalstwo jest wynikiem naszych słownych potyczek. Nie tracił panowania nad sobą, ale spokój wewnętrzny ulatniał się. Mama wolała się nie mieszać, kiedy jednak dochodziłem do ekstremizmu, próbowała dyplomatycznie przesunąć rozmowę na inny tor. - Chodźcie, lepiej poszukajmy toalety! Ale kiedy na kolejnej stacji benzynowej znaleźliśmy toaletę, a w niej rozbrzmiewała muzyka klasyczna, spór wybuchał na nowo. Ojciec upierał się przy tym, co dla mnie było całkowitym absurdem: że w ZSRR jest więcej swobód niż na Zachodzie, a i poziom życia jest nie gorszy od europejskiego. Doprowadzał mnie do pasji tym, że tolerując w ojczyźnie „pewne błędy i wypaczenia”, nie życzył sobie, bym „uogólniał” (to słowo było kluczowym rozdziałem naszych pozycji, „pewne błędy i wypaczenia” gotów był rozpoznawać w nieskończoność i sam stroił sobie z nich żarty), a już tym bardziej „szargał” jego skarb - Lenina. Amsterdam godził nas na weekend swoimi kanałami, ale w Paryżu, naruszając wszelkie zasady przyzwoitości, przechodziłem od słów do czynów. Nawiązywałem chaotyczne znajomości, mieszając lewych i prawych: chodziłem do starych emigrantów, tych, którzy nie wrócili z placówek, zdrajców l renegatów, typu znawcy Dostojewskiego Pierre Pascale’a, przy wsparciu Maurice’a Druona spotykałem się z Gabrielem Marcelem; z drugiej strony, nudziła mnie codzienna burżuazyjna Europa, jej drobni piekarze i polityczna retoryka klas rządzących, ale ciągnęło do studentów, wojujących na paryskich barykadach 1968 roku, do artystycznych rewolucjonistek, płomiennych lesbijek, Jacqueline i Veronique, długo ubranych na czarno (ale z odkrytym, co wyprzedzało wtedy ówczesną modę, pępkiem) z powodu klęski rewolucji. Razem z tymi marihuanowymi rewolucjonistkami gotów byłem iść daleko, aż do maoizmu, ale wciąż zatrzymywałem się na krawędzi, widząc, jak na moje powitanie rozpromienia się w uśmiechu mądra twarz Stalina: witaj! Wtedy szedłem do nieszkodliwego Druona na śniadanie, do jego mieszkania na terenie Muzeum Rodina. Miał wspaniałego psa Pune. Druon opowiadał, że Pune była na śniadaniu u psa Pompidou. Paliliśmy cygara. Dzięki Druonowi znalazłem się w czeluściach, ale nie Paryża, tylko Kremla. Przyszły minister kultury Francji Maurice Druon wraz z małżonką - „mon bijou” - przybył do Moskwy na uroczystości 150-lecia urodzin Dostojewskiego. Suczkow, już po odsiedzeniu kary, wówczas dyrektor Instytutu Literatury Powszechnej im. Maksyma Gorkiego przy Akademii Nauk, gdzie podstawowym zajęciem pracowników naukowych był lęk przed szpiclami, oddelegował mnie do towarzyszenia Druonowi. Wszystko było fajnie do momentu, kiedy zaczęli mnie eksploatować jako tłumacza synchronicznego - to była męczarnia. Ale kiedy dowiedziałem się, że Druon został zaproszony na obiad do Furcewej, zrozumiałem, że skompromituję się już zupełnie l ostatecznie. W końcu jednak to nie ja się skompromitowałem. Pod sztandarem francuskiego ambasadora wjechaliśmy przez Spasską Bramę na Kreml (ze strachu łapały mnie kurcze nogi) l poszliśmy do Furcewej na obiad. Furcewa - dziwne, że nie wzniesiono jej pomnika - była historyczną kobietą. Uratowała Chruszczowa przed porażką w wewnątrzpartyjnej awanturze z Mołotowem i wywalczyła zgodę na aborcję dla radzieckich kobiet. Malutka, energiczna, gładko uczesana, okazała życzliwość l powoli oczarowała Druona; mnie obdarzyła bez żadnego protokołu dość długim, badawczym spojrzeniem. Na miejscu byli już Plisiecka i przyjaciel ojca Dubinin. - Widzę, żeś poszedł drogą ojca. - Proszę tak nie mówić! Małodusznie poskarżyłem się mu, że chyba nie dam rady, ale odpowiedział mi niewzruszonym wyrazem twarzy, jakbym prosił, by tłumaczył za mnie. Przed obiadem wszyscy razem się sfotografowali. Ciekawe, gdzie się podziało to zdjęcie. Fotografował nas niski człowiek o wyraźnie żydowskich rysach twarzy. - Wiecie państwo, kim on jest? - zapytała gospodyni. - To syn Łunaczarskiego! Goście: o-o-o! Fotograf zaczął robić zdjęcia wszystkim po kolei, dosłownie jakby poczuł, ze stoi za nim siła ojcowskiego Ludowego Komisariatu Oświaty. Ale Furcewa szybko przegoniła go, jak dokuczliwe zwierzę domowe. FURCEWA. No, idź już, idź... Siedliśmy do obiadu. Lokaje podali gorące bułeczki. Goście krótkimi srebrnymi nożami posmarowali je kawiorem. No to zaraz mnie w niesławie przegonią od stołu przy pierwszych akordach nieudolnego tłumaczenia, ale niemalże w ostatniej chwili zjawił się osobisty tłumacz Furcewej, młody mężczyzna z wycyzelowanymi kremlowskimi manierami l czarną walizeczką do nagrania dyskusji, więc zostałem jako obserwator, z odłamkiem lustra z baśni Andersena. Furcewa podjęła rozmowę, jakby chwytała byka za rogi. Czuło się, że umie to i lubi. Najpierw zrugała Anglików, którzy akurat wtedy wypędzili z kraju nie przebraną ilość szpiegów - radzieckich. Plisiecka włączyła się do monologu pani minister i ze swym słynnym uśmiechem podrzuconej wysoko primabaleriny powiedziała, że jest oburzona i nie pojedzie na występy do Londynu. Francuzi nie stanęli w obronie Londynu. Wtedy Furcewa, poszerzając sukces polityczny, uderzyła w Czechosłowację. Był 1971 rok - emocje jeszcze nie opadły. Furcewa z wielkim przekonaniem mówiła o korzyściach płynących z wprowadzenia czołgów do Pragi, przytaczała obłudne argumenty, a ja ze zdziwieniem ujrzałem, jak nasz wielki francuski przyjaciel zaczyna uprzejmie i posłusznie, pod bulion z malutkimi pielmieniami, potakiwać Furcewej. Najwyraźniej, Furcewa sama się tego nie spodziewała. Od czasu do czasu spoglądała na mnie, jakby się zastanawiała, co ze mną począć. Ale cały ten cud-miód popsuł ambasador. - Pozwoli pani, madame le ministre, że się z nią nie zgodzę - zaczął ambasador, wiercąc się po prawej ręce Furcewej, na kremlowskim fotelu. - Pan się zawsze ze mną nie zgadza - Furcewa niecierpliwie machnęła serwetką. No i po przyjacielskim obiedzie. Jeśli ktoś uważa, że ludzie z upływem czasu nie zmieniają się, to Druon jest na to dowodem. U progu następnego stulecia spotkałem go znowu w oficjalnych okolicznościach - tym razem w rezydencji ambasadora Francji przy placu Oktiabr'skim. Druon promieniał - przed chwilą Putin nakarmił go obiadem. Dziwny wybór. Moje chaotyczne kontakty w Paryżu czekał nieuchronny koniec. Komuś to się nie spodobało. Aksionow, który do tego czasu z nieosiągalnego idola, burzyciela literackiego porządku, autora Gwiaździstego biletu, przeistoczył się w mojego starszego przyjaciela z niezapomnianą twarzą boksera, upijającego się na wesoło poszukiwacza przygód, który wpisał awansem w dedykacji do swojej książki szacunek dla mojego „talentu", śmiejąc się, marszcząc nos, sarkał. AKSIONOW. Łatwiej ci pojechać do Paryża niż do Tuły. W 1972 roku rodzice ostatni raz zaprosili mnie do Paryża i opuścili przede mną żelazną kurtynę. o Mama zawsze mi mówiła, że na rosyjskiej prowincji mieszkają wspaniali ludzie. Przywykłem do podróży i już nie mogłem się zatrzymać: zacząłem jeździć „do Tuły". Całymi dniami przesiadywałem w klubie Centralnego Domu Literatury, malutki zły administrator Arkasza nie puszczał mnie tam, ale przemykałem tajemnym przejściem przez kuchnię, gdzie bulgotali w wysokich kotłach liberałowie i kagebiści, gdzie smażyły się kotlety po kijowsku, befsztyki po suworowsku, a mama po przyjeździe z Paryża mówiła mi, że na rosyjskiej prowincji żyją wspaniali ludzie - wrażliwi. Wierzyłem jej. Szukałem wspaniałych ludzi, ale czasu skąpo: trzeba było pisać doktorat „Dostojewski i francuski egzystencjalizm", omawiać w Centralnym Domu Literatury z Aksionowem i Wozniesienskim problemy ekstremalnej żeglugi powietrznej, wychowywać młodszego brata, którego rodzice oddali mnie i żonie na wychowanie na całe pięć lat. W nagrodę za brata dostawaliśmy paczki z owocami, trochę bonów do sklepu „Bieriozka", gdzie można było kupić duńskie piwo, kremlowskie serdelki i amerykańskie papierosy. Byliśmy podobni do Berlina Zachodniego pod koniec blokady. Kiedy rodzice ostatecznie wrócili z Paryża to, porażeni ilością naszych kontaktów z obcokrajowcami, liberalnym zepsuciem młodszego syna, jeszcze tego samego wieczora wygnali nas z domu. Zaczęliśmy mieszkać po kątach. W jednym z takich kątów, u przyjaciela Wasi Griebieniuka, na Żdanowskiej, gdzie pod oknami stukały odjeżdżające na Wschód pociągi, poczęliśmy naszego syna. Na wakacje jeździliśmy z żoną do Polski: na długie lata stała się dla mnie jedynym zachodnim wywietrznikiem. Jeśli pośród wspaniałych ludzi Rosji przykładowo trzech na stu gotowych było podzielać moje poglądy, to w Polsce było dokładnie na odwrót. Ojca szybko wysłano do Wiednia. Z żoną nadal wynajmowaliśmy jakieś kąty. W końcu urządziliśmy się przy Cmentarzu Wagańkowskim. Kiedy rodzice przyjeżdżali do Moskwy, rodzinne obiady coraz bardziej przypominały teatr absurdu. Narym pojawił się jakoś nagle a niespodzianie z rzeki i mgły. Był koniec sierpnia. Narym zasłynął jako miejsce zesłania Stalina. Wysokie drewniane trotuary z nadgniłymi palami i napis na wysokim gliniastym brzegu rzeki Ob: „Rozkwitaj, ojczyzno moja!" Ojczyzna rozkwitała. Z samolotu ojczyzna wydawała się bezludna, jak pustynia Gobi. Myślałem o tym, że z pewnością Stalinowi było tu chłodno: nocą sierpniowe kałuże pokrywały się skorupką lodu. STALIN. Po chuju taka pogoda. Siedziałem przy oknie w izbie baby Wali, wydłubując z dużej puszki polską wieprzowinę w galarecie, którą przywieźliśmy z Wiesławą z Moskwy. Rano chodziłem do tajgi, wieczorem - na tańce, gdzie śpiewał Salvatore Adamo. Byłem do tego stopnia podobny do niego, że kiedyś w Leningradzie jego żona, która przyjechała z piosenkarzem na tournee, pomyliła mnie z mężem. Dobry, gościnny lud Syberii mieszkał za wysokimi ogrodzeniami. Po nocach słychać było strzały z broni myśliwskiej -to chłopi ganiali po ogrodach swoje żony i córki - nikt o nic nie pytał. Czasem po chodnikach płynęło zagęszczone mleko - ludzie mówili, ze to prezent od Stalina. Razem z rybakami jadłem pośrodku Obu surową czeczugę, zapijając wódką. - A gdyby tak w poprzek Obu wywiesić transparent: uwaga, pijane chłopy!? - żartowali. Polowałem w błocie na gęsi, bałem się spotkać w lesie niedźwiedzia, parzyłem się w brudnej łaźni. Wokół chodzili wspaniali ludzie: siłacze, chłopi dorabiający fuchami, dzieciobójcy, dziewuchy z cedrowymi orzeszkami, ostatki polskich zesłańców, milicjanci, miejscowe oprychy. W muzeum Stalina siłami narymskich twórców amatorów wystawiono Trzy siostry. - Babo Walu, a to zagęszczone mleko... - Prezent od Stalina. - Rozumiem. A skąd ono się bierze? - A kto go tam wie?! Kto nie pamięta niebieskich blaszanych puszek mleka kondensowanego? Można nim było smarować czarny chleb, rozbełtywać w kawie, albo po prostu jeść łyżeczką od herbaty prosto z puszki, jak ciągutkę, a biała pajęczyna mleka pokrywała zewnętrzne ścianki puszki - wtedy do roboty brał się język. Mleko skondensowane było „energizerem" kraju, uzdrowicielem narodu, dziecięcym i żołnierskim szczęściem. Ale czemu w Narymie płynęło lepką rzeką po chodnikach? Skąd? Dokąd? Baba Wala po starczemu zacisnęła usta, milczała, siedząc na piecu; myślałem o tym, że przypadkowość, dobra nowina współczesnego Zachodu, prowadzi do absurdu, a rosyjski fatalizm - do teatru marionetek. Z fatalizmem wyszło tak, jakbym to nie ja żył, a mną ktoś żył; z przypadkowością w ogóle nic się nie udawało. Opowieść o mleku skondensowanym rodziła się w mojej głowie, poszukując cudownego pojednania z rosyjską rzeczywistością. Przyklejając się pożyczonymi butami z kirzy do narymskiego chodnika, ślizgając się na mleku skondensowanym, byłem na granicy narodowego uzdrowienia. Moje wy mleczusie skondensowane... o Wszystko skończyło się tym, że w 1979 roku w szczytowym momencie swojej kariery, oczekując nominacji na wiceministra spraw zagranicznych, w atmosferze wielkiego skandalu ojciec stracił pracę - stanowisko ambasadora pełnomocnego ZSSR przy instytucjach międzynarodowych w Wiedniu, został odwołany do Moskwy, i życie naszego klanu pogrążyło się w mroku. Honorowy obywatel Wiednia, skrzyżowanie międzynarodowego szpiegostwa, nekrofilii, ciastek i muzyki, Sigmund Freud mógł być ze mnie zadowolony: wniosłem osobisty wkład do jego teorii wzajemnych relacji ojców i synów, swoistego prawa całego wieku. Ale jeśli nawet mu zawtórowałem, to mimowolnie i bez sympatii. Byłem ostatnim człowiekiem, który by pasował do roli oponenta ojca .Całe dzieciństwo panicznie bałem się, by nie sprawić rodzicom przykrości (jak by to było możliwe). Teraz, gdy widzę radość syna, ogrywającego mnie w ping-ponga, przypominam sobie jak perwersyjnie starałem się nie ranić uczuć ojca nawet wtedy, gdy jego zdolności znacznie przewyższały moje. Bałem się przypadkowo wygrać z nim w szachy, chociaż grał na poziomie mistrzowskim, a ja i tak pozostałem dyletantem, zaczynałem się niepokoić, kiedy wynik w gemie przypadkowo wynosił 40 : 15 na moją korzyść. Jednak zabójstwo ojca było nieumyślne tylko w tym znaczeniu, w jakim wyklarowało się z krótkowzroczności, rozpieszczenia, mojego lekceważącego stosunku do porządków panujących w kraju, w którym przyszło mi żyć. Innymi słowy, było zgoła predestynowane do mojej życiowej roli. Dokonało się w okrutnym i dotkliwym wymiarze radzieckiego życia, noszącym miano polityki lecz im dalej, tym wyraźniej widzę w nim tylko lokalny przypadek uniwersalnej kolizji, zdolnej rozwinąć się wszędzie, od Afryki Południowej do Japonii i USA. Wszystkiemu, oczywiście, winna literatura. Ojciec czytał tylko gazety i tak zwany biały wywiad - biuletyny informacyjne do użytku wewnętrznego. (To była także moja lektura. Podkradana. Uwielbiałem czytać „tajne" biuletyny wywiadu. Ojciec chował je w gazetach i w szufladach biurka. Mama lubiła przed snem poczytać „L'Express", a szczególnie „Nouvel Observateur", jakby zawierały porcję prawd życiowych na tydzień. A ja chyba byłem najwierniejszym wielbicielem „Time'u" i „Newsweeka" na świecie). Nigdy nie widziałem, żeby ojciec trzymał w ręku powieść, a tym bardziej tom poezji, ale moja mama, tłumaczka Dreisera do rosyjskiego tomu jego dzieł zebranych, dość wcześnie zaszczepiła mi pasję czytania książek Juliusza Ver-ne'a i Jacka Londona. Dorosłem i zostałem pisarzem na tyle niepostrzeżenie dla samego siebie, iż żyjąc z dala od literackich kręgów, przez długi czas uważałem swoją dziecięcą nadmierną wyobraźnię, rojące się w głowie mydlane opery za miarę fantazji każdego człowieka. Nie podejrzewając się o talent, byłem gotów obdarować talentem wszystkich. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy cofać się nie było dokąd, zresztą rodzice, aż do skandalu politycznego, w żaden sposób nie mogli zrozumieć, jak pisarz może się wziąć z niczego, i spoglądali na mnie z narastającą podejrzliwością. W rzeczy samej, pisałem diabli wiedzą co: ani politycznie buntownicze, ani otwarcie dysydenckie - za to zdecydowanie nieprzyzwoite opowiadania, przewracające (jak mi się wydawało) podstawy życia. To bezgranicznie wątpiłem w siebie, to znów widziałem się jako młodego Dostojewskiego. Jak każdy pisarz, chciałem się drukować, ale mój kraj wyraźnie nie był na to gotów. Uzbroiłem się zatem w cierpliwość: opowiadania pisałem „do szuflady”, ale za to zacząłem publikować cieszącą się powodzeniem eseistykę literacką (matka Aksionowa, Eugenia Siemionowna Ginzburg, po moim artykule o Szestowie powiedziała do syna: „Narodził się nowy filozof), więc pomimo ideologicznych wątpliwości, (z trudem, ale jednak) zostałem przyjęty do Związku Pisarzy. Kiedy robiłem coś podejrzanego z punktu widzenia władzy, mama miała gotowe pytani-kalkę: - Po co cl to? Tu działał podświadomy pragmatyzm, określający prawdziwą wartość czynu Mama rnimo wszystko wchłonęła w siebie materializm, umiejętność wyjaśniania zawiłych rzeczy bazowym instynktem korzyści. Ale w rzeczywistości to pytanie było by stosowne wtedy, kiedy postanowiłem wstąpić do Związku. Z czasów radzieckich została mi legitymacja członkowska; czerwone safianowe okładki z przedstawieniem Orderu Lenina, wyróżnienie Związku za zasługi dla partii. Po co zatem wstępować do takiego Związku? Dysydenci (powołując się głównie na autorytet i opinię Nadieżdy Jakowlewny Mandelsztam) uważali, że to hańba kolaboracji. Z punktu widzenia idei, z pewnością mieli rację, jednak Ja raczej odbierałem Związek bezideowo, jak przystawkę do restauracyjnych stosunków w Centralnym Domu Literatury. Dębowa Sala była jeszcze w tym czasie we władzy sześćdziesiętników. Oni byli gospodarzami pisarskiego słodkiego życia, atmosfery bohemy. Nie znałem, genetycznie nie będąc związanym z nimi, tego Związku, który zabijał pisarzy. Oczywiście, niepokoił mnie napis w hollu CDL, białe litery na czerwonym tle: „Pisarz - pomocnik partii”. Ale podobne hasła wisiały w moim kraju, do tego czasu zatarły już swój sens, zo tały breżniewowską sztampą. Jeśli wybierać między dwiema samizdatowskimi kobietami, bardziej podobała mi się pozycja Eugenii Ginzburg, która swego czasu przekonywała Aksionowa: „No, napiszże coś dla nich!” Dysydencka samoizolacja prowadziła raczej do sekciarstwa, niż do wolnej twórczości. Do tego była wymuszona. Wstąpienie do Związku było przejawem mojego infantylizmu, to znaczy nabrania pewności siebie: jeśli jestem w Związku - to znaczy, jestem pisarzem. Bezmyślnie stałem po stronie umiarkowanej większości, uważającej, że Związek przede wszystkim daje możliwość drukowania książek i wyjścia do szerokiego czytelnika, a więc do sławy. A czy pisarz potrzebuje sławy? Mało który pisarz jest w stanie godnie wytrzymać doświadczenie sławy, choć jeszcze mniej niż ci, którzy wytrzymują jej brak. Członkami Związku byli wszyscy znaczący pisarze, włączając przez pewien czas również Sołżenicyna. Członkostwo było listem żelaznym: można publikować i bez niego, ale twarda zasada to zakaz drukowania wypędzonych. Stara sekretarka sekcji krytyki, współczując mej młodości, objęła mnie w tej samej Dębowej Sali: - Cóż, to na zawsze. Miała na myśli status społeczny pisarza: przepustkę do klubowej restauracji, znanej na całą Moskwę dzięki odwiedzającym ją znamienitościom, przekąskom rybnym l kołaczom, oraz delegacje do domu pracy twórczej, szpital branżowy, przydział produktów spożywczych na święta z deficytowym kawiorem włącznie, wyjazdy z odczytami po kraju, a nawet turystykę zagraniczną. Jeśli drogówka zatrzymała za przekroczenie prędkości - wystarczyło pokazać legitymację literacką i puszczali bez mandatu. Takim prestiżem cieszył się pisarz. Władza kupowała ludzi pióra, ale ich liberalny odłam tylko sprawiał wrażenie, że się sprzedaje. Oni woleli Dębową Salę od zebrań ideologicznych l wykorzystywali swój status do pełnowartościowego odżywiania się i tajnego sprzeciwu wobec reżimu. Sekretarka rzuciła na mnie urok. Ustanowiłem rekord najkrótszego członkostwa w ciągu całej historii Związku od 1934 roku. Nie zdążyłem nacieszyć się ani wydaniem książki, ani urokami domu pracy twórczej. Usunięto mnie po siedmiu miesiącach i trzynastu dniach. Za co? Literatura jest zaledwie fantazją! Tak, ale Związek Radziecki to Imperium Słowa i Obrazu. Obcokrajowcy z trudem rozumieją, że zasadnicze życie w moim kraju do dziś, pomimo radykalnych zmian, istnieje w głowie, w uwewnętrznionej samoakceptacji, w obrazowym systemie słowa, a nie w realu, jak to jest przyjęte w każdym normalnym kraju. Język - jedyny argument na korzyść istnienia Rosji. Dla partii życiową koniecznością było posiadanie monopolu na słowo, jak na wódkę. Każdy zamach na monopol postrzegano jako rozhennetyzowanie władzy. Już w grudniu 1977 roku, w wieku trzydziestu lat, przyszła mi do głowy zwariowana myśl, żeby zbudować literacką bombę jądrową. 5 Co dzień przez okno wpadała bezładna muzyka żałobna. Wynajmowaliśmy wtedy z żoną maleńkie, należące do wiedeńskiego kierowcy mojego ojca, mieszkanie w Moskwie, naprzeciw Cmentarza Wagańkowskiego. Na starym cmentarzu już dawno nie dokonywano pochówków, ale zezwalano na „dochowanie” do rodzinnych grobów, zresztą, jak zwykle, „w drodze wyjątku” można było wszystko. Opodal domu mieścił się warsztat trumnisrski. Świeżo lakierowane wieka trumien wystawiano na ulice w celu wyschnięcia. Nasz półtoraroczny syn, siedząc w spacerówce, chwytał rękami wieka. Te, ku niezadowoleniu trumniarzy, przewracały się. Cmentarna atmosfera sprzyjała diabelskim planom: zapragnąłem pochować literaturę radziecką. Po słynnej „buldożerowej wystawie” pod gołym niebem, zakazanej l zmiażdżonej przez buldożery (rok 174), pod naciskiem międzynarodowej opinii publicznej malarze wywalczyli sobie godny pozazdroszczenia cień niezależności: realizm socjalistyczny ustąpił. Przed oczyma miałem przykład artystów moskiewskiej awangardy. W sferze literatury natomiast sprawy dochodziły do absurdu: wystarczyło w wierszu użyć kilka razy słowa „czarny”, i już poetę oskarżano o antypaństwowy pesymizm. Z jedynym liberalnym czasopismem „Nowyj Mir” władze uporały się już pod koniec lat sześćdziesiątych. Czasem udawało mi się przeczytać opowiadania z estrady. Na wieczorze „debiutów twórczych” na placu Puszkina, w moskiewskim Domu Aktora (wiele lat później spłonął), po tańcu młodej baleriny przeczytałem, jąkając się ze wzruszenia, swoje opowiadanie Kurwa nędza o graffiti w szaletach publicznych. Tekst wywołał szok na sali. Młody chuj upaja kobietę. Ale rzecz nie w tematyce. Opowiadanie poszło w świat. Żyło l drżało jak ludzka wątroba pod błoną, obróciło treść, temat, samo siebie w styl, utożsamiło się ze stylem. To było opowiadanie-styl. Więcej nic nie należało udowadniać. Sędziwy aktor, jakby żywcem ze starego kina, krzyknął na cały lokal dobrze ustawionym „mchatowskim” głosem: - To jedno wielkie świństwo! Mimo breżniewowskiego nawrotu do stalinizmu udało mi się na początku lat siedemdziesiątych dwukrotnie ograć cenzurę, publikując w piśmie „Woprosy Litieratury” (po odejściu Twardowskiego z „Nowego Miru” inteligencja szybko dostrzegła te blade płomyki liberalizmu) pierwszą w Rosji rozprawę o markizie de Sade, następnie - o rosyjskim emigracyjnym filozofie egzystencjaliście Lwie Szestowie. Władze były zaniepokojone. Wydział Kultury KC uznał artykuł o Szestowie (czerwona okładka, numer dziesiąty, 1975 rok) za „błąd ideologiczny” czasopisma. Ojciec, po powrocie z Paryża, spróbował zaczepić mnie jako tłumacza przy UNESCO - dyrektor Instytutu Literatury Powszechnej Earabaaz, odmówił mi wydania opinii i zaczął mnie rugować z Instytutu. Co by się ze mną stało, gdybym (nie wiedząc o tym) nie poślizgnął się na Szestowie? Zostałbym w Paryżu, czy wybrałbym z czasem umiarkowanie konformistyczną drogę? Co bym napisał, a może przepuściłbym swój talent w paryskich knajpach? Ale ja już nie miałem wyboru. W odróżnieniu od większości swoich kolegów, inteligencji w ogóle, władzę znałem wcale nie ze słyszenia. Właściwie, byłem synem władzy, formalnie przynależąc do moskiewskiej „złotej młodzieży”. To były dzieci członków Biura Politycznego, współpracowników Breżniewa, ministrów, ambasadorów, dowódców wojskowych. Z reguły ci młodzi ludzie żenili się między sobą, patronowali drużynom hokejowym, mieli wspaniałe mieszkania z jugosłowiańskimi meblami w kuncewskim „Szlacheckim gnieździe”, jeździli do Afryki na safari, pływali na nartach wodnych po rzece Moskwie, organizowali huczne pikniki na rządowych daczach, przeglądali, skradzione z biurek swoich ojców, magazyny porno i posuwali fryzjerki swoich mam, z którymi czasem zdarzało im się nawet żenić w obliczu nagłej konieczności. Mieli konspiracyjne ksywy z fragmentu sztandarowego wówczas nazwiska, w rodzaju Kuzia albo Kapa, tworzące atmosferę tajemniczej elitarności, skrywającej ich pewność siebie, lubieżność i bezmyślność. Kontaktowałem się z nimi rzadko, ale z ciekawością, poprzez nich przenikając w nędzne tajniki władzy, przelotnie spotykając ich ojców, lubiących na swojską modłę „wyciąć numer” na wczasach i obejrzeć zakazane dla szerokiej publiczności amerykańskie filmy akcji. Kogo znałem trochę bliżej? Rodzinę czołowego działacza partyjnego ds. kultury Wasilija Szauro, Białorusina o twarzy pełnej boleści, który zdławił pismo „Nowyj Mir”, ale też długie lata kochał się skrycie w swojej namiętnej czytelniczce, mojej mamie, l nawet w ustronnym miejscu chował jej spinki. Mama bezlitośnie nazywała go „nieokrzesańcem”, ale w domu przyjmowała. Kiedyś, siedząc na kanapie w naszej jadalni, oglądał reprodukcję obrazu Salvadora Dali, ukazującego nagą Galę. - Jak możną pokazywać własną żonę gołą! - oburzył się, zamykając album. Jasne było, że żaden Szauro, czyniący wyraźne aluzje, że gdybym wstąpił do partii, to wziąłby mnie do swojego wydziału zawiadującego kulturą, nie mógł mi pomóc w publikacji opowiadań. Patrząc na niego niewinnym przyjacielskim wzrokiem, myślałem o reakcji władzy na moją „bombę”. Wiedziałem, że z nimi można rozmawiać tylko z pozycji siły, więc starannie szukałem odpowiedniej dźwigni. i znalazłem - to będzie almanach „wzgardzonej literatury”, złożony z utworów zakazanych przez radziecką cenzurę, na zasadzie: „Patrzcie, czego oni nie drukują! Patrzcie, czego boi się władza!”. To była jawna chęć zaprezentowania władzy nago. Słowem „cenzura” określam uogólniony obraz. Do wstępnej cenzury oddawano każdą publikację o nakładzie powyżej dwudziestu egzemplarzy. Ale cenzorzy rzadko nakładali na nią zakaz. Zarzynano ją już w redakcji, zdając sobie sprawę, że przepuszczenie treści nieprawomyślnych oznacza utratę pracy. Redaktorzy patrzyli na człowieka błagalnym wzrokiem: „Chyba nie chcesz pozbawić moich dzieci kromki chleba!”, Władza radziecka umiała sterować ludźmi. W latach siedemdziesiątych władza znajdowała się już w połowicznym rozkładzie, czas stał się mętny, wymagania - nie przejrzyste. Kiedy mając swoje dwadzieścia trzy lata, przyniosłem do redakcji miesięcznika „Woprosy Literatury” (które z miłością nazywano „wopll”) [dosłownie lamenty] rękopis artykułu o markizie de Sade, nikt nie wiedział, kto to taki ten Sade. Tekst został odrzucony. Po roku przyniosłem ten sam tekst, nie zmieniając ani słowa. „Teraz już lepiej” - powiedzieli w redakcji, przyzwyczajając się do Sade’a, i poprosili, żebym napisał artykuł o roli sadyzmu w kulturze burżuazyjnej. Znów po roku przyniosłem ten sam tekst. „No proszę - skinęli głową - teraz się nadaje”. Wstawiłem do eseju cytat z Engelsa, jako emblemat lojalności, nie mający zresztą związku ani z komunizmem, ani z Sade’em - tekst został opublikowany. Nazajutrz rano obudziłem się jako „znany w wąskich kręgach”. Zrozumiałem: jest pole do gry, małe, ale - jest. Mądry tekst na nieznany temat zbijał redakcję z tropu. Z tą myślą napisałem o Szestowie. Później, pod koniec lat osiemdziesiątych, zetknąłem się z zachodnim typem redagowania, nastawionym na zysk, i przekonałem się, że tam nikt nie patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. „Nasi czytelnicy są przekonani o swojej inteligencji - stanowczo powiedział mi kiedyś naczelny najbardziej „kulturalnego” nowojorskiego pisma, odrzucając materiał o Nabokovie. Jeśli oni pana. przeczytają i nic nie zrozumieją, to rozczarują się nie do siebie, ale do gazety i przestaną nas kupować”. o Jako wynalazca „bomby”, widziałem jej ładunek w piorunującej mieszance liberalnych pisarzy i pisarzy-dysydentów. Połączyć w niepodlegającym cenzurze almanachu znanych w całym kraju autorów liberalnych, których władza sprytnie wykorzystywała jako „produkt eksportowy”, na przykład poetę Andrzeja Wozniesienskiego, z dysydentami skreślonymi przez władzę z życia społecznego, l pokazać ich wspólny protest - to oznaczało oskarżenie władzy o świadome niszczenie współczesnej kultury i popchnięcie jej w stronę ustępstw. Błąkając się po niekształtnych alejkach Cmentarza Wagańkowskiego, oglądałem nagrobki, chronione przed żywymi srebrzystymi ploteczkami i przejmując się losem tych, którzy odeszli młodo (czemu jest ich tak wielu?), obmyślałem wstępną listę autorów, rozumiejąc jednocześnie, że sam nie podołam temu przedsięwzięciu. Brakowało mi kontaktów i autorytetu w kręgach literackich. Słowa z przedmowy do „Metropolu” (jak został nazwany almanach), że narodził się z bólu zębów, nie są tylko metaforą. Wiadomo, pisarze mają słabe zęby. Z centrowym „okcydentalistą” ówczesnej literatury, Wasilijem Aksionowem, leczyliśmy zęby w ośrodku stomatologicznym na ulicy Wutieczicza. Posadzono nas na sąsiednich fotelach. Surrealistyczne wnętrze: ogromna sala bez przepierzeń, rozbrzmiewająca zgrzytaniem zębów. Tutaj właśnie, przybrawszy obojętny wyraz twarzy, skusiłem sławnego kolegę moim projektem. - Chodź, wydamy almanach na Zachodzie – odpowiedział Aksionow. - Nie. Wydamy go tutaj - upierałem się. W Heriediełkinie, na zimnym tarasie dawno nieremontowanego domu pracy twórczej, wciągnąłem do układania almanachu „jajogłowego” autora powieści Puszkmsky Dom Andrieja Bitowa. Przyjaźniliśmy się. Uważał mnie za Łomonosowa na opak. Jako trzeciego wciągnąłem mojego rówieśnika, Sybiraka Jewgienija Popowa. Jego prozatorski debiut w miesięczniku „Nowyj Mir” w 1976 roku zwrócił na siebie uwagę. Poznaliśmy się z Popowem w tymże roku w Pieriedlełkinie na naradzie młodych prozaików i zaprzyjaźniliśmy, z pewnością dlatego, że nie jesteśmy do siebie podobni. Kiedy w wagańkowskim mieszkaniu powiedziałem mu o idei almanachu. Popow, nic nie mówiąc, objął mnie niemalże ewangelicznie. Następnie, już dzięki rekomendacji Aksionowa, przyłączył się do nas obchoski Faulkner, znany powszechnie w Rosji Fazil Iskander. To było jądro spisku, mocna załoga; i sprawa ruszyła. W ciągu 1978 roku zebraliśmy „solidny” tom: ponad dwudziestu autorów czterech pokoleń, żadnej przypadkowości: każdy, od poety Siemiona Łapkina, którego dostrzegł jeszcze Gorki, do młodego leningradzkiego prozaika Piotra Kożewnikowa, był na swój sposób utalentowany. „Metropol” nie stał się manifestem jakiejkolwiek szkoły (jak to zwykle bywało z literackimi almanachami w Rosji); spontanicznie rozwinęliśmy ideę pluralizmu estetycznego. To było więcej, niż nowinka estetyczna, to była zapowiedź przyszłości. W „metropolickich” utworach powstał odtabuizowany obraz Rosji, z jej religijnymi poszukiwaniami, seksualnymi katastrofami, pijackimi burdami, szalonym humorem, waśniami narodowymi, różnorodnym potencjałem intelektualnym, zakurzoną jak koło mentalnością, najnowszą art risque oraz tradycyjną rygorystyczną estetyką. To był kształtujący się moduł Rosji, intensywnie dążącej do samopoznania. Majętni llberałowle-automaniacy palili na naszych konspiracyjnych zebraniach trudno dostępne w owych czasach amerykańskie papierosy; biedni dysydenci kurzyli cuchnące ruskie pety. Wybuchały dyskusje. Zjadliwe spory toczyły między sobą poetki: bożyszcze młodzieży, pogromczyni stadionów Bella Achmadulina i nader kameralna - Inna Lisnianska. Nie wszystkich zaangażowaliśmy do współpracy (na przykład pominęliśmy umizgającego się wówczas do władz Jewtuszenkę). Niektórzy wycofali rękopisy. Powieściopisarz Jurij Trifonow tłumaczył, że łatwiej mu walczyć z cenzurą własnymi książkami, poeta Bułat Okudżawa - że jest jedynym wśród nas członkiem partii. Ludmiła Pietruszewska również się nie zdecydowała. Dzwonił do drzwi (parter, na lewo od windy, mieszkanie świętej pamięci Eugenii Siemionowny Ginzburg - sztab konspiracji) najpopularniejszy w kraju autor „Metropolu” Włodzimierz Wysocki (z lotu ptaka: radziecki odpowiednik Boba Dylana). Na pytanie: „Kto tam?” - reagował: - Czy tutaj drukuje się fałszywe banknoty? Ilość znakomitości wzrastała. Wysocki napisał zabawną piosenkę o „Metropolu” i jego „konspiratorach”. Kiedyś postawił nogę na krześle, z uśmiechem wspominając nowo narodzone słowa, zaśpiewał z nami przy akompaniamencie gitary (tekst piosenki się nie zachował). Śmialiśmy się, rozumiejąc, że za naszą robotę dostaniemy w skórę, ale że władze całkiem się rozbestwią, tego nie przypuszczaliśmy. „Metropol” miał sporo niewidzialnych pomocników. Przepisywali na maszynie wybrane teksty, robili korektę. Trzeba było nakleić na brystol dwanaście tysięcy stron maszynopisu. Nakład był symboliczny - dwanaście egzemplarzy, w rezultacie wyczytanych do dziur, co stwierdzam na przykładzie własnego egzemplarza. Gdzie się podziało te dwanaście literackich krzeseł? - pytanie dla literackiej archeologii. Jak wyglądał „Metropoi” w pierwszym wydaniu? Na każdej kartce brystolu - po cztery strony maszynopisu. Makietę opracował Dawid Borowskl z Teatru na Tagance. Przypominała zielonkawą płytę nagrobną. Drugi scenograf teatralny, Borys Messerer opracował frontispis l znak firmowy - staromodny gramofon z „pluralistycznymi” tubami. Początkowo chcieliśmy nakleić fotografie autorów. Gorensztejn zawczasu przyniósł dwie: en face l z profilu. Ale w końcu zauważyliśmy, że przy kartkowaniu tomu zdjęcia szybko się odklejają, więc zrezygnowaliśmy z pomysłu. Zebraliśmy almanach w postaci księgi rękopisów i mieliśmy zamiar oficjalnie przekazać go władzom do wydania drukiem w ZSRR i za granicą. Patrz w przedmowie: „Może być wydany drukiem tylko w zaprezentowanej postaci. Nie zezwala się na żadne uzupełnienia i skróty”. Ta klauzula szczególnie rozwścieczyła naszych oponentów. Później oskarżano nas, że zamyśliliśmy „Metropol”, aby go nielegalnie opublikować na Zachodzie. W istocie to nieprawda. Potajemnie umówiliśmy się ze znajomymi francuskimi i amerykańskimi dyplomatami na wywóz almanachu za granicę, lecz nie w celu publikacji, tylko ukrycia go; w tym przypadku okazaliśmy się przewidujący. „Francuski” egzemplarz który przekazałem z bagażnika mojego zielonego żigull do bagażnika renaulta w zaułku koło Nowego Arbatu, wywiózł do Paryża milkliwy znawca prawosławia, Yves Hamant, attache ambasady francuskiej, zabierając go ze sobą na lotnisko Szeremietiewo w płóciennej torbie z długimi uszami. „Amerykański” egzemplarz przekazaliśmy attache kulturalnemu ambasady USA w Moskwie Rayowi Bensonowl, mojemu przyszłemu przyjacielowi, mieszkającemu obecnie, po przejściu na emeryturę, w Middlebury, w stanie Vermont. Akt „bezprawnego”, jeśli nie „przestępczego” (z punktu widzenia radzieckiego prawa) przekazania egzemplarza almanachu Rayowi dokonał się w jeden z najzimniejszych dni styczniowych w historii Rosji. Termometr wskazywał minus 40 stopni Celsjusza. Moskiewskie ulice były puste - większość samochodów zamarzła. Raywnet pojął znaczenie „bomby”. Uśmiechnął się chytrze, wesoło pociągnął przemarzniętym nosem i po obiedzie, wziąwszy ją pod pachę, wyniósł z daczy Aksionowa w Krasnej Pachrze, brnąc przez grubą warstwę śniegu do swojego służbowego samochodu. Następnego dnia w tajnym gabinecie ambasady USA zameldował o wszystkim ambasadorowi, ten zaś, bez słowa, pstryknął palcami - w porządku! Almanach odleciał do Waszyngtonu z pocztą dyplomatyczną. o Umyśliliśmy tak: organizujemy wernisaż „Metropolu”, zapoznajemy z nim publiczność. W tym celu wynajęliśmy kawiarnię „Ritm” przy tym samym placu Miusskim, gdzie przed wojną uczyli się moi rodzice i gdzie wzięli ślub. Na swoje święto, uzgodniwszy dość ekscentryczny poczęstunek (kanapki z czerwonym kawiorem i szampan), zaprosiliśmy ze trzysta osób: radzieckich i zachodnich dziennikarzy, reżyserów, aktorów, piosenkarzy, kosmonautów, zachodnich dyplomatów. Jak na radzieckie czasy, była to ogromna „prowokacja”. Dalej już potoczyła się historia rodem z kryminału. KGB zareagowało na modłę wojskową: agenci otoczyli dzielnicę, zajęli pozycje w budkach telefonicznych, kawiarnię z pomocą lekarzy sanepidu zamknęli i opieczętowali, posługując się fikcyjną argumentacją, że wykryto tam karaluchy, na drzwiach zawisła tabliczka „Dezynsekcja”, a nas zaczęli ciągać na przesłuchania do Związku Pisarzy, gdzie wcześniej oddaliśmy jeden egzemplarz, żeby się z nim zapoznano. Dzwonek do mojego mieszkania na Prospekcie Leninowskim. Umyślny z listem. Proszę potwierdzić odbiór. Wezwanie: należy się stawić... w przypadku niestawienia się... 20 stycznia 1979 roku odbyło się nadzwyczajne posiedzenie zarządu wraz z komitetem partii, na które wezwano pięciu autorów. Wszystko było zawczasu wyreżyserowane. Działacze jeden za drugim wstawali i oburzali się, straszyli. Ktoś nawet zapłakał z nienawiści. Około pięćdziesięciu prawowiernych radzieckich pisarzy, którzy po kolei czytali almanach, zamknąwszy się na klucz w pokoju Centralnego Domu Literatury (przeczytawszy, wychodzili i kręcili głowami), wykrzyczało nam prosto w twarz, że jesteśmy poplecznikami służb specjalnych, „literackimi własowcami”, których należy postawić ni to pod ścianą, ni to przed obliczem narodu. Wszystko było tak ohydne, tak podłe, że nie pozostawało nam nic innego, jak zachowywać się „bohatersko”. Siedząc wzdłuż ściany w ogromnym czerwonym pokoju z elementami neogotyku początku XX wieku, gdzie kiedyś zasiadała moskiewska masoneria, wyglądaliśmy jak żywy obraz w stylu antysocjalistycznego realizmu, namalowany farbami olejnymi, grubymi, rozwichrzonymi pociągnięciami pędzla. Dziwne, że jeszcze się nie znalazł nowy Riepin, żeby go rzeczywiście na malować. Albo może Riepin plus Salvadore Dali. Dwadzieścia pięć lat po tym wieczorze zamykam oczy i widzę, jak jesienne muchy siadają nam na twarzach, gdzieś w ostatnich rzędach ciemnieją partyjni instruktorzy miejskiego komitetu partii, niewyraźnie migoczą wysłannicy KGB. Z konsternacją wytrzeszczając oczy, Iskander powiedział, że we własnym kraju żyjemy jak pod okupacją. Widzę od razu wagon moskiewskiego metra, w którym Popow, ku zdumieniu wieczornych pasażerów, odrywa guziki ze swojej białej koszuli i na dowód miłości do jakiejś przypadkowej Amerykanki, która się do nas przyczepiła, połyka jeden za drugim, jak tabletki. Ale tego dnia Popow nie połykał swoich guzików. Na niego, syberyjskiego chuligana z wiecznie podbitymi oczami, szczególnie rozzłościli się za to, że protokołował prokuratorskie wystąpienia pisarzy. Aksionow nazwał Związek Pisarzy przedszkolem pod specjalnym nadzorem. Długowłosy, z pociągłą, przezroczystą twarzą (jak z obrazów Niestlerowa), obwieściłem, że nasz almanach to wyłom. - Wyłom na Zachód! - wykrzyknął ktoś ze złością. Bułat Okudżawa, który znalazł się na tym zebraniu, ale nie wiadomo, po czyjej strome, milczał (obraziliśmy się na niego). Wyszedłem na korytarz na papierosa - odprowadzano mnie zdziwionymi spojrzeniami, jakbym samowolnie wyszedł z przesłuchania - i natknąłem się na legendarną osobistość, oberkonformistę czasów stalinowskich, łysego poetę Gribaczowa. - Cokolwiek byście, chłopcy, powiedzieli - rzekł, dosłownie jakby powstał z grobu - i tak z wami kaput. - Uprzedzam was - oświadczył na zakończenie przewodniczący zebrania z plebejską, silnie spoconą fizjonomią, Fieliks Kuzniecow, były liberalny krytyk lat sześćdziesiątych, główny kat „Metropolu” - jeśli almanach ukaże się na Zachodzie, żadnych wyrazów skruchy od was nie przyjmiemy! - Opublikujcie tutaj! - upieraliśmy się. o Gdybym nawet trafił na Drugą Stronę Lustra, z pewnością bym się mniej zdziwił: wpadłem w sam środek awantury, znalazłem się w epicentrum uwagi: szaleńczo pożądali mnie jedni (tajemniczy zachodni dziennikarze zmaterializowali się, zamienili w wysokich amerykańskich chłopaków, we francuskich intelektualistów w rodzaju Daniela Vemeta) i nienawidzili Inni. Rozrywali mnie, częstowali, pogardzali, rwali na strzępy. W owym czasie bardzo się zbliżyliśmy z Popowem, chodziliśmy jak papużki nierozłączki. Na wszelkie sposoby próbowano nas wszystkich poróżnić. Mówiono, że nasze drogi z Aksionowem się rozchodzą - on ma na Zachodzie milion! W jakiej walucie? Pojawiły się antysemickie dowcipy o Lipkinie: Lipkin - Wipkin. Znane agentki kontrwywiadu literackiego Tatiana Kudriawcewa (chodziła z moją mamą do szkoły l nawet się przyjaźniły) i Tamara Motylowa niepokoiły się w druku o naszą „ideologiczną wyrazistość”. „Metropol to śmietnik, a nie literatura! - pisał organ pisarzy moskiewskich. - Pornografia ducha!” Rosyjska emigracja literacka również się popisała, posądzając nas o współpracę z KGB. Zachodnie stacje radiowe poprzez wycie i jęki zagłuszania donosiły o moich własnych tekstach, wydrukowanych w „Metropolu”. Czułem się jak żółw przewrócony na pancerz i machający łapami. A tu jeszcze przyszedł nieoczekiwany cios z Ameryki. Carl Proffer, właściciel wydawnictwa „Ardis” w Ann Arbor, w stanie Michigan, przyjaciel wielu z nas, wydawca niepodlegającej cenzurze literatury rosyjskiej, któremu wysłano almanach, z własnej inicjatywy obwieścił w „Głosie Ameryki”, że ma w rękach „Metropol” i zamierza go wydać. Carl i Ellendea - to był cudowny film o miłości, pieniądzach, sławie, amerykańskim akcencie w literaturze rosyjskiej. Dzięki ich staraniom wydano setki rosyjskich książek. Popsułem stosunki z Carlem z powodów osobistych (Ellendea w futrze, czerwone usta, perfumy, zazdrość) w czasie pobytu zespołu „Ardlsu” w Moskwie (wtedy ich jeszcze wpuszczano) i na zawsze pozostałem za burtą wydawnictwa - ale tej nocy przyszedł czas, by wyjść poza sprawy osobiste. Całkowicie zaskoczeni popędziliśmy z Popowem, tonąc w śniegu, do mieszkania Aksionowa, telefonować do Carla, ale kto mógł się wtedy dodzwonić do Stanów! - No i co to da? Za późno! - Aksionow ze znużeniem wzruszył ramionami, spojrzał na nas i odłożył słuchawkę. Po tym nie było już dokąd się wycofywać. W ślad za rosyjską publikacją w „Ardisie”, almanach ukazał się po angielsku w wydawnictwie „Norton” l po francusku w „Gallimardzie”. o Jakkolwiek pogardzałem władzą radziecką, mój konflikt z nią przed „Metropolem” nosił raczej teoretyczny charakter. Teraz poczułem chłodek Gułagu: bezczelnie podsłuchiwano moje rozmowy telefoniczne i nagrywano je (najwyraźniej, kiedy podsłuchiwacze szli do toalety, magnetofon na pewien czas w ogóle był wyłączany), wzywano do „organów” moich przyjaciół i przyjaciółki (włączając protagonistkę Rosyjskiej piękności), odradzano im przyjaźń ze mną, strasząc „nieprzyjemnościami”, zakradano się nocą l obszukiwano mój samochód - rano znajdowałem go z otwartymi drzwiczkami. Rozpowszechniano fantastyczne słuchy: „Aksionow i Jerofiejew to homoseksualiści, postanowili wydać Metropol, by wypróbować siłę swojej męskiej przyjaźni”. Czterech tajniaków cały rok mnie szpiclowało. Mój nieudolny „kurator” KGB, Borys Iwanowicz, po tym jak przegapił „Metropol”, stracił posadę (spotkaliśmy się przypadkowo w czasach Gorbaczowa, przyznał się). - Wiktor Władimirowicz? Pan pozwoli z nami. Jak w filmie. Tymi banalnymi słowy agenci KGB rozpoczęli akcję „uprowadzenia” mojej osoby: w biały dzień z podwórza Instytutu Literatury Powszechnej, gdzie wtedy pracowałem. Dwaj mężczyźni w czarnych garniturach pod krawatami, zaskakująco szybko l zwinnie wepchnęli mnie do wołgi z milczącym szoferem, w całkowitym milczeniu ruszyliśmy na Sadowe Kolco i w całkowitym milczeniu pojechaliśmy w stronę Smoleńskiej. Odstawili mnie do wysokiego hotelu „Belgrad” (obecnie - „Swiss Diamond”). Ostatnie piętro, korytarz, numerowa z prze strachem odprowadza mnie wzrokiem. Wprowadzili mnie do jakiegoś specjalnego (najwyraźniej ich resortowego) pokoju, zamknęli na długo. Siedziałem na wąskim, jednoosobowym łóżku, wlepiając wzrok w obraz, wiszący naprzeciw, nad drugim łóżkiem. Na obrazie, figlarnie, pod turystę, była przedstawiona słynna cerkiew pod Suzdalem. Domyślając się, co mnie czeka, szybko wstałem i spojrzałem przez okno: jeśli mnie wyrzucą, długo będę spadać... Wziąłem słuchawkę telefonu w kolorze kości słoniowej, podniosłem do ucha. Słuchawka głucho milczała. A może podrzucą dolary? Uduszą jakimś gazem? W zamku poruszył się klucz. Otwarto drzwi. Weszli cl sami dwaj mężczyźni. Usiedli na sąsiednim łóżku. Tylko mnie nastraszyli: ostro ze mną porozmawiali, proponując, by po dobroci oddać im rękopisy, bez rewizji: chcieli „zapoznać się bliżej z twórczością”, straszyli wszczęciem postępowania karnego „za pornografię”. o Przypadek i prawidłowość: ich rytm w życiu. Proust - wszystko jest wynikiem przypadku, nawet uczucia. Co przekształca się w prawidłowość? Według Prousta/Sartre’a/Kundery, a wśród Rosjan Bunina - tylko sztuka. Utrwalenie wyobraźni. Kiedy życie staje się losem? Patrz niżej. Kto wybrał mnie, wskazał na mnie palcem, powiedział, że powinienem pojawić się w Rosji, żeby otworzyć jej serce? Co?! A może to wszystko jest przypadkiem? Co - wszystko? W czym, właściwie, kryje się moja misja? Misja? Co by się ze mną stało, gdyby mnie wypędzono tak jak Sołżenicyna? Nie wiem. Czemu mi pozwolono pozostać w Moskwie? Nie wiem. Czy stanąłem na wysokości zadania? Nie. Nie przesrałem swojej roli? Przesrałeś. Za co zostałem ukarany brakiem miłości? Przypuszczenie: za metafizyczną zuchwałość. Jak znaleźć rytm przypadkowości - nieuchronności? Nie wiem. Podejrzewano mnie - z racji mojego wątpliwego pochodzenia - o podłość, donosicielstwo. Witia Kisielow, z którym jeździłem do Narymu, w czasach Gorbaczowa ze zdziwieniem wyczytał w archiwach KGB, że byłem ich prawdziwym wrogiem. Nawet dziwne, ale zostałem rycerzem bez trwogi i skazy. Co prawda, potem miałem sny „pojednania”. Ale nic poza tym. Zresztą, przecież „oni” nie wyciągnęli ręki. Wpadłem do kanału na osiem lat. Było w nim cicho: żadnych wywiadów, żadnej telewizji. Siedziałem i pisałem - sytuacja prawie komfortowa (z czasem zmącona wszelkim glomourem). Teraz myślę sobie: a gdybym tak w końcu się ocknął, zrozumiał, że wpadłem na zawsze i poprosił o łaskę? Mieli w zapasie wieczność, a ja - tylko jedno życie, ale, o ironio, historia pokazała, że wszystko było odwrotnie. o O rzeczywistych planach KGB w stosunku do mnie dowiedziałem się dużo później, w Nepalu. W połowie lat dziewięćdziesiątych przyjechałem do Katmandu. Borys Griebienszczikow postanowił wprowadzić mnie w tajemnice Wschodu i buddyzmu. Było w tym półkłamstwo, ale podróż okazała się objawieniem. Griebienszczikow znał ambasadora, poszedł do niego na kolację l chciał zabrać też mnie - ale ambasador mnie nie zaprosił. Nazajutrz ( Griebienszczikow powiedział, że ambasador chce ze mną zjeść kolację tete-a-tete. Zdziwiłem się, ale co mi tam. O umówionej godzinie przed hotelem czekał gigantyczny czerwony jeep ambasadora z rosyjską flagą. Dobroduszny kierowca (później okazał się zaciekłym komunistą, fanatykiem restauracji) usłużnie otworzył mi drzwi i zawiózł do rezydencji przy dźwiękach nowych rosyjskich hitów. Wjechaliśmy do niewielkiego tropikalnego ogrodu. Ambasador stal przed drzwiami willi, w jasnym garniturze i pod krawatem, witał mnie prawie na baczność, podług nienależnej mi rangi, jak gościa honorowego. Szybko zostaliśmy sami. Do kolacji wypiliśmy hektolitr wódki, dawno już przeszliśmy na „ty”. Siedziałem, nie rozumiejąc, do czego zmierza. Wschód - Zachód - Wschód - obracała się rozmowa, ale nie w tym rzecz. Wstało słońce. Przy dzikich krzykach papug A.K. przyznał się, że nie śmiał... - Co? Zamilkł i milczał dość długo. Już nawet pomyślałem, że za bardzo się upił i zasnął. Ale zaczął opowiadać, wykrzywiając w uśmiechu swoją mądrą twarz słynnego znawcy Wschodu. Pracował w sekretariacie Gromyki na łączach MSZ - KGB. Pomysł należał do Andropowa. Papier przekazano przez kuriera na nazwisko ministra spraw zagranicznych. A.K. przejrzał go: jak opowiadał, KGB opracowało plan deportowania mnie z kraju, jako inicjatora almanachu (za przykładem Sołżenicyna): posadzić na noc do więzienia w Lefbrtowie, a nazajutrz wysłać samolotem na Zachód. Gromyko, długo się nie zastanawiając, machnął podpis - papier wrócił z powrotem do KGB (widocznie do podpisu dla pozostałych członków Biura Politycznego, następnie do Breżniewa i - do wykonania). - No to po maluchu! Wypiliśmy, a ja ostatecznie wytrzeźwiałem. Mieszkaliśmy z A.K. w tej samej MSZ-wskiej kamienicy przy Prospekcie Lenina. Nie znałem go. Spotykał mnie w bramie, wracając z pracy. Pomimo mojej antyradzieckiej działalności, o której wiedziała cała kamienica, wyglądałem łagodnie. Spacerowałem z synem, który w tym czasie stał się takim samym zajadłym rowerzystą na trzech kółkach, jak ja w jego wieku. Tego wieczoru A.K. już wiedział, co miało się stać ze mną w najbliższych dniach. Właśnie wracał z pracy, kiedy zawołałem do niego pod windą; - Proszę poczekać! Rowerek w jednej ręce. Olega trzymam drugą. Wygląd dość dziwaczny. - Dziękuję. Ja na siódme. Wiedział. Winda ruszyła do góry. A.K. z przerażeniem myślał: trzeba powiedzieć. Żeby chłopak nie zrobił czegoś głupiego, nie stawiał im oporu. A jeśli ma broń? Wszystko będzie bezboleśnie i krótko - tylko jedna noc. Dalej - samolot, zdejmą kajdanki, podadzą śniadanie, Frankfurt, wolność, nowe życie. Bo jeszcze wyskoczy przez okno? Różne rzeczy mogą się zdarzyć po aresztowaniu. Winda zatrzymała się na siódmym piętrze. - Do widzenia - uprzejmie uśmiechnąłem się i pociągnąłem za sobą Olega. Rower zaklinował się w drzwiach. Pociągnąłem go ku sobie. - Cholera! A.K. kiwnął głową. Wyszedłem. - Przepraszam. - Nic nie szkodzi. Za oknem wrzeszczały papugi. Małpy biegały po balustradach balkonu. - Nie wyobrażasz sobie, jak się męczyłem... Widziałem cię i w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, dlaczego wciąż jesteś tutaj, dlaczego cię nie deportują... - Sasza, napijmy się - powiedziałem, czując, że się zalałem w trupa. o Jako zdrajcy własnej klasy, w KGB nadano mi zaocznie ksywę Woland - no cóż, ślę im podziękowania w trybie wstecznym. Oczywiście, moje ówczesne problemy są niczym w porównaniu z mękami, przez jakie przeszli Anatolij Marczenko czy Sacharow. Nie bito mnie w łagrach, ani nie karmiono siłą w czasie głodówki. Jednakże istotę społeczeństwa, w którym wtedy żyłem, moralną tkankę ludzi, podłość i tchórzliwość jednych oraz szlachetność drugich zrozumiałem w owym „metropolickim” roku tak, że i pół życia by nie starczyło. „Nie chcę nawet mówić o opowiadaniach, na przykład, Jerofiejewa - pisał w gazecie dość liberalny pisarz Grigorij Bakłanow, który w przyszłości został przyjacielem pierestrojki - które w ogóle nie mają nic wspólnego z literaturą”. Czyżby ogólnie szanowany pisarz nie rozumiał, że podobne wypowiedzi pociągną za sobą stanowcze decyzje natury organizacyjnej? Prawie wszyscy autorzy „Metropolu” padli ofiarą represji: konfiskowano książki (a tych, które już wyszły, nie udostępniano w bibliotekach), odwoływano spektakle, zwalniano z pracy. Moje akta osobowe pracownika Instytutu Literatury Powszechnej Akademii Nauk najpierw aresztowało KGB (przerażenie na twarzy kadrowej z loczkami), potem mnie też wyrzucili. Nie na długo; wkrótce przywrócili mnie do pracy. Najwyraźniej uznali, że lepiej nie zmieniać mnie w pasożyta. Ktoś szepnął na ulicy: „Przyjdź do Instytutu”, przyszedłem, zostałem zdegradowany, otrzymałem zakaz zajmowania się literaturą francuską, koledzy spoglądali na mnie z daleka, niektórzy kłaniali się ze współczuciem, nawet rozmawiali - zostałem odesłany najpierw do kancelarii, a potem na specyficzną zsyłkę - przydzielono mi dział literatury kanadyjskiej. Jakiś czas po pogromie „Metropolu” wezwał mnie do siebie dyrektor Instytutu Literatury Powszechnej. Ponuro rzekł, że spotyka mnie honor uczestnictwa w procesie przygotowania wielotomowej historii literatury powszechnej. Zostanę autorem rozdziałów kanadyjskich. „Proszę to potraktować poważnie”. Podziękowałem i wyszedłem. Musiałem zaczynać od zera. Poszedłem do Biblioteki Literatury Obcej. A tam - pustki. Zamierzałem pójść do ambasady kanadyjskiej, ale uprzedzono mnie, żebym tego nie robił. Czas uciekał. Rozumiałem, że jeśli nie oddam w terminie rozdziału o początkach literatury kanadyjskiej, znowu zostanę usunięty z Instytutu, ale tym razem za sprawy służbowe, za niedopełnienie obowiązków. Do omówienia mojej pracy w zakładzie pozostawały dwa tygodnie - a ja nic nie miałem. Znów poszedłem do biblioteki. Wziąłem kanadyjską encyklopedię. O literaturze były tam tylko strzępy informacji: wymienione nazwiska z datami urodzin i śmierci. W rozpaczy przepisałem wszystko do zeszytu. Nie powstawał z tego żaden obraz. Przyszedłem do domu i przyznałem się do porażki. Potem wziąłem maszynę do pisania (już nie Erykę) l zacząłem pisać, „konfabulować” biografie kanadyjskich pisarzy. Ich polemiki twórcze, zjadliwe recenzje krytyczne, spory religijne, walkę o ustanowienie literatury narodowej, a co najważniejsze, fabuły powieści. Wymyślałem je, jedne po drugich, tworzyłem charaktery bohaterów. Fabuły w zakamuflowanej formie nawiązywały do historii z „Metropolem”, przeplatanej intrygami miłosnymi. Powieliłem swoją pracę naukową w czterech egzemplarzach, rozdałem rękopis uczonym kolegom do opinii i czekałem na omówienie. Zaproszono nań jedynego specjalistę od literatury kanadyjskiej w ZSRR, pewną uniwersytecką damę. Na dyskusji czekała mnie niespodzianka. Koledzy filolodzy obwieścili mi, że muszą przyznać, iż nie oczekiwali po kanadyjskiej literaturze takiej barwności, wyrazistości, różnorodności. Dama potwierdziła moje kompetencje, dając kilka cennych uwag. To mi pozwoliło wymyślić całą literaturę kanadyjską od początku do końca. Ani słowa prawdy. Wydrukowano ją w tomie akademickim. Poczułem się jak Stalin kanadyjskiej literatury, który stworzył historycznoliteracką fikcję. W sumie zaczęło mnie to pociągać. To był mój odwet - na kim? na czym? Chyba najbardziej na samym literaturoznawstwie. Historia każdej literatury - to fikcja, bo literatura, jeśli w ogóle można o niej mówić jak o przedmiocie, istnieje poza ramami nie tylko historii, ale i prawdopodobieństwa. W 1994 roku w Toronto, na festiwalu pisarzy, w wypchanym po brzegi teatrze (tego wieczora występował Brodski), publicznie przyznałem się do winy przed Kanadyjczykami. Kanadyjczycy zawyli z radości, żądając szczegółów. Szczerze przyznałem się, że już nic nie pamiętam: nie tylko fikcji, ale i rzeczywistych nazwisk. Ta amnezja wydała mi się ukoronowaniem mistyfikacji. Jednak najbardziej ucierpiał przez „Metropol” mój ojciec. Późnym styczniowym wieczorem w ich rezydencji w Wiedniu, gdy swym zwyczajem mama czytała, półleżąc w łóżku przed snem, do sypialni wszedł ojciec, podał jej świeży numer francuskiej gazety „Le Monde” i rzekł ochryple: - Przeczytaj. Jest tu coś, co cię zainteresuje. Przeczytała i zdrętwiała. Moskiewski korespondent gazety Daniel Vemet informował o zataczającym coraz szersze kręgi skandalu z „Metropolem”: La suite depend de I’Union des ecrwains - kończył się artykuł. - Passera-t-e elle i’eponge sur une petite incartade, ou choisira-t-elle le scandale en prenant les sancttons contre des ecriuatns dont le seul tort est de uouloir publier ce qu’ils ecrwent?. [Dalszy ciąg zależy od Związku Pisarzy. Wybaczy ten niewielki wybryk, czy wybierze drogę skandalu, poddając sankcjom pisarzy, których jedyną winą jest to, że chcą publikować swoje utwory (przyp. aut.).] - Odwołają nas? - mama podniosła wzrok na ojca, który przysiadł na brzegu łóżka. - Wszystko możliwe - ojciec pokiwał głową. - Ale lepiej, żebyś tutaj poddała się operacji. Lekarze podejrzewali u mamy raka piersi. „Ja tu dla was i władza radziecka, l towarzysz Stalin” - powiedział kiedyś pewien radziecki ambasador swoim podwładnym i to właśnie stało się symbolem radzieckiej dyplomacji. Czy widziałem ojca jako znienawidzonego „towarzysza Stalina”? Czy zamyśliłem „Metropol” po to, żeby przy pomocy skandalu na cały świat dokrzyczeć się do niego, wyjaśnić mu jego polityczny błąd, wyjaśnić, że nie ma prawa - przy całym swym ambasadorskim szyku, wielkopańskim zadęciu i tej zależności, w jakiej znajdowali się jego liczni współpracownicy, szoferzy, czeladź - widzieć we mnie jakiegoś przypadkowego „pismaka”? Czy tak, jak w czasie wielkiej awantury domowej w ruch idą kałamarze, wazy i serwisy, rzucałem w niego moimi utalentowanymi, znanymi na całym świecie, przyjaciółmi, własnym intelektualnym bagażem, w końcu tekstami swoich opowiadań, których inaczej ojciec nigdy by nie przeczytał? Wszystko to pozostaje poza granicą świadomości, jednakże moja „bomba” wybuchła w jego dłoniach. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej nim Ray Benson zabrał egzemplarz almanachu, rodzice spędzili w Moskwie święta. Witaliśmy Nowy Rok ostrygami i francuskim szampanem. Było wesoło, nie rozmawialiśmy o polityce (to mogłoby zaniepokoić rodziców). Mama przemilczała, że lekarze podejrzewają u niej raka piersi. Nic nie wspominałem o swojej działalności konspiracyjnej. Wiedziałem, że rodzice jej nie pochwalą; z drugiej strony naiwnie liczyłem na zwycięstwo. Teraz, gdy już opublikowano tajne dokumenty KGB o „Metropolu” oraz wspomnienia naszych przeciwników, widać, że zdania były podzielone, że znaleźli się tacy (ówczesny naczelnik piątego wydziału KGB ZSRR, Bobków, wspomnienia z 1995 roku: „Prosiliśmy, żeby nie rozpalać emocji i wydać ten tom” - czy można mu wierzyć?), którzy chcieli publikacji „Metropolu” w Związku Radzieckim, czyli - faktycznie cofnięcia monopolu na realizm socjalistyczny. Całkiem możliwe, że brakowało nam do zwycięstwa jeszcze dwóch-trzech głośnych nazwisk (wspomnianego już Okudżawy i Trifonowa). Ale, jak mi się wtedy wydawało, były szanse - tylko ja nie chciałem wciągać do tej historii moich rodziców. Wciągnęła ich druga strona. KGB słusznie wnioskował, że ojciec - to mój słaby punkt, więc uderzył w niego. o Ostatni raz w swoim życiu witałem ojca zgodnie z ceremoniałem radzieckiego VIP-a. Przysłana z MSZ-u czarna limuzyna odwiozła mnie na międzynarodowy port lotniczy Szeremietiewo. Ostatni raz, podnosząc szlaban przy przejeździe na pasy startowe, żołnierz zasalutował mi po prostu dlatego, że jestem. Samochód podjechał do biało-niebieskiego samolotu liniowego Aerofłotu „TU-154”, który przybył z Wiednia. Wszedłem po schodkach, przeszedłem do klasy pierwszej z karakułową czapką dla ojca w dłoni - zima tego roku była naprawdę niesamowicie mroźna. Pachnący koniakiem ojciec pocałował mnie, włożył czapkę i schodząc po schodkach, powiedział: - Tym razem przyleciałem z twojego powodu. i wtedy, nie dopuszczając mnie do głosu, wypowiedział pierwszy raz w życiu konspiracyjną frazę, skierowaną nie przeciwko Zachodowi, ale przeciw swoim: - Nic nie mów o sprawie w samochodzie. Przy szoferaku. Na tydzień przed przylotem ojca przyjaciółka rodziców Galina Fiodorowna wpadła do mnie i zapytała ze zbyt żywym zainteresowaniem: - Nie odwołają Wołodii? Galina Fiodorowna gwałtownie zmieniła swoje życie. Porzuciła kagebistę Łodika i wyszła za mąż za pisarza Bałtiera, zaczęła obracać się w liberalnych kręgach literackich, kontaktować się ze znakomitościami, w ogóle zrobiła się z niej dekabrystka. Wszystko pięknie, ale paradoks polega na tym, że kagebista był zawsze liberalny w stosunku do żony, a liberalny pisarz zachowywał się wobec niej jak zazdrosny dyktator i od czasu do czasu bił. Ale Galina Fiodorowna po męsku znosiła domowy terror, mając możliwość posłuchania u siebie w domu śpiewu Okudżawy i wywrotowych satyr Wojnowicza. Być może kobiety, dzięki swojej intuicji, lepiej czuły, w jakim kierunku za kilka lat pójdzie Rosja. Bliska przyjaciółka Galiny, Maja, już miała zamiar rzucać stalinowskiego dokumentalistę filmowego Romana Karmiena, żeby związać swoje życie z Aksionowem. Obie kobiety niepokoiło tylko, czy umarł romans i kiedy umrze Breżniew. - A co tu ma do rzeczy ojciec? - wzruszyłem ramionami. Nie chciałem wierzyć w najgorszy wariant. Szczerze myślałem: uda się. Miałem wrażenie, że Galinę Fiodorownę przede wszystkim ciekawi pikantna intryga. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Gosposia rodziców. Klawa, powitała nas w domu ojca głośnym płaczem. Uwierzyła w słuchy, że mnie już „rozstrzelano”. Gorzej być nie mogło. Mama została w Wiedniu z podejrzeniem raka piersi. Przed nami - czarna dziura. Obudziłem się następnego ranka i zobaczyłem na skroniach pierwsze siwe włosy. Miałem trzydzieści jeden lat. Po przyjeździe ojca niezwłocznie wzięły w obroty cztery organizacje. Na przemian wzywano go do MSZ, KGB, KC KPZR i Związku Pisarzy. Idea moich oponentów sprowadzała się do rzeczy następującej: ponieważ jestem jednym z twórców almanachu, to jeśli złożę samokrytykę, co zostanie opublikowane w „Literaturnej Gazietie”, „Metropol” straci moc prawną l będzie można wstrzymać jego publikację na Zachodzie. Sekretarz organizacji partyjnej MSZ-u Stukalin wyraził swoją szczególną opinię: - Na twoim miejscu wyrzekłbym się takiego syna - oznajmił ojcu, wzywając go do swojego gabinetu. Obiektem pracy dyplomatycznej ojca stało się nie USA, nie europejskie demokracje, lecz własny syn. Właśnie od niego wymagano przekonania mnie do złożenia samokrytyki. Ojciec nadal pobierał pensję ambasadora w obcej walucie, „pracując” z polecenia ministra nade mną. Obaj wpadliśmy w potrzask. Gromyko podał do jego wiadomości cenę za niepowodzenie operacji: GROMYKO. Jeśli nie będzie samokrytyki, zostaniecie odwołani ze swojego stanowiska w Wiedniu. Było to, jak dla mnie, czysto nazistowskie postawienie kwestii. Ojciec rzucił się szukać pomocy do swego bliskiego przyjaciela Andrieja Michajłowicza Aleksandrowa (sekretarza Breżniewa ds. polityki zagranicznej), znanego w Moskwie i Waszyngtonie jako architekt „polityki odprężenia”. Kiedyś z jego pomocą udało mi się wysłać Aksionowa (który miał szlaban na wyjazdy) do USA. Ten po powrocie podarował mi „wyczesaną” zapalniczkę i najwyraźniej opowiedział przyjaciołom o moich nieograniczonych możliwościach. W Dębowej Sali pisarze jeden przez drugiego zaczęli chwytać mnie za rękaw, żeby jeszcze przy obiedzie poprosić o załatwienie wyjazdu. Mądry Aleksandrow, którego, za jego plecami, nazywałem „Spermatozoidem” za słabość do seksu, spryt i szczupłość, przywitał przyjaciela ponuro. - Co, myślałeś, że całe życie będziesz siedzieć za granicą? - powiedział, znając już stanowisko Gromyki. W KGB pokazano ojcu tajne dossier na mnie. Był to sugestywny trzystustronicowy dokument: doniesienia agentury zagranicznej, zapis rozmów telefonicznych, grafik moich spotkań, wykaz przyjaciół, kontakty z obcokrajowcami (Co to za Francuzka? - Jaka Francuzka? - Ta, z którą się spotykasz. Rzuć ją! - Z nikim się nie spotykam - rżnąłem głupa). Szczególnie wstrząsnęła jednak ojcem rozmowa w KC. Wysoki organ państwowy, Biuro Polityczne, dwukrotnie omawiało kwestię „Metropolu” i opracowało plan zdławienia go, jako intelektualnej rebelii. Ojca wezwał wpływowy sekretarz KC ds. ideologii Michaił Zimianin: - Rozumiesz, „Metropol” to początek nowej Czechosłowacji! Zimianin mówił do ojca per „ty”. Zwracał się nie tylko wysoko postawiony zwierzchnik, ale też znajomy, z którym ojciec nie raz grał w tenisa. - Mówi się, że i twój drugi syn jest dysydentem. - Kto tak mówi? - zaniepokoił się ojciec. - Simonow przychodził do mnie. Opowiadał. Była w tym swoista poufność. Ojciec zrozumiał, że musi odpowiedzieć bezbłędnie. - Dziwne - ciepło się uśmiechnął. - Niedawno spotkałem się z Simonowem. Zaproponował małżeństwo Olega z jego córką Saszą. - No, sami sobie radźcie - nasępił się Zimianin. Sasza była narzeczoną mojego brata. W czasie ostatniego noworocznego przyjazdu ojca Simonow zaprosił go do siebie, żeby dogadać się w sprawie ślubu. Z wizyty tata wrócił wesoły. Poczekaj na mnie! Choć na drabinie społecznej stał niżej Simonowa, pokazał swoją niezależność, dając do zrozumienia popularnemu klasykowi radzieckiej literatury, że terminy ślubu to sprawa dzieci. Sasza (miała wystające kości policzkowe) prawie codziennie przychodziła do naszego domu. Mama trochę się jej obawiała: postrzelona, rozpieszczona, nie nosi bielizny. Ale - córka Simonowa! Simonow posiadał unikalną reputację radzieckiego liberała, nie będąc liberałem. Sasza uwielbiała go. Mój tata! Mój tata! Wierciła nam dziurę w brzuchu swoim tatą. Stał na Elbrusie jej świadomości, nieosiągalny nawet dla górskich ptaków. Too much - zdecydowaliśmy w rodzinie. Ale jej tata rzeczywiście był charyzmatyczną legendą. Widziałem go kilka razy: charme bon vivanta, smakosza, literackiego księcia. Wydawało się, że książę zmusił komunizm, by mógł pracować na siebie, na swoje intelektualne i materialne posiadłości, jak nikt inny. Simonow miał glejt pozapartyjnej przyzwoitości, chroniący go przed oralnym huraganem liberalnej krytyki. A jednak wychodziło na to, że sprzedał narzeczonego Saszy kierownictwu partyjnemu. On, Simonow, stchórzył, okazał się fałszywym księciem, zrównywał się z tymi, którzy czytali almanach w zamkniętym pokoju Centralnego Domu Literatury, którzy uczestniczyli w cyklu „Pornografia ducha”, opublikowanym w „Moskowskim Litieratorze”, z których śmialiśmy się z bratem l Saszą. Kiedy ojciec jest śmieszny - to nie ojciec. Mało tego, Simonow zabronił córce kontaktów z naszą rodziną. Nawiedziły go straszne stalinowskie widma. Sasza najpierw nie uwierzyła, że ojciec zdradził jej narzeczonego. Siedziała na naszej kanapie z oczami jak dwa spodki. Po kryjomu zajrzała do biurka ojca. Simonow prowadził dziennik. W dzienniku zapisał rozmowę z Z., wspomniał mojego młodszego brata. Sasza zerwała z ojcem. Odmówiła spotkania z nim. Nigdy więcej nie wspominała ojca. Później, kiedy zapachniało rewizjami, chowała w swoim mieszkaniu archiwum „Metropolu”. „Znajomy” Zimianin powiedział ojcu o Simonowie, właściwie uprzedzając, że go wsypano i więcej (już w mojej sprawie) nie życzył sobie rozmowy z ojcem bez świadków, traktując go jako nie całkiem „swojego”: na ojca padł cień mojej herezji. Na spotkaniu obecny był kierownik Wydziału Kultury KC, ten sam Wasilij Szauro, nieobojętny wobec mojej mamy, którego ojciec znał od czasu studiów. Zimianin wskazał ojca i zapytał: - Panowie się znają? Szauro wyciągnął rękę i oschle przedstawił się: - Szauro. Zimianin głośno przeczytał ojcu „najostrzejsze” fragmenty z almanachu (ojciec niezbyt uważnie słuchał, odwracał uwagę, rozglądał się, swoim zwyczajem oglądał czubek wyglansowanego buta, odczuwając tajemniczą wyższość nad niedoszłym rywalem, który przegonił go w karierze), nazwał Achmaduliną „prostytutką i narkomanką” (ojciec podniósł głowę) i wyróżnił mnie: - Twój jest najgorszy. W znaczeniu politycznym. Ojciec milczał. Siwy, z wysoką fryzurą, Szauro nachmurzył czoło. Zimianin uśmiechnął się: - Aleksandrow radzi wysłać twojego syna w delegację na BAM, [ BAM, Magistrala Bąjkalsko-Amurska - drugi po Kolei Transsyberyjskiej szlak komunikacyjny łączący Rosję z Oceanem Spokojnym (4300 km). Ciągnie się od Tajszenu do Sowietskiej Gawani - portu nad Morzem Japońskim.] żeby napisał artykuł o budowle. Ojciec pomyślał: „Zuch”, była w tym jakaś nadzieja; Szauro również lekko się ożywił. - A co? - chybił ojciec. - To jest pomysł. - Żeby obesrał nam BAM? Przecież on umie pisać tylko o wychodku. Nadzieja zgasła. Zimianin z naciskiem kontynuował: - Zresztą, przecież on zamierza emigrować. - Skąd to wiadomo? - zaniepokoił się ojciec. - Kuzniecow wspominał. Twój syn mu się przyznał. To było czyste oszczerstwo. ZIMIANIN. Przekaż synowi: jeśli nie złoży samokrytyki, to się nie pozbiera. o Taka groźba, pochodząca z ust wpływowego działacza partyjnego, była sprawą niebagatelną. Mogli ze mną zrobić, co tylko chcieli: wcielić do armii (o czym Zimianin otwarcie wspomniał ojcu) i potajemnie rozprawić się ze mną za bramą koszar, wsadzić do więzienia, sprowokować „nieszczęśliwy wypadek”. Nie mogę powiedzieć, żebym się przestraszył. Ojciec nie wychował mnie na tchórza, l teraz, kiedy powinienem zademonstrować swoją „śmiałość”, ta faktycznie obracała się przeciwko niemu. Byłem wewnętrznie rozdarty. Widziałem, jak on się męczy, nie poznawałem go, gdy wracał wieczorami po tych wszystkich spotkaniach, zupełnie rozbity. Z pewnością zaczął odczuwać na własnej skórze, co znaczyło iść przeciw reżimowi, któremu wiernie służył. Wydawało mi się, że on nie przeżyje krachu swej kariery. Zanim zaczęliśmy rozmowę, ojciec wynosił telefon do drugiego pokoju i chował pod poduszkę, prosił, abym mówił cicho, czasem wtrącał francuskie słowa: nie chciał, żeby nas podsłuchiwało jego kierownictwo. Z drugiej strony, nie mogłem sprzedać przyjaciół. Inicjator całego tego przedsięwzięcia, wielki gorszyciel z ironicznym uśmiechem na pełnych wargach, bohater naszych czasów z Kurwy nędzy - miałby tak nagle się poddać! Za nic w świecie! Lepiej zabijcie! Wolę umrzeć! Nazbyt wyraźnie wyobrażałem sobie twarze przyjaciół i wrogów: - No co, ambasadorski synio się posrał?! Moja samokrytyka oznaczałaby nie tylko klęskę przedsięwzięcia, nie tylko moją wieczną hańbę: wiedziałem z radzieckich doświadczeń pisarzy, że ci, których złamało KGB, już nigdy nie mogli wrócić do pisania. Ale w takich przypadkach człowiek zawsze zostaje sam: kiedy przyjaciele z „Metropolu” dowiedzieli się o mojej sytuacji, przyjęli pozycję obserwatorów. Niczego nie doradzali. Po prostu milczeli. Natomiast dysydenci polityczni mówili mi: - Skoro wyszedłeś z okopu, musisz biec naprzód! Ale ja nie chciałem być żołnierzem w hełmie, z nasadzonym bagnetem. Nie chciałem być żółwiem, pełznącym do morza. Doszło do tego, że Wiesława bała się zaprowadzać naszego syna do przedszkola - wydawało się nam, że KGB może go wykraść, a potem nas szantażować.. „Metropol przekształcał się w niesterowany okręt. Widziałem, jak rozpalały się emocje, myślałem to o Kozakach zaporoskich, piszących list do sułtana tureckiego, to o koczującym taborze Cyganów (często spaliśmy pokotem u kogoś w gościach, w pokojach, w łazience, pod stołem kuchennym, ubrani, rozebrani - jak i gdzie się trafiło), to o „bateau ivre” Artura Rimbauda. Umiarkowana część załogi próbowała wyjść spod bezpośredniego ciosu, lecz bardziej radykalna, bojowo nastawiona, która nie miała nic do stracenia, prócz swoich kajdanów, gotowa była włożyć „hełmy”. Brnąłem po kolana w skondensowanym mleku. Jednak nikt, ani jeden człowiek, nie poddał się, nie sprzedał „Metropolu”. Z tego powodu Siemion Lipkin wypowiedział pokrzepiające słowa: - W historii Związku Radzieckiego tylko żołnierze marynarki wojennej, uczestnicy kronsztadzkiego powstania antykomunistycznego 1921 roku nie podzielili się, nie poddali i zostali rozstrzelani - wszystkie pozostałe akcje protestacyjne tak czy inaczej udawało się zdławić, wyrywając z przesłuchiwanych przyznanie się do winy. Chyba wyszło trochę pompatycznie. Nie nagrywałem go i nie mogę przekazać dosłownie. Spróbuję powtórzyć, nawiązując do poetyckiej istoty jego słowa. Tak więc, Siemion Lipkin wypowiedział pokrzepiające słowa: - Od czasów powstania kronsztadzkiego 1921 roku nie było ani jednego zespołowego działania opozycji, którego władza radziecka nie doprowadziłaby do rozłamu, zdrady i hańby. Niewiele (choć nie o wiele) lepiej. Szkoda, że wypadli „żołnierze marynarki wojennej”. Jakkolwiek by było, „Metropol” wytrwał. Jest powód do dumy. Wymienić wszystkich z imienia i nazwiska. Żyjących i już zmarłych. Nie robię rozróżnienia między nimi w tej książce - bohaterowie są nieśmiertelni. Kiedy władze straszyły Lipkina „sekretariatem”, powiedział: - Niedługo stanę - wskazał oczami - przed innym Sekretariatem. Przeżył jeszcze wiele lat. Minuta ciszy. Borys Bachtin, Włodzimierz Wysocki, Jurij Karabczyjewski, Gienrich Sapgir, Gienrich Gorensztejn, Siemion Lipkin... Historia literackich almanachów w Rosji - to opustoszenie autorskich gniazd. Kto był pierwszy? Kto będzie ostatni? Zajmująca statystyka. Martwi wypierają żywych. Gra do jednej bramki. Wziąwszy się do akcji grupowej (nawet uczestnictwo w grupowej amatorskiej fotografii: oto Sasza Simonowa... zmarła... młodo...), w rezultacie człowiek zawsze znajduje się przed wielokropkiem śmierci. Spacery po alejkach Cmentarza Wagańkowskiego nie pozostają bez skutków ubocznych. o Spotykałem się z ojcem prawie co wieczór w jego dużym mieszkaniu na ulicy Gorkiego. Rozebrawszy się w przedpokoju i zmieniwszy zimowe buty na tradycyjne kapcie bez pięt, szedłem przez hali zawieszony afrykańskimi maskami, które zbierał w Senegalu, wprost do żółtej, ze stylowym francuskim umeblowaniem, kuchni. Nigdy nie umiał gotować, nawet jajecznicy na śniadanie nie zrobił, był całkowicie nieporadny bez mamy i gosposi, której postanowiliśmy nie wtajemniczać w nasze sprawy. Obierałem ziemniaki i robiłem frytki, mieszałem zieloną sałatę z pomidorami, gotowałem parówki i zasiadaliśmy do kolacji przy okrągłym stole w jadalni. Po czym piliśmy herbatę z jego ulubionymi zefirkami w czekoladzie. Przedmioty w pokoju - fotele, obrazy, serwis - wyglądały teraz jakoś zupełnie inaczej: wyobcowane i chore. Nawet jasno świecący żyrandol nie mógł ich rozświetlić, ożywić. Nie mogę powiedzieć, żeby ojciec naciskał na mnie, zmuszał do złożenia samokrytyki. To się nie zdarzyło. On obmyślał jakieś pośrednie warianty, które odpadały jeden za drugim, nikogo nie zadowalając. Skandal narastał. O „Metropolu” wiele mówiono w rozmaitych „głosach”, pisano w prasie zagranicznej. W gazecie „Moskowskij Litierator” pojawiły się precyzyjnie dobrane, skrajnie wrogie, histeryczne opinie pisarzy radzieckich o „Metropolu”. Almanach oficjalnie obwołano „pornografią ducha”. Ojciec, wczytując się w gazetę, z zakłopotaniem zauważył pośród pisarskich prześladowców również swoich starych znajomych. Czekałem na finał i, prawdę mówiąc, bałem się go. A jeśli ojciec powie, że mimo wszystko trzeba? Dla niego, dla mamy, dla ocalenia naszej rodziny. „Popatrz, jak mu drżą ręce, jak się postarzał! - mówiłem sobie. - Kto jest ci bliższy: on czy „Głos Ameryki”? Przecież on dla mnie nie uczynił nic, prócz dobra”. Nie wierzyłem w cuda. Przed oczami miałem przykład Simonowa. Były też inne nie mniej nikczemne przykłady. Przyjaciele ojca przyczaili się. Do jego domu już nikt nie dzwonił. Każdy przypadkowy dzwonek niepokoił. A jakież tu urządzano wieczory! Jakie potrawy podawano!... Wszystko unicestwione. Została wypalona ziemia. Tym się różniliśmy, że do mnie telefonowało, wspierało mnie wielu ludzi. Mało tego, zbierając się w „metropolickim” kręgu, koczując w gościach, sporo żartowaliśmy, jedni - bo byli młodzi, drudzy - bo byli zrozpaczeni, a ja tego roku wypiłem bodajże najwięcej szampana w swoim życiu - zalewaliśmy nasze problemy szampanem kupionym za ostatnie pieniądze. o Czterdziestego dnia pobytu w Moskwie ojciec zaprosił mnie kolejny raz na kolację. Był powolny i do tego stopnia blady, że w duszy zawyłem z żalu. Długo milczał, żując nasze rytualne już parówki. W końcu rzekł: - W naszej rodzinie jest już jeden trup. To ja. Milczałem, wpatrując się w niego i próbując zrozumieć, do czego zmierza. Machinalnie składał i rozkładał płócienną serwetkę. - Jeśli złożysz samokrytykę - dodał ojciec - w rodzinie będą dwa trupy. W życiu pisarza bywają takie momenty, kiedy popełnia jakiś czyn, którego następstw nie da się przewidzieć. Zgodnie z rosyjskim przysłowiem: „Wóz albo przewóz”. Jeśli „wóz”, to życie zmienia się i przyjmuje kształty żywota artysty. Niekoniecznie słodkiego, może nawet odstręczającego - ale żywota. Jeśli „przewóz”, to - przewóz. A jeśli brak działań - to w ogóle nie ma pisarza. Taką rolę spełnia w moim życiu „Metropol” - lot ku przepaści... już-już rozbiję się!.. i szczęśliwe, prawie cudowne ocalenie dzięki ofierze mojego ojca. Zabiłem ojca politycznie, więc powinienem go wskrzesić, uczynić jego ofiarę rozumną. Powinienem zatem nie mścić się na władzach, tylko pisać. Ojciec uznał mnie za pisarza, powinienem więc udowodnić, że tak właśnie jest - Miałem wielką motywację do pisania - wypływała z archaiki ojcobójstwa, współczesności mojej literackiej niszy i przeznaczenia. Wszystko to jednak podlegało jedynie próżnej, powierzchownej logice. W rzeczywistości, piramida była odwrócona, albo przynajmniej mnie się tak wydaje. Właśnie przeznaczenie zapewniło mi niszę we współczesności i gwarantowało ojcobójstwo. o Po kilku dniach Gromyko nakazał ojcu wrócić do Wiednia i zorganizować pożegnalne przyjęcia. Tam postawiono przy nim straże KGB. Obawiano się, że radziecki ambasador wsiądzie do swojego czarnego wielkiego mercedesa i z piskiem opon ruszy do Monachium w poszukiwaniu wolności. Ojciec nie ruszył - żegnał się z kolegami. Co prawda, słysząc o skandalu, ambasadorzy krajów socjalistycznych nie przyszli do sojusznika, który „popadł w niełaskę”, za to zachodni „wrogowie” przyjacielsko ściskali dłoń l półgłosem przekazywali dla mnie pozdrowienia. Ojca bojkotowali również do niedawna niewolniczo oddani mu kierownicy działu gospodarczego i pokojówki radzieckiego przedstawicielstwa. On i mama, jeszcze osłabiona po przejściu (dzięki Bogu udanej) operacji chirurgicznej, musieli sami pakować wszystkie swoje graty. Na wiedeńskim dworcu radzieccy współpracownicy stali szerokim łukiem, bojąc zbliżyć się do obalonego kierownika. Pociąg ruszył. Znajoma Francuzka podarowała mamie, stojącej w przedsionku wagonu, Chanel nr 5. o Nagle okazało się, że na świecie świergoczą ptaki. Było słoneczne majowe południe. - Ej, antyczny model, wyłaź! - A o co chodzi? - zabrzmiał z samochodu senny głos Popowa, dość podobnego do Sokratesa. Siedząc na młodej trawie l pogryzając wyłożone z plecionego koszyka na obrus kanapki (z miłością przygotowane przez Maję Aksionowa), poczuliśmy, że słońce mocniej tu świeci niż w Moskwie i - wyluzowaliśmy. Już po trzystu kilometrach w dół, na południe, Kijowską Szosą (postanowiliśmy jechać przez Kaługę) zrobiliśmy pierwszy postój na poboczu. Kiedy ojciec zbierał rzeczy w Wiedniu, myśmy we trzech (Aksionow, Popow i ja) wybrali się na Krym zieloną wołgą Aksionowa. Aksionow doznał olśnienia. Krym - to wyspa. Popów, pasowany przez nas na kucharza, przespał całą drogę na tylnym siedzeniu, uwalniając się od „metropolickiego” stresu. Samochód prowadziliśmy z Aksionowem na zmianę. Aksionow żegnał się na widok każdej cerkwi - był neofitą. Miał wrażenie, że KGB chce go fizycznie zlikwidować. Maja, żeby go uratować, proponowała wyjazd z kraju. Wszyscy nieźle się upiliśmy, dyskutując o tym w Pieriediełkinie, w jego nowej daczy z Funduszu Literackiego. W końcu oni położyli się spać, a ja i Popow wypiliśmy jeszcze dwie butelki różowego wina bez zgody gospodarzy (niedawno, goszcząc u Aksionowa w Biarritz, w końcu oddałem mu swój stary dług). W Charkowie całą noc naprawialiśmy jego samochód w bazie taksówkowej. Nad ranem, kiedy było jeszcze ciemno, Aksionow powiedział, siedząc za kierownicą, że dał zgodę na publikację swojej powieści Oparzelina w USA. To był dla mnie cios. - Przecież KGB cię uprzedziło, że jeśli wydrukujesz Oparzelinę za granicą, będziesz musiał wyjechać. - Była taka rozmowa - przytaknął Aksionow. - Czyli wyjeżdżasz? - Dlaczego wyjeżdżam? - Naruszyłeś swoje uzgodnienie z KGB. - Po „Metropolu” wszystko się zmieniło. - Ale przecież powiedzieliśmy, że nie robimy „Metropolu” po to, żeby zwiewać. Powiedzieliśmy o tym całemu światu. W tym tkwiła siła naszej pozycji. Długo jechaliśmy w milczeniu. Na lewo od nas rozegrała się scena nieokiełznanego wschodu ukraińskiego słońca, dojeżdżaliśmy do Zaporoża. Walcząc z porannym snem, pomyślałem: „Dobra, może się uda!” Na Krymie, w koktebelskim domu pracy twórczej spotkaliśmy Iskandera. - Morze jest zimne - poskarżył się Iskander. Nie mogę powiedzieć, żeby się za bardzo ucieszył na nasz widok. Kiedy wypiliśmy po kilka kieliszków calvadosa, wyznał: - Wiecie, dostałem anonim. Pokazał nam anonimowy list: „Ciesz się, bydlaku! Dwóch waszych snkinsynów wyrzucone \v końcu ze Związku Pisarzy.” - A kogo niby wyrzucili? - zdziwił się Popow. - To wszystko jakaś bzdura! - powiedziałem. Wypiliśmy jeszcze trochę calvadosa i powrócił nam krymski nastrój. o Uchwała sekretariatu Związku Pisarzy RFSRR: „Biorąc pod uwagę fakt, że utwory literatów J. Popowa i W. Jerofiejewa otrzymały jednogłośnie negatywną ocenę wśród aktywu moskiewskiej organizacji literackiej, sekretariat zarządu ZP RFSRR cofa swoją decyzję o wciągnięciu J. Popowa i W. Jeroflejewa w poczet członków Związku Pisarzy ZSRR”. o Rodzice jechali z Wiednia do Moskwy pociągiem, a na Dworcu Białoruskim nie oczekiwał ich ani jeden oficjalny przedstawiciel MSZ-u. „Ucieszyłem” ojca wiadomością, że właśnie usunięto mnie ze Związku Pisarzy, o czym dowiedziałem się z prasy. Ojciec posępnie machnął ręką. - Może powinienem zwołać konferencję prasową dla zagranicznych dziennikarzy? - zapytał mnie, kiedy weszliśmy do mieszkania rodziców. W tamtych czasach był to akt samobójczy, dysydencki, prosta droga do szpitala psychiatrycznego - postarałem się mu to wyperswadować. Wykluczenie ze Związku oznaczało literacką śmierć. Obowiązywała żelazna zasada - usuniętych nie drukować. Oceniłem bandyckie zwyczaje władzy - uderzyć w młodych, żeby zastraszyć i rozdzielić wszystkich. Ale koledzy z „Metropolu”, członkowie Związku, napisali list protestacyjny: jeśli nas nie przywrócą, to oni wszyscy wystąpią ze Związku - W. Aksionow, A. Bitow, F. Iskander, I. Lisnianska, S. Lipkin. Taki sam list - kilka krzywych linijek napisanych odręcznie - wysłała też Bella Achmadulina. Nie omieszkał o tym powiadomić „Głos Ameryki”. Weszliśmy w nowy wiraż protestu. 12 sierpnia 1979 roku „New York Times” na pierwszej stronie opublikował telegram pisarzy amerykańskich do Związku Pisarzy ZSRR. K. Vonnegut, W. Styron, J. Updike (na zaproszenie Aksionowa znalazł się w gronie autorów „Metropolu”, jako autor fragmentu powieści Przewrót) A. Miller, E. Albee wystąpili w naszej obronie. Żądali przywrócenia nas do Związku. Jasne było, że w przeciwnym wypadku odmówią praw na publikacje swoich utworów w ZSRR. Władze Związku mocno się przestraszyły. Rozpoczęły się mętne pertraktacje na temat przywrócenia nas do Związku. W każdym razie, po amerykańskim telegramie mną i Popowem zajął się tęgi macher Związku Pisarzy, Jurij Wierczenko, który „pracował” już z niejednym dysydentem. Okazały, gruby, odrażający Wierczenko przypominał chicagowskiego gangstera, cieszącego się wielkim autorytetem. Wyższe warstwy Związku, jak mi się wydawało, były niczym labirynt powszechnej służalczości i lokajstwa. Oczywiście wobec nas kierownictwo Zachowywało się ostentacyjnie uprzejmie - byliśmy wrogami, ale podwładnych, włączając Kuzniecowa, traktowali skrajnie lekceważąco. Ci nie obrażali się - uważali to za życzliwość. Kiedyś do gabinetu Wierczenki, w tym budynku na Powarskiej, gdzie według legendy odbył się pierwszy bal Nataszy Rostowej, zajrzał Gieorgij Markow, pozbawiony oblicza naczelnik wszystkich radzieckich pisarzy - żeby popatrzeć sobie na nas. Wierczenko wyprężył się i zaczął krzyczeć. WIERCZENKO. No i powtarzam wam, że ten wasz „Metropol” to kupa gówna! Markow połaził, poniuchał i wyszedł, nie mówiąc ani „dzień dobry” ani „do widzenia”. - Ano poczekajcie - uśmiechnął się Wierczenko, wracając do naszej rozmowy - przyjmiemy was z powrotem, staniecie się pierwszymi ludźmi w kraju - znacie całe kierownictwo. Żądał od nas zerwania wszelkich kontaktów z Zachodem. - A co to macie za torbę? Wierczenko bardzo bał się torby, którą nosił Popow, przypuszczając, że jest w niej ukryty magnetofon. o Moi przyjaciele z „Metropolu” nie zwrócili uwagi na wyczyn ojca. Co prawda, zauważyła Achmadulina, Wysocki się zainteresował (w korytarzu Teatru na Tagance) - ale nikt więcej. Nigdy nie zapytali, jak się ma i co z nim. Ale dziękuję Siergiejowi Pietrnwiczowi Kapicy. W tym sensie okazał się godnym synem Piotra Leonidowicza, z którym kiedyś rozmawiałem przy obiedzie o Szestowie. Siergiej Pietrowicz (już po „Metropolu”) stale zapraszał rodziców do siebie na daczę do Nikolinej Góry. Mama opisała to w latach dziewięćdziesiątych w swojej książce wspomnieniowej Nieskucznyj sad. Otwarcie opowiedziała o kuchni MSZ-u, ale prawie ani razu nie wspomniała o swoim mężu - inżynierze jej życia. Nawet mama nie zauważyła jego wyczynu. Czym sobie na to zasłużył? Niezapomniany październik zgubił liście w Krasnej Pachrze. Przyjechałem do Jurija Trifonowa na daczę. Przyjaźniliśmy się pomimo różnicy wieku l gustu. Był wtedy bardzo modny. Na małym stoliku leżały tomy przekładów jego powieści. Nie rozumiałem, jak on może nie lubić Platanowa, ale rozumiałem i cieszyło mnie, że uwielbiając piłkę nożną, nie mógł kibicować radzieckiej drużynie. Był przejrzysty jesienny dzień. Siadaliśmy właśnie do herbaty, ale przyjechał Aksionow. Zwracając się głównie do Trifonowa, powiedział, że spotkał się wczoraj z Kuzniecowem. Ale nowość! Szansa na pojednanie? Kuzniecow zgodził się, żeby puścić całą jego rodzinę za granicę. Rzecz miała się tak, jakby to było zwycięstwo Aksionowa. Stali na tarasie - wielcy, dorośli pisarze, a ja byłem młodym i naiwnym idealistą. - To zwycięstwo Kuzniecowa - powiedziałem. - Wszędzie rozpowiadał, że zwiejesz. - Ale jeśli was przywrócą do Związku, nie pojadę. - Jak nas przywrócą - nie wytrzymałem - jeśli ty... To był główny temat jesieni. Maja uczyła mnie i Popowa męstwa. Słabo wsłuchiwałem się w jej słowa. Jednocześnie trwały pertraktacje ze Związkiem Pisarzy. Do gry wszedł Siergiej Michałkow. W strukturze Związku stal na czele grupy pisarzy Rosji. Na poziomie republiki federalnej przyjmowano albo relegowano ze Związku. Na zewnątrz Michałkow zachowywał się zupełnie liberalnie. W zaciszu wielkiego gabinetu na Prospekcie Komsomolskim autor hymnu radzieckiego powiedział, że oczekuje się od nas „minimum politycznej lojalności”. Napisaliśmy krótkie oświadczenie o przywrócenie do Związku. o Nadszedł grudzień. Wezwano mnie i Popowa do sekretariatu Rosyjskiego Związku Pisarzy. Postanowiliśmy nie iść: skoro nas zaocznie usunęli, to niech też zaocznie przywrócą. Ale w przed dzień Wierczenko zapewnił, że wszystko z kim trzeba zostało uzgodnione, więc mamy się zjawić pro forma, bo jeszcze towarzysze z prowincji coś źle zrozumieją. Tego dnia spotkaliśmy się z Aksionowem. To ważne, bo do tej pory istnieje przekonanie, że uczestniczył w „Metropolu” tylko po to, żeby wyjechać na Zachód. Wasilij stwierdził: - Jeśli was przywrócą, będziemy żyć normalnie. Wtedy nagle przypomniałem sobie jego opowieść o przerażeniu, jakie ogarnęło go kiedyś na Polach Elizejskich na myśl, że mogą mu nie pozwolić wrócić do Rosji. Wszyscyśmy dzieci mleka skondensowanego. Aksionow nawet miał zamiar nazajutrz pójść na jakieś zebranie komisji rewizyjnej, której był członkiem. Noc przed bitwą rozmyślaliśmy z Popowem o tym, co będzie. Rozumieliśmy, że czeka nas walka. Myśleliśmy, że będą nas poniżać, zmuszać do skruchy, żeby potem w „Litieraturnej Gazecie” wydrukować nasze żałosne słowa, że wymażą nas gównem. Ale w końcu przyjmą, czyli Związek straci swoje radzieckie oblicze. Uważaliśmy przywrócenie do Związku za zwycięstwo. W oknach willi - słaby grudniowy świt. Staliśmy z Popowem w korytarzu i paliliśmy papierosy. Jego sokratejski profil zdobił grymas pogardy wobec losu. Poranne zebranie oczekiwało Kuzniecowa. Wszedł hałaśliwie, władczo, w futrze i przeszedł przez salę, nie witając się z nami. - Może powinniśmy stąd wyjść? - skrzywił się Popow. Zostaliśmy. Kazano nam długo czekać, a potem zaproszono do środka, ale nie razem, tylko pojedynczo. Pierwszy wszedł Popow: przyjęliśmy, że skoro jest człowiekiem z ludu, Sybirakiem, to w jakimś stopniu będzie mógł złagodzić sytuację. Trudno powiedzieć, czy rezultat był już zawczasu zaplanowany. Być może otrzymali najpierw jedną dyrektywę z góry, a potem drugą. Ale sprawa toczyła się w przeddzień okupacji Afganistanu l władze nie potrzebowały liberalnej zabawy w „politykę odprężenia”. W każdym razie ktoś odwiedził „wyższe sfery”. Z pewnością Kuzniecow, bo to on rozpoczął zebranie porywającym przemówieniem wymierzonym w „Metropol”. Wszyscy siedzieli przy długim stole i z oburzeniem poruszali rękami: miałem wrażenie, że to kłębowisko żmij. Przy stole przewodniczącego - Siergiej Michałkow i Jurij Bondariow. Bondariow nie uronił ani słowa, ale swoje oburzenie okazywał patetyczną mimiką l gestami - to złapał się za czoło, to wznosił ręce. Znany Popowowi Walentin Rasputin wyszedł w połowie na inne zebranie. Michałkow udawał sprawiedliwość i beznamiętność. Kiedy zaczynali wrzeszczeć: „Koniec! Nie będziemy ich słuchać!”, on oponował: - Nie, towarzysze, powinniśmy się zorientować we wszystkim. To, że nas wywoływali osobno, nie miało żadnego znaczenia. Potem uśmialiśmy się, bo odpowiadaliśmy absolutnie jednakowo. Chcieli zrzucić wszystko na Aksionowa. Kto was popychał do tych działań? Popow oświadczył, że ma trzydzieści trzy lata, więc spokojnie może odpowiadać za swoje czyny. - Nie jestem szafą, żeby mnie popychać. Uzgodniłem z Żenią, że wychodząc da mi znak: dobrze, tak sobie albo źle... Popow wyszedł i tylko machnął ręką. Od razu mnie spytali: czy uważacie, że uczestniczyliście w akcji antyradzieckiej? Nietrudno było się domyślić, że kroi się sprawa karna: uczestnictwo w akcji antyradzieckiej - to artykuł 70 Kodeksu Karnego RFSRR (od pięciu do siedmiu lat zaostrzonego rygoru), a nie przywrócenie do Związku Pisarzy. Kuzniecow powiedział: - Piszecie o różnych Sartre’ach, a nie rozumieliście, że was wykorzystują, żeście pionek w wielkiej grze politycznej! Zupełnie inaczej zachowywali się Rasuł Gamzatow, Mustaj Karim, Dawid Kugultinow. W jakimś momencie Gamzatow wstał i powiedział do Popowa: - Dobrze mówisz! Przyjąć ich i po sprawie! Kiedy Popow wyszedł, podążył za nim Karim i powiedział: - Dobrze mówiliście, tylko komu to mówiliście! Po posiedzeniu sekretariatu niektórzy z uczestników podchodzili do nas, ściskali dłonie. Potem dowiedziałem się, że decyzję podjęli jednogłośnie. Nastąpiła bardzo długa przerwa. Naradzali się. Myśmy się plątali po korytarzu. Zaczęło się ściemniać. Tym razem wezwano nas razem. Staliśmy przed zgromadzeniem, na lewo od Michałkowa Znów roiły się żmije Niejaki Szundik odczytał decyzję. Przyjęto ją w redakcji Dantiła Granina, który w czasach pierestrojki został „sumieniem Rosji”. Decyzja była jednoznaczna: usunąć ze Związku Pisarzy na czas nieokreślony. Młoda wysoka sekretarka przy bocznym stole protokołowała zebranie. Spojrzała na mnie ze współczuciem. W jej oczach stanęły łzy przerażenia. Z pewnością wydawało się jej, że mnie i Popowa wyślą wprost na Syberię. Uśmiechnąłem się do niej. Kiedy już wszyscy się rozchodzili, Michałkow szepnął nam: - Chłopaki, zrobiłem wszystko, co mogłem, ale przeciwko mnie było czterdzieści osób. Być może tego dnia rzeczywiście nie był głównym pogromcą? Wszystko to się zdarzyło na dwa dni przed jubileuszem stulecia urodzin Stalina. - W taki sposób Związek Pisarzy uczcił jubileusz wodza - uśmiechnąłem się do ówczesnego korespondenta „New York Timesa” w Moskwie, Craiga Whitneya, dyżurującego przed drzwiami. - Wedle ich miary, jestem teraz „byłym” pisarzem - powiedział Popow. - Wypijmy za to. - A co na to przyjaciele? - zapytał Craig. - Wystąpią ze Związku, tak jak obiecali? Dobre pytanie. Pamiętając, jak w wirze awantury Andriej Wozniesienski „zmył się” na wyprawę na biegun północny, na wszelki wypadek razem z Popowem wezwaliśmy ich w przyjacielskim liście (napisałem go już po relegowaniu z lekką dozą ironii), by zostali w Związku, nie odsłaniali liberalnej flanki. Bitów, Iskander i Achmadulina rozważnie nas posłuchali. Jednakże Lipkin i Lisnianska odeszli i z honorem biedowali całe lata. Wyszli na tym najgorzej: pozbawili się środków do życia. Aksionow też odszedł, ale jego „wyjazdowy poker” osłabił naszą jedność. Niedługo potem otrzymał zaproszenie z amerykańskiego uniwersytetu i z całą rodziną elegancko odleciał pierwszą klasą Air France najpierw do Paryża. Odprowadziliśmy go na lotnisko Szeremietiewo, jak do krematorium: wydawało się, że już nigdy się nie zobaczymy. Wkrótce Aksionow stracił radzieckie obywatelstwo. o Idiotyzm dysydentów był chwilami lustrzanym odbiciem idiotyzmu władzy. Lew Kopielow, szczególnie popularny w Niemczech, powiedział wtedy, że moje opowiadania w „Metropolu” są faszystowskie. Normalnie, jak dyrektorka z liceum nr 122. Ta reputacja przylgnęła do mnie wśród zachodnich slawistów na długie lata i kiedy ukazał się słownik współczesnych pisarzy rosyjskich pod redakcją Kasacka, nie zdziwiło mnie, że nie znalazłem tam nawet cienia swojego nazwiska. Iskander również był nastrojony negatywnie do moich opowiadań. Stojąc przy długim stole, na którym „zlepiliśmy” „Metropol”, otwarcie mówił autorytarnym, donośnym głosem, że swoją wątpliwą moralnością popsuły almanach. Znalazłem się w dziwnej sytuacji bez wyjścia: wyrzucali mnie z mojego własnego almanachu. Tyle walki - o co? Czułem się - w odbiciu powszechnej opinii - jak psotny kot, który nasrał na kanapie. Uśmiechałem się z poczuciem winy. jak błąd systemowy. Kiedy po „Metropolu” napisałem opowiadanie Papużka i przyniosłem, żeby pokazać przyjaciołom, Borysowi Messererowi l Belli Achmadulinej, Borys po kryjomu oddał mi je w przedpokoju ich daczy w Pieriedlełkinie, mówiąc, że jeśliby to przeczytała Achmadulina, byłby to koniec naszej przyjaźni. Bitow uważał moją prozę za wykalkulowane na zimno teksty literaturoznawcy, przeciwstawiając jej twórczość mojego imiennika-samorodka. [Autor ma na myśli Wieniedikta Jerofiejewa, autora m.in. Moskwa-Pietuszki] W odróżnieniu od Popowa, którego „metropolicka” publikacja „feralnej trzynastki” opowiadań uczyniła ulubieńcem inteligencji, do mnie poczuli antypatię i jedni, i drudzy. Wiele lat później zrozumiałem, jakie miałem szczęście. Oprócz Aksionowa, bodajże tylko Wieniamin Aleksandrowicz Kawierin, który pośmiertnie zasłynął na świecie dzięki swemu musicalowi Nord-Ost, wspierał moje pierwsze literackie doświadczenia, stając się moim osobistym łącznikiem z kulturą literacką lat dwudziestych. Ale, właściwie, ja nie o tym chciałem. Pamięć przypomina trupa, ogryzionego przez ukochanego psa. Kiedy spotkałem polskiego pisarza Tadeusza Konwickiego, którego swego czasu chciałem zaprosić do uczestniczenia w „Metropolu”, ale nie odnalazłem go w Warszawie, zapytałem czemu nie pisze wspomnień. - A ja nic nie pamiętam - powiedział Polak. - No to pisz księgę niepamięci! To o wiele ciekawsze. Ileż razy przyjeżdżałem do Kawierina na daczę w Pieriediełkinie! Co tam robiliśmy? Piliśmy herbatę, a ja zachłannie zadawałem mu pytania o życie literackie w latach dwudziestych, o Pasternaka, Fadiejewa, Szkłowskiego, o jego krewnego - Tynianowa. Widziałem przed sobą równolatka wielkiej literackiej epoki, autora opowieści Beczka. Kawierin opowiadał niespiesznie. Żył na łonie natury, był rumianym, uczciwym staruszkiem. Zasłuchałem się. Nic z tego, co mówił nie pamiętam. Ani słowa. Za wyjątkiem tego, że pstryknął palcami na wspomnienia Nadieżdy Mandelsztam, ale to był tekst, a nie ustne opowiadanie. Moją pamięć spuszczono, jak wodę ze spłuczki w toalecie, żeby zmyć nieczystości: krwisty menstruacyjny tampax pływający w moczu. Na tym martwym fajansowym tle widzę tylko przemarzniętą do szpiku kości przyjaciółkę Maszę, ze zrozumiałych względów niedopuszczoną do klasyka, z gniewnie uniesionymi kaukaskimi brwiami, która cały ten niekończący się czas (jaki poświęciłem literaturze, siedząc przy herbacie), samotnie spacerowała, pociągając nosem, po zamarzniętej ulicy Gorkiego w Pieriediełkinie. Tłumaczę się, wsiadając do zimnego żiguli. Wiem, co będzie dalej. Nadchodzi wiosna. Spacerujemy z Wieniaminem Aleksandrowiczem po jego działce. Jestem jego ostatnią miłością. Zatrzymuje się przy jakimś zieleniejącym drzewie i szepce: - Widzi pan, tu są zakopane moje wspomnienia. To tajemnica - ale, żeby pan wiedział. Przysięgam. Rozpiera mnie duma. Jestem zaufanym człowiekiem. Obowiązkowo wykopię. Wydrukuję za granicą. Idziemy na herbatę. Po miesiącu: - Wyjdziemy do ogrodu? Przekopał, schował gdzie indziej, czy co? Podchodzimy do jaskrawozielonego drzewa: - Widzi pan, tu są zakopane moje wspomnienia. To tajemnica - ale, żeby pan wiedział. Jestem zaufanym człowiekiem. Wykopię. Wydrukuję za granicą. Idziemy na herbatę. Znów po miesiącu: - Wyjdziemy do ogrodu? No tak, drzewo już zaczynało owocować. Jabłka. Powiedzieć - czy nie powiedzieć? On - szeptem spiskowca: - Widzi pan, tu są zakopane moje wspomnienia. To tajemnica - ale, żeby pan wiedział. Przysięgam. Rozpiera mnie duma. Jeśli się uda, to moja przyszłość. Innej nie dostałem. Lubię tę sztukę w trzech aktach: zawsze podejrzewałem pamięć o jej możliwości czystego stylu (śmieszą mnie filistrowie moralnej pamięci). Wieniamin Aleksandrowicz: - Ile razy przepisuje pan tekst? - A pan? - Ja? Wiele. Szlifuję i szlifuję. A pan? - To zależy co l kiedy. Po „Metropolu” Wieniamin Aleksandrowicz dawał mi możliwość zarabiania pisaniem scenariuszy telewizyjnych. Brnę po szyję w skondensowanym mleku. Lubię surowość brudnopisu. Do mojego mieszkania przychodzi para zasadniczych ludzi. On - pisarz, ona - naczelniczka rodzinnej Ideologii. Oboje blisko związani z Amnesty International. Minione „metropollckle” czasy. Oświadczają, że jako agent CIA powinienem wiedzieć, co się dzieje z moim przyjacielem Popowem. - A skąd myśl, że jestem agentem CIA? Dysydent rzucił spojrzenie na paczkę amerykańskich czasopism na moim biurku i uśmiechnął się: - Podlegają ci wszyscy amerykańscy dziennikarze w Moskwie. Cytują cię jak zwierzchnika. Milczałem. - A Popów - to agent KGB. Wyobraziłem sobie naszą parkę i dziko zarechotałem, jak Stalin, którego rozśmieszył mój ojciec. Pisarz czekał, póki nie przestanę. - Ja nie żartuję - powiedział. - A może jako agent CIA wiem lepiej? Spoglądał na mnie z obawą. W jego oczach zamieniałem się w zaoceanicznego dowódcę. - Skąd pomysł, że on jest agentem KGB? - Byliśmy ostatnio w Pieriediełkinie. Siedzieliśmy przy jednym stole. Zapytałem, kto wspiera ideę obalenia siłą władzy radzieckiej. Wielu wspierało. Popow to przemilczał. - Gdyby był agentem KGB - powiedziałem - to jako pierwszy stanąłby po stronie obalenia radzieckiej władzy. Niezręczna pauza. Pisarz odnalazł się. - Ale on jest tchórzliwym agentem - oznajmił. - Wynocha - powiedziałem, wstając. Do tej pory jeszcze nigdy nikogo nie wygoniłem z domu. Jednak dziewuchy kręcące się wokół ludzi kultury (głównie Żydówki; Jesienin kiedyś powiedział, że jego ulubione wielbicielki to Żydówki) uznały mnie za bohatera, a w tych miesiącach, kiedy moi rodzice i żona byli przygnębieni realnym brakiem przyszłości, ja realizowałem plan uczty w czasie dżumy. Sława - bezgraniczne pole fuksa. Sława - to kiedy wyciągasz swojego grubego chuja i zaczynasz walić konia przy dziewuchach, a one zamiast krzyczeć: „Co ty wyprawiasz?!” - z zachwytem, jak na meczu piłki nożnej, wrzeszczą: „Dawaj, dawaj!”. Milioner jest nędzarzem w oczach pisarza. Rano przyszedłem do domu na Prospekcie Lenina, pachnący perfumami i spermą. Otworzyłem drzwi kluczem. Wyszła żona - przepalona papierosami na wylot. Gdzie byłeś? W moich wertykalnych źrenicach fikają dwie dziewuchy-siostrzyczki. Żona nie spała całą noc, niepokojąc się o mnie, czy nie złapało mnie KGB. Płacząc, dała mi w pysk. Oddałem jej. Upadła na podłogę. Element nieludzkiej gry stał się częścią mojej pisarskiej natury. o Kto chciał, żeby mój ojciec został ofiarą i żebym ja, postradawszy zmysły, nabrał rozumu na tyle, żeby odnaleźć siebie? Komu to było potrzebne? Mowa nie o historycznych władzach. Przeciwnie, ofiara ojca, która przypomniała o sobie w czasach Gorbaczowa, wydała pozytywne owoce. Ojca nawet boli się wysłać na emeryturę z tą obojętnością, z jaką na całym świecie wygania się ambasadorów za drzwi listem, telefonem, albo przedłużającym się milczeniem. Takie skoki historii nie zalegały przynajmniej w mojej świadomości. Raczej byłem skłonny myśleć inaczej: główny paradoks historii Rosji, rozważałem, kryje się w tym, że pomimo wszystko Stalin pozostanie w - niej pozytywnym bohaterem narodowym. Miłość do Stalina - to wskaźnik archaiczności narodu rosyjskiego. i prawda: w latach dziewięćdziesiątych nie poradzono sobie z nim, pomimo wszystkich demaskacji. On to przetrzymał. Z nim wiąże się marzenie. Teraz znów powróciłem do tych myśli. Początek dwudziestego pierwszego wieku - któż to z daleka macha do nas życzliwie ręką? Całe zło, jakie wyłaziło z ojca, pochodziło z dyplomacji, ale on dał mi możliwość zobaczenia cykliczności rosyjskiej historii. Bezkarność Stalina jest absolutna. Co oznacza ten absolut? Rosja była gotowa pomieścić w sobie Stalina, jednak w rezultacie nie poradziła sobie z zadaniem, troszkę się skompromitowała i on odszedł od Rosjan, żeby być fałszywie zrozumianym. Stalin dzisiaj - to kult siły, tęsknota za Imperium, respekt dla okrucieństwa, wiarołomstwa. Stalin - narodziny nowego strachu. W każdym kierowniku w Rosji siedzi jego własny, malutki Stalin. Ja też czuję w sobie Stalina. Bezsennie obraca się w mojej świadomości. Mój Stalin to wielki artysta życia. Machnie lewą ręką - Czeczeńcy jadą z Kaukazu. Machnie prawą - pół Europy buduje socjalizm. Wydawać by się mogło, że Stalin ma przed sobą przyszłość współczesnego Napoleona. Wydawać by się mogło, że Stalin to uosobienie antydemokratyzmu Rosjan, ich antyeuropejskich wartości, ich „mętliku w głowie”. Nieprzypadkowo połowa dzisiejszej Rosji nie widzi w Stalinie złoczyńcy. Stalin zrobiony jest wedle rosyjskiego wykroju. Dzieci wyciągają ku niemu ręce: tato! tato! Jakże to tak? Rosjanie podejrzliwie traktują Nawet ludzi pół krwi, nie uznając ich za „swoich”. A tu nie tylko uznali - rozpłaszczyli się. Stalin na co dzień był szarym, niepozornym człowiekiem, skrytym, pamiętliwym. Siedzi sobie, wycina obrazki z tygodnika „Ogoniok”. Dziwne domysły chodzą mi po głowie: to konspiracja. Po co ujawniać się w pełnym blasku? Promienie blasku i tak przebijają przez te obrazki. A garderoba? Dwa mundury, galowy i codzienny, jedna para butów. Wszystkich zaskoczyła skąpość jego garderoby. To też konspiracja. No i narodowość - też konspiracja. W rosyjskiej literaturze istnieją dziesiątki obrazów Stalina: tyrana, sadysty, geniusza, kpiarza, wodza, zwyrodnialca, zwycięzcy. Kim jesteś w rzeczywistości? Rosyjska literatura nie dała sobie rady ze Stalinem. Przekształcała generalissimusa w kata, kata - w generalissimusa. Obracała i wywracała obraz bez żadnego sensu. Nie zauważyła, że przyjście Stalina dla rosyjskiego narodu było tożsame z przyjściem Jezusa Józefowicza. Tylko Józef Wissarionowicz przyszedł do innego wybranego narodu - nazwał się „bogonością” - przyjmuj gościa! - żeby gość pozostał z nim na zawsze. Rosja zasłużyła na dobrego Stalina. Rosyjska literatura nie zauważyła, że to rosyjski Bóg, który przez trzydzieści lat podawał się za Gruzina. Stalin - to maska. o No a co z ojcem? Spotkał go zaszczyt bycia wśród młodych uczniów, dostrzeżony i być może nawet ukochany przez wszechwidzące oko: - Nalejcie mu szampana! Bohaterem dobrze być nie dłużej niż trzy dni, jak gościem w porządnej rodzinie, a dalej bohaterstwo gnije jak ryba. Ale mój bezrobotny ojciec nadal trzymał się świetnie, ani razu mnie nie osądził, pomimo wszystko. Mama, chociaż nieraz gderała, ale też nie osądziła. Od żony usłyszałem słowo „nieudacznik”, ale potem je cofnęła. Pan Zygmunt zaproponował mi, żebym przeniósł się do Polski, zapomniał o literaturze i otworzył budkę z serdelkami. „Metropolickie” braterstwo skończyło się dla mnie krwawą bijatyką z Bitowem w noc Sylwestrową 1980 roku w Pieriediełkinie, na daczy u Achmadulinej. Nie podzieliliśmy czystości zamiarów i omal nie pozabijaliśmy się. Swoją drogą, „Metropol” zabił radziecką literaturę. Wymyślona przeze mnie, a skonstruowana przez nas wszystkich, „metropolitów”, bomba rozerwała radziecką literaturę na kawałki. Na jej miejscu zaczęła wyrastać inna literatura. „Metropol” stal się zwiastunem rosyjskiej wolności. W 1989 roku, na dziesięciolecie „Metropolu” uroczyście, z głośną prezentacją wyszło pierwsze moskiewskie wydanie almanachu. W 1999 roku, dwudziestolecie „Metropolu” burzliwie obchodziliśmy z szampanem i tańcami w pracowni Messerera, gdzie za jednym zamachem nakręcono film o historii almanachu. W styczniu 2004 roku gazety, czasopisma, radio, telewizja na wyścigi odnotowywały historyczne znaczenie „Metropolu”, który skończył dwadzieścia pięć lat. Ale „naszego” święta już nie było. „My” rozpłynęliśmy się i odeszliśmy do legendy. Tylko Bitow i ja znaleźliśmy się u mnie w domu i wznieśli toast tequilą, wspominając dobre czasy. Ostatni raz wracam do „metropolickiego” roku. Kiedyś, nie bez zażenowania, ojciec rzekł do mnie: - Jest tylko jeden człowiek, który może mnie uratować. Ty. Poprosił, żebym napisał do Breżniewa list, ale nie z wyrazami skruchy, tylko w duchu: „ojciec za syna nie odpowiada”. Napisałem do Generalnego Sekretarza KC KPZR („Drogi Leonidzie Iljiczu”), że nie mogę patrzeć na bezrobotnego ojca i jeśli jego sytuacja nie zmieni się, to nie wiem, co sobie zrobię – to znaczy powieszę się. Nie wiedziałem, co tu wykombinować, żeby list dotarł, więc zadzwoniłem na Stary Plac do jednego z referentów Breżniewa, wykorzystując swoje martwe kontakty po linii „złotej młodzieży”. - Muszę przekazać list - powiedziałem. - Komu? Z podniecenia odpowiedziałem, sam tego nie chcąc, tak dysydencko, że gorzej nie można: - Leonidowi Breżniewowi. W słuchawce zapadła grobowa cisza. „Leonidem Breżniewem” nazywali go dziennikarze w wiadomościach zagranicznych stacji. Nie miałem żadnej szansy. Ale po chwili milczenia referent powiedział: - Proszę odnieść list do ekspedycji na Starym Placu. Wyjaśnił gdzie i jak. - Dziękuję. Odpowiedź od władzy nie nadeszła. Czas uciekał. Muszę przyznać, że czułem się niezbyt komfortowo. Miewałem napady dziwnego roztargnienia, nie mogłem siadać za kierownicą - dopadały mnie nagłe zawroty głowy. i już naprawdę nie wiedziałem. co zrobić ze swoją groźbą, z własnym szantażem: kiedy niby mam się wieszać: za tydzień? za miesiąc? Od czasu do czasu, spoglądając rano w lustro, dotykałem swojej samobójczej szyi. Już czas? Władze w końcu pozbawiły mnie wątpliwości. Gromyko z poruczenia Breżniewa nakazał przyjąć ojca do centralnego aparatu MSZ-u przy placu Smoleńskim. Ojciec był zmuszony podpisać zobowiązanie, że nie będzie (dyplomata!) kontaktować się z obcokrajowcami. Dostał unikatową, niczym z Kafki, katorżniczą pracę. Co dzień przychodził do swojego gabinetu na dziewiątą rano, by na biurku znaleźć jedynie świeży numer gazety „Prawda”. Zbieżność jego l Mołotowa trajektorii była dziwnym grymasem losu. Porównaj wcześniej: „Siedział przy pustym biurku, przeglądając jedynie radzieckie gazety l biuletyny informacyjne. Innych materiałów mu nie dostarczano”. Zresztą Mołotow przed odejściem na emeryturę zajmował to samo stanowisko, co mój ojciec w Wiedniu. Kiedy ostatni raz w Żukowce spotkał się z Mołotowem, ten zapytał: - No jak tam, Jerofieicz, co słychać? - Zająłem pańską posadę. - Jak to? Ano tak. Ojciec bez pośpiechu przeżuwał przy dębowym stole nakrytym zielonym suknem, hemoroidalne kiście partyjnych nowości, otrzymując przyzwoitą pensję. - Włodzimierzu Iwanowiczu, napije się pan herbatki? Miał osobistą sekretarkę. - Dziękuję, Asiu. I nic więcej. i tak kilka lat z rzędu. Fakt, w wolne dni rżnęliśmy razem w tenisa. Turniej przeciągał się - przecież żyliśmy teraz w jednym kraju. Już nie bałem się go ogrywać, a dźwięk piłek niesiony echem w lesie wokół osady domków letniskowych, narzucał z jakiejś przyczyny niejasną nadzieję na zmiany. Wierzyłem w to, nie zważając na panujący wokół sowiecki mrok. Odczuwałem tajne impulsy przyszłości, jakbym nosił je w łonie. Życie dopiero się zaczynało i tak chciało się żyć. Z „syna władzy” stałem się wolnym pisarzem, czyli w istocie byłem „nikim”, jak zresztą obiecałem Picasso, i w letnie noce tworzyłem swoją pierwszą powieść Rosyjska piękność. Gra z losem w łapki zakończyła się demonstracją jego zupełnie nowych możliwości. Napisałem powieść i obudziłem się jako inny człowiek. Zrozumiałem - - to jest. Podziękowanie Pragnę bardzo serdecznie podziękować Panu Adamowi Pomorskiemu za profesjonalną pomoc l cenne rady, jakich zechciał mi udzielić w trakcie pracy nad przekładem. Agnieszka Lubomira Piotrowska.