Jerzy Derwin  A g a Opowiadania o przygodach i miłości dwojga młodych  Wydanie z dnia 18 maja 2003 1. Pętle Tajemnicze spotkanie w parku 2.Sanki Pierwsze zbliżenie 3. Więzy W starym zamczysku 4. Lody W Tatrach na nartach 5. Ogień 10 000 lat wcześniej 6. Songe macabre Koszmarne sny 7. Żywioły żeglarskie przygody 8. Bez jednej Syn Piotra żegluje 9. Wibracje Nilem przez Egipt 10. Ciupaga Aga i Piotr wspominają czasy młodości...  11. Myśl o śmierci Strach przed i rozpacz po... P ę t l e Było ciepłe, wiosenne późne popołudnie. Piotr przysiadł na kamiennej barierze mostku nad leniwą strugą wątłej rzeczki. Po drugiej stronie drogi kilka osób stało na przystanku, przy pętli z wyślizganych szyn. Dalej, w perspektywie torów ułożonych między jezdnią a cmentarnym murem z czerwonych cegieł, błysnęła szyba wozu tramwajowego. Kolebiąc przodem to w lewo, to w prawo, nadjeżdżała niebieska czwórka. Stukot kół na wybojach złącz było słychać już z daleka, lecz motorniczy mimo to obwieścił swoje przybycie hałaśliwym żelazistym dzwonieniem. Z wagonów wysypała się gromadka ludzi i pospieszyła w stronę osiedla. W ich miejsce wsiedli oczekujący. Popiskując na skąpo wymierzonej krzywiźnie pętli, tramwaj zatoczył koło i odjechał w stronę śródmieścia. Na przystanku została dziewczyna – w kolorowej sukience, obcisłej górą i suto pofałdowanej dołem, z dużą torbą przewieszoną przez ramię. Rozejrzała się niezdecydowanie, podeszła do kiosku, prześlizgnęła się wzrokiem po rozłożonych gazetach i wystawionych w oknie drobiazgach. Piotr podniósł się i ruszył w jej stronę. Wtedy i Aga go zobaczyła. — Co to ma znaczyć? Ładnie to tak? Spóźniać się na spotkanie z damą? — To ty, to twój tramwaj spóźnił się jak zwykle. Chciałem zobaczyć, co moja dama zrobi, kiedy mnie nie zastanie w umówionym miejscu. — Zrobiła błąd. Powinna była wsiąść z powrotem i odjechać. Tak postąpi następnym razem. Na pewno! — Następnym razem przyjdę o godzinę wcześniej i będę oczekiwał z bukietem róż. — ...I słusznie! Damy wiedzą, jak śmieszny czuje się kawaler z bukietem i bardzo sobie cenią takie dowody oddania i poświęcenia. — Wobec tego moje dowody nie wypadną zbyt przekonująco... Rękę, którą trzymał cały czas za sobą, Piotr wyciągnął teraz w stronę Agi i podał jej bukiecik fiołków. Dziewczyna była zaskoczona i wzruszona. Szybko spojrzała na boki, objęła Piotra za szyję, uniosła się na palcach i pocałowała go w usta. — Piotr! Ty... jesteś wspaniały! — Cicho, wiem! – Piotr zacytował powiedzonko radiowego Pana Sułka. Pani w kiosku patrzyła za nimi w zadumie, kiedy, przekomarzając się, zeszli na ścieżkę wijącą się wzdłuż rzeczki. Minęli usypany z wojennego gruzu wysoki kopiec z długim łagodnie pochylonym nasypem służącym w zimie jako tor saneczkowy. Za kopcem zaczynały się zarośla ni to gaju, ni parku. W odległej przeszłości była to część cmentarza. Piotr i Aga przemierzali wąskie alejki ocienione krzewami i drzewami. — Co tam ciekawego w szkole? — Co w szkole może być ciekawego? ? odpowiedziała pytaniem Aga, która w klasie przedmaturalnej. ? Aha! Mieliśmy seminarium na temat planowania rodziny. — Globulki, pigułki, szklanka zimnej wody “zamiast”, czyli kalendarz?... — Też. Ale to już nikogo nie ciekawi. Chodziło głównie o przerywanie ciąży. — To problem z tradycją, ale bez rozwiązania. Zabierałaś głos? Na pewno; znam cię! Co powiedziałaś? — Nie zgadłbyś! Wygłosiłam twoją opinię, że dziecko powinno się pojawić na świecie tylko wtedy, kiedy chcą tego obydwoje rodzice. I że w tej sprawie trzeba liczyć się nie tylko z wolą kobiety, ale i mężczyzny – pomijanego teraz całkowicie w dyskusjach i w przepisach prawnych, nawet w tych najbardziej liberalnych. — I co klasa na to? Nie zakrzyczeli cię? — Dziewczyny były kwaśne, protestowały, ale chłopcy bili brawo. — Pewnie na tym etapie mężczyźni lepiej robią, siedząc cicho, aby nie rozsierdzić przeciwko sobie feministek. Zaczęłyby się stare gadki o męskim egoizmie i to by tylko szkodziło całej sprawie. A co na to moderator? Kto prowadził dyskusję? — Matematyczka, stara Pankówna. “Ładnie brzmi,” — powiedziała — “ale to doprowadziłoby do poważnego spadku przyrostu naturalnego. Mężczyźni nie mają tak rozwiniętych uczuć rodzicielskich jak kobiety, a społeczeństwo musi trwać i tak kształtuje zwyczaje i zasady współżycia w rodzinie, w gromadzie, aby przetrwać i rozwijać się.” — Tak... Niegłupio powiedziane. Ale taka filozofia sprowadza nas do roli kółek w maszynie, niewolników własnego stada. — Tak też odpowiedzieliśmy. A ona na to: “Tak, może to smutne. Ale życie w gromadzie ma swoją cenę. Nierzadko trzeba stanąć karnie w szeregu. Czy możecie jednak wyobrazić sobie życie poza gromadą?” — Nie mów mi o szeregu. Za miesiąc czekają mnie wakacje w zielonym ubranku, gdzieś pod Sulęcinem. Nie zgadzam się z waszą Pankówną. Wyczuwam w jej rozumowaniu jakiś gruby błąd, ale przyznaję, że ona ma tęgi łeb. Męski, można by powiedzieć. — Jesteś wstrętny męski szowinista. Nawet nie wiesz jak wstrętny! — Cicho. Wiem! Roześmieli się; spacerowali, nic już nie mówiąc. Nie spotkali nikogo, byli sami. Chcieli się upewnić, że są sami. Piotr poczuł, że serce bije mu szybciej. Ich spojrzenia spotkały się. Aga przysunęła się do chłopca. Otoczył ją ramieniem. Wiedzieli, co teraz nastąpi. Byli tu już nieraz i wiedzieli, po co przyszli także i dzisiaj. A jednak ożywioną rozmową podświadomie odsuwali moment, w którym pragnienie intymnego zbliżenia miało wziąć górę nad nieśmiałością. Nawet po miesiącach i latach zażyłości nie jest łatwo w niebanalny sposób przejść do pozycji leżącej, w niekompletnej bieliźnie. Młodzi minęli starą ławkę na kamiennych podporach i zatrzymali się przy skrawku gładkiej trawy. Aga wyjęła z torby wychodzący już z mody ciemnozielony ortalion, rozłożyła go i położyła się na wznak wyprostowana, z torbą i rękami pod głową. Patrzyła przed siebie w górę, na kłębiaste obłoczki, nie na chłopca. Piotr podziwiał uroczą niewinność, jaką spokojne naturalne ruchy dziewczyny nadawały całej scence. Położył się obok Agi. Zostawiła dla niego wolne miejsce po prawej stronie. Lubił mieć wolną prawą rękę leżąc przy niej na boku. Piotr uwielbiał widok jej niewysokich, dziewczęcych piersi. Czasem nieomal kręciło mu się w głowie na widok różowych malinek nabierających kolorów i pęczniejących pod wpływem jego pieszczot. Sam już nie wiedział, czy bardziej pragnie brać je do ust czy jeszcze na nie patrzeć. Zgłaszał pretensje do Agi, że nie nosi piersi w takich miejscach, aby mógł równocześnie na jedną patrzeć, a drugą całować. — A gdzie miałaby być ta druga? Masz pomysł? Tymczasem bądź czuły i sprawiedliwy dla obydwu – tam gdzie są. Obie bardzo lubią, kiedy je podziwiasz, całujesz i... ugniatasz. Byle nie za mocno. Jeszcze chwilę Piotr zwlekał z rozpięciem guziczków. Aga była bez stanika i wyczuwał jej skórę tuż pod materiałem obcisłej sukienki. Sucha ciepła gładkość jedwabiu przydawała pieszczocie szczególnej delikatności. Podobnie bywało w łóżku, w gorące noce, kiedy pozostawiał ją czasem w gładkiej milanezowej koszulce. Powoli ręka Piotra przesunęła się na biodra i powędrowała wzdłuż zwartych wyprostowanych nóg. Aga – jak gdyby chcąc się wygodniej ułożyć – poruszyła całym ciałem, uniosła kolana i – jak gdyby przypadkowo – pozostawiła uda lekko rozwarte. Schowała twarz tuląc się do jego policzka, kiedy Piotr wsunął dłoń pod sukienkę. Aby dać dziewczynie poczucie ustępowania przed męską przemocą, dość szorstko roztrącił jej nogi i położył całą dłoń na łonie. Przez chwilę pieścił je przez tkaninę skąpych bawełnianych fig. Niewinna gra kończyła się. Aga uniosła lekko biodra, aby Piotr mógł wyłuskać ją z majteczek i zgarnąć w górę spódnicę. Odsłonił i całował płaski brzuch z widoczną granicą opalenizny i trójkącikiem ciemnych włosów. Czesał je palcami, gładził rozchylone uda, wierzchem dłoni, przypadkiem niby, potrącając o fałdy ciemniejszej skóry u ich zbiegu. — Rób! Rób! Pieść! — wyszeptała mu do ucha. Szeroko rozwarła uniesione kolana i przytrzymała rękę chłopca u wejścia swego ciała. Czuł jak pod miarowym ruchem jego palców otwiera się i obrzmiewa. — Tak... Tak mi dobrze!... Pieść jeszcze!... Wszystko razem... — podpowiadała mu gorącym szeptem. W oddechu dziewczyny pojawił się ów przedziwny gorzkawo-słonawy zapach, który zwykle zapowiadał zbliżanie się do szczytu podniecenia. Wnętrze jej ciała stało się wilgotne i prowokująco śliskie. — Chodź już, chodź! Włóż go, bo ci ucieknę! — Wołała cicho i gorączkowym ruchem ręki błądziła po jego spodniach. Piotrowi łomotało serce i szumiało w głowie. Przemógł się. — Chodź ty najpierw. Nie czekaj! — Jak chcesz... Dobrze... Ja już... już muszę!...Oooch!... — gwałtownie poruszyła biodrami. Ucichła. Czuł, jak pod jego palcami ustępuje śliska obrzmiałość. Drgnęła w obronnym odruchu, kiedy poruszył ręką. Wiedział, jak bardzo drażniące w tej chwili było dla niej każde dotknięcie, ale wiedział też, że nie powinien pozwolić dziewczynie zbytnio ochłonąć. Najdelikatniej jak mógł, powoli pieścił ją całą dłonią, unikając najczulszych miejsc. Aga zrozumiała, do czego zmierza. Poddała się pieszczocie i już wkrótce zaczęło powracać pożądanie i gotowość podjęcia miłosnych praktyk. Tym razem wszedł w nią, kiedy go przywołała, czując zbliżające się ponowne uniesienie. Poruszał się w niej powoli, rozkoszując się ocieraniem o przedziwne, gładkie nierówności jej wnętrza. Aga powstrzymywała się, czekała na niego, a on też już nie wytrzymywał dłużej naporu podniecenia. — Teraz!... Chodź!... — zawołał cicho. — Dobrze... Tak... Rób, rób!... Dziewczyna przygarnęła go mocno. Rytmicznie wychodziła na przeciw jego ruchom uniesionymi biodrami. Ustawiała je tak, aby ocierał się o najczulsze miejsca – rozbudzone i łaknące pieszczot. — Daj! — wołała cicho. — Daj! Tryskaj we mnie! Prosto we mnie! Poczuł gorący przypływ, palącą rozkosz i jeszcze bardziej wzmógł mocne ruchy daleko, w głąb jej ciała — Ooo!... Taak... Aach! — oszalała dziewczyna wołała prawie głośno; długą chwilę wiła się i pławiła w rozkoszy. Powoli uspokajała się i przygasała. Nie wychodząc z niej, Piotr uniósł się tak, aby mogła złożyć pod nim wyprostowane nogi i trwali tak bez ruchu. Żegnała go tajemniczym, rozkosznym uściskiem, napięciem mięśni w miejscu, w którym przenikały się i łączyły ich ciała. ... — Hej! Obudź się! Piotr leżał obok Agi, z policzkiem przytulonym do jej ramienia i do piersi na powrót opiętej w barwy sukienki. Otworzył jedno oko. — Nie wiesz, że dżentelmen wieczorem ostatni zasypia, a rano pierwszy się budzi? — ... I dlatego lubi się zdrzemnąć po poobiednim deserze. Ale ja nie spałem. Myślałem. — O deserze? Ty łakomczuchu! — Nie... To znaczy tak, oczywiście! — poprawił się elegancko — Ale myślałem także o twojej Pankównie i chyba już wiem, gdzie jest ten gruby błąd w jej argumentacji. — Na moim cy... na moim dziewiczym biuście leżysz, a o innych pannach rozmyślasz. Pięknie, nie ma co. Ale mów, gdzie ten błąd? — To jest subtelna sprawa... — Postaram się jednak zrozumieć moją nietęgą babską głową! — wtrąciła aluzję do jego wcześniejszych słów o tęgich męskich głowach. — Widzisz, ona wszystko ujęła tak... tak statycznie jakoś, w bezruchu. Jak gdybyśmy stali tylko przed jednym, raz na zawsze danym wyborem i tylko przed wyborem: zabijać – nie zabijać?! A tymczasem zasadniczy problem leży gdzie indziej. — Chyba cię rozumiem — powiedziała Aga poważnie. — Co można zrobić, aby takiego wyboru w ogóle nie trzeba było czynić? Aby mężczyźni nie musieli drżeć ze strachu, kobiety cierpieć, a rodziny osuwać się do roli wylęgarni. Czy to nie utopia? I co robić, zanim tak się kiedyś stanie – jeśli się w ogóle stanie? — Tymczasem będziemy się dręczyć jak dotychczas i – jak dotychczas – szukać wyjścia za każdym razem od nowa. Nie rozumiem, dlaczego ta udręka nie mobilizuje ludzi do energiczniejszego poszukiwania tego – jak mówisz – utopijnego rozwiązania... Chociaż, kiedy się tak nad tym zastanowić... Może to nie przypadek ani niemoc, tylko pewna zasada? Prawidłowość? — Myślisz, że są jakieś mechanizmy albo siły, potężne jak widać, które nie chcą nas z pułapki wyzwolić? — Właśnie tak. Być może, przeważa świadoma albo podświadoma genetyczna obawa, że ludzie ze zwykłego wygodnictwa przestaną się rozmnażać. — Czy nie widzisz, że zatoczyliśmy koło, jak w pętli, i wróciliśmy w to samo miejsce? To był przecież argument Pankówny! — I tak, i nie. Miejsce niby to samo, ale tor inny. Zaczęliśmy od aborcji, od pytania, czy mamy prawo przerywać życie już kiełkujące. A teraz jesteśmy przy pytaniu, czy ludziom można dać łatwą możliwość zapobiegania samemu kiełkowaniu – że tak powiem – możliwość techniczną, ale także obyczajową i prawną. Konkretnie: czy należy im ułatwiać niekłopotliwą i niezawodną antykoncepcję, trwałą, ale odwracalną bezpłodność? Wiesz przecież, co na ten temat myśli i głosi na przykład Watykan. — Wiem i oburza mnie to! Pod rzeczywiście trudną moralnie sprawę aborcji Watykan podpina swój sprzeciw wobec środków antykoncepcyjnych, jak gdyby to było to samo! Ale z tego, co mówisz, mogłoby wynikać, że to może nie jest bezmyślne, fanatyczne zaślepienie. Może w tym być jakaś wyższa racja stanu. I co wtedy? Skąd wziąć przekonanie i moralne prawo do walki z tak pojmowanym interesem społecznym? — Daj buzi! Jesteś kochana, kiedy tak poważnie i tak mądrze dyskutujesz! — No wiesz?! Kpisz ze mnie! — dziewczyna była naprawdę urażona. — No, no! Nie gniewaj się; tak mi się powiedziało. Zachowujemy się, jak byśmy mieli za chwilę zdecydować o losach ludzkości. A tak naprawdę nic od nas nie zależy. Co najwyżej możemy – i musimy – dbać i uważać, aby nas nie spotkało nic, czego byśmy nie chcieli. A propos, dbasz i uważasz?... — Nie martw się. Dbam i uważam. Aż mi od tej dbałości brzuch urósł! — Coś ty?! Jak to? Nie rozumiem! — A widzisz?! Strach cię obleciał. Przepraszam. Na ten temat nigdy nie chcę się z tobą droczyć. Po prostu utyłam trochę. To od tych pigułek podobno się tyje. — Nie utyłaś, skąd! Nic takiego nie zauważam. — Jak to mężczyzna: patrzysz na mnie codziennie – na ubraną i na gołą. Patrzysz i nie widzisz... Całkiem jak stary, znudzony mąż... Coś ty! Czego ci się zachciewa? Aga na wpół leżała oparta na łokciach. Czy to wzmianka o nagości, czy może widok jej ciała – bardziej uwydatnionego niż zakrytego jedwabiem opływającym piersi, biodra i uda – sprawił że chłopca znów ogarniało pożądanie. Dziewczyna dostrzegła jego przymglone oczy. Przysunęła się do leżącego na wznak Piotra i szepnęła mu prosto do ucha: — Chcesz deseru? Chcesz mnie jeszcze?... Chodź! Weź sobie! Teraz ty sam, tylko ty. I tak jak lubisz. Chcesz? Chodź, chodź... — kusiła z figlarną kokieterią. Wiedziała, ile czułości, uwagi i wysiłku włożył w to, aby raz i drugi doznała pełnej, skończonej rozkoszy. Teraz zapragnęła mu się oddać tak, aby to on, nie troszcząc się o nią, przeżył uniesienie bez żadnych zahamowań. Wiedziała, że obudzonemu już ponownemu pragnieniu w jego myślach musi jeszcze przydać pragnienia ciała – być może osłabionego niedawnym przeżyciem. Położyła się na chłopcu, ale zaraz przewinęła się na jego prawą stronę i teraz to ona miała go pod swoją prawą ręką. Podniecała chłopca z wyrafinowaniem godnym wytrawnej kurtyzany, a przecież wiódł ją tylko instynkt, czułość i wola ofiarowania mu chwili rozkosznego szczęścia. Musnęła ustami jego wargi, nie całując, a potem oczy, tak aby je przymknął i nie śledził jej rozpustnych ruchów. Piotr poddał się pieszczocie, nieruchomy i cichy. Przenikały go dreszczyki, od których jeżyły mu się włosy na głowie. Włożyła rękę pod rozpiętą koszulę, rozsunęła ją i przesunęła dłoń wzdłuż ciała, pod spodnie. Ciasno było. Rozpięła pasek, otworzyła dżinsy i przez spodenki dotykała budzącej się z wolna męskości. Dała mu do zrozumienia, że chce go wyzwolić ze spodni i bielizny. Zauważyła, że – obnażony – poczuł się skrępowany i bezbronny. Okryła go fałdami swojej obszernej spódnicy i powróciła do pieszczot twarzy i piersi. Teraz nie jej ręka, lecz usta przesuwały się w dół ciała, znacząc drogę drobnymi pocałunkami. Kiedy twarz dziewczyny mijała brzuch, ujął jej głowę w obie ręce i lekko powstrzymał. W ten sposób dawał jej szansę wycofania się, ale pokonała jego opór. Ujęła w dłonie i delikatnie ugniatała jądra chłopca. Wiedziała już, że to sprawia mu szczególnie wielką przyjemność. Piotr gładził jej głowę; znak, że przyjmuje jej odważne pieszczoty z wdzięcznością. Podała sobie do ust dość już obrzmiałego penisa. Powoli pieściła go ruchem warg, odszukując najwrażliwsze miejsca w okolicy wędzidełka, odkryte kiedyś wcześniej, kiedy, wiedzeni pożądliwą ciekawością, poznawali na wzajem tajniki swoich ciał i buszowali w ich najintymniejszych zakątkach. Agata chciała koniecznie dowiedzieć się, gdzie chłopak ma to najczulsze na pieszczoty miejsce. Długo kazał jej wtedy poszukiwać i eksperymentować... Aga czuła, jak w wyniku wyszukanych pieszczot rośnie i pręży się to, co trzymała w dłoniach i w ustach. Spojrzała na skutki swojej aktywności. Dziewczyna, znacznie mniej od chłopca wrażliwa na bodźce wzrokowe, jednak poczuła przypływ ssącego pożądania. Ogarnęła ją przewrotna chęć sięgnięcia ręką pod spódnicę i dotknięcia własnego ciała. Przemogła się. Zbliżyła twarz do głowy Piotra. Położyła na swojej piersi jego dłoń i poruszała nią powoli. — Mam cię! Jesteś blisko! Jak chcesz? Powiedz, mów! We mnie, czy, czy... do buzi? — szeptała mu wprost do ucha, świadomie podniecając go jeszcze bardziej i sama podniecona. — Och ty, ty... Nie wiesz, jaka jesteś cudowna! — Cicho! Wiem! Piotr przejął inicjatywę. Przez chwilę całował jej usta, jak by chciał powiedzieć, że dziewczyna nie potrzebuje się wstydzić pieszczoty, którą mu przed chwilą ofiarowała. — W ciebie chcę, w ciebie! Wiesz jak... — odpowiedział. — Wiem, chodź... Położyła się przy Piotrze na brzuchu. Podsunął w górę spódnicę. Była bez majteczek. Rozsunął jej nogi i ukląkł między nimi. Położył ręce na drobnych, prześlicznie zaokrąglonych pośladkach i biodrach. Dziewczyna uniosła je wysoko ukazując przy tym rozchylające się kusząco różowe fałdy. Sycił oczy oszałamiającym widokiem – wyzywającym, bezwstydnym, a przecież równocześnie niewinnym, bo pełnym całkowitego oddania i pożądania zarazem. Agata była wilgotna od śladów wcześniejszego zbliżenia i ponownego podniecenia. Wciąż klęcząc wślizgnął się w nią gładko, bez żadnego oporu. Powoli poruszał biodrami i patrzył chciwie, jak mieszają się i składają ich ciała, czemu czasem towarzyszyło rozkoszne, choć nieco komiczne, mokre cmoknięcie. Napięcie jego rosło. Ułożył teraz dziewczynę płasko na brzuchu, położył się na niej całym ciałem. Wzmógł intensywność poruszeń; sięgał dna jej wnętrza i uderzał o nie. — O tak!... Bij! Bij mocno! — cicho wołała dziewczyna pomagając mu drobnymi falowymi ruchami bioder. W pewnym momencie mocniej drgnęła i jęknęła cichutko. Tryskał w kilku rozkosznie piekących przypływach i tak, jak to oboje uwielbiali – oparty o nią gdzieś hen, głęboko... Zapewniała, że w takich momentach czuje uderzenie jego nasienia i że doznaje przy tym szczególnej emocji. Przez długą chwilę leżeli obok siebie cicho, stuleni, zmęczeni. — Daj ucho, muszę ci się do czegoś przyznać. — Chyba się domyślam, ale mów, kajaj się, może zasłużysz na wielkoduszność. — Obiecałam ci, że wejdziesz na górkę sam. Nie udało się; ja też tam byłam. O wchodzeniu na górkę mówili, kiedy mieli na myśli osiąganie szczytów seksualnych doznań, a nie chcieli popadać w dosłowność sformułowań książkowych lub zbyt dosadnych. Bywało, że za namową Piotra subtelna, nie zepsuta dziewczyna dawała się sprowokować do słów mocniejszych, wulgarnych nawet, ale robili to rzadko, eksperymentując w poszukiwaniu nowych podniet i wrażeń. — No właśnie. A ja pomyślałem, że może coś cię zabolało. — Skąd! Cudownie było! Ale nie przeszkodziłam ci, prawda? Starałam się... — Było cudownie ? powtórzył. ? I nigdy mi nie przeszkadzasz, przeciwnie! To jest taka... taka okoliczność, kiedy się tym więcej ma, im więcej się da, rozumiesz mnie? — I jak! Może dlatego tak chętnie ci daję... i daję... i daję?... — frywolnie sączyła mu do ucha szeptem. — A więc to tak! A ja myślałem, że to z wielkiej... — Pst! — przerwała mu — mieliśmy nie używać wielkich słów. “Bo się wytrą i spowszednieją, jak pożegnalny pocałunek w przedpokoju, przed wyjściem do pracy.” To twoje słowa i to ty tak chciałeś, chociaż wiesz, że dziewczyna lubi czasem usłyszeć takie jedno słowo. Dla ułatwienia dodam, że to jest czasownik, zaczyna się na “ko...” i kończy na “...am”. — Nie znam takiego słowa. Ale wracając do twojego wyznania... Wynikałoby z niego, że jesteś mi jeszcze coś winna. — Jestem, przyznaję. I oddam. Dam ci, dam, przyrzekam. A może chcesz już, teraz, zaraz? Pójdź luby! Bierz mnie! Weź mnie! Jam twoja! — Nie! Nie! Litości!... Przekomarzali się jeszcze, kiedy Aga wsuwała się w figi i poprawiała suknię. Uczesała długie włosy – ciemno-blond, o złotawym połysku – i wprawnymi, tylko dziewczętom znanymi chwytami przewlekła je przez ciasną pętlę z gumy. Piotr przepadał za jej gładkim uczesaniem w koński ogon, bez grzywki. Aga wymawiała mu żartem, że się dla niego poświęca, bo od takiej fryzury wypadają włosy. — Piotr! Uporządkuj się też trochę, bo do reszty zgorszymy panią kioskarkę. — Zauważyłaś, jak za nami patrzyła?... — Jasne. Dziewczyna na randce ma oczy dookoła głowy, nie wiesz?... — Ooo!... — zakrzyknęła nagle cicho i zdrętwiała. Tuż za rozłożystym krzewem, na starej ławce – ktoś siedział. ... Agata była tak widocznie przerażona, że Piotr zerwał się też na równe nogi. Intruzem był starszy, szpakowaty mężczyzna w zielonkawej wiatrówce. Na kolanach trzymał papiery. Patrzył na młodych spokojnie, bez natarczywości, z cieniem uśmiechu. — Chodźmy, prędko! — zawołała cicho dziewczyna i gorączkowo zgarniała do torby rozrzucone drobiazgi. — Poczekaj! W Piotrze wzbierał gniew i popychało go coś w stronę obcego. Zrobił kilka kroków. — Czy pan dawno tu siedzi? — zapytał; starał się mówić spokojnie. — Dość długo już. Wystarczająco długo — odpowiedział obcy znacząco. — A więc wszystko pan słyszał i może wszystko widział. Pan nas podglądał, szpiegował! Dlaczego?! Czy to nie obrzydliwe wścibstwo?! — Piotr mówił coraz głośniej. — Dobrze chociaż, że pytasz, a nie twierdzisz. Uspokój się... — Aha! To jesteśmy już na ty! — denerwował się chłopak — Czego pan od nas chce?! — Piotr, Piotr! — Aga próbowała odciągnąć chłopca. — Daj spokój. Chodźmy stąd! — Nie bójcie się! Niczego od was nie chcę. Nie wyszydzam was przecież i nie obrażam. Możecie odejść, jeśli chcecie. Ale będzie wam wstyd i głupio. Lepiej porozmawiajmy chwilę — przemawiał uspokajająco. — I nie nazywajcie mnie obcym! Piotr i Aga spojrzeli po sobie. Zdziwienie po części zastąpiło i stonowało ich oburzenie natręctwem obcego. — Nikt z nas tak nie powiedział, ale kimże pan jest, jeżeli nie obcym? Ja pana nie znam? — włączyła się Aga. — A ty? — zwróciła się do Piotra. — Oczywiście, że nie! O co tu chodzi? — zdenerwował się znów chłopak. — Na głos to słowo nie padło, ale tak mnie nazywacie w myślach. To naturalne, ale tak nie jest. Posłuchajcie chwilę spokojnie — przerwał, jakby czekał na ich przyzwolenie i po krótkiej chwili mówił dalej. — Wy mnie nie znacie, nie możecie mnie znać, to prawda. Ale ja was znam doskonale. Widzicie... ja jestem pisarzem. No może nie takim prawdziwym zawodowym i znanym pisarzem, ale pisuję czasem i... i ja... — znów przerwał niepewnie. — Pisarzem? I co z tego? — zareagował Piotr. — Zbiera pan materiał do romansu? Podgląda pan... życie?! — Zgrabny kalambur! W ogóle – bardzo ładnie mówicie, byłoby pięknie, gdyby prawdziwi młodzi ludzie tak mówili... — Jak to – prawdziwi?! Czy my nie jesteśmy prawdziwi? I co tu ma do rzeczy, jak mówimy? — zniecierpliwiła się także dziewczyna. — Tak, muszę to wam powiedzieć i muszę was zaskoczyć jeszcze raz i... i jeszcze bardziej z pewnością. W końcu ze spotkaniem ciekawskiego, a może i ordynarnego podglądacza zawsze musieliście się liczyć, kochając się tak w pełni dnia, w miejscu publicznym, bądź co bądź. Może to w was nawet dodatkowo wzmagało dreszczyk emocji? W każdym tkwi jakiś bodaj ślad tego, wiecie... — Ekshibicjonizmu, chce pan powiedzieć. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Nie przyznaję się nawet do jego śladów! A pan wciąż odchodzi od tematu, od wyjaśnienia nam sensu tej rozmowy. — Aga... Czy to od Agnieszki czy od Agaty? Niech będzie, że od Agaty. Nie poczuwasz się, powiadasz. A obcisła sukienka? Ciasne dżinsy? Hojne dekolty? Na plaży figi w stadium zaniku? Symboliczny staniczek, albo i bez? Idziesz za modą, zgoda. Ale nie musisz iść, a sama moda to nic innego, jak dopuszczona do salonów, na ulicę, do szkoły – forma podkreślania wdzięku biustu i bioder... Masz rację, powróćmy do głównego tematu. — Jak już powiedziałem ? ciągnął nieznajomy ? piszę, piszę czasem rzeczy zmyślone i ja was właśnie... ja was wymyśliłem! Was tak naprawdę nie ma. Jesteście moimi bohaterami, postaciami z fikcji literackiej! Aga i Piotr popatrzyli na nieznajomego, potem na siebie. Daremnie szukali odpowiedzi na absurdalną wypowiedź osobliwego rozmówcy. — Chcielibyście wzruszyć ramionami i popukać się w czoło ? ciągnął pisarz. Jesteście na to zbyt dobrze wychowani, a przede wszystkim zbyt zaskoczeni. Nie pozostaje mi nic innego, jak wam to udowodnić i dopiero wtedy zaczną się wasze wątpliwości. Bo w tej chwili nie macie wątpliwości, lecz pewność, że albo z was kpię albo mam źle w głowie. — Agatko, czy wiesz, gdzie mieszkasz? ? tu obcy zwrócił się do dziewczyny. — Oczywiście! W śródmieściu, przyjechałam czwórką. — Ale gdzie dokładnie? Ulica? Numer? — Zaraz... Nie wiem, nie pamiętam, pan mi zupełnie zawrócił w głowie! — Nie możesz wiedzieć, bo ja tego nie wymyśliłem. W tym opowiadaniu twój adres nie jest mi potrzebny. — Teraz ty, Piotrze. Wybierasz się, czy też raczej wysyłają cię na wojskowy obóz letni, pod Sulęcin. Znam to miejsce aż za dobrze, nawiasem mówiąc. Ale powiedz nam, co studiujesz? Na którym jesteś roku? A tak w ogóle, to w jakim jesteśmy mieście? Który rok mamy? Młodzi milczeli chwilę zdeprymowani. Gorączkowo zbierali myśli. — Pan nam chce wmówić, że nie jesteśmy prawdziwi? Nie istniejemy? To jakieś sztuczki, może hipnoza? — Brawo! Znalazłeś doskonałe wytłumaczenie, Piotrze. Hipnozą można wszystko wytłumaczyć. I nie potrafię was w tej chwili przekonać, że to nie sen hipnotyczny. Spróbujcie mi uwierzyć, a przynajmniej umówmy się na chwilę, że mi wierzycie i przy tym założeniu bawmy się dalej. Niczym przecież nie ryzykujecie, prawda? — Jeżeli jesteśmy produktem pana wyobraźni, postaciami na scenie, to nie potrzebuje pan nas o nic pytać. Pan za nas decyduje i pan z góry wie, co zrobimy i co powiemy; czy nie tak? ? wtrąciła Aga. — I tak i nie, chociaż pięknie, logicznie rozumujesz, Agatko. Autor dramatu wprawdzie wie, co jego postacie uczynią i co powiedzą, ale one to czynią i mówią mimo to! Na tym polega dramat. A nasza rozmowa jest częścią dramatu, należy do opowiadania. Jest i drugi, ciekawszy powód. — Jakiż to? ? młodzi byli już wyraźnie zainteresowani. — W tym konkretnym wypadku dałem moim postaciom – wam dałem – wasz wygląd, wiedzę, wspomnienia, temperament, ale – mimo woli i bez przewidzenia skutków – dałem wam, że tak powiem, “wolną wolę”, no w każdym razie sporo takowej. To znaczy, że nie zawsze mam wpływ na wasze czyny i nie zawsze mogę je przewidzieć. Widzicie te papiery? To jest to opowiadanie, o was . Ono nie jest gotowe jeszcze. Doprowadziłem je do miejsca, w którym po waszej uczcie miłosnej podnosicie się i zbieracie do odejścia. Szukałem zakończenia. Zastanawiałem się, czy i kogo posadzić tu, na tej ławce. Potrzebny był mi jakiś wstrząs, zwrot w idylli nazbyt gładkiej, a może nawet nazbyt... śliskiej. — Czy wetknąć tu wyposzczonego żołnierza na przepustce? ? ciągnął. ? A może dwie niestare, chichoczące mniszki z wysoko podkasanymi habitami? Pomyślałem w końcu, że zasiądę tu sam, poczekam na was i zobaczymy, co z tego wyniknie. W ten sposób usamodzielniłem was i oto jesteśmy tu razem, a ja nie wiem naprawdę, co się stanie za chwilę. Piszecie epilog opowiadania razem ze mną... — Pan się nami bawi, a my nie wiemy, co pan z nami za chwilę zrobi! Niby nas nie ma, a przecież jesteśmy i czujemy. Ja, na przykład, czuję ogromny strach! — Agatko miła. Tak właśnie jest w naszym, w tym realnym życiu. Nikt nie wie, co go spotka za chwilę, ale zachowuje się tak, jak gdyby nie miało się stać nic nadzwyczajnego. Przypuszczam, że kiedy się pożegnamy, wrócicie na przystanek, a pani kioskarka uśmiechnie się do was znacząco. Ale czy nie wykolei się wasz tramwaj albo nie zderzy na skrzyżowaniu z innym pojazdem? Tego już nie wiem. Moja opowieść tam nie sięga. — Czy to znaczy, że będziemy pozostawieni sami sobie? Pan nas opuści? Nie zobaczymy się już więcej? Pisarz zadumał się nad ostatnim pytaniem Agaty. — Kto wie. Może, przebrany za kogoś innego, pozostanę w pobliżu? Obracamy się w świecie fabularnej fikcji, gdzie wszystko może się zdarzyć. Jeżeli czytelnicy do was zatęsknią, to może się spotkamy. Na przykład, kiedy będziecie już staruszkami, albo kiedy byliście dzieciakami i poznawaliście smak pierwszych pieszczot... I to jest możliwe. Zakreślimy pętlę w czasie. Przychodźcie tu czasem, do tego parku, będzie nam łatwiej odnaleźć się. Wzmianka o czytelnikach poruszyła Piotra. — Czy to znaczy, że wszystko, co pan tu widział i słyszał znajdzie się w opowiadaniu? Ludzie będą to czytali? Czy może im się podobać to, co się tu między nami rozegrało, ten nasz... podwieczorek na trawie? Czy to nie przesadny naturalizm, pornografia po prostu? — Podobne sceny rozgrywają się w każdej chwili w milionach miejsc na ziemi. Dzieją się w każdej powieści, w każdej operze i operetce, w każdym filmie, oczywiście pornograficznym tym bardziej. Zadaję sobie pytanie, skąd taka przepaść między sceną operową, w której obowiązkowo zapada kurtyna już w momencie, kiedy spleceni uściskiem kochankowie przechodzą z pozycji stojącej do siedzącej, a sceną, w której kamera pornografa nie może oderwać się od widoku pośladów kołyszących się między damskimi kończynami rozrzuconymi jak na fotelu ginekologicznym... Czy owa przepaść musi być pustką? Czy nie można wyrwać się z pętli niedomówień i przemilczeń? Czy o najpowszechniejszym i najprzyjemniejszym z ludzkich zajęć nie można mówić otwarcie, bez pruderyjnego skrępowania? Zastanawiać się nad tym, co dzieje się w ludzkich umysłach i w ciałach w czasie miłosnego aktu? — Ale w jakim celu? Czy nie lepiej pozostawić sprawę w intymnym cieniu niedomówień? Po co zdzierać zasłonę z widoku nóg i pośladków? Ten widok jest nieodłączną stroną seksu, ale nie należy do pięknych i estetycznych. — Można by drążyć i dociekać, czy “piękne” i “estetyczne” muszą iść w parze? Może pięknym bywa też coś dzikiego, spontanicznego; coś, co niekoniecznie jest estetyczne, czyli uładzone i uczesane? Temat bez dna. Chcę w tym opowiadaniu poszukiwać granicy między pięknym a wulgarnym. Aby wiedzieć, gdzie granica leży, trzeba ją przekroczyć i świadomie to robię, chociaż nie jestem pewny, w których miejscach. Może mój czytelnik wskaże mi tę granicę? Z tym, że będzie to jego spojrzenie i jego osobista ocena. Ba! Osąd jednego czytelnika może bardzo różnie wypaść w zależności od jego chwilowego nastroju. W sumie – to jest eksperyment podobny do tych, które wy robicie czasem w miłosnych igraszkach. — Ale co pan chce osiągnąć? Co chce pan dać ludzkości, że tak powiem? – dociekał Piotr. — Prawdę mówiąc, nie zaprzątam sobie nadmiernie głowy ludzkością. Pisanie jest dla mnie formą zabawy. A czytelników jest niewielu, tylko kilkoro przyjaciół. — Nie jest pan chyba szczery. Wolałby pan pewnie mieć szerokie rzesze czytelnicze, jak każdy piszący. Gdyby tak się stało – co chciałby pan im powiedzieć? — W jednym z pism znawczyni tematu wypowiedziała się w sprawie mężczyzn. Jej zdaniem zaledwie dwa procent mężczyzn jest do rzeczy, jak się wyraziła. To było pismo... parterowe dość, i owa pani pewnie sugerowała, że tylko 2 % mężczyzn daje jej w łóżku, czego by sobie od nich życzyła. To jest bardzo dobra wiadomość! — Jak to dobra? Dla kogo?! — Dla wszystkich. Owe dwa procent mężczyzn poczuje się dodatkowo dowartościowanych jako wąska elita. 98% panów odetchnie z ulgą, że nie są tak w swojej mierności osamotnieni. Podobnie będzie z ich paniami, partnerkami. — No i...? – Piotr nie odstępował. Jaki to ma związek z naszym opowiadaniem? — Naszym? Miło mi, że uważasz je za swoje także. Masz rację, wy jesteście w nim najważniejsi. Jeżeli chociaż jeden czytelnik pomyśli inaczej o myślach, marzeniach i – najzwyczajniej – seksualnych potrzebach swojej kobiety, jeżeli chociaż jedna dziewczyna poświęci więcej uwagi swojemu chłopcu, jeżeli obydwoje odrzucą jeszcze coś ze swoich zahamowań i zbędnego wstydu – będzie im ze sobą lepiej albo jeszcze lepiej. Czy to nie sukces dla twojej ludzkości, Piotrze? Zamilkli, jakby porządkując bezładnie pomieszane myśli i emocje. Pierwsza wróciła do rozmowy Agata. — A kim właściwie jesteśmy my, Piotr i ja? Jacy jesteśmy? Czy wyjął nas pan i skopiował ze swojego prawdziwego życia? — Znów muszę odpowiedzieć niezdecydowanie: i tak i nie. Nie spotkałem takiego chłopca jak ty, Piotrze... — Myślałem, że ja to może pan? Pan sam? — Poniekąd... odmalowałem ciebie wprawdzie nie takim, jakim jestem, ale jakim bardzo chciałbym być: młodym, silnym... tak – także w lędźwiach, jak to się mówi — uśmiechnął się pisarz. — Ale również, jak ty, czułym, delikatnym i mądrym w obcowaniu z kobietą. — A kobieta? A ja? Czy miał... czy znał pan taką? — Szukałem. Pieczołowicie uskładałem w tobie to, co było najlepsze i najwspanialsze w najwspanialszych kobietach z mojego życia... Widzę, że słuchasz w napięciu, oczekujesz komplementów? Jesteś śliczna, prześliczna. Nie piękna, jak posąg albo modelka z okładki, ale śliczna, zwyczajnie – nadzwyczajnie śliczna. Czy Piotr ci mówi, jak ładna jesteś? — Czasem mówi, że jestem cudowna, ale pan wie, kiedy tak mówi. To nie to samo. — Piotrze, popraw się. Nie czekaj, abym to ja mówił za ciebie. Dziewczyna rozkwita, kiedy ją się zrasza... komplementami także. — Jesteś, Agatko, inteligentna, śmiała. Ale to, co w tobie najbardziej kocham, to twoja delikatność w kochaniu, bezgraniczna lojalność, najczulsza miłosna troska o twojego Piotra. Oddajesz mu się cała, bez reszty i bez maski. I nie ubywa cię! To ma na myśli Piotr, kiedy ci mówi, że jesteś cudowna. Zazdroszczę mu ciebie, Agatko! Kto wie, czy mu ciebie nie odbiorę... Jako autor mógłbym coś wymyślić... — Nie!, Nie! — zawołali młodzi równocześnie i objęli się, zlęknieni nie na żarty. — Dobrze już dobrze. Ale pamiętaj, Piotrze, gdybyś jej zrobił krzywdę... — pisarz zamilkł. — Znajdę sposób, aby wam towarzyszyć, czuwać — powiedział jeszcze po krótkiej chwili, bardziej do siebie niż do młodych. Autor podniósł się z ławki i podszedł do młodej pary. — Czas na rozstanie — powiedział z widocznym żalem. — Bądźcie szczęśliwi. — Żegnaj Agatko — dodał z czułością, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny. Roześmieli się, kiedy ręka opadła, przenikając przez ciało Agi, jak przez laserowy obraz na obłoku mgły. Kiedy w drodze powrotnej przechodzili obok pagórka z torem saneczkowym, Agata zarumieniła się lekko na wspomnienie pewnego zimowego popołudnia spędzonego tu przed laty z Piotrem. Jednak nie odwróciła twarzy, lecz zajrzała w oczy chłopca i spotkała się z jego wzrokiem. Musieli pomyśleć o tym samym. — Teraz dopiero rozumiem, jak to było możliwe... To nasze spotkanie ? z nimi... z tym innym Piotrem i inną Agatą! — powiedziała dziewczyna w zadumie. ... — Co oni tam robili? Bo – że tych kilku kwiatków nie zbierali przez tyle godzin, to więcej niż pewne... — zastanawiała się pani kioskarka, spoglądając nad okularami na Agatkę kryjącą twarz za bukiecikiem przywiędłych fiołków. w lipcu 1998 S a n k i — Aga! Aga! Chodź, pozwól na chwilę! — Widzisz, że nie mam teraz czasu. O co chodzi? — Chodź! Coś ci powiem. Była duża przerwa. Chłopcy z młodszych klas ślizgali się w kapciach po gładkiej podłodze korytarza. Dziewczynki, posklejane w grupki, z pochylonymi do siebie głowami, paplały wszystkie na raz i chichotały. Kilka starszych dziewcząt z 8A przechadzało się i, żywo gestykulując, coś sobie opowiadało. Aga oderwała się od nich i podeszła do Piotra opartego o parapet okienny. — Prosiłam, żebyś mnie nie zagadywał przy dziewczynach. Nie dadzą mi spokoju! — Czego chcą? Śmieją się z ciebie? Z nas? U chłopaków takie sprawy są tabu! — To nie to. Nie prześmiewają się, ale chcą wszystko wiedzieć! A co się stało? Co mi chcesz powiedzieć? — Schodzisz mi z drogi od paru dni. Musimy pogadać! Pójdziemy po południu na sanki? Dziewczyna zawahała się. Przesunęła ręką po brzuchu. — Dzisiaj nie mogę. Mam wieczorem muzykę w ognisku i muszę jeszcze ćwiczyć. Ale jutro, dobrze? — Jak chcesz!... Nie kręcisz coś? — Nie, Piotr, nie! Wszystko w porządku. Wierz mi. Do jutra! — Niech ci będzie. Wstąpić po ciebie? — Nie... Lepiej nie. Wiesz, starzy...Spotkajmy się na kopcu. — Dobrze! O trzeciej? Cześć! Dziewczyna podbiegła z powrotem do koleżanek, ale odwróciła się jeszcze i popatrzyła chłopcu wymownie w oczy. Wrócił do klasy uspokojony. Rodzice obydwojga młodych nie sprzyjali tej przyjaźni. Wydawało im się – pewnie nie bez racji – że koleżeństwo nabiera cech młodzieńczego romansu, który dzieciom utrudni naukę, a w przyszłości może im skomplikować życie, kiedy przyjdzie na przykład do wyboru drogi dalszej nauki. Piotr niepokoił się, czy Agata nie ulega presji rodziców i z tego powodu trochę ostatnio od niego nie stroni. ... Ciągnąc sanki, Agatka minęła kiosk przy pętli tramwajowej i zeszła na ścieżkę wzdłuż strumienia. Był częściowo zamarznięty. Czapy świeżego śniegu leżały na jęzorach lodu i tylko w środku koryta połyskiwały drobne fale ciemnej wody. Ścieżka rozwidlała się. W stronę zagajnika, który kiedyś był cmentarzem, a teraz pełnił rolę parku, wiodły nieliczne ślady butów i nart. Mocno wydeptane było natomiast odgałęzienie prowadzące w stronę wysokiego kopca, usypanego z gruzu zwiezionego z pobliskich dzielnic miasta zburzonych w czasie wojny. Jak na porę zimową było już dość późne popołudnie i sporo młodszej dzieciarni, za-rumienionej od lekkiego przymrozku i od ruchu, wracało domów. Aga podchodziła skrajem łagodnie pochylonego nasypu w stronę szczytu kopca. Minęły ją szybko jadące sanki Piotra. Wbił piętę w śnieg; sanki obróciły się z poślizgiem i zatrzymały za Agą. — Długo już tu jesteś? — zapytała. — Jaki śnieg? — Niezły. Dość dobrze niesie. Fajnie, że przyszłaś. Starzy nie grymasili? — Nie, skąd. Nie wiedzieli zresztą, że spotkam się z tobą. Wiesz, oni mnie nie zatrzymują w domu, nie krępują. Tylko nie bardzo lubią, kiedy jesteśmy razem. — Moi też. Tłumaczą mi, że jeszcze czas, że szkoła... takie tam gadanie. Wspięli się na górkę, nieco zasapani. Zjechali kilka razy obok siebie, każde na swoich sankach. Słońce chowało się już za chmurki na horyzoncie. Coraz mniej młodzieży uwijało się po torze saneczkowym. — Pojeździmy razem? — zapytał Piotr. — Jak chcesz. Możemy. Lepiej na moich; trochę większe. Na szczycie kopca mały, może dziesięcioletni chłopak przytupywał nogami i chuchał w zmarznięte ręce. — Gabryś! A ty dlaczego nie jeździsz, co? — zagadnął go Piotr. — Nie widzisz? Florek cały czas zjeżdża na śledzia i nie puszcza mnie na sanie. — Masz tu moje. I pilnuj ich! ? Piotrek odciągnął malca na bok. — Jakby mnie dłużej nie było, to bierz sanie do domu. Jutro mi oddasz. I dziób na suwak, rozumiesz?! — dodał ściszonym głosem. — Sie wie! Spoko! — odkrzyknął Gabryś już w biegu, rozpędzając sanki. — Co wy tam knuliście? — spytała podejrzliwie Agata. — Nic, nic. Kazałem mu pilnować dobrze sanek. Kręcą się tu różni... Pod podwójnym ciężarem sanki jechały wolniej, ryjąc płozami w śniegu. — Zjedziemy stromizną, chcesz? — Nie potłuczemy się? Kamienie mogą być pod śniegiem. Nieprzetarte; nikt tam nie zjeżdżał. — Nie bój się. Siadaj! Trzymaj się dobrze i nogi do góry, ja kieruję! Piotr ustawił sanki po drugiej stronie wysokiego kopca. Usiadł za dziewczyną, chwycił za sobą pręty sanek i odepchnął się nogami. Spadali chyżo po stromym zboczu. Podrzuciło ich na skraju ścieżki opasującej spiralą kopiec. Pagórek przechodził na dole w łagodnie pochyloną łąkę, z rzadka porośniętą kępami krzewów i młodych drzew. Pęd niósł ich jeszcze chwilę. W pewnym momencie Piotr przyhamował energicznie jedną nogą tak, że sanki skręciły i znaleźli się za ścianą z grupy świerków, brzózek i młodych modrzewi. — Uf! To był zjazd! — zawołała Aga i zabrała się do wstawania z sanek. — Poczekaj! Odpoczniemy chwilkę! — Piotr objął ją w pół przytrzymując przed sobą. — Piotr! Daj spokój! Zobaczy nas ktoś! — powiedziała cicho, domyślając się, że chłopak do czegoś zmierza. — Nikogo stąd nie widać, to i nas nikt nie widzi. Nie broniła się, kiedy Piotr obrócił ją lekko ku sobie i zaczął całować. Ale zmarznięte nosy i buzie sprawiły, że pocałunki nie przynosiły im przyjemności. Innych pieszczot jeszcze nie znali dotąd. Piotr zdjął rękawiczki. — Usiądź na nich, nie będzie ci zimno. — Chodźmy już lepiej. Po co tu będziemy marzli? — odpowiedziała, ale uniosła się, a Piotr podsunął jej rękawiczki. Przez grube narciarskie spodnie, opięte ciasno na biodrach, poczuł na rękach ciepło jej ciała. Serce zaczęło mu bić szybciej. Włożył ręce pod pikowaną kurtkę dziewczyny i gładził jej kibić przez długi sweter. Drgnęła, kiedy dotknął piersi. — Piotr, Piotr! Co ty robisz?! Daj spokój! — Aga! Aginko! To takie miłe! Jeszcze troszkę! — przymilał się. Aga nie odpowiedziała, wtuliła się w chłopca plecami. Coraz odważniej pieścił drobne strome pagóreczki. Nie protestowała już, kiedy wsunął dłonie pod luźny sweter, później pod krótką koszulkę a nawet wtedy, kiedy przesunął do góry wąski dziewczęcy staniczek i dotykał malinek sutków. Zauważył, że te stają się coraz wyższe w miarę, jak je gładził i delikatnie ściskał twarde piersiątka. Dziewczyna oddychała teraz szybciej. Położyła swoje ręce na kurtce, na rękach Piotra i przyciskała je do siebie trochę powstrzymując, a trochę potęgując pieszczoty. — Dobrze mi tak, Piotr. Tak mi dziwnie dobrze! — Mnie też, Aguś! O! Jak dobrze! Cudownie mi z tobą! — Sączył jej w ucho gorącym szeptem Dłoń chłopca zsunęła się w dół i zatrzymała w talii, pod paskiem obcisłych spodni. Przesunął rękę w stronę biodra, gdzie, jak wcześniej zauważył, był zamek błyskawiczny. Zsunął suwak, ale spodnie nieznacznie tylko się rozluźniły; w pasie pozostały ciasne. Nie mógł widzieć, jak Aga mimo woli uśmiechnęła się, dostrzegając jego bezradność w konfrontacji z damską garderobą. Zdjęła rękawiczki i chowając je w kieszeniach kurtki niby przypadkiem dotknęła i zwolniła guziczki spinające spodnie. Droga stała otworem. Piotr wsunął rękę pod spodnie w dół aż po uda dziewczyny i powtórzył ten ruch, już pod bawełnianymi figami. Agata znów poruszyła się gwałtownie, kiedy sięgnął łona. Odruchowo chciała zewrzeć uda, ale sanki nie pozwalały. — Piotr! Piotr! Tak nie można! Co ty robisz?! — Aga moja! Aginka! Daj, daj mi... to! — szeptał rozgorączkowany chłopiec. Pokonując jej słaby opór wcisnął całą dłoń między uda i rozkoszował się dotykaniem delikatnych włosów i ciepłej skóry. Drugą ręką wodził pod swetrem po piersiach. Aga poddawała się rosnącemu pożądaniu. Rozchyliła szerzej uda i przesunęła się nieco do przodu. Teraz na wpół leżała w jego uścisku tak, że jego dłoń miała swobodny do-stęp do niej. Dziwił się, czując jak powoli, pod jego dotykiem, miękkie fałdy u wejścia do jej ciała obrzmiewają, rozwierają się i wilgotnieją... Kiedy zwróciła twarz w jego stronę, poczuł w jej oddechu przedziwny, nieznany mu jeszcze, podniecający gorzko-słonawy zapach kobiety bliskiej szczytu podniecenia. — Piotr! Piotruś! Jeszcze! Pieść jeszcze! Paluszkiem! Troszkę wyżej!... O, tak! Tam, właśnie tam! Jak cudownie! Jeszcze, Jeszcze! — Aaa! Aaa! ? zakrzyknęła nagle na głos, wstrząśnięta przemożną obezwładniającą rozkoszą. Piotr tylko z grubsza orientował się w doznaniach dziewczyny. Nie wiedział, co począć, kiedy zatrzymała jego rękę i zdecydowanie broniła się przed dalszymi pieszczotami. Nie wiedział, jak bardzo urażało ją w tej chwili lekkie nawet dotknięcie najczulszych, intymnych miejsc. Sam był skrajnie podniecony, odczuwał gwałtowną potrzebę spełnienia, ale nie wiedział, jak to osiągnąć. Błądził rękami po piersiach dziewczyny, przed czym się nie broniła. — Aga! Aginka! — szeptał podniecony i speszony. Agata, ochłonąwszy nieco, zdała sobie sprawę ze stanu w jakim był jej chłopiec. Chciała koniecznie mu pomóc, ale i ona nie wiedziała, jak to zrobić. Wstała, odwróciła się i usiadła przodem do chłopca nie zapinając i nie poprawiając na sobie ubrania. Objęła go i położyła głowę na jego ramieniu. — Piotruś! Kochany mój! Ja wiem, czego ty byś teraz chciał. Piotruś! Powiedz mi, jak to zrobić? Wiesz, ja jeszcze nigdy... ja nigdy... z chłopcem. Powiedz, jak chcesz? Szepcąc mu wprost do ucha dotykała nerwowo jego spodni, w końcu rozpięła je i sięgnęła w głąb. Nieznany jej dotyk ciała pobudzonego mężczyzny podniecił ją ponownie i obudził pożądanie. — Piotr! Chcesz... chcesz mnie? Ja wiem, że chcesz! Chodź, weź!... — szeptała z przejęciem... — Aga, Aguś! I jak chcę! Jak bardzo! Sanki były za krótkie, aby mógł na nich położyć dziewczynę. Wstali i rozejrzeli się bezradnie. — Tu, Piotr, chodź! — Aga podeszła do drzewa i oparła się oburącz o pieniek brzozy. Zrozumiał, co mu proponuje. Zsunął z niej spodnie razem z majteczkami. Pochyliła się głęboko. Ukazała się prześliczna biała pupa, poniżej ciemniejsze miejsce między rozwartymi udami. Pierwszy raz w życiu jego oczom w całej okazałości ukazały się najbardziej skrywane regiony kobiecego ciała: dziewczęce jeszcze, prawie dziecinnie pulchne wałeczki okalające szczelinę wiodącą do wnętrza i ledwie wychylające się z niej świeże, różane płatki.... Piotr był oszołomiony widokiem. Przez tło rozbieganych myśli przemknęło pytanie: jak to się dzieje, że grube tomy poezji i romansów zapisano zachwytami nad kobiecymi oczami, uszkami, nogami, a tak niewiele uwagi poświęcono powabom, które miał przed sobą? A przecież w końcu o to, właśnie o to w tej literaturze chodzi! Wchodząc w jej ciepłe śliskie wnętrze, natrafił na miękki opór. — Aga! Ty... ty, jeszcze... — Tak, to dla ciebie! Bierz, kochany, bierz! Nie bój się, wejdź we mnie śmiało! Jęknęła cichutko kiedy nacisnął mocniej. Poczuł, jak opór ustępuje. Brzeg poszerzającego się otworu w błonie strzegącej dziewictwa dziewczęcia przesunął się po nim z jednorazową, niepowtarzalną pieszczotą. Wahadłowe ruchy Piotra, nieśmiałe początkowo, nabierały mocy, stawały się coraz intensywniejsze. — Tak, tak... Jeszcze! — zachęcała go Aga. — Chodź! Zrób to we mnie! Nic się nie stanie! — dodała przytomnie. Był bardzo pobudzony i wkrótce osiągnął szczyt po raz pierwszy. Po raz pierwszy we wnętrzu ciała dziewczyny, młodej kobiety. Zastygł w piekącej rozkoszy. Po chwili wznowił wahadłowy ruch bioder – już spokojniej, mocniej, w jednostajnym upajającym rytmie. Oburącz przytrzymywał biodra dziewczyny. Zerkał lubieżnie w dół, w miejsce, gdzie ich ciała składały się, przenikały jedno w drugie... głęboko, jedno w drugie... głębiej, głębiej... do oporu! Aga, wytrącona z równowagi głębokim przeżyciem i krótkim bólem ranionego ciała, pod wpływem miarowego ruchu powracała do siebie. Zaczęła zdawać sobie sprawę z własnych odczuć i wrażeń. Poczuła nieznaną dotąd przyjemność posiadania w sobie wypełniającego i rozpierającego jej ciasne, dziewczęce ciało – ciała bliskiego mężczyzny. Poznawała smak głębokich uderzeń. Podchwyciła rytm i zaczęła wychodzić biodrami na przeciw ruchom bioder chłopca. Odkrywała, jak wspaniałym instrumentem jest jej kobiecość, intymne sfery jej własnego ciała. Uczyła się najczulsze, najwrażliwsze jego struny wystawiać na rozkosznie łechczące spotkania... Piotr szczytował jeszcze kilkakrotnie. Aż wreszcie udziałem Agatki stało się to, co rzadko udaje się kobietom po raz pierwszy obcującym cieleśnie z mężczyzną: z kolejnym uniesieniem Piotra połączyła także swoje – wspaniałe, pierwsze w życiu wyczarowane przez goszczącego w jej wnętrzu mężczyznę! ... Aga porządkowała na sobie odzież. Milczeli zmęczeni, drżący, szczęśliwi, dziwnie zakłopotani. Piotr przygarnął Agatę do siebie i całował z czułością. — Piotr, uważaj w domu na swoje ubranie. Mogą być plamy. Różowe plamy też! Wiesz, co się stało... — Wiem i... dziękuję ci za ten skarb! – przytulił ją do siebie jeszcze mocniej. — A ty nie martwisz się... o te plamy? — Dziewczęta same piorą swoje fatałaszki, a do tego... ja jeszcze wczoraj miałam... Nawet bardzo śmiałej, bezpruderyjnej dziewczynie niełatwo przychodzi mówić o prozaicznych fizjologicznych kobiecych sprawach. Chciała go jednak przestrzec przed ewentualnymi kłopotami w domu, przed domysłami rodziców Piotra, które siłą rzeczy i ją by objęły. Chciała też lojalnie jeszcze raz dać mu do zrozumienia, że nie potrzebuje obawiać się niepożądanych konsekwencji, bo ona jest w swoich niepłodnych dniach i... – także i ta myśl się w niej zatliła – że jeszcze przez kilka takich dni będą mogli kochać się swobodnie. — Rozumiem, rozumiem — przerwał jej chłopak — nie męcz się! — To było coś cudownego! — mówił po chwili — Moja ty słodka. Nie żałujesz? — Troszkę mi smutno, że nie jestem już... ta sama. Widzisz... dziewczyna może dawać... — zawiesiła głos figlarnie — dawać siebie wiele razy nic nie tracąc, a nawet wiele otrzymując. Tak jak ja od ciebie dostałam dzisiaj coś niesamowicie wspaniałego. Ale to, co ty ode mnie dostałeś, ja mogłam dać tylko raz w życiu i dlatego mi smutnawo. Ale mi nie żal. Nie! Nie żałuję niczego. To, co ja straciłam – ty dostałeś, a więc właściwie... nie straciłam. Mamy to teraz razem. Tak długo, jak długo jesteśmy razem... Będziemy razem?... Aga przerwała nagle swoje głośne rozmyślania, bo usłyszeli skrzypienie śniegu. Zza pobliskiej kępy krzewów na wąskich, lekkich nartach biegowych wyłoniła się kobieta, a za nią mężczyzna, obydwoje w średnim wieku. Agatka wtuliła się cała w objęcia Piotra chowając twarz w jego kołnierzu, w odruchu wstydu. — Dzień dobry! — pozdrowiła ich przyjaźnie kobieta. — Dzień dobry... — bąknął Piotr. Nie poruszał się w nadziei, że obcy pójdą sobie dalej. Zatrzymali się jednak. — Nie bójcie się, nie krępujcie!. Zaraz sobie pójdziemy! — rzekł narciarz. — Chcąc nie chcąc słyszeliśmy, Agatko, co przed chwilą powiedziałaś swojemu chłopcu. Nie słyszałam jeszcze nigdy takich mądrych i pięknych słów! I to od dziecka prawie. Przepraszam! Nie jesteś już dzieckiem! I to nie dzisiaj, nie przy tym drzewku przestałaś nim być! Tak bogate myśli i uczucia musiały dojrzewać w tobie już od dawna. Jak myślisz? Od jak dawna? Agata, wciąż w objęciach Piotra, już tymczasem zwróciła twarz w stronę przybyłych. Spojrzała w górę, w oczy chłopca. — To on. To za jego sprawą — powiedziała, choć sama nie rozumiała, dlaczego odpowiada na pytania jakże dziwne, a w ustach obcych ludzi – wręcz natrętne. — Piotrze! — odezwał się obcy — Czy zdajesz sobie sprawę, jaką nadzwyczajną, wspaniałą dziewczyną los cię obdarzył?! Wierz mi! Wiem, co mówię! — tu objął i przytulił do siebie swoją towarzyszkę. Piotr od dłuższej chwili wpatrywał się w twarze obcych szeroko otwartymi oczami, z natężeniem i z coraz większym zadziwieniem. — Wiem! Ona jest... kochana... Ale wy... państwo... Czy to możliwe? Czy wy, to... — Tak Piotrze! My, to – wy, wy sami! Spotkaliśmy się tak, jak to sobie wymyśliłeś! Może nie dokładnie tak, bo zamiast łódką przybyliście na sankach, ale jednak. — Zostawmy ich w spokoju. Nie widzisz, jak są wytrąceni z równowagi? — powiedziała kobieta. — Piotr, chodźmy już! Żegnajcie, kochani! — Aha, Agatko! — zwróciła się jeszcze do dziewczyny — Nie obawiaj się! Jeszcze długo zostaniecie razem i będziecie niezwykle szczęśliwi, jakby powiedziała dobra wróżka. Wiem to; my to wiemy! — mówiąc to spojrzała na swojego Piotra. — A twój Piotrek pewnie spróbuje ci to wyjaśnić. Nie wiem tylko, czy mu się uda! — Mieliśmy już iść, Aga — odezwał się narciarz.— Chodź moja dobra wróżko! Przybysze oddalili się. Jeszcze przez chwilę było słychać chrzęst nart. Agatka teraz dopiero uwolniła się z objęć chłopca i odezwała do niego z pretensją: — Kto to był? I te ich imiona, nasze imiona?! Co to wszystko miało znaczyć?! Czy my ich znamy? Ty ich znasz? — Nie, nie znam. To znaczy, właściwie... To bardzo skomplikowane i sam tego nie rozumiem... — Powiedz to, co wiesz! — Dobrze. Od początku! Kiedy braliśmy literaturę fantastyczno-naukową, ktoś z klasy powiedział, że autorom wyczerpały się już pomysły i zaczynają młócić w kółko tę samą słomę. Polonistka na to zaproponowała, abyśmy spróbowali sami wymyślić jakieś nowe sytuacje i opisać je w krótkich szkicach. — O ile cię znam, to twój szkic nie był najkrótszy. Poczułeś się na swoim podwórku! — Masz rację. Wyszło mi z tego całe opowiadanie. — I nie pokazałeś mi go! Dlaczego?! — Nie wiem, bałem się, że może będziesz się śmiała. Albo będziesz zła, bo ten tekst... on jest o nas. — O nas?! W szkolnym wypracowaniu opisałeś naszą... naszą znajomość?! Jak mogłeś?! — No widzisz, już się gniewasz. To jest o nas, ale nie dosłownie! Tylko ja wiedziałem, a ty byś się mogła domyślić. — To już lepiej. I o co chodzi w tym opowiadaniu? — Para młodych ludzi żegluje po Śniardwach. Nagle nadchodzi silny wiatr i muszą się schronić na bezludnej wyspie. Pamiętasz, tam jest taka mała wysepka po wschodniej stronie? — Pamiętam. Takie żeglarskie WC. Niezbyt romantycznie tam pachnie! — My też róż tam nie sadziliśmy. Ale od czego fantazja literacka? W moim opowiadaniu jest tam całkiem ciekawie, jak na wyspie Robinsona. A my, to znaczy moi żeglarze, nie spotykają ludożerców ani kosmitów, tylko... — Tylko siebie samych... — dopowiedziała Aga cicho w nagłej zadumie — Teraz rozumiem, wszystko rozumiem! — W takim razie rozumiesz więcej ode mnie! Opowiadanie to jedno, a to, co się tu przed chwilą działo, to coś innego! Czy potrafisz to wytłumaczyć? — Może znajomi polonistki przeczytali twój tekst i teraz zażartowali sobie z nas?... Nie! Oni nie udawali!... Masz rację. Nie wiem... Są rzeczy, które nie śniły się filozofom. A może nam się to wszystko tylko śni właśnie i jutro się zbudzimy. Albo... — Tak. Albo to jakieś igraszki z czwartym wymiarem, taka... — Pętla w czasie... dokończyła Agata. ... Tymczasem para narciarzy sunęła bez pośpiechu po śniegu. Wjechali w zaciszną kępę tui i świerków. Kobieta zatrzymała się przy młodej brzóce i odwróciła do towarzysza. — Piotr!... — chciała coś powiedzieć i szukała słów. — Cicho! Wiem! — powiedział półgłosem Piotr. Zbliżył się do niej od tyłu; pomiędzy jej narty wsunął jedną ze swoich. Wbił w śnieg kijki pozostawiając na nich rękawice. Włożył ręce pod kurtkę Agaty i ogrzewał je chwilę, zanim sięgnął pod sweter do jej piersi. — I ja też im pozazdrościłem! — szeptał jej do ucha — Ja też chcę mojej Agatki! Chcę ciebie! Wysunęła lekko w jego stronę biodra; ocierali się o siebie. Wciągnęła brzuch, kiedy próbował wsunąć ręką pod spodnie. Było jednak za ciasno. Przesunął rękę w stronę biodra, gdzie, gdzie był zamek błyskawiczny. Zsunął suwak, ale spodnie nieznacznie tylko się rozluźniły; w pasie pozostały ciasne. Nie mógł widzieć, jak Aga mimo woli uśmiechnęła się, dostrzegając jego bezradność. — Tyle lat... A ty wciąż masz trudności w konfrontacji z damską garderobą. — Czy to źle? — Nie... To takie urocze, chłopięce. — Chodź, chodź!... — powiedziała cicho po dłuższej chwili, zwracając twarz w jego stronę, a z jej oddechem dotarła znana woń – dziwna, słonawa, podniecająca... ... Młodzi wracali zamyśleni. Ciągnęli sanki, trzymając się za ręce. Ominęli kopiec, z którego jakiś starszy mężczyzna w zielonym palcie, z plikiem papierów pod pachą, próbował niezgrabnie zjechać na butach wyślizganym torem saneczkowym. Pani w kiosku dojrzała ich w świetle latarni walczącej z gęstniejącym mrokiem. — To chyba Piotrek i Agatka. Chodzą ze sobą już... chyba z rok będzie — mruczała do siebie, nie przerywając szydełkowania. Patrzyła za nimi ponad okularami doświadczonym, nieomylnym spojrzeniem — Tacy młodzi! No, no. I to w zimie? Na śniegu czy jak? Co za czasy! — A to co?! — zdumiała się na widok pary z nartami na ramionach. — Im się też zebrało na zimowe czułości?! Nie miała co do tego wątpliwości widząc, jak idą powoli, trzymając się za ręce, trącają się bokami i co chwilę zaglądają sobie w oczy. w lipcu 1998 W i ę z y Było ciepłe, letnie popołudnie. Przy ścieżce wijącej się wzdłuż ciemnego jeziora, w cieniu rozłożystego buka, siedział na ławce starszy mężczyzna w lekkiej, zielonej wiatrówce i płóciennym kapeluszu z wąskim rondem. Po przeciwległej stronie jeziora pokryte lasem zbocze opadało wprost do wody. W lewo przechodziło w strome stożkowe wzgórze zwieńczone starym zamkiem z wieżą. W dali, na prawo, szarzało pasemko ściany kamiennej zapory zamykającej zbiornik wodny. Przez ciemne słoneczne okulary Grzegorz spoglądał leniwie na ludzi rozciągniętych na kocach, na dzieci pokrzykujące i pluskające się w wodzie. Para młodych ludzi na kajaku wiosłowała miarowo w stronę zamku. Uśmiechnął się do siebie, kiedy wioślarze zwrócili na chwilę twarze w jego stronę, jak gdyby wyczuli na sobie jego wzrok. Popadł w zadumę. Blisko pół wieku wcześniej, w tym samym miejscu, bawił się z Norką, małą płową suczką przypominającą teriera. Nie chciała wejść do wody, a kiedy ją wniósł na rękach, odpłynęła pospiesznie do brzegu. Obraziła się śmiertelnie i w drodze powrotnej do domu trzymała się od niego z daleka. Zamek! To był oddzielny obszerny rozdział wspomnień. Na przykład wieża zamkowa. Na jej szczycie znajdowała się drewniana nadbudówka z wysokim masztem flagowym. Grzegorz, wtedy kilkunastoletni wyrostek, wdrapał się kiedyś na daszek nadbudówki i stanął obok masztu, aby stamtąd lepiej widzieć okolicę. Musiał wysłuchać dobitnej reprymendy od gospodarzy zamku, kiedy znalazł się z powrotem na zamkowym dziedzińcu. — Ciekawe, co tam się dzieje w zamczysku. Czy nadal straszy w wieży szkielet w więzach z grubego zardzewiałego łańcucha? Za wysoko i za stromo na stare nogi — pomyślał. — Ale dlaczego nie mieliby tam wybrać się na wakacje moi młodzi przyjaciele? ... — Aga! Dostałem list! — Od dawnego kolegi? — Skąd wiesz? — zapytał Piotr zaskoczony. — Z nowymi kolegami nie korespondujesz, bo się z nimi spotykasz na co dzień. List od ciotki aż tak by ciebie nie podekscytował. A listem od koleżanki może byłbyś poruszony, ale pewnie tak byś się z nim nie obnosił i nie chwalił przede mną! — Zadziwiasz mnie! Skąd tyle żelaznej logiki... — ...U kobiety, a przy tym tak młodocianej, oddalonej od matury jeszcze o dwa miesiące wakacji plus cały rok szkolnej udręki, prawda? — Już więcej nie komentuję! Nie mam żadnych szans w dyskusji z tobą! — Dobrze, że sam na to wpadłeś! Ostatnie słowa wypowiedziała już ciszej zawieszona u jego szyi i przyklejona do chłopca całym ciałem. — Piotr! Jedyny mój! Jeżeli czasem udaje mi się coś wydedukować, to przecież jest w tym mnóstwo twojej zasługi! To twoja szkoła, mistrzu! — sączyła mu pochlebstwa wprost do ucha. — A teraz powiedz, co jest w liście? Dokąd jedziemy na wakacje?... Przepraszam! Nie chciałam osłabić efektu twego wystąpienia. Już cała milczę i słucham! Mów! — Nie wiem, czy warto. I tak wiesz wszystko, zanim ja zdążę pomyśleć! Agata powstrzymała się od odpowiedzi. Cmoknęła go tylko w usta i z teatralnym gestem nadstawiła ucha. — No! Wreszcie! Tak trzymać! Piotr użył żeglarskiego wyrażenia i Agatka nie wiedziała, czy ma to być zachęta do utrzymania kursu na pieszczotliwe czułości, czy też żartobliwe wezwanie do trzymania zamkniętej buzi, czyli do milczenia. — Pisze mi Janusz Kowaczek, że jego rodzice otworzyli własny hotel, czy raczej ośrodek wypoczynkowy, i zapraszają nas na lato. A teraz spróbuj zgadnąć dokąd! — Jesteś pewny, że tego chcesz? Mam zgadywać? Zastanów się! — ostrzegła dziewczyna. — Spróbuj! Nie masz szans! Tym razem ty nie masz szans! — Sam chciałeś! Pamiętaj! — Jesteś uradowany, — rozważała na głos — a więc miejsce jest atrakcyjne. Mamy lato, a więc musi być woda. Janusz mieszka gdzieś na Dolnym Śląsku, a więc – Sudety. Stawiam na jakieś schronisko, może dawne gospodarstwo wiejskie, nad jeziorem, w górach! — Agata patrzyła wyczekująco w oczy chłopca. Teraz to on ucałował ją, ale dłużej i z czułością. — Jesteś nadzwyczajna! Mimo wszystko zaskoczę cię troszeczkę! Oni wydzierżawili zamek! Prawdziwy stary zamek! W górach, nad jeziorem! — Piotr, Piotr! To wspaniałe!... A jak to jest, że zapraszają nas, nas obydwoje? Mnie przecież nie znają! — Tak wspaniałej istoty jak moja dziewczyna nie da się ukryć przed światem. Jeszcze nie znają ciebie osobiście i wcale się nie dziwię, że chcą ten brak nadrobić! — Zgrabnie się wymigujesz od odpowiedzi! Co im o mnie i o nas opowiedziałeś? — Same dobre rzeczy, czyli... bardzo niewiele! — Potwór! — Aha! To znaczy, że mam sobie jechać sam? — Puścić chłopaka samopas na wakacje to jakby wystawić za burtę łódki otwartą dłoń z luźnym pierścionkiem na palcu! O nie, mój drogi! Mam cię w swoich szponach i nie wypuszczę! Przy ostatnich słowach dziewczyna ujęła ręce Piotra w swoje i... położyła sobie na piersiach. Dłonie chłopca ożyły. Najpierw pieściły drobne dziewczęce wypukłości przez bawełnianą koszulkę, jednak rychło znalazły pod nią drogę do ciepłych, jedwabiście gładkich wzgórków. Aga uniosła w górę obie ręce i koszulka sfrunęła na podłogę. Piotr pochylił się i przytknął wargi do różowych malinek, które szybko pęczniały w jego ustach. Ręce gorączkowo błądziły po biodrach dziewczyny, po krągłych, jędrnych pośladkach, przesuwały fałdy spódnicy wzdłuż ud... Aga dotknęła zapięcia w talii i po chwili pozostała już tylko w obcisłych figach. Rozpięła pasek dżinsów Piotra, a on zdjął je z siebie razem z bielizną. Dziewczyna obróciła się wolno tyłem do mężczyzny. Uwolniła stopy z majtek, które z niej zsunął w dół, na podłogę. Rozsunęła uda, kiedy sięgnął między nie jedną ręką, podczas gdy druga przeliczała jej piersi. Oddech dziewczyny stawał się płytszy i szybszy. Piotr czuł, jak fałdy jej skóry rozluźniają się i wilgotnieją w jego dłoni... — Chodź! Chodź! Daj mi go, daj! — zawołała półgłosem sięgając jedną ręką za siebie, a drugą opierając się o stół... ... Piotr i Agata, z plecakami w rękach, zeszli ostrożnie po drewnianych schodkach starego wagonu na niski peron wysypany czerwonym żwirkiem. Janusz dostrzegł ich od razu pomiędzy nielicznymi pasażerami, którzy wysiedli na małej stacyjce. Oderwał się od zielonego odkrytego łazika i wyszedł im na przeciw. — Poznajcie się. To jest Janusz, mój druh i przyjaciel, sprzed... sprzed ilu to lat? — Będzie ze sześć!... Kowaczek — przedstawił się Janusz. — Janusz Kowaczek. Agata, prawda? Janusz – rówieśnik Piotra – był od niego trochę niższy, masywniej zbudowany. Okrągła twarz o nieco kobiecych rysach i delikatnej jasnej cerze kojarzyła się z wizerunkami cherubinów. Bujne, faliste włosy jeszcze ten efekt podkreślały. Chłopiec odebrał od Agaty plecak i – wytrącony tym manewrem ze zwykłego rytmu powitania – trochę niezgrabnie podał jej rękę. Patrzył na nią przy tym z taką uwagą, że przez twarz speszonej dziewczyny przeleciał rumieniec. — Tak. Agata — powiedziała. — Ciekawa jestem, co on ci jeszcze o mnie opowiedział. Jakoś bardzo się z tym krył, kiedy próbowałam go przepytać. — Wobec tego może nie powinienem go zdradzać. Pisał o wspaniałej dziewczynie. Użył wielu rzeczowników i licznych, entuzjastycznych przymiotników, ale teraz widzę, że jego słownictwo jest bardzo ubożuchne! — Dziękuję! Dziękuję wam obydwu! Agata przyjęła śmiały, a przy tym elegancki komplement z nieukrywaną przyjemnością. Objęła Piotra w pół i spojrzała mu w oczy z wdzięcznym uśmiechem. — A to jest Kowa — rzekł Janusz. Rosły owczarek niemiecki stał przy nim spokojnie z otwartym pyskiem i przyjaźnie machał ogonem. — Cześć, Kowa! — powiedziała Aga. Przykucnęła i wyciągnęła rękę w stronę psa, nie dotykając go jednak. Pies zrobił krok w jej stronę, trącił wyciągniętą rękę wilgotnym chłodnym nosem i pozwolił podrapać się za uchem i pod brodą. — To niebywałe! On wprawdzie nie jest agresywny, ale nigdy nie zachowuje się tak ufnie! — rzekł Janusz. — On? Myślałem, że Kowa to, że tak powiem, damskie imię! — zdziwił się Piotr. — To prawda, że brzmi bardziej jak żeńskie. Ale przecież mamy takie męskie imiona jak Barnaba czy Kuba. Można szybko przywyknąć. Zajęli miejsca w łaziku. Agata usiadła obok Janusza z przodu, a Piotr za kierowcą. Kowa znalazł sobie miejsce za Agatą. Strome wzgórze zamkowe porastał ciemny, gęsty las z przewagą buków. Wąska, bita dróżka nie oplatała góry wokół, lecz wiła się po zboczu zygzakami. Mury zamku były bardzo wysokie. Były to w istocie grube, wzmocnione ściany zabudowań, tylko w kilku miejscach spiętych ze sobą murem obronnym. W jednym z takich obronnych fragmentów znajdowała się brama wjazdowa z masywnymi drewnianymi wierzejami. Po obu stronach bramy szczerzyły do siebie zęby dwa lwy uniesione na tylnych łapach. — Mam osobliwe wrażenie, jak gdybym już kiedyś tu był... — powiedział w zadumie Piotr. — A wiecie, że ja o tym samym myślę?! Wydaje mi się, że jechałam tą krętą drogą, widziałam te lwy... — Może widzieliście podobny zamek? W końcu wszystkie są trochę do siebie podobne. Jest też taki efekt jak “déj? vu” ? złudne wrażenie, że w danej sytuacji już się kiedyś było... — próbował tłumaczyć Janusz, który zatrzymał samochód, aby nie przerwać ciekawej wymiany zdań. — Słyszałem o tym, a nawet czasem coś w tym rodzaju przeżywam. Próbowałem sobie ten efekt wytłumaczyć w następujący sposób. Na przykład teraz: widok tej tu bramy, na skutek jakiegoś błędu przypadkowo trafia od razu do owej głębszej, archiwalnej warstwy pamięci, w której przechowuje się dawniejsze wspomnienia i nagromadzoną wiedzę. I stamtąd to nowe wrażenie, jak echo, powraca na powierzchnię, do zewnętrznej warstwy pamięci ? warstwy doraźnej, bieżącej ? ale trafia już w formie wspomnienia z odległej przeszłości. — Fascynujące wytłumaczenie, Piotr! Jednak gdybyśmy teraz mieli do czynienia z “déj? vu”, to pewnie nie przeżywalibyśmy go oboje równocześnie, a ja nie mogłabym przewidzieć, co zaraz zobaczymy za bramą! Powiedz, Janusz, czy na dziedzińcu jest okrągła oszklona weranda, altana? Czy na ścianie zamku jest kolorowy zegar słoneczny? Piotr spojrzał pytająco na Janusza. — Może wy tu, w Zagórzu, byliście już kiedyś? Może zmówiliście się i to jest żart? — odpowiedział pytaniem Janusz z niedowierzaniem. — Nie, Janusz! Pod słowem! — zaprzeczyli goście gorliwie, jedno przez drugie. — Jeżeli nie, to jesteśmy świadkami jasnowidzenia. Albo jakiejś niesamowitej... pętli w czasie, podróżowania w czasoprzestrzeni... Wjechali na dziedziniec – długi, prostokątny, wybrukowany kamieniami i wyłożony kamiennymi płytami. Na środku podwórza stał okrągły oszklony pawilon. Młodzi ludzie nie wiedzieli, co o tym myśleć i nie pozostało im nic innego, jak powrócić do rzeczywistości. Kiedy wysiedli, Janusz wziął Piotra pod łokieć i zerknął w stronę Agaty. Domyśliła się, że chce mu coś powiedzieć na osobności i oddaliła się o kilka kroków, aby pooglądać fasady zabudowań. Na jednej z nich znajdował się zegar słoneczny z tłem w postaci kolorowych fresków i tajemniczych hieroglifów. — Piotr! Jak chcecie mieszkać? — spytał cicho Janusz. — W jednym wspólnym pokoju czy osobno? Piotr zawahał się. — Wiesz... my pomieszkujemy przeważnie razem, u mnie. Myślę jednak, że Aga czułaby się tu u was pewniej i swobodniej, gdyby miała swój pokój. Ale jak najbliżej mojego! Czy nie to sprawi wam kłopotu? — Nie, ani trochę! Jest jeszcze wybór i mam coś, co powinno wam się spodobać! — Świetnie! A kiedy przywitamy się z twoimi rodzicami? — Może najpierw spokojnie się zadomowicie? Chłopcy wzięli plecaki. Janusz zaprowadził gości do pawilonu w kącie dziedzińca. Po wąskich skrzypiących schodach weszli na piętro. — Czy te komnaty państwu odpowiadają? — zapytał Janusz, otwierając z widoczną dumą dwoje sąsiadujących ze sobą drzwi. Ujrzeli przed sobą dwa niewielkie pokoiki o ścianach obłożonych jasnym drewnem, stylowo urządzone, pełne słonecznego światła. — Który wybierasz? — spytał Piotr. — Powiem ci, jak pooglądam! Obydwa są piękne! — odpowiedziała Agata. — To naprawdę dla nas? — zwróciła się do Janusza. — Naturalnie! Chyba, że wolicie co innego. Weszli do jednego z pokoi. Okazało się, że izdebki są połączone drzwiami. Piotr i Agata spojrzeli na siebie radośnie. — Możecie oczywiście dowolnie się przemeblować! — rzekł Janusz przygaszonym głosem, ze smutnym uśmiechem. — Wpadnę tu po was za... powiedzmy, za godzinę, dobrze? To będzie akurat pora obiadowa. — Świetnie! Rozpakujemy się i odświeżymy! — powiedział Piotr. — Janusz! Dziękujemy ci! Tu jest prześlicznie! — dodała Agata! — Dziękuję ci, Piotr! Jesteś wspaniały! — powiedziała tuląc się do niego, kiedy Janusz i Kowa wyszli z pokoju. — Za ten oddzielny pokój — dodała, kiedy spojrzał na nią pytająco. — Bo pewnie o to chodziło w tych waszych sekretnych pogwarkach. — Czy nie uważasz, że Janusz znalazł świetne rozwiązanie? — Rzeczywiście! Zapalił świeczkę pod wizerunkiem mojej panieńskiej wstydliwej niewinności, a równocześnie spory ogarek oświetlający szlak do rajskiej jabłoni i słodkich pokus! — rzekła, wskazując drzwi łączące pokoje. Rozpakowali rzeczy i rozlokowali je w obu pokoikach. Agata wydobyła ze swojego plecaka kilka niemowlęcych pieluch z tetry. Piotr spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Myślisz, że się przydadzą?— żartował, przyglądając się demonstracyjnie sylwetce dziewczyny wprawdzie dość mocno zbudowanej, ale przecież smukłej i zgrabnej. — Mam cichą nadzieję, że się przydadzą! — podeszła do chłopca i objęła go. — Mam nadzieję, że mój chłopiec będzie mnie pieścił i kochał. A zauważyłam, że zawsze przy tym dziwnie przecieka, co i mnie się udziela. Byłoby mi wstyd, gdyby pokojówki zaśmiewały się nad naszymi poplamionymi prześcieradłami. Będziemy trzymali te pieluchy w pogotowiu, pod ręką. Tak na wszelki wypadek, gdyby moje nieśmiałe oczekiwania się spełniły, dobrze? — Dziewczątko moje słodkie! Pomyślało o wszystkim jak zawsze! Czy zdążymy... — Nie zdążymy! Nie lubimy się spieszyć, prawda?... A może chcesz mój najmilszy – wiesz jak? Chodź, chodź! Weź mnie sobie! Agata przywarła do Piotra całym ciałem i podała mu rozchylone usta. Zakręciło mu się niemal w głowie na myśl o rozkoszy, którą dziewczyna była gotowa ofiarować mu spontanicznie, w odruchu czułości, ale zapanował nad zmysłami. — Aguś! Wiesz, jak bardzo chcę! Ale odłóżmy to odrobinkę! Nie chciałbym, abyśmy weszli między ludzi rozkojarzeni... Oni, rodzice Janusza, przecież na pierwszy rzut oka poznaliby, w jakim jesteśmy stanie. — Piotr! Czy wiesz, co ty zrobiłeś?! Odmówiłeś kobiecie! Zraniłeś śmiertelnie jej dumę i miłość własną! — mówiąc to, Agata próbowała zachować poważną minę. — Masz rację, mój najdroższy! I wiem, że powstrzymujesz się przede wszystkim z myślą o mnie! Potrafisz być wspaniały nawet, kiedy mi odmawiasz! Nie powinnam była stawiać cię przed takim dylematem!... — dodała nieco poważniej. Państwo Kowaczkowie zaprosili młodych gości na obiad do siebie, do niewielkiego mieszkania, które w gmachu zamczyska wygrodzili na własne potrzeby. — Gdzie ulokowałeś państwa? — zapytała pani Zofia Janusza po powitalnych ceremoniach. — Zajęli czternastkę i piętnastkę, na piętrze... — Ach tak, wiem! To ładne, ale dość małe pokoiki! Nie za ciasno wam będzie, pani Agato? — Po prostu Agato, jeżeli mogę prosić! Nie! Skądże! Radzimy sobie doskonale nawet w namiocie! — odpowiedziała dziewczyna. Mówiąc to, śmiała dziewczyna zadeklarowała równocześnie, że nie robią z Piotrem żadnej tajemnicy ze swojej bliskiej zażyłości i że nie ma powodów do sztucznego skrępowania. — Chcielibyśmy, abyście się czuli zupełnie swobodnie — rzekł pan Kowaczek. — Najprościej będzie, jeżeli będziecie korzystali z posiłków i wszystkich innych możliwości podobnie jak nasi klienci. Nie omijajcie też naszej lodziarni! Oczywiście jesteście naszymi prywatnymi gośćmi i Janusz z pewnością znajdzie sposoby, aby wam okazać, jak miłymi gośćmi! Pan Tomasz, ojciec Janusza, nie mógł przypuszczać, jak gorzkiego smaku i znaczenia wkrótce nabiorą jego życzliwe słowa. — Janusz pomaga nam w urządzaniu i prowadzeniu tego przedsięwzięcia, a to oznacza mnóstwo pracy. Dlatego nie bierzcie mu za złe, jeżeli nie zawsze będzie wam towarzyszył. — To zrozumiałe. Mam nadzieję, że oprowadzi nas po zamku i opowie o atrakcjach okolicy. Widzieliśmy już skrawek jeziora. Pewnie będziemy spędzali nad wodą dużo czasu. Czy jest tam plaża? — pytał Piotr. — Coś w rodzaju plaży jest po drugiej stronie jeziora: obszerna, słoneczna łąka, wygodne zejście do wody. Po naszej stronie jest przystań. Można się od biedy wykąpać i popływać. Mamy kilka łodzi i kajaków, które są naturalnie do waszej dyspozycji. Opiekuje się nimi pan Wiesław, nasz majster do wszystkiego. Ciekawy człowiek. Spróbujcie się z nim zaprzyjaźnić! — rzekł pan Tomasz. — Rozmawiamy, jak byśmy mieli się już nie spotkać więcej. To nie tak! Będziemy przecież widywali się stale, jak domownicy, i mam nadzieję, że spędzimy razem wiele miłych godzin — powiedziała pani Zofia. — Czy możemy zaprosić was na przykład jutro na kawę? Ciekawi będziemy waszych pierwszych wrażeń! — I nie omieszkamy ich wykorzystać w prowadzeniu firmy! — dodał żartobliwie pan Tomasz. — Może zrobimy kilka roberków? Państwo grają w brydża, prawda? Janusz nam wspomniał. ... Piotr i Agata tęsknili do kontaktu z wodą i zaraz nazajutrz wybrali się nad jezioro. Towarzyszył im Kowa. — Lubi aportować. Z wody też, choć mniej chętnie. Możecie go zostawić z panem Wiesławem, jeżeli zdecydujecie się na kajak — udzielał im wskazówek Janusz. Stroma ścieżka zaprowadziła ich wprost do małej przystani należącej do zamku. Pan Wiesław podgrzewał nad ogniskiem kociołek z czarną smolistą mazią i smarował nią dna łódek. — Od czego zaczniecie państwo? Kąpiel, kajak czy łódź? — zapytał po powitaniu i obowiązkowym omówieniu pogody – tego dnia łagodnej i słonecznej, z nielicznymi tylko chmurkami. — Kąpiel zostawimy sobie na koniec. Może weźmiemy łódkę? Co myślisz, Aga? Przyjemniej się wiosłuje i Kowa mógłby z nami się wybrać. Możemy go zabrać panie Wiesławie? — upewnił się Piotr. — Tak, oczywiście. On to lubi. Nie radzę za pierwszym razem płynąć aż do zapory. To jest kawał drogi. Będzie z godzinę wiosłowania w jedną stronę. Tam lepiej popłynąć kajakiem. Mniejszy wysiłek przy dwóch osobach. Wybrali niewielką płaskodenną łódkę z parą długich wioseł osadzonych w dulkach. Łódź nie miała steru i kierowanie nią wymagało pewnej wprawy, której Agata nie miała. Uparła się jednak, że to ona zasiądzie przy wiosłach. — Muszę się nauczyć, bo co będzie, jak wpadniesz w sieci jakiejś innej nimfy blond-metalik i porzucisz mnie dla niej na środku jeziora? Przecież muszę szybko wrócić do brzegu, zanim moje łzy nie zapełnią i nie zatopią łodzi! — A co będzie, jeżeli ktoś nas zobaczy? Co sobie pomyśli? Przecież wy, płoche kobiety, zawsze z tym najbardziej się liczycie! — Może pochyli się współczująco nad dolą biednej galernicy i uroni łezkę nad bąblami, których pewnie się nabawię. Odpływali od brzegu dziwacznymi zygzakami. Pies leżał spokojnie na brzuchu, ale podniósł głowę, przechylił ją na bok i z wywieszonym językiem spozierał na zmagającą się z wiosłami Agatę. Od czasu do czasu zerkał też na Piotra, jak gdyby chciał go zapytać, czy aby na pewno można jej ufać. — A ty się ze mnie nie śmiej, Kowa! I nie spiskuj na boku z tym dręczycielem kobiet! Kowa widocznie zrozumiał, bo zamruczał cicho, położył łeb na wyciągniętych łapach i zamknął oczy na znak, że nie bierze odpowiedzialności za dalszy bieg zdarzeń. Po chwili Aga przestała wiosłować i poruszała wolno jednym tylko wiosłem, śledząc w zadumie lekkie zawirowania wody wokół jego pióra. Teraz i Piotr spojrzał na nią pytająco. Ogarnięty błogim lenistwem, osunął się jednak na dno łódki i wzorem Kowy zamknął oczy. W końcu było najzupełniej obojętne, czy i dokąd płyną. — Piotr! Piotr! Nie śpij przy damie! — odezwała się Aga. — Zastanawiam się, jak powinno się wiosłować, gdyby chciało się dopłynąć do celu jak najmniejszym wysiłkiem. Szybko i gwałtownie czy spokojnie, krótkimi czy długimi ruchami wiosła... Piotr! Czy ty mnie słuchasz? — Słucham Agutko, słucham i zastanawiam się. To jest bardzo ciekawy problem. Przypuszczam, że rybacy znają odpowiedź z praktyki, a wioślarze wyczynowi z badań i analiz naukowych. Mówiąc o wysiłku, masz prawdopodobnie na myśli nakład energii. Coś na kształt zużycia paliwa, prawda? Zastanówmy się razem, jeśli chcesz. — Chcę, Piotruś! Zrób początek, naprowadź nas na jakąś ścieżkę! Dziewczyna zdawała sobie sprawę ze swojej nieprzeciętnej inteligencji i bystrości i chętnie się czasem nimi popisywała. Znała też i podziwiała wielkie analityczne i logiczne możliwości umysłu Piotra, połączone z szeroką wiedzą. Toteż chętnie i bez kompleksów korzystała z jego pomocy i nauk. Tym bardziej, że dostrzegała przyjemność, jaką mu tym sprawiała. — W skomplikowanych wypadkach – a twój problem do takich należy – warto wyjść z zasady zachowania energii. — To brzmi bardzo uczenie. Intuicyjnie wyczuwam chyba, o co chodzi. Wioślarz wydatkuje energię i możemy się zastanowić, co się z nią dzieje. Chciałoby się jej jak najmniej zmarnować, a jak najwięcej wykorzystać na pokonanie drogi do celu! Czy tak? — Bardzo trafne podejście, jak sądzę. Tylko że... Główko moja najmilsza! Od razu natknęłaś się na bardzo trudny do zrozumienia szczegół. Otóż do tego, aby po tafli wody przemieścić się od punktu A do punktu B teoretycznie nie potrzeba w ogóle żadnej energii! Czy możesz w to uwierzyć? — Mogłabym uwierzyć, bo ty to mówisz! Ale jednak wolę zrozumieć. Czy chodzi ci o to, że energia byłaby potrzebna dopiero, gdyby łódka płynęła pod górę? To tak, jak z sankami, które trzeba targać pod górę, ale z góry to jadą same. Gdzieś w środku, czyli na płaskim, ani same nie jadą, ani siły nie trzeba wiele, aby je pociągnąć. — I znów strzał w samo sedno! Nie wpadłbym na taki doskonały przykład, mimo że z naszą jazdą na sankach kojarzą mi się rozkoszne wspomnienia!... Wracajmy do naszej łódki! Mimo, że tafla wody jest idealnie pozioma, to jednak łódka sama nie popłynie. Czyli że trzeba jednak trochę energii włożyć w te wiosła. I co się z nią stanie, jak myślisz? — Powędruje po wiośle... najpierw do dulki. W niej coś trze i skrzypi, pewnie nie za darmo? — Aga trzymała się tematu, chociaż zarumieniła się na wspomnienie zimowego popołudnia, w które złożyła Piotrowi w darze swoje dziewictwo. — Tak, to jest strata, niewielka zresztą. Z niej nie mamy nic i dlatego dulki się czasem smaruje. W takiej dulce energia rozpływa się, rozdziela. Część jest przekazywana dalej poprzez wiosło... — Do wody, bo gdzieżby! A druga część przenosi się na łódź, tak? To jest ten nasz napęd? — Tak myślę. I co dalej? Gdzieś ta energia musi się podziać! — No, przecież ona nas porusza do przodu... Nie! Ustaliliśmy, że sama zmiana położenia nie wymaga energii. Ona musi zostać po drodze... Też w wodzie, Piotr? — Też w wodzie! Łódka musi wodę rozepchnąć, trze o nią. Cała energia w końcu trafia do wody. Miesza ją i w ostatecznym efekcie podgrzewa. Teraz możemy powrócić do twojego pytania: co robić, aby tej energii wydatkować w sumie jak najmniej? — Jak najmniej tę wodę mieszać, podgrzewać, tak? — Tak! Dlatego łodziom, i samolotom też, nadaje się kształt... no, jaki? — Opływowy? Ale co z wiosłami? Przecież one nie mogą być opływowe, bo nie opierałyby się o wodę, nie można by się nimi odepchnąć, prawda? — Tutaj trochę się gubię. Bo masz rację: ten opór jest potrzebny, ale z drugiej strony... Nie chcemy tej wody mieszać i podgrzewać! Aha! To jest tak jak ze śrubą okrętową! Ona też służy do odpychania się od wody, a mimo to robi się wszystko, aby była jak najbardziej opływowa i nie powodowała zawirowań! Tu jesteśmy u sedna sprawy i mamy zarys odpowiedzi na twoje pytanie, jak wiosłować! — Wiosłować tak, aby było jak najmniej chlupotania i zawirowań, czyli bezużytecznego podgrzewania wody! Podobnie jak śruba okrętowa, wiosła powinny odrzucać spokojniutko wodę do tyłu. — Prosto do tyłu, a nie na boki, prawda? Dlatego należałoby wiosłować krótkimi ruchami wioseł prostopadłych do burt. Nie należy zanurzać ich przy dziobie i wyciągać przy rufie! — Ale tak właśnie wiosłują sportowcy?... — zwątpiła Agata. — Wioślarzom wyczynowym chodzi przede wszystkim o szybkość, a o oszczędzanie wysiłku dopiero w dalszej kolejności. Podobnie jak w samochodzie wyścigowym najważniejsza jest szybkość, a nie oszczędność w zużyciu paliwa. — To brzmi przekonująco. Piotr! Podoba mi się twoje wytłumaczenie! — Moje?! Aginko droga! Czy ty wiesz, co ty przed chwilą zrobiłaś? Ty wymyśliłaś sama... napęd odrzutowy! Użyłaś nawet słów “odrzucać wodę”! — Phi, cóż to dla mnie! — zażartowała. Agata tak była dumna i szczęśliwa z rozwiązania zagadki wspólnym wysiłkiem, że chciała uściskać chłopca i zerwała się ze swojej ławeczki. — Nieee! — zdążył tylko zawołać Piotr. Łódka była wprawdzie szeroka i stabilna, ale takiego poruszenia nie wytrzymała. Przechyliła się i wszyscy troje wypadli do wody. Kowa obejrzał się na młodych z niesmakiem i popłynął do brzegu, który na szczęście był bardzo blisko. Łódź zaczerpnęła trochę wody, ale nie przewróciła się dnem do góry. Dziewczyna była speszona, mimo to nie straciła głowy. Podpłynęła spokojnie do łodzi i uchwyciła się burty, nie próbując na razie wejść do środka. Piotr opłynął łódź i położył dłonie na przeciwległej burcie. Pan Wiesław obserwował całą scenę z brzegu. Zepchnął drugą łódkę na wodę i był gotów do udzielenia pomocy, ale nie spieszył się z nią. Pies długo wytrząsał wodę z obfitej, gęstej sierści. — Aga! Ja ją przytrzymam, a ty spróbuj wejść. Wturlaj się bokiem, tak jakbyś wsiadała na konia! Agata, ubrana w szorty i koszulkę, wspięła się zgrabnie i bez trudu, bo Piotr uważnie równoważył jej ciężar. Kiedy znalazła się w środku, zaraz usiadła na burcie, aby dać szansę Piotrowi. Była jednak za lekka, a przy każdym przechyleniu woda spływała w stronę Piotra i niebezpiecznie zwiększała przechył. — Nic się nie bój Aguś! Do brzegu jest bliziutko i mogę dopłynąć. Ale spróbujmy jeszcze tak: przejdź na sam dziób łódki! Agata w lot zrozumiała, do czego zmierza. Usiadła w dziobie łodzi, a Piotrowi udało się wdrapać przez rufę. Kiedy dopłynęli do przystani, pan Wiesław sposobił się do odpłynięcia. Nie przyglądał się rozbitkom i nie komentował wydarzenia. — Skoczę po piwo do kiosku na drugim brzegu. Kupić coś państwu? Oddalał się, wiosłując spokojnie krótkimi oszczędnymi ruchami wioseł. — Piotr! On nie zauważył naszej wywrotki? — odezwała się cicho dziewczyna. — Patrzył cały czas na nas, gotów do udzielenia nam pomocy. On nie chce nas teraz zawstydzać komentarzami! Kowa przywitał ich merdaniem ogona. Później nigdy już jednak nie dał się namówić młodym do wspólnego pływania. — No to co? Skoro już jesteśmy mokrzy?... — ...To przynajmniej wykąpiemy się porządnie! — zgodziła się Aga i rozebrała się do stroju kąpielowego, który miała na sobie pod przemokłą wierzchnią odzieżą. Po wyjściu z wody rozłożyli się do słońca, aby się ogrzać i wysuszyć mokre ubrania. Spoglądali na odległy o kilkaset metrów przeciwległy brzeg, gdzie spora gromada ludzi oddawała się zajęciom plażowym. — Coraz więcej ludzi będzie miało teraz czas na wczasy. Nie będą potrzebowali chodzić do pracy, bo ją tracą — powiedział Piotr z gorzką ironią. — Mówi się, że pracują nieefektywnie, za drogo. Czy tak nie jest? — podjęła temat Agata. Wkrótce wrócił pan Wiesław z zakupami. Wstąpił do hangaru po wędkę i zbliżył się do młodych. — Może piwko? — najwidoczniej miał ochotę na pogawędkę. — Dziękuję! Chętnie — Piotr przyjął butelkę. — Nie, nie. Dziękuję! Ja łyknę od Piotra! — wymówiła się Agata. Pan Wiesław otworzył swoją butelkę, a pozostałe wstawił do wody. Zasiadł na pniu i zarzucił wędkę. — Rozmawiamy o tym, że zamyka się teraz duże kopalnie. Ludzie będą mieli czas i pewnie będzie tu więcej gości – w zamku, nad jeziorem — powiedział Piotr. — Dlaczego zamykają? — spytał pan Wiesław. — Nie potrzeba węgla? — Za drogi podobno. Lepiej opłaci się kupować za granicą — wyjaśniła Aga. — Ja tu wędkuję bardziej dla zabawy. Jak się uda coś większego wyciągnąć z wody, to państwo Kowaczkowie swoim gościom na stół podadzą, a mnie parę groszy na piwo wpadnie — pan Wiesław przerwał i ponownie wyrzucił błysk daleko w jezioro. Wypowiedziane słowa najwidoczniej miały być wstępem i pan Wiesław porządkował myśli. Piotr i Agata słuchali w milczeniu. — Tu niedaleko mieszka jeden kolejarz. Zwolnili go, bo pociągów teraz mniej. Autami więcej ludzie jeżdżą, ciężarówkami towary rozwożą. On roboty innej nie może znaleźć. Nad jezioro przychodzi z wędką, a co z wody wyciągnie, to jego kobieta do garnka wkłada. Czasem przez cały dzień jedną, dwie rybki złowi. Jak nic nie złapie, to jedzą suche kartofle, za zapomogę kupione. Wychodzi na to, że on bardzo drogo łowi. Kilka rybek na dniówkę. Powiedzcie mu, że w sklepie rybnym dużo taniej! Młodzi zadumali się nad opowieścią pana Wiesława. Mieli rację państwo Kowaczkowie. To był bardzo ciekawy człowiek. — Tak — zgodził się Piotr. W kopalniach i wielu innych zakładach pracujących ze stratami przynajmniej coś się użytecznego produkuje. Nie mówi się natomiast o stratach tam, gdzie setki tysięcy ludzi niby to pracują, a nie wytwarzają absolutnie niczego pożytecznego! Na przykład urzędnicy, wojsko, kler, policja polityczna... A górnik to trochę jak ten wędkarz. Może lepiej, żeby węgiel z ziemi wyciągał, choćby drożej, aniżeli miałby biedę klepać i dla innych ciężarem być. — Ale jeszcze lepiej dać mu robotę, z której i on spokojnie wyżyje i dla innych pożytek będzie! — radziła Aga. — Ba! Żeby dać trzeba mieć! Kapitał trzeba mieć! Nie ma miejsc pracy bez kapitału! A kapitału bez pracy! Na tym polega to błędne koło! — Kapitał! Z tym pojęciem kojarzy się bolesne rozwarstwienie na biednych i bogatych. Dotykamy samego sedna ekonomii społecznej. O co w niej tak naprawdę chodzi? Jak myślisz? — Nie jestem pewien. Może o kompromis między interesem indywidualnym i zbiorowym? Naturalnym i biologicznie prawidłowym zachowaniem jednostki jest oszczędzanie swojej energii, wysiłku; coś co można by określić jako zdrowe lenistwo. Z drugiej strony rozwój i postęp osiągają tylko społeczności pracowite, gotowe do inwestowania w swoją przyszłość. Z tego punktu widzenia sprawny jest taki system ekonomiczny, który skutecznie mobilizuje ludzi do pożytecznej pracy. — Przykład bogatych mobilizuje pozostałych do wysiłku. Każdy chciałby mieć co jeść, telewizor, auto, willę z basenem kąpielowym, prywatny samolot... To masz na myśli? — W tej drabince pragnień trzeba ustalić priorytety i poziom minimalny. Gdzieś tu jest miejsce na pojęcie sprawiedliwości społecznej i elementarnych praw człowieka żyjącego w stadzie. Na pierwszym miejscu wymieniłaś jedzenie. We współczesnym świecie jest to chyba ten próg najniższy. Nikt nie powinien przymierać głodem. — A jednak tak się dzieje w wielu miejscach na świecie... Czy na tym tle nie jest rażące niesłychane bogactwo artystów, sportowców, bankierów? — Z pewnością jest rażące. Inne pytanie, czy jest szkodliwe. Czy multimilioner wykorzystuje wyłącznie dla siebie swój majątek? Co z nim robi? Wydając swoje pieniądze ? nawet na własne zachcianki ? w końcu tak czy inaczej daje pracę i chleb innym. Na samym końcu i naprawdę ważne jest to, co ludzie robią, co wytwarzają, czy to im dobrze służy, czy jest tego dość, jak tym się dzielą? Kapitalizm nie jest systemem pięknym, ale żaden inny tak skutecznie nie zapędza ludzi do roboty. W drodze powrotnej do zamku nie spieszyli się. Wspinając się stromą ścieżką, często zatrzymywali się i rozglądali po okolicy. Piotr przypomniał sobie rozmowę na temat wiosłowania. — Agata! Aga! Czy zastanawiasz się, co zrobisz za rok, po maturze? — Naturalnie! To przecież będzie próg w drzwiach do przyszłości, jeśli mogę się tak górnolotnie wyrazić. — I co? Co postanowiłaś? Czy postanowiłaś zgodnie z marzeniami? — Nie zdecydowałam się jeszcze... Mam tyle pomysłów! Tak na pewno wiem tylko jedno! — Agata zbliżyła się do Piotra i wślizgnęła się w jego gościnne objęcia. — Wiem, że będę chciała pozostać z tobą! Nie wyobrażam sobie studiów gdzieś w innym mieście. Na szczęście mamy dość możliwości u nas na miejscu. Nie mam ekstrawaganckich pomysłów w rodzaju Sorbony w Paryżu czy szkoły filmowej w Łodzi! Moje myśli krążą wokół bardzo stereotypowych kierunków – medycyna albo coś bardziej ścisłego na uniwerku. — Byłabyś na pewno wspaniałą lekarką! — “Będąc młodą lekarką... wszedł raz w moje życie młody elektryk i zelektryzował mnie do nieprzytomności!” — sparafrazowała zdanie z ich ulubionej audycji radiowej. — I tak już pozostanie! Prawda? Agutko, jesteś nieprzeciętna i w każdej dziedzinie osiągniesz wszystko, co zechcesz! — Na przykład w dziedzinie wioślarstwa! — zażartowała ze swojej niezręczności na jeziorze. — Też o tym pomyślałem przed chwilą! W innym sensie, oczywiście. Czy myślałaś na przykład o fizyce? Twoje rozumowanie było naprawdę genialne! — ...Jak na dziewczątko przed maturą! A wiesz, mój miły, że i o fizyce myślałam? Próbowałam wyobrazić sobie, jak w laboratorium wśród rur, drutów i aparatów, odkrywam nową cząstkę elementarną, która rewolucjonizuje rozwój cywilizacji!... — Wcale bym się nie zdziwił! — Ale widziałam też, jak w karetce pogotowia twoja Agata jedną ręką przeprowadza masaż na otwartym sercu, a drugą przyjmuje skomplikowany poród. Albo jak na sali operacyjnej przeszczepia mózg i oko, nie przerywając pogaduszki o modnym fasonie kapeluszy. — Powiada się, że medycyna to powołanie?... — Dlatego mówię sobie tak: Skoro się dziewczyno zastanawiasz i wahasz, to może znaczyć, że nie jesteś do medycyny stworzona! Tym bardziej, że realna medycyna to wypisywanie seryjnych recept w rejonowej przychodni! Piotr! A dlaczego pytasz? Czy chcesz mi doradzić? Nie przyrzekam, że cię posłucham, ale przyrzekam słuchać z całą powagą i z pełnym zaufaniem! — Czuję odpowiedzialność, jaka z tego wynika. Dlatego odpowiem ci jak drobnomieszczański egoista. Chciałbym, abyś była ze mną po dniu pracy! Nie wyrywała mi się gdzieś na dyżury, na występy galowe... — Piotr! To jest kochane, co mówisz! O niczym innym nie marzę! Być z tobą – to najważniejsze dla mnie! Czuję, że niniejszym medycyna straciła profesora doktora Wilczura w spódnicy! — Ale za to może ludzkość uczyni wielki krok w stronę łodzi kosmicznych podróżujących po wszechświecie z szybkością światła dzięki pewnej prześlicznej pani Agacie, pani profesor doktor nauk wioślarskich! ... Dni mijały jeden po drugim coraz szybciej w miarę, jak oswajali się ze średniowieczną scenerią zamkową. Z Januszem schodzili się na dłuższe pogawędki albo na ping-ponga pod wieczór, w okrągłym oszklonym pawilonie na środku dziedzińca. Piotr spostrzegł, że z dnia na dzień Janusz staje się smutniejszy, bardziej zamyślony, Agata zaś niespokojna, nerwowa. Pewnego dnia rozmawiali o celach wycieczkowych i Piotr wyszedł, aby przynieść z pokoju mapę okolicy. Z okna swego pokoju spojrzał w stronę pawilonu. Janusz przesiadł się nieco bliżej Agaty i, pochylony ku niej, mówił coś z przejęciem. Dziewczyna słuchała go sztywna. W odpowiedzi przemawiała do niego przez dłuższą chwilę. Na moment położyła rękę na jego dłoniach. Serce Piotra ścisnęło się i zabiło mocniej. Z pewną ulgą zauważył, że dziewczyna poruszała przy tym przecząco głową, a zaraz potem wstała i wyszła z pawilonu. — Piotr! Zrobiło się późno, chodźmy na kolację! — powiedziała, zjawiwszy się po chwili w pokoju. Była blada i roztrzęsiona. Nie było wcale późno, ale Agata widocznie wolała, aby znaleźli się w restauracji wśród ludzi. Wieczorem wsunęła się do jego łóżka – jak zwykle w samej koszulce z jedwabnej dzianiny, lecz była nadal milcząca i niespokojna. — Piotr!... Pomóż mi! — powiedziała po chwili, tuląc głowę do jego piersi. Uniósł twarz dziewczyny ku sobie i całował przymknięte oczy. Były wilgotne i słone. To nie był moment na żartobliwe przekomarzanie się i Piotr nie próbował udawać, że nie wie, o co dziewczynie chodzi. — Aginko moja! Kocham ciebie bez granic! — Tak, wiem o tym. I ja kocham ciebie. Rzadko o tym głośno mówimy, aby nam się odświętne słowa nie wytarły na łokciach, prawda? Teraz jest taka chwila, nie świąteczna, niestety, kiedy dobrze jest to głośno powiedzieć, od tego zacząć. — Kiedy się kocha, nie ma sensu mówić dlaczego się kocha. Można co najwyżej zastanawiać się nad okolicznościami, otoczką, nawet... biologią! Aginko, nie wiem, czy kochałbym ciebie – w ten sposób w każdym razie – gdybyś na przykład zamiast tych cudownych cycuszków nosiła... długą brodę do pasa. — Piotr! Serce mi pęka, a ty żarty sobie stroisz! — zawołała dziewczyna z oburzeniem, ale nie mogła nie prychnąć śmiechem.— A poza tym moje cycuszki nie sięgają do pasa! — Sama widzisz, jak łatwo o nieporozumienia. Aguś! Jesteś wspaniałą prawie siedemnastoletnią kobietą! Magia twojej kobiecości promieniuje jak słońce. I jak słonecznik do słońca, tak w twoją stronę zwraca się wszystko co męskie. Nie wyłączając mnie czy... innych. Kwitnącą kobiecością obdarzyła cię natura przed kilku laty i może teraz pyta zniecierpliwiona: “Gdzie są owoce z tego kwiatu? Może czas pochylić się pod innym powiewem? Otworzyć się na inną pszczółkę?” — Piotr! Mówisz pięknie i mądrze! Czy to znaczy, że jesteśmy, że ja jestem niewolnicą moich babskich hormonów? Gdzie jest uczucie? Czy chcesz mnie usprawiedliwić? Czy ja sama mam się czuć usprawiedliwiona? — Tylko po części wytłumaczona – w twojej warstwie biologicznej. A to bardzo ważna warstwa! Czy możesz robić sobie wyrzuty, kiedy odczuwasz głód albo senność? W warstwie uczuciowej musisz sama poszukać odpowiedzi, z kim naprawdę zechcesz zaspokajać swój głód i... — ... I z kim pójść spać. Nie bójmy się słów! Tak! Śpię z tobą i jest mi z tym nieskończenie dobrze! Uwielbiam, kiedy mnie całujesz i pieścisz! Kiedy szczyty osiągam z tobą i dzięki tobie! Kiedy czuję ciebie w sobie, kiedy i ja daję ci rozkosz! To wszystko, razem z naszą przyjaźnią, to przecież właśnie jest szczęście! Jestem szczęśliwa! Z tobą! Dlaczego więc moje myśli się mącą i błądzą przy nim... przy kimś innym? — Może być i tak, że jest w tobie tego szczęścia tyle, że nie mieści się w jednym naczyniu? A może głód tak wielki, że ja sam jeden nie potrafią cię nakarmić? — Piotr! To w tej chwili za trudne pytania. Wiem tylko, że wszystko co mam, jest dla ciebie! Ja jestem twoja i niczyja więcej! Moje ciało, wszystkie moje myśli i pragnienia należą do ciebie! I chcę, aby tak pozostało! Niczego od nikogo nie chcę i nie potrzebuję! Tylko z tobą chcę być szczęśliwa! Tylko że we mnie i ze mną od kilku dni dzieje się coś okropnego! Ja tego nie chcę! Ja się boję! Nie stało się nic, absolutnie nic! Czy mam cię o tym zapewniać? Piotr! Jedźmy stąd! Uciekajmy! Powiemy im, że zachorowałam! I to nie będzie kłamstwo! — Dziewczyno moja! Jeżeli zechcesz, odjedziemy choćby jutro! Czasem ucieczka jest jedynym skutecznym ratunkiem. Ucieczka przed pokusą i przed samym sobą. Ale ja wierzę w ciebie! Nie tylko tobie – że nic się nie stało i nie stanie – ale w ciebie! Wierzę, że jesteś niebywale mocną dziewczyną, mocnym człowiekiem i że potrafisz wyjść z opresji nie tylko cało, ale i zwycięsko. Jak myślisz? Mam rację? — Nie wiem, Piotr... Ale i ja wierzę w ciebie! W twoją mądrość i w twoją... miłość! Czuję, że przywracasz mi zaufanie do mnie samej i dzielisz się ze mną swoją siłą. Czuję się spokojniejsza. Zostaniemy jeszcze kilka dni. Ale nie dłużej. Piotr! On się też męczy! On naprawdę nie jest niczemu winien i w niczym nie zawiódł twego zaufania! Piotr! Ty jesteś najważniejszy, jedyny ważny dla mnie! Jeżeli zechcesz, powtórzę ci każde jego i moje słowo! Piotr zawahał się. Musiał przyznać przed sobą, że chciałby wiedzieć, jak daleko Janusz się posunął, czego chciał od dziewczyny i co mu odpowiedziała. — Nie! To jest mój przyjaciel! Wystarczy mi twoje zapewnienie, że nie przekroczył granic. Od niego miałem prawo oczekiwać, że sam zapanuje w porę nad sytuacją i w ogóle nie dopuści do powstania twoich rozterek. Ale nie mogę go potępić, bo wiem po sobie, z jaką potęgą – choć mimo woli – potrafisz oddziaływać na nas, słabych mężczyzn! — Ach, Piotr! Ty każdym słowem chcesz mnie pocieszyć i podbudować! I udaje ci się. Pokazałeś mi, że mogę z całym zaufaniem na tobie polegać. Nie osądzasz mnie surowo nawet w takiej, bolesnej dla ciebie sprawie. — To jest łatwiejsze, niż myślisz, Aginko. Jesteś tak kryształowo czystą i lojalną dziewczyną, że to przede wszystkim ja czuję się przy tobie bezpieczny. Czy zdajesz sobie sprawę, jakie to szczęście mieć kogoś takiego jak ty? Kogoś, kto nigdy, przenigdy nie okłamie, nie zawiedzie! Nawet, kiedy sam przez moment zwątpi w swoją wierność i lojalność. Biednemu chłopcu bynajmniej nie było tak łatwo, jak to dziewczynie wmawiał. Wierzył jednak w słowa, które wypowiadał i próbował przekonać nimi także siebie samego, stłumić i uciszyć skowyczący w nim żal. — Znam to szczęście, mój jedyny, bo mam ciebie, a ty jesteś taki... spolegliwy! Moje szczęście jest dużo większe, bo ty nigdy nie wystawiłeś na próbę mojego zaufania!... — powiedziała Agata z przekonaniem. — A może ty się tylko doskonale maskujesz? Przyznaj się! Dziś możesz liczyć na amnestię! — młoda dziewczyna widocznie zawstydziła się własnego patosu, bo – choć przez łzy jeszcze – dodała figlarną już i żartobliwą zaczepkę. — Przejrzałaś mnie, jak zawsze! Moje dotychczasowe liczne występki dobrze ukryłem i ani myślę się do nich przyznawać. Ale czy mogę ci coś wyznać z góry? Na zapas? Darujesz mi na kredyt? — Ty brzydalu! Odwołuję wszystko, co dobrego o tobie powiedziałam! O darowaniu czegokolwiek z góry mowy być nie może! Natomiast mogę cię ukarać ryczałtowo za wszystkie zaległe sprawki! I zrobię to! — Chodź! Osłodź skazańcowi ostatnie chwile przed srogą, zasłużoną karą! — Przyznanie się do winy i skrucha będą ci zaliczone jako okoliczności łagodzące... Piotr! Piotr! Co ty?! Chcesz mnie? Teraz? Ja nie chciałam... — mówiła cicho, kiedy chłopiec przygarnął ją całą do siebie i kiedy odczuła na brzuchu ogrom jego pragnienia. — Wiem, niezrównana moja dziewczyno! Zauważyłem, jak chciałaś być blisko mnie i równocześnie nie użyć swojego wspaniałego ciała jako argumentu w trudnej rozmowie! Chodź do mnie! Chcesz mnie? — powtórzył jej pytanie. — Piotr! Pragnę ciebie jak pustynia rosy! Weź mnie! I daj mi siebie! Och, Piotr! Aga przywarła do chłopca, jakby chciała wtopić się w niego. Jak idealna tancerka reagowała na każdy jego ruch. Podawała mu rozchylone wilgotne miękkie usta, kiedy zbliżył się do jej twarzy. Tuliła do siebie jego dłonie kiedy sięgał do jej piersi. Szeroko rozrzuciła kolana, kiedy zbliżył rękę do jej łona... Ogarniało ją dzikie podniecenie, obojgiem owładnęło palące pragnienie... — Piotr! Piotr! Powiedz mi, że pachnę pożądaniem! — szepnęła mu nie do ucha, jak to miała w zwyczaju, ale prosto w twarz, kierując na niego oddech istotnie zabarwiony już gorzkawo-słonym zapachem towarzyszącym najwyższemu pobudzeniu. — Pachniesz cudownie! Pachniesz różą i... siarką, jak raj i piekło! Dziewczyna łowiła niezwykłe słowa. Drżała z podniecenia. Poruszała gwałtownie biodrami pod pieszczotliwymi dotknięciami dłoni Piotra. Wejście jej ciała było już obrzmiałe, rozwarte, ociekające śliską mastką. — Piotr! — szeptała. — Piotr! Nigdy cię o to nie prosiłam! Piotr, zajmij się teraz tylko mną! Zrób ze mną coś, co chcesz! Zaprowadź mnie na szczyt kilka razy, wiele razy! Pieść mnie Piotr! Mocno! Mocno! Niech boli! O tak Piotr, tak!... Ułożywszy swoją dłoń na jego prowokowała go do pieszczot tak intensywnych, że sam nigdy by się na nie odważył, aby nie urazić najdelikatniejszych kobiecych tkanek. Po chwili tłumione jęki i konwulsyjne rzuty ciała świadczyły, że osiągnęła szczyt rozkoszy, pierwszy szczyt... — Piotr! Cudownie było! Czujesz, jak mi cudownie z tobą? Nie zostawiaj mnie jeszcze! Pozwól mi tylko nasycić się tym szczęściem! Piotr! Powiedz mi coś, wiesz co... — Nie wiem, nie jestem pewien... Co byś chciała usłyszeć? — Ty wiesz! Powiedz mi co my robimy, co jeszcze ze mną zrobisz! Mów! Mów! — szeptała mu gorąco do ucha, ulegając szybko powracającej fali kolejnego podniecenia. — I pieść, łechtaj mnie kochany! Ja już znowu chcę! Jeszcze, jeszcze... Zaraz przyjdę! Jestem już blisko! Coraz bliżej! O jak dobrze! Jeszcze! Rób, rób jeszcze! Tak mi dobrze! Mów! Powiedz, co będziemy robili razem, kiedy za chwilkę we mnie wejdziesz! Nie bój się! Powiedz to słowo! — Będziemy się... Będę cię... pieścił od środka! Będę cię... — Piotr szeptał jej do ucha mocne brutalne słowa, których się domagała. — Tak! Tak! Mów jeszcze! Powtarzaj... — z lubością powtórzyła słowa, do których sięgali bardzo rzadko, kiedy chcieli odrzucić wszystkie zahamowania i obalić wszelkie bariery wstydu. — Och! Piotr! Już jestem! Piootr! — wołała cicho w ponownym uniesieniu. Wtem chłopiec poczuł na dłoni ciepły strumień tryskający z jej ciała jak fontanna, w kilku spazmatycznych skurczach. Dziewczyna przeraziła się i niepomiernie zawstydziła zarazem. — Piotr! Co się ze mną stało?! Co to jest? Czy to nie krew przypadkiem? — Spokojnie, najmilsza! Nic się nie stało! Wszystko w porządku! — Jak to w porządku?! Przecież ja się chyba nie... posiusiałam?! W takiej chwili! — Nie! Skądże znowu! Cichutko! Zdarza się podobno, że dziewczynki tryskają czasem jak chłopcy, tylko dużo, dużo więcej. Taka kobieca ejakulacja. Słyszałem o tym w telewizji, w siódemce. Naprawdę! — Ale ja przecież już byłam setki razy tam, na górce; z tobą byłam i nigdy... — To wspaniałe, niezwykłe tryskanie nie jest częścią tego, wiesz... — Orgazmu? — Właśnie! Słyszałaś może takie popularne powiedzenie na przykład o fankach piosenkarskich idoli: “Sikały ze szczęścia”? — Słyszałam, oczywiście. Myślałam, że to niewybredna przenośnia. No, może przesadne opisanie tego, że podniecona dziewczyna ślini się tam, na dole... wiesz to bardzo dobrze, bo przecież ja jestem przy tobie wciąż mokra! Ale o czymś takim nie słyszałam! — To się zdarza przy szczególnie wielkim podnieceniu i odprężeniu zarazem. Niektóre panie umieją to nawet podobno wywoływać i znajdują przy tym wielką przyjemność. — Nie wiem, czy to było bardzo przyjemne! Byłam zbyt zaskoczona. Piotr! Nie poplamiłam ci łóżka? — Nie, skarbie, nie! Popatrz sama — zapalił słabą lampkę przy łóżku. — Mamy przecież nasze niezawodne pieluszki! Dziewczyna uspokoiła się; przytuliła się do chłopca. Piotr gładził ją z czułością przez jedwabną milanezową koszulkę. Był napięty, całował policzki i oczy starając się nie urazić jej swoim niezaspokojonym jeszcze pożądaniem. Aga uświadomiła sobie, w jakim jest stanie. Zaczęła oddawać mu pocałunki gorąco, namiętnie. Ożyła w jego ramionach. Ze wszystkich sił zapragnęła zaspokoić jego pragnienie. — Piotr! Piotruś mój! Daj mi go, daj! — szeptała mu do ucha i sięgnęła oburącz do jego ciała. Pieściła go delikatnie na kilka sposobów, których już się wyuczyła w trakcie blisko dwuletniego intensywnego pożycia. — Piotruś! Kochany mój! Tam na dole u mnie jest pewnie nieciekawie teraz. Sprawdź sam, pooglądaj sobie, a ja się nim zajmę po swojemu! Chcę go do buzi, wiesz? Wszystko do buzi, dobrze? Chodź słodki mój! Dziewczyna jeszcze przez chwilę całowała czule jego twarz, na pożegnanie niejako, bo po tym, co mu obiecała, przez dłuższy czas nie pozwalała się całować. Obróciła się głową w stronę jego kolan. Rozchyliła szeroko swoje uda, kiedy musnął je pocałunkami. Piotr był szczęśliwy, że nie zgasił lampki. Roztoczył się przed nim niepowtarzalnie piękny widok najintymniejszych regionów młodej pobudzonej dziewczyny... Wpatrywał się długo i chciwie w różowe płatki i fałdy, zanim zanurzył w nich twarz — Piotr! Piotr! Miałeś patrzeć tylko! Tam jest be! — kobieta upomniała go łagodnie. Była jednak szczęśliwa, że się jej nie brzydzi po tym, co się stało, i że czuje w sobie jego język – szorstki, rozkosznie łechcący dobrze znane miejsca – te najwrażliwsze i najwdzięczniejsze za czułe pieszczoty. W tej pozycji, znanej w odnośnej literaturze pod nazwą “69”, obydwoje doskonale na wzajem wyczuwali stan swego podniecenia i bez trudu wprowadzali się równocześnie na to, co nazywali górką – tym razem było to przeżycie względnie spokojne, lecz długotrwałe i na swój sposób słodkie. — Piotr! Zostanę z tobą do rana, dobrze? — spytała cichutko, kiedy z powrotem znalazła się w jego objęciach. — Nie chcę dzisiaj być sama. — Agutko słodka! Wiesz, jak lubię z tobą sypiać! — odpowiedział. — Niedobry jesteś! Wciąż sobie ze mnie dworujesz! Ja chcę z tobą spać – tak zwyczajnie, dosłownie! — Szczęście moje! Ogromnie lubię z tobą spać! Także tak zwyczajnie i dosłownie! Jesteś taka mięciutka, cieplutka! Tak rozkosznie czasem mruczysz... Zostań ze mną koniecznie! — I wiesz co? Chciałabym usnąć z tobą... — zbliżyła usta do jego ucha, jak gdyby ktoś mógł ich podsłuchać, — ... z tobą w środku. Daj mi go,... włóż go we mnie! — Kiedy on... — bronił się chłopiec zakłopotany. — Słodki mój! Ja wiem wszystko o nim! On jest mój przecież! On się zdrzemnął już, ale ja go obudzę... tak troszeczkę i na chwilkę! — Dziewczyna osunęła się w dół, wzdłuż ciała Piotra... — No, widzisz? Już jest! Daj, wsuń mi go! Agata odwróciła się do Piotra plecami i wysunęła w jego stronę pupę z rozchylonymi udami. Kiedy chłopiec spełnił jej życzenie, uścisnęła swoim ciałem tę jego cząstkę, którą poczuła w swoim wnętrzu. Przygarnęła dłoń, w którą pod koszulą ujął jej pierś. Tak zjednoczeni usnęli i niemalże w tejże samej pozycji obudziło Piotra dzienne światło dość późnym już rankiem. Dziewczyna leżała na boku, z biodrami wciąż jeszcze wtulonymi w jego podołek, z jego ręką przy piersiach. Spała smacznie. Rozluźnione rysy nadały twarzy uroczy dziecinny wyraz. Różowe, delikatne usta były lekko rozchylone, a nozdrza poruszały się w takt spokojnego oddechu. Musiała śnić coś miłego, pogodnego. Piotr spostrzegł, że wciąż jeszcze tkwi w dziewczynie. Widok na wpół nagiego przepięknego dziewczęcego ciała i ten intymny, najbliższy z tym ciałem kontakt sprawił, że zaczęło mu być w młodej kobiecie ciasno. Agata uśmiechnęła się słodko, przez sen jeszcze; jej ręka powędrowała w stronę łona. Powoli otwierała oczy zdumiona tym, co prężąc się wypełniało jej ciało. Po chwili przypomniała i uświadomiła sobie sytuację. Powoli, ostrożnie zerknęła przez ramię w stronę Piotra. Spotkała się z jego wzrokiem. — Piotruś! Jedyny mój! To jest najsłodsze przebudzenie w moim życiu! — Kochany mój! Chodź! Zrób to! Chcesz mnie przecież, prawda? Czuję ciebie! Jakiś ty ogromny! Jestem ciebie pełna! No chodź, chodź mój słodki! — powiedziała cicho dostrzegając pragnienie w jego przymglonym spojrzeniu. Kobieta zaczęła delikatnie, zachęcająco, prowokująco poruszać biodrami. Piotr odpowiedział na jej zaproszenie już mocniejszymi ruchami ciała. Położył ją na brzuchu i uderzał miarowo, coraz mocniej, rozkoszując się oporem, na jaki napotykał kiedy sięgał dna jej ciała. Wiedzieli obydwoje, że tym razem dziewczyna nie zdąży na czas i że spełnienie będzie jego tylko. Agata włożyła całe swoje serce i miłosny kunszt w to, aby odbierał ją wszystkimi zmysłami i aby swoją chwilę rozkoszy przeżył w pełni spontanicznie, nie troszcząc się o nią. Naprowadziła delikatnie jego rękę na swoje piersi, wychodziła mu na przeciw ruchami bioder, zachęcała i gorąco podniecała śmiałymi słowami... Kiedy usłyszała ciche westchnienie i poczuła w sobie przypływ ciepłej śliskości, zamarła w bezruchu i pieściła go już tylko czułymi pulsującymi uściskami mięśni swojego wnętrza... Chłopiec wyślizgnął się z niej i obrócił ją do siebie. Wsunęła się w jego objęcia i usta jej znalazły się przy jego uchu. — Najmilszy mój! Ty wiesz, jaka to rozkosz dawać rozkosz, prawda? Tyle, tyle razy dajesz nie biorąc! Wiedz, że ja to wiem i że kocham cię za to jeszcze więcej! Nie! Nie! Powiedziałeś przecież wczoraj, że nie kocha się za coś! Masz rację. Ale ja i tak cię kocham coraz więcej! To wiem na pewno! — Agutko moja! Nauczyliśmy się oboje nie tylko dawać, ale i brać od siebie śmiało, bez skrupułów, chciałoby się powiedzieć. Słodko mi było przed chwilką brać od ciebie, ciebie brać. Nauczyliśmy się pieszczot wszystkimi cząstkami naszych ciał. Tej nocy przekonaliśmy się, jak ważne są słowa. Jak nasze więzy umacnia całkowita szczerość w poważnej rozmowie. — Teraz jestem szczęśliwa, że przyszłam do ciebie z moją rozterką. Piotr! Ja to mam już za sobą! Ja jestem twoja! Cała, każdą myślą! Och Piotr! Jak ja cię kocham! — pobudzona dziewczyna, niespokojnie poruszała się w jego objęciach, podświadomie szukała jak najbliższego kontaktu z jego ciałem... — Piotr! Piotruś! Dzisiaj prowokowałam ciebie i sama wypowiedziałam dużo brzydkich wyrazów. Czułam taką potrzebę, dobrze mi z tym było. Powiedz, czy ja jestem... wulgarna, wyuzdana? Czy mam się tego wstydzić? — Jesteś najdelikatniejszym i najsubtelniejszym stworzeniem jakie znam! Słowa same w sobie nie są złe. Ważne jest to, co się chce nimi wyrazić. My używamy tych nieprzyzwoitych wyrazów nie dla ich dosłownego znaczenia, ale jako sposobu na zrzucenie z siebie resztek skrępowania, zbędnego wstydu, dla łatwiejszego przekroczenia różnych, czasem pruderyjnych barier i granic. Nie ma w tym nic złego, ale... — ... Ale nie należy z tym przesadzać, bo efekt wyzwalania się z więzów osłabnie, zaniknie, a zostanie tylko coś płaskiego! — dopowiedziała dziewczyna. Piotr tulił do siebie swój skarb. Zanurzał dłonie i twarz w jej proste, długie, dość ciemne włosy mieniące się złotymi błyskami. Przypomniał sobie dawną rozmowę na temat włosów Agi. — Mam dziewczynę w kolorze blond-metalik! — zażartował z niej kiedyś Piotr, który jej włosy i fryzurę w koński ogon uwielbiał, jak zresztą wszystko w tej skończenie doskonałej i nieskończenie mu drogiej dziewczynie. — No, no! Tylko nie blond! Ostatecznie ciemny blond, skoro już tak ci na blondynce zależy! Wy, mężczyźni macie rzeczywiście bzika na punkcie blondynek! Dlaczego wobec tego tak z nich sobie dworujecie? Skąd te wszystkie żarciki? — Podobno wymyślają je zawistne brunetki w długie samotne noce! — A czy ja musiałabym spędzać moje noce samotnie, bez ciebie, gdybym była brunetką? — Nie pozostawiłbym cię w nocy samej, nawet gdybyś miała fryzurę jak Yul Bryner!... — Wiesz co? — dodał po zastanowieniu. — To by mi się nawet podobało! Taka gładziutka ciepła łysa kulka! Tyle dodatkowego miejsca do całowania i głaskania! — W takim razie będę tym uważniej dbała o moje włosy! Do całowania i głaskania mam dla ciebie inne kuleczki! — tu Aga włożyła w jego dłonie swoje piersiątka... Piotr czuł, że kobieta lgnie do niego z wyraźnym odcieniem podniecenia i pożądania, z którego w danej chwili nie zdawała sobie sprawy, szczęśliwa, że wziął ją sobie tak spontanicznie i beztrosko. — Dziewczyno moja cudowna! — zaczął; tym razem to on szeptał jej prosto w uszko. — Bardzo szczerze dziś rozmawiamy. Przed chwilą ofiarowałaś mi wspaniały dar z twojego kochanego ciała i z twojej czułości! Ma to być dar bezinteresowny, bez wzajemności, prawda? I ja go tak przyjąłem i tak przeżyłem! — To prawda, mój chłopcze! Tego właśnie pragnęłam! A teraz wczuwam się w ciebie i chyba wiem, co ci nie daje spokoju!— dziewczyna tuliła się do Piotra, jak gdyby chciała w niego wsiąknąć, zmieszać się z nim w jedną całość. — Zrozumiałeś mnie i przyjąłeś ode mnie to, co ci chciałam dać. I teraz jesteś w rozterce! Chciałbyś pozostawić mi radość i satysfakcję, że coś ci ofiarowałam bezinteresownie. Ale z drugiej strony wiesz i czujesz, jak bardzo jestem pobudzona tym, że we mnie byłeś i we mnie... tryskałeś. I jak sama rozkołysałam moje pożądanie. I nie chcesz mnie tak zostawić – w pół drogi, niezaspokojoną... niedopieszczoną — dodała szeptem. — Czy tak jest? Powiedz! — Tak! Boginko moja wszechwiedząca! Tak jest jak mówisz! — Słodki mój! Mam plan! Opowiem ci o nim szczegółowo i bezwstydnie, bo dzisiaj wszystko robimy przy otwartej kurtynie, że tak powiem. A poza tym to opowiadanie będzie częścią planu, dobrze? — Dobrze! O! I jak mi dobrze! Słucham cię z dreszczem rozkoszy, kiedy tak sączysz we mnie słodkie słowa. — Uwolnię cię z twojej rozterki i zachowam radość z mego podarku! Kochany mój! Ja teraz będę ciebie podniecała i prowokowała jak zawodowa... miłośnica! Tak długo, aż przypłynie do ciebie znów twoja męska moc i żądza i znów będziesz taki ogromny i znów mnie zechcesz... kochać. I wtedy we mnie wejdziesz, włożysz mi go i będziesz łechtał i siebie i mnie i będziesz we mnie uderzał – mocno, mocno, aż razem tryśniemy i razem przeżyjemy ten cudowny moment! Taki mam plan! Powiedz, że ci się podoba, powiedz! — zawstydzona trochę własnymi słowami, szeptała wodząc ręką po całym jego ciele, aż hen w dół... — To jest rozkoszny plan! I jak wspaniale opowiadasz! I jak słodko... gestykulujesz. Mam nadzieję... — Psst! Ja mam pewność! Masz tu moje cycuszki! Popieść je, dotykaj, ściskaj mocno, całuj i oglądaj! Patrz, jakie są piękne! To twoje! Dziewczyna uklękła nad leżącym na wznak chłopcem i pochyliła się tak, że jej piersi znalazły się nad jego twarzą. Jędrne i wysokie w każdym położeniu, teraz pod własnym ciężarem stały się jeszcze bardziej strome, wyzywające... Piotr długą chwilę sycił się ich widokiem, smakiem i wonią rozgrzanego zdrowego dziewczęcego ciała. — Teraz bezwstydnie pokażę ci wszystkie moje zmarszczki, bo wiem, jak cię to podnieca! Patrz sobie, patrz, patrz na mnie! — z nieubłaganą konsekwencją realizowała Aga swój program. Przesunęła się w górę z rozwartymi szeroko udami i ukazała mu wejście do swego ciała – różowe, świeże jak płatki róży, rozchylone i wilgotne od pożądania. Umknęła mu jednak miękko, kiedy próbował ją dosięgnąć ustami. Nie zmieniając pozycji osunęła się powoli w dół. — Będę cię dotykała i pieściła tam, gdzie lubisz najbardziej! — powiedziała po drodze, zanim jej twarz znalazła się przy jego łonie. Masowała go delikatnie oburącz, pieściła ustami aż osiągnęła to, co sobie i jemu obiecała. Wtedy na powrót ułożyła się przy nim i mówiła czułym szeptem. — Mój! Mój jedyny chłopcze! Mam cię! Teraz mnie chcesz znowu! I ja ciebie chcę ogromnie! Drżę już cała i ociekam z pożądania! Chodź do mnie! Weź mnie, kochaj, jak tylko chcesz! Czekam na ciebie! Jestem tuż, tuż! Bliziutko! I zaraz będę ci tryskała i tylko krzyczeć nie będę mogła głośno... — Agutko moja, dziewczyno wspaniała! Chodź! Piotr położył dziewczynę na plecach. Kiedy znalazł się już w jej wnętrzu, dał jej znak, aby ciasno złożyła pod nim wyprostowane nogi. Była to pozycja dostarczająca obydwojgu najintensywniejszych wrażeń. Kobieta ujmowała go ciasnym podniecającym uściskiem, a on przy każdym ruchu ocierał i drażnił rozkosznie najwrażliwsze, najbardziej chciwe pieszczot miejsce w kąciku mięsistych nabrzmiałych fałdów okalających wejście do jej ciała. Jedyną wadą pozycji było to, że spełnienie przychodziło szybko, niemal natychmiast. Piotr wybierał ją, kiedy byli już bardzo tej końcówki spragnieni albo, tak jak teraz, kiedy brał dziewczynę po niedługiej przerwie i potrzebował tak intensywnego kontaktu, aby nie ulec znużeniu. Agata nigdy tej pozycji nie inicjowała i w ogóle lubiła całkowicie jemu się powierzyć w ostatniej scenie aktu miłosnego. — Och, słodki! Miałam cichutką nadzieję, że właśnie tak mnie sobie weźmiesz, że tak mnie będzie kochał! Wiesz, co nas teraz czeka? Jeszcze tylko troszeczkę i jestem twoja, całkowicie twoja! Co za rozkoszny moment, co za rozkosz tuż tuż przed nami! Ty też zaraz tryśniesz, prawda, mój słodki? Wstrzyknij mi to głęboko, głęboko! Kochany mój! Oooch, taak! — jęknęła cicho, kiedy kilkoma mocnymi ruchami wprowadził ją na szczyt i sam również pławił się w piekącej rozkoszy spełnienia... ... Podczas podwieczorku u państwa Kowaczków rozmowa toczyła się wokół zamku i jego historii. — Zamek musiał przejść trudne okresy. Czy – jako zabytek – korzysta z opieki państwa, z pomocy konserwatora? – zapytał Piotr. — Tak! Przede wszystkim podlega ścisłej ochronie i nie wolno nam niczego zmieniać bez jego zgody. Niestety konserwator ma dla nas więcej dobrych rad i zakazów niż pieniędzy. — Ten szkielet księżniczki w celi, na łańcuchu... aż ciarki przenikają! Zauważyłam jednak, że Janusz nie miał o niej zbyt wiele do powiedzenia. Czy jej historia nie jest znana? Czy nie ma jakiejś romantycznej i krew w żyłach mrożącej legendy? — chciała wiedzieć Agata. Państwo Kowaczkowie spojrzeli po sobie z uśmiechem, może z odrobiną zakłopotania. — Widzę, że nasz syn strzeże tajemnic firmy nawet przed przyjaciółmi! — powiedziała pani Zofia i zerknęła pytająco w stronę męża. — Opowiedz państwu. Z pewnością zachowają tę tajemnicę dla siebie! — Obiecujemy naturalnie! Ale przecież takie zamkowe tajemnice, duchy, legendy... to wszystko podnosi atrakcyjność obiektu, ściąga turystów, czy nie tak? — Nie wszystkie sekrety mają wartość rynkową. Rzecz w tym, że my naszą księżniczkę tak naprawdę znaleźliśmy w fosie, za murami — powiedziała pani Zofia. — I mamy nawet wątpliwości, czy to kobieta!– dodał Janusz.— Bardziej prawdopodobne, że to jakiś złodziejaszek, który próbował wejść do zamku i spadł. — Kosteczki znalazł, odświeżył, jeśli tak można powiedzieć, i poskładał pan Wiesław. Konserwator bardzo był niechętny uwiązaniu ich do łańcucha, ale uległ argumentom komercyjnym, potrzebie reklamy — rzekł pan Tomasz. — A legendy jeszcze nie ma! — dodała pani Zofia. — Wiecie co? — ożywiła się Agata. — mam pomysł! Zabawimy się wszyscy w stworzenie legendy, wymyślimy dla księżniczki życiorys i dramat! — Świetny pomysł! — ucieszyła się pani Zofia. — Już widzę nieziemskiej urody dziewicę... — zaczął Piotr. — Piotr! Wolałabym, abyś ty mi się nie rozglądał za innymi pannami. I pamiętaj, że uroda dziewicy przemija jak uroda kwiatu róży, a samo dziewictwo – to artykuł jednorazowego użytku! Pomyśl lepiej o spokojnej starości w ciepłych bamboszach, u boku białowłosej babuleńki! — A ja zgadzam się z Piotrem! Widzę cudownej urody dziewczę... — odezwał się Janusz, patrząc w stronę Agaty. — Zaślubione wbrew woli z tyranem tak zazdrosnym, że zakuwa ją w łańcuchy... — No, no! Januszku! Nie będziemy chyba wabili do nas masochistów, czy jak się tam nazywają ci odmieńcy z pejczami i kajdankami! — przerwała mu pani Zofia zaniepokojona nie tyle słowami, co rozmarzeniem w spojrzeniu syna utkwionym w prześlicznej dziewczynie Piotra. — A może to nie była księżniczka, tylko księżna, która kiepsko grała w brydża, czym dobrego księcia doprowadziła do takiej rozpaczy, iż poddał ją zasłużonej acz okrutnej karze. Zamknął ją mianowicie w wieży z brydżowym podręcznikiem mistrza Culbertsona! — zaproponował żartobliwie pan Tomasz, zapewne aby skierować dyskusję na mniej niebezpieczne tory. — Świetna myśl! — zgodziła się pani Zofia. — Może z drobnymi poprawkami. To księżna zakuła księcia w łańcuchy. I nie za kiepską grę w karty, tylko za to, że robił słodkie oczy do zamkowych kelnerek w mini-spódniczkach, chciałam powiedzieć do płochych dziewek z czeladnej! — pani Zofia w lot pojęła intencję męża i podjęła jego grę. — A może było tak?... — Agata, poruszona zabawą i własnymi myślami, podniosła się z fotela i z przejęciem snuła wątek legendy, chodząc po pokoju. — Książę-ojciec wysłał piękną księżniczkę Gracjanę na wakacje do dalekiego krewnego, kasztelana na zagórzańskim zamku. Gracjana w niewinnym swym sercu uwozi wizerunek ukochanego, dzielnego rycerza imieniem... jak damy mu na imię? — Romeo?— podsunął Janusz. — Onufry! — rzucił Piotr, niezbyt zachwycony opowieścią Agaty. — Krilan! — zdecydowała Agata. — Kasztelan miał natomiast wielce urodziwego syna... — Barnabę! — wtrącił znów Piotr jadowicie. — ... syna Gwidona — ciągnęła Agata nie dając się zbić z tropu. — Ów Gwidon wielce sobie Gracjanę upodobał był. Jednak daremnie pukał do jej serca, którym niepodzielnie, acz z dala, władał szlachetny Krilan. Gwidon potajemnie pobierał nauki u pewnego czarodzieja. Znał już kilka magicznych zaklęć oraz ziół na różne okazje. Wmieszał podstępnie Gracjanie lubczyku do lodów, czym zamęt w sercu biednej dziewczyny uczynił tak wielki, iż łaskawiej ku niemu spoglądać nawet poczęła... — ... była. Poczęła była! — wtrącił Piotr. — Nie, nic z tych rzeczy! — zaprzeczyła Agata energicznie. — Jednak więzów miłości i wierności Krilanowi należnej nie skruszył. “Nie chcesz moją być ? niczyją nie będziesz!” ? pomyślał Gwidon. Jak pomyślał tak postanowił, jak postanowił tak uczynił i zaklęciem magicznym do celi, drzwi pozbawionej, nieszczęsną w jednej chwili przeniósł! — I co, i co? — zebrani mimo woli poddali się urokowi bajecznej opowieści. — Zioła ten skutek miały, że wprawdzie niepokój w sercu niebogi wywołały, ale ducha wzmocniły nadzwyczajnie. Kiedy więc, zrozpaczona, przyzywała pomocy ukochanego, wołanie to sposobem czarodziejskim przez okienko z celi uleciało i do Krilana drogę znalazło... — I co było dalej? Co Krilan zrobił? — niecierpliwili się słuchacze. — Wątek mi się rwie... Pomóżcie! — przerwała dziewczyna bezradnie. Piotr dał się wciągnąć w grę. Podjął i snuł dalej opowieść Agaty. — Krilan nie mieszkając zbroję przywdział i w drogę wyruszył. Do zamku przybywszy o Gracjanę swoją pytał. Zbył go kłamstwem Gwidon niecny i do piwa jadu śmiertelnego zadał, od którego duch ciało Krilana opuścił i wprost do celi Gracjany poleciał. Moc dusz miłością złączonych tak wielką była, że Gracjanę z celi wyzwoliła i do martwego ciała Krilana przeniosła. Pocałunkiem ust niewinnych Gracjana Krilanowego ducha na powrót w ciało jego tchnęła i życiu go przywróciła! — Wspaniały happy-end! Brawo! — ucieszyła się pani Zofia. — Ale co ze szkieletem? Brakuje nieboszczyka! — trzeźwo odezwał się pan Tomasz. — ... Co ujrzawszy Gwidon w szaleństwie sam siebie zaklęciem do celi przeniósł, by chociaż na kamieniach spocząć, od ciała pięknej Gracjany ciepłych jeszcze. I tak się w żałości swej zapamiętał, że zaklęcia zapomniał i wkrótce w celi ze zgryzoty i pragnienia ducha wyzionął! — dokończył opowieść Janusz. — To straszne! Czy złe uczynki z miłości popełnione aż na tak srogą karę zasługują? — ujęła się pani Zofia za nieszczęśnikiem. — Co na to Gracjana, co na to Krilan? — zwróciła się do Agaty i Piotra. Agata stanęła za fotelem Piotra, położyła mu ręce na ramionach i przytuliła swój policzek do jego twarzy. — Gracjana do osądzania Gwidona ni prawa ni mocy w sobie nie czuła! — powiedziała w zadumie. — Krilan szczęściem z odzyskania ukochanej uniesiony szansę Gwidonowi dał takie oto zaklęcie wypowiadając: — W dniu, w którym inna dziewica Gwidona szczątki w ramiona swe zamknie, ów do życia powróci i winy jego darowane mu będą! Cisza zaległa pokój. Agata spojrzała Piotrowi w oczy z prośbą, którą odgadł natychmiast. Podniósł się i zbliżył do pani Zofii. — Na nas czas. Postanowiliśmy jutro wyjechać. Dziękujemy państwu za niezwykłe wakacje i piękne dni! — Tak nagle?... — pani Zofia podniosła się ze swego miejsca ze smutkiem w oczach. — Było nam niezwykle miło z wami. Gracjana i Krilan pragną w spokoju zażywać szczęścia. Czy potrafią wybaczyć Gwidonowi? — Krilan nie mógł mu chyba tak do końca mieć za złe, że uległ nieodpartemu czarowi przecudnej Gracjany. Prawdziwy Gwidon z pewnością znalazł się po rycersku, a te wszystkie baśniowe trucizny, to tylko komercyjne przyprawy dla słuchaczy — odpowiedział Piotr. — Niedoświadczona i po dziewczęcemu płocha Gracjana nie potrafiła w porę wskazać Gwidonowi granicy i pewnie nazbyt łatwo przyjmowała jego hołdy. Nie zrobi tego już nigdy więcej! Może dzięki temu, że otwarła oczy na innego rycerza, lepiej dostrzegła, jak bezgranicznie szlachetny i doskonały jest jej własny, ten jedyny! — mówiąc to Agata objęła wpół Piotra i zajrzała mu w oczy z oddaniem. ... — Aga! Dostaliśmy list! — Od dawnego kolegi? — Skąd wiesz? — Nie wiem, skarbie! Żartowałam; podobnie zaczęła się nasza rozmowa przed wyjazdem na wakacje w zamku. — Stamtąd właśnie jest list. Adresowany do nas obojga. — Otwórz i przeczytaj najpierw sam — powiedziała Agata poważniejąc. Piotr rozdarł dużą kopertę. Był w niej kolorowy prospekt, z zamkiem na okładce, i list – niedługi, na jednej stronie. Zgodnie z prośbą Janusza zajrzeli na szóstą stronę broszurki. Tekst pod tytułem “Legenda o pięknej Gracjanie” zaczynał się od słów: “Przez wiele lat mieszkańcy zamku i okolicy gubili się w domysłach co do historii tajemniczego szkieletu odkrytego w zamurowanej celi w wieży zamkowej. Krążyły opowieści o pięknej księżniczce, o złym czarnoksiężniku i dzielnym rycerzu... Nikt jednak nie wiedział, jak było naprawdę, aż do dnia, kiedy to młoda i piękna Agata, bawiąca tego lata jako gość w zamku, natknęła się w bibliotece na wetknięte między karty starej księgi pożółkłe arkusze z tajemniczymi zapiskami i odtworzyła z nich romantyczną, pełną czarów i grozy historię tajemniczego szkieletu. A było to tak...” Dalej następowała opowieść o Gracjanie, Krilanie i Gwidonie, tak jak ją Agata i chłopcy zaimprowizowali na podwieczorku u państwa Kowaczków. List Janusza kończył się zdaniem: “Donoszę Wam, drodzy przyjaciele, że przepowiednia Krilana jest bliska spełnienia, a to za sprawą pewnej wielce urodziwej dziewicy o imieniu Agnieszka, która Gwidonowi tyle okazuje skłonności, iż zapewne wkrótce już ramiona swe przed nim rozewrze i tym sposobem z czarów wybawi i do życia przywróci.” w lipcu 1998 L o d y Promienie nisko wiszącego porannego słońca zaglądały daleko w głąb rozległej jadalnej sali schroniska. W powietrzu unosiła się mieszanina zapachów kawy, pieczywa, serów, wędlin, smażonych jaj. Przy stolikach toczyły się leniwe pogwarki, jakby senne jeszcze. W pewnej chwili przycichł szmer rozmów i szczęk talerzy. Agata i Piotr unieśli głowy i spojrzeli w stronę, w którą zwrócone były liczne twarze śniadających. W drzwiach stała młoda kobieta – wysoka i bardzo szczupła. Była ubrana na czarno, w obcisłe sztruksowe spodnie i gładki sweter. Gładkie, czarne włosy, zebrane w kok, odsłaniały wysoko sklepione czoło. Ciepły odblask od pomarańczowej chusty uwiązanej na szyi kładł się na regularnych, drobnych rysach lekko opalonej twarzy. Może dziewczyna zatrzymała się w wejściu, aby ściągnąć na siebie uwagę, a może rozglądała się tylko ciemnymi, bystrymi oczami w poszukiwaniu wolnego miejsca? Jej wzrok zatrzymał się na stoliku, przy którym siedzieli Piotr i Agata. Po krótkim wahaniu ruszyła w ich stronę. * Dzień dobry! Czy pozwolicie państwo, że przy was usiądę? * Proszę, siadaj! odpowiedziała Agata upewniwszy się szybkim zerknięciem, że i Piotr nie ma nic przeciwko atrakcyjnemu intruzowi. Piękna brunetka zajęła miejsce na przeciw niego. W ten sposób, z pewnością odruchowo i podświadomie, ułatwiła mu kierowanie na nią wzroku bez kłopotliwego odwracania głowy. Już w pierwszym zdaniu, zwracając się do obcej przez ty, Agata niejako uchyliła przed nią drzwi szerzej i gościnniej, niż było to w tej sytuacji konieczne, co przez przybyłą zostało zauważone i przyjęte z wdzięcznością. * Dziękuję. Jest jeszcze kilka wolnych stolików i mogłabym... * Rozumiemy rzekła Agata. Chcesz mieć spokój. Chętnie posłużymy ci za osłonę przed niepożądanymi adoratorami. * Istotnie, to także. A poza tym wydało mi się, że... Ale pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Anna, przyjechałam... * Z Wrocławia, prawda? włączył się do rozmowy Piotr. * Tak, rzeczywiście... Czy my znamy się może? * Nie, nie osobiście. Ale któż nie zauważyłby naj... no... – ozdoby Wydziału Architektury! * Miło mi to usłyszeć. Szczególnie od... ozdoby klanu elektryków. * No, no! Czy ja państwu aby nie przeszkadzam w wymianie uprzejmości i wspomnień?! włączyła się Agata z rozdrażnieniem tylko po części udawanym. * Chciałam właśnie powiedzieć, że wydało mi się, jakbym was już skądś znała. Teraz jestem pewna. To wy jesteście tą uroczą parą: jeden z najprzystojniejszych elektryków i najśliczniejsza adeptka fizyki. Wszyscy was znają i podziwiają. * To już brzmi lepiej Odkrywam w sobie skłonność do przystojnych smagłych brunetek z Architektury udobruchała się Agata. Piotr! Czy nie masz podobnych odczuć? A może to zbędne pytanie? Piotr położył dłoń na ręce Agaty i podniósł wzrok na jej długie, proste włosy. Związane w koński ogon, raczej jasne niż ciemne, mieniły się niezwykłymi metalicznymi błyskami. — Dotychczas gustowałem głównie w tonacji blond-metalik. Skoro jednak kierujesz moją uwagę w stronę innych, ciemniejszych kolorów... ostentacyjnie przeniósł spojrzenie na Annę — Tak, istotnie. Architekturze i kolorystyce brunetek nie mam nic do zarzucenia. Czy mam kontynuować? — Nie, nie! W żadnym wypadku! Całą twoją spostrzegawczą uwagę zachowuję na własny użytek! w udanym popłochu zaprzeczyła Agata, obracając ręką jego twarz ku sobie. — Czy jesteś... sama? po chwili zwróciła się do Anny z powagą w obniżonym głosie. Rumieniec ściemnił twarz zagadniętej, nie przygotowanej na tak bezpośrednie, osobiste pytanie. Także Piotra ręka z kęsem pieczywa znieruchomiała w połowie drogi. Znał delikatność i takt swojej dziewczyny, toteż utkwił w jej twarzy oczy rozszerzone niemym pytaniem. Aga podchwyciła zdziwione spojrzenie i niemal wyzywającym przechyleniem głowy z wysuniętym podbródkiem potwierdziła, że jest świadoma tego, co robi. Pojawiający się z wolna wyraz rozczarowania zniknął jednak z jej twarzy, kiedy dostrzegła błysk zrozumienia w oczach Piotra, które ten przeniósł na Annę. Anna opanowała zakłopotanie i roześmiała się. — Dziękuję wam za miłe komplementy. Mój Stefan nie rozpieszcza mnie... zawiesiła głos ...komplementami. Nie, nie jestem sama. Tak, jestem sama. On przyjedzie za kilka dni. Od tej chwili uwielbiam blondynki, te metaliczne w każdym razie  inteligentne i dowcipne, nawet kiedy są odrobinę złośliwe! I przyjmuję ofertę zbliżenia, której dopatruję się w pytaniu, czy jestem sama. Czy zaliczyłam test?... Zaraz, zaraz! Zwierzam się wam z tajemnic mego serca i alkowy, a nie znam nawet waszych imion?! * Agata. Albo Aga. A ten rzekomy mister elektryków to Piotr. Tylko Piotr. Nie znosi, kiedy nazywają go Piotrkiem, a szczególnie Piotrusiem. Mnie wybacza czasem... Mniejsza o to, w jakich okolicznościach. Tak! Zdałaś znakomicie! I przepraszam cię serdecznie za ten test, jak go nazwałaś! Przyjemniej jednak wiedzieć, że ma się do czynienia z kimś nie tylko niezwykle urodziwym, ale także bystrym i z żywym poczuciem humoru. Brawo! Przez chwilę w milczeniu zajadali znakomite kruche zakopiańskie bułeczki z wędzonymi serkami. * Mężczyźni na ogół nie lubią pieszczotliwych zdrobnień swoich imion. Ciekawe, skąd to się bierze? Anna nawiązała do poruszonego przez Agę tematu, ale skierowała pytanie do chłopca. * Nie zastanawiałem się... Może wydaje nam się, że na tym cierpi męska powaga?... * Prawdopodobnie chcecie się odgrodzić od czasów dzieciństwa, kiedy to byliście zasypywani śmiesznymi karesami mam i ciotek rzekła Aga i zamyśliła się, uświadomiwszy sobie, że ona sama właściwie nie wie prawie nic o swojej rodzinie. * A wiesz, Aniu, my spotkaliśmy się już kiedyś; tak mi się wydaje. Czy byłaś niedawno na wieczorku autorskim?... * Derwina? Tak, rzeczywiście byłam. Pisze takie dziwne opowiadania z pogranicza bajkowej fantastyki i erotyki, a nawet... * Pornografii? To miałaś na myśli, prawda? dopowiedział Piotr. * Tak. Czy interesujecie się nim w jakiś szczególny sposób? * W bardzo szczególny! Widzisz, on pisze... także o nas. Jesteśmy bohaterami jego opowiadań. Anna patrzyła na młodą parę z niedowierzaniem i zmieszaniem. * Nigdy bym o to nie pytała, ale sami zaczęliście. Nie rozumiem! Znacie go? Opowiadacie mu o swoim?... * Seksie? Pożyciu erotycznym? Nie. Nie opowiadamy, nie potrzebujemy... On zna je i bez tego. Ale to dość długa i bardzo niezwykła historia. Odłóżmy ją na stosowniejszą porę – może kiedyś wieczorem, przy świecach i przy lampce kadarki? * Będę czekała niecierpliwie. I już cieszę się na to spotkanie przy świecach! Przy sąsiednim stoliku, tyłem do studenckiej trójki, siedział starszy, szpakowaty mężczyzna w zielonej wiatrówce. Przy ostatnich zdaniach z uśmiechem zadowolenia zerknął na nich przez ramię. ... * Co robimy? Idziemy na narty? Na oślą łączkę? spytała Agata, myjąc zęby nad umywalką. * Jasne! Po to tu przyjechaliśmy! odpowiedział Piotr. Zrzucił z siebie dres i już sięgał po spodnie narciarskie, kiedy z łazienki wyszła Aga – w krótkiej jedwabnej koszulce, ledwie przykrywającej obcisłe figi. Zmierzała w stronę ubioru przewieszonego przez oparcie krzesła, kiedy ich spojrzenia spotkały się... Zmieniła widocznie chwilowo zamiar, bo podeszła do chłopca, objęła go nagimi ramionami za szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. * Co robimy? Idziemy na narty? powtórzyła pytanie. Po to tu przyjechaliśmy, prawda? * Jasne! Dlaczego się nie ubierasz? A może wystąpisz dziś na stoku w takim właśnie stroju? Z pewnością wzbudzisz zachwyt! Jeszcze większy niż zwykle. Piotr jedną ręką mocno przygarnął dziewczynę do siebie, a drugą gładził plecy i pośladki przez gładką, śliską tkaninę. Po chwili zwolnił uścisk i ręka przeniosła się na jej piersi. * Piotr! Piotr! W głowie mi się kręci! mówiła mu wprost do ucha gorącym szeptem. Chcę ciebie! O, jak bardzo chcę! Ty też mnie chcesz, prawda? Wiem, że chcesz, czuję to! I rzeczywiście – czuła, jak coraz to ciaśniej robiło się między ich zwartymi podbrzuszami. Zbliżyła rozchylone usta do jego warg. W świeżą woń pasty do zębów wmieszał się już znany mu gorzkawy zapach oddechu podnieconej kobiety. * Aga, Aginko! Chodź, chodź! Daj mi to! Piotr gorączkowo sięgnął ręką pod majteczki, a dziewczyna zgarnęła je z siebie i opuściła na podłogę. * Masz, mój słodki! Masz, pieść mnie, pieść! Stając do niego nieco bokiem, wysunęła biodra ku przodowi. Włożył dłoń między rozstawione gościnnie uda. Palce chwilę błądziły w mchu miękkich włosów aż natrafiły na wilgotne fałdy krocza. Rozgarnął je, a dziewczyna drgnęła z westchnieniem, kiedy w ich kąciku odnalazł obrzmiałego robaczka i począł go delikatnie gładzić i łechtać. Potęgowała jego i swoje podniecenie drobnymi pulsującymi ruchami bioder. Ani się spostrzegła, kiedy ogarnęła ją fala rozkoszy. Po kilku konwulsyjnych ruchach znieruchomiała. * Piotr! Jak mi dobrze! Piotr, chodź, chodź! Pociągnęła chłopca w stronę łóżka. Położyła się i przygarnęła go do siebie. Pieściła rękami jego ciało. Delikatnie uciskała jądra, co lubił ogromnie. Piotr bardzo już pragnął zanurzyć się w swojej kobiecie, ale przez chwilę powstrzymywał się jeszcze, aby mogła przyjść do siebie po doznanym przeżyciu. Wyczuwała zarówno jego niecierpliwe pożądanie jak i taktowną powściągliwość. Nie zwlekała dłużej z zachętą. * Piotr, Chłopcze mój! Chodź, mój słodki, weź mnie sobie! Czekała przez moment, aby mógł dać znak, jak by chciał w nią wejść. Wystarczyło, że położył rękę na jej biodrze, aby zrozumiała jego życzenie. Przewróciła się na brzuch i wysunęła w jego stronę pupę. Jeszcze krótką chwilę sycił oczy widokiem rozchylonych różowych płatków, zanim wsunął się między obrzmiałe, wilgotne wargi. Ujął w obie ręce piersi dziewczyny i położył się na niej. Co raz to mocniej sięgał dna jej ciała i uderzał w nie z żywiołową rozkoszą. Wiedzieli obydwoje, że Aga tym razem nie nadąży za nim. Dlatego Piotr całkowicie oddał się własnemu przeżyciu i wręcz tarzał się w dziewczynie. Wkrótce też osiągnął cel w niebywałym uniesieniu... Leżeli obok siebie cisi i szczęśliwi. Jednak szczytowanie Piotra i jego szalone ruchy podnieciły Agatę. Ogarniała ją chęć wznowienia rozkosznych igraszek. Z tego powodu, a może również pod wpływem myśli, które jej przyszły do głowy, obróciła się na bok, położyła na jego biodrze nogę ugiętą w kolanie i zbliżyła usta do jego twarzy. Gładząc piersi i podbrzusze mężczyzny, zaczęła mu sączyć szeptem w ucho słowa pieszczotliwe, lubieżne, prowokujące... * Dobrze nam było, prawda? O, jak dobrze! Mój chłopiec był we mnie i używał sobie! Przepadam za tym, kiedy tak we mnie uderza  mocno, dziko... I kiedy się... kiedy tryska we mnie, prosto we mnie... Tam głęboko... wlewa swój soczek w moją ma... w sam pączek... Piotr odpowiadał na śmiałe zaczepki Agi. Odwzajemniał pieszczoty. Szukał jej piersi – prześlicznych niewielkich jędrnych jabłuszek. Ugniatał je, ssał delikatnie... Kiedy wyczuła ręką, że jego członek rośnie i twardnieje, osunęła się ku niemu i wzięła go w usta. Pieściła go delikatnymi ruchami warg i języka, aż stał się ogromny i sztywny. Wtedy powróciła do ucha i szeptała w nie bezwstydnie... * On już wstał. Wiesz? On znów chciałby mnie odwiedzić prawda? Chodź, chodź! Włóż go we mnie i kochaj mnie! Chodź! Będziemy się... pieścić jak szaleni! Będziemy tryskać razem! Chodź... Położyła się na wznak i szeroko rozłożyła uniesione uda. A kiedy wszedł w nią, po kilku posuwistych ruchach zwolna wyprostowała i złożyła pod nim nogi. W ten sposób ujęła członka ciasnym uściskiem pochwy i spotęgowała doznania obydwojga do granic możliwości... Po kilkunastu energicznych ruchach osiągnęli orgazm razem, w jednej wspaniałej chwili. ... Następnego dnia Agata i Piotr już kończyli śniadanie, kiedy pojawiła się radośnie uśmiechnięta Ania i położyła przed nimi na stoliku trzy małe kartoniki. * Witajcie i cieszcie się! Jedziemy na Kasprowy! Dostałam miejscówki na najlepszą kolejkę przedpołudniową! * To wspaniale! Jak ci się to udało? szczerze uradował się Piotr. Zdobycie miejscówek nie było sprawą łatwą i przed kasą kolejki linowej w Kuźnicach już od piątej nad ranem ustawiały się długie kolejki chętnych. Najtrudniej było o miejsca na kursy przedpołudniowe umożliwiające nie tylko pierwszy zjazd w pełni wczesnego dnia, ale i drugi jeszcze, tuż po południu. Miejscówki na te godziny rozchodziły się nieoficjalnymi, podskórnymi kanałami wśród ustosunkowanych osób i rzadko były dostępne dla zwykłych turystów. * Ma się te znajomości we właściwych sferach! zażartowała Ania. A tak naprawdę – nie wiem, czy powinnam to wyjawić – pomógł mi ten młody człowiek w recepcji. Dzwoniłam wczoraj od niego do Stefana i jakoś zgadało się na temat trudności z wjazdem na Kasprowy Wierch. Przyznał się, że ma dojście, obiecał pomoc i oto skutek! No co? Czy to nie frajda? dopytywała się Ania, nieco zbita z tropu brakiem wybuchu radości ze strony Agaty. * To rzeczywiście wspaniała niespodzianka, Aniu! zareagowała trochę niepewnie Agata. Cieszę ogromnie, ale... * Ale co? spytał Piotr, również zdziwiony jej brakiem entuzjazmu. * Wiem, co! Pojedziecie we dwoje! Ja... Ja dzisiaj... Agata jeszcze plątała się, ale w końcu jej otwarta śmiałość wzięła górę nad zakłopotaniem. Są w życiu kobiety takie chwile, kiedy nie jest dysponowana do niektórych uciech tego świata! dokończyła żartobliwie, choć już całkowicie jednoznacznie. * W takim razie... Nie gniewaj się, Aniu! Przypomniałem sobie, że moje wiązania trzeba by poprawić przed tak ostrym zjazdem. Może innym razem... za kilka dni?... * Nic z tego, Piotr! sprzeciwiła się energicznie Agata, w głębi serca uradowana solidarnością chłopca. Jedziecie sami i basta! Ja sobie tu będę spokojnie dreptała po oślej łączce pod okiem naszego instruktora i poopalam się przy okazji. Zbieraj się już, Piotr, i ustaw te wiązania tak, aby nic ci się nie stało! A czy twoje narty są w porządku, Aniu? zatroszczyła się. Może sprawdzicie je razem, co? * Ja tymczasem zaopiekuję się trzecią miejscówką, dobrze? Oddam ją w twoim imieniu temu uczynnemu młodzieńcowi w recepcji. Może przy okazji i ja mu wpadnę w oko? dodała jeszcze Aga, zwracając się do Ani i równocześnie drocząc się ze swoim chłopcem. Zgoda? Piotr czuł, że upór Agaty może mieć jeszcze jakieś dodatkowe przyczyny i zgodził się, choć niechętnie. Ania powstrzymała się taktownie od wyrażania opinii i swoją akceptację wyraziła bez słowa rozkładając bezradnie ręce. Agata wzięła jeden z kartoników i odeszła z nim w stronę recepcji, a Piotr pozostał z Anią, która w pośpiechu zajęła się śniadaniem. Żadne z nich nie zauważyło, jak od sąsiedniego stolika podniósł się starszy, szpakowaty mężczyzna w zielonym swetrze i podążył za Agatą. ... Piotr i Anna wspinali się wolno z nartami na ramieniu ku wąskiej grani rozdzielającej Kocioł Gąsienicowy od Goryczkowego. Po prawej stronie rysował się na tle nieba szary, kamienny budynek obserwatorium, sylwetką przypominający niewielki zamek obronny. * Ile razy tu jestem, tyle razy marzy mi się takie miejsce pracy: obserwatorium na Kasprowym Wierchu! * Tak! To jest bardzo nęcące – szczególnie dla turystów i narciarzy. Wątpię jednak, czy byłbyś rzeczywiście zachwycony, gdybyś tu musiał wjeżdżać dzień w dzień, przy każdej pogodzie. Także w wichurze, śnieżycy albo w słocie. * Tak, to prawda. Tym niemniej przypuszczam, że ustosunkowani astronomowie i meteorolodzy potrafią sobie załatwić tutaj różne praktyki, staże i okresowe prace naukowo badawcze w najlepszych porach roku. Tak gwarząc, młodzi weszli na wąską ścieżkę, w sezonie wędrówek wiodącą szczytami, wzdłuż granicy, hen aż pod Giewont i dalej, ku Czerwonym Wierchom... Teraz szlak był przysypany grubą warstwą świeżego puchu i przetarty śladami niewielu narciarzy, gdyż większość decydowała się na zjazd do Kotła Gąsienicowego, wprost spod górnej stacji kolejki linowej. Zatrzymali się dla wytchnienia i dla wspaniałego widoku. Z bezchmurnego, ciemno niebieskiego nieba przedpołudniowe słońce świeciło na białe, aż do bólu oczu jaskrawe śnieżne pola, na zbocza poprzecinane gdzieniegdzie ciemnym cętkami odsłoniętych skał i upstrzone kępami kosodrzewiny. Piotr spoglądał w dół, w stronę hali Goryczkowej. Pojedynczy, zabłąkany obłok gęstej mgły uchował się w cieniu góry i przesłaniał siodło pobliskiej przełęczy, cieszącej się złą sławą z powodu urwiska, jakim była jej niemal pionowa, wysoka ściana po słowackiej stronie. Ania zasłoniła oczy podłużnymi czarnymi okularami i wystawiła twarz do słońca. * Aniu! usłyszała przyciszony głos chłopca po długiej chwili milczenia. Zdziwiona i poruszona miękkim brzmieniem głosu zerknęła w stronę, skąd dochodził. Zobaczyła twarz Piotra tuż przy swojej. Wsparty o kijki patrzył na nią z uśmiechem. Anna zmieszała się i nic zrazu nie odpowiedziała. Z powrotem zwróciła twarz do słońca i przymknęła oczy. * Aneczko! * Piotrze! Nie powiedz tego, proszę cię! odezwała się cicho. Jesteś wspaniałym chłopcem i może... gdyby... Nie, nie mów lepiej nic! * Aniu! * Pocałuj mnie! rzekła z nagłą determinacją i, nie otwierając oczu, podała mu usta. Piotr delikatnie dotknął je zwartymi wargami. Przez moment zetknęły się ich zimne od mrozu nosy. * No, widzisz? Zimne buzie, chłodne serca... To tylko chwilowy nastrój... To nic nie znaczy i nic z tego nie wynika — powiedziała. * Aniu! Jesteś wspaniałą dziewczyną! I gdyby... to może, to na pewno... powtórzył jej słowa. Ale, Aniu! Ja chciałem cię zapytać... w którą stronę zjeżdżamy? Do kotła w stronę Murowańca i nartostradą, czy przez Goryczkową i dalej nad potokiem? Anna zarumieniła się mocno. * Ośmieszyłam się! Pomyślałam... Wydawało mi się... * Wiem, co pomyślałaś. To moja wina! Jesteś tak fascynującą dziewczyną, że widocznie nie potrafiłem ukryć mojego zachwytu, a ty zagregowałaś odruchem obronnym – jakże niezwykłym, ujmującym i subtelnym. Taką odprawę chciałoby się dostawać codziennie! * Widocznie odruch obronny był mi potrzebny – jako sposób na moją własną niepewność i słabość wobec... twojego uroku. Ale dość tych wyznań! Piotrek! Pocałuj mnie!... Jeszcze raz, po koleżeńsku, po przyjacielsku! Piotr przygarnął Annę i ucałowali się krótko, prawie po męsku. * Pytasz mnie, którą trasą zjedziemy. Dajesz mi wybór, bo zjazd przez halę Goryczkową jest trudniejszy. Nie jestem mistrzynią, ale dam sobie radę. A ponieważ czujesz się za mnie odpowiedzialny jako mężczyzna, obiecuję, że będę bardzo ostrożna! * Dobrze! Wobec tego jeszcze coś w ramach wyżej wzmiankowanej odpowiedzialności. Widzisz tę mgłę w dole, po lewej stronie? Nie wjeżdżaj w nią, jest tam niebezpieczne urwisko, przepaść. * Tak, pamiętam. Chyba była tam nawet rozwieszona siatka ochronna? Przesunęli gogle na oczy, przetarli narty i rozpoczęli zjazd. Anna, zgodnie z obietnicą, jechała ostrożnie, długimi zakosami, łukami z pługu. Piotr nie bez trudu próbował krystianii równoległej w nieprzetartym świeżym śniegu. Zatrzymał się w pobliżu groźnej przełęczy, aby ubezpieczać i w razie potrzeby powstrzymać Anię. Wtem z głębi mgły usłyszał wołanie. * Ratuunku! Na pomoc! Piotr upewnił się, że widzi go nadjeżdżająca spokojnie Anna i podążył w stronę skąd dochodził głos. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach!... Nocna śnieżyca utworzyła wysoką zaspę, która przykryła ochronną sieć. Wystawało tylko kilka słupków. Na jednym zawisł zgięty w pół metalowy kijek narciarski, a oburącz uczepiony do jego końców, leżał na brzuchu człowiek. Widoczna była tylko górna część jego korpusu. Nogi zwisały poza krawędzią urwiska. Piotr rozglądnął się. Był sam, ale już zbliżała się Anna. * Trzymaj się mocno kijka i nie ruszaj się! zawołał do obcego. Zaraz ci pomożemy! * Aniu! Musimy zwołać więcej ludzi. Zdejmij narty. Połóż się na brzuchu i przytrzymuj mnie za nogę. Gdybym nie dał rady, musisz mnie puścić! Pamiętaj, musisz mnie puścić! komenderował. Wciąż głośno wzywając pomocy, położyli się oboje na pochyłym zboczu, głową w dół. Piotr czołgał się w stronę zagrożonego. Anna trzymała w mocnym uścisku jedną z jego nóg i czołgała się za nim, w bijając noski butów w śnieg. Kiedy znalazł się przy słupku, ujął go oburącz tuż nad kijkiem. * Trzymaj się! Jeszcze trochę! przemówił do uwieszonego na kijku mężczyzny. Ten wpatrywał się w Piotra szeroko otwartymi oczami. Wykrzywiona grymasem strachu twarz była ledwie widoczna spod kaptura staromodnego zielonego skafandra. Piotr obejrzał się. Widział za sobą skupioną, pobladłą z wrażenia twarz Anny. Dalej ukazały się postacie kilku narciarzy, którzy dosłyszeli wołania o pomoc. Ci zorientowali się natychmiast w sytuacji. Jeden z nich podłożył się obok Anny i uchwycił drugą nogę Piotra. Pozostali ujęli nogi obydwojga leżących. Powstał żywy łańcuch, piramida, której wierzchołkiem był Piotr. * Nie puszczaj jeszcze kijka! rozkazał. Piotr zdjął rękawiczki dla wzmocnienia uchwytu, w który ujął nadgarstki ratowanego mężczyzny. * Teraz! Pół metra! zawołał za siebie. — Jeszcze trochę! Żywy łańcuch drgnął i podciągnął leżących ratowników, a poprzez nich i ratowanego, tak że nie wisiał już na wystającym ze śniegu słupku. Nastąpił najbardziej krytyczny moment w akcji. Słupek, który mężczyznę uratował, stał się teraz przeszkodą, bo znalazł się w zamkniętym pierścieniu z ramion Piotra i ratowanego. Aby dalszy ruch był możliwy, pierścień ten trzeba było na chwilę rozewrzeć, a to znaczyło, że obcy musiał zawierzyć uchwytowi jednej tylko ręki Piotra. Na szczęście teraz już znaczną częścią ciała leżał na śniegu i tylko stopy z nartami wystawały poza krawędź ściany Zorientował się w sytuacji i przejął inicjatywę. * Na razdwatrzy puścisz moją lewą rękę i złapiesz ją znowu po drugiej stronie tego palika! Jasne? — wykrztusił. * Jasne! Ty odliczasz! odpowiedział Piotr. Wypowiadając „trzy”, mężczyzna wypuścił kijek z tej ręki, która nie była uwięziona w skórzanej pętli kijka. Piotr zwolnił uścisk i ratowany szybko przełożył rękę na drugą stronę słupka, gdzie uchwycili na wzajem swoje nadgarstki w prawidłowym chwycie ratowniczym. Poprawili w podobny sposób drugi chwyt i dalej akcja pomocy potoczyła się już bez przeszkód. Po licznych okrzykach radości, podziękowaniach i wzajemnym poklepywaniu się po ramionach pomagający w akcji narciarze ruszyli w swoją drogę i młodzi pozostali z uratowanym we troje. * Dziękuję wam... Dziękuję ci,... Piotrze! * To ty?!... To pan?... Piotr, któremu zmieniona przeżyciem twarz obcego mężczyzny od pewnego czasu wydawała się dziwnie znajoma, rozpoznał go teraz. * To pan? Pan Derwin, prawda? także Anna rozpoznała twarz i głos pisarza, przypomniawszy sobie spotkanie z autorem i wcześniejszą rozmowę na jego temat z Piotrem i Agatą, przy śniadaniowym stoliku. Derwin spojrzał pytająco na Piotra. * To jest Anna, nasza koleżanka z uczelni, a od wczoraj przyjaciółka. Mogę cię tak nazwać, Aniu, prawda? Jesteśmy przecież przyjaciółmi. Ania zna pana z wieczorku autorskiego. Rozmawialiśmy też o panu... Tak tylko ogólnie dotychczas dodał. Derwin jeszcze raz serdecznie podziękował młodym za ratunek. Wyprostował z grubsza na kolanie kijek i rozstali się. Przygoda sprawiła, że Piotr i Anna jechali spokojnie, niedaleko siebie, bez wigoru i entuzjazmu. Na dole znaleźli się w pobliżu schroniska na Kalatówkach, widocznego na przeciwległym stoku, za potokiem. Wydawało im się, że w jednej z sylwetek czerniejących na tle śniegu rozpoznają Agatę. ... Następnego dnia, w ciepłe, słoneczne południe, Piotr i Agata wybrali się na spacer na nartach. Sunęli wolno w stronę Suchego Żlebu, wzdłuż drogi, którą wiódł szlak na Giewont – teraz, zimową porą, ledwie przetarty. Skręcili pod las i szli jego skrajem, tak aby nie tracić kontaktu ze słońcem. Zatrzymali się na małej, ustronnej polance wcinającej się między świerki. Atmosfera była dziwnie rozleniwiająca i nie mieli ochoty na żaden wysiłek. Zdjęli narty i oparli je o pień przewróconego drzewa tak, że mogli ułożyć się na nich jak na leżakach. * Chcesz o tym mówić? spytała Aga po długiej chwili milczenia. Znali się i wyczuwali zbyt dobrze, aby Piotr udawał, że nie wie, o co chodzi. Od powrotu z wyprawy na Kasprowy Wierch zapanowało między nimi niezwyczajne napięcie. Byłoby wielką przesadą powiedzieć, że atmosfera stała się lodowata, ale z pewnością się ochłodziła. Agata widziała, że Piotr jest nieswój i że coś go uwiera. Niezwykłe przeżycie, przygoda, jaką była akcja ratunkowa na przełęczy, tłumaczyłaby może podniecenie zabarwione satysfakcją z udanej interwencji, ale nie mogła być przyczyną, dla której wzrok Piotra umykał i między młodymi zapadało niechciane, kłopotliwe milczenie. Dziewczyna zauważyła, że także Anna stała się mniej rozmowna, a nawet po trochu schodzi im z drogi, nie garnie się do nich. Dla Agaty było jasne, że między Piotrem i Anną nie zaszło nic rzeczywiście poważnego. Była całkowicie pewna zarówno jego uczuć jak i szczerej uczciwości. Coś jednak zajść musiało i Agatę dręczyła raczej ciekawość niż niepokój. * Nie... Nie chcę. Nie ma o czym mówić odparł po namyśle. * Wiem, że nie ma o czym mówić. To znaczy wiem, że nic się nie stało takiego, o czym mówić byś musiał. Ale jednak stało się coś, o czym mówić nie chcesz... Wprawione w ruch myśli Agaty nabierały rozpędu i parły ku rozwiązaniu zagadki. * Ale czy naprawdę nie chcesz?... zastanawiała się na głos. Może nie możesz? Kiedy skończony dżentelmen nie może mówić? Ano wtedy, kiedy musi strzec tajemnicy, którą dzieli z kobietą! Nie musisz mi przytakiwać... Wystarczy, że nie będziesz zaprzeczał, gwałtownie zaprzeczał. Piotr nie zaprzeczał i Agata snuła dalej dedukcyjne rozumowanie. * Wiem, że nie byłbyś w stanie zdradzić mnie nawet myślą. Wiem, jaką mam moc nad tobą Agata wprowadziła ton żartobliwy, intuicyjnie unikając formy dochodzeniowego przesłuchania. * No, no! zaprzeczył łagodnie Piotr. Czy nie jesteś nazbyt pewna siebie i swoich wdzięków? * Wdzięków? Trochę też, przyznaję. Wiem, że ci się podobam. Ale przede wszystkim jestem pewna ciebie! Twoich uczuć i twojej prawości! odpowiedziała cicho i bardzo poważnie, kładąc swoją dłoń na jego ręce. * A skoro o wdziękach i urokach mowa! podjęła wątek. Ania roztacza ich wokół siebie bez miary. I nie uchodzą one twojej uwadze, prawda? * Ano, nie uchodzą. To jest piękna dziewczyna! potwierdził Piotr zaczepnie. * ... I nie ukrywasz swego podziwu. Ja wiem, to jest z twojej strony forma niewinnego komplementu. Ale może Ania odebrała to inaczej? Może uznała to za wyznanie? Zaczepkę? Propozycję, na którą ci odpowiedziała?... * Nie, skądże! zaprzeczył Piotr, ale zaprzeczenie było od gwałtowności dość odległe i Agata uznała je za potwierdzenie swoich domysłów. * Piotr! W tym miejscu rwie mi się nić! Jak ona zareagowała? Wyszła ci naprzeciw, czy odrzuciła ofertę? Poczekaj... To jest nie tylko piękna, ale i bogata duchowo kobieta. Chcę wierzyć... Tak! Wierzę, że postawiła tamę przed twoimi domniemanymi awansami. To jest wspaniała dziewczyna i jestem pewna, że zrobiła to w jakiś niezwykły i subtelny sposób?!... Aga patrzyła na Piotra, chcąc wyczytać odpowiedź nie ze słów, których nie oczekiwała, lecz z wyrazu twarzy i oczu... I odczytała tę odpowiedź; znalazła potwierdzenie w jego spojrzeniu, które na nią skierował – pełne podziwu i zachwytu. * No widzisz! Cieszę się bardzo, że mi to wszystko opowiedziałeś! * Ja?! Opowiedziałem?! oburzył się Piotr, szczerze i gwałtownie tym razem. * No... nie słowami, to prawda. Ale tym, że nie potrafisz i z pewnością w głębi serca nie chcesz niczego przede mną ukryć. I cieszę się tym, że nie potrzebuję boczyć się i dąsać na Anię! Szkoda by mi było, bo bardzo ją polubiłam! Powiedz mi chociaż, że mogę spokojnie ją lubić nadal. To możesz powiedzieć, a jako dżentelmen nawet powinieneś! * Możesz, Aguś! To jest dziewczyna jak złoto i w żadnym momencie nie dała ci powodu do zazdrości. I ja zresztą też nie! Agata przysunęła się do Piotra i objęła go z czułością. * A jednak coś się stało... Może kiedyś... kiedyś – jednak mi to opowiesz! powiedziała cicho, zanim długi, miękki pocałunek złączył ich usta. ... Było późne popołudnie. Szarzało. Piotr leżał na tapczanie z przymkniętymi oczami. Ogarnął go błogi nastrój podobny do tego, jaki odczuwa ktoś, komu pieszczotliwie gmera się we włosach. Błogostan potęgowały ciche odgłosy krzątaniny Agaty. Z powodu jej okresowej niedyspozycji nie mogli zażywać swobodnie miłosnych pieszczot. Agata nie kładła się koło chłopca, aby nie podniecać go swoją bliskością i nie wzbudzać pożądania, którego nie mogła zaspokoić. Słyszał szmer rzeczy, przekładanych i porządkowanych po raz dziesiąty, z łazienki dochodził plusk wody towarzyszący przepierce całkiem jeszcze czystych rajstop, majteczek i skarpet... W te znane, ledwie zauważalne dźwięki wmieszało się nagle delikatne pukanie do drzwi. Dosłyszała je także Aga. Wycierając w ręcznik mokre ręce, rzuciła po drodze spojrzenie na Piotra i otworzyła drzwi. * Oho! Widzę, że trafiłam na typową scenkę rodzinną! Pan i władca w trudzie i znoju mozoli się nad rozwiązywaniem poważnych problemów tego ciężkiego życia, a jego kobieta oddaje się płochym rozrywkom w postaci prania i sprzątania! Może i przeszkadzam, ale nie dam się wyrzucić, bo mam sprawę, której nie da się odłożyć na później. * Wejdź! Nie przeszkadzasz, skądże! Aga nieoczekiwanie objęła i ucałowała Anię w policzek. Anna zdziwiona i mile zaskoczona aż tak serdecznym przyjęciem spojrzała nad ramieniem Agaty w stronę Piotra, który właśnie podniósł się żwawo z legowiska. Jego spokojny uśmiech zrozumiała jako zapewnienie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Domyśliła się, że para przyjaciół rozmówiła się i usunęła nieuzasadnione podejrzenia. * Jakaż to sprawa nie cierpi zwłoki? Masz jakieś wiadomości? Czy może twój Stefan przyjeżdża wcześniej? próbował zgadnąć Piotr. * Nie! Nie! Ta sprawa mieści się tu, w tym termosie! Ania pokazała przedmiot, który chowała dotąd za sobą. Był to srebrzyście połyskujący słójtermos z dużym, zakręcanym wieczkiem. * Co to może być? Przecież nie kawa... Może jakiś bigos?... zgadywała z kolei Agata. * Ciepło, ciepło, chociaż wręcz przeciwnie: bo lodowato! To są lody, moi mili, lody! A wiecie skąd? Z „Lodowego Pałacu”, z tej lodziarni przy Krupówkach, którą tak zachwalaliście. * A to ci wspaniała niespodzianka! Byłaś w mieście? I chciało ci się targać ten słój taki kawał drogi? * No... Wiecie... Nie utrudziłam się znowuż aż tak bardzo. Barman w Pałacu zorganizował mi termos, a ten młodzieniec z naszej recepcji znalazł się w pobliżu – z pewnością zupełnie przypadkowo – i przywiózł mnie swoim łazikiem. * Aniu! Czy ty kiedykolwiek masz jakiekolwiek kłopoty i trudności w życiu? spytała Agatka z podziwem. * Jasne, że mam! Ale jakoś zawsze mnie ktoś wesprze pomocnym ramieniem! * ...I zwykle okazuje się, że jest to męskie ramię! * ... Kiedy się nad tym zastanowię... Tak, istotnie. (artując i przekomarzając się, łasowali lody z orzechami i bakaliami. Mimo, że nieco już zmiękły, a może właśnie dlatego, były rzeczywiście wspaniałe i Ania wysłuchała mnóstwa wyrazów zachwytu. * Zakopane ma jeszcze jedną atrakcję... otworzył nowy temat Piotr. Słyszałyście pewnie o Antałówce? A może już tam byłaś, Aniu? * Nie, nie byłam. I niewiele słyszałam. Ma tam być ponoć jakieś kąpielisko. Czy o tym mowa? * O tym. Ale to nie jest byle jakie kąpielisko miejskie, w krytej hali. Ono jest na otwartym powietrzu, także teraz, w zimie. A zasilane jest wodą z ciepłych źródeł. To jest po drugiej stronie miasta. Musi być stamtąd piękny widok na Giewont. Pławić się w ciepłej wodzie, wśród kłębów pary i spoglądać na panoramę ośnieżonych szczytów... Co o tym myślicie? Kobiety były zachwycone pomysłem. * Ale tym razem my organizujemy wyprawę, Aniu! zastrzegła się Agata. * Zgoda. Składam inicjatywę i trud w wasze ręce. Gdybyście jednak mieli trudności z transportem albo z biletami... * ...To uporamy się z nimi! Może nawet bez pomocy twojego wielbiciela z recepcji, Aniu. Prawda, Piotrze? rezolutnie zapewniła Aga. * Jeżeli i ty wykorzystasz swój nieodparty urok, to nie mam wątpliwości, że nam się uda odpowiedział zagadnięty. * No, proszę! A co ty zrobisz? Czy my słabe istoty mamy brać wszystko na swoje wątłe barki i biedne, zatroskane głowy? obruszyła się Aga przy skwapliwym poparciu Ani. * Ja?... Zapalę świece! Przepyszne te lody! Dopraszają się odpowiedniego nastroju. * Tak!... Zrobi się jeszcze bardziej uroczo i przytulnie — ucieszyła się Anna. — Ale, ale! Czy nie obiecaliście opowiedzieć mi czegoś więcej o panu Derwinie? Po przygodzie na Kasprowym Wierchu interesuje mnie to jeszcze bardziej! * Wobec tego musi być także i macedońska kadarka! Tak jak sobie obiecaliśmy. Chłopiec otworzył butelkę, napełnił lampki rubinowym winem i zapalił świeczki. — To wino byłoby lepsze, gdyby pooddychało, postało otwarte kilka godzina albo i dzień cały. Ale i tak jest niezłe. Piotr i Agata opowiedzieli o swoim pierwszym spotkaniu z Autorem. O tym, jak był świadkiem ich miłosnej schadzki w starym pocmentarnym parku. O szoku, jakiego doznali, kiedy dowiedzieli się, że tak naprawdę, to nie istnieją i są wytworem jego wyobraźni, postaciami z literackich tekstów. — Jak to? Zmyślonymi postaciami? Chcecie powiedzieć, że was nie ma?! — Anna nie była pewna, czy dobrze zrozumiała, to co usłyszała. — To przecież absurd! Przepraszam!... Nie wiem, co mam myśleć! — A jednak to prawda! Nasze życie składa się z epizodów, które on wymyśla i opisuje. Między nimi jest pustka. No, prawie pustka — tłumaczył Piotr. — Pustka? Prawie pustka?... — nie rozumiała Anna. — Grzegorz pozwala nam żyć także naszym samodzielnym życiem, poza jego świadomością. Twierdzi, że w ten sposób wzbogacamy jego fantazję o nasze własne doświadczenia, wrażenia i przygody. — Grzegorz? Przecież on ma na imię Jerzy, Jerzy Derwin? — To jego pseudonim literacki. Naprawdę nazywa się Grzegorz... — Piotr zawahał się. — Aga, jak on się właściwie nazywa? Chodzi mi o nazwisko. — Nie wiem... Nie wiemy tego. Nie było o tym mowy. — To jest niesamowita historia! Czy jednak nie zmówiliście się, żeby sobie ze mnie zażartować? Może to tylko opowiastka? Happening? — Chcesz happeningu? Patrz! — odpowiedziała Agata. Wyciągnęła rękę nad zapaloną świecą. Wolnym ruchem obniżała ją w stronę płomienia. Najpierw płomień, a następnie świeca przeniknęły przez dłoń. Kiedy Agata oparła dłoń o podstawkę, świeca zdawała się wyrastać wprost z ciała. Anna patrzyła ze zdumieniem, znieruchomiała. Nagle uniosła rękę w stronę drugiej świecy. — Uważaj! — zakrzyknął Piotr. — Co ty robisz? Sparzysz się! — Chcę wiedzieć... Może mnie też nie ma? Może ja też jestem zmyślona?... Aaa! Boli! — zwołała, kiedy poczuła dotkliwe pieczenie. ... Był późny wieczór. Na przystanku, przy końcowej pętli czwórki, starszy, szpakowaty mężczyzna w grubej, zielonej kurtce oglądał czasopisma w oświetlonej witrynie kiosku. Opodal para młodych ludzi przytupywała z zimna. Wysoka smukła kobieta chowała twarz w futrzanym obramowaniu kaptura długiego, czarnego płaszcza. Mężczyzna opiekuńczo obejmował ją ramieniem. Kołysząc się na nierównym torowisku i zgrzytając na zakręcie szyn, zajechał wreszcie tramwaj. Młody człowiek, z plecakiem i z nartami, wysiadł i pomógł wygramolić się z wagonu swojej towarzyszce, podobnie objuczonej. — Ooo! Dobry wieczór, Aniu! — odezwała się dziewczyna z nartami. — Cześć, Aga! Serwus, Piotrze! — odpowiedziała Anna. — Dobry wieczór!... Dobry wieczór! — bardziej powściągliwe powitania dołączyli obydwaj mężczyźni. — Kto ty był? — spytał Stefan, kiedy wsiedli do wozu. — Skąd ich znasz? — Mieszkaliśmy razem w schronisku na Kalatówkach. Studiują. Agata jest na fizyce, a on na elektrotechnice. — Sympatyczna para. Chyba ich już kiedyś widziałem. Ale, zaraz! Jak to: na Kalatówkach?! Przecież ty w tym schronisku jeszcze nigdy nie mieszkałaś! Wybierasz się dopiero za kilka dni! — Masz rację, Stef. Przekręciłam coś. To musiało być gdzie indziej. Anna zdjęła rękawiczkę i popadła w zadumę, wpatrując się w otartą dłoń, na której różowiła się spora różowa plama, ślad po niedawnym oparzeniu. ... — Dobrze, że cali i zdrowi wrócili! — trochę do siebie, a trochę w stronę mężczyzny stojącego przed witryną mruczała starsza kobieta, która wyszła z kiosku, aby zamknąć drewniane okiennice. — Z tymi nartami w górach nigdy nie wiadomo, czy się gdzieś człowiek nie połamie albo we mgle w jaką dziurę nie wjedzie! — O, tak! Ma pani rację! Wiem coś o tym! Coś podobnego przytrafiło mi się niedawno... Dobranoc, do widzenia! — odrzekł. Dziwny mężczyzna w grubej, pikowanej, zielonej kurtce, który nie wsiadł do tramwaju, a i w kiosku niczego nie kupił, ruszył wolno w stronę osiedla, za parą młodych narciarzy, których jeszcze było widać w głębi ulicy, w mdłym, żółtym świetle sodowych żarówek nielicznych latarń. w grudniu1998 O g i e ń Dziewczyna zanurzyła się pod wodę. Przemogła odruch lęku i otworzyła oczy. Niezwykła czystość i przejrzystość wody sprawiały, że widok był niemal tak rozległy jak na powierzchni. Na dnie biały piach układał się w drobne, znieruchomiałe fale. Cienkie, wiotkie rośliny pięły się chwiejnie w górę, ku światłu słonecznemu. Między brunatnymi łodygami trzcin błyskały niewielkie dziwaczne, cierniste rybki. Wciąż jeszcze pod powierzchnią, obróciła się na wznak. Musiała zmrużyć oczy olśnione promieniami słonecznymi, załamanymi na łuskach drobnej fali i rozczepionymi na wszystkie barwy tęczy, jak w pryzmacie. Wynurzyła się wreszcie, by zaczerpnąć tchu i popłynęła w stronę brzegu. Jeziorko było niewielkie, koliste, jakby cyrklem obrysowane. Wierzchnia warstwa wody zdążyła się nagrzać od ciepłego powietrza w ciągu pogodnego jesiennego dnia i dziewczyna poruszała kończynami tak, aby nie zanurzać ich w głąb. Mimo to odczuwała chłód i niepokojące łechtanie między udami, kiedy rozchylała je, płynąc. Wyszła na brzeg w małej zatoczce. Była naga. Zgarnęła z siebie dłońmi wodę, zebrała długie włosy, wycisnęła je i rozrzuciła z powrotem na plecach dla wyschnięcia. Przyklękła nad uspokojonym już lustrem wody. Lubiła przyglądać się swojemu odbiciu. Chwilami, jak dziecko, stroiła miny i grymasy. W pewnej chwili ujrzała w wodnym zwierciadle odwróconą cudzą twarz i postać. Przerażona i zaskoczona, podniosła wzrok. Po drugiej stronie zatoczki stał obcy. W pierwszej chwili nie wiedziała, czy to mężczyzna, czy kobieta. Wszyscy mężczyźni z jej gromady mieli bujne brody i wąsiska. Obcy nie miał zarostu. Dopiero, gdy przesunęła spojrzenie w dół po jego prawie nagim, prężnym tułowiu, zorientowała się, że to młody mężczyzna. Upuścił z ręki na ziemię ubitą młodą sarnę i zdjął z ramienia coś, co musiało być jego bronią: długą maczugę z ciemnego drewna, której jeden koniec był bardzo cienki, zaostrzony. Na ostrzu widać było resztki dość jeszcze świeżej krwi, prawdopodobnie krwi upolowanego zwierzęcia. Nieznajomy był zdrożony. Zrzucił z ramion skórę i wszedł do wody po kolana. Zaczerpnął jej w obie dłonie i przez chwilę pił chciwie. Opłukał twarz i ciało i stanął znów na brzegu, wsparty o swoją ni to dzidę, ni maczugę. Wciąż milcząc, przyglądał się teraz dziewczynie, która już zdążyła ochłonąć z pierwszego wrażenia i strachu. Widok sarny uświadomił jej, jak bardzo jest głodna. Domaganie się przez kobietę pokarmu od myśliwego było czymś zwyczajnym, toteż wyciągnęła rękę w stronę jego zdobyczy. — Guu! – odezwała się. – Guu? — Aaa, aaa – odpowiedział myśliwy i na znak przyzwolenia odsunął się nieco od sarny. Z zawiniątka porzuconego na brzegu dziewczyna wydobyła dużą białą muszlę; jej ostrym brzegiem wprawnie wycięła dwa kawałki dziczyzny i jeden z nich podała mężczyźnie. Nie przyjął go jednak i z niejakim zdziwieniem patrzył na dziewczynę z apetytem pałaszującą surowe mięso. Była bardzo młoda; zbudowana dość mocno, ale zgrabna i gibka. Strome, jędrne dziewczęce piersi poruszały się wraz z całym ciałem, jak wyrzeźbione. Posiliwszy się, opłukała ręce i stanęła przed obcym, przyglądając mu się ciekawie. — Agaa – powiedziała z ręką na swoich piersiach, a następnie przeniosła dłoń na pierś chłopca i spojrzała mu pytająco w oczy. Zrozumiał pytanie. — Pit, Agaa, Pit... — powtórzył, kilkakrotnie, wskazując raz na nią, raz na siebie. Agaa przyklękła przy swoim zawiniątku, zwrócona tyłem do Pita. Poniżej pleców okrytych szybko schnącymi długimi włosami, mieniącymi się złotawymi błyskami, widział łagodnie, miękko zaokrąglone łuki podkowy niezbyt szerokich, prawie chłopięcych bioder, wypukłości opalonych pośladków, w tej chwili – przypadkiem zapewne – lekko rozchylone, odsłaniające stulone fałdy ciemniejszej skóry, okolone krótkimi, krętymi włoskami... Dziewczyna uniosła się po chwili i wyciągnęła dłonie złożone w miseczkę pełną ciemnoczerwonych jagód leśnych winogron. Nie odmówił tym razem i zaczął wyjadać owoce wprost z rąk dziewczyny. Położył dłonie na jej ramionach, skąd powoli osunęły się ku jej piersiom. Kobieta spojrzała za nimi w dół i dostrzegła zmianę w ciele mężczyzny. Taki widok nie był jej obcy. Często widywała mężczyzn pobudzonych i podnieconych widokiem jej młodego, pociągającego ciała. Wiedziała też dobrze, do czego to zwykle prowadzi, ale umykała zawsze w porę. Pozostała dotąd nietknięta. Ręce chłopca coraz intensywniej gładziły i ugniatały jej piersi. Sprawiało jej to nieznaną przyjemność; nie miała ochoty uciekać. Upuściła na ziemię resztę winogron i oparła dłonie o tors mężczyzny – może po to, aby go odepchnąć od siebie. Jednak zamiast tego ręce jej powędrowały niżej i bezwiednie zaczęły czynić to, co w podobnej sytuacji czyniły dłonie podpatrywanych przez nią dziewcząt i kobiet z jej gromady. W jedną ujęła i lekko uciskała jądra mężczyzny, a drugą delikatnie masowała wyprężonego członka. Chłopiec odwrócił ją nagle, przyciskając całą do siebie rękami, które nadal gwałtownie pieściły jej piersi. Poczuła go między pośladkami. Ogarnęło ją podniecenie i ogromne pragnienie, dotychczas ledwie przeczuwane w snach i dziewczyńskich marzeniach. — Guu, guu! – dyszał jej do ucha. — Aaa... Aaa... – odpowiedziała wreszcie i falującym ruchem bioder zasygnalizowała gotowość pełnego zbliżenia. Głęboko pochylona oparła się rękami o pobliskie drzewo. Rozstawiła szeroko nogi i wysunęła biodra. Dojrzał rozchylone, obrzmiałe, różowe, wilgotne płatki i wszedł między nie swoim ciałem. Jęknęła cichutko, kiedy przezwyciężył miękki opór. Poczuł, jak rozwierający się hymen przesuwa się po nim z niepowtarzalną pieszczotą, którą kobieta tylko raz jeden, tylko jednemu mężczyźnie może ofiarować. Wahadłowe ruchy Pita stawały się coraz intensywniejsze. Uderzał w dziewczynę całym sobą, głęboko, do dna... Czuła nieznaną dotąd przyjemność posiadania w sobie ciała mężczyzny wypełniającego i rozpierającego jej własne dziewczęce, ciasne ciało. Poznawała smak i niemal bolesną rozkosz głębokich uderzeń. Podchwyciła rytm i zaczęła wychodzić biodrami na przeciw ruchom bioder chłopca. Zbliżała się kulminacja; znała jej smak ze słodkich igraszek z własnym ciałem, przeczuwała jednak, że tym razem będzie to coś niezwykłego: pełnego, realnego, cielesnego... I nagle przed oczami jej wyobraźni zaczęły przesuwać się przymglone, niezrozumiałe obrazy. Widziała siebie i tego chłopca, dziko buszującego w jej ciele. Wokół śnieg, oni okutani w jakieś cienkie skóry... Nie, nie skóry. Spostrzegła, że nawet umie nadać nazwy tym nieznanym szatom: koszula, sweter, opuszczone do kolan spodnie... Obok na śniegu sanki. Kiedy uniosła nieco głowę, zobaczyła znikającą za sitowiem łódkę. I nie była to żadna dłubanka z drzewnego pnia; to był kolorowy kajak. Tak, nawet znała to słowo: kajak. Wiosłował mężczyzna w lekkiej, zielonej wiatrówce i płóciennym kapeluszu z wąskim rondem od słońca. Wizja jak przyszła, tak zatarła się, znikła bez śladu, a dziewczyna głośnym okrzykiem obwieściła światu swoje doznanie, przypływ nieopisanej, ekstatycznej rozkoszy. ... Okryci skórami chroniącymi od skaleczeń i zadrapań, długo przedzierali się przez chaszcze. Myśliwy szedł przodem. Zatrzymywał się od czasu do czasu, aby spojrzeć w stronę, skąd przebijały się coraz czerwieńsze i niższe promienie słoneczne i upewnić się co do kierunku marszu. Przystawał chwilami i przytrzymywał grubsze gałęzie przed dziewczyną dźwigającą upolowaną sarnę. Ożywił się i przyspieszył, kiedy jego nozdrza pochwyciły słabą woń dymu. Zaniepokojonej dziewczynie ten zapach kojarzył się tylko z błyskawicami i groźnym grzmotem piorunów wzniecających czasem w lesie pożary, gaszone zwykle zaraz przez potoki ulewnego deszczu. Jej plemię jeszcze nie umiało korzystać z ognia. Tym większe wrażenie wywarł na niej widok wielkiego ogniska jaśniejącego na środku polany, na tle gęstniejącego wieczornego mroku. Z krzątającej się przy ognisku gromady oderwał się ktoś i wybiegł im na przeciw. Była to młoda, bardzo ładna kobieta – wysoka, smukła, o kruczych, czarnych włosach splecionych w węzeł na czubku głowy. Okrywało ją zgrabne czarne, krótkowłose futro. Zatrzymała się na widok towarzyszącej myśliwemu obcej dziewczyny. — Pit! Guu! Guu! – zawołała z mieszaniną niepewności i rozdrażnienia, wyciągając ręce w stronę sarny, którą niosła Agaa. Myśliwy zawahał się przez moment. Odebrał zdobycz z rąk swojej towarzyszki i rzucił ją czarnowłosej. — Iii! Iii! – zakrzyknął niecierpliwie, a czarnowłosa cofnęła się z ociąganiem, unosząc dziczyznę. ... Siedzieli na grubym pniu leżącym przy ognisku. Członkowie gromady odzywali się do siebie z rzadka krótkimi gardłowymi ni to okrzykami, ni chrząknięciami. Wygrzewali się, niektórzy piekli kawały mięsiwa zatknięte na długich kijach. Ktoś dorzucił naręcz chrustu. Gałęzie zasyczały w płomieniach, pękały rozrzucając snopy iskier. Przy stopie dziewczyny spadł czerwony, żarzący się węgielek. Dziewczyna przestraszyła się i pochwyciła go w rękę, aby odrzucić od siebie. — Agata! Uważaj! Sparzysz się! – zakrzyknął jej towarzysz. Poczuła piekący ból i odruchowo zaczęła dmuchać na oparzone miejsce. Nagle zdała sobie sprawę, że rozumie dziwnie brzmiące słowa Pita, chociaż ich nigdy wcześniej nie słyszała. — Nie, nie... to nic, nic się nie stało! – odpowiedziała bezwiednie. Wyobraźnia nasunęła jej przymglone, obce, a przecież znajome obrazy. Znów był śnieg, jakieś wysokie góry, murowane duże schronisko z płaskim dachem... Wtem znalazła się w środku, w ciepłym przytulnym pokoju... Przy stole ten chłopiec... Zaraz, zaraz... Jak on się nazywa?... Piotr! Oczywiście, to przecież jej ukochany Piotr. Jest jeszcze jakaś czarnowłosa dziewczyna... Na stole butelka wina, zapalona świeca... Świeca! Widzi siebie z ręką nad płomieniem świecy... — Nic mi nie będzie, Piotr. Patrz! – mówi na głos i wyciąga dłoń nad płonącą gałązką. Płomień liże dłoń i przeskakuje, przenika przez nią na drugą stronę. Oczy Agaty i Piotra spotykają się i, wiedzione przemożną siłą, zgodnie zwracają się w stronę ogniska. Przez woal dymu i rozedrgane od gorąca powietrze widzą człowieka w zielonej wiatrówce i kapeluszu z wąskim rondem. Patrzy na nich spokojnie, życzliwie... Zniknął nagle, a na jego miejscu siedzi znów ten sam rosły mężczyzna, z białym króliczym futerkiem owiniętym wokół szyi. Gromada darzy go widocznym respektem. To Tegumai; szaman. Patrzy w zdumieniu na dziewczynę z ręką w żywym ogniu. Czy to jedno z bóstw, w które sam nie bardzo wierzy? Czy może kapłanka jakiegoś bóstwa, jakże potężna kapłanka! Tegumai rozgląda się po gromadzie, aby zorientować się, jak inni reagują na czary. Gromada wierzy święcie w opowieści szamana o tajemniczych siłach wyższych, toteż jej zadziwienie jest, paradoksalnie, mniejsze niż zdumienie Tegumai. Tym większy podziw, z jakim ludzie nieruchomo wpatrują się w dziewczynę. A dziewczyna poczuła teraz żar płomienia i cofnęła rękę. W jednej chwili zatarły się bez śladu obrazy, słowa, które słyszała, słowa, które wypowiedziała. Ze zdziwieniem dostrzegła wlepione w nią ze wszystkich szeroko rozwarte oczy. Tegumai uznał, że powinien wykazać inicjatywę. Wziął z ręki sąsiada patyk z kawałkiem pieczeni i podszedł do dziewczyny. Z szacunkiem, lecz bez czołobitności podał jej mięso. Nie zrozumiała gestu i obejrzała się na chłopca. Ten przyjął za nią rożen, a Tegumai oddalił się. ... Pit zbudował ze skór i drągów przestronny namiot, w którym przebywali razem tak chętnie, że myśliwy teraz rzadziej i na krócej wyruszał na samotne łowy. Wzorem innych kobiet Agaa nauczyła się przyrządzać na ogniu potrawy z mięsa, ryb i ziaren traw. Ze swojej strony wniosła do jadłospisu nadające się do spożywania na surowo, nieznane gromadzie jagody, owoce, jadalne liście i bulwy a także drobne żyjątka leśne i wodne. Agaa poznała szybko nieskomplikowany język gromady i często rozmawiała z innymi dziewczętami i kobietami. Zdarzało się, że bezwiednie odzywała się niezrozumiałym dla niewiast językiem Agaty. Osobowości obu par - Piotra z Agatą i Pita z Agaą - mieszały się w nich coraz częściej i stopniowo nauczyli się przechodzić od jednej do drugiej niewielkim wysiłkiem woli, zachowując pamięć i świadomość obydwu stanów umysłu. .... Piotr leżał na skórze w łagodnym świetle nisko wiszącego jesiennego słońca i z lubością przyglądał się swojej dziewczynie. Otaczało ją kilka kobiet, niektóre trzymały na rękach niemowlęta i małe dzieci. Przysiadły wokół kręgu, który Agaa ułożyła z 28 sporych kolorowych kamieni. Kilka z nich było różowych, w ich sąsiedztwie leżało po kilka białych, resztę stanowiły ciemne. Wskazując na poszczególne grupy kamieni, Agaa coś kobietom tłumaczyła i żywo gestykulowała wskazując to na ich podbrzusza, to na niemowlaki. Piotr zorientował się, że Agata wykłada niewiastom metodę Ogino-Knausa, sposób unikania niechcianej ciąży. Wykład musiał trafić im do przekonania, bo w następnych dniach i tygodniach przy kamieniach kalendarza płodności pojawiły się inne kamyki i muszle, które kobiety przesuwały dzień po dniu. Zdarzało się, że z namiotów i szałasów tych spośród nich, których znaki leżały obok ciemnych kamieni oznaczających dni płodne, dochodziły gniewne głosy odtrącanych mężczyzn. ... Pit, Agaa i gromada innych mieszkańców osady przyglądali się zabawie chłopców, dziesięcio- dwunastoletnich może. Był to rodzaj zawodów. Jeden z nich rzucał obręcz z wiklinowego pręta, starając się zawiesić ją na jak najwyższej gałęzi wysokiego drzewa, a inny wspinał się, aby ją zdjąć. Kolej wspinaczki wypadła na Tufa. Obręcz wisiała wysoko, na końcu cienkiej gałęzi, która uginała się coraz mocniej, kiedy chłopiec wolno czołgał się po niej z głową w dół. Gromada widzów przycichła, jedna z kobiet wydała ostrzegawczy okrzyk. Chłopiec zatrzymał się, ale nie zdołał się wycofać. Gałąź trzasnęła i oderwała się od grubszego konaru. Tuf spadł tyłem i uderzył o ziemię głową i plecami. Matka rzuciła się ku niemu. Pociągała go za dłonie, unosiła głowę. Chłopiec nie dawał jednak znaku życia. Szaman Tegumai podszedł i przykląkł przy Tufie. Zbliżył twarz do ust chłopca, ale nie wyczuł oddechu. A kiedy w dodatku zauważył skrzywione wskutek złamania ramię, rozłożył bezradnie ręce. Położył na głowie chłopca zerwaną gałązkę, znak śmierci, i odstąpił. Matka pojękiwała i szlochała. Piotr przypomniał sobie, jak sam spadł kiedyś z drzewa i jak na długą chwilę stracił oddech, uderzywszy plecami o ziemię. Podbiegł do leżącego. Odchylił opuszczoną powiekę; źrenica skurczyła się pod wpływem światła. Chłopiec widocznie żył jeszcze. Piotr ścisnął jego nos palcami i począł przez usta wdmuchiwać powietrze do jego płuc. Od czasu do czasu uciskał mocno serce. Zabieg przyniósł skutek, Tuf zaczął oddychać, a po dłuższej chwili wrócił do przytomności. Piotr przywołał Agatę i pokazał złamane ramię chłopca. Agata oderwała z okrywającej ją skóry podłużny kawałek. Kiedy razem z Piotrem ostrożnie prostowali złamane miejsce, Tuf zajęczał z bólu i ponownie stracił przytomność. Obłożyli złamanie kilkoma prostymi gałązkami i obwiązali bandażem ze skóry. Tegumai przyglądał się scenie z zadumą. Jak to się stało, że Pit, członek ich gromady, potrafi przywrócić życie komuś, kogo Tegumai uznał za zmarłego? Czyżby to był wpływ tajemniczej obcej dziewczyny, która nie znała ognia, ale się go nie boi? Która potrafi złożyć złamane ramię? Co to oznacza dla niego, dla gromady? Jeszcze ktoś obserwował bacznie akcję ratunkową młodej pary. Kanai, czarnowłosa młoda kobieta spoglądała na Agaę z nienawiścią. To, że Pit czasem sycił swoje pożądanie wdziękami innych młodych kobiet, mogła znieść, było to w gromadzie normalne. Ale od kiedy przyprowadził ze sobą tę obcą, odmienną przybłędę, zupełnie się od niej oddalił i nawet o kęsy mięsiwa musiała dopraszać się u innych myśliwych, nagradzając ich swoim ciałem. Często podglądała zazdrośnie, jak Pit i Agaa dziko, gorąco kochają się na pęku skór w swojej chacie, na murawie za kępą krzewów... Ich namiętność, westchnienia i okrzyki rozkoszy rozbudzały jej zmysły tak, że aż przebierała nogami i sięgała między nie ręką, szukając bodaj namiastki zaspokojenia, bez udziału mężczyzny. Tegumai zauważył pełne zawiści i narastającego gniewu zachowania Kanai. Także teraz popatrzył w jej stronę. Może poczuła na sobie jego wzrok, bo zwróciła głowę ku niemu i ich spojrzenia spotkały się... ... Wieczorem tego dnia, po długiej uczcie miłosnej, Piotr i Agata leżeli stuleni pod puszystymi skórami. — Aga, od pewnego czasu nachodzą mnie myśli, z którymi nie mogę sobie dać rady. — Jakież to myśli? Zastanawiasz się może nad nami? Nad naszą obecnością w tym przedziwnym miejscu i czasie dawno minionym? — Tak. Zastanawiam się, czy dobrze robimy pomagając tym ludziom, korzystając z naszej wiedzy z innych czasów, z odległej przyszłości. — Dlaczego nie mielibyśmy im pomagać? Nie uczymy ich niczego złego, wzbogacamy trochę ich wiadomości i doświadczenia. Nie stosujemy żadnej techniki, żadnych urządzeń z naszej epoki. Ogromna część naszej wiedzy nie ma żadnego zastosowania bez maszyn, elektryczności, tej naszej całej cywilizacji. Nie mamy nawet zwykłego noża, łopaty czy toporka! — A jednak... Mimo to... Pomyśl! Na przykładzie tego chłopca – Tufa – pokazaliśmy, jak sztucznym oddychaniem można uratować komuś życie. To chyba nie był błąd z naszej strony. Ale z tym złamaniem?... A nuż pozostanie kaleką? Może będzie skazany na pomoc gromady, na jej pogardę? Może stanie się dla niej nieznośnym ciężarem? Przy większej ilości takich wypadków mogłoby dojść do zachwiania naturalnej równowagi w tym stadku. — Tak... — Agata zadumała się. — Moje lekcje zapobiegania ciąży mogą mieć nawet dużo poważniejsze skutki. Jeżeli ci ludzie nauczą się unikać potomstwa, to... to kto wie, czy nie spowodowałam, że nie urodzą się nasi pra-pradziadowie i tym samym i my nigdy nie przyjdziemy na świat. To jest ów typowy paradoks podróży w czasie! — Może dlatego nie odwiedzają nas na Ziemi kosmici z innych planet? — A jeśli to czynią, jeśli nam pomagają, to tak, abyśmy tego nie zauważyli. Kto wie, czy kiedyś nie przyspieszyli naszej ewolucji i nie obdarzyli naszych mózgów fenomenem zdolności abstrakcyjnego myślenia? — I kto wie, czy nie popełnili błędu, bo ta zdolność rozumowania – niekoniecznie rozumnego – może doprowadzić do przerostu cywilizacji i zagłady natury na całej naszej planecie Ziemi! — Wierzę, że w porę się ockniemy i skorygujemy nasz postęp. — Jak więc my powinniśmy się zachowywać – tu i teraz? Mamy zaniechać wszelkiej aktywności? — Bez przesady. Myślę, że nie zaszkodzimy rozwojowi naszych gospodarzy, jeżeli wskażemy im pewne możliwości ułatwienia sobie życia i przetrwania. W końcu na ten cel nastawiona jest cała ewolucja tak biologiczna, jak i społeczna. Czy nie tak? — Pewnie masz rację. Będziemy jednak nieco przezorniejsi z okazywaniem naszych czarodziejskich umiejętności. Będziemy więcej obserwować, a mniej się wtrącać. Może nasza misja na tym właśnie polega, aby się czegoś dowiedzieć i przenieść to do naszych czasów? — Zebrać materiał dla naszego... dla Grzegorza? Od tej pory Agata i Piotr starannie unikali okazywania swoich niezwykłych możliwości i umiejętności. Stopniowo wtopili się w codzienność życia gromady, która uznała ich za uczynnych i użytecznych wprawdzie, lecz zwyczajnych członków społeczności. ... Ramię Tufa zrosło się po kilku tygodniach. Pozostało jednak wyraźnie skrzywione i słabsze od zdrowego. Bolesność ustąpiła i dzieciak powrócił do swoich zajęć i zabaw. Tylko na drzewa już się nie wspinał z taką łatwością i ochotą. Pewnego ranka Agata znalazła przed wejściem do namiotu piękną, puszystą lisią skórę. — Piotr! Piotr! Ależ to piękna skóra! Dziękuję ci! — Jaka skóra? To nie moja; to znaczy nie ode mnie. Skąd ona się tu wzięła? Rozejrzeli się bezradnie wokół. Zza szałasu Tufa życzliwie patrzył w ich stronę jego opiekun, prawdopodobnie ojciec, choć w takich sprawach rzadko panowała w stadzie jasność i pewność. — Piotr, on się nam zrewanżował za pomoc Tufowi. — "Na parapecie", jak by powiedziała nasza ukochana Młoda Lekarka — dodał Piotr, wspomniawszy prześwietny radiowy cykl Ewy Szumańskiej. ... Jesień miała się ku końcowi. Coraz częstsze i mocniejsze nocne przymrozki sprawiły, że mieszkańcy osady zabrali się do intensywnych przygotowań do zimy. Uszczelniali groty, wzmacniali namioty i szałasy, okładali je dodatkowymi warstwami trzcin i skór. Gromada pilnie gromadziła zimowe zapasy. Miejsce indywidualnych polowań zajęły zbiorowe łowy z nagonką. Ludzie suszyli i wędzili mięsiwa i ryby. Wytapiali z dziczyzny tłuszcz i zlewali go do glinianych naczyń. Podbierali pszczołom plastry miodu. Zbierali i suszyli ostatnie jesienne owoce, orzechy, grzyby, ziarna traw przypominających zboża. Część dzikich winogron i innych owoców układali w naczyniach, licząc widocznie na skutki fermentacji. Część zaś długo warzono z dodatkiem miodu do postaci galaretowatych konfitur. Nadeszły w końcu trwałe mrozy, spadł śnieg. Po kilku tygodniach nastąpiły słoneczne mroźne dni. — Agaa, mamy robotę! — odezwał się pewnego ranka Pit w narzeczu plemiennym do swojej kobiety, zagrzebanej w ciepłe futra. — Tak wcześnie? Daj jeszcze pospać! Albo chodź tu do mnie, ogrzeję cię i będzie nam dobrze razem! Pit zawahał się pod wpływem nęcącej propozycji, ale przemogły poczucie obowiązku i przykład innych rodzin krzątających się już żwawo wokół swoich domostw. — Wstawaj, wstawaj! Później sobie odpoczniemy. A teraz - do roboty! — Jakiej roboty? — Agaa wynurzyła się w końcu niechętnie z pieleszy. — Jest dobra pogoda na przegląd zapasów. Popatrz, inni już dawno zaczęli! Istotnie, gospodynie wydobywały ze schowków w szałasach, grotach i wykopach wszystko to, co niedawno tam pochowano z myślą o zimie. Odrzucały nadpsute kawałki mięsa i ryb, zgniłe i spleśniałe owoce. Kobiety przepędzały mężczyzn, którzy szczególnie dokładnie sprawdzali jakość i smak sfermentowanych owoców. Lepiej zachowane zapasy rozwieszano na gałęziach drzew w celu przewietrzenia i dosuszenia w powiewach wiatru i promieniach słońca. W suchym, mroźnym powietrzu ginęło robactwo, pleśnie i drobnoustroje. Szczególnie chętnie zawieszano żywność na świerkach i sosenkach, których miłe, żywiczne zapachy wnikały w prowiant i konserwowały go na przyszłość. Dzieciarnia zaglądała starszym przez ręce, dopraszała się smakołyków, a nawet podkradała z drzew niżej rozwieszone łakocie. — Piotr! Piotr! — zawołała nagle Agata. — Czy ty zdajesz sobie sprawę, z czym my tu mamy do czynienia? — Jak to? Co masz na myśli? — nie zrozumiał jej chłopiec. — Przecież to są choinki! Nasze świąteczne drzewka! — A wiesz, chyba masz rację! Pomyśleć, że ci ludzie wymyślili je już dziesięć tysięcy lat przed naszą erą! I jak tyle innych obyczajów, także i ten choinkowy wyrósł z realnej potrzeby i mądrych doświadczeń naszych przodków. — A co z obyczajem podchoinkowych upominków? Czy dostanę coś od ciebie? — Jasne! Zawiesimy sobie w chacie gałązkę, a pod nią, przy ciepłym ognisku... domyślasz się, co dostaniesz ode mnie? — Nic, ani trochę! — Aga udawała, że nie rozumie obietnicy słodkich pieszczot. — Ale pod warunkiem, że się to odbędzie na tych pięknych nowych futrach, które tak przede mną chowasz w najciemniejszym kącie! — dodała jednak z kobiecą zapobiegliwością i przytomnością umysłu. — I... i obiecuję, że i ty coś ode mnie dostaniesz! — powiedziała mu już cichutko, prosto do ucha. Rozhowory zakochanej pary przerwał Tuf. Chłopak wręczył Adze zgrabny wianuszek z suszonych owoców podobnych do jabłek, gruszek, śliwek. Piotr skorzystał z okazji, aby pooglądać jego świeżo zrośnięte ramię. Czarnowłosa Kanai nie przerwała zabiegów wokół swoich skromnych zapasów żywności, ale jak zawsze zazdrośnie śledziła poczynania Pita i Agai. Widok Tufa musiał nasunąć jej jakąś myśl, bo na jej zaciśniętych wargach zagościł zły uśmiech. Tegumai w zadumie obserwował tak młodych, jak i Kanai. Piotr i Agata nie wchodzili mu w drogę, nie podrywali bezpośrednio jego autorytetu. Jednak czynili to mimo woli, otwierając ludziom oczy na ich własne możliwości, pomagając zrozumieć i lepiej wykorzystać zjawiska i przedmioty w ich naturalnym otoczeniu. Tegumai nie zdziwił się, kiedy koło jego groty pojawiła się Kanai i bez zbędnych słów zajęła się przeglądem jego zimowej spiżarni. Spojrzenia młodych kobiet, Agai i Kanai, spotykały się często i Agatę przejmował dreszcz lęku, kiedy spoglądała w czarne, skupione oczy pięknej rywalki. — Piotr! Dlaczego ta czarna dziewczyna tak nas strasznie nienawidzi? — Nie wiem. Zazdrość? Zawiść? Naprawdę nie wiem. Może ty lepiej ją potrafisz zrozumieć? — Piotr też zauważył wrogie zachowanie i miny swojej dawnej towarzyszki. — Może. Chodzi mi o to, czy nie wyrządziłeś jej przypadkiem jakiejś konkretnej krzywdy? — Nikogo z jej bliskich nie zabiłem. Niczego jej nie zabrałem... — No, no! To już nie jest takie oczywiste. I pewnie o to właśnie chodzi! Nie zabrałeś jej namiotu ani futer, ale odebrałeś jej nadzieje i marzenia, zburzyłeś plany. I ja też. Dlatego nienawidzi nas obojga! Widziała siebie w roli twojej partnerki, a ciebie jako swego trwałego opiekuna. — Niczego jej nie obiecywałem! — Och, wy mężczyźni! Jeśli w ogóle wykazujecie jakieś poczucie odpowiedzialności, to liczą się dla was tylko wyraźnie wypowiedziane zobowiązania. My to widzimy inaczej. — Jak inaczej? Na jakiej podstawie? — I znów ta męska logika! Jak? Dlaczego? Na jakiej podstawie? "Miej serce i patrzaj w serce" powiedział ktoś pięknie. Kobieta myśli sercem. Zauważa niewypowiedziane uczucia mężczyzny. I tak musi czynić, bo jemu bardzo trudno przychodzi ich wypowiadanie na głos, ubieranie w słowa. Może z wyjątkiem bawidamków, czarusiów paplających na wzór Casanovy. — Powiadasz, że kobiety są bardziej uczuciowe? I szlachetniejsze, delikatniejsze w uczuciach? — Nie twierdzę, że są szlachetniejsze. Szlachetność to jeszcze jeden z męskich mitów i sloganów. Kobieta jest wrażliwa jak czuła antena. A to, co zarejestruje, zaraz przymierza do swoich marzeń i zaczyna na tym budować życiowe plany. W urządzaniu życia mężczyzna jest bardzo ważnym meblem, prawie jak stół kuchenny. — Stół? Kuchenny?! Żeby choć łoże! Małżeńskie... — Też, też. Nie martw się. W końcu wszystko służy zachowaniu gatunku. W wyobraźni dziewczyn wiązanka fiołków rozrasta się do rozmiarów ślubnego bukietu, a melodia kilku ciepłych słów rozbrzmiewa weselnym marszem. — Słowem, budują zamki na lodzie. — Tak. I bardzo źle znoszą, kiedy lód się załamuje. Niektóre charaktery reagują nienawiścią i dyszą żądzą zemsty. — Czarne charaktery! — Czarne. Jak ta twoja Kanai! ... Nieoczekiwanie przyszły ciężkie chwile dla mieszkańców osady. Najpierw niezwykłe zimą ocieplenie i wilgoć spowodowana długotrwałymi deszczami sprawiły, że znaczna część zapasów żywnościowych uległa zepsuciu. Później mroźne wichury i zamiecie śnieżne praktycznie uniemożliwiły łowy i zdobywanie świeżego mięsiwa. Ludzie dojadali resztek zapasów. Chorowali, zjadając nawet to, co wcześniej wyrzucili jako zepsute. Głód zaglądał w oczy. Piotr i Agata wydłubywali ze skrytek ostatnie kęsy wędzonego mięsa, przeszukiwali kąty w poszukiwaniu zawieruszonych orzechów i suszonych owoców. Zastanawiali się, jak pomóc sobie i sąsiadom, ale nic im nie przychodziło do głowy, cała ich wiedza nie przydawała się na nic w konfrontacji z niesprzyjającymi zachowaniami przyrody. Pewnego ranka zbudził ich niezwykły gwar w pobliżu ich namiotu. W miejscu, w którym Agaa i Pit zrzucali odpadki ze swego gospodarstwa, kilkoro mieszkańców osady pochylało się, wpatrując w jakiś okrągły kształt leżący na ziemi. Wśród zebranych była Kanai, mówiła coś do zebranych wskazując ręką w stronę namiotu Pita i Agai. Tegumai stał opodal i przyglądał się tej scenie dłuższą chwilę w zadumie. Podszedł dopiero, kiedy przywołał go ktoś z rozprawiających żywo ludzi. Coraz częściej ich twarze zwracały się w stronę Pita i Agai. Ci, zdziwieni i nie rozumiejący o co chodzi, zbliżyli się do zgromadzonych. To, co ujrzeli na ziemi, zmroziło krew w ich żyłach. Na śniegu leżała ludzka głowa. W sinej, stężałej twarzy natychmiast rozpoznali rysy Tufa. W pobliżu leżały mniejsze kostki, z resztkami spieczonego w ogniu mięsa. Kilka innych znaleziono tuż przy chacie Pita i Agai. Dla wygłodniałych mieszkańców osady sprawa, mimo swojej całej, nadzwyczajnej grozy, nagle wydała się jasna. Piotr i Agata zrozumieli, że są zgubieni. ... Plemię hołdowało różnym obyczajom i regułom gromadnego współżycia. Niektóre mogły ludziom z innej epoki wydawać się okrutne i barbarzyńskie, jak na przykład brak troski o ciężko chorych lub okaleczonych. Jednak wspomnienia o kanibalizmie pojawiały się już tylko w opowieściach z czasów dawnych walk i wojen, a i w nich wiązały się jedynie z rytualnym spożywaniem niektórych części ciała pokonanych wrogów. Zjedzenie ludzkiego mięsa, a zwłaszcza ciała kogoś z własnej gromady, było zbrodnią właściwie nie do pomyślenia i starszyzna gromady, pod wodzą Tegumai, długo głowiła się nad odpowiednią karą. ... Płomienie leniwie, niechętnie ogarniały coraz wyższe gałęzie i bierwiona. Agata i Piotr patrzyli na siebie, próbując spokojnym spojrzeniem dodać sobie na wzajem odwagi w obliczu nieuchronnego końca. Tegumai zagrzewał gromadę do rytualnych pląsów wokół ogniska. Ludzie poruszali się wprawdzie za jego przykładem, ale w ich gestach i okrzykach nie było radosnego podniecenia. Płomienie sięgnęły stóp młodej pary. Coś kazało im spojrzeć przed siebie. Przez dym i rozedrgane od gorąca powietrze zobaczyli go. Stał pod dębem, w długim zielonym płaszczu. Patrzył na nich poważnie, ale pogodnie. — Czy to konieczne? Musimy tak umrzeć? — zapytała Agata cicho; była jednak pewna, że usłyszy ją i Piotr i on, Grzegorz. — Tak, tak musi być. Ledwie dostrzegli, jak poruszał ustami. Mimo to słyszeli jego głos, jak gdyby stał tuż przy nich. — Chcecie wiedzieć, dlaczego... Pomyślcie sami. Weszliście w świat tych ludzi, zakłóciliście bieg ich życia. W pozytywnym kierunku, to prawda; pomagaliście im. Ale wnieśliście niepokój, poderwaliście ich zaufanie do ich własnej wiedzy i organizacji. Znacie paradoks wehikułu czasu. Przybyliście tu z przyszłości, z naszej wspólnej teraźniejszości dwudziestego wieku. Pozostając dłużej, moglibyście naruszyć, odmienić dalszy bieg historii. Mogłoby dojść do waśni i konfliktów plemion, w których zginęliby wasi praojcowie, zanim praojcami by zostali Moglibyśmy nigdy w ogóle się nie urodzić... a tego nie chcielibyście, prawda? Tyle przecież wspaniałych chwil przeżyliście razem! I pomyślcie: przecież to wszystko jeszcze przed wami! — I nie obawiajcie się! – dodał. – Umrzecie w sposób, który da im do myślenia, nadwątli ślepą wiarę w kłamstwa szamanów. Nie wolno wam zmienić ich cywilizacji. Pozostawicie jednak ślad w myślach i uczuciach; o tyle będą bogatsi. Płomienie sięgnęły kolan i wzmogły się. Nie czuli nic prócz miłego ciepła i zapachu płonącej żywicy. A kiedy spaliły się krępujące ich pęta, wzięli się za ręce. Wtem spojrzenie Agaty padło na Kanai. Stała na uboczu, a w jej oczach widniał triumf, kiedy patrzyła w wielki ogień. Ogryzała sporą kość z resztką spieczonego mięsa. Agata, jak przez lunetę, dojrzała na kości krzywe zgrubienie. Wyciągnęła bezwiednie ramię w stronę Kanai, a jej ruch i wyraz twarzy był tak sugestywny, że zgromadzeni wokół ogniska ludzie zwrócili twarze w tę samą stronę. I oni dostrzegli krzywą kość i zrozumieli gest Agai; zrozumieli wszystko. Część z nich otoczyła Kanai, wymachując gniewnie rękami, a część rzuciła się do ogniska i zaczęła je rozgarniać, gasić... Było jednak za późno. Widzieli jeszcze, jak w huczących płomieniach i kłębach dymu rozpływają się sylwetki niezwykłej pary młodych kochanków. ... Brnąc po kolana w świeżo spadłym śniegu, powoli posuwało się przez rzadki las dwoje ludzi. Czarnowłosa piękna kobieta, okutana w czarne futro, dźwigała w obu rękach ciężkie tobołki. Rosły mężczyzna szedł przed nią z długim kijem, odgarniając nim czasem ciężkie od śniegu gałęzie drzew. Spod rozchylającej się wierzchniej skóry ukazywało się na jego szyi miękkie, białe, królicze futerko. Znużeni, wypatrywali jakiejkolwiek nory lub groty. Nie oglądali się za siebie; gromada wygnała ich z osady bezpowrotnie. ... Z piskiem kół na krzywiźnie pętli zatrzymała się czwórka. Kioskarka odłożyła robótkę w nadziei, że, po drodze do domu, wysiadający kupią u niej gazety albo bilety. Jako jedna z ostatnich minęła kiosk niestara, szczupła czarnowłosa kobieta w długiej ciemnej spódnicy, objuczona zakupami. Przez naddarty papier opakowania wyglądała z jednej z toreb duża, biała kość giczy cielęcej. Kobieta podreptała w stronę pobliskiej plebanii i otworzyła sobie kluczem drzwi w furcie zwieńczonej łukiem obrośniętym pnącymi różami. W oknie pierwszego piętra można było dojrzeć sylwetkę rosłego mężczyzny w czarnym swetrze i w białym sztywnym kołnierzyku. Z kościelnej wieży rozległy się trzy uderzenia zegara bijącego kwadranse. — To już trzy na dwunastą — mruknęła do siebie pani w kiosku, na galicyjski sposób określając godzinę 11.45. Od strony pagórka z torem saneczkowym wolno szło troje ludzi. Młoda dziewczyna i chłopiec opowiadali o czymś, żywo gestykulując, starszemu szpakowatemu mężczyźnie, który szedł między nimi i od czasu do czasu notował coś w dużym zeszycie w zielonych okładkach. w grudniu 1999 Songe macabre Trumna spoczywała na niewidocznych wspornikach, jak gdyby zawieszona w morzu wiązanek kwiatów i wieńców, nad wykopem okrytym ciemną tkaniną. Za kilka godzin pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego opuszczą trumnę na dno grobu i uformują nad nią prowizoryczną mogiłę. Ostatni uczestnicy pogrzebu znikali za wysokim żywopłotem alei cmentarnej. Młoda, dwudziestoletnia kobieta, w czarnym toczku na głowie, czarnym kostiumiku z białą bluzką, stała bez ruchu, z suchymi oczami utkwionymi w słoje dębowych desek, ogłuszona, bezradna. Chciała zostać z Piotrem sama. Jej zewnętrzny spokój zdawał się być niemym protestem przeciwko temu, co się stało. Jej świadomość jeszcze nie w pełni ogarniała i akceptowała rozpaczliwą nieodwracalność tragedii... Na twarzy dziewczyny zagościł nikły cień uśmiechu, kiedy przed wyobraźnię pamięci przywołała obrazy scen i zdarzeń, jakie rozegrały się tak niedawno i tak niedaleko stąd – w dzikim parku, który powstał na miejscu starej części cmentarza, po drugiej stronie drogi i tramwajowego torowiska... Pierwsze spacery sam na sam i pierwsze nieśmiałe, niezręczne pocałunki kopiowane z filmów i romansów, pocałunki, które tak naprawdę nie miały jeszcze żadnego nadzwyczajnego smaku, ale symbolicznie potwierdzały, że do siebie należą, że przyznają sobie na wzajem szczególne prawa, których nie ma nikt inny... I to zimowe niezapomniane popołudnie z sankami, kiedy w zaciszu świerków oddała Piotrowi swoją dziewczęcą niewinność, a w zamian poznała pełnię doznań obcowania z mężczyzną. Agata podniosła głowę i rozejrzała się ? jak gdyby w nadziei, że coś się stanie, że zjawi się ktoś, kto cofnie wskazówki zegara, odwróci wstecz kilka kart w księdze ich życia i od nowa napisze ostatni rozdział. Wystarczyłoby przecież, żeby motocykl Piotra o kilka sekund wcześniej przemknął przez fatalne skrzyżowanie drogi z torowiskiem. Wystarczyłoby zmienić w opowieści kilka zdań, kilka słów, a szczęście trwałoby nadal, wspólne szczęście, które sami sobie obiecali i przepowiedzieli w owo zimowe popołudnie pod saneczkowym pagórkiem. Dlaczego na nitce czasu nie miałaby zawiązać się taka zaczarowana pętla? Jeszcze jedna, maleńka pętelka?... ... Aleją od strony wejścia zbliżył się młody mężczyzna w ciemnym garniturze ? wysoki, szczupły, o ciemnych lekko falistych włosach i brązowych oczach. Po męsku, w opuszczonej niedbale ręce, niósł wiązkę kwiatów. Był to Jan, ich znajomy, bliżej i bardziej zaprzyjaźniony raczej z Piotrem. Zawahał się, kiedy zobaczył przy grobie Agatę. Podszedł jednak do trumny, zatrzymał się przy niej na krótko i położył kwiaty. ? Wybacz Aga... nie mogłem wcześniej i... nie wiedziałem, że tu jesteś jeszcze. Przyjmij... Aga, wiem jak ci smutno. Kiedy uniósł rękę, Aga podała mu obie, w cienkich czarnych rękawiczkach. Objął ją delikatnie i przytulił policzek do jej twarzy, nie całując. Może przytrzymał dziewczynę o moment dłużej, niż dopuszczał w tych okolicznościach konwenans, bo spojrzała mu w oczy z przelotnym zdziwieniem i odstąpiła od niego. Pozostawiła jednak rękę w jego dłoni. ? Dziękuję, Janku. Przyjaźniliście się. Musi ci być bardzo żal, chociaż inaczej niż mnie ? powiedziała. — Tak. Był dla mnie jak brat... Tak się mówi. Ale to nie tak było... ? zaczął Jan; czuł, że musi jej powiedzieć coś ważnego. Grób znajdował się w rogu obszernej niszy, w podkowie z wysokiego gęstego żywo-płotu. W przeciwległym kącie stała mała ławeczka z oparciem. Jan podprowadził do niej Agatę. Usiedli na brzegu ? wyprostowani, lekko zwróceni do siebie. Aga trzymała na kolanach podłużną czarną torebkę. ? Brat to ktoś, na kim można polegać, ale z kim człowiek na ogół rzadko się widuje i nie o wszystkim chce rozmawiać. Z Piotrem było inaczej. Nigdy nie mogliśmy się nagadać do syta. Wiesz, jaką on miał fantazję. A i mnie jej nie brak. Opowiadał mi mnóstwo rzeczy o was obojgu, Aga. ? O nas?... ? spytała zdziwiona, z pewnym zakłopotaniem. ? Tak, o tym, jak wam razem dobrze, jak się zgadzacie. Oczy mu świeciły, kiedy mówił o tobie, jaka jesteś mądra, lojalna i... i głęboka. Tak się wyraził. Wiesz, że w trójkę nie spotykaliśmy się zbyt często, ale mnie wydawało się, że cię znam jak... jak kogoś bardzo bliskiego. ? Mnie w oczy takich komplementów nie prawił, pewnie nie chciał mnie rozpieszczać. Czasem tylko mówił, że jestem... cudowna. ? Agata ostatnie słowa wypowie-działa ciszej, bardziej do siebie niż do Jana i uśmiechnęła się do swoich wspomnień. ? Chyba wiem, co miał na myśli ? powiedział Jan również ściszonym głosem. Spoglądał spod oka na profil zadumanej kobiety. Przykuwały jego wzrok długie włosy o złotawym połysku, zwykle spięte w koński ogon bez grzywki, ale dziś – ze względu na kapelusik – splecione w luźny warkocz. Widział jej oczy o niemożliwym do nazwania zielonkawym kolorze. Podziwiał różowe, zmysłowe, rozchylone, wilgotne wargi, które nie znały szminki. Nie stosowała żadnego makijażu i choć oczy Agaty były podkrążone, a twarz zmęczona i blada pod lekkim nalotem wczesnej letniej opalenizny, to jednak tchnęła od niej świeżość. Nie mógł się powstrzymać; położył dłoń na jej złożonych rękach, ale zaraz ją cofnął. Nie zwróciła uwagi na ten gest. ? Piotr często wspominał ciebie, Janku. Opowiadał o waszych filozoficznych dyskusjach. Podobno były zawzięte i rzadko byliście jednego zdania? ? Pewnie tak było. On był fantastą bardziej. Wydawało mi się, że czasem wierzy w swoje zmyślenia... Na przykład o tym, jak to napisał – w szkole jeszcze – opowiadanie o waszym spotkaniu na jeziorach, spotkanie z wami samymi. I jak później coś podobnego zdarzyło się naprawdę – w zimie, przy kopcu z torem saneczkowym. ? O tym też ci opowiedział?...On tego nie zmyślił. To było tak... ? zaczęła z ożywieniem, zamilkła jednak, widząc że Jan patrzy na nią ze zdziwieniem i niedowierzaniem. ? Jan! Byliście tak blisko zaprzyjaźnieni z Piotrem, że powiem ci coś, czego on jeszcze nie wiedział ? odezwała się po chwili Agata z nagłą determinacją. ? Nie zdążyłam mu powiedzieć... ? Sama upewniłam się teraz dopiero, w ostatnich dniach. Janie, ja... noszę w sobie dziecko, jego dziecko!... ? wydobyła z siebie z trudem. Patrzyła w jego twarz z napięciem i wyczekiwaniem. Tak, jak patrzyłaby w twarz Piotra, czyniąc mu to wyznanie, niepewna reakcji mężczyzny. Odłożyła na bok torebkę i teraz to ona ujęła w swoje obie ręce Jana – tak jak by to był Piotr. Jan milczał pobladły i zmieszany. ? To... to wspaniale! ? odrzekł zdławionym, nieswoim głosem. ? Z pewnością by się cieszył! Dla ciebie może teraz to dodatkowy stres, ale później... będziesz na pewno szczęśliwa! ? Myślisz, że cieszyłby się? Nie planowaliśmy tego! Zdarzyło się! Czy rozmawialiście może na ten temat? To znaczy – ogólnie o dzieciach? Agata mówiła z otwartością i szczerością, która wzbudziła w Janie podziw i przypływ troskliwej czułości. Przysunął się do niej i objął ramieniem. Nie broniła się. ? Wspomniał kiedyś, że cieszy się na myśl o waszych dzieciach, kiedy... kiedy przyjdzie na to czas. Chciał, aby były podobne do ciebie! ? Ja bym się cieszył! Ogromnie! ? dodał nagle, niespodziewanie dla niego samego. Już od dłuższego czasu miał wrażenie, że chwilami wypowiada nie swoje myśli, a raczej, że najpierw je wypowiada, a później dopiero uznaje je za swoje. Agata spojrzała ze zdziwieniem. ? Naprawdę? To... to bardzo miłe, co mówisz. ? Aga! Aga, ja też chcę... ja muszę ci coś powiedzieć! Patrzyła na Jana trochę z ciekawością, trochę z niepokojem. ? Aga, ja bardzo często o tobie myślę... ? zaczął mówić, robiąc przerwy, tak aby mogła mu przerwać w każdej chwili, gdyby poczuła się urażona. ? Bardzo ciepło myślę... Może sprawiły to zachwyty Piotra, może nasze krótkie spotkania... W mojej wyobraźni, w moich... marzeniach byłaś mi o wiele, wiele bliższa, niż to było możliwe realnie... ? Jan! Jan! Czy ty wiesz, co mówisz?! Spójrz gdzie jesteśmy! ? Aga odsunęła się od niego. Jednak... jednak nie na tyle, aby musiał zdjąć z niej ramię. ? Agatko! Posłuchaj! ? mówił ciszej, z rosnącą emocją. ? Ja wiem! To jest niesamowita sceneria dla takiej rozmowy! Ale pomyśl! A przede wszystkim zajrzyj w siebie: czy odczuwasz do mnie niechęć? ? Nie! Skądże! Lubię cię... Ale to przecież nie to samo, co... rozumiesz przecież! ? Rozumiem! Agatko! Ja czuję, że i ty mnie zrozumiesz! Jeżeli ja ciebie tak bardzo... Jeśli tak bardzo chciałbym być blisko ciebie, a ty nie odczuwasz do mnie antypatii, to w tej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się... co mogłoby się dziać dalej? — chłopiec kluczył i plątał się trochę w trudnym wyznaniu. ? Nie czas o tym teraz myśleć, Jan! — Teraz, powiadasz! A więc kiedyś, w przyszłości – może jednak? – Nie! Nie odpowiadaj mi! Nie chcę cię wprawiać w zakłopotanie. Mówimy o uczuciach, ale włączmy na chwilę chłodny rozsądek! Co ja mówię! Przeciwnie! Zapomnijmy o nim! Pomyśl jednak, jak byłoby nam trudno jutro, za tydzień albo za miesiąc, zacząć stopniowo okazywać sobie sympatię, wysyłać sygnały, jak to się mówi. Czy to nie byłoby krępujące? Sztuczne? ? Rzeczywiście wprawiasz mnie w zakłopotanie! Ja nie wiem, co ci mam odpowiedzieć...Czego ty ode mnie oczekujesz? Dzisiaj, w tej chwili? ? Agatko! Zamknij oczy! Dosłownie i w przenośni! Zapomnij, gdzie jesteśmy! Zapomnij się! ? Jan przemawiał coraz goręcej, jak do Małgorzaty operowy Faust wyposażony przez Mefista w szatańskie uwodzicielskie moce. Przytulił do siebie dziewczynę niepewną co robić i jak się zachować. Gładził delikatnie jej twarz i ramiona. Agata istotnie zamknęła oczy i znieruchomiała. Kotłowały się w niej myśli, emocje, odzywały się przyczajone w głębi zmysły. Przemknęła nawet jaskrawo trzeźwa myśl o dziecku – czy dla niego nie byłoby rzeczywiście najlepiej, gdyby ona... tak od razu?... Zdziwiona i zawstydzona, że w ogóle jej zaświtała, odrzuciła czym prędzej tę myśl – być może podpowiedzianą przez budzący się w niej instynkt samicy-matki. Poddawała się bezwolnie, jakby ich nie zauważając, subtelnym w zasadzie pieszczotom chłopca, ale jakże niesłychanie perwersyjnym w tym miejscu, przy trumnie jej ukochanego mężczyzny, życiowego towarzysza, praktycznie męża, chociaż bez oficjalnego ślubu... Żachnęła się jednak, kiedy ręka Jana przemknęła po jej piersiach. ? Aguś! ? szeptał jej do ucha. ? Nie mów nic, daj mi tylko jakiś znak, że mnie nie odtrącasz! ? przemawiał wbrew logice, bo przecież, gdyby chciała, mogłaby go już dawno łagodnie, ale stanowczo przywołać do porządku. Nie odpowiadała. Był jednak prawie pewien, że jej wewnętrzny opór topnieje. Odważ-niej już położył rękę na jej piersiach i pieścił je chwilę pod żakietem, przez cienką tkaninę bluzki. Nie zaprotestowała. Może sprawiła to radość, że dziewczyna milcząco, ale jednak wyraźnie akceptuje je-go awanse, a może to lęk przed tym, co zaczyna dziać się tu, na cmentarnej ławce, obok otwartego grobu, sprawił, że Piotr oprzytomniał nagle i opanował się z trudem. ? Aginko! Chodźmy, pójdziemy już. Kiedy wstali z ławki, objął ją jeszcze raz i przycisnął całą do siebie. W jego intencji ów gest miał być rodzajem łagodnego, chwilowego wycofania się z sytuacji przeładowanej emocjami. Położyła mu posłusznie ręce na ramionach i pozwoliła się pocałować raz i drugi – długo, dłużej, coraz namiętniej. Przywarła do niego, wyczuła ciałem, co się z nim dzieje. Piotr stracił kontrolę nad sobą. Błądził gorączkowo rękami po jej plecach, biodrach, piersiach... Odsunął się nieco i sięgnął między jej uda. Wąska spódnica broniła dostępu, ale dziewczyna zupełnie już oszołomiona pożądaniem nie stawiała oporu, kiedy pociągnął ją za ławkę i przysunął do oparcia. Ponowił intensywne pieszczoty i znów natrafił na opór spódnicy. Była bez szwu, tylko głęboko z tyłu założona i spięta. Bez powodzenia próbował sięgnąć pod nią. Wtedy Aga uchwyciła oburącz za brzeg spódnicy w talii i obróciła całą, tyłem do przodu. Jan znalazł zakładkę i wsunął rękę pod spód. Kobieta nie miała halki ani rajstop, lecz tylko trzymające się na elastycznych ściągaczach pończochy i gładkie majtki, które od razu z niej zsunął na ziemię. Wiedzieli, co musi teraz nastąpić; rozglądnęli się i wsłuchali czujnie, czy ktoś się nie zbliża. Rozgorączkowani, pomagali sobie na wzajem, aby nastąpiło to jak najszybciej. Aga rozstawiła nogi tak, aby mógł swobodnie sięgnąć do jej ciała. Gładził je najpierw całą dłonią, a kiedy poczuł, że jeszcze szerzej, zapraszająco rozwiera uda, włożył palce między ciepłe fałdy skóry. W ich górnym kąciku szukał miejsca najbardziej czułego na delikatne pieszczoty i najbardziej ich spragnionego. Wkrótce poczuł pod palcami wilgotną, podniecającą śliskość. W przyspieszonym oddechu ogarniętej pożądaniem kobiety pojawił się słaby słonawo-gorzki zapach. ? Chodź! Chodź! Wejdź we mnie! ? wyszeptała mu do ucha bez miary podniecona. Agata sięgnęła do spodni Jana. Otworzyła rozporek i włożyła rękę. Pieściła go chwilę pulsującym ruchem palców. Odrzuciła połę spódnicy, podniosła wysoko jedną nogę i objęła nią biodro mężczyzny. Pomogła mu wejść i – wciąż tyłem oparta o ławkę – falowymi ruchami bioder wychodziła jego wahadłowym ruchom na przeciw. ? Och, jak dobrze! ? szeptała na wpół przytomnie. ? Jeszcze! Jeszcze! Uderz mocniej!... Ja już mogę! Chcesz? Ty, mój! Chodź!.. ? Ooo!...Oooch! ... Piotr!...? Zawołała w uniesieniu, kiedy poczuła w sobie jego wytrysk i razem z nim osiągnęła szczyt ekstazy. Na dźwięk imienia, które wyrwało się z jej ust, znieruchomieli oboje. Przez chwilę milczeli speszeni. Aga opuściła uniesioną nogę na ziemię. Jan delikatnie wysunął się z jej ciała. Trzymał dziewczynę w objęciach. Gładził ją po głowie, którą położyła mu na piersiach. ? Przepraszam cię, Janku! – odezwała się cicho dziewczyna. ? Psst! Nic nie mów!... Byłaś... Jesteś... cudowna! ? odpowiedział. Agata pojęła, z jakim trudem przyszło mu wypowiedzieć w takiej chwili te właśnie słowa, słowa Piotra wypowiadane w podobnych momentach. Była głęboko poruszona, wezbrał w niej przypływ czułości. ? Kocham cię jak szalona! Jak to możliwie? Jak to się mogło stać ? tak nagle, w jednej chwili! Czy to nie jest cud? Cudowny cud! Być może poczucie winy kazało jej w wybuchu wielkiej miłości szukać usprawiedliwienia dla tego, co przed chwilą zrobiła. Podniosła się na palcach, całowała Jana miękko w usta ciepłymi rozchylonymi wargami. ? Chciałeś mnie i jestem twoja! Twoja cała! ? Moja! Moja! Wydaje mi się, że od zawsze i wiem, że na zawsze! Tulił ją do siebie, całował po przymkniętych oczach. Z wolna przychodzili do siebie... ... Jan i Aga zatrzymali się przy otwartym grobie. — Wybacz, przyjacielu! – pomyślał Jan. — Żegnaj Piotrze! – powiedziała cicho Agata. Kiedy ruszyli w stronę wyjścia, Agata zauważyła starszego mężczyznę w zielonkawej wiatrówce, opartego o pień rozłożystego klonu. Trzymał pod pachą plik papierów; patrząc w twarz Agi położył palec na ustach. Potknęła się z wrażenia i kurczowo chwyciła Jana za rękę. Spojrzał w stronę, w którą przed chwilą były skierowane jej oczy i także zobaczył postać nakazującą milczenie... Milczeli więc oboje. ? Co świat by powiedział, gdyby coś takiego wydarzyło się w prawdziwym życiu? Do widzenia moi mili! Coś mi się zdaje, że jeszcze się spotkamy! — pomyślał mężczyzna z papierami, patrząc za odchodzącymi. ... Wracali do osiedla pieszo, wzdłuż cmentarnego muru i torowiska. Kiedy mijali kiosk ustawiony na przystanku przy końcowej pętli tramwajowej, kioskarka spojrzała w ich stronę znad okularów i ręcznej robótki. ? No, no! – mruknęła. ? Co za czasy! Wraca z pogrzebu swojego Piotrka, a już następnego wiedzie za rękę. To Janek chyba... ? Jakiego pogrzebu? Nie było żadnego pogrzebu! Wiedziałabym! Albo przysnęłam sobie albo mi się w głowie mąci! To musiał być Piotr! Ale kiedy otrząsnęła się i przetarła oczy, młodych nie było jak wzrok sięgał: ani Aga-ty, ani Janka, ani Piotra. Tylko jakiś starszy mężczyzna w wiatrówce oddalał się ścieżką nad leniwą rzeczką, w stronę dzikiego parku. ... Młodzi leżeli na ortalionie rozścielonym na skrawku gładkiej trawy. Nawet nie zauważyli, kiedy zdrzemnęli się oboje, syci i znużeni miłosnymi uniesieniami. W pewnej chwili Aga zerwała się ze snu tak raptownie, że i Piotr się przebudził. ? Co się stało? ? zapytał półprzytomnie. ? Nic, nic... przyśniło mi się coś. Niesamowity sen!... ? Mów, mów, bo sny zapomina się szybko! Może zrobię z tego opowiadanie. Sny to niezły materiał! ? Ach, wiesz... nie pamiętam, plącze mi się coś, rwie... ? ociągała się, przypominając sobie z wolna sen, szczegół po szczególe. ? Opowiadaj! Już ja to uporządkuję, pozszywam i poskładam! ? upierał się Piotr, nie bardzo wiedząc dlaczego. ? No dobrze, jak chcesz... Nad grobem spoczywa trumna. Przy niej stoję ja. W czarnym kostiumie. Sama... Co tak na mnie patrzysz? ? przerwała, widząc jego oczy – szeroko otwarte, nieruchome. ? A w tej trumnie... ja. Przychodzi nasz Jan, z kwiatami. Rozmawiacie... ? Piotr, Piotr! Skąd ty znasz mój sen?! ? zawołała dziewczyna przerażona. ? Bo to także mój sen. Też mi się przed chwilą śnił. Ty mi go przypomniałaś... Piotr zamyślił się. Przypominał sobie kolejne sceny snu. W pewnej chwili spojrzał na Agatę, na jej brzuch. Zauważyła to. ? To był tylko sen, bądź spokojny! ? zrozumiała nieme pytanie i odpowiedziała na nie jasno i poważnie. W tej sprawie nigdy nie przekomarzała się z Piotrem. Zwiesiła głowę, posmutniała, kiedy odetchnął z widoczną ulgą. Z kolei Piotr dostrzegł jej reakcję. ? Kiedy przyjdzie czas... chciałbym, aby były podobne do ciebie! Naprawdę! To nie sen! Aga rozchmurzyła się. Podniosła na niego oczy. Patrzyła wyczekująco, jakby chciała usłyszeć coś jeszcze. ?... I naprawdę jesteś mądra, dobra i... — Cicho! Wiem! Jestem również głęboka i... bywam cudowna! To prawda; ty sprawiasz, że czuję się przy tobie cudowna... i że czuję się z tobą tak cudownie! Dziewczyna przysunęła się bliżej do Piotra i wtuliła pod jego ramię. Przygarnął ją mocno. Zanurzył twarz w sypkich, złotawo połyskujących włosach. Niektóre sceny ze snu zaczęły jednak natrętną falą powracać na ekran pamięci. Agata poczuła, jak Piotr sztywnieje, odsuwa się od niej. Domyśliła się przyczyny. ? To nie byłam ja, Piotrze. W tym śnie zachowywałam się... jak we śnie, kiedy nie można poruszyć ręką ani nogą... Cicho! Nie powiedz tego! ? dodała natychmiast, kiedy Piotr poruszył się niecierpliwie, jakby chciał zareagować na jej ostatnie słowa. ? Ja wiem: w tym śnie moje ciało, moje ręce, nogi, biodra nie były sparaliżowane, wręcz przeciwnie! Chwilami było bardzo aktywne w uściskach tego drugiego. Ogłuszone i obezwładnione było moje... serce. Ale naprawdę ono bije dla ciebie tylko, tylko dla ciebie!... To bardzo banalne, ale nie znajduję lepszych słów, Piotrze. Kocham ciebie! Tylko ciebie ? całą sobą! Piotr, poruszony gorącymi i jak zawsze śmiałymi słowami dziewczyny, przytulił ją znów mocniej do siebie. — Ja wiem, Aginko, ja wiem. Ale nie potrafię, nie mogę spokojnie o tym ani myśleć, ani zapomnieć. Bądź cierpliwa! — Rozumiem ciebie, Piotrze, i... i pewnie byłoby mi przykro, gdybyś czuł inaczej, gdybyś nie był o mnie zazdrosny. Nie mam ci tego za złe! Piotr nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Oto kobieta, która tak ciężko zawiniła wobec mężczyzny – choć we śnie tylko – kilkoma zdaniami sprawia, że to on zaczyna się tłumaczyć, a ona wspaniałomyślnie okazuje mu wyrozumiałość, gotowość wybaczenia! Agata zastanowiła się nad słowami, które sama przed chwilą wypowiedziała. — Piotr! Powiedz mi, co ty robiłeś w tym śnie?! Wszystko widziałeś, a nic nie zrobiłeś, aby przeszkodzić, zapobiec, walczyć o mnie!... A może nie mogłeś, bo przecież nie żyłeś już? Byłeś własnym duchem czy jak? Nie byłeś zazdrosny? — pytała i sama bezradnie szukała odpowiedzi na swoje pytania. — Aguś! Rozumujesz precyzyjnie jak fizyk atomowy i praktycznie jak... – nie gniewaj się za porównanie – jak gospodyni domowa. To był przecież sen! Tam zwykła logika nie działa!... — odpowiedział, przy ostatnich słowach zawahał się jednak. — Ale masz jednak rację, jak zawsze zresztą — kontynuował. — Nawet sny mają swoją logikę, swoje reguły. Nie przypominam sobie, na przykład, aby śniło mi się kiedykolwiek coś, w czym nie brałbym czynnego udziału. Czasem – w koszmarnym śnie – jest się spętanym, sparaliżowanym, jak to przed chwilą powiedziałaś. Ale nie jest się obojętnym widzem. A w tym śnie... ja nie wiem, kim byłem. Wiedziałem, że to ja, Piotr, leżę w trumnie. I widziałem, jak ty... z Janem... A co przy tym czułem? Czy to była zazdrość? Zazdrosny, dziko, rozpaczliwie zazdrosny jest mężczyzna o swoją ukochaną, kiedy go zdradza, kiedy ją traci. To, co ja odczuwałem, to raczej była... zawiść! Zawiść to jest zazdrość o coś, czego się jeszcze nie posiada. Jan, przed moimi oczami, ubiegał mnie; brał ciebie – coś, czego ja ogromnie pragnąłem, a ja... ja musiałem temu się przyglądać jak kamera filmowa i nie miałem prawa się wtrącić! Byłem sparaliżowany... psychicznie, jak ty byłaś sparaliżowana – uczuciowo. ... W głębi alejki pojawił się młody mężczyzna. Kiedy zauważył Agatę i Piotra siedzących na trawie, przy ścieżce ? zawahał się i chciał zawrócić. Ruszył jednak w ich stronę, kiedy zorientował się, że go zauważyli. Zatrzymał się przy nich. — Serwus! Co tu robicie? — zapytał machinalnie, zanim zdał sobie sprawę z niezręczności pytania. — Zdrzemnęliśmy się trochę na słoneczku — odpowiedział Piotr, — a ty, Jan, samotnie na spacerze? — Tak, sam — spojrzał w stronę Agaty, milczącej i widocznie zakłopotanej. — Wyobraźcie sobie, że też przespałem się na trawie. Piotra coś tknęło. — I co ci się śniło? Czy nie pogrzeb przypadkiem?... Mój pogrzeb?... Po zderzeniu z tramwajem? — ciągnął, widząc, jak w twarzy Jana narasta zdumienie z każdym jego słowem. — Skąd ty... Co to znaczy?! — jąkał się Jan. Ponownie spojrzał na Agatę. Ta, zarumieniona mocno, ukryła twarz, tuląc się do Piotra. — Ja miałem podobny sen. Identyczny prawdopodobnie. I Aga też, jak widzisz — Piotr wskazał na zmieszaną, zawstydzoną dziewczynę. — Nie umiemy sobie tego wytłumaczyć... Chyba że... — Patrz, Aga! To on! To on! Poznajesz? Spotkaliśmy się z nim tu, w tym samym miejscu kilka lat temu! — mówił gorączkowo patrząc w stronę, skąd przed chwilą przyszedł Jan. Na pobliskim skrzyżowaniu alejek ukazał się starszy mężczyzna w zielonkawej wiatrówce. Pod pachą niósł plik papierów. Uśmiechnął się do młodych przyjaźnie i pozdrowił uniesioną ręką. Zanim zniknął za kępą krzewów, spojrzał w oczy Jana i poru-szył w bok głową, jak by go przywoływał... — Tak, poznaję, Piotrze... Agata nie powiedziała, że widziała go przez moment tam, na cmentarzu, w swoim śnie... o ile to w ogóle był tylko sen? — Przejdę się jeszcze — rzekł Janek i pożegnał się z przyjaciółmi, czując skrępowanie Agaty i chłód Piotra. ... Rozstawszy się z przyjaciółmi, Jan poszedł w stronę, w której zniknął mężczyzna w wiatrówce. Zobaczył go siedzącego na ławce. Usiadł bez słowa na drugim końcu. — Jestem Grzegorzu. Wołałeś mnie — rzekł po chwili Jan. — Tak. Musimy porozmawiać. Domyślasz się chyba, o czym? — Tak. O tym makabrycznym śnie zapewne. — To nie był sen! — Jak to?! Przecież przed chwilą rozmawiałem z nimi, z Piotrem i Agatą! Czy może ta rozmowa przyśniła mi się? — Też nie. Scena na cmentarzu miała rozegrać się naprawdę... o tyle, o ile w ogóle coś tu się dzieje naprawdę, sam już czasem się gubię... Miałeś po pogrzebie Piotra zbliżyć się do Agaty... — Wiem. Zakochałeś się w dziewczynie, którą sobie wymarzyłeś, wymyśliłeś i wpisałeś do swoich wierszy i opowiadań. Chciałeś być blisko niej. Wydumałeś sobie Janka. Wcieliłeś się w niego, czyli we mnie, i kazałeś zostać ich przyjacielem. W końcu zapragnąłeś Agi wyłącznie dla siebie i – poniesiony zazdrością – wtrąciłeś Piotra pod tramwaj. To było okrucieństwo; gorzej nawet: to był... teatralny kicz! Wstyd mi za ciebie – jako człowieka i jako autora! — Masz rację, to był tani chwyt... I to prawda, że miałeś się do niej zbliżyć, pocieszyć, zjednać dla mnie... Ale to, co ty zrobiłeś tam, na cmentarzu?!... — Tak, przyznaję. To było makabryczne. Gorzej nawet: to było niesmaczne! — odrzekł Jan. — Poniosło mnie, straciłem panowanie nad sobą... Chociaż... Jan zastanowił się nad własnymi słowami. Czy tylko on, czy on – Jan – w ogóle był winien? Spojrzał na Grzegorza wnikliwie. — W końcu, to ty trzymasz wszystkie nici dramatu w rękach! — mówił bardziej emocjonalnie, z wyrzutem. — Dzieje się to, co ty chcesz i tak, jak sobie wymyślisz! Ja czułem, że chwilami mówię do Agi nie swoim głosem, to znaczy – swoim głosem wypowiadam cudze myśli, z pewnością twoje myśli! — I dlaczego ta dziewczyna tak słabo się broniła?! — mówił Jan dalej. — Ty to sprawiłeś, przyznaj się! To ty straciłeś kontrolę nad sytuacją! Ja przecież jestem tylko twoim... echem, Faustem manipulowanym przez Mefistofelesa! — Jesteś nie tylko mną! Jesteś także sobą i coś mi się wydaje, że gorliwość, z jaką uwodziłeś Agatę wynikała z twojej własnej inicjatywy. Ty sam też się w niej kochasz! Widzę, że nie tylko Piotr daje mi powody do zazdrości, ale i ty sam. Jesteś postacią w moim dramacie, ale postacią bardzo samodzielną! Nie jesteś całym mną i tylko mną. Już raczej jesteś... drugim mną! — Jak to? Czy to rozdwojenie osobowości, schizofrenia?... — Każdy człowiek, każdy myślący człowiek ma różne strony, składa się z różnych warstw. Mówi się o drugiej naturze człowieka. Czasem dochodzi do wewnętrznego konfliktu stron; taki człowiek “walczy ze sobą”... — Mnogość osobowości nie musi więc być chorobą — podjął wątek Jan. — Choroba upośledza ciało lub umysł, utrudnia życie, skraca je. Może rozwarstwienie osobowości to sposób na ułatwienie życia? Na przykład jedna część świadomości już od dziecka zdaje sobie sprawę, że śmierć jest nieuchronna, a inna... a inne ten fakt ignorują. Inny bywa człowiek w pracy czy w szkole, a inny w domu... — Do różnych sfer i zadań człowiek niejako deleguje poszczególne części swojej osobowości. Chory – deleguje niewłaściwe, traci nad nimi władzę. — “Jest nie w pełni władz umysłowych” – mówi się o takim. Ciekawe, że utarte powiedzenia mają czasem taki głęboki sens! Zamilkli i zamyślili się. Po jakimś czasie Grzegorz spojrzał Janowi w oczy. — Nie! Nie, Grzegorzu! Ty tego nie zrobisz! — zawołał Jan. — Dlaczego nie ? Zdajesz sobie sprawę, że teraz nie masz już u Agi żadnych szans. A innego zadania nie mam dla ciebie w tym dramacie, a więc?... — A co będzie z nią? Z Agatą? Czy Piotr jej wybaczy?... — Pomęczy ją trochę swoją zazdrością. W końcu tam, na cmentarzu, zachowała się haniebnie i jakaś kara jej się należy. Ale nie martw się; będą żyli długo i szczęśliwie. Jan zwiesił głowę z rezygnacją. Ze zdziwieniem i z lękiem obserwował, jak jego ciało staje się przejrzyste jak lekka mgła, jak po kolei znikają jego nogi i ręce... — Dobrze chociaż, że to nie boli! — pomyślał i to była jego ostatnia myśl. Grzegorz schował do kieszeni długopis i poskładał papiery. Podniósł się. Odchodząc obejrzał się jeszcze raz ze smutkiem; ławka była pusta. ... Piotr i Agata wracali z parku zamyśleni. Szli razem, a jednak osobno. Nie trzymali się za ręce, nie spoglądali na siebie. Przy pętli tramwajowej skręcili w stronę osiedla. Patrząc za nimi, pani w kiosku uszczypnęła się na wszelki wypadek. — No, tym razem chyba mi się nie przywidziało. To oni – Piotrek z Agatką... I nie nudzili się! — dodała w myślach, spoglądając krytycznie na ich niezbyt starannie uporządkowane ubiory i fryzury. — Ale o co im później poszło? Dlaczego się boczą na siebie? w lipcu 1998 Ż y w i o ł y Żeglarze daremnie wypatrywali wiatru. Gałęzie drzew sterczały nieruchomo. Liście z rzadka poruszało chwilowe tchnienie powietrza przesuwającego się znad wody w stronę łąk, bardziej nagrzanych. Taflę wody marszczyła wtedy drobna fala, od której maszty łodzi przycumowanych do pomostu kreśliły małe kółeczka i ósemki na tle przymglonego nieba. Tylko kajaki i rowery wodne snuły się leniwie po jeziorze. Kilkoro młodych ludzi siedziało z kartami w rękach wokół koca rozłożonego na trawie. Piotr grał z Pawłem przeciwko Agacie i Andrzejowi. Filomena pauzowała; kibicowała Andrzejowi, swojemu mężowi. — Mamo! Mamo! — rozległo się wołanie od strony brzegu. — Mamo, chodź tu prędko! Wszyscy spojrzeli z niepokojem w kierunku wody, lecz powrócili do kart, widząc, że dziewczynka stoi bezpiecznie na brzegu i tylko wyciąga rękę w stronę kilku łabędzi. Filomena z zadowoleniem skorzystała z okazji, aby oderwać się od grających i żwawo ruszyła w stronę córki. — Co się stało? — Popatrz, popatrz! Ten łabądź ma złamaną nogę! — Łabędź, Bea, zapamiętaj wreszcie, łabędź! Nie: łabądź! — Dobrze, dobrze, ale popatrz na jego nogę! Aż zawinęła mu się na plecy! — Nie martw się! Łabędzie tak często pływają, zwłaszcza młode. Popatrz dobrze, on sobie spokojnie jedną nogą wiosłuje, a drugą trzyma na plecach. — Ale dlaczego? — Bo ja wiem... Może wygrzewa ją do słońca? Cały dzień trzyma nogi w zimnej wodzie... Ty pewnie też byś zmarzła! — Żartujesz! — Tak, Beatko, żartuję! Ale ja naprawdę nie wiem. Chodź, zapytamy naszych. Może ktoś wie — Filomena wzięła Beatkę za rękę. Sześcioletnia dziewczynka, w samych majteczkach, była ładnie, równo opalona. Proste włosy, z jaśniejszymi pasemkami, były u czubka głowy związane w długi koński ogon. Zwracała do matki buzię o dziecięcych, ale zadziwiająco regularnych pięknych rysach i ciemnoniebieskich oczach w oprawie z długich rzęs i wyraźnych ciemnych łuków brwi. Filomena była zgrabną, dobrze zbudowaną młodą kobietą, o jasnej karnacji. Niebieskie oczy były osadzone w twarzy o wyraźnych rysach i wydatnych miękkich ustach. Mogła z powodzeniem uchodzić za starszą siostrę Beaty. Kiedy zbliżyły się do brydżystów, ci skończyli właśnie robra. Podnieśli się, aby rozprostować kości. — Kto wygrał? — zapytała Filomena. — Któżby! Piotr i Paweł — odpowiedział Andrzej. — Nie trudno zgadnąć, kto pomaga parze o takich imionach! — dodała Agata. — Ciągnijcie. Najmłodsza odpada — rzekł Paweł rozsypując karty na kocu. — Ty już odpoczywałaś i teraz grasz bez losowania — zwrócił się do Filomeny. Po odkryciu kart okazało się, że najmłodszą ma Paweł. — Idę wykąpać się w Kociołku. Może zdążę wrócić na następnego robra — powiedział Paweł. — Ale nie czekajcie na mnie! Odszedł w stronę swego namiotu. Wahał się krótką chwilę przy butlach aparatu do nurkowania. Obejrzał się w stronę towarzystwa i spotkał się ze spojrzeniem Filomeny. W końcu wziął tylko duży ręcznik kąpielowy i poszedł w stronę lasu. Pozostali rozlosowali skład par do kolejnej gry. Andrzej grał z żoną, a Piotr z Agatą. Byli zadowoleni; lubili grać razem i chociaż nie byli mistrzami w brydżu, rozumieli się dobrze w licytacji i w rozgrywce. — Mamo! Zapomniałaś?! — upomniała się Beatka, która niecierpliwie czekała na zakończenie karcianego rytuału losowania par. — Już, kochanie! Nie zapomniałam — odpowiedziała Filomena. — Ale spytaj sama. — Dlaczego łabą... łabędź pływa z nogą na plecach? — spytała dziewczynka; wodziła wzrokiem kolejno po obecnych. Ci spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. — Z nogą na plecach? — zdziwił się Andrzej. — Może chory? Może złamał nogę?... Kto daje karty? — próbował zmienić temat. — Też to zaobserwowałam, ale nie wiem, Beatko — przyznała Agata i zerknęła w stronę Piotra. — Nic na ten temat nie czytałem ani nie słyszałem — powiedział Piotr. — W naturze mało rzeczy dzieje się bez sensu. Może i w tym wypadku jest jakieś logiczne wytłumaczenie. — Mama myśli, że on sobie grzeje nogę do słońca, bo mu w wodzie zimno — podpowiedziała Beata. — O! W tym coś może być! Może, na przykład, próbuje pozbyć się jakichś pasożytów, które żyją tylko w wodzie? — zastanawiał się Piotr. Aga popatrzyła na niego z uznaniem. Tłumaczyli małej, co to takiego pasożyty, kiedy rozległo się donośne bębnienie w patelnię. — To pan Zbigniew. Posłuchajmy, co nam dziś zaproponuje! — rzekła Filomena. Pan Zbigniew, dla przyciągnięcia uwagi przybrany w duży damski słomkowy kapelusz, stał w środku pola namiotowego. Otaczała go gromadka dzieciaków. — Proszę szanownej publiczności! — wołał pan Zbigniew. — Dziś po zachodzie słońca rozpalamy wielkie ognisko zapoznawczo?pożegnalne! Żegnamy z łezką tych, którzy już muszą odjechać. Powitamy nowo przybyłych! Zapewniamy wspaniałą zabawę i tyczki do pieczenia kiełbasek! Kiełbaski, trunki, zakąski i sprzęt do siedzenia – we własnym zakresie! Prosimy przynieść koniecznie latarki elektryczne; będą bardzo potrzebne! Zapraszamy, proszę niezawodnej frekwencji! — zakończył swój apel znanym powiedzonkiem telewizyjnych komików Friko i Koko. Z różnych zakątków biwaku rozległy się oklaski i akceptujące okrzyki. — I co? Pójdziemy? Co na to nasze panie? — zapytał Piotr. — Jasne! Idziemy! — zawołała najmłodsza z pań, uprzedzając i wykluczając z góry ewentualne pomysły pozostawienia jej w namiocie. — Dlaczego nie? Możemy pójść, prawda? Co myślisz, Andrzeju? — zwróciła się Filomena do męża. — Hałas taki będzie, że i tak spać się nie da — zgodził się Andrzej bez entuzjazmu. Piotr patrzył pytająco na Agatę, która z kolei jemu zajrzała głęboko w oczy. — Może posiedzimy trochę. Ale nie za długo, bo mamy na jutro plany i musimy się wyspać — rzekła, a oczy Piotra powiedziały jej, że jest zachwycony jej deklaracją. Filomenie przyszło coś widocznie na myśl, bo odezwała się, zanim zasiedli do kart: — Bea, pograsz trochę za mnie z tatą? Muszę rozejrzeć się w naszym prowiancie! — Jasne! — powtórzyła Beatka z zapałem swój okrzyk. — Ty grasz już w brydża? — zdziwił się Piotr. — I to jak! — ożywił się Andrzej z widoczną dumą. — Rozgrywa i impasuje jak w jasnowidzeniu! A i szlemika wylicytuje przez dwa trefelki jak z nut! Istotnie, Beatka zaraz w pierwszym rozdaniu zrobiła partię czterema pikami z nad-róbką. Filomena powróciła z namiotu z zafrasowaną miną. — Nie mamy już świeżej wędliny; same konserwy — powiedziała. — Z butelek też się nie przelewa! – dodała patrząc na Andrzeja. — Ja nie zostaję! Mowy nie ma! — zawołała rezolutnie Beata, która w lot pojęła, co się święci. — To co? Może ją weźmiesz ze sobą? W trójkę kajakiem nie popłyniemy, patrole kręcą się po jeziorze... — Filomena wyczekująco wpatrywała się w Andrzeja. — Dobrze, możemy jechać — zgodził się Andrzej. — Płyniemy, płyniemy! — dziewczynka już podskakiwała uradowana. — Kupić coś dla was? — zapytał Andrzej Piotra i Agatę. — Mamy już tylko skrawek myśliwskiej. Może kilogram suchej krakowskiej albo jałowcowej? — Aga spojrzała na Piotra. — I ze dwie butelki wina — powiedział. — Czerwone, półsłodkie, jakieś południowe... Może będzie kadarka? Zresztą – według twego uznania! — dodał. — I dziękujemy! — dopowiedziała Aga. — Jak będzie wiatr dla naszej Mewy, to się zrewanżujemy! — Tu macie siatki i pieniądze. Bea, ubierz dres; na wodzie zawsze ciągnie! Dla ciebie bluza jest w siatce — zwróciła się Filomena do męża. — Ja tymczasem przejdę się do lasu na jagody! — Jak chcesz. Chodź, Bea! — Andrzej zachmurzył się i ruszył w stronę brzegu. Najbliższy wiejski sklep spożywczy był w Jerzwałdzie, na przeciwległym brzegu Jeziora Płaskiego. Można tam było dotrzeć drogą wiodącą przez las i pola wokół jeziora, ale mieszkańcy namiotów – żeglarze i wioślarze – wybierali zwykle krótszą i przyjemniejszą drogę wodną. Beatka wzięła ojca za rękę. Dreptała przy nim drobnym kroczkiem i o czymś żywo opowiadała zachodząc go czasem od przodu i z podniesioną głową zaglądając mu w oczy. Na brzegu zobaczyli małego pieska. — Patrz, tata! Proszek! Weźmiemy go, co? Mały terierek, o długiej siwej sierści i sterczących uszkach, był maskotką biwaku. Musiał mieć w pobliżu swoich państwa, bo zawsze był czysty i nie żebrał o jedzenie, choć nie odmawiał przyjmowania łakoci. Prowadził jednak samodzielny żywot i większość dnia spędzał na przystani. Przepadał za pływaniem na łodziach i od wszystkich dopraszał się zabierania na jezioro. Z tego powodu, a również z powodu miniaturowego wzrostu i popielatego koloru przezwano go Proszkiem. Także i teraz zaczął biegać od Pawła i Beatki do kajaka i z powrotem, obskakiwał ich i łasił się. — Dobrze, niech płynie z nami. Kapok, Betka! Dziewczynka spojrzała na ojca wzrokiem błagającym o litość, ale zrezygnowała z oporu, w tej sprawie zupełnie daremnego. Piotr patrzył za nimi z miękkim uśmiechem. — Hej! Mój chłopiec wypatruje sobie oczy za obcymi babami! Protestuję! Tu jest twoja kobieta; na nią masz patrzeć i świata poza nią nie widzieć! Aga podeszła do Piotra, trąciła go zaczepnie biodrem, objęła wpół i zwróciła jego twarz ku sobie. Nie pominęła okazji do krótkiego pocałunku. — Gdybyś mi przyrzekła... — zaczął Piotr. — Najmilszy mój! — wpadła mu w słowo dziewczyna. — Nie mogłabym ci nawet przyrzec, że to byłaby dziewczynka! Co, jak zresztą wiesz, zależy wyłącznie od twojego wkładu... genetycznego; od twoich chromosomów, tych różnych X-ów i Y-ów. Jakże więc mogłabym obiecać ci stworzenie tak mądre i śliczne jak to dziecko! — Gdyby była podobna do ciebie, a to przecież bardzo możliwe... Beatka jest zadziwiająco do ciebie podobna! — Dziękuję ci! Przyjmuję to jako bardzo subtelny komplement. Porównałeś mnie z niezwykle urodziwą, przepiękną młodą kobietą, o którą na szczęście nie potrzebuję być zazdrosna. Na razie przynajmniej! Ale nie wiem, czy zgodzę się przyjechać z tobą nad to jezioro za – powiedzmy – 10 lat! — Słuchaj no! A może ty już teraz widzisz w tej małej... kobietę?! — zawołała nagle z niepokojem nie do końca udawanym. — Nie wiem nic o twoich skłonnościach! — Aga! Dokąd ty myślisz!... Moje skłonności znasz znakomicie! Przyznaję jednak, że w tej dziewczynce dostrzegam nie tylko szmaragdowe oczy... — Oho! Zauważyłeś nawet kolor jej oczu! A tak dla ścisłości: one są szafirowe, a nie szmaragdowe! — ... Nie tylko jej niebieskie oczy, ale i jakiś przedziwny czar, urok! — ciągnął Piotr nieubłaganie, ale patrzył teraz z uśmiechem w oczy swojej dziewczyny. — Skąd ja znam ten urok?... — Mała sprytna kokietka i tyle! Ale skoro ci się podoba, bo jest podobna do mnie – niech jej będzie! Może i jesteśmy odrobinę podobne, ale ty, jak prawdziwy mężczyzna, zobaczyłeś nas obie uczesane w koński ogon i już widzisz wielkie podobieństwo!... A wiesz... — mówiła ciszej Aga — gdyby ta dziewczynka, ta nasza... miała główkę podobną do mojej z wierzchu, ale do twojej w środku, to kto wie, czy nie byłaby jeszcze... jeszcze wspanialsza od Beatki?... — Teraz ja ci dziękuję za komplement! To jak z tą inną dziewczynką? Idziemy do namiotu? Trzeba się wprawiać! — Niezbyt romantycznie zabrzmiało mi to miłosne zaproszenie, ale bezbłędnie odczytałeś pragnienie... mego serca! Pójdź mój miły! — Aga żartobliwie popchnęła Piotra w stronę namiotu, ale natychmiast wyhamowała. — A może przedtem popływalibyśmy w Kociołku, co o tym myślisz? — znacząco spojrzała mu w oczy. — I czyja głowa tu mądrzejsza! Kto z nas roztropniej myśli do przodu! — westchnął Piotr. — Chodź moja czyścioszko! Umyjemy dziewczynę! Dla mnie ją umyjemy! Ha, ha! — Piotr nawiązał do tekstu wspaniałej piosenki niezrównanych Dwóch Starszych Panów, Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. — I chłopca też umyjemy! Zgadnij dla kogo!— szepnęła mu prosto do ucha Agata, a on zrozumiał, co mu właśnie przyobiecała. Karty i inne drobiazgi zebrane z koców schowali w namiocie, przebrali się w stroje kąpielowe i ruszyli w stronę lasu. Jezioro Płaskie ? odnoga wielkiego Jezioraka – rozległe, o nagich nie zalesionych brzegach, dobrze nadawało się do żeglowania, ale gliniaste dno i zielona woda nie zachęcały do kąpieli. Za to w pobliskim lesie znajdował się istny cud natury: małe jeziorko o średnicy około dwustu metrów, okrągłe, jakby je ktoś cyrklem zakreślił. Zwano je Kociołkiem. Kryształowa głęboka woda ukazywała jak w soczewce czyste piaszczyste dno i nieliczne dziwaczne rybki z ostrymi kolcami. Drewniany pomost, rzucony od brzegu, ułatwiał zejście do wody. Opowiadano sobie, że jezioro jest zasilane ze źródła wodą o składzie niesprzyjającym żywym organizmom i doradzano umiarkowanie w korzystaniu z kąpieli. Może dzięki tej plotce Kociołek nie był zbyt tłumnie nawiedzany i kąpiel w nim była prawdziwą przyjemnością. Agata i Piotr doszli do rozwidlenia ścieżki wijącej się przez las, między wybujałymi kępami laskowego orzecha o drobnych jeszcze, zielonych owocach. Po prawej stronie sosny rozrzedzały się i widać było jasność bijącą od tafli wody. Dziewczyna powstrzymała Piotra. — Pójdziemy na chwilę w jagody? Może trafimy na poziomki? Wiesz, że po kąpieli będziemy mokrzy i nie będzie nam się chciało! — Tym bardziej, że po kąpieli mamy inne plany, prawda? — przypomniał Piotr. — Ale, ale! Jakie to nasze plany na jutro miałaś na myśli, kiedy powiedziałaś, że musimy się wyspać? Ja sobie nie przypominam żadnych. Agata przysunęła się do Piotra i ze skruszoną niby to miną opuściła głowę. — Żadnych konkretnych. Ale byłam pewna, że mój pan i władca jakoweś wymyśli. I nie pomyliłam się. Wymyślił nawet wcześniej, niż się spodziewałam i właśnie przed chwilą o nich wspomniał! — Moja jasnowidząca wróżka! Ale czy jesteś pewna, że to mój plan? — A kto zaproponował wprawki w namiocie?... Ja, skromna dziewczyna, dotychczas jeszcze się nie domyślam, co się za tym kryje! — A kto wpadł na pomysł z wielkim myciem... i w jakim celu? Pojęcia nie mam! Piotr przygarnął do siebie dziewczynę. Weszła w jego objęcia i, jak zawsze, przylgnęła do niego całym ciałem, teraz ledwie osłoniętym kostiumem kąpielowym. — Piotruś, mój słodki! — szepnęła mu do ucha, kiedy uścisk mężczyzny przedłużał się, a jego ręce zaczęły błądzić po jej plecach i biodrach. — Chcesz mnie? Tu? Teraz? Wiesz, że gotowa jestem z tobą zawsze i wszędzie! Na śródmiejskim rynku, jeśli zechcesz. Ale może wykonamy twój plan? Nasz plan? Za godzinkę – taką malutką, krótką godzinkę – w zacisznym namiocie? — Masz rację. Nawet mi to na rękę, bo mam teraz wielką ochotę na kąpiel raczej! Piotr zapanował nad przypływem pożądania. Żartem rozładował nastrój i uwolnił Agatę z objęć. — A przed kąpielą – na jagódki! — postawiła Aga na swoim, ciągnąc Piotra w lewe odgałęzienie ścieżki, biegnące w stronę gęstego młodnika. Po chwili zeszli z drogi i zaczęli w ciszy skubać drobne fioletowe owoce. Posuwali się wolno między krzewami, brodząc w wysokiej trawie. W pewnym momencie Aga posłyszała jakieś nieokreślone odgłosy ? jakby westchnienia, szepty, jęki... Zatrzymała się i z palcem na ustach przywołała gestem Piotra. Za gęstym krzakiem leszczyny zobaczyli małą polankę. Na kolorowym rozłożonym na trawie ręczniku leżała naga kobieta. Między jej szeroko rozrzuconymi uniesionymi kolanami poruszały się miarowo jaśniejsze, nieopalone męskie pośladki. Kobieta przyciskała ramionami mężczyznę do piersi. W leżącej bokiem twarzy o przymkniętych oczach rozpoznali zmienione namiętnością rysy Filomeny. Twarzy mężczyzny nie widzieli, ale czarne faliste włosy mogły należeć tylko do Pawła. Podobnie, jak odrzucone na bok ciemnozielone wełniane kąpielówki. Piotr i Agata wycofali się po cichu, niezauważeni przez zajętych sobą kochanków. Milczeli zażenowani tym, że wkroczyli w obcą sferę intymności. Przyszło im na myśl, że przecież oni sami dziesiątki, setki razy kochali się w podobnej leśnej albo nawet parkowej scenerii. Czy ich też ktoś podglądał? Ich myśli prędko przeniosły się na osoby Filomeny, Andrzeja i jego rodzonego brata, Pawła. Ogarnął ich dziwny żal nad dramatem tych trojga, czworga – jeśli uwzględnić nieświadomą rzeczy dziewczynkę, Beatkę. Ale czy inteligentne i wrażliwe dziecko rzeczywiście niczego nie dostrzegało, nie odczuwało przynajmniej? Piotr i Agata instynktownie czuli, że powinni zachować spokój i trzymać się swego planu. Poszli w stronę Kociołka. Byli prawie sami. Tylko na przeciwległym brzegu kilkoro dzieciaków brodziło w wodzie. Z rozbiegu skoczyli z klekoczącego deskami pomostu. Górą woda była ciepła, nagrzana. Pływali płasko, żabką, unikając zetknięcia z głębszymi, chłodnymi warstwami. Wrócili do pomostu. Woda była bardzo głęboka i musieli podpłynąć zupełnie blisko brzegu, aby stanąć na dnie. Piotr rozejrzał się dokoła i stanął za Agatą zanurzoną po szyję i trzymającą się rękami pomostu. — Pora na mycie!— odezwał się cicho i począł gładzić pod wodą ciało dziewczyny. Nie broniła się. Uniosła nawet posłusznie łokcie, aby mógł sięgnąć do jej piersi pod utrudniającym dostęp jednoczęściowym kostiumem. Przywarła do niego plecami i biodrami. Tym razem jednak pieszczotliwe figle nie wywoływały przyjemnych emocji i Piotr powoli wycofał się. Aga obróciła się w jego stronę, w jej twarzy wyczytał coś w rodzaju wdzięczności, którą podkreśliła i tym jeszcze, że przytuliła się do niego przelotnie i pocałowała w mokre usta. Wyszli z wody i drżąc z zimna ułożyli się na deskach rozgrzanych popołudniowym słońcem. Po powrocie do namiotu zrzucili wilgotne rzeczy i wsunęli się do śpiwora. Aga wtuliła się w Piotra plecami. Podniecenie jakoś nie nadchodziło. — Wiesz co, Aga? Jeżeli nie porozmawiamy o sprawie, to będziemy się męczyli. — Masz rację. Wprawdzie ona nas nie dotyczy bezpośrednio, ale jednak rzuca cień na samopoczucie. Trzeba się z tym uporać, choć nie bardzo wiem jak, a nawet z czym właściwie mamy się uporać. — Po kolei. Zgodzisz się chyba ze mną, że nie powinniśmy się wtrącać. Są dorośli, nawet wyraźnie starsi od nas, są rodziną we wszystkie strony. Czy w ogóle możemy im pomóc? — Nie możemy. I nie powinniśmy próbować. Czasem takie rzeczy przemijają same, jak letnia burza. Może to przelotne oszołomienie, żywiołowy poryw zmysłów? — A może Andrzej o wszystkim wie, oni wiedzą, że on wie i tak wszyscy razem próbują jakoś z tym żyć dalej? — Może i tak być, ale wątpię. W każdym razie Filomena uważa, że Andrzej niczego się nie domyśla. Zauważyłam, że bardzo starannie maskuje się przed mężem. Te manewry z wędliną na przykład – po to, aby Andrzeja razem z Beatką wyprawić na zakupy i pobiec do lasu, na polankę. — Andrzej chyba wiele się domyśla. Jest pochmurny, oschły wobec Filomeny. Do brata w ogóle nie odezwał się ani razu... Tak rozmawiając po cichu analizowali sytuację urlopowych sąsiadów i poszukiwali odpowiedzi na pytanie, jak oni sami powinni się w niej znaleźć i zachować. W pewnej chwili usłyszeli kroki, które ustały przy ich namiocie. Zaszeleścił papier. — Aga! Piotr! — usłyszeli wołanie Beatki. — Cicho bądź, Bea! Może śpią, nie wolno ich budzić! — Andrzej upomniał półgłosem córeczkę. — Zostawimy im ich zakupy tu, koło namiotu. Andrzej i Beatka oddalili się od namiotu i usiedli na kocach rozłożonych do kart. Mówili cicho, ale Piotr i Agata słyszeli ich głosy, szczególnie cienki i mniej starannie tłumiony głosik Beatki. — Tata! A może ich nie ma? — Wtedy nie ma sensu ich wołać! — A może są i nie śpią? — nalegała mała. — Wtedy już by się odezwali, chyba że... odpoczywają i nie chcą, aby im przeszkadzać. Pamiętaj Bea: na biwaku nigdy nie należy wołać nikogo przez ściany namiotu. Niech ci się wydaje, że to jest mur, przez który i tak cię nie usłyszą! — Nigdy? — Nigdy! No... chyba, że dzieje się coś bardzo ważnego – pożar, napad złodziei albo inna katastrofa. — A może oni się kochają! — powiedziała nagle głośniej Beatka. — Kochają?! Bea! Co ty wygadujesz? Co to znaczy kochają? — No... kochają, jak w rodzinie. — Nie rozumiem. Możesz mi to wytłumaczyć? — Mama mi powiedziała. Wczoraj zajrzałam do namiotu wuja Pawła. Przewracali się na materacu. Myślałam, że się mocują jak ty i ja czasem w łóżku. Ale oni się całowali i mama powiedziała, że ludzie w rodzinie się kochają, czasem się całują. I że absolutnie nie wolno do nich wtedy zaglądać i absolutnie, ale to absolutnie nikomu opowiadać... Tata! Tata! — połapała się nagle Beatka.— Ale tobie mogłam przecież opowiedzieć, prawda? My wszyscy jesteśmy rodziną i wszyscy się kochamy! No powiedz, powiedz! Inteligentna dziewczynka musiała zrozumieć swój błąd, a może dostrzegła zmianę w twarzy ojca, bo w jej głosie Piotr i Aga dosłyszeli nutki płaczu. Im samym zrobiło się niesłychanie głupio, ale nie mieli już innego wyjścia, jak tylko milczeć. — Muszę cię zmartwić, córeńko. Tacie też nie powinnaś była tego opowiadać — ochrypły głos Andrzeja załamywał się. — Ale zapomnij o tym. I przede wszystkim nie mów mamie, że się wygadałaś. Bardzo by się zmartwiła, że jej nie posłuchałaś. A ty już o tym nie myśl. Zapomnij, dziecko... Chodźmy stąd, zdaje się, że zostawiłem w kajaku portmonetkę. Zobaczymy, czy Proszek znalazł następnego przewoźnika. Oddalili się w stronę brzegu, a Piotr i Agata jeszcze długo leżeli jak sparaliżowani. Później wymknęli się z namiotu na spacer i wrócili – otwarcie już – od strony lasu i Kociołka. — Piotr! Piotr! — odezwała się cicho Agata. — Ja tego nie wytrzymam! Wyjedziemy stąd jutro, dobrze? W co my się wplątaliśmy! Nie wiedzieli jednak, że to był zaledwie początek dramatu. ... Na dużej łące, w połowie drogi do lasu, Pan Zbigniew i zmobilizowani przez niego młodsi i starsi pomocnicy zbudowali stos ogniska. Miało to być ognisko ogromne, niezwykłe! Oś stosu stanowił wkopany w ziemię suchy, może ośmiometrowy świerk. Obłożyli go mniejszymi, suchymi drzewkami i konarami. Wnętrze wypełniał drobniejszy chrust. Mieszkańcy biwaku oglądali stos z podziwem, kręcili głowami. Dzieciarnia biegała wokół podniecona i dokładała wciąż nowe gałęzie. — Czarownice na stos! Łapać wiedźmy! — wołały większe chłopaczyska uganiając za piszczącymi dziewczętami. Panowie zbierali się w grupki. Niektórzy dyskretnie sięgali do kieszeni. Szkło płaskich butelek błyskało w promieniach wiszącego nisko nad horyzontem, wielkiego, złotego słońca. Zabawa zaczynała się, chociaż do zmierzchu jeszcze było daleko. Przerwały ją jednak mamy i żony nawołujące swoje pociechy do kolacji. Niebo ściemniało zupełnie, połową twarzy świecił księżyc zza mglistej aureoli, a nawet gdzieniegdzie mrugały już blado gwiazdy, kiedy pan Zbigniew donośnie zakołatał w swoją patelnię. Mieszkańcy biwaku, podekscytowani przygotowaniami, tłumnie wylegli na polanę. Ciągnęli ze sobą siatki i kosze z prowiantem, koce, foteliki, leżaki, nawet stoliki. Lokowali się ostrożnie, w znacznej odległości od przyszłego ogniska. Śledząc dym z papierosów próbowali określić w którą stronę może powiać wiatr. Ale wiatru nie było. Zwolna formował się krąg uczestników przyszłej zabawy. Pan Zbigniew rozlał na obrzeżu stosu butelkę denaturatu i z paczką zapałek w podniesionej ręce zawołał: — Drodzy wodniacy, żeglarki, żeglarze i wy szczury lądowe! Otwieramy nasz wieczorek rozpaleniem ogniska. Komu powierzycie ten zaszczyt? Czy są kandydatury? — Zbyszek! Zbyszek! Zbyszek!... Rozległy się rzęsiste brawa. Skandowane jak na komendę zabrzmiało imię pana Zbigniewa, który istotnie zasłużył sobie na to wyróżnienie, będąc inicjatorem i głównym wykonawcą przygotowań do imprezy. Był motorem i duszą przedsięwzięcia. Mieszkańcy biwaku znali się zresztą zbyt słabo, aby sensownie podawać inne kandydatury. No i wszystkim było pilno do rozpalenia ogromnego ogniska i do zabawy. — Zgoda, zgoda! Przyjmuję i dziękuję! Proszę odstąpić daleko od ogniska! Nikt z nas nie wie, jak silny będzie płomień! Pan Zbigniew pokazał wszystkim zapaloną zapałkę potem przytknął ją w kilku miejscach do zwilżonego spirytusem igliwia. Błękitne płomyczki obiegły szybko stos. Suchy chrust zajął się żółtym płomieniem, który z łoskotem buchnął w niebo. Susz niemal eksplodował i stanął cały w ogniu. Poleciały w górę palące się gałązki. Suche liście, źdźbła – ze wszystkich stron frunęły nad ziemią w stronę ogniska. Zebrani poczuli na plecach chłodny wiatr. Kobiety chwyciły suknie i spódnice unoszone nieoczekiwanym przeciągiem. Zaległa cisza i tylko było słychać trzask płonących gałązek i lekki szum powietrza. Nagle stos zaczął od dołu ciemnieć i wielki płomień... zgasł! Tliły się już tylko najwyższe gałęzie. Chłodny powiew, jak nagle wstał, tak teraz ustał. Po chwili rozległ się gwar. Ludzie próbowali wytłumaczyć sobie niezwykłe zjawisko, gestykulowali żywo. Onieśmielone dzieci przycichły. — Proszę państwa! Kochani! — wołał niezmordowany pan Zbigniew. – Proszę was! Tym razem nie potrafił sobie zjednać posłuchu. Po krótkiej naradzie najbliżsi pomocnicy z jego świty zaczęli znosić do gasnącego ogniska drobny chrust. Układali go niewielkimi kupkami, z różnych stron. W ten sposób powstało kilka mniejszych ognisk, które stopniowo zaczęły trawić grubsze gałęzie. Ognisko stopiło się w jedną całość, spotężniało, ale już nie eksplodowało. Płonęło równo i spokojnie hucząc i promieniując miłym ciepłem. Zapachniało żywicą. Ponownie rozległy się oklaski. Pan Zbigniew teatralnym gestem wskazał na swoich kolegów, skłonił się i uniósł ręce. Resztki gwaru uciszył swoją niezawodną patelnią. — Proszę pań i panów! Młodzieży, jeśli jeszcze jesteś z nami i nie poznikałaś w leśnych chaszczach! — Jesteśmy! Jeszcze jesteśmy!— odpowiedziały mu śmiechy i kilka młodych głosów. — Niedługo już, niedługo... — zaintonował ktoś dowcipnie acz fałszywie. Zebrani mieli wyraźną chęć do zabawy i nie trzeba było ich namawiać do aktywnego udziału. Pan Zbigniew brzdąknął w patelnię. — Byliśmy świadkami czegoś dziwnego. Z pewnością mają państwo liczne uwagi na ten temat, pomysły na wyjaśnienie zjawiska. Ogłaszam konkurs! Za najtrafniejszy komentarz, najbardziej przekonujące wytłumaczenie – butelka! Pełna ma się rozumieć! I to nie byle czego! Za najdowcipniejszą wypowiedź – całus od dowolnie wybranej damy! Albo od pana – dla zwycięskiej damy. Czy są panie, które uchylają się od wypłacenia nagrody? Nie widzę, nie słyszę! Panów w ogóle nie pytam. Otwieram konkurs! — Czarownice wystartowały na Łysą Górę! — odważył się ktoś jako pierwszy. — Teściowa poszła do nieba! — A w niebie przeciąg! — kontynuował myśl inny kandydat do atrakcyjnych nagród. Gwar wzmógł się. Ludzie zgłaszali kolejne pomysły, często we własnym mniejszym gronie. Konkurs rozsypywał się na drobne. — Trzymaj za mnie kciuki! — powiedział naraz Piotr cicho do Agaty. Ścisnął jej rękę i ruszył w stronę ogniska. — Piotr, coś ty?! — zawołała za nim Aga i rzeczywiście obie piąstki z zaciśniętymi kciukami podniosła do oczu szeroko otwartych ze zdziwienia i z lęku o chłopca. Piotr szedł wolnym, ale coraz pewniejszym krokiem. Zbliżył się do pana Zbigniewa i podał mu rękę. Podniósł następnie obie ręce w górę zwrócony twarzą do zebranych, którzy w tymczasem poprzesiadali się tak, że zamiast kręgu wokół ogniska utworzyli podkowę, widownię, w której ognisko było jak gdyby sceną. Musiało być w postawie młodego mężczyzny coś przekonującego, bo obecni uciszyli się i z życzliwym oczekiwaniem patrzyli na Piotra. — Proszę państwa! — zaczął. — Najpierw kilka słów najzupełniej poważnie. Jak w szkole, przy tablicy! — Szkoła – fuj! Niech żyją wakacje! — odezwał się jakiś młodociany głos, rozległo się kilka braw i śmiechów. — Cicho! Cicho! Niech mówi! — odezwali się inni. — Pierwszy ogień był bardzo silny. Masa nagrzanego powietrza na raz uniosła się górę. W to miejsce ze wszystkich stron dołem napłynęło zimne powietrze. To był ten powiew, który poczuliśmy, a był tak mocny, że zdmuchnął ognisko jak świecę! Po krótkiej chwilce oczywistość i prostota tego wyjaśnienia trafiły ludziom do przekonania. Rozległy się liczne oklaski! — Brawo! Tak było! Dać mu piątkę! — rozległy się liczne okrzyki. Piotr uniósł rękę i natychmiast zrobiło się ciszej. Wyczuwało się, że młody człowiek potrafi skupić na sobie uwagę i zapanować nad nastrojem gromady. Aga patrzyła w niego jak w tęczę. — Czytaliśmy i słyszeliśmy wszyscy o tym, jak to w dalekich krajach tubylcy na bosaka biegają po gorących kamieniach. Albo nie bardzo wierzyliśmy, albo szukaliśmy racjonalnego wytłumaczenia. Myślę, że nasze ognisko podpowiada jedno z możliwych rozwiązań zagadki. Piotr zawiesił głos i zrobiło się jeszcze ciszej. — Mów, mów! Co z tymi kamieniami! — odezwały się pojedyncze niecierpliwe głosy zaciekawionych. — Przede wszystkim wyjaśnijmy sobie, że tam ? w ciepłych krajach, ludzie całe życie biegają na bosaka i mają bardzo grube i odporne stopy. Dalej... Świadkowie opowiadają, że kamienie nagrzewa się rozłożonym na nich ogniskiem. A pod ogniskiem nie jest aż tak gorąco jak w samym ognisku. Pomyślmy o pieczeniu ziemniaków. A więc kamienie pewnie nie są rozpalone aż tak bardzo, jak to sobie wyobrażamy, do czerwoności. A teraz sedno rozwiązania! — i znów Piotr zawiesił głos; zaległa cisza jak makiem zasiał. — Czarownicy zgarniają żar z ogromnego ogniska do środka, żeby odsłonić rozłożone w piachu kamienie. Nad mniejszym, ale wciąż potężnym ogniskiem, powstaje podobny ciąg kominowy jak nad naszym. Chłodne wieczorne powietrze ze wszystkich stron płynie nad kamieniami i schładza błyskawicznie ich powierzchnię... — Jasne! Tak musi być! Butelka! Butelka dla Piotra! — rozległy się liczne wołania wśród rzęsistego aplauzu. — Dobrze mówi! Dać mu wódki! — ktoś wykrzyknął znane porzekadło i oklaski jeszcze się wzmogły. Piotr jeszcze raz uniósł ręce i znów zjednał sobie pełny posłuch. — To było na serio. A teraz mniej poważnie, chociaż nie całkiem śmiesznie! — Mów, mów! — Myślę, że to duchy z Kociołka chcą spać i zdmuchnęły nasze ognisko jak świecę! Rozległo się kilka niepewnych braw, ale zafascynowani ludzie wyczuli, że to dowcipne zdanie nie było jeszcze puentą, ostatecznym akcentem. Tym bardziej, że Piotr stał jeszcze z uniesioną nieco dłonią, jak dyrygent przed orkiestrą. Odszukał wzrokiem Filomenę i mówił dalej patrząc prosto w jej oczy. — Leśne i wodne duchy widują różne rzeczy na leśnych polankach... — kilka chichotów potwierdziło, że ludzie w lot pojęli o czym mowa. — ... I postanowiły na przykładzie naszego ogniska pokazać, jak wybuchowa i nietrwała bywa często wczasowa, urlopowa miłość! Może czasem lepiej schłodzić nadmiernie rozpalone namiętności, aby się nie sparzyć?— zakończył Piotr wciąż patrząc na Filomenę. Agata zauważyła to spojrzenie. Zrozumiała intencję Piotra i zerknęła na Filomenę. Kobieta była zmieszana. Pojęła przejrzyste przesłanie o sile i krótkotrwałości letniego romansu, ale nie rozumiała, dlaczego Piotr akurat do niej tak wyraźnie je zaadresował. Pomyślała o popołudniowym spotkaniu leśnym z Pawłem. Czyżby Piotr coś wiedział?... Coś widział?... Rzuciła okiem w stronę Agaty i spotkała się z jej chłodnym badawczym spojrzeniem. Po chwilce zastanowienia zebrani uchwycili sens wypowiedzi Piotra. — Butelka dla Piotra! Całus dla Piotra! Panie do raportu! — wołali wśród oklasków. — Z woli ludu wręczam ci pierwszą co do kolejności nagrodę, Piotrze! Drugą, ale ważniejszą i na pewno jeszcze milszą musisz i możesz wybrać sobie sam! Miłe panie! Na start! Której uda się uszczęśliwić zwycięzcę?! Pan Zbigniew wręczył Piotrowi pękatą butelkę ze złocistym płynem i szerokim gestem wskazał zebranych jako tych, którzy mu nagrodę przyznali i od których winien teraz ją odebrać. Piotr grał dalej rolę, którą sobie wyznaczył. Ruszył w stronę publiczności i obchodził podkowę, jak gdyby szukając wybranki. — Tu! Tu jestem! Do mnie Piotr, do mnie! — wołały rozbawione kobiety; wyciągały do niego ramiona i wydawały jęk zawodu, kiedy je mijał z miłym uśmiechem. Zatrzymał się przed Agatą. Zanim jednak, dumna z wyboru, zdążyła podać mu usta do pocałunku, pochylił się do jej rąk. Ucałował je z demonstracyjną czcią, wetknął w nie butelkę z koniakiem i... ruszył dalej. Ludzie – ci zwłaszcza, którzy wiedzieli, kim Piotr i Agata są dla siebie, byli zachwyceni sceną i w napięciu śledzili rozwój sytuacji. Piotr zatrzymał się przed Filomeną. Trzymała na kolanach Beatkę i powolnymi pieszczotliwymi ruchami czesała jej długie rozpuszczone włosy. Szklane koraliki wprawione w duży bursztynowy grzebień rzucały kolorowe błyski w świetle ogniska. Zaskoczona Filomena, wskazując na siebie niedowierzającym gestem, zdawała się pytać: — Co? Ja?! Postawiła na ziemi Beatkę. Oddała grzebień w ręce siedzącego obok męża i już sposobiła się do powstania z fotelika, aby dopełnić reguł zabawy, kiedy Piotr nieoczekiwanie przyklęknął przed małą dziewczynką. Ujął jej rączki w swoje dłonie i ucałował z równym namaszczeniem, jak przed chwilą ręce Agaty. — Dostanę buziaczka? — zapytał ją szeptem podnosząc powoli głowę do jej twarzyczki. Beatka przymknęła oczka i wyciągnęła w jego stronę buzię złożoną w ciup. Zbliżył zamknięte wargi do usteczek dziewczynki pozorując długi czuły pocałunek. Ludzie szaleli z zachwytu. Żywiołowe oklaski nie miały końca. — Gorzko! Gorzko! — wołali jak na weselu. Beatka po dziecinnemu, jak pchła, wskoczyła na Piotra. Objęła go nóżkami i ramionami. Obdarowała go prawdziwym, nie udawanym, głośnym, mokrym buziakiem w policzek i wtuliła się w niego. Piotr oddał dziewczynkę matce i wrócił do Agaty. — Piotr jestem dumna z ciebie! Pojęcia nie miałam, że potrafisz tak wspaniale bawić ludzi i tak zawładnąć ich uczuciami i nastrojem! Myślałam, że tylko nade mną masz absolutną władzę. I teraz nie wiem, czy mam się cieszyć czy martwić... — Martwić? Czym? Aha! Ty może myślisz, że nie jesteś we mnie wcale zakochana, że tylko ulegasz moim kuglarskim sztuczkom? — Tak właśnie myślę! Może ty mnie nie tyle oczarowałeś, co zaczarowałeś? Może ty mnie hipnotyzujesz i niecnie wykorzystujesz bezwolną dziewczynę? Muszę zrewidować nasze stosunki!— mówiła zagłębiając się w żartobliwy ton. — Ale ja – nieszczęsne i naiwne dziewczę – w dodatku uwielbiam, kiedy mnie wykorzystujesz! — szepnęła mu do ucha. — I jest mi z tym bardzo, bardzo dobrze! — Ale poważnie! Zauważyłam twoje aluzje wobec Filomeny. Może zrozumiała, że mówisz do niej, że podpowiadasz jej ostudzenie żywiołu rozpłomienionych zmysłów? — Obawiam się, że przede wszystkim zaniepokoiła się, że my coś wiemy albo podejrzewamy! — sceptycznie rzekł Piotr. Wskazał oczami Filomenę i Pawła, którzy nie mogli powstrzymać się od posyłania sobie znaczących spojrzeń. Nie uszły one uwadze także Andrzeja. Siedział chmurny, milczący i często sięgał po szklaneczkę. Szumiał gwar głosów, brzęczało szkło kieliszków i butelek. Dzieci hasały wokół ogniska, piekły kiełbaski zatknięte na długie tyczki. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy na tle ogniska pojawił się pan Zbigniew i znów odezwała się jego patelnia. Rozmowy przycichły. — Drodzy państwo! — przemówił.— Mam teraz propozycję dla odważnych pań i panów. Jest to zabawa, którą nazwijmy polowaniem na świetliki. Reguły są bardzo proste, ale emocje obiecuję niezwykłe. Czy mam mówić dalej? — Słuchamy!... Mów!... Ciszej, dajcie mu mówić!... — odezwało się kilka głosów i zebrani uciszyli się. — Bardzo odważne panie udadzą się do lasu i pochowają się w zaroślach. Będą uzbrojone w latarki, i będą nimi mrugały, aby dać panom szansę. — Panowie myśliwi wyruszą za nimi, także z latarkami. Złowione świetliki będą przyprowadzali tu, do ogniska. To jest główny zarys zabawy, a teraz kilka reguł i szczegółów... — Przede wszystkim sprawy bhp! Panie nie wejdą do lasu głębiej niż na sto kroków po ścieżkach i nie dalej niż na 10 kroków w bok od ścieżek. Panie kucają cichutko za krzaczkami i mrugają latarkami. Także we własnym interesie, bo panowie są po kilku piwkach i... — rozległy się domyślne chichoty. — Uwaga! Jeżeli ktoś straci orientację albo poważnie czegoś się przestraszy – na przykład duchów z Kociołka – nie ucieka, pozostaje tam, gdzie jest; wymachuje latarką i woła o pomoc. Dlatego obowiązuje absolutna cisza. Bawimy się przez pół godziny. Koniec zabawy ogłosi patelnia. Gdyby ktoś się nie zjawił, natychmiast wyruszamy na poszukiwania. — A nagrody? Kto wygrywa? — dopytywali się liczni amatorzy, którym udzielał się już dreszczyk emocji. — Zwycięskich myśliwych będzie dwóch. Drugie miejsce, czyli srebrny medal dla tego, który przyprowadzi najwięcej świetlików. Nagrodą dla niego będzie ta oto butelka żubrówki! Złotym medalistą i zwycięzcą będzie ten, kto znajdzie... uwaga, uwaga! Ten kto znajdzie Kwiat Paproci! — Jaki kwiat paproci? Co to jest? — Kwiatem Paproci będzie pani, która ode mnie dostanie na drogę ten tu wianuszek na głowę! — tu pan Zbigniew pokazał spory wianek upleciony z białych wstążek i błyszczącej lamety. — Pani Kwiat Paproci dostanie też w depozyt to oto ogromne pudło czekoladek. Kto znajdzie Kwiat Paproci, ma do wyboru całusa albo czekoladki! I to jest jego nagroda! — A nagrody dla świetlików? Co dla świetlików? — dopytywały się damskie głosy. — Pamiętamy o świetlikach! Za odwagę dostaną wszystkie w nagrodę po wspaniałej czekoladzie z orzechami! — pan Zbigniew pokazał dużą czekoladę w efektownym opakowaniu z celofanowym okienkiem. Świetliki i myśliwi mogą oczywiście, jeśli zechcą, nagradzać się wzajemnie w dowolny sposób. Żaden zakaz ich od tego i tak nie powstrzyma! Przypominam tylko o limicie czasowym: pół godziny od startu! Czy wszystko jasne? — Jasne, jasne! — A co z nagrodą pocieszenia? — zapytał jakiś męski głos. — Pocieszenia? — zdziwił się pan Zbigniew. — Za co? — Ano, jak ktoś znajdzie w lesie teściową, własną teściową! Śmiechy nagrodziły wesołka. Pan Zbigniew stropił się, ale na krótko. — Ten szczęściarz otrzyma dodatkowo nagrodę specjalną: rower wodny bezpłatnie na cały dzień, aby mógł wybrać się ze swoim świetlikiem w daleki rejs! A wszystkie nasze drogie teściowe proszę o cierpliwość i wyrozumiałość! Pewnie znacie państwo stary dowcip abstrakcyjny: “Sala była tak niska, że można było jeść tylko naleśniki!” Obyśmy po powrocie z tych wakacji nie opowiadali nowego: Mieszkaliśmy nad Jeziorem tak Płaskim, że krążyły nad nim tylko płaskie dowcipy o teściowej. Liczne brawa podkreślone kobiecymi okrzykami aprobaty nagrodziły pana Zbigniewa. — A teraz – uwaga, uwaga! — kontynuował pan Zbigniew. —Wieniec Kwiatu Paproci na drogę otrzymuje... pani Agata! Wybranka serca pana Piotra! Rytmiczne brawa towarzyszyły panu Zbigniewowi, który z wieńcem w jednej i pudłem czekoladek w drugiej ręce szedł w stronę Agi – widocznie zmieszanej i onieśmielonej nagłym wyróżnieniem. — Pani Agato! Przyjmie pani wianuszek? Bardzo proszę! Dziewczyna spojrzała na Piotra. — Trudno, musisz się zgodzić! — bez entuzjazmu odpowiedział na pytanie zawarte w jej spojrzeniu. — A panu szczerze życzę, aby to właśnie pan odnalazł swój Kwiat Paproci! Ja też nie chciałbym, aby mi go zerwał jakiś intruz!— powiedział pan Zbigniew do Piotra. — Aga! Powiedz mi chociaż, gdzie się schowasz! — prosił Piotr cicho. — O nie, mój drogi! Gramy fair! —odpowiedziała rezolutnie. — Ale od czego są szare komórki? — dodała widząc jego zmartwienie. ... Piotr posuwał się przez las tą samą ścieżką, którą szli z Agą po południu. Widział mrugające gdzie niegdzie latarki świetlików, ale omijał je. Postanowił za wszelką cenę odnaleźć Agę, a ona z pewnością nie schowała się za jakimś przypadkowym krzewem. Zatrzymał się przy rozwidleniu ścieżek. — Poszła w stronę jeziorka czy jagodziska?— zastanawiał się, kiedy usłyszał głuchy odgłos uderzenia i siarczyste męskie przekleństwo. Skierował snop światła w tę stronę. Był to Paweł, z ręką przy głowie. Piotr podszedł do niego. — Co się stało? — Świeciłem pod nogi i grzmotnąłem się w drzewo! — wskazał na grubą gałąź dębu. — Pokaż! Piotr obejrzał czerwony placek na czole Pawła. Z drobnego zadrapania wystąpiło kilka kropelek krwi. — Może być z tego spory siniak — powiedział. — Ale nie wygląda groźnie. Odprowadzić cię do namiotu? — Nie! Nie, dziękuję! Zrobię sobie tylko zimny kompres! Nie przeszkadzaj sobie w zabawie! Paweł wszedł na ścieżkę w stronę jeziorka. Piotr nie upierał się; pilno mu było do przerwanych poszukiwań Kwiatu Paproci. — Jeżeli poszła w stronę Kociołka, to Paweł ją odnajdzie. Lepiej już on niż jakiś podochocony wodniak — pomyślał. — Swoją drogą ciekawe, czy wybrałby całusa od Agaty czy czekoladki dla swojej Filomeny? W lesie było cicho. Czasem rozlegał się triumfalny męski okrzyk. Sygnały przypominające alfabet Morsa wskazywały, że niektóre świetliki starały się pomóc w poszukiwaniach ściśle wybranym łowcom, a szepty i chichoty świadczyły, że szczęśliwi znalazcy spotykali się z natychmiastową i hojną nagrodą. Piotr skierował się teraz zdecydowanie w stronę wiadomej polanki i nie pomylił się! Już po chwili trzymał w ramionach swoją dziewczynę. — Piotr! Daj spokój! Straszny tu tłok teraz! A za dziesięć minut będą nas szukać jako zaginionych! Powiedz mi lepiej, jak mnie znalazłeś? Skąd wiedziałeś, że tu się schowam? — Nie wiedziałem. Przypuszczałem, że schowasz się albo nad Kociołkiem albo w pobliżu tej polanki, gdzie Paweł i Filomena... — Wiemy, wiemy, co tu robili — przerwała mu. — A dlaczego zdecydowałeś się na polankę? — Pomyślałem, że nie zechcesz iść nad jeziorko, gdzie można spodziewać się licznych poszukiwaczy świetlików. — Widzę, że rozumowałeś logicznie, jak Sherlock Holmes. Ale skąd byłeś taki pewien, że tylko przez ciebie Kwiat Paproci chce być zerwany? Nie grzeszysz skromnością! — zażartowała. — A skąd ta pewność, że poszukiwałem akurat Kwiatu Paproci, co? Niejeden świetlik mrugał do mnie zachęcająco po drodze! — odparował Piotr. — No, no! Remis! Zgoda? — Niech ci będzie remis. Nie byłem jednak całkiem pewny, czy zdecydujesz się na polankę. Mogła tu przyjść Filomena na spotkanie z Pawłem. — Pomyślałam o tym. Ale nie stałoby się przez to nic złego i moglibyśmy ich nawet powstrzymać od kolejnego głupstwa. Byłam jednak prawie pewna, że Filomena tu nie przyjdzie! — Skąd ta pewność? — Kobieca intuicja i odrobina pomyślunku. Myślę, że Filomena nie chciała, aby Paweł ją odnalazł przy tej zabawie! — zawiesiła głos i z satysfakcją przyjęła zaskoczone spojrzenie Piotra — Nie chciała się z nim spotkać sam na sam? W nocy? W lesie? — Zaniepokoiłeś ją swoim przemówieniem od ogniska. Mógł ich też nakryć przypadkowo Andrzej. On też brał udział w zabawie i kręcił się po lesie. No i mieliby dla siebie mało czasu, kilkanaście minut. To dla zakochanej kobiety za mało! — Ileż to sprytu i przebiegłości w takiej delikatnej kobiecej główce! Kto by pomyślał! — Cóż chcesz! To dziesiątki tysięcy lat ewolucji! Od zawsze mężczyźni wymyślali bomby atomowe i odkrywali Ameryki, a my musiałyśmy główkować, jak ich, razem ze zdobycznymi worami złota, zwabić z powrotem do domu i uważać przy tym, aby nas, osamotnione, nie przyłapali na gorącym uczynku naszych małych grzeszków. — Grzeszków! Dobre sobie! Filomena w ramionach Pawła, to drobny grzeszek? — Zastosuj waszą męską teorię względności! Czy wobec postępku Pawła cudzołożącego z żoną własnego brata jej przewinienie nie kurczy się trochę w twoich oczach?! I uwzględnij jeszcze przy tym, że kobiety mają inną skalę wartości. Inny kodeks moralny! — Chcesz powiedzieć, że w ogóle nie mają moralności? — Tak surowo bym tego nie sformułowała. Ale z pewnością takie pojęcia jak honor, skrupuły, lojalność, słowność ? zaliczają do arsenału męskich cech, a nawet wad! — Wad?!... — W oczach kobiet męskie poczucie przyzwoitości prowadzi często do obniżenia stopy życiowej. Zbyt uczciwi mężczyźni nie robią karier, wychodzą w życiu na ofermy i fajtłapy! Dla kobiety słuszne i sprawiedliwe jest tylko to, co służy jej rodzinie, jej dzieciom i jej samej! Czy nie widzisz, jak walczą o podział majątku, o alimenty? Czy to ma cokolwiek wspólnego z męskim poczuciem sprawiedliwości? — Aga! Przerażasz mnie! — Wszystko to wiesz przecież. Przeraża cię tylko, że wyznaje ci to kobieta, twoja kobieta! I może robi błąd, może nie powinna demaskować swoich sióstr i... siebie! — Tylko nie siebie! O sobie przecież nie mówisz, prawda? — Jedyny mój! — mówiła teraz poważniej Agata.— Nie wiem, jak bym się zachowała, gdyby poróżnił nas ostry konflikt. W końcu jestem też kobietą i tylko dlatego do siebie należymy, że jestem kobietą. Ale mam nadzieję, jestem nawet pewna, że jednak byłabym inna – nie tak drapieżna i bezwzględna. — Pocieszasz mnie? Ja wiem, że jesteś inna! Nie ma po prostu na świecie drugiej istoty tak doskonałej! Ale dlaczego ty sama widzisz siebie inaczej? — Piotrze mój! To twoja zasługa! Naprawdę! Wziąłeś mnie jako młodziutką dziewczynkę. Wyrosłam z tobą, koło ciebie, z twoimi myślami. Nic o tym nie wiedząc, wychowałeś mnie – trochę na chłopca, na mężczyznę w pewnym sensie. Dlatego na przykład uważam, że im wcześniej dziewczyna znajdzie się w rękach, no i w sercu oczywiście, mądrego chłopca, tym wspanialej się rozwinie! Pod każdym względem, a przede wszystkim pod względem charakteru. Piotr! Gdybyś ty wiedział, jakich podłych rzeczy, jakich niskich babskich sztuczek uczą niektóre matki swoje córy!... — ? — Pouczają je na przykład, że we własnym małżeńskim łożu czasem powinny pozorować... swoje szczęście i że mają prawo w razie potrzeby szukać go w obcym. Tłumaczą, jak potężną bronią kobiety w poskramianiu mężczyzny, w zakuwaniu go w kajdany, może być... dziecko, które ma w nim obudzić ojcowskie przywiązanie i paniczny lęk przed alimentami. Uczą, jak zajść w ciążę za sprawą mężczyzny, choć wbrew jego woli i wspólnym rzekomo planom. — To straszne, co mówisz! Skąd w kobietach taka nienawiść do mężczyzn? Do swego wybranego mężczyzny?! — To nie jest w pełni świadoma nienawiść! To są te tysiąclecia ewolucji, o których mówiłam półżartem. To jest genetyczny instynkt przetrwania stada. Ale jest to także zemsta kobiety na mężczyźnie. — Za co? — Za życiowe rozczarowanie. Za to, że nie każdy Kopciuszek znajduje swego księcia z marzeń, że popychana przez matkę i własny strach przed ubogą samotną starością, dziewczyna bierze pierwszego z brzegu, który wydaje się kandydatem do zaakceptowania. — Filomena też mści się na Andrzeju? Zdradzając go z jego własnym bratem? — Podświadomie – może i tak. Najgłębiej w jej duszy ukryte demony może nawet podpowiadają jej, że w razie czego, w razie wykrycia afery, byłby to dla niego, dla męża, cios szczególnie bolesny. — Tymczasem ona nie wie, że ten cios już go dosięgnął. A on jest jak porażony; nie wie, jak zareagować. — Myślę, że ona w tej chwili nie chciałaby mu sprawić bólu. Ona przede wszystkim jest zafascynowana Pawłem! — Nic w nim fascynującego nie widzę... — powiedział Piotr machinalnie; a Agata roześmiała się. — Całe szczęście, mój chłopcze! To znaczy, że jesteś normalnym mężczyzną! — Ty patrzysz na niego kobiecymi oczami? Podoba ci się? — uniósł się Piotr zazdrością – niezupełnie udawaną. — Kobieta nie potrzebuje patrzeć, aby widzieć! I Filomena widzi: jego, Pawła, zgrabne ciało, smoliste falujące włosy, marzycielskie spojrzenia, kawalerską swobodę, no i... ten wspaniały, zagraniczny samochód, symbol męskiej zaradności! — Ja, w naszym fiacie, muszę wobec tego wyglądać przy nim istotnie jak oferma! Agata zatrzymała się. Stanęła przed Piotrem, objęła go, przytuliła się do niego mocno, całym ciałem i wyszeptała mu prosto do ucha, jak zawsze, kiedy miało to być coś szczególnie osobistego. — Piotr! Unikam tego słowa, bo to słowo bardzo odświętne dla nas! Piotr! Ja ciebie kocham! Kocham bez miary, bez granic! Kochałam cię, kiedy jeździliśmy na sankach, kocham cię w naszym autku, w namiocie... Kochałabym cię w luksusowej kabinie statku płynącego przez pustynię, gdyby taki cud się zdarzył. Zawsze tak samo, tyle że... coraz więcej, i więcej, i więcej!... Spokojne błogiego uczucie przepełniło Piotra, a także Agatę, której jej własne gorące wyznanie raz jeszcze uświadomiło, jak nieskończenie wielkie szczęście jest ich udziałem. Szli jakiś czas w milczeniu. Właśnie wkraczali w krąg światła ogniska ? Agata wciąż jeszcze w wianku na głowie ? kiedy jeden z asystentów w zastępstwie nieobecnego pana Zbigniewa zaczął walić w patelnię ogłaszając koniec zabawy. Obecni uznali to za powitanie zwycięskiej pary i przyłączyli się oklaskami i okrzykami. Gromadka złowionych świetlików była niewielka. Od strony lasu wracało pojedynczo kilka osób ? pań zawiedzionych tym, że nikt ich nie znalazł i mężczyzn rozczarowanych nieudanym polowaniem. Jako ostatnie nadciągały liczne pary, którym najwidoczniej dopiero dzwonienie patelni przerwało nagradzanie się we własnym zakresie. Filomena, którą odkrył w lesie i przyprowadził przygodny uczestnik zabawy, zajęła się zaraz Beatką pozostawioną przy ognisku z innymi dzieciakami. Andrzej powrócił sam, jako jeden z ostatnich. Poruszał się nieco chwiejnie, był blady, jego włosy były wilgotne, a na dresie widniały mokre plamy. Pawła nie było. Piotr opowiedział Filomenie i Andrzejowi o wypadku Pawła. Andrzej starał się zapanować nad oszołomieniem od zbyt dużej porcji alkoholu. Poprosił Piotra o pomoc. Nie zwlekając dłużej, powiadomili o sprawie pana Zbigniewa, który tymczasem znalazł się już przy ognisku i we dwóch ruszyli z latarkami w stronę Kociołka. Wkrótce jeszcze kilku mężczyzn skrzyknęło się i podążyło za nimi do lasu. Andrzej i Piotr dotarli do brzegu śródleśnego jeziorka. — Rozdzielmy się — powiedział Andrzej. — Obejdziemy wodę z dwóch stron i spotkamy się przy pomoście. Piotr poszedł w prawo. Miał do pomostu bliżej, dotarł tam pierwszy i od razu spostrzegł Pawła. Leżał twarzą w dół w płytkiej wodzie, tuż przy brzegu. Piotr bez wahania wszedł do wody. Z trudem wyciągnął nieruchome ciało na brzeg i ułożył je na plecach. Nadbiegł Andrzej; pochylili się nad Pawłem. Twarz była blado-sina, na czole ciemniała duża krwawa plama. Nieruchome źrenice nie reagowały na światło latarki. Paweł nie żył. Nadeszli inni mężczyźni. Był z nimi także pan Zbigniew, ale nie próbował przejąć inicjatywy w obliczu tragedii. Bezradnie obeszli miejsce wypadku. Naradzali się chwilę, co należy zrobić w tej sytuacji. Ktoś zwrócił uwagę na ranę na czole Pawła i radził do przybycia policji pozostawić wszystko jak jest. Piotr w zamyśleniu patrzył na Andrzeja, który siedział nieruchomo na krawędzi pomostu z twarzą ukrytą w dłoniach. Był mglisty ranek, kiedy nadjechała karetka sanitarna i samochód policyjny. Pojazdy zatrzymały się na skraju lasu. Lekarz jako pierwszy obejrzał pobieżnie zwłoki, ale była to już tylko formalność. Policjant w mundurze popatrzył z bezradnym powątpiewaniem na niezliczoną ilość starych i świeżych śladów na piaszczystym gruncie i na trzymającą się na uboczu coraz liczniejszą grupę cicho rozmawiających ludzi. Spisał nazwiska osób, które jako pierwsze odkryły zwłoki. — Proszę niczego nie dotykać, nie zabierać i nie pozostawiać na miejscu wypadku. Proszę powrócić do biwaku i nie opuszczać go na razie! To znaczy nie odjeżdżać bez zgody policji. Nie można wykluczyć, że miało miejsce przestępstwo i władze wojewódzkie zdecydują o dalszym postępowaniu! Sanitariusze ułożyli trupa na noszach i ponieśli do karetki. Andrzej szedł za nimi wstrząsany łkaniem. Ludzie odeszli z wolna w stronę namiotów. Piotr towarzyszył przez cały czas Andrzejowi przy zwłokach brata. Filomena, sama roztrzęsiona do granic wytrzymałości, musiała troszczyć się o dziecko. Agata spędziła resztę nocy sama w namiocie i nawet nie próbowała usnąć. Rankiem razem z innymi udała się do lasu i teraz wracała z przemarzniętym, zmęczonym Piotrem. Przyszedł do siebie po gorącej kawie. Położyli się na posłaniu w ubraniach z zamiarem porozmawiania o zajściu w lesie, ale nie spostrzegli się nawet, kiedy usnęli znużeni nieprzespaną nocą, w cieple namiotu ogrzewanego przez słońce, które zdołało już rozproszyć poranną mgłę. Przebudzili się koło południa. W namiocie tymczasem zrobiło się upalnie i pierwsze, o czym zamarzyli, to była kąpiel. Wprawdzie myśl o zanurzenie się w wodzie, z której wydobyto ciało Pawła przyprawiła ich o lekki dreszcz, lecz szybko uporali się z nierozsądnym odruchem. Przebrali się w stroje kąpielowe i, uzbrojeni w ręczniki, powędrowali nad jeziorko. Pozdrowili się ruchem ręki z napotkanym po drodze, panem Zbigniewem. Nad Kociołkiem nie było nikogo i nic nie świadczyło o nocnej tragedii. Weszli na pomost, aż na jego koniec. Zwlekali z zanurzeniem się w wodzie. Aga przyklękła, aby zaczerpnąć dłonią wody i zwilżyć się przed skokiem w chłodną toń. — Popatrz, Piotr! — zawołała nagle wskazując na wodę. Na piaszczystym dnie widoczny był duży, bursztynowy grzebień. Odbłyski słońca od ozdobnych szkiełek upewniły Agatę, że był to grzebień Filomeny. Nie namyślając się długo, Agata skoczyła, głową do przodu. Pod wodą otworzyła oczy i próbowała zbliżyć się do grzebienia. Ale ten pozostawał wciąż poza jej zasięgiem. Ucisk w uszach i potrzeba zaczerpnięcia powietrza zmusiły ją do powrotu na powierzchnię. Piotr śledził czujnie ruchy dziewczyny pod wodą; teraz pomógł jej wspiąć się na pomost. — Nie dałam rady. Tu jest o wiele głębiej niż by się zdawało! — Ja spróbuję! Piotr cofnął się nieco. Wykonał dwa kroki rozbiegu, wyskoczył wysoko w powietrze, zgiął się raptownie wpół i z dużą szybkością wbił się w wodę z wyciągniętymi do przodu rękami. Zaczerpnął przed skokiem dużą porcję powietrza, które go teraz wypychało ku górze. Energicznymi ruchami ramion wcinał się jednak w głąb. W uszach czuł już mocny ból, kiedy wreszcie wyciągniętą ręką udało mu się sięgnąć zdobyczy. — Dlaczego ci tak na nim zależy? — spytał dysząc ciężko po wyjściu na pomost i podał dziewczynie grzebień, który okazał się w rzeczywistości mniejszy niż im się wydawało, kiedy widzieli go przez warstwę wody działającą jak lupa. Powiedziała mu, że jest na pewno własnością Filomeny i że wieczorem Filomena czesała nim Beatkę. — Ale jak mógł się tu znaleźć? Czyżby Filomena była w nocy na pomoście? — Nie! To nie Filomena! — powiedziała Agata. — Kiedy do niej podszedłeś w sprawie całusa, to ona oddała grzebień Andrzejowi do potrzymania, a on go schował do kieszeni dresu! — Tak, masz rację. Teraz też coś sobie przypominam. Ale w takim razie!... — Piotr zamilkł i patrzył w oczy Agaty. Od dawna nieznośna myśl kołatała im się obojgu po głowach. Nie wypowiadali jej jednak dotąd na głos. — Myślisz, że on mógł to zrobić? — spytała Agata. — Jak on się zachowywał, kiedy odnaleźliście Pawła? — Trudno powiedzieć. On był dość mocno podpity. Ale wydawało mi się, że śmierć brata wstrząsnęła nim. Płakał nawet... — A więc wypadek? Czy to mógł być wypadek? Może wstrząs mózgu od tego zderzenia z dębem? Może poślizgnął się, stracił równowagę, spadł z pomostu i utonął? — To jest najprostsze wyjaśnienie. Ale ta głęboka rana na głowie?! Od uderzenia o gałąź pozostało tylko draśnięcie! A gdyby utonął, to płuca wypełniłaby mu woda i poszedłby na dno. On chyba jednak już nie żył, kiedy znalazł się w wodzie. — Co zrobimy teraz z tym grzebieniem? — Oddamy im jakby nigdy nic. Zobaczymy, jak zareagują. ... Beata siedziała na kocu koło namiotu i wybierała łyżeczką miód ze szklaneczki. — Aga, Piotr! — zawołała na widok nadchodzących. — Byliśmy wczoraj z tatą u pana psz... pszczelarza! Pycha! A wiesz, Aga, jak się zmywa słoiki po miodzie? — Myślę, że zwyczajnie ? ciepłą wodą. — Można. Ale szkoda miodu! Pan pszczelarz pokazał nam! Zaniósł słoik do ogrodu i zaraz zleciały się pszczoły! Wylizały wszystko i zaniosły do ula! — To rzeczywiście świetny sposób! Pszczoły miały radość z łatwego zbioru, a pan pszczelarz odzyskał resztki swego miodu! Sprytnie! — O! Nasz grzebień! — zawołała dziewczynka. — To nasz, prawda? — Tak się nam wydaje. Znaleźliśmy — odrzekł Piotr. Podał go Filomenie, ale zerkał na Andrzeja. Ten zachował całkowitą obojętność. — Dałam ci go do schowania wczoraj, przy ognisku. Pamiętasz? — Co? Musiał mi wypaść z dresu. Kieszeń jest bardzo płytka. — Gdzie znaleźliście? — spytał machinalnie. — Przy ognisku? — W jeziorze. Przy pomoście! — powiedziała Agata. — Piotr nurkował po niego. Bardzo tam głęboko. Oczy Filomeny zaokrągliły się od przerażającej myśli. Utkwiła je w Andrzeju. On jednak nie zwrócił na to uwagi. — A tak! Możliwe! Byłem tam w czasie tej zabawy w świetliki. Schyliłem się, żeby zaczerpnąć wody. W głowie mi szumiało. Musiałem go wtedy zgubić. Niepotrzebnie ryzykowałeś, Piotr. To w końcu drobiazg. Ale dziękujemy! Błahy temat grzebienia nie robił wrażenia na Andrzeju zajętym znacznie poważniejszymi myślami. Jego obojętność uspokoiła tak Filomenę, jak też Piotra i Agatę. Wydawało się oczywiste, że Andrzejowi nawet przez myśl nie przeszło, iż jego nocną obecność nad jeziorem można było kojarzyć ze śmiercią brata. ... Oficer prowadzący dochodzenie nie wzywał mieszkańców biwaku na rozmowę, lecz odwiedzał ich kolejno w namiotach. Na tym tle czuli się swobodniej, a on mógł lepiej ocenić wiarygodność i wartość uzyskanych od nich informacji. Nie wykluczał też, że przez przypadek może zauważyć jakiś przedmiot, szczegół istotny dla sprawy domniemanego zabójstwa, może morderstwa nawet. Kiedy przyszła ich kolej, Piotr i Aga przyjęli go przy stoliku w przedsionku namiotu. Oficer przedstawił im się jako kapitan Bartosik z wojewódzkiej komendy policji w Olsztynie. Był to szczupły mężczyzna, koło czterdziestki, z początkami łysiny. Był w ubraniu cywilnym, ale z charakterystycznym, trudno uchwytnym akcentem mundurowym w postaci gabardynowych spodni, czarnych półbutów z noskami... Po kilku formalnych pytaniach dotyczących danych osobowych przystąpił do sedna sprawy. — Co państwu wiadomo o możliwej przyczynie śmierci Pawła Czerskiego? Interesuje mnie także państwa pogląd. Proszę opowiadać, a ja będę zadawał pytania pomocnicze. Uprzedzam, że najprawdopodobniej mamy do czynienia z zabójstwem i że na razie musimy podejrzewać wiele osób. Między innymi wszystkie osoby, które w czasie wiadomej zabawy w świetliki nie znajdowały się przy ognisku. Siłą rzeczy także i was, moi państwo! — My – podejrzani?! — Agata była zaskoczona takim postawieniem sprawy. — Braliście udział w zabawie w świetliki? A może macie alibi? Może pozostaliście przy ognisku? — Nie, nie mamy raczej. Byliśmy w lesie — powiedział Piotr. — Nie denerwuj się Aga. Lepiej, że kapitan stawia sprawę jasno, zamiast stawiać podchwytliwe pytania. — Nie przyrzekam, że i takich nie postawię. Czy byliście w lesie cały czas razem, we dwoje? — Nie. Wie pan przecież, na czym polegała ta zabawa w chowanego. — Tak. Ale wiem też, że niektóre pary wykorzystały zabawę, jako okazję do miłego sam na sam, spotkały się tuż u wejścia do lasu i były później razem. Alibi partnera nie jest mocne, ale zawsze lepsze niż nic. Były też damy, które prędko pozwoliły się znaleźć i odprowadzić do ogniska, aby ich kawalerowie mieli więcej czasu na dalsze polowanie i większą szansę na nagrodę. — To niesłychane! To nie fair! — oburzył się zrazu Piotr, ale przycichł. — Wiesz przecież, że mnie nie chodziło o nagrodę... to znaczy o tę żubrówkę! — dodał, kiedy spotkał wymowne, nieco złośliwe spojrzenie Agi. Kapitan uśmiechnął się do nich wyrozumiale. Był wyraźnie zadowolony z przyjętej metody przesłuchania. Zainteresowało go bardzo opowiadanie Piotra o spotkaniu z Pawłem, po tym jak ten zranił się, uderzając czołem o konar dębu. — Jakie były ślady tego uderzenia? Co pan widział i zapamiętał? — Wiem, o co panu chodzi. Paweł miał czerwony placek na czole. Zrobiłby się z tego guz i spory siniak, ale krwi nie było, kilka drobnych kropelek najwyżej. Kiedy wyciągnąłem go z wody, miał dużą ranę, zmiażdżoną albo rozciętą skórę! — Czy widział pan kogoś? Albo słyszał coś? — Widziałem tylko błyski latarek. Szmery i głosy normalne w tej sytuacji. Nie poznałem nikogo. Andrzeja też nie widziałem. — Andrzeja? Mówi pan o bracie Pawła Czerskiego? Dlaczego jego właśnie pan wymienił? Piotr zmieszał się. — Chodzi panu o romans jego żony z Pawłem, prawda? — kapitan przyszedł Piotrowi z pomocą. — Rozumiem, że nie chcecie rzucać pochopnych podejrzeń. Ale zapewniam was, że mimo tego motywu Andrzej Czerski nie jest bardziej podejrzany od innych. Powiedzcie jednak wszystko, co wiecie – dla dobra sprawy, jak to się mówi. No i we własnym interesie; rozumiecie mnie, prawda? Opowiedzieli o miłosnej scence na polance leśnej, wspomnieli, że na koniec zabawy Andrzej powrócił z lasu sam. — A jak to było z tym grzebieniem? —zapytał kapitan Bartosik. — To też pan wie? — zdziwiła się Agata — Władza wszystko wie! — zażartował kapitan. — Opowiedział nam to sam podejrzany, Andrzej Czerski. Interesuje mnie jednak, jak on zareagował, kiedy przyszliście do nich z tym grzebieniem. — Bez żadnej emocji. W pierwszej chwili nie wiedział nawet, o co chodzi. Zdziwił się, że znaleźliśmy go – ten grzebień – w jeziorze. — I jak to wytłumaczył? Zastanawiał się? Kluczył? — Nie... Ani trochę! Przypomniał sobie, że dostał go przy ognisku od Filomeny i że musiał go zgubić, kiedy z pomostu sięgał ręką po wodę, aby się spryskać. — No widzicie! To znacznie zmniejsza wagę tej poszlaki. — A co jeszcze? Panie kapitanie, powiedział pan, że Andrzej nie jest bardziej podejrzany od innych. — No dobrze. Odstąpię od tajemnicy śledztwa. Na obu przegubach rąk zmarłego znaleźliśmy ślady ucisku, otarcia naskórka, a na szyi drobne ranki, nakłucia. — Ależ to zupełnie zmienia postać rzeczy! — zawołał Piotr. — To znaczy, że on z kimś walczył! — Powiedzmy raczej, że ktoś go przytrzymywał za ręce i kłuł, nożem na przykład, w szyję. — Rabusie? Chcieli od niego pieniędzy? — domyślała się Agata. — Prawdopodobnie rabusie, ale nie w tym znaczeniu, o którym pani myśli. Przypuszczamy, że napastnicy chcieli uzyskać od niego jakieś informacje. — Zaczynam rozumieć! Uważacie, że Paweł był w coś zamieszany. Dlatego badaliście jego samochód. Ale licznik Geigera?... Promieniowanie?... — Zauważył pan? — To ona! — Piotr wskazał na Agatę. — Studiuje fizykę. — A tak, prawda! W takim razie dodam jeszcze, że może chodzić o transport i przemyt materiałów rozczepialnych. Więcej na razie nie mogę wam powiedzieć. Czy z tego punktu widzenia nasuwają wam się jakieś spostrzeżenia? Ktoś odwiedzał Pawła? Rozmawiał z obcymi? Spojrzeli na siebie. — Nie. Nic takiego nie zauważyliśmy — powiedział Piotr, a dziewczyna potwierdziła to ruchem głowy. — W najbliższych dniach zobaczymy się jeszcze nieraz. Nie macie chyba zamiaru odjechać, co? Młodzi ponownie popatrzyli na siebie. — Mieliśmy taki zamiar wczoraj. Nie chcieliśmy dłużej wikłać się w problemy małżeńskie państwa Czerskich. Ale teraz... Zostaniemy jeszcze, prawda, Piotr? — Tak. Przy całym tragizmie sprawy ciekawi nas jednak jej finał, rozwiązanie zagadki ? rzekł chłopiec. — Trzymajcie oczy otwarte, a buzie zamknięte. I nie próbujcie bawić się w detektywów! Mamy do czynienia z przestępczą organizacją, która nie zna żartów ani litości! Po odejściu kapitana Bartosika młodzi zadumali się. — Jak na policjanta prowadzącego śledztwo, kapitan był bardzo rozmowny. Chociaż z drugiej strony... — ... Z drugiej strony nie zdradził nam niczego istotnego — podchwyciła Agata. — Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się, że dla policji Andrzej nie jest głównym podejrzanym. To mi sprawiło wielką ulgę! — Gdybyśmy byli czynnie zamieszani w morderstwo, nic by nam jego informacje nie pomogły. Za to od nas dowiedział się kilku ważnych szczegółów. O romansie Pawła, o jego ostatnich minutach przed śmiercią... — Piotr! Co teraz zrobimy? Pomożemy mu? — Komu? Kapitanowi? — Kapitanowi. A tym samym Andrzejowi. Uwolni się ostatecznie od strasznego podejrzenia o bratobójstwo dopiero, kiedy prawdziwi sprawcy zostaną wykryci! — Aga! Błagam cię! Ci przestępcy nie czyhają na nas i nasze portmonetki. Oni są w konflikcie z władzą. Ale nie cofną się przed niczym w obronie swoich interesów! Nie rób żadnych głupstw! Pamiętaj, co Bartosik powiedział! Piotr przemawiał do Agaty z niezwykłą stanowczością, surowością prawie. Nie przywykła do takiego tonu, spojrzała na niego ze zdziwieniem, gotowa do protestu. Ujrzała jednak w jego oczach poważne zatroskanie i uświadomiła sobie, że mówi do niej mądry i kochający ją człowiek. — Dobrze, Piotr! Żadnych głupstw! — przytuliła się do niego w geście pokory. — I ty nic nierozważnego nie zrobisz, prawda? Albo nic, albo razem – dobrze? Przyrzekasz? Piotr rozchmurzył się, uśmiechnął nawet. Jak zawsze, dziewczyna, ulegając mu, i tak w końcu postawiła na swoim: zapewniła sobie zarówno udział w ich ewentualnych poczynaniach detektywistycznych, jak i możliwość czuwania nad nim, nad Piotrem. — Piotr! Powiedziałeś, że ci przestępcy nie czyhają na nas, tylko są w konflikcie z władzą. Czy to nie to samo? — Widzisz, ja mam na to swój punkt widzenia. Nie chciałbym ci go narzucać. Dałaś mi niedawno do zrozumienia, wczoraj w lesie, że mam pewien wpływ na ciebie, mówiłaś nawet o wychowaniu. Nie chciałbym tego wpływu nadużyć, w każdym razie w sprawach niejednoznacznych, światopoglądowych – że tak powiem. — Pamiętam, co powiedziałam, miły mój! I niczego nie odwołuję. Jesteś dla mnie ogromnym autorytetem. Ale ja mam takie, wiesz... sitka, filtry na wejściu. I nawet od ciebie nie przyjmuję wszystkiego bezkrytycznie. Mów śmiało! — Jestem krytyczny i podejrzliwy wobec wszelkiej władzy! W zasadzie społeczeństwo organizuje się w państwo, czyli powołuje władzę, we własnym, wspólnym interesie... — ...Ale władza prędko o tym zapomina i zaczyna troszczyć się przede wszystkim o siebie! To masz na myśli? — Dokładnie to! Ludzie, zwykli obywatele, chcieliby, aby organa państwowe chroniły ich przede wszystkim przed kryminalistami: złodziejami kieszonkowymi, rabusiami na drogach, gwałcicielami i tak dalej. Władza to robi, owszem, ale tak jakoś półgębkiem. Ci, którzy ją naprawdę interesują, to przeciwnicy polityczni oraz ci, którzy uszczuplają wpływy do kasy, do skarbu państwa. — Na przykład przemytnicy! — Właśnie! Weźmy za przykład kogoś, kto przez granicę szmugluje tuzin butelek wina! Swojego własnego, legalnie, za własne pieniądze kupionego wina! Co państwu i władzy do tego, po której stronie granicy on to wino wypije?! — Przykład bardzo sugestywny! Ale państwo twierdzi, że działa tu w interesie zbiorowym, chroni rodzimych producentów przed konkurencją, ratuje miejsca pracy... — Nie przeczę, że tak po części jest. Ale chroni przede wszystkim siebie od utraty kolosalnych podatków nakładanych na alkohol. A grupkę producentów i handlarzy chroni kosztem rzeszy konsumentów. Osłania ich, tę grupkę, przed konkurencją i pozbawia motywacji do podwyższania jakości, wydajności, do obniżania cen i tak dalej! — Pogląd, który tu przedstawiasz, to jest – o ile wiem – tak zwany liberalizm. Czy można go rozszerzyć na narkotyki, broń, materiały rozczepialne ? — Ja go nawet nie chcę bronić w stosunku do papierosów i wina! Chodzi mi tylko o kolosalną dysproporcję między rzeczywistą wolą ludu, że się tak górnolotnie wyrażę, a tym co władza robi rzeczywiście – dla siebie! — Czy podobnych poglądów nie głoszą anarchiści? Przeciwnicy wszelkiego porządku społecznego? — A czy rewolucjonistów francuskich albo amerykańskich bojowników o zniesienie niewolnictwa nie piętnowano jako anarchistów, używając może innego słowa tylko? — My tu gadu?gadu, a popatrz, co tam się dzieje na niebie! — przerwała Agata socjologiczne rozważania. Było późne popołudnie. Wielkie jezioro ściemniało. Listowie drzew poszarzało. Tuż nad ziemią powietrze jeszcze stało nieruchomo. Ale czubki drzew już od czasu do czasu uginały się pod krótkimi podmuchami, a na niebie kłębiły się czarne i białe, wysoko wypiętrzone chmurzyska. — To wygląda groźnie. Będzie burza! Co robimy? — Powbijam mocniej śledzie. Pozbieraj to, co nie powinno zamoknąć. Schowamy do bagażnika! — Przygotuję płaszcze deszczowe, gumowce i zrobię porządek w samochodzie. Może będziemy musieli tam się schować, gdyby namiot nie wytrzymał. Ale mam nadzieję, że tak źle nie będzie! Także inni mieszkańcy biwaku krzątali się wokół namiotów. Stukali młotkami w śledzie, napinali linki. Chowali w pośpiechu rzeczy w plastikowych workach, w bagażnikach samochodów. Agata pochowała naprędce do podróżnych toreb prowiant, część ubrań, aparat fotograficzny, papiery... — Schować radio? — spytała; Piotr zastanowił się. — Nie. Zostaw w namiocie. Może posłuchamy prognozy pogody. Z pakunkami w rękach poszli w stronę biwakowego parkingu. Po drodze mijali kilka drewnianych domków kempingowych. W jednym z nich mieszkał pan Zbigniew Moczarek. Przez uchylone okno doleciał ich urywek rozmowy. — To przez te głupie amory. Gdyby nie to, nie grzebaliby tak głęboko w całej sprawie! — I co? Powiedział?... Na tym rozmowa się urwała. Ktoś podszedł do okna i zamknął je. Dopiero po chwili dotarło do nich możliwe znaczenie usłyszanych słów. Zatrzymali się równocześnie jak wryci. — Piotr! Piotr! Słyszałeś? — Słyszałem! Chodź dalej! Nie możemy im dać ani cienia powodu do przypuszczeń, że coś wiemy albo podejrzewamy! Nie ma żartów! Agata na wszelki wypadek demonstracyjnie wysypała rzekomy kamyk z gumowego buta i podeszli do swego fiata. Bez pośpiechu układali w bagażniku przyniesione torby i rzeczy pozbierane w kabinie samochodu. — Co możemy teraz zrobić? — zastanawiał się na głos Piotr. — Rozpoznałaś głosy? — Nie. Może to obcy? — Prawdopodobnie. I prawdopodobnie przyjechali samochodem. Jest tu ze dwadzieścia aut, nie sposób zorientować się, które nie należą do biwaku. — Spiszmy wszystkie. Kapitan potrafi już zidentyfikować właścicieli! — Świetna myśl! — Piotr z dumą i z uznaniem spojrzał na swoją dziewczynę. — Połóż w bagażniku kartkę i pisak. Pokręcimy się trochę i zniesiemy te numery. Tak też zrobili. Kilka innych osób kręciło się również przy swoich wozach. Piotr i Agata byli spokojni, że nikt nie zwrócił uwagi na ich dziwne zachowanie. Był to jednak złudny spokój. — Dzień dobry! Podoba się państwu mój wozik? — usłyszeli nagle głos za plecami, kiedy zatrzymali się przy hondzie-civic pana Zbigniewa, usiłując zapamiętać jej numer rejestracyjny. — Oo! Tak! Oczywiście! — zaskoczony znienacka, Piotr zająknął się. — Sylwetka nie jest... nie narzuca się pięknymi liniami, ale w środku pewnie tkwi mnóstwo techniki! — Piotr odzyskiwał równowagę. — Jaką moc ma silnik? — Wystarczającą – jak odpowiedziałby panu właściciel Rolls-Royce’a. A konkretnie – 125 koni. Gdyby były u nas autostrady, można by wyciągnąć łatwo 160, 180 kilometrów na godzinę. — Burza idzie. Znosimy trochę rzeczy do samochodu. Pan też o tym pomyślał? — wtrąciła się Agata chcąc przyjść Piotrowi z pomocą, a równocześnie zasugerować rozmówcy, że nie wiedzą, iż mieszka on w solidnym domku kempingowym. — Niee... — pan Zbigniew spojrzał uważnie w twarz dziewczyny. — Ja tylko po zapasy z bagażnika. Mam gości, rozumiecie państwo... Uśmiechnął się znacząco. Otworzył bagażnik i wyjął z niego kilka butelek z kolorowymi etykietami. — Miłej zabawy! Musimy wracać do roboty! — Piotr zakończył kłopotliwe spotkanie. — Jak myślisz? Czy on podejrzewa, że my jego podejrzewamy? — zastanawiał się na głos Piotr. — Myślę, że zauważyli nas przez okno, a on wyszedł, żeby wziąć nas na spytki, zorientować się, czy ich podsłuchaliśmy. — To było przecież tylko kilka słów, wprawdzie bardzo podejrzanych, ale niejednoznacznych. — To wiemy my. Oni nie wiedzą, czy i co słyszeliśmy. — Rozumujesz precyzyjnie jak komputer! — powiedział Piotr z uznaniem. — Czy udało nam się uśpić jego obawy? — Jeśli ja jestem komputerem, to ty jesteś tym, który go programuje! Przyznaj, że masz sam gotowe odpowiedzi na pytania, które mi stawiasz. Czy to elegancko? — Agutko, nie gniewaj się! Masz, jak zawsze, dużo racji. Ale tu chodzi o niezmiernie ważną i niebezpieczną sprawę. Chcę porównać nasze wrażenia, to prawda. Ale przede wszystkim liczę na twoją wielką intuicję i psychologiczne zdolności! — Już dobrze! Domyśliłam się, o co ci chodzi. I chciałam ci tylko pokazać, że się domyśliłam. Niestety, nie wydaje mi się, abyśmy go całkowicie uspokoili! — I ja tego się obawiam. On jest nieprzeciętnie inteligentny! — I zauważył, zdaje się, że chcę go zmylić. Popatrzył na mnie bardzo czujnie, kiedy się odezwałam. Moja wina! — Aga! Nie ma mowy o winie! Pomogłaś mi w tej niezręcznej rozmowie! — A on spostrzegł nasze zaskoczenie i zakłopotanie. Pewnie nawet nas prowokował! Musimy uważać! Agata dopisała ostatnie numery samochodów i schowała kartkę do kieszeni. Obeszli samochód, sprawdzając czy są pozamykane szyby i domknięte drzwi. Robiło się coraz ciemniej. Niebo było czarne od chmur. Ludzie chowali się po namiotach. Niektórzy od razu zdecydowali się na przetrwanie burzy w samochodach. Młodzi wrócili do namiotu i usiedli na materacu. Piotr włączył tranzystor, aby bodaj muzyką rozproszyć ciężki nastrój. — Piotr! Czy to dobrze włączać radio w czasie burzy? Nie ściągnie na nas jakiegoś piorunu? — zapytała bezradnie, z tym szczególnym kobiecym lękiem przed żywiołem grzmotów i błyskawic.. Przytuliła się do jego boku. Piotr okrył dziewczynę kocem i otoczył ramieniem. Zorientował się, że dobrze byłoby odwrócić jej uwagę od podwójnego zagrożenia – ze strony niebios i ludzi. — Czy moja pani magister fizyki naprawdę myśli, że włączone radio przyciąga błyskawice? — spytał zaczepnie. — Pani magister na razie zdała na drugi rok i nie studiowała jeszcze teorii pola elektromagnetycznego, tylko o wahadłach i równiach pochyłych! O tym radiu i piorunach słyszałam w domu chyba, tak się mówiło. Czy pan o mało co magister elektryk wie lepiej? — Agata od razu dała się wciągnąć w grę. — O burzach wiemy zadziwiająco niewiele, jak na takie potężne i częste zjawisko. Może dlatego właśnie, że takie potężne i że są kłopoty z eksperymentowaniem w skali laboratoryjnej. A co do radia... Te obawy miały kiedyś zupełnie racjonalne przesłanki. — Kiedy? W czasach, kiedy radia były inne? — Tak! Radiostacje były słabe. Radioodbiorniki mało czułe. Rozwieszano długie anteny wysoko na dachach albo między budynkami i takie anteny rzeczywiście były bardzo narażone na uderzenie błyskawicy. Zakładano nawet specjalne przełączniki, które na czas burzy uziemiały antenę. Wtedy też rozpowszechniła się popularna zasada, aby nie włączać radia, a najostrożniejsi zalecali nawet w ogóle odłączać je od anteny i od sieci. W gruncie rzeczy chodziło o to, aby nie być blisko anteny, a także o zabezpieczenie drogiego radia przed zniszczeniem. — Czyli, że coś w tym wszystkim jednak jest i lepiej o dziesięć środków ostrożności za dużo niż o jeden za mało! Wyłącz to trzeszczące pudło i wyrzuć do przedsionka! — powiedziała z żartobliwym triumfem Agata. — Już się robi! Piotr wyłączył radio i wystawił je, za drzwi namiotowej sypialni. Dokuczliwe trzaski od dalekich wyładowań atmosferycznych i tak uniemożliwiały spokojny odbiór. — Nieraz już dopatrzyliśmy się głębszego sensu w utartych powiedzeniach i poglądach. Czasem jest to jeszcze sens żywy i aktualny, a czasem już tylko tradycyjny przekaz, rodzaj legendy albo przesądu — podjęła temat Agata. — Czy wysyłano cię na przykład z domu do piekarza po świeży chleb? — Oczywiście! I nawet bardzo to lubiłem! — A nie przykazywała ci matka na drogę: “Nie wyjadaj ciepłego chleba, bo dostaniesz skrętu kiszek!?” — Tak! Zdarzało się! Do dziś powstrzymuję się od tego, chociaż już niezbyt wierzę w ten skręt kiszek od ciepłego chleba akurat. — No widzisz! Na tym przykładzie można by chyba doktorat zrobić! Z socjologii, nie z medycyny! — Co masz na myśli? — Zacznijmy od początku! Przypuśćmy, że rzeczywiste zagrożenie skrętem kiszek jest znikome. Dlaczego więc matki powtarzały ten zakaz swoim pociechom? — Przede wszystkim nie wiedziały, jak to jest naprawdę i na wszelki wypadek starały się ustrzec dzieci przed ewentualnym niebezpieczeństwem, o którym wcześniej słyszały od swoich mam. — Jako praktycznie myśląca kobieta dołożę następny powód. Jest nim po prostu chleb! Chodziło o to, aby znalazł się w domu w całości, dla wszystkich! — Wobec tego po co to straszenie skrętem kiszek zamiast prostego zakazu: “Nie nadgryzaj chleba, bo dostaniesz lanie!”? — Pedagogika plus psychologia! Chodzi o motywację logiczną, zamiast ślepego posłuszeństwa i straszenia karą. A jeżeli już kara, to nie z ręki dobrych rodziców tylko jakichś sił zewnętrznych jak choroba albo... piekło za grzechy. — Tyle zachodu! Nie prościej, aby matka sama kupiła ten chleb? — ...I zwykle to robi, obok tuzina innych zakupów. Ale czasem nie ma już sił do dźwigania dodatkowych dwóch kilogramów albo po prostu zapomni. Może oczywiście wybrać się po chleb osobno. Jednak dla kobiety to nie jest takie proste, jak dla mężczyzny albo dla dziecka. — Jak to? Nie rozumiem? — Widzę, że wciąż jeszcze nie znasz tajników kobiecej duszy. Będę musiała intensywniej nad tobą popracować! Kobieta nie może ot tak, zwyczajnie, chwycić siatkę na zakupy, portmonetkę i wyskoczyć na chwilę do piekarni. Kobieta musi się ubrać! — Mężczyzna też nago nie wybiegnie... — Święta męska naiwności! Kobieta musi się ubrać jak na bal sylwestrowy. Nie w te same rzeczy oczywiście, ale z równą starannością. Nawet pozorne zaniedbanie jest przemyślane i służy określonemu celowi: podkreśleniu swojej pracowitości. Zakupy to jest ważne wydarzenie towarzyskie. Kobieta będzie poddana badawczym oględzinom sąsiadek i sama też będzie je wnikliwie oglądać. Z drobnych szczegółów będą wysnuwane daleko idące wnioski co do cech charakteru, stanu majątkowego oraz zgodności pożycia małżeńskiego. Szanująca się kobieta musi od czasu do czasu wydelegować do łatwiejszych zakupów swego mężczyznę i dzieci, aby sąsiadki wiedziały, że to ona w domu rządzi, sprawuje władzę, kontroluje swoją rodzinę. — To niesłychane, co ty opowiadasz! — Przesadzam oczywiście, abyś lepiej zrozumiał, co kobieta ma na myśli, nawet kiedy nie myśli, bo wszystko to odbywa się w znacznej mierze poza jej świadomością. Jest w tym przykładowym wysyłaniu po chleb ważny i pozytywny aspekt wychowawczy. Dziecko ma znaleźć się między ludźmi, ma nauczyć obchodzić się z pieniędzmi, ma poczuć się członkiem rodzinnej wspólnoty, współodpowiedzialnym za jej wyżywienie, za chleb, który sam w sobie jest symbolem i był długo przedmiotem kultu. Pracowało się na chleb. Dzieliło ostatnim kęsem chleba. Chleba nie wolno było wyrzucać... — Pamiętam, że u babci należało ucałować kromkę chleba, jeśli wypadła komuś z rąk na ziemię... — No widzisz!... — Naprowadziłaś mnie na jeszcze jeden przykład. Znasz takie powiedzenie do dzieci: “Nie baw się zapałkami, bo się w nocy posiusiasz do łóżka!?” — Niee... Nie słyszałam. — Bo jako dziewczyna pewnie się nimi nie bawiłaś. Stosując twoje rozumowanie, można by dopatrzyć się w tym przesądzie wielu podtekstów i mądrości. Nawet takiej myśli, że dla dziecka groźba pożaru, którego nie widziało nigdy, jest abstrakcyjna, mniej straszna i przekonująca od zawstydzenia zmoczeniem pościeli. — Takie różnorodne niemiłe konsekwencje, jak nasiusianie do łóżka czy skręt kiszek, młody człowiek zapamiętuje sobie na całe życie i do towarzyszących im zakazów stosuje się nawet wtedy, kiedy już nie wierzy w opłakane skutki ich naruszenia... — ... Jak w to, że włączony tranzystor ściąga pioruny! — Piotr! Dziękuję ci! — Aga pocałowała Piotra w policzek. — Zagadałeś mnie i ja sama zagadałam swój strach! Jesteś dla mnie, jak mądry sternik... — urwała nagle. — Mewa!... Mewa! — zakrzyknęli obydwoje prawie równocześnie. Zapomnieli zupełnie o łodzi. Przycumowana słabo, mogła się zerwać albo, miotana wiatrem, ulec poważnym uszkodzeniom uderzając o pomost i inne łodzie. Zerwali się, wskoczyli w welingtony – gumowe buty z cholewami, obuwie idealne na biwaku ? chwycili po drodze okrycia od deszczu, latarki i pobiegli w stronę brzegu. Lada moment mogła zerwać się ulewa i wichura, którą już zwiastowały coraz silniejsze podmuchy. — Proszek! Co ty tu robisz! Uciekaj do domu! — zawołała Agata na widok psiny zniewolonej wodniackim nałogiem. Piesek powitał ich zwyczajowym obskakiwaniem, nie napraszał się jednak do łodzi i wkrótce pobiegł w stronę namiotów. Oglądał się za nimi, jakby namawiając, aby też poszukali odpowiedniego schronienia. Agata i Piotr wyciągnęli łódkę z wody i położyli na miękkiej trawie. Zrezygnowali ze zdemontowania masztu i położenia łodzi dnem do góry. — Czysta deszczówka dobrze jej zrobi! — pocieszał Piotr. — Dawno nie była myta od środka. A żagle wyschną jutro do słońca. Na pewno będzie fantastyczna pogoda, jak to po burzy! Ułożyli większy żagiel grot na bomie i obwiązali szotem. Foka przywiązali do sztagu, aby nie podarł się łopocząc. Aga wetknęła wiosła głęboko pod pokład dziobowy, między kapoki. Piotr brał się właśnie do wyciągania miecza, aby położyć go na trawie w bezpiecznej odległości od gumowej powłoki składanej łodzi, kiedy Agata chwyciła go kurczowo za łokieć i, nic nie mówiąc, pokazała ręką w stronę namiotu. Na żółtej tkaninie, tańczyły kręgi światła. W ich namiocie musiało być kilku ludzi z latarkami. Przez moment widać było pochylony cień jednego z nich, z jakimś długim przedmiotem w ręce. — Piotr! Piotr! Musimy uciekać. Masz kluczyki od samochodu? — Wiszą w namiocie w zwykłym miejscu. Aga! Nie możemy wracać do biwaku! Ich nic nie powstrzyma! Musimy spróbować łódką! Do drugiego brzegu nie jest daleko, a w Jerzwałdzie jest posterunek policji. Agata nie dyskutowała. Zepchnęli łódź na wodę, dziobem w stronę jeziora, i włożyli wiosła w dulki. — Może dalej od brzegu postawimy żagle i wykorzystamy podmuchy! — powiedział Piotr. — Siadaj przy sterze i pomagaj wiosełkiem! Dziewczyna usiadła w kącie przy sterze, a Piotr pchnął łódź i wskoczył przez rufę. O mało nie zgubił przy tym w wodzie gumowców. Przeszedł na kolanach do ławeczki w środku łodzi i zaczął energicznie wiosłować. Szło mu bardzo kiepsko, bo przeszkadzał ciężki bom z żaglem, uwiązany szotem do podłogi. Przez ramię Agaty zobaczył, że ludzie z latarkami wyszli z namiotu. Rozbiegli się, a jedna z latarek zbliżyła się do brzegu i błysnęła w ich stronę. Piotr nie wiedział, czy obcy dostrzegł ich łódź na wodzie. Było jednak do przewidzenia, że prędzej czy później zbiry zauważą jej brak przy pomoście. Po kilku minutach przestał wiosłować. — Aga! Tak nie możemy płynąć. Coś musimy z tym bomem zrobić. Możemy postawić żagle. Ryzykujemy wtedy, że jakiś szkwał nas przewróci. Możemy bom zdjąć i wiosłować. Ryzyko wywrotki od przypadkowego podmuchu będzie mniejsze, ale możemy nie zdążyć przed wichurą, która z nami zrobi co zechce. Od tego, co postanowimy w tej chwili może zależeć bardzo dużo. Wszystko! — umilkł i patrzył na dziewczynę. W przeciągu sekund, jak w świetle błyskawicy, ogarnęła całość sytuacji i problemu. Zrozumiała, że jej mężczyzna nie boi się decyzji, nie przerzuca na nią odpowiedzialności. On nie chce, aby poczuła się przy nim czymś słabym, bezwolnym. Cokolwiek by wybrała, on to przyjmie i... w każdym wypadku zaciąży to na przyszłości. Chyba, że zginą oboje w odmętach jeziora. Jeżeli wyjdą cało, chłopiec pozostanie z gorzkim uczuciem, że jego dziewczyna widzi w nim słabeusza, którego w krytycznej chwili musiała wyręczyć w decyzji. Gdyby przeżyło jedno z nich, nigdy by sobie nie darowało, że jest winne śmierci drugiego. Agata przesunęła się do przodu i ujęła rękę Piotra. — Jedyny mój! Ja nie oddaję się w twoje ręce. Ty i ja to jedno. Ty wiesz, co dla nas jest najlepsze. Zrób to po prostu! — Trzymaj kurs na wiatr! Stawiam foka!— zakomenderował Piotr zdecydowanie. W chwilę później podniósł także grota na całą wysokość, bez refowania. Łódź chwiała się niepewnie w krótkich podmuchach, stopniowo jednak nabrała szybkości. Agata pozostała przy sterze, czujnie wpatrywała się w wimpel majaczący na topie masztu i natychmiast reagowała na każdą zmianę kierunku wiatru. Piotr przykląkł na jednym kolanie w środku łodzi, gotów w każdej chwili rzutem ciała na burtę równoważyć nagłe uderzenia nieobliczalnych podmuchów. Mimo zapadającej ciemności widzieli jeszcze zarys brzegu. Po jakimś czasie zaczęły ich prowadzić nikłe światełka wiejskich okien w Jerzwałdzie. Dobili do wiejskiej przystani. Wyciągnęli łódź na błotnisty brzeg, zwykle okupowany przez gęsi i kaczki. Opuścili żagle i udali się w kierunku budynku posterunku policji. Szansa, że ktoś będzie tam dyżurował o tej porze, była znikoma. Z ulgą jednak zobaczyli za zakrętem drogi jasno oświetlone okno w niewielkim budyneczku. Wtem z przeciwnej strony szybko zbliżył się jakiś samochód i gwałtownie zahamował przed posterunkiem. Poznali hondę Zbigniewa Moczarka i to on wysiadł z auta i szybko zniknął za drzwiami budynku. Młodzi zamarli w bezruchu. Nie mogli zrazu zorientować się i pojąć, o co tu chodzi! Musieli niestety przyjąć najbardziej logiczną, najgorszą możliwość: przestępcy byli w zmowie z posterunkowym! Jeśli tak, to niewątpliwie zaraz Moczarek i policjant pobiegną w stronę przystani, słusznie zakładając, że uciekinierzy będą tu właśnie szukali pomocy. Piotrowi zaświtał karkołomny pomysł. Podbiegł chyłkiem do samochodu. Drzwi nie były zamknięte, ale kluczyków w stacyjce niestety nie było. Wrócił do dziewczyny i rzucili się pędem w stronę łodzi. Nie miało sensu chowanie się we wsi, gdzie posterunkowy był z pewnością panem i władcą, jak szeryf. Z pomocą mieszkańców odnalazłby ich rychło na przykład jako rzekomych podpalaczy, przez ludzi na wsi szczególnie znienawidzonych. Pospiesznie odbili od brzegu i dopiero na wodzie zaczęli zastanawiać się, dokąd płynąć. Usiłowali przypomnieć sobie mapę i to, co zapamiętali z wcześniejszych rejsów po jeziorze. Wieś Jerzwałd i ich biwak były jedynymi zamieszkałymi miejscami nad Jeziorem Płaskim. — Wieje na razie głównie z północy. Popłyniemy fordewindem do przesmyku do Jezioraka, w południowym kącie jeziora — zdecydował Piotr. — Aj aj, kapitanie! — dzielnie próbowała żartować Aga. Jądro burzy wciąż jeszcze ich nie dosięgło. Zresztą od pospiesznego opuszczenia biwaku upłynęło najwyżej pół godziny. Coraz głośniejsze dudnienie grzmotów i coraz jaśniejsze rozbłyski na niebie nie pozwalały żywić złudzeń, że burza przejdzie bokiem. Ostatnie względnie spokojne minuty wykorzystali na zrefowanie grota, to znaczy na zmniejszenie powierzchni żagla poprzez owinięcie jego dolnej części wokół bomu. Redukowało to wprawdzie szybkość łodzi, ale zmniejszało także wydatnie niebezpieczeństwo wywrotki. — Trzymaj szota przy bloczku na dole i w razie czego wybieraj z całej siły! — przypomniał Piotr Agacie na wszelki wypadek. Płynęli fordewindem, inaczej pełnym wiatrem od strony rufy, wiejącym prosto w żagiel wypuszczony daleko za burtę. Łódź jak gdyby uciekała przed wiatrem i dlatego wydawało się, że jest on dużo słabszy. Spokój był jednak pozorny. Głośne bicie wody o dziób uświadamiało żeglarzom, z jaką szybkością mkną teraz. Byle zawirowanie, skręt podmuchu albo nieostrożny ruch sterem mógł spowodować nagłe przerzucenie żagla na przeciwległą burtę. Gdyby bom przy tym wyskoczył do góry nie przytrzymany linką, przy rosnącej wciąż sile wiatru doprowadziłoby to niechybnie do wywrotki. Aga wiedziała o tym i trzymała kurs z największym skupieniem. Nie miała jednak wpływu na kaprysy powiewów i stało się to, z czym musieli się liczyć. Wiatr nagle ucichł na oka mgnienie i dmuchnął potężnie w lewą burtę, tam gdzie był grot?żagiel. Agata przytrzymała ster wyrywający się jej z ręki, zamaszystym ruchem wybrała linkę szota i bom przeleciał płynnie na prawą stronę tuż nad pokładem, tak jak gdyby sternik wykonał zamierzony poprawny zwrot przez rufę. Uratowało to wprawdzie łódkę przed wywróceniem, ale Piotrowi przydarzyło się to, co w żeglarskich prześmiewkach zwykle przypisuje się nowicjuszom: nie zdążył się pochylić i bom zawadził o jego głowę. Zobaczył przysłowiowe gwiazdy i omal nie stracił przytomności. — Piotr! Przepraszam! — z trudem dławiąc śmiech zawołała przerażona dziewczyna, jak gdyby to była wina jej, jako sternika odpowiedzialnego za wszystko. — Nic mi nie jest! Ale pamiętaj! Nigdy nikomu ani słowa!— próbował zbagatelizować zdarzenie. Trwał jednak chwilę skulony z bólu, trzymając się za głowę. Zaczerpnął ręką wody i zmoczył skroń, aby ograniczyć rozmiary siniaka. Guz wyskoczył natychmiast i Piotr mógł się pocieszać tylko tym, że znaczną jego część zakrywały włosy. Przykra przygoda miała jednak ten pozytywny skutek, że – paradoksalnie – nieco zmniejszyła napięcie nerwowe. Wiatr jeszcze się wzmógł, ale teraz przynajmniej wiał równo. Poruszali się z dużą szybkością i wkrótce wpłynęli na Jeziorak, którego Jezioro Płaskie było odnogą. Akwen przypominał kształtem szeroką krętą rzekę z licznymi rozlewiskami, zatokami i kilkoma sporymi wyspami. Chcąc trzymać się bliżej prawego brzegu, na którym, tyle że już daleko za nimi, musiał być ich biwak, musieli często zmieniać kurs względem wiatru i przestawiać żagle. Niestety, brzeg widzieli tylko od czasu do czasu w świetle błyskawic i rychło stracili orientację. W pewnym momencie Piotr odniósł wrażenie, że tę samą kępę drzew już niedawno widział. — Aga! Agata! Wiesz co? My pływamy dookoła jakiejś wyspy! Na ciemność spowodowaną chmurami burzowymi nałożyły się już ciemności nocne. Zaczynało padać, dalsze błąkanie się po jeziorze nie miało sensu, a wyspa kusiła poczuciem bezpieczeństwa. Daremnie jednak wypatrywali odkrytego kawałka brzegu, gdzie mogliby dobić. Wszędzie światło błyskawic ukazywało zwartą ścianę trzcin i sitowia. Zdecydowali się na ryzykowny manewr. Wybrali miejsce, gdzie wiatr wiał prosto w stronę brzegu, rozpędzili łódkę na pełnym wietrze i wbili się rozpędem głęboko w przybrzeżne zarośla. Szczęściem nie natrafili na żadną twardą przeszkodę i łódź miękko wyhamowała w poduszce z wysokich trzcin. Opuścili żagle. Teraz jeszcze czekała ich nieprzyjemna przeprawa do brzegu i konieczność przetrwania nocy w niewiadomych warunkach. Aby uratować bodaj część ubioru przed przemoczeniem, zdjęli z siebie wszystko. Piotr musiał uciec się do energicznych słów i argumentów, a biedna dziewczyna sięgnąć do najgłębszych pokładów własnego rozsądku i odwagi, a by przemóc się i wejść nago do czarnej, chłodnej wody, w ciemnościach nocy, między oślizgłymi, butwiejącymi pędami trzcin. W samych tylko gumowych butach, które poświęcili, aby nie pokaleczyć stóp, z wysoko uniesionymi tobołkami, jak na przygodowych filmach z dżungli, zanurzyli się w wodzie, która sięgnęła im wyżej pasa. Agata czym prędzej schowała się za plecami chłopca, który parł w stronę brzegu, rozgarniając sitowie i pomagając sobie oszczędnymi błyśnięciami latarki. Aga wolną ręką sięgała na zmianę raz w stronę Piotra szukając oparcia, to znów pod wodę osłaniając odruchowo te części ciała, które nie były przyzwyczajone do bezpośredniego kontaktu z zimną, groźną wodą. Po wyjściu na brzeg, zgarnęli z siebie na wzajem wodę rękami na ile się dało. Drżąc z zimna, ubrali się we względnie suchą bieliznę i dresy. Czym prędzej okryli się cienkimi płaszczami, po których spływał gęstniejący deszcz, coraz bardziej dokuczliwy. Liczyli się z tym, że w końcu przemokną, chodziło jednak o to, aby nastąpiło to jak najpóźniej, z jak najmniejszą utratą ciepła w ciągu nocy. Ledwie widoczna, rzadko używana ścieżka wiła się wzdłuż brzegu, prawdopodobnie dookoła całej wyspy. W miejscu, w którym zdawała się zbiegać z inną, skręcili w głąb rzadkiego lasu. Wyspa widziana z wody nęciła ich przytulnym bezpieczeństwem, z bliska nie okazywała jednak na razie gościnności. Nie widzieli innego wyjścia, jak wędrować wzdłuż bardziej domniemanych niż rzeczywistych ścieżek, z nadzieją na jakieś schronienie, a przynajmniej po to, aby pozostać w ruchu i nie ulec przejmującemu mokremu zimnu. Bijące wciąż pioruny i jaskrawe błyskawice nie poprawiały bynajmniej nastroju. Wychylili się na skraj małej polanki. Zastanawiali się, czy jednak nie przycupnąć pod krzakiem leszczyny, kiedy coś zasyczało w koronie dużego drzewa na przeciwległym końcu polany. Oślepiający błysk oświetlił konary. Rozległ się potworny huk i trzask, jakby ktoś strzelił z ogromnego bata. Młodzi zamarli z przerażenia. Przez długą chwilę ich oślepione oczy nie widziały nic. Agata poszukała rękami Piotra i kurczowo uchwyciła się jego ramienia. Dotarła do nich słaba woń ozonu. — Piotr! — odezwała się po chwili cicho Agata. — Nie bój się! Nie uderzy drugi raz w to samo miejsce! Aby uspokoić dziewczynę, Piotr powtórzył rozpowszechnione mniemanie, równie fałszywe jak to, że armatni pocisk nie trafi drugi raz w ten sam lej. — Piotr, kochany jesteś. Chcesz mnie podnieść na duchu bajeczką. Piotr, ja przed chwilą coś zobaczyłam. — Strach ma wielkie oczy. Co widziałaś? Opowiedz własnymi słowami! — próbował żartować. — Uwierzysz mi, jeśli powiem, że widziałam... szopkę? Taką betlejemską stajenkę! — ...I teraz myślisz, że to znak, iż zaraz pójdziesz do nieba? Zapewniam cię, że by cię tam teraz nie wpuścili i pewnie domyślasz się dlaczego! — Dobrze! Żartuj sobie. Wiem, że przez ciebie pójdę do piekła. Byle z tobą, mój miły! Ale chodź, pójdziemy na razie w tamtą stronę. Przecież to wszystko jedno, dokąd idziemy, prawda? — Co racja, to racja! Gdzie to było? — Tam, za tym drzewem, w które... Przeszli obok starego buka. Z jasnej bruzdy wydartej wzdłuż pnia unosiły się jeszcze mgliste obłoczki. — Czy to dym? Nie! To nieprawdopodobne. To musi być para wodna — Agata próbowała sama odpowiedzieć na swoje pytanie. — Może to jest tak, że ten piorun tak bardzo nagrzewa wodę w pniu, że ona w jednej chwili zamienia się w parę i eksploduje, odłupując korę i drzazgi drewna? — To wyjaśnienie wydaje mi się znakomite! Sama na to... Przepraszam! — Sama, sama! Masz szczęście, że się powstrzymałeś i przeprosiłeś. Już miałam ci dać w kostkę!... A teraz patrz i przepraszaj jeszcze raz! Kajaj się! — zawołała dziewczyna radośnie. W świetle jej latarki ukazała się nie tyle malownicza szopka czy stajenka, co zwyczajna stara szopa! Odszukali wejście z krzywymi drzwiami. W ścianach było sporo dziur, ale dach szczęśliwym zbiegiem okoliczności był w niezłym stanie i wewnątrz było zupełnie sucho, a nawet przytulnie dzięki ciepłu nagromadzonemu w ciągu ostatnich upalnych dni. Na podłodze z próchniejących desek walały się kupki siana i słomy. Młodzi poczuli się chwilowo bezpieczni tak od swoich prześladowców, jak i potęgującej się z każdą chwilą nawałnicy. Było oczywiste, że spędzą tu noc. Pomagając sobie błyskami latarek, spenetrowali szybko niewielkie wnętrze szopy. Nie znaleźli nic, co mogłoby im być przydatne. Przemarznięci, pomyśleli o ognisku, ale nie mieli zapałek. Pocieszyli się tym, że i tak byłoby niebezpieczne rozniecanie ognia w suchej szopie, a niemożliwe na zewnątrz, w deszczu. Postanowili jednak na przyszłość nosić przy sobie zapalniczki gazowe zawsze, jak chusteczki do nosa. Ortaliony nie wytrzymały rzęsistego deszczu, ale ochroniły ich przynajmniej o tyle, że nawilgły tylko dresy, które zaraz z siebie zdjęli, pozostając w jako tako suchej bieliźnie. Usłali posłanie z siana i słomy. Rozwiesili wilgotne ubiory, aby choć trochę przeschły. Stulili się ciasno i odwracali od czasu do czasu ostrożnie, tak aby wzajemnie ogrzać sobie plecy. Stopniowo powracało uczucie ciepła. Aga miała na sobie gładką koszulkę z jedwabnego milanezu i takież majteczki. Coraz trudniej było znaleźć w sklepach taką bieliznę. Piotr nie cierpiał na niej efektownych fatałaszków ze sztucznych włókien i nie przepadał też za bawełną. Tłumaczenie dziewczyny, że i tak zdejmuje z niej wszystko, kiedy przyjdzie co do czego, nie trafiało mu do przekonania. Aga przeglądała więc uważnie, z igłą w ręku, swoje nienajnowsze już halki i majtki i likwidowała w zarodku pojawiające się usterki. Agata korzystała właśnie ze swojej kolejności i leżała wtulona plecami w ciepłe objęcia Piotra, kiedy poczuła, że ręka, spoczywająca dotąd grzecznie na jej talii, ożywa. Powędrowała zwolna w górę aż do piersi i poczęła gładzić je przez delikatną dzianinę koszuli. Wkrótce przesunęła się w dół, w okolice brzucha, ale zaraz odbyła drogę powrotną w górę. Tym razem już pod koszulką. Dotarła znów do piersi i poczęła je ściskać i głaskać – to jedną, to drugą, na zmianę, jakby nie mogła zdecydować się, przy której pozostać. Najwidoczniej Piotr zapamiętał sobie jej wyrażone kiedyś życzenie, aby obie sprawiedliwie obdzielał swoimi względami. Aga ujęła niesforną dłoń i bardzo powoli zsunęła ją na powrót do pasa. Piotrowi zrobiło się przykro, bo nie pamiętał, aby kiedykolwiek jego inicjatywa spotkała się z odmową. Byli zawsze głodni siebie i jeśli kładli się razem, to po to, aby się kochać. A jeśli zdarzało się, jak tym razem, że znaleźli się blisko siebie z innego powodu, to i tak niezmiennie kończyło się to miłosnymi pieszczotami i tylko bukiety tych pieszczot były wciąż inne, jak różne mogą być wiązanki z podobnych kwiatów. Bywało, że nastrój Agaty nie usposabiał jej chwilowo do zbliżeń miłosnych. Potrafiła mu to jednak zawsze w porę taktownie zasygnalizować. Oczywiście, z miesięczną regularnością występowały okresy, w których Agata nie zachęcała Piotra do zbliżeń. Wtedy bezzwłocznie i jednoznacznie dawała mu znać o swojej niedyspozycji po to, aby był spokojny i wiedział, że nie zdarzyło się nic, czego by sobie nie życzyli, i  także po to, aby na kilka dni przestawił, przestroił swój stosunek do niej. Nie byliby sobą, gdyby i w tym okresie ochronnym nie eksperymentowali. Jednak Piotr szybko spostrzegł, że dla kobiety fanatycznie rozmiłowanej w czystości swego ciała były to bardzo ciężkie próby. Agata traktowała jego pieszczoty jako dowód, że jest mu zawsze bliska i apetyczna, ale z cichą wdzięcznością przyjęła to, że ich z czasem zaniechał. Wynagradzała mu to wymyślnymi pieszczotami rąk i ust, kiedy w jego oczach dostrzegała tęskną mgiełkę pragnienia i pożądania. Serce zabiło mu mocniej, kiedy Piotr spostrzegł, że ręka jego nie zatrzymuje się i kobieta prowadzi ją dalej w dół, pod majteczkami, hen, aż do słodkiej przystani między gościnnie rozchylonymi udami. Począł ją pieścić, zrazu delikatnie, ale z każdą chwilą gwałtowniej. Brał łapczywie w usta jej piersi, które mu podawała jedną ręką podczas, gdy drugą poszukała jego ciała i ugniatała je pulsującymi ruchami dłoni. Rozrzuciła szeroko uda i wkrótce poczuł, jak jego dłoń staje się śliska i wilgotna. Kobieta wiła się w jego ramionach. Ogarnęła ich gwałtowna fala dzikiego pożądania. — Piotr! Chodź! Wejdź, wejdź! — wołała Agata. — Kochaj mnie mocno, najmocniej jak możesz!... O tak... tak!... Bij, bij! Jeszcze, mój słodki! Jeszcze! I Piotr uderzał w dziewczynę całą mocą ciała! Do samego jej dna. Odpowiadała mu, wychodziła na przeciw, energicznymi rzutami bioder. Być może ogromne napięcie nerwowe, które mieli za sobą, szukało teraz ujścia w szale namiętności. Kochali się długo, zapamiętale, do bólu niemal... Żywiołowe, nie hamowane krzyki dziewczyny pławiącej się w apogeach rozkoszy mieszały się z poszumem ulewy i grzmotami piorunów letniej burzy. ... Zbudzili się, kiedy słońce już ze sporej wysokości przebijało się promieniami przez korony drzew i długimi świetlistymi smugami przez szpary i otwory po sękach zaglądało do szopy. Pierwszym doznaniem młodych był głód. Tym razem był to zwykły, fizyczny głód. Nie jedli nic od skromnego obiadu, przyrządzonego naprędce i zjedzonego bez apetytu. Ale i teraz głód ustąpił na dalszy plan, kiedy przypomnieli sobie, gdzie są i dlaczego tu się znaleźli. Byli na wyspie. Było więc obojętne, w którą stronę pójdą. Idąc prosto, w każdym wypadku musieli dojść do brzegu, a później ścieżka okrążająca wyspę musiała zaprowadzić ich do miejsca, gdzie pozostawili łódź. Wybrali kierunek na północ, bo dobili do brzegu gnani wiatrem wiejącym najprawdopodobniej właśnie od północy. Towarzyszył im świergot drobnego ptactwa, poświstywanie kosów. Z poszycia poderwało się stadko szpaków, od których nieoczekiwanie czasem dochodziło kwakanie podsłuchane i zapożyczone u kaczek. Skubiąc po drodze jagody i poziomki, po kilku minutach dotarli nad wodę i szli dalej brzegiem, wpatrując się uważnie w szuwary. Wkrótce zobaczyli wystający maszt Mewy. Martwo wisząca, wyblakła, czerwona niegdyś, wstążka wimpla uświadomiła im, że panuje całkowita flauta i na żagle nie mogą liczyć. Piotr rozebrał się do naga, aby nie zmoczyć nawet spodenek i wszedł do wody. Udało mu się zepchnąć łódź na pełną wodę i podprowadzić ją w innym miejscu do samego brzegu. Widok chłopca pluskającego się w wodzie sprawił, że Aga nie mogła oprzeć się pokusie odświeżenia się. Rozglądnęła się, zrzuciła z siebie dres i bieliznę, upięła wysoko włosy. Kąpiel nago dostarczała niecodziennych wrażeń – teraz oczywiście bez porównania przyjemniejszych niż przymusowa przeprawa w nocy przez mokre zarośla. Chłodna woda opłukiwała i łaskotała miejsca ciała nieprzywykłe do tego, zwykle osłonięte kostiumem kąpielowym. Aga odpłynęła od brzegu, zaczerpnęła do ust wody i palcem próbowała zastąpić szczoteczkę do zębów. Dopełniwszy w podobny sposób zastępczej toalety pozostałych spragnionych czystości regionów ciała wynurzyła się do połowy z wody obok Piotra, aby mu pomóc w klarowaniu łodzi. Chłopak spojrzał na prześliczne piersi nagiego dziewczęcia... Aga zauważyła, jak zamgliły się jego oczy. Znów obejrzała się wokół. Było pusto. Podeszła do chłopca i zarzuciła mu ramiona na szyję. — Mój chłopiec mnie chce! Widzę to. Czuję. — szeptała mu do ucha, prowokująco ocierając się o niego. — Chodź, mój słodki. Weź mnie sobie, weź! Nie dotrzymam ci kroku, ale chodź! Weź mnie tak, jak lubisz! Opuściła jedną rękę pod wodę wzdłuż jego ciała... Kiedy po chwili poczuła, że jej ręka wypełniła się, obróciła się łagodnie w objęciach mężczyzny i pochyliła opierając się rękami o burtę. Rozstawiła uda szeroko, aby ułatwić mu wejście między ściągnięte chłodem fałdy, nie namaszczone teraz wydzieliną, którą w innych okolicznościach reaguje ciało pobudzone pożądaniem... Zdarzało im się już nieraz kochać się w wodzie, pod prysznicem, rzadziej w jeziorze. Piotr delektował się dziwnym smakiem tej miłości, zetknięciem z wnętrzem kobiety – mniej miękkim a bardziej szorstkim, na ten niecodzienny sposób jeszcze bardziej podniecającym... Dziewczyna poczuła w sobie ciepłą śliskość, a Piotr znieruchomiał na chwilę. Delikatnie zsunęła się z niego, obróciła twarzą w jego stronę i otoczyła ramionami. — Mój, słodki mój! — Powiedz, że dobrze ci było we mnie, powiedz... — szeptała ulegając przez chwilę własnemu podnieceniu. — Wspaniale, Aginko... tak jakoś dziwnie i inaczej, ale cudownie! Ale ty... — Psst! Zgłoszę się do ciebie po swoje! To jest tylko pożyczka, bardzo krótkoterminowa! — żartowała, aby zapanować łatwiej nad sobą. — Nie lubię długów! Pamiętaj! O tego rodzaju rozliczeniach, inaczej niż żartem, oczywiście między młodymi kochankami nigdy nie było mowy. Piotr uszczęśliwiał dziewczynę na różne sposoby bez porównania częściej niż ona mogła zrobić to dla niego – z prostej przyczyny bardziej ograniczonych fizjologicznych możliwości mężczyzny. — Spłacisz mi z lichwiarskimi procentami! A teraz do roboty, bo zimno! — zakończyła Aga uwalniając się z jego objęć, w których zwykle po chwilach spełnienia zatrzymywał ją, aby spokojnie wybrzmiało jej uniesienie. Na srebrzystej gumowanej powłoce kadłuba pojawiło się kilka świeżych zadrapań, ale poza tym Mewa była w porządku. Łódź była do połowy wypełniona wodą od bryzgów fal i ulewy. Część udało się wylać przechylając kadłub, ale wybranie reszty małym czerpakiem zajęło im sporo czasu. Nie było nadziei na wiatr, uporządkowali więc opuszczone żagle i założyli wiosła. Mocno już przygrzewające słońce osuszyło ich i ogrzało. Piotr z uwielbieniem podziwiał przepiękne kształty swojej dziewczyny. Agata, wciąż jeszcze naga, stała w płytkiej wodzie, tyłem do niego, głęboko pochylona; penetrowała schowek pod pokładem dziobowym w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Łagodnie, miękko zaokrąglone łuki podkowy niezbyt szerokich, prawie chłopięcych bioder, proste, krągłe jak smukłe wrzeciona, długie nogi, przedłużone jeszcze ich lustrzanym odbiciem w spokojnej wodzie, bułeczki pośladków, tylko nieznacznie jaśniejszych od reszty ciała, opalanych pracowicie i ukradkiem, w ustronnych miejscach... Chłopiec był dumny z niezwykłej, nietuzinkowej urody swojej dziewczyny. Nie gniewał go podziw, jaki dostrzegał w oczach innych mężczyzn. Jednak w kwestii letniej nagości okazał się małostkowym zazdrośnikiem. Jakkolwiek sam bez wstrętu zerkał na obce obnażone plażowe piękności, to jednak kategorycznie sprzeciwił się, aby jego Aga pokazywała światu więcej, niż wystawało spod kostiumu kąpielowego czy opalacza! Aga potraktowałaby może rzecz naturalniej i swobodniej, ale i jej samej nie zależało na prowokowaniu zbyt natrętnych obcych spojrzeń, a zaborcza zazdrość Piotra sprawiała jej więcej przyjemności i satysfakcji niż przykrości. Piotrowi zrobiło się dziwnie żal, kiedy patrzył teraz na krzątającą się przy łodzi dziewczynę. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego. Przecież mógłby do niej podejść i znów wziąć ją w ramiona! Może by się zdziwiła że zatęsknił do niej tak prędko, tuż po łyku szczęścia który mu przed chwilą ofiarowała. Ale z pewnością by go nie odtrąciła. Przyjęłaby gest czułości jak zawsze, z niewyczerpaną, nigdy nie udawaną radością! Przylgnęłaby do niego cała i może wyszeptała do ucha jakieś słodkie tajemnice, wyznanie miłości serca... zaproszenie do miłości ciał... Doznał zasmucenia, jakie czasem ogarnia kogoś spoglądającego na piękny kwiat. Żalu, który potrafi nagle, bez widocznego powodu, ścisnąć serce w środku największej radości. Piotr uświadamiał sobie powoli, że jest to żal i smutek wywołany ulotną myślą, że kiedyś, kiedyś ten kwiat zwiędnie, a radość wygaśnie. Patrzył rozkochanym wzrokiem na dziewczynę, której piękno chciałby podziwiać w całości z daleka, którą chciałby mieć tak blisko siebie, aby czuć tę bliskość każdym nerwem, którą chciałby całą wchłonąć w siebie jak muzykę, jak odurzający narkotyk. Wszystko to równocześnie, wszystko to – w nieskończoność, bez końca, na zawsze... — Patrz Piotr! — zawołała nagle radośnie Agata. W wyciągniętej ręce trzymała puszkę z orzeszkami ziemnymi. Często zabierali ze sobą na pływanie coś do przegryzienia, jakieś napoje. Zawsze w szczelnych opakowaniach odpornych na ewentualne zalanie wodą. Agata dostrzegła smutną zadumę w twarzy przyjaciela. Zbliżyła się do niego. Nagie ciała zwarły się w długim czułym uścisku, tym razem pozbawionym pożądania. — Piotr! Szczęście moje! Czy myślisz czasem o tym, jak bardzo się kochamy? Pamiętaj! Nic i nikt nie może nas rozdzielić! — mówiła, jak gdyby czytając w jego myślach i odpowiadając na nie. Kiedy odbijali na wiosłach od brzegu, Agata siedząca przy sterze obejrzała się za siebie, na wyspę. — Pamiętasz na pewno swoje szkolne fantazyjne opowiadanie o tym, jak to spotkaliśmy samych siebie na mazurskiej wyspie. Wydaje mi się, że na tej wyspie też się w pewien sposób spotkaliśmy. Poznaliśmy się jeszcze raz, od jeszcze jednej nowej strony. Po raz pierwszy w życiu o to życie dosłownie walczyliśmy. Mogli nas dopaść ci ludzie, mogła przewrócić się nasza łódź w środku burzy, mógł piorun zastać nas pod drzewem... — Tak... Odkryliśmy naszą wyspę Robinsona. Będziemy tu przypływali teraz z kocem i koszem kanapek. To, co na niej przeżyliśmy, będzie nam się wydawało odległe, nierealne. Odwiedzimy naszą szopę... — Piotr!... Czy nie powinniśmy się zatrzymać przed nią? Przed tą szopą? Rozumiesz mnie, prawda? — spytała zaglądając mu w oczy. Piotr zastanowił się. Wczuwał się w tok jej myśli, w emocje. Niezwykłą, bezpruderyjną śmiałość w sprawach miłości i seksu dziewczyna w urzekający sposób łączyła z subtelnym romantyzmem, pietyzmem dla wspomnień. Żartował czasem, że w jej torebce bezkonfliktowo spotykają się środki antykoncepcyjne i bukiecik zaschniętych fiołków z pierwszej randki. — Zgoda! Powstrzymamy się przed czymś, co mogłoby zmienić, rozmazać wspomnienia tej burzliwej i... cudownej nocy w starej szopie! Ale... — ...Ale nie zamienimy całej wyspy w świątynię dziewiczej czystości! Zgoda! Obiecuję ci! I... sobie też! Czy to nie wspaniałe, że tak się rozumiemy i zgadzamy? — cieszyła się Agata. — A najwspanialej jest, kiedy ja zgadzam się z tobą, prawda? — Niedobry, zgryźliwy cynik! Czy mimo to zgodzisz się ze mną, że nie ustaliliśmy, w którą stronę płyniemy? Szukamy drogi z powrotem na Płaskie? — zmieniła temat. — Gdyby wiało, to tak, ale na wiosła to trochę za daleko. Musimy jak najprędzej dotrzeć do ludzi. Umieram z głodu! Orzeszki mi to uprzytomniły! Trzymaj prosto na zachód, to znaczy... — O tej porze dnia to znaczy tak, żeby mieć słońce lekko z tyłu, po lewej stronie. Słoneczny lewy baksztag, można powiedzieć! — Znamy się od stu lat, a ciągle mnie zadziwiasz! — A ty ciągle mnie nie doceniasz! — Jeżeli to jest ta wyspa, którą pamiętam z mapy, to powinniśmy wylądować w pobliżu wioski... — Siemiany! Stamtąd prowadzi droga prosto do naszego kempingu. — Już nic nie mówię! Zamieniam się cały w galernika i wiosłuję! — I słusznie! Kto w tym domu w końcu trzyma ster w ręce? — rezolutnie ucięła dyskusję Aga. — Patrz! Oglądnij się! O kilkaset metrów dalej zobaczyli szarą łódź motorową. Płynęła wolno wzdłuż niezbyt szerokiego w tym miejscu jeziora. — To musi być policja! Wołamy ich? Co sternik rozkaże? — zapytał Piotr. — Wołajmy! I miejmy nadzieję, że to nie są wspólnicy pana Zbigniewa! Agata obróciła Mewę burtą do motorówki, aby byli lepiej widoczni, a Piotr wstał i unosił w górę obie ręce na znak, że potrzebują pomocy. Łódź natychmiast zawróciła w ich stronę i przyspieszyła. — No wreszcie! Państwo Piotr Morwin i Agata Górska, prawda?— zawołał do nich młody policjant z kapralskimi belkami, z ogromną lornetką na piersiach; drugi siedział przy kierownicy motorówki.— Szukamy was od samego rana! Wasi sąsiedzi z biwaku zaalarmowali posterunek. Gdzie żeście się zaszyli? — Musieliśmy przenocować tam, na tej wyspie! — odpowiedział Piotr. — Widzę, że macie krótkofalówkę. Możecie nas połączyć z kapitanem Bartosikiem? Musimy mu powiedzieć coś ważnego! On jest w komendzie... — Wiemy, Możemy! Znamy kapitana! To coś ważnego? W sprawie śmierci Pawła Czerskiego może? — Tak! A macie może panowie coś do przegryzienia? Nie jedliśmy od wczoraj! Policjant wyjął z torby grubą kanapkę owiniętą w papier. Piotr rozerwał ją w rękach, podał część Agacie. Jedli łapczywie, a tymczasem policjant organizował połączenie z komendą wojewódzką. Radio skrzeczało chwilę, zanim usłyszeli spłaszczony przez aparaturę głos kapitana. Piotr w krótkich słowach opowiedział o podsłuchanym urywku rozmowy i ucieczce przed Moczarkiem i jego wspólnikami. O zdarzeniu pod posterunkiem w Jerzwałdzie jednak nie wspomniał. — On i jeszcze dwaj mężczyźni z biwaku ulotnili się już. Prawdopodobnie razem z tymi gośćmi z zewnątrz. Uciekli samochodami — powiedział kapitan. Agacie coś zaświtało. Sięgnęła do kieszeni dresu i wyjęła zmiętą kartkę. Zapisane długopisem dane samochodów były czytelne mimo przemoczenia papieru. — Czy zna pan numery tych samochodów? — włączyła się do radiowej rozmowy. — Dzień dobry pani Agato! Jak pani się czuje? — odezwał się do niej kapitan szarmancko. — Znamy numer hondy Zbigniewa Moczarka. Pozostałych – nie. Nie jesteśmy nawet pewni, iloma samochodami uciekają. — W takim razie mamy coś dla pana! — rzekła Agata nie bez dumy. Podam panu numery wszystkich samochodów, które wczoraj pod wieczór stały na parkingu. Jeżeli pan skreśli te, które stoją tam jeszcze dzisiaj... — To pozostaną te przez nas poszukiwane! Rozumiem! To był doskonały pomysł! A czyj, jeśli można wiedzieć — No... nasz! — odpowiedziała skromnie Agata. — Nie nasz, a jej panie kapitanie! Tylko jej! – wtrącił się Piotr. — Gratuluję! Dyktujcie, proszę! Każda chwila droga! Agata przekazała kapitanowi numery, a także kolory i marki spisanych samochodów. Policjanci z motorówki patrzyli na młodych z szacunkiem, a na dziewczynę dodatkowo z całkiem nie służbowym podziwem. — Pomóżcie państwu w powrocie do biwaku, a gdybyście byli tam przede mną to zacznijcie już przeglądać te auta! Ja zaraz ruszam, ale to kawał drogi z Olsztyna! — Tak jest, panie kapitanie! — odpowiedział kapral. Wzięli Mewę na hol i motorówka ruszyła w stronę przesmyku do Jeziora Płaskiego. Policjanci spieszyli się. Chcieli zdążyć przed kapitanem, aby włączyć się czynnie do ciekawej akcji i zasłużyć na pochwałę zwierzchników. Kiedy motorówka z Mewą na holu zakreśliła szeroki łuk i podpłynęła do przystani, liczni mieszkańcy biwaku powitali ich brawami i przyjaznymi okrzykami. W ten sposób nawiązali do nastroju wieczornej zabawy przy ognisku. Kilka kajaków wypłynęło im nawet na przeciw. Wśród witających był Andrzej z Filomeną i Beatką, która rzuciła się radośnie w ramiona Piotra. Kapral po cichu poprosił Agatę o kartkę z numerami aut i policjanci oddalili się w stronę parkingu. Dwóch sąsiadów wodniaków zajęło się Mewą. — Wieczorem, po burzy, zauważyliśmy, że nie ma was i waszej łódki. Nie mogliśmy zrozumieć, jak mogliście wypłynąć w taki sztorm! W dodatku nic nie mówiąc nikomu! Co się właściwie stało? Zachciało wam się przygody?— Filomena opowiadała pospiesznie.— Zaraz o świcie Andrzej pojechał na policję. — Do Iławy?— spytał Piotr. — Nie. Do Jerzwałdu, to przecież dużo bliżej, nad naszym jeziorem — rzekł Andrzej. Posterunkowego musiałem z łóżka wyciągnąć. Coś strasznie marudził. Mówił, że sam wypłynie na poszukiwanie, jeżeli nie wrócicie do południa. — Nic dziwnego! — mruknął Piotr i spojrzał porozumiewawczo na Agatę. — Zmusiłem go jednak, żeby dzwonił do Iławy. — ciągnął Andrzej.— Oni tam mają szybkie łodzie patrolowe, a ten we wsi tylko jakieś stare czółno z motorkiem. — Ale powiedzcie wreszcie, gdzie byliście? Nic wam się nie stało? — To długa i sensacyjna historia. Najkrócej mówiąc, musieliśmy uciekać i nocowaliśmy na bezludnej wyspie!— odpowiedziała Agata, ostatnie słowa kierując specjalnie do Beatki. — Na wyspie? Bezludnej? Musicie wszystko opowiedzieć! — Beatka aż piszczała z ciekawości. — Opowiemy! Wszystko po kolei — zapewniła Agata. — I po śniadaniu! — uzupełnił Piotr. — Mamy jeszcze wszystko na stole! Tylko wody na kawę nastawię! Chodźcie do nas! — zapraszała Filomena. Żywiołowo poparła zaproszenie Beatka, która obiecywała sobie, że w ten sposób prędzej usłyszy opowieść o pobycie na bezludnej wyspie i w ogóle chciała być blisko swoich ulubionych starszych przyjaciół, a szczególnie Piotra, w którym po romantycznej scenie z pocałunkami przy ognisku zakochała się na zabój. Nocni żeglarze zgodzili się chętnie. Teraz dopiero przychodziło prawdziwe odprężenie i poczuli, jak są wyczerpani. — Nie widziałem pana Zbigniewa. Nie ma go?— chciał upewnić się Piotr. — Nie widziałam go dziś. Zdaje się, że wyjechał jeszcze wczoraj wieczorem — rzekła Filomena. Macie do niego jakąś sprawę? — Nie, ale on miał do nas! I dlatego musieliśmy uciekać! — powiedziała Aga. — Przed panem Zbigniewem?— zdziwił się Andrzej.—To musi być jakaś niesamowita historia!... Czy to ma może coś wspólnego z... moim bratem? — Andrzej zasępił się na wspomnienie tragedii. — Dużo na to wskazuje — powiedziała poważnie Agata. — Zaraz przyjedzie tu kapitan Bartosik. Musimy z nim porozmawiać i potem spokojnie opowiemy wam wszystko, co wiemy. — A teraz opuścimy was na chwilę, prawda Piotrze? — Mówiła pogodniejszym tonem. — Musimy się choć trochę doprowadzić do porządku i przebrać. Kąpieli zażywaliśmy aż miło... — tu Aga zrobiła oko do Piotra, po czym dodała konfidencjonalnym szeptem do Filomeny i Beatki, — ale już drugi dzień mam na sobie te same majtki! To jest nie do wytrzymania! — Świetna myśl! Ogolę się prędziutko! A nuż jakaś piękna pani zechce mi dać buziaka! — podchwycił Piotr, figlarnie zaglądając w oczy Beatce. — Jasne! Przyjdźcie, jak będziecie gotowi! Zaparzę wtedy świeżą kawę — obiecała Filomena. Wstąpili do namiotu po kluczyki do samochodu. Wisiały na swoim miejscu. Posłanie było zburzone, ale żadnych szkód nie zauważyli. Na parkingu zastali już kapitana rozmawiającego z młodymi policjantami. — Witam państwa. Porównaliśmy numery. Brakuje czterech samochodów, a za to mamy jeden dodatkowy, którego w pani spisie nie było: fiat... — To nasz! — odezwał się Piotr.— To był jedyny, którego nie wpisaliśmy. Nie wydawał nam się podejrzany — zażartował. — Jeszcze raz pani dziękuję, pani Agato, i gratuluję policyjnej smykałki, że tak powiem! Co pani studiuje? Fizykę, o ile pamiętam? Świetnie! Nowoczesna policja potrzebuje fizyków! Gdyby więc pani zdecydowała się... bylibyśmy bardzo radzi! — Dziękuję! Pomyślę, mam jeszcze dużo, dużo czasu! — odpowiedziała Agata szczerze uradowana komplementami, a Piotr chrząknął znacząco. — Dla elektryka może też coś się znajdzie — żartobliwie zwrócił się do niego kapitan. — To świetnie! Polecam się! Żarówki przepalone mogę wymieniać! A jak magisterium zaliczę i się bardzo sprężę, to i z bezpiecznikiem może sobie poradzę! — odpowiedział Piotr. — Zmęczeni jesteście. Nie będę was teraz męczył. Jedno tylko pytanie jeszcze. Dlaczego błąkaliście się wczoraj, w burzy, po jeziorach? Nie mogliście uciec do Jerzwałdu? To blisko i jest tam posterunek! — To było tak... — Piotr spojrzał w oczy kapitanowi i wymownie przeniósł wzrok na stojących opodal policjantów. — Aha! Zapomniałem! Idźcie do waszej łodzi i podajcie numery aut oficerowi dyżurnemu w mojej komendzie. Niech zaraz przekaże dalej! — kapitan zrozumiał sugestię Piotra i odprawił młodszych kolegów. Opowiedzieli o nagłej wizycie Moczarka na posterunku w Jerzwałdzie i wynikających z tego faktu poważnych podejrzeniach wobec tamtejszego policjanta. — Do tych dwóch nic nie mamy! Ale nie wiemy, skąd są. Mogliby przez przypadek... — tłumaczyła Agata gest Piotra. — A teraz, jeśli panowie pozwolą, pójdę do nich. Myślę, że nie sprawi im przykrości, jeśli za pomoc na jeziorze podziękuje im młoda piękna kobieta. — Panie Piotrze! Pan nie wie, jakie szczęście pana spotkało w osobie tej młodej pięknej kobiety, jak sama siebie określiła przez skromność zapewne, bo nie przesadziłaby, gdyby powiedziała: wspaniała, przepiękna i genialna! — powiedział przy Agacie jeszcze kapitan, kiepsko udając żartobliwy ton, bo był naprawdę zachwycony śliczną i inteligentną dziewczyną. — Być może, że nie w pełni zdaję sobie sprawę z tego skarbu. Ona też mówi czasem, że jej nie doceniam. Może nikt nie jest w stanie ogarnąć wielkości własnego szczęścia?... — mówił Piotr z dumą, odprowadzając Agatę rozmarzonym wzrokiem. — Oni pracują w Iławie. — powrócił kapitan do tematu policjantów. — Nie znam ich bliżej. Ma pan rację, trzeba być ostrożnym. Ta sprawa zatacza szersze kręgi, niż myślałem! Złożę teraz niezapowiedzianą wizytę panu sierżantowi w Jerzwałdzie! Wypocznijcie tymczasem dobrze! Porozmawiamy dziś jeszcze. — No właśnie! Co do rozmów! Nasi sąsiedzi i znajomi są ciekawi naszych przygód i tego, co wiemy o sprawie Pawła Czerskiego... — Tajemnica służbowa obowiązuje nadal. Ale to, co państwo wiedzą, wiedzą sprawcy tym bardziej. Rozmawiajcie więc i kierujcie się własnym wyczuciem! Może sami dowiecie się czegoś istotnego. Dobrze będzie, jeżeli ja najpierw przekażę, niejako oficjalnie, państwu Czerskim kilka informacji o stanie dochodzenia w sprawie śmierci Pawła Czerskiego. Powiem im, że Zbigniew Moczarek jest podejrzany. Powinni potraktować to jako ostrzeżenie przed nim. Tymczasem Agata rozmawiała na przystani z policjantami, którzy zdążyli już przekazać przez radio informacje o czterech samochodach zgodnie z poleceniem kapitana. — Panowie są z tych stron, czy może służba przygnała was z innego końca Polski? — Nie, my jesteśmy tu u siebie. Kolega pochodzi z Ostródy, a ja z Iławy. — Słyszałam trochę dziwnych opowieści o tym jeziorku w lesie, o Kociołku. Jedni opowiadają coś o trującej wodzie, inni o duchach... Skąd te legendy się wzięły? — To bardzo stare bajki. Zaczęły się po wojnie jeszcze. — Co tu się działo w czasie wojny? Niedaleko stąd był bunkier Hitlera przecież? — Nas jeszcze nie było wtedy na świecie. Wiem tyle, co ludzie opowiadają. Wojska pełno tu się kręciło. To miejsce, cały teren przy jeziorze, był zamknięty. Grzebali się w ziemi, coś tu robili. Pewnie jakieś bunkry, ale nic z tego nie zostało. Widać rozmyślili się i zasypali. Nawet taki cieniutki strumyk zasypali, którym woda z Kociołka schodziła do jeziora. Bo Kociołek jest trochę wyżej, wie pani. — Jeszcze raz dziękuję panom za pomoc! No i za pyszną kanapkę! Do widzenia! — Do widzenia! Może naprawdę do zobaczenia, jeżeli kiedyś pani by u nas pracowała, to znaczy w policji. Może będziemy kolegami; staramy dostać się do szkoły policyjnej w Szczytnie. — Kto wie, może! Życzę panom powodzenia i wielu gwiazdek! Wszyscy trzej policjanci porozmawiali jeszcze ze sobą i rozjechali się – kapitan łazikiem, a młodsi swoją łodzią patrolową. — Moja dziewczyna musiała bardzo wylewnie dziękować tym dżentelmenom w błękitnych mundurkach! Długo jej nie było! — Cóż chcesz? Za mundurem panny sznurem! — odbiła piłeczkę Aga. — Chciałam ci dać czas na rozmowę z kapitanem. Przy okazji dowiedziałam się ciekawych rzeczy o tej okolicy — dodała poważniej. Odświeżeni i przebrani Piotr i Agata zbliżyli się do Czerskich oczekujących ich przy stoliku ustawionym przed namiotem. — Jesteśmy! — zawołała Agata na powitanie. — Oho! Coś tu pysznie pachnie! — A tu mamy coś na deser! Poznajecie? — spytał Piotr, pokazując pudło z czekoladkami. — To nagroda ogniskowa! Agata dostała jako Kwiat Paproci! — zawołała Beatka. — ... A ma ją w rękach Piotr! Czyżby wybrał czekoladki zamiast całusa od Kwiatu Paproci? Jak to było? — dopytywała się Filomena. — Tak właśnie było! Wybrał czekoladki i nawet przez chwilkę się nie wahał! — powiedziała Agata z pretensją w głosie. — Wybór nie był trudny! Tym bardziej, że całusów też nie straciłem! — rzekł Piotr. Filomena wystąpiła ze świeżymi omletami. Do wyboru był do nich dżem i zielony groszek z puszki. Ale Beatka wpadła na inny pomysł i zażyczyła sobie miodu. Wkrótce wszyscy już oblizywali palce ociekające bursztynową słodkością. Wygłodzeni Piotr i Agata jedli z apetytem, dłużej od gospodarzy, którzy mieli już śniadanie za sobą. Beatka wierciła się niecierpliwie, ale i ona czekała, aż młodzi żeglarze zaspokoją głód i dopiero przy kawie wprosiła się Piotrowi na kolana. Chłopiec rzucił triumfalne spojrzenie w stronę Agaty i z przyjemnością przygarnął swoją małą uroczą wielbicielkę. Było oczywiste, że z nocnej przygody muszą to przede wszystkim wyłuskać i opowiedzieć, co najbardziej interesowało dziewczynkę. Opowiadali zatem o zmaganiach z niesfornymi podmuchami burzowymi, o tym, jak płynąc po ciemku, stracili orientację i pływali wokół wyspy zamiast wzdłuż brzegu, jak na tę wyspę w końcu się dostali, brodząc nago przez oślizgłe oczerety... — Piotr, Piotr! A skąd masz tego guza? — zapytała Beata, delikatnie dotykając wydatnej śliwki wychylającej się z jego czupryny. — A wiesz... to było tak. Kiedy wydostaliśmy się już na tę wyspę, natknęliśmy się nagle na gromadę ludożerców. Siedzieli wokół kotła wiszącego nad ogniskiem i rozglądali się, kogo by tam włożyć. Zobaczyli moją Agatę i zaraz rzucili się w jej stronę. Broniłem jej bohatersko i jeden z dzikich dosięgnął mnie drewnianą maczugą... — A teraz powiedz Aga, jak to było naprawdę! — zawołała dziewczynka, która wysłuchała bajeczki Piotra z szeroko otwartymi oczami, nie wierząc oczywiście ani jednemu słowu. — W tym jest dużo prawdy, Beatko. Piotra rzeczywiście coś drewnianego uderzyło w głowę, ale to nie była maczuga ludożerców! Piotr spojrzał na Agatę groźnie i chrząknął znacząco. — Ludożercy mieli już swojego Piętaszka przeznaczonego na kolację i przyjęli nas bardzo przyjaźnie. Zaprosili nas nawet do wspólnego tańca wokół ogniska! — I ty też?!... — gniewała się Beatka. — Coś się za tym kryje, kiedy mi takie bujdy opowiadacie! Jak to było naprawdę?! — No, może przywidziało mi się z tymi ludożercami i ogniskiem. A Piotr... uderzył się o bom. To jest taki drewniany drąg, do którego umocowany jest dolny brzeg... — Żagla grota!... Wiem! — wtrąciła Beatka, a Piotr znów skupił zabójcze spojrzenie na Adze. — To na żaglówkach też się znasz?! Z tym bomem, to było tak... — ciągnęła Agata z niezmąconym spokojem. —Płynęliśmy pełnym wiatrem, to znaczy wiejącym z tyłu, kiedy on, ten wiatr, nagle skręcił i uderzył nas z boku. To jest dla łodzi bardzo niebezpieczne! Piotr zerwał się i rzucił na burtę, aby swoim ciężarem przywrócić równowagę. W ten sposób uratował nas od niechybnej wywrotki. Ale było bardzo ciemno i Piotr zawadził głową o bom! Agata teraz dopiero popatrzyła na Piotra z miną, która miała podkreślić jej szlachetną wielkoduszność. W końcu ocaliła jego żeglarski honor kosztem własnej zasługi w uratowaniu łodzi i jeszcze przydała mu bohaterskich laurów. A przy tym opowiadanie swoje złożyła z samych prawdziwych klocków. Tylko poukładała je w nieco innej kolejności, inaczej rozłożyła akcenty. Piotr spojrzał na nią z ulgą i z uznaniem. Zrewanżował się, opowiadając, jak to Agata mężnie zniosła uderzenie piorunu w drzewo o kilka kroków od nich i nawet w świetle jego błyskawicy zdołała wypatrzyć zbawienną szopę. Temat noclegu w szopie nie bardzo był Agacie na rękę, także poranną kąpiel skwitowali kilkoma tylko słowami i szybko przeszli do tego miejsca opowiadania, w którym doszło do spotkania z łodzią policyjną. Rzeczowo i poważnie opowiedzieli następnie o tym, co usłyszeli pod oknem pana Zbigniewa i o wszystkim, co z tego wynikło. Filomena słuchała z zapartym tchem. Z widoczną ulgą spoglądała w stronę męża. Relacja Piotra i Agaty uwalniała Andrzeja ostatecznie od potwornego podejrzenia, że mógł – i to z jej powodu – przyczynić się do śmierci swego brata, jej kochanka. — Pozostaje do wyjaśnienia, co Paweł miał do czynienia z tymi bandziorami? Czego oni od niego chcieli? — zastanawiał się Andrzej. — Tego nie wiemy. Niestety, wygląda na to, że w coś był zamieszany, że miał do powiedzenia coś, co dla nich było bardzo ważne. Wskazuje na to jedno podsłuchane przez nas pytanie: “Powiedział?...”. Ale to jedno słowo jest bardzo wymowne. Zamilkli i pogrążyli się w zadumie. Wkrótce Piotr i Agata pożegnali się. Poznosili z samochodu rzeczy schowane przed deszczem i krzątali się, przywracając porządek w namiocie, kiedy zjawił się kapitan Bartosik. Młodzi byli ciekawi, czego dowiedział się z rozmowy z sierżantem Bliziukiem w Jerzwałdzie. — Trudno wykluczyć, że świetnie udaje. Wydaje mi się jednak, że wie mniej o sprawie, niż myśleliśmy — rzekł kapitan. — Sierżant był chyba szczerze zdziwiony i zaskoczony, kiedy wspomniałem o bandzie przemytniczej. — Jak to? — zdziwił się Piotr. — To dlaczego Moczarek do niego pojechał? Czy nie po to, aby nas zatrzymać? — Prawdopodobnie. Sierżant mówi, że owszem, mimochodem zapytał, czy nie było was na posterunku. Ale Moczarek przyjechał, aby pozostawić pod jego opieką swoje rzeczy – radio, telewizor, sprzęt do nurkowania. Podobno zawsze tak robi, kiedy odjeżdża z biwaku. Mimo wszystko wydaje mi się, że on ma jakieś nieczyste interesy z Moczarkiem. — Czy wobec tego grozi nam coś z jego strony? — spytał Piotr w trosce o bezpieczeństwo swojej dziewczyny. — Myślę, że nie, Piotrze — wyręczyła kapitana Agata. — Nie przeceniajmy naszej roli. Panu Zbigniewowi nie udało się nas dopaść w porę. Teraz wie, że wszystko, co podsłuchaliśmy, powiedzieliśmy już policji. Ma ważniejsze kłopoty na głowie niż zajmowanie się nami. — Też tak uważam, pani Agato. Ale od sierżanta trzymajcie się z daleka. Lepiej róbcie zakupy w Iławie. Dla nas, dla policji, cała sprawa dopiero się zaczęła, natomiast wasz udział już raczej dobiegł końca. Zobaczymy się jeszcze, bo musimy obejrzeć sobie dokładnie domek kempingowy Moczarka. Wypoczywajcie spokojnie! Nazajutrz kapitan zjawił się z małą ekipą techniczną. Zdjęli plomby z drzwi domku Zbigniewa Moczarka i przystąpili do rutynowych czynności. Kapitan wkrótce pozostawił techników w domku samych i udał się do namiotu Piotr i Agaty. — Przydały się nasze numery? Odnaleźliście już panowie te samochody?— spytał Piotr, kiedy rozmowa weszła na temat sprawy kryminalnej. — A tak, tak. Jeden z samochodów znaleźliśmy bardzo szybko w Iławie. Stoi teraz ot tam... — kapitan wskazał na parking. — Jak to? — zdziwiła się Agata.— Aa! Rozumiem! To po prostu jeden z naszych biwakowych sąsiadów był na zakupach, prawda? — Zgadza się. Drugi, honda-civic... — kapitan zawiesił głos dla wzmocnienia wrażenia — zgłosił się do nas sam! — Honda? Pan Zbigniew sam się zgłosił?! — Tak przynajmniej nam oświadczył. Jego samochód stał przed naszą komendą w Olsztynie, a Moczarek siedział wewnątrz. Powiedział, że zbierał myśli przed wejściem do naszego budynku. — To brzmi dość prawdopodobnie... — powiedziała z namysłem Agata. — ...Ale mogło być i tak, że on rozumował w następujący sposób: — podjął myśl Agaty Piotr. — Jeżeli mnie tu nikt nie zatrzyma, to znaczy, że policja mnie jeszcze nie szuka i mogę spokojnie uciekać dalej. A jeżeli mnie szuka i zna numer mego auta, to i tak mnie złapie, bo do granicy za daleko. Więc będę udawał, że miałem właśnie zamiar sam się zgłosić! — Bardzo karkołomna kombinacja, panie Piotrze. Może i tak było. Do tego oczywiście się nie przyznał. — A do czego się przyznał? Z czym przyszedł? Zabił Pawła? — Nie zasypał nas informacjami o swoich przestępstwach, to zrozumiałe. Natomiast kategorycznie zaprzeczył swojemu czynnemu udziałowi w zabójstwie Pawła Czerskiego. Tę sprawę przedstawił szczegółowo i dość wiarygodnie, choć jest ona nieprawdopodobnie powikłana. Według zeznań Zbigniewa Moczarka rzecz miała się następująco. Biwak nad Jeziorem Płaskim był dla organizacji przemytniczej czymś w rodzaju dyżurki. Tutaj w lecie kurierzy wypoczywali, a równocześnie byli w każdej chwili do dyspozycji szefa o pseudonimie Pluto. Nie znali się między sobą. Moczarek pełnił wobec nich rolę recepcji hotelowej, znał ich, ale nie pośredniczył w przekazywaniu zadań i poleceń. Te każdy otrzymywał wprost od Pluta. Paweł Czerski był jednym z kurierów. Wiedziony chęcią większych i szybszych zysków, zaangażował się równocześnie w działalność innej grupy przestępczej, rozprowadzającej fałszywe banknoty różnych walut. Fałszerze zorientowali się, że Czerski przewozi duże ilości gotówki i podmienili bez jego wiedzy w jednym z transportów dużą część banknotów na fałszywe. Kasjer Pluta zauważył je i Pluto polecił dwom ludziom z biwaku, aby wydobyli od Pawła Czerskiego informacje o grupie fałszerzy. Moczarek miał doprowadzić do spotkania. Kazał Pawłowi stawić się nad Kociołkiem w trakcie zabawy w świetliki. Nie wiedział, że ludzie Pluta będą Pawła przepytywali. Nie wiedział, że polecono im następnie Czerskiego zgładzić, co miało być dla innych członków organizacji przestrogą przed wdawaniem się w konszachty z konkurencją. Bandyci spostrzegli na czole Pawła skutki zderzenia z dębem i po brutalnym przesłuchaniu postanowili ogłuszyć go uderzeniem w to samo miejsce i zainscenizować utonięcie. Plan zawiódł o tyle, że już samo uderzenie okazało się śmiertelne, Paweł nie poszedł na dno i został bardzo szybko odnaleziony. Mordercy nie mogli opuścić biwaku, nie ściągając natychmiast na siebie podejrzenia. Następnego dnia, nie wiedząc o nieoczekiwanie dociekliwym dochodzeniu policyjnym, wysłannik Pluta przybył, aby od egzekutorów odebrać meldunek o wykonaniu polecenia i o tym, co im Paweł powiedział przed śmiercią. Zebrali się w domku Moczarka i tam zorientowali się, że zostali podsłuchani przez Piotra i Agatę. Kiedy zaimprowizowany pościg nie udał się, wszyscy uciekli i rozjechali się w różne strony. Młodzi byli pod głębokim wrażeniem po wysłuchaniu relacji kapitana. Przesłonięty już trochę własnymi przeżyciami i przygodami obraz tragedii Pawła powrócił teraz, dodatkowo wyostrzony informacjami o cynicznej bezwzględności gangsterów. Po obiedzie Piotr i Agata wybrali się nad jeziorko leśne. Rozłożyli koc na drewnianym pomoście i leżeli cicho. Ich psychika szukała równowagi, spokoju, powrotu do normalności. Agata powracała uporczywie wspomnieniami do ostatnich zdarzeń. Pamięć podsuwała obrazy twarzy, dźwięk słów... Dziewczyna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie wszystko jeszcze zostało powiedziane. Intuicja i bystry umysł podpowiadały, że cała sprawa może mieć jeszcze inną, nie odkrytą dotąd stronę, jakieś drugie dno... Zwierzęta stadne układają się do snu tak, aby ich ciała dotykały się. Psiak kładzie się na stopach swego pana siedzącego w fotelu albo jedną nogą staje na buciku swojej pani, kiedy ta w czasie spaceru zatrzyma się na pogaduszkę ze znajomą. Zwierzęta w ten sposób nie tylko szukają ciepła. One instynktownie chronią się przed utratą kontaktu ze stadem. Najmniejszy ruch sąsiada budzi je i alarmuje; dzięki temu mogą uniknąć mimowolnego porzucenia. Kiedy myśli leżącego na brzuchu Piotra zaczęły plątać się i rozłazić przed zapadnięciem w drzemkę, odruchowo położył rękę na kostiumie kąpielowym Agaty w okolicy jej bioder. Ostrożność nie była potrzebna, bo Agata nie miała zamiaru go porzucić, kiedy nagle podniosła się z koca. Piotr przebudzony jej ruchem uniósł głowę, zbierając rozkojarzone drzemką myśli. — Piotr! Muszę coś sprawdzić. Będę chwilę pod wodą, nie martw się o mnie! — powiedziała potrząsając go lekko za ramię, aby zwrócił na nią uwagę. — Dobrze, już dobrze. Też mi powód do zmartwień. Tylko mnie nie ochlap! Piotr zabierał się do przerwanej drzemki, kiedy znaczenie słów wypowiedzianych przez Agę dotarło do jego świadomości dodatkowo rozbudzonej rozbryzgami wody, których nie oszczędziła mu dziewczyna w rewanżu za obojętność, jaką jej okazał. Wskoczyła do wody, odpłynęła kilka metrów, zawróciła, podniosła rękę i upewniwszy się, że chłopiec śledzi jej ruchy, zniknęła pod pomostem, na którym leżał. Piotr przeczołgał się do krawędzi pomostu i przechylił tak, żeby widzieć, co się dzieje z Agatą. Nie było jej jednak widać; łuska drobnej fali odbijała jaskrawe światło wpadające pod pomost. Liczył do piętnastu i już chciał wskoczyć do wody, kiedy Aga wynurzyła się. — Chodź Piotr! Wejdź do wody! Musisz to zobaczyć! — zawołała cicho, ale z takim przejęciem, że Piotr bez ociągania się wskoczył do jeziorka. Nieprzyjemne wrażenie przy zetknięciu rozgrzanego słońcem ciała z chłodną wodą minęło po chwili i Piotr podpłynął do dziewczyny przytrzymującej się pomostu. — Piotr! Coś ci pokażę. Patrz dobrze w brzeg, tam pod pomostem! Jesteś gotów? Zanurzyła się i popłynęła pod wodą w stronę brzegu odległego o kilka kroków. Piotr nurkował obok niej. Otworzył oczy i spojrzał wzdłuż wyciągniętego ramienia Agaty. W stromym brzegu, może metr poniżej lustra wody, widoczne było ujście kanału w postaci szerokiej, blisko metrowej cementowej rury. Dno rury do jednej czwartej pokrywał piasek. Wnętrze nikło w ciemnościach. Wynurzyli głowy, aby zaczerpnąć powietrza. — Przytrzymaj mnie za nogę i wyciągnij, kiedy nią poruszę! — powiedział Piotr i zanurkował ponownie, zanim zdążyła zaprotestować. Wpłynął powoli do kanału głową naprzód, a kiedy poczuł na kostce rękę dziewczyny, posunął się jeszcze w głąb na długość jej ramienia. W półmroku zauważył w piasku rozmyte ślady, jak gdyby ktoś odpychał się od dna rękami. Poruszył nogą, a Agata pociągnęła za nią tak energicznie, że Piotrowi aż woda uderzyła do nosa. Wydostali się na pomost i usiedli na jego krawędzi. Agata nic nie mówiła. Zerkała z boku na Piotra, czekając na jego pytania i wyrazy podziwu dla jej odkrycia. — Wspaniała woda w tym Kociołku. Czysta, cieplutka... znacznie przyjemniejsza niż tam, koło wyspy! — powiedział z udaną obojętnością. — Ty nieznośny brzydalu! Nie udawaj, że nie zaintrygowała cię ta rura! Dlaczego nie pytasz, jak na to wpadłam? — Po co mam pytać! Sam sobie mogę odpowiedzieć. Otóż... — Nic z tego! To nie fair! Teraz, kiedy już wiesz, że ona jest, dużo ci łatwiej wszystko wymyślić! Musisz posłuchać moich wyjaśnień! I nie wpadaj mi w słowo! — Agutko moja! Pojęcia nie mam, jak do tego doszłaś! — Piotr przestał droczyć się z Agatą. — Umieram z ciekawości! Mów! — Nie dawało mi spokoju zachowanie Zbigniewa Moczarka, to dobrowolne oddanie się w ręce policji. Nie próbował ucieczki za granicę. Przyjmuję, że rzeczywiście nie brał czynnego udziału w morderstwie Pawła. On chciał zostać tu na miejscu, w Polsce, jako wolny, nie ścigany człowiek, choćby miał odsiedzieć jakiś wyrok – złagodzony dobrowolnym stawieniem się i zeznaniami, które pewnie jeszcze złoży i którymi swoich szefów pogrąży w więzieniu na dłużej. Zgadzasz się z takim wnioskiem? — Bardzo wnikliwe rozumowanie. Ma jednak sens tylko wtedy, jeżeli Moczarek rzeczywiście miał bardzo ważne powody, aby nie rozstawać się z Polską, nawet za cenę wyroku. — Dobrze. Teraz o tych powodach. Powiązałam w jedną całość następujące okoliczności. — Obydwaj, Paweł i pan Zbigniew, mieli sprzęt do nurkowania i często chodzili z nim do Kociołka. A małe jeziorko, przy tym pozbawione ciekawych okazów fauny i flory nie uzasadniało aż takiego zainteresowania. — Pan Zbigniew, był w zażyłych stosunkach z Bliziukiem, tym posterunkowym w Jerzwałdzie i mógł uzyskać od niego te same wiadomości o aktywności Niemców w tej okolicy, o których ci opowiadałam po pogawędce z naszymi dwoma policjantami z łodzi patrolowej. Zapewne dowiedział się nawet dużo więcej; tyle, że postanowił zbadać jeziorko i jego sąsiedztwo. Wykombinował mianowicie, że Niemcy coś tu schowali, jakiś skarb krótko mówiąc. — Pod ziemią nie ma mowy o trwałym zapewnieniu suchego powietrza bez intensywnej wentylacji. Dlatego ten skarb musi być całkowicie wodoodporny, a więc złoto, metale szlachetne, może nawet jakieś szlachetne kamienie... słowem rzeczy szczególnie atrakcyjne dla poszukiwaczy skarbów. W okolicy mieszkali bogaci niemieccy właściciele ziemscy, junkrzy. Może oni pochowali tu swoje cacka w obliczu zbliżającego się frontu? — Mówi się, że zasypali strumyczek, który kiedyś odprowadzał wodę z Kociołka do Płaskiego. Źródła biją nadal, a strumyczka nie ma. Może to oznaczać, że Niemcy skierowali go do swojej podziemnej budowli, albo w jej sąsiedztwo, aby uczynić grunt podmokłym, bagnistym i w ten sposób zniechęcić ciekawskich do grzebania w ziemi. — Obrzeże Kociołka znamy dobrze. Niczego podejrzanego, żadnego odpływu nie zauważyliśmy. Jeżeli taki widoczny odpływ istnieje i jeżeli Moczarek go odkrył, to musi on być ukryty pod pomostem. I jest, jak sam mogłeś się przekonać!— zakończyła Agata triumfalnie. Piotr z niekłamanym podziwem spoglądał na dziewczynę i przytulił ją do siebie. Powtórzył sobie w myślach jej zaskakujące skojarzenia i precyzyjne rozumowanie. — Nie widzę jeszcze jasno roli Pawła w tej konstrukcji logicznej, wspaniałej konstrukcji, przyznaję! — Tak, to jest może nie tyle słaby punkt mojego wnioskowania, co sprawa na razie otwarta, która może mieć kilka rozwiązań. Mogło być na przykład tak, że to Paweł znalazł przypadkiem tę dziurę w brzegu jeziorka i podzielił się odkryciem z panem Zbigniewem. Zawiązali spółkę, a teraz... — A teraz pan Moczarek dzięki zbiegowi okoliczności stracił wspólnika i liczy na cały skarb! — dokończył Piotr. — Piotr! Co dalej? Powiemy o tym policji? To wszystko może okazać się fantazją bez pokrycia i ośmieszymy się tylko! — Nie mamy pojęcia, co oni – to znaczy Paweł i Moczarek – znaleźli dotychczas. Wiemy, że poszukiwali drogi do skarbu od strony jeziora, wzdłuż kanału. — Musimy i my tam zajrzeć! Pawła sprzęt do nurkowania jest w jego namiocie. Andrzej się na pewno zgodzi. Kapitan powierzył rzeczy Pawła ich opiece i tylko samochód zabrali do Olsztyna. — Nie wiem, Aga, czy to dobry pomysł. Może lepiej od razu powiadomić kapitana o naszym... o twoim odkryciu? — powiedział z wahaniem Piotr zatroskany parciem dziewczyny w stronę ryzykownej przygody. — I co mu powiemy? Że odkryliśmy kawałek cementowej rury w jeziorku i że coś nam przyszło do głowy? Nie bój się, mój miły! Wiem, że bardzo troszczysz się o nasze, o moje bezpieczeństwo. Przyrzekam, że będę ostrożna i całkowicie podporządkuję się poleceniom szefa, czyli twoim! Jak na Mewie w czasie burzy. Prawda, że byłam wzorowym majtkiem? Przyznaj sam! — ostatnie słowa wypowiedziała przymilnym tonem i otarła się o jego bok jak kotka. — Przyznaję, ale to jest nie fair! Używasz podstępnych argumentów, a do tego grasz ciałem! — zawołał Piotr. — To jest tylko body-check. “Bodiczek”, jak mówią sprawozdawcy hokejowi. Zagranie ciałem, ale dozwolone. A poza tym – czy masz coś przeciwko mojemu ciału? Jakoś dotychczas nie zauważyłam, żebyś go unikał, chociaż bywa, że obchodzisz się z nim dość... bezceremonialnie! Piotr zgodził się z ciężkim sercem i nie bez podziwu dla sprytnej dziewczyny, która znów postawiła na swoim, nie narażając przy tym na szwank jego męskiej dumy. — Czas wracać do namiotu, nie uważasz?— zapytał. — No widzisz! Dopiero mój bodiczek naprowadził cię na jedynie słuszny pomysł! Kiedy znaleźli się w namiocie, Piotr włączył radio. Nastawił je niezbyt cicho, po czym zasunęli za sobą zamek błyskawiczny namiotowej sypialni. W jakiś czas później odwiedzili Andrzejów i opowiedzieli im o swoim odkryciu. Beatka była zachwycona perspektywą pysznej zabawy w poszukiwanie skarbów, a Andrzej zaofiarował swój udział i pomoc. Zaraz udali się do namiotu Pawła. Agata zwróciła uwagę, że wśród sprzętu do nurkowania nie ma ani hermetycznej latarki do pracy pod wodą, ani nawet dłuższych lin. — Gdyby tu były, to świadczyłyby o tym, że Paweł penetrował tę rurę w Kociołku. A tak sprawa jest otwarta. Może reszta sprzętu była u Moczarka?... — dzieliła się swoimi wnioskami. — Jakieś oświetlenie musimy mieć! — powiedział Piotr. — Mam nawet pomysł! Do jednej z ich zwykłych latarek Piotr założył świeże baterie. Następnie włożył ją do przezroczystej podłużnej torebki plastikowej. Nie owinął jej jednak wokół latarki, lecz ściągnął otwór sznurkiem i umocował do niego ciężką nakrętkę metalową. — Stara zasada z podręcznika dla wynalazców — objaśniał swój pomysł. — Tej torebki nie da się skutecznie uszczelnić. Wobec tego pozostawmy nieszczelność tam, gdzie nam nie zaszkodzi. Otwór torby będzie zawsze dużo niżej od latarki – po to ta ciężka nakrętka. Trochę wody wejdzie od dołu, ale poduszka powietrza nie dopuści jej do latarki. — Trochę jak w kesonie, w takim dzwonie do prac podwodnych! — dopowiedział Andrzej. Piotr i Agata spojrzeli na siebie. — To może być to! — powiedziała Agata. — Może ten skarbiec jest właśnie tak urządzony? Butle ze sprężonym powietrzem trzeba było jeszcze dopełnić mało wydajną pompką bezolejową na pedały, co zajęło sporo czasu. Zrobił się wieczór. Postanowili podwodną wyprawę zorganizować nazajutrz, wczesnym rankiem, kiedy nad jeziorkiem nie będzie jeszcze nikogo. Przy wspólnej kolacji Agata, Piotr i Andrzej omawiali szczegóły techniczne przedsięwzięcia. Filomena przysłuchiwała się dyskusji z żywym zainteresowaniem, ale nie przyłączała się do niej. W planowanej akcji przyjęła na siebie rolę troskliwej matrony opiekującej się Beatką i koszem z prowiantem. Wyruszyli wszyscy razem zaraz po wczesnym śniadaniu. Biwak był jeszcze pogrążony w ciszy. Grzybiarze wyruszyli w las już dużo wcześniej, a pozostali mieszkańcy wylegiwali się w namiotach, czekając aż słońce pokona poranny, wilgotny chłód. Nad jeziorkiem wisiała mgła. Deski pomostu dudniły głucho pod stopami. Byli sami. Piotr założył na plecy butle. Zwyczajem płetwonurków popluł w okulary i przepłukał je wodą, aby nie zachodziły mgłą. Andrzej rozebrał się także; był w pogotowiu na wypadek potrzeby udzielenia pomocy nurkowi. Agata miała utrzymywać z Piotrem kontakt za pośrednictwem linki. Trudność zadania polegała na tym, że Piotr nie miał w rurze szansy odwrócić się i że w jej głębi oczekiwała go praca w ciemnościach. Piotr uchwycił w zęby ustnik aparatu i z latarką w ręce zsunął się do wody. Wkrótce zniknął pod pomostem. Linka przesuwała się powoli przez ręce Agaty. Zatrzymała się mniej więcej po piętnastu metrach. Po upływie minuty dwa wyraźne szarpnięcia dały jej znać, że Piotr wraca. Taka była umowa. Pierwsze zanurzenie miało służyć tylko rozeznaniu przed ustaleniem dalszych planów. Agata zaznaczyła na lince miejsce i zaczęła ją ostrożnie wybierać. W ten sposób pomagała płynącemu teraz wstecz Piotrowi wydostać się z kanału. Oczekiwali na niego z ogromną ciekawością, ale nie ponaglali go pytaniami. — No i co?! Co znalazłeś? Są skarby? — nie wytrzymała wreszcie Beatka. — Phi! Takie skarby! Tylko jedno wiadro ze złotymi monetami i kufer z jakimiś kolorowymi błyszczącymi koralami! Nie warto było się moczyć! — odpowiedział Piotr z całą powagą, na jaką mógł się zdobyć. Dziewczynka popatrzyła na niego z niedowierzaniem, zanim zorientowała się, że znów sobie z niej żartuje. Obrażona wróciła na swoje krzesełko i owinęła się w koc. — Kanał idzie lekko w dół. Na końcu jest krata z prętów stalowych, trochę zardzewiałych... — I co? Co za nią? Mogłeś coś zobaczyć?! — nie wytrzymała teraz i Agata. — Coś w rodzaju komory. Na ziemi czy też na podłodze duże kamienie, może gruz... — I nic?... — Nie. Żadnych sztab złota ani kufrów z odchylonym wiekiem i skrzącymi się klejnotami. Kościotrupów z rozwartymi w uśmiechu szczękami też nie zauważyłem. Może czają się za rogiem podziemnej komnaty. Ale... — Piotr zawiesił głos, a wszyscy zawiśli szeroko otwartymi oczami na jego ustach. — ...Ale napiłbym się gorącej kawy! — dokończył. — Masz tam coś Fila? Filomena otworzyła termos i podała mu kubek parującego wonnego płynu. — A teraz poważnie... — rzekł po kilku łykach. — Czas najwyższy! — odpowiedziała Aga za wszystkich. — Co jeszcze widziałeś? I co dalej? — Większość prętów kraty jest przepiłowana. Świeżo! Przecięcia jeszcze nie zardzewiały! Jeszcze trzy, może cztery i kratę da się wyjąć. — Do tego nie mamy tutaj żadnych narzędzi — rzekł Andrzej. — może w narzędziach samochodowych znalazłby się jakiś pilnik. — Nie potrzeba! Wyobraźcie sobie, że tam, na miejscu, leży piłka do metalu i nawet kilka brzeszczotów! Myślę, że trzeba się wziąć do roboty. Ja jeszcze nie zmarzłem i zacznę. Później się zmienimy. Zgoda? Piotr ponownie zanurzył się w wodzie. Wrócił po kwadransie i zaraz wyszedł na pomost. Teraz już drżał z zimna. Zostały jeszcze dwa pręty. Kto następny? Beatko! Twoja kolej! — zwrócił się do dziewczynki. Spojrzała na niego z błyskiem radości w oku, ale natychmiast się opanowała. — Do tej roboty wystarczą mężczyźni! — powiedziała. — My się włączymy, kiedy będzie coś trudniejszego i ważniejszego do zrobienia! Prawda, Aga? — Masz za swoje! Dobrze ci tak! — zawołała Agata do Piotra! — W takim razie kolej wypada na mnie! — rzekł Andrzej. Przejął od Piotra aparat do nurkowania i latarkę. Powtórzyli z Agatą znaczenie poszczególnych sygnałów linką i Andrzej wszedł pod wodę. Powrócił dość szybko. — Droga wolna! — oznajmił. — I co jest w tej komorze? Mów? — Nie wchodziłem. To jest wasze odkrycie! — powiedział zwracając się do Agaty i Piotra. — Aga! Wiesz... — Piotr zawahał się. — Agatko! Ten krok należy się tobie! — Nie bój się! Będę ostrożna! Dziękuję ci! Agata z poświęceniem przytuliła się całym ciałem do mokrego i zimnego chłopca. Andrzej zmienił w latarce baterie. Dopompowali do butli powietrza. Agata założyła na rękę zegarek wodoszczelny Piotra i dopasowała do swojej głowy pasek okularów. — Masz powietrza na dwadzieścia minut. W komorze prawdopodobnie będziesz mogła się odwrócić i wracać przodem. Nie będę cię ciągnął, chyba że dasz sygnał alarmowy. Linkę trzymaj cały czas w ręce, tak żeby nie zaplątała się i sprawdzaj, czy idzie prosto do kanału, w naszą stronę! Piotr powoli i z całą powagą przypominał podnieconej dziewczynie najprostsze zasady. Słuchała go uważnie, bez cienia żartobliwego uśmiechu. — Linka cały czas sklarowana. Wracam za dziesięć minut. Co minutę pociągam linkę cztery razy lekko na znak, że wszystko w porządku. Trzy razy znaczy: wracam. Dwa razy ostro – ratunku! Jeden raz – idę dalej, poprawiam linkę. — wyrecytowała uzgodnione sygnały, spojrzała na zegarek i znikła im z oczu. Piotr leżał na brzuchu przy krawędzi pomostu. Lina przesuwała się spokojnie przez jego ręce. Wkrótce jej ruch ustał. Regularnie co minutę przekazywany sygnał świadczył, że Agata jest w komorze. Dokładnie w dziesiątej minucie poczuł trzy wyraźne szarpnięcia; dziewczyna rozpoczęła drogę powrotną. Piotr zaczął ostrożnie wybierać linkę. W jego rękach pojawił wpleciony w linę kawałeczek kolorowego sznurka znak, że Aga opuściła komorę i jest już w rurze. Wzmocnił nieco naciąg linki, aby pomóc dziewczynie w wydostaniu się z kanału. Nagle wyczuł pojedyncze szarpnięcie. Natychmiast przestał ciągnąć linę; ta cofnęła się o metr i zatrzymała się. Piotr spojrzał zaniepokojony na Andrzeja. Ten śledził uważnie ruchy linki. Usiadł na krawędzi pomostu z inną liną uwiązaną do jego nogi. Zwilżył wodą mięśnie, aby zmniejszyć szok przy zetknięciu z zimną wodą. Trzy wyraźne szarpnięcia linki uspokoiły mężczyzn. Po chwili ujrzeli wynurzające się z wody ramię z jakimś przedmiotem w dłoni. Andrzej przejął go, odłożył na bok i razem z Piotrem wciągnął Agatę na pomost. — Co się stało?! — niecierpliwie pytał Piotr. — Dlaczego zawróciłaś w drodze powrotnej? — Nic, nic! Trudno mi było utrzymać w rękach równocześnie latarkę, linę i to; popatrzcie... — wskazała na tajemniczy przedmiot. Była to mała marmurowa figurka przedstawiająca siedzącego na kamieniu chłopca wydłubującego coś ze swojej stopy. — Coś mi to przypomina! — rzekł Piotr. — Pamiętam, jak się podobną rzeźbą Rodina zachwycałeś w Ermitażu. Dlatego ją wybrałam! — Wybrałaś? A więc jest ich tam więcej? Opowiadaj! — Musicie to sami zobaczyć! To coś wspaniałego! Komora jest prostokątna, cała wypełniona wodą. Tylko pod samym sufitem jest cienka poduszka powietrza. Przy ścianach stoją regały, półki, jak w piwnicy. — A na półkach?... Korale? — dopytywała się niecierpliwie Beatka, ale i starsi oczekiwali na dalszy ciąg relacji z szeroko otwartymi oczami. — Korali nie widziałam. Ani stosów złotych monet. Stoją tam sterty talerzy, półmiski, kryształowe wazony, figurki... — A więc rzeczy zrabowane na okupowanych terenach albo dobytek okolicznych bogatych mieszkańców, tak jak to przewidziałaś — rzekł Piotr. — Andrzej! Twoja kolej. — Moja? Dlaczego? Teraz ty! — Za Pawła niejako. On to w końcu chyba pierwszy odkrył. Andrzej posmutniał. Spojrzał na żonę. — Idź, idź! Widzę, że masz ochotę! — powiedziała Filomena. Po wyjściu na jaw romansu Filomeny z bratem Andrzeja stosunki między małżonkami były sztywne. Unikali ostrych starć z uwagi na córeczkę. Nic by też one nie przyniosły obojgu oprócz może rozładowania psychicznego dla każdego z nich z osobna. Filomena podchodziła do sprawy po kobiecemu. Przed ujawnieniem flirtu zdradzanie męża traktowała jako wspaniałą romantyczną przygodę, która nie przeszkadzała jej w życiu rodzinnym i współżyciu seksualnym z mężem, któremu oddawała się bez zahamowań, a nawet z pełną przyjemnością. Teraz nie przeczyła swojej winie, nie przepraszała Andrzeja. Po prostu nie mówiła nic na temat zdrady. Nie miała zamiaru niczego zmieniać w małżeństwie, tym bardziej po śmierci kochanka. Liczyła na to, że prędzej czy później pożądanie sprowadzi męża z powrotem do jej łóżka i w każdej chwili była gotowa na jego przyjęcie. Dyskretnie podkreślała swoją wspaniałą urodę i powaby ciała. Filomena Instynktownie podsuwała mężowi Beatkę, aby zdawał sobie sprawę, co straciłby, gdyby zdecydował się na rozstanie. Mimo jej oczywistej winy, mąż nie miał najmniejszej szansy na to, aby polski sąd ? sfeminizowany kadrowo i mentalnie ? przyznał mu dziecko w razie rozwodu. Andrzej w swoim wnętrzu zmagał się z podwójną tragedią. Niezwykły paradoks sprawiał, że jedno nieszczęście konkurowało z drugim i tłumiło jego ostrość. Przy tym żal po bracie mieszał się z podświadomą satysfakcją, że spotkała go kara, która dotknęła także niewierną żonę. Oczywiście myśl o natychmiastowym zerwaniu małżeństwa była pierwszą, jaka mu się nasunęła, ale oddalała się z upływem zdarzeń i czasu. Dostrzegał gesty Filomeny – zarówno jej pojednawcze sygnały erotyczne, jak i to, że zaprzestała chwilowo odwiecznej intrygi wszystkich żon i matek, które fizycznie i psychicznie izolują dzieci, a szczególnie córy, od ojców. Piotr zauważył już wcześniej to zjawisko w rodzinach biwakowych sąsiadów, także w rodzinie Czerskich przed kryzysem. Rozmawiał na ten temat kiedyś z Agatą, bo chciał dowiedzieć się, czym kierują się kobiety w tej nieczystej grze. — Muszę się zastanowić. Nie mam żadnych własnych odczuć w tej sprawie. Spróbuję wstawić się w sytuację na przykład Filomeny — odpowiedziała Agata. — Trudno jej zarzucić, aby wprost buntowała Beatę przeciwko Andrzejowi... — zauważył Piotr. — Nie. Na to przyjdzie czas – zakładam najgorszą sytuację – kiedy dojdzie do ostrych konfliktów. Ale zacznijmy od pozytywnych motywacji. — Mogą być jakieś powody tego rodzaju? — Bardzo proste i prozaiczne. Matka dba o to, aby dzieci nie naprzykrzały się zmęczonemu pracą ojcu, nie nużyły go dodatkowo. Chce, aby ojciec kochał je z odcieniem pewnego niedosytu raczej... I to chyba wszystko; prawdę mówiąc, niczego więcej pozytywnego nie widzę. — Czyli dominuje strategia wojenna, budowanie wspólnego frontu przeciwko mężowi i ojcu? — Tak, niewątpliwie! Dzieci mają być nie tylko bronią w rękach kobiety, ale i sojusznikami. Przede wszystkim chodzi o pieniądze. W razie rozwodu dzieci mają murem stać przy matce i trzymać się jej, aby alimenty płynęły we właściwą stronę! To jest brutalna naga prawda! Kobieta szuka w małżeństwie przede wszystkim zabezpieczenia materialnego! — Jeżeli to prawda, to jest to prawda obezwładniająca! Gdzie jest miejsce na uczucia? — Uczucia istnieją! Na szczęście! Jednak stanowią one inną warstwę, inną stronę. Mówi się przecież nawet o stronie uczuciowej. Kobiety nauczyły się jednak w ciągu tysięcy lat oddzielać uczucia od kontraktu małżeńskiego. Nie, żeby tego chciały. Przeciwnie, są bardzo szczęśliwe, kiedy jedno z drugim idzie w zgodnej parze. Przyznają sobie jednak prawo do szukania osobno zabezpieczenia materialnego, a osobno miłości, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie inaczej jest z mężczyznami, jak sądzę. — Czy nie ma na to rady? Sposobu? — Jest! Nie niszczyć miłości więzami małżeńskimi, albo zawierając małżeństwo nie liczyć na pełnię szczęścia miłosnego. Myślę, że Andrzej zbliża się do tej drugiej metody, chociaż poniewczasie. Wytłumaczy sobie, że nie ma sensu łamać sobie serca dla kobiet, może poszuka pociechy u innej, a u swojej będzie przez pewien czas, niedługi zresztą, korzystał z zadośćuczynienia w postaci jej uległości. ... Jeszcze kilkakrotnie dopełniali butle powietrzem. Schodzili wszyscy po kolei pod wodę i wracali z różnymi drobiazgami. Tylko Beatka była niepocieszona, dopóki Piotr, jako ostatni nurek, nie przyniósł jej pięknej kolorowej lalki z saskiej porcelany. Całe przedsięwzięcie nie trwało dłużej niż dwie godziny i wciąż jeszcze nikt obcy nie przybył nad śródleśne jeziorko. Kiedy pełni wrażeń wrócili do biwaku, mieszkańcy dopiero wynurzali się z namiotów i zabierali do śniadania. Piotr i Agata postanowili bezzwłocznie zawiadomić o swoim odkryciu kapitana i wybrali się w tym celu samochodem do Iławy, gdzie był telefon i sposobność do większych zakupów. Bartosik przyrzekł przybyć jeszcze w tym samym dniu. Przyjechał po południu w nadspodziewanie licznym towarzystwie. Był z nim policjant, młody człowiek z profesjonalnym sprzętem do nurkowania, i dwie osoby cywilne. — Zanim porozmawiamy, przedstawię wam tych oto państwa — powiedział kapitan do młodych poszukiwaczy skarbów. — To jest pani Ralska, nasz wojewódzki konserwator zabytków. Pani Ralska reprezentuje państwo polskie jako ustawowego właściciela wszystkiego, co zalicza się do znalezisk archeologicznych, czyli praktycznie wszystkiego, co znajdziemy pod powierzchnią ziemi. A to jest pan nadleśniczy Skiba, że tak powiem właściciel jeziorka wraz z instalacjami wodnymi i w ogóle całej okolicy. — Nasza rozmowa telefoniczna była bardzo zakłócona... — mówił dalej kapitan patrząc głęboko w oczy Agaty. — Dlatego nie wszystko dobrze dosłyszałem może. Rozumiem, że pływając i nurkując w pobliżu pomostu zauważyliście wlot do kanału. W środku znaleźliście kilka przedmiotów. Dopatrując się ewentualnego związku ze sprawą zabójstwa Pawła Czerskiego zawiadomiliście mnie. Czy tak mniej więcej było? — Tak... W dużym skrócie... — potwierdziła Agata, chociaż nie mogła sobie przypomnieć żadnych zakłóceń w trakcie ich obszernej rozmowy telefonicznej. — Te przedmioty... — zaczął Piotr. — ...Pooglądamy sobie trochę później— przerwał mu kapitan. — Pani Ralska na pewno bardzo się nimi interesuje i coś ciekawego może nam o nich powie. Ale najpierw musimy udać się do Kociołka i zabezpieczyć teren przed ciekawskimi i kolekcjonerami pamiątek, którzy może już dowiedzieli się o waszych trofeach. Kapitan i jego świta ruszyli w stronę jeziorka. Agata przytrzymała nieco Piotra i Andrzejów. — Kapitan wyraźnie nie chce, abyśmy się rozgadali. Myślę, że chce wcześniej porozmawiać z nami sam na sam — powiedziała cicho. — Może chodzi mu o tajemnice śledztwa? — zastanawiał się Andrzej. — Przypuszczam, że raczej chce nas ochronić przed kłopotami. W końcu włamaliśmy się do obiektu należącego do nadleśnictwa i zabraliśmy pamiątki, których właścicielką jest pani Ralska. — Tak, o to chyba chodzi! Trzymajmy się tego, co powiedział kapitan! — radziła Filomena. — Co z moją lalką? — zmartwiła się Beatka, która uważnie przysłuchiwała się rozmowie. — Muszę ją oddać? — Wszystko musimy oddać pani konserwator, Bea. To nie są nasze rzeczy. — Nie pomyśleliśmy wcześniej o stronie prawnej naszej wyprawy podwodnej — dodał Andrzej zwracając się do dorosłych. — Przypuszczam zresztą, że jest ona bardzo zagmatwana. Kto ma prawo własności do porcelanowej lalki na przykład? Pierwotny właściciel? Nadleśnictwo? Pani Ralska? A może jednak Beatka? Grupa dotarła do jeziorka. Nurek policyjny zszedł pod wodę. Kiedy zebrani jak zahipnotyzowani wpatrywali się w lustro wody u nasady pomostu, Piotr podszedł do kapitana Bartosika. — Czy rozmawiał pan może z Moczarkiem o tym kanale? — Naturalnie. Był załamany, kiedy mu powiedziałem o waszym odkryciu. — Czy powiedział coś o roli Pawła Czerskiego? — Byli wspólnikami i wygląda na to, że nie próbowali się na wzajem oszukać czy tym bardziej wyeliminować. Przynajmniej nie w tej fazie jeszcze. Śmierć Pawła Czerskiego zaskoczyła Moczarka, ale zdał sobie oczywiście sprawę, że podwaja ona jego udział w zdobyczy. Moczarek zebrał w okolicy, z dużą pomocą sierżanta Bliziuka, bardzo obiecujące informacje o charakterze skarbu i jego wartości. Ludzie pamiętali o wzmożonym ruchu okolicznych właścicieli ziemskich w sąsiedztwie jeziora, kiedy wojsko niemieckie prowadziło tu roboty ziemne. Ukazał się nurek z niewielkim naczyniem porcelanowym w ręce. Na stronie, po cichu, złożył krótką relację kapitanowi. — Rozumiem teraz, dlaczego od jakiegoś czasu pewna niemiecka firma uporczywie pertraktuje z nami o sprzedaż lub dzierżawę całego terenu wokół Kociołka na ośrodek wypoczynkowy! — powiedział nadleśniczy. Po krótkich targach kapitan zgodził się na pozostawienie większej części jeziorka do dyspozycji mieszkańców biwaku. Wejście do kanału zabezpieczono. ... Piotr i Agata żegnali się nazajutrz z Czerskimi. Obiecywali sobie, jak zwykle w takich okolicznościach i sami w to nie wierząc, utrzymanie kontaktu, wzajemne odwiedziny i wspólne urlopy w przyszłości. Beatka płakała łzami wielkimi jak groch, a i Piotrowi oczy zwilgotniały, kiedy żegnał się ze swoją uroczą małą przyjaciółką. Zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie zobaczy jej już nigdy więcej, a nawet gdyby mieli się kiedyś spotkać, to Beatka będzie już inną osobą i osobowością. Młodzi postanowili oderwać się od atmosfery zdarzeń kilku ostatnich dni i na koniec ferii przenieśli się nad Wigry. ... Przed kioskiem przy końcowej pętli czwórki stał mężczyzna w zielonej wiatrówce i przeglądał tytuły czasopism rozłożonych na półce pod okienkiem. Sprzedawczyni poznała fiacika z zielonymi parcianymi worami na dachu mieszczącymi poskładaną żaglówkę, a Piotr pozdrowił ją ręką przez otarte okno samochodu. — To ani chybi o nich pisały gazety niedawno. O tym, jak pomogli policji i jeszcze znaleźli przy tym jakieś skarby! — powiedziała do klienta. — Tak! To o nich! Wspaniali młodzi ludzie! A ta Agata ? to prawdziwy skarb! — rzekł mężczyzna w wiatrówce. — To pan ich zna? Piotra i Agatę pan zna? — zdziwiła się kioskarka. — A tak. Spotkałem ich kiedyś, o tam, w tym parku za torem saneczkowym. Do widzenia! Mężczyzna zdecydował się na pismo z dużym czerwonym ośmiokątem na stronie tytułowej i pożegnał kioskarkę, spoglądając z uśmiechem zadowolenia za oddalającym się fiatem. ... W stercie poczty, która nagromadziła się w czasie wakacji, uwagę Agaty zwrócił zaadresowany do obojga urzędowy list ze stemplem zastępującym znaczek. Minister spraw wewnętrznych dziękował młodym za pomoc w dochodzeniu policyjnym. Za odkrycie i zgłoszenie znacznego majątku ukrytego w podziemnych bunkrach minister przyznał Agacie i Piotrowi nagrodę o równowartości kilku tysięcy dolarów. Spośród prospektów reklamowych Piotr wyłuskał jeden i podał go bez słowa Agacie. Z kolorowej okładki spoglądał w dal zadumany Sfinks z wyszczerbionym nosem. Za nim wznosiła się piramida z jaśniejszym, jak gdyby ośnieżonym wierzchołkiem, a w dali luksusowy biały statek sunął wśród piaszczystych pustynnych wydm błękitną wstęgą rzeki. — Nasz fiat będzie nam jeszcze musiał posłużyć kilka sezonów! — powiedziała Agata tuląc się do Piotra. — Może wrócimy jachtem z mercedesem na pokładzie, jeżeli moja dziewczyna równie pracowicie spędzi następne wakacje nad Nilem, co te nad Kociołkiem i odkryje jakiś nowy grobowiec faraona. — Tylko nie to! Dziewczyna marzy o nilowym statku z basenem na pokładzie i przytulną kabiną z prysznicem. I liczy raczej na pracowitość swojego chłopca! — Pojęcia nie mam, co masz na myśli! — Uwielbiam, kiedy stajesz się nagle tak niedomyślny i zmuszasz mnie, abym ja ci poglądowo wyjaśniała i pokazywała... Gdyby Aga zdążyła dokończyć ostatnie zdanie, z pewnością zabrzmiałoby mniej frywolnie. Nie zdążyła. Długi pocałunek zamknął jej usta i nie pozostało jej nic innego, jak od razu przystąpić do zapowiedzianej lekcji poglądowej. Uczeń był wprawdzie pojętny, uczył się szybko i chętnie, ale z pamięcią musiał mieć kłopoty, bo kazał sobie powtarzać materiał lekcyjny wielokrotnie, w różnych ujęciach. Na szczęście ciało pedagogiczne wykazało się nieprzebranymi skarbami cierpliwości! w lipcu 1998 Bez jednej Mirek płynął wzdłuż wyspy, wypatrując miejsca dogodnego do przybicia do brzegu. Znalazł je po stronie zachodniej. Szuwary rozstępowały się gościnnie, ukazując jasne, piaszczyste zejście do wody. Spojrzał na wimpel. Wiatr wiał dokładnie w stronę brzegu i to nie ułatwiało zadania. Najbezpieczniej byłoby dopłynąć na wiosłach, ale zrzucenie żagli przez samotnego żeglarza na małej, chybotliwej łódce, to niemal pewna wywrotka! Zaświtała mu myśl, aby wpłynąć z rozpędu w szuwary. Musiał już kiedyś słyszeć o tym sposobie, ale w świetle dnia, na oczach licznych żeglarzy i wioślarzy taki ryzykowny manewr po prostu nie uchodził. A poza tym w sitowiu mógł być jakiś ostry kołek, który z łatwością przebiłby gumowaną powłokę Mewy. Wybrał manewr podręcznikowy. Zatoczył łuk tak, aby znaleźć się blisko brzegu, skierował dziób na wiatr i wyluzował żagle do łopotu. Jola zatrzymała się i zaczęła płynąć wstecz. Podniósł miecz i uniósł nieco płetwę sterową. Utrzymywał łódkę starannie w linii wiatru i patrzył uważnie w wodę za rufą. Kiedy zobaczył dno, wyskoczył za burtę i podprowadził łódkę do brzegu. Teraz mógł już zrzucić żagle i wyciągnąć dziób na piasek. Alfa, która spokojnie obserwowała aktywność Mirka, teraz dopiero wyskoczyła z łódki, przeciągnęła się i odbiegła węsząc gorączkowo w poszukiwaniu miejsca godnego obsiusiania. Po załatwieniu sprawy nie cierpiącej zwłoki przyjęła dostojniejszą, czujną postawę. Mirek wyszedł na skraj łączki i spojrzał w stronę, którą wskazywała mordka Alfy. Za osłaniającą od wiatru kępą krzewów kilka osób siedziało wokół koca, z kartami w rękach. Zawahał się. Mógł odejść w głąb wyspy, aby zapoznać się z terenem i wybrać miejsce na przenocowanie. Ale coś go powstrzymało. Najprawdopodobniej widok dziewczynki – jednej z trojga grających osób. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Dziesięcioletnia może dziewczynka, w samych majteczkach, była ładnie, równo opalona. Proste włosy, z jaśniejszymi pasemkami, były u czubka głowy związane w długi koński ogon. Zwróciła w jego stronę zaciekawioną buzię o dziecięcych jeszcze, ale zadziwiająco regularnych pięknych rysach i ciemnoniebieskich oczach w oprawie z długich rzęs i wyraźnych ciemnych łuków brwi. Zdecydował się. — Dzień dobry. Mam zamiar zatrzymać się tu w pobliżu, na noc. Czy nie będzie to państwu przeszkadzało? — Nie, skąd! — zawołała dziewczynka. — Poczekaj Beatko — przerwała jej siedząca obok młoda kobieta — chcesz nocować na tej wyspie? Sam? — przejęła inicjatywę. — Tak, sam. Mieszkam na biwaku nad Płaskim, ale... — Rozumiem, to ma być taka przygoda, robinsonada? Rodzice oczywiście wiedzą o tym? — włączył się do rozmowy mężczyzna. — Tak, Pio... ojciec wie — tłumaczył, dziwiąc się własnej cierpliwości. — Mam na imię Mirek... a to jest Alfa — dodał odruchowo, kiedy poczuł na łydce dotknięcie zimnej psiej mordki, i sam stropił się tą komiczną prezentacją. — Beatka. Bea — wyrwała się znów dziewczynka — a to jest... przerwała, przypomniawszy sobie, że nie należy przedstawiać swojej matki. — Mamo, to jest Mirek — przyszło jej do głowy pomysłowe i bardzo sprytne rozwiązanie sytuacji. — Filomena... — z wahaniem podjęła wyzwanie matka. — Andrzej Czerski — mężczyzna wstał i podał rękę Mirkowi. — A wracając do sprawy – możesz oczywiście zatrzymać się, gdzie chcesz. My tu zresztą przypłynęliśmy tylko na kilka godzin. Mieszkamy na campingu w Siemianach. A ta łączka, to najładniejsze miejsce na wyspie; może zostaniesz od razu tutaj? — Tak... dziękuję bardzo chętnie. Ale najpierw obejrzę całą wyspę. — Oprowadzę cię! — przedsiębiorczość dziewczynki zdawała się nie mieć granic — Znam tu każdy kącik. Rodzice spojrzeli po sobie rozbawieni, ale też nieco zaniepokojeni. Ni sprzeciwili się jednak. Szli wąską ścieżką wydeptaną przez wędkarzy i turystów wzdłuż brzegu, wokół całej wysepki. Beatka szła przodem. Nie ułatwiało to rozmowy, ale wymienili najważniejsze informacje – skąd przyjechali, na jak długo. Starszy o kilka lat, Mirek czuł się wobec małej jak dorosły, a mimo to dziewczynka przedziwnie go fascynowała i był zadowolony, dowiedziawszy się, że Czerscy będą nad Jeziorakiem jeszcze cały tydzień. — O! Ta dróżka prowadzi do szopy — poinformowała rzeczowo. — Szopa? Tak, słyszałem o niej, ojciec wspominał... — Był tu? — Musieli tu nocować z powodu burzy. Spali w szopie, pewnie w tej. — Słyszałam o takiej historii. I dlatego chcesz przeżyć podobną przygodę? Skręcili w głąb lasu. Z polanki pod wielkim bukiem, z długą blizną na pniu po uderzeniu pioruna, poderwało się stado szpaków. Po chwili znaleźli się przed starą szopą. Odszukali wejście z krzywymi drzwiami. W ścianach było sporo dziur, ale wnętrze byłe suche, a nawet przytulne – dzięki ciepłu, nagromadzonemu w ciągu ostatnich upalnych dni. Na podłodze z próchniejących desek walały się kupki siana i słomy. Alfa gorliwie węszyła po kątach; z pewnością rejestrowała dziesiątki przeróżnych zapachów pozostawionych przez odwiedzającą szopę drobną leśną faunę. — Może tu przenocujesz? — Nie wiem... Chyba nie, za daleko od łódki. Wrócili na przybrzeżną ścieżkę. Wysepka była mała, jej okrążenie nie trwało dłużej niż kwadrans, i wkrótce znaleźli się przy rodzicach dziewczynki. Oczekiwał ich podwieczorek przygotowany przez Filomenę. Mirek wahał się z przyjęciem zaproszenia. — Rozumiem cię — odezwał się Andrzej. — Ten posiłek nie pasuje do twojej koncepcji przygody. Tak kiedyś w harcerstwie zdobywało się sprawność „trzech piór”, teraz nazywa się to, zdaje się, survival, czy tak jakoś. Chodzi o sztukę przetrwania w trudnych warunkach. — Pewnie chodzi też o to, żeby nie korzystać z pomocy? Ale ty nie korzystasz! Ty spotkałeś na wyspie plemię tubylców i zjednałeś sobie ich przychylność. To przecież należy do sztuki przetrwania, no nie? — pomysłowość Beatki była niewyczerpana. Roześmieli się wszyscy, argument dziewczynki przezwyciężył słaby opór Mirka. Przepyszne wędliny z pobliskiej Iławy i smaczne, chrupiące kiszone ogórki znikły szybko z obrusika rozścielonego na kocu. Alfie – przepadającej za wszelkimi słodyczami – szczególnie smakował placek z borówkami. — No to co, może zagramy jeszcze w karty? — zaproponował Andrzej. — Graliśmy w brydża, z dziadkiem. Znasz może tę grę? — Brydż... nie, nie wiem, nie grałem — odpowiedź chłopca wywołała ogólną wesołość. — To tak, jak z tym człowiekiem, którego zapytano, czy umie grać na skrzypcach. „Nie wiem, jeszcze nie próbowałem!” — rzekła Filomena. Mirek poczuł się urażony na ambicji. — Widziałem, jak starsi grali, spróbuję! — odpowiedział rezolutnie, pod wpływem dziwnego wewnętrznego impulsu. Odkryli po karcie. Mirkowi przypadło grać z Beatką przeciwko jej rodzicom. Zapanowało skupione milczenie. — Pas — odezwał się Andrzej po rozdaniu kart. — Dwa trefle! — ofensywna odzywka Beatki wywołała zaciekawienie, ale nikt jej nie komentował. Filomena spasowała. Mirek zbierał myśli. Miał asa w kierach i czuł, że ten as może być ważny. — Dwa kiery — odpowiedział. Przeciwnicy konsekwentnie pasowali. — Dwa piki — Beatka chciała się jeszcze czegoś dowiedzieć. — Trzy kara — Mirek zdecydował się pokazać trzeciego króla z waletem. — Trzy piki. A więc Beatka proponowała grę w piki, ale pytała jeszcze o poparcie. — Cztery piki. — Miał w pikach mocną, trzecią damę. Cztery piki wystarczały do zrobienia partii i nie zamykały Beatce licytacji. Decyzja należała do niej. — Siedem pików, szlem! — Beatka usiłowała zachować godną brydża powagę, ale w jej głosie brzmiała triumfalna radość. Kiedy Filomena wyszła, Mirek rozłożył karty i za plecami Andrzeja przesunął się do swojej partnerki i przysiadł przy niej. Beata siedziała twarzą do słońca, od którego próbowała się osłonić dłonią. — Alfa, czapka! —cicho powiedział Mirek do psa. Suczka poderwała się ochoczo i pobiegła w stronę łódki. Po chwili przyniosła w zębach biało-niebieską czapeczkę, z dużym sztywnym daszkiem. — Dziękuję, Alfa! Dobry, mądry piesek! — zawołała Beatka z podziwem i pogłaskała ją pod brodą. Słyszała, że psy nie bardzo lubią, kiedy dotyka się je od góry; traktują to odruchowo jako formę ataku. Beatka sprawnie ściągnęła atuty. W karach miała trzeciego asa z dziesiątką, ale brakowało im damy. Impas był możliwy w obie strony. Położyła palce na karach i obejrzała się pytająco na Mirka, przez grzeczność raczej niż z potrzeby. — Widziałem karty — powiedział Mirek, co znaczyło, że nie wypada mu podpowiadać. Beatka zadumała się. Jakaś myśl przemknęła jej przez główkę, z błyskiem w oku blotką karową przeszła nią na stół. Zagrała królem karo, następnie waletem. Andrzej nie przybił damą. Beatka już miała położyć na waleta blotkę. Ale coś ją powstrzymało. Zmarkotniała, przygryzła wargi i przebiła własnego waleta asem, zostając z dziesiątką. Dama nie spadła. Musieli przegrać. Dla formalności szybko zgrała pozostałe, pełne kolory, licząc na ewentualny błąd przeciwników i zrzucenie wyrobionej damy. Ale przeciwnicy nie dali się zwieść i Andrzej wziął ostatnie karo na swoją damę. Beatka i Mirek leżeli bez jednej. W oczach Beatki błyszczały łzy. — Bea, szło wam świetnie! — Dlaczego nie impasowałaś tej damy? Wiesz przecież, że przy waszych sześciu karach szansa ściągnięcia była mizerna! — Nie mogłam. Wiedziałam, że tata ma damę. — Wiedziałaś? Skąd? — zainteresował się Andrzej. — Przecież nie zaglądasz nikomu w karty! — Mirek powiedział: „Widziałem karty”. Przechodził za plecami taty, musiał widzieć damę. Jej braku by nie zauważył i pewnie by coś powiedział na temat impasu. Pewnie powiedziałby „graj jak uważasz” albo „bierz damę pod siebie” – waszym męskim obyczajem. Nie mogłam impasować. To by nie było fair. Pozostało mi liczyć na ściągnięcie. — Beatko, — przemówił poważnie Andrzej — jestem z ciebie dumny. Graliście fantastycznie. Mirku, ty przecież grasz świetnie! A najbardziej podoba mi się twoja uczciwość, rycerska, można by powiedzieć. Słysząc słowa męża, Filomena zarumieniła się pod ciemną opalenizną. Pochyliła się w stronę Alfy i zaczęła głaskać lśniącą, grafitową sierść kerry blue teriera. — A wiecie co? — Beatka uradowana, ale i zakłopotana, zmieniła temat. — Mirka rodzice nocowali też kiedyś na tej wyspie. Schronili się przed burzą. Pamiętacie opowieść Piotra i Agi? — Piotra? Agi?! — Mirek zakrzyknął prawie. — Tak. Kilka lat temu mieszkaliśmy z nimi na biwaku nad Jeziorem Płaskim... Chwileczkę! — Andrzejowi zaświtała nieprawdopodobna myśl — czy, czy twój ojciec nie nazywa się... Morwin? — Tak, Piotr Morwin. Co za fantastyczny przypadek! — Cóż, widocznie świat jest bardzo mały, a dla wodniaków tym mniejszy. Albo bardzo dziwnie... zapętlony. Nie wiedzieliśmy, że Piotr i Aga mają syna. Bo przecież Aga to twoja... — Filomena przerwała, czując, że pytania zaczynają być nietaktowne. — ...mama? — bezceremonialnie dokończyła za nią pytanie Beata — Aga to twoja mama, prawda? Jest teraz też na tym biwaku, nad Płaskim? — Mama? — Mirek zastanowił się — Nie wiem... Nie rozmawialiśmy o tym. Aga to Aga. Ojciec jest na biwaku sam. To znaczy ze mną. Czerscy przestali pytać. Temat był zbyt osobisty, a odpowiedzi chłopca bardzo dziwne. Zapanowało milczenie. Wszyscy zagłębili się w swoich myślach. Słońce powiększyło się i poczerwieniało. Dotykało już koron drzew na przeciwległym brzegu. Czerscy zebrali swoje drobiazgi. — Koc chyba zostawimy. Przecież jutro znów tu przyjedziemy, prawda? — Filomena znacząco spojrzała na Andrzeja. — Tak, naturalnie — Andrzej zrozumiał intencję żony. — A jak by ci nie był potrzebny, to go schowaj w krzaki, o tu — zwrócił się do Mirka. — Wpadnij jutro do nas! — zaproponowała Beatka i popatrzyła na matkę, oczekując potwierdzenia. — Tak, bardzo prosimy. Przed południem na pewno nigdzie się nie ruszymy. Może zjesz z nami śniadanie? Tak koło dziewiątej? — Filomena skonkretyzowała zaproszenie. — Dobrze... to znaczy tak, bardzo chętnie, dziękuję! Mirek patrzył za odpływającą łodzią wiosłową. Beatka pomachała mu ręką i zasalutowała do daszka biało-niebieskiej baseballówki. Teraz zrozumiał, dlaczego sprytna dziewczynka nie oddała mu czapki; chciała dać mu powód i pretekst do odwiedzin nazajutrz. — Aga – moją mamą?...— zastanawiał się. — Może. Muszę zapytać. Aga jest fantastyczna, chciałbym mieć taką mamę! Mama. Słowo brzmiało ciepło i przytulnie, chociaż chłopiec powtarzał je tylko w myślach. ... Filomena spoglądała z łodzi na oddalający się brzeg wyspy i malejącą postać Mirka. — Zapętlony. Tak właśnie. Okropnie poplątany i zaplątany jest ten światek — powtarzała w zadumie swoją myśl. Przykre wspomnienia napłynęły szeroką falą. ... W leżaku rozłożonym na pomoście siedział szpakowaty mężczyzna w zielonej rybackiej kurtce. Na kolanach spoczywała duża, silna lorneta. — Aga matką?!... Nie, to niemożliwe. Ona musi być wolna. Ale jak wybrnąć z tej plątaniny, nie robiąc przykrości Mirkowi? Filomena ma rację; zapętliłem sprawę... — mruczał do siebie w zadumie. ... Mirek patrzył na koc pozostawiony przez Czerskich. Wiedział, że chcieli mu dyskretnie nieco złagodzić trudy spartańskiego noclegu. Zdecydował się. Złożył koc we czworo, położył koło karimaty i wskazał Alfie. — Ty przecież nie zaprawiasz się w sztuce przetrwania — powiedział półgłosem. Włożył sweter, zdjął adidasy, pod głowę położył poskładany ręcznik i przykrył się fokiem, przednim żaglem zdjętym z łódki. — To dzieciak, ale za pięć, sześć lat!... — myśli o wspaniałej dziewczynce przetopiły się wkrótce w senne marzenia. Był dzielnym żeglarzem, ratującym piękną kobietę przed wrzuceniem do kotła przez ludożerczych tubylców... W biało-niebieskim hełmie strażackim wspinał się po niebotycznej drabinie, aby wydobyć ją z najwyższego piętra płonącego wieżowca... W masce chirurga pochylał się nad nieruchomym ciałem pięknej pacjentki z ogromną raną na skroni... Zbudziły go pierwsze promienie słońca i przejmujący, poranny chłód. Spomiędzy warstw ciepłego koca wyjrzała brodata rozwarta mordka z lśniącym noskiem. — No, no! Nie próbuj się śmiać ze mnie, bo będziesz musiała sama poszukać sobie śniadania! – skarcił suczkę. Mirek wykąpał się z przyjemnością. Spokojna woda wydawała się cieplejsza w porównaniu z chłodnym powietrzem. Zgodnie z planem wyprawy śniadania należało poszukać w lesie i w jeziorze. Las okazał się niezbyt gościnny. Z trudem znalazł kilka jagód i poziomek, które zresztą zaraz wyżebrała od niego Alfa. — Kiedy wreszcie nauczysz się sama zbierać poziomki? Przecież przepadasz za nimi! Ale ani Alfa, ani on sam nie umieli na to pytanie odpowiedzieć. Może pies paradoksalnie nie wyczuwał zapachu owoców? A może nie potrafił ich wyłuskać spomiędzy łaskoczących liści?... Pozostawało jezioro. Był przygotowany na łowienie i usmażenie rybek na kocherze, ale pomyślał o oczekującym go śniadaniu u Czerskich i zrezygnował z nudnego wędkowania. Alfie należał się jednak jakiś posiłek. Mirek sięgnął do żelaznego zapasu prowiantów. Ze szczelnie zamkniętego słoika wybrał kabanosa. Zapach nęcił go ogromnie, ale oparł się pokusie. Alfa połknęła kiełbaskę w mig, ale sucharkiem wzgardziła. — Nie to nie! Przyjdzie koza do woza. Porównanie z kozą musiało ją urazić, bo Alfa zagrzebała się w swoim kocu i oddała drzemce. ... Było późne popołudnie. Piotr pływał długo w spokojnej, ciepłej wodzie. Przywykł już do jej brunatnego koloru i wiedział, że jest to „czysty brud” – zabarwienie od składników mineralnych gruntu i od opadłego z drzew listowia. Jednak z przyjemnością opłukał się pod zaimprowizowanym, biwakowym prysznicem z wodą nagrzaną przez słońce. Ułożył się w leżaku, aby się ogrzać i wyschnąć. Z półsennych marzeń obudził go lekki powiew. Czerwieniejące słońce zanurzało się za postrzępioną, ciemną linią ściany leśnej. Nie miał ochoty zajmować się kolacją. W namiocie panowało suche ciepło. Ostatnie promienie, którym udało się znaleźć drogę wśród gałęzi pobliskich drzew, upodabniały tkaninę namiotu do abstrakcyjnego witrażu. Ryzykując atak komarów, pozostawił wejście szeroko otwarte. Pomyślał o Mirku i próbował sobie wyobrazić, co chłopak robi. Ostatnie myśli, jak zwykle, powędrowały do Agi. I już zaczynały owe myśli rozpływać się w sennych obrazach i scenach, kiedy przywrócił mu przytomność zapach. Mieszanina dwóch woni – lekki akcent typowego zapachu szpitalnego na tle jakże dobrze znanego zapachu jego kobiety – woni trudnej do nazwania, przypominającej łąkę w słoneczny dzień. Rozchylił powieki. Leżała obok niego na obszernym materacu. Naga, z twarzą pochyloną nad jego twarzą. Wsunęła się pod prześcieradło i przylgnęła do niego całym ciałem, rozkosznie świeżym i chłodnym. — Chodź, chodź... ja... ja już bardzo chcę... — wyszeptała mu swoim zwyczajem prosto do ucha, kiedy wyczuła reakcję mężczyzny. Do zapachu ziół dołączył gorzkawo–słony zapach oddechu podnieconej kobiety, a jej namaszczone pożądaniem ciało przyjęło go bez śladu oporu. Dziewczyna zwarła pod nim na powrót uda, co było obietnicą przeżyć o najwyższej intensywności. ... Aga wymknęła się z namiotu o świcie. Na wpół przebudzony, Piotr usłyszał zgrzyt rowerowego łańcucha. Przez szczelinę u wejścia widoczne była odbłyski pierwszych promieni słonecznych na chromie motocykla Agi. — Aha; pewnie pojechała wypluskać się w Kociołku... — zdążył pomyśleć, zanim zanurzył się ponownie w sennych marzeniach. Widział nagą dziewczynę, długo płynącą na wznak, ale pod powierzchnią krystalicznej wody, tak że refleksy światła na drobnej fali rozmazywały jej sylwetkę. Z lubością przyglądał się jej plecom i udom, kiedy wyszła z jeziorka i, nisko pochylona, oglądała swoje odbicie w tafli nieruchomej, przybrzeżnej kałuży... ... Aga rozebrała się do naga i zanurzyła pod wodę. Przemogła odruch lęku i otworzyła oczy. Niezwykła czystość i przejrzystość wody w Kociołku sprawiała, że widok był niemal tak rozległy jak na powierzchni. Na dnie biały piach układał się w drobne znieruchomiałe fale. Cienkie, wiotkie rośliny pięły się chwiejnie w górę, ku światłu słonecznemu. Między brunatnymi łodygami trzcin błyskały niewielkie dziwaczne, cierniste rybki. Wciąż jeszcze pod powierzchnią, obróciła się na wznak. Musiała zmrużyć oczy olśnione promieniami słonecznymi, załamanymi na łuskach drobnych fal mieniących się na tle błękitu nieba i wyglądających jak srebrzyste obłoczki. Wynurzyła się wreszcie, by zaczerpnąć tchu i popłynęła w stronę brzegu. Jeziorko było niewielkie, koliste, jakby cyrklem obrysowane. Wierzchnia warstwa wody zdążyła się nagrzać od ciepłego powietrza w ciągu minionego dnia i dziewczyna poruszała kończynami tak, aby nie zanurzać ich w głąb. Mimo to odczuwała chłód na piersiach i biodrach przywykłych do osłony kostiumu kąpielowego. Wyszła na brzeg w maleńkiej zatoczce. Starła z siebie dłońmi wodę, zebrała długie włosy, wycisnęła je i rozrzuciła z powrotem na plecach dla wyschnięcia. Pochyliła się nad lustrem wody. Lubiła przyglądać się swojemu odbiciu. Chwilami, jak dziecko, stroiła miny i grymasy. W pewnej chwili usłyszała za sobą jakiś szelest. Wyprostowała się gwałtownie, odwróciła i odruchowo zakryła rękami piersi. Ciekawe, dlaczego nagie kobiety zasłaniają tylko piersi, które przecież odkrywają ze znacznie mniejszym skrępowaniem niż inne części ciała. Oparty o wędzisko, stał młody mężczyzna i przyglądał jej się z nieukrywanym zachwytem. — Gaa! – odezwał się — A–gaa? Po chwili konsternacji Adze coś musiało przyjść na myśl, bo rozweselona zawołała: — Aga, Aga! Ale to nie ta bajka, mój drogi. Pomyliły ci się opowiadania we śnie! Piotr, wracaj do namiotu! Zaraz tam będę. Sylwetka mężczyzny rozmyła się i jak obłok dymu wsiąkła w zieleń krzewów. .... W powietrzu wisiała poranna flauta. Wimpel zwisał z masztu w bezruchu. Tchnień powiewów starczało ledwie na tyle, aby lekko zmarszczyć powierzchnię Jezioraka. Mirek leniwie wiosłował w stronę campingu Beatki; do umówionej pory było jeszcze sporo czasu. Przycumował łódkę obok innych, przy drewnianym pomoście. Na brzegu było pusto. Tylko jakiś samotny wędkarz, w zielonej kurtce z licznymi kieszeniami, cierpliwie, choć bez przekonania, moczył przynętę. Na campingu też było cicho i pusto. Tylko kilka osób, pod kioskiem żywnościowym, rozmawiało o czymś z twarzami zwróconymi w stronę boiska do siatkówki. Mirek odnalazł domek Czerskich w cieniu starych sosen. Wszedł na betonowy tarasik, ostukując o jego krawędź buty z piasku. Zapukał i Filomena wpuściła go do obszernego, ciemnego pokoju. Andrzej klęczał na jednym kolanie przed kominkiem i dokładał drew do słabego spokojnego ognia. — Mirek... dzień dobry, wejdź, proszę... — odpowiedziała na powitanie. Głos Filomeny brzmiał głucho. Kiedy oczy chłopca oswoiły się z półmrokiem, zauważył, że jej twarz była niezwykle poważna, a oczy zaczerwienione. — Dzień dobry. Przywiozłem ten koc, bo na wyspie kręcą się jakieś typy. A gdzie jest Beatka? Nie widziałem jej nad wodą. Czy... — chciał jeszcze zapytać, czy nie poszła może na zakupy do sklepiku. Zamilkł nagle, bo na szafce, przy której usiadła Alfa cicho popiskując, zobaczył swoją czapkę. Na biało–niebieskim tle widniała duża rdzawa plama. Filomena załkała. Andrzej podniósł się od kominka. — Dzień dobry, Mirku, siadaj proszę — Andrzej był bardzo blady; starał się mówić spokojnie. — Beatki nie ma w domu. Jest w szpitalu. Miała wypadek. Wczoraj. Mirkowi krew odpłynęła z twarzy. Nie odezwał się. — Po powrocie z wyspy cumowaliśmy łódkę. Beata poszła w stronę boiska do siatkówki... — Andrzej mówił krótkimi zdaniami. Próbował zachować spokój. Całe wydarzenie pojawiło się nagle w wyobraźni Mirka jak film w zwolnionym tempie. Widział dziewczynkę idącą wolno przez pole biwakowe. Usłyszał wycie silnika na wysokich obrotach. Patrzył z przerażeniem, jak odkryty samochód zatacza się między namiotami, zahacza o jeden z nich, zmiata następny. Ludzie odskakują w popłochu, krzyczą. Samochód wjeżdża na boisko i z impetem uderza w słupek do zawieszenia siatki. Słup przewraca się i uderza dziewczynkę w głowę, obsuwa się na ramię... Beatka pada. Leży bez ruchu, nieprzytomna. Na jego czapkę, która dziwnym trafem nie spadła z głowy Beatki, występuje wielka, krwawa plama... — Beatka otworzyła oczy w karetce, którą wieźliśmy ją do szpitala. Ma prawdopodobnie wstrząśnienie mózgu. Zdjęcia pokażą, czy nie ma pęknięć kości. Jedziemy tam zaraz... — zakończył Andrzej opowieść. — Tak... to okropne. To ja już pójdę, nie zatrzymuję państwa — Mirek zrozumiał delikatną aluzję Andrzeja. — Proszę ją pozdrowić! — Pewnie jesteś głodny, weź przynajmniej kanapkę — zatroszczyła się Filomena. Powiewy przybrały nieco na sile i Mirek podniósł żagle. Chciał koniecznie jak najprędzej wrócić do swoich. Łzy kręciły mu się w oczach z żalu i z gniewu na przekorny wiatr, który powiewał słabo i złośliwie – najczęściej od przodu. Aga i Piotr dojrzeli go z daleka, przygotowali śniadanie i wyszli na pomost. Alfa wyskoczyła z łódki pierwsza i powitała ich radosnym tańcem. Przed Piotrem podskakiwała i popiskiwała, dopóki nie pochylił się nisko i nie pozwolił, aby liźnięciem pocałowała go w głowę. — Aga, pamiętacie Beatkę? — zapytał Mirek, kiedy usiedli przy stoliku. — Beatkę?... — Agata była zaskoczona pytaniem. — Poczekaj, tak! Poznaliśmy tu, nad Jeziorakiem rodzinę Czerskich z córeczką Beatką. — Wspaniała, prześliczna i przemądra dziewczynka... — rozmarzył się Piotr. — Owszem, niebrzydka i niegłupia — przyznała Aga bez entuzjazmu. Czy o tę Beatę pytasz? Dlaczego? — Tak, o nią. Spotkaliśmy się na wyspie. Miała wypadek, jest w szpitalu. Na kempingu jakiś pijany kierowca ciężko ją zranił — Mirek opowiedział przebieg zdarzenia. — Ma ranę na lewej skroni i pęknięty obojczyk — powiedziała cicho Aga. — Ale czaszka jest cała. — Skąd wiesz? — zdziwił się Mirek. — My, Mirku, często coś wiemy, nie wiedząc skąd, ale tym razem wyjaśnienie jest proste. Widziałam jej zdjęcia rentgenowskie. Mała leży w moim szpitalu. Nie wiedziałam, że to nasza Beatka. Nic nie mówiąc, Mirek wpatrywał się w oczy Agaty; czasem przenosił wzrok na Piotra. Zrozumieli go. — Dobrze, już jadę! — rzekła Aga. — Miejcie włączoną komórkę. Powiem wam, jak się sprawy mają i kiedy możecie przyjechać. Dobrze, Piotrze? — Dobrze, Aguś, czekamy. Agata ubrała się szybko i wkrótce jej honda oddaliła się z cichym, głębokim dudnieniem. ... Piotr i Mirek siedzieli na deskach pomostu jak na ławce. Nie rozmawiali. Mirek podawał kawałki chleba wielkiemu łabędziowi. Sykiem i rozkładaniem ogromnych skrzydeł ptak podkreślał swoją siłę i urodę. Czy musiał zapomnieć o swojej przysłowiowej dumie, przyjmując jałmużnę, czy – przeciwnie – okazywał ludziom uprzejmość prawdziwego gospodarza i pana na jeziorze, pozwalając się łaskawie poczęstować?... Zdarzało mu się razem z chlebem skubnąć palce chłopca szorstkim dziobem, ale z pewnością nie był to zamierzony atak. — Chcesz coś powiedzieć. Albo o coś zapytać, prawda? — odezwał się Piotr. Mirek jeszcze chwilę milczał. — Powiedz, tato, czy Aga... czy Aga jest moją mamą? — zadał dręczące go od wczoraj pytanie. Teraz z kolei Piotr popadł w chwilową zadumę. — Ile masz lat? — No,... trzynaście i trochę. — A Agata? — Zdaje się, że dwadzieścia dwa, prawda?... Rozumiem! Musiałaby mieć około dziewięciu lat, kiedy się urodziłem. To niemożliwe, aby była moją mamą! — Powiedzmy, że nieprawdopodobne w zwykłych okolicznościach. Widzisz, bywają trudne pytania z bardzo łatwą odpowiedzią. — Chwileczkę! Ty jesteś starszy od niej tylko o trzy lata! Zostałeś moim ojcem w wieku dwunastu lat?!... — Ja?... Zaraz, poczekaj. — Piotr popadł w zakłopotanie, które sam spowodował. — Jestem twoim ojcem. W pewnym sensie. Nie masz w każdym razie innego... Wzrok Piotra padł na łódkę kołyszącą się opodal na wodzie. Siedział w niej wędkarz w dużym słomkowym kapeluszu i w zielonej kurtce z licznymi kieszeniami. Piotrowi zdawało się, że przy jego ostatnich słowach wędkarz – który przecież nie mógł ich słyszeć – zwrócił się w ich stronę z gestem dezaprobaty. — Chociaż... Kto wie... Mirku, widzisz tego starszego pana w łódce? — Jasne. Zaraz... Widziałem go już chyba dzisiaj na pomoście w Siemianach. Ale co to ma do rzeczy?... — Bardzo wiele. Jeżeli on zechce, to... — urwał. Wędkarz podniósł dłoń i pomachał nią, spoglądając na Mirka. Mimo odległości, można było dostrzec uśmiech na jego twarzy. — Cześć! Witaj... Grzegorzu!... — odpowiedział chłopiec i zamilkł, jakby nasłuchując. ... Agata zatrzymała się w cieniu wielkiego dębu, zgasiła silnik i opuściła podnóżek motocykla. Mirek pospieszył do niej. Po drodze przebiegł przez maszynę, przeniknął ją tak jak by była cieniem na mgle i czyniła zadość swojej pełnej nazwie „honda shadow” – „honda cień”. — A więc już wiesz... — Aga powiedziała to z nutą smutku. — Wiem? Co wiem?... Aga, powiedz, co z Beatką? Jak się czuje? — Ciężkie wstrząśnienie mózgu. Z trudem odzyskuje przytomność. Nie pamięta, co się stało. Boli ją głowa. Ale nie obawiaj się, na pewno nie umrze i za tydzień – dwa wyjdzie ze szpitala. — Muszę... Chciałbym ją zobaczyć. Możemy pojechać do szpitala? — Już teraz zaraz?! Cierpliwości, Mirku. Ona potrzebuje spokoju, chyba nie chcesz jej zaszkodzić. Może jutro... — dodała, widząc nieszczęśliwą minę chłopca. — Tak, Mirku, wybierzemy się tam jutro z rodzicami Beatki. Nie wypada bez wiedzy i zgody rodziców odwiedzać ich córki — włączył się do rozmowy Piotr. ... Dziewczynka leżała nieruchomo, z głową i lewym ramieniem w bandażach. Patrzyła przez ledwie uchylone powieki, ale lekki uśmiech świadczył, że widzi i rozpoznaje swoich bliskich. Filomena usiadła na jedynym stołku i gładziła jej rękę. — Bea, kochanie. Bardzo boli cię głowa; wiemy. Mocno cię..., mocno się uderzyłaś. Ale to przejdzie. Za kilka dni będziesz jak nowa! — próbowała nawet zażartować. Beatka uścisnęła jej rękę i powiodła wzrokiem po zgromadzonych. Stali wokół, trochę zakłopotani, trochę bezradni – jak to zwykle bywa ze zdrowymi przy łóżku chorego. Zatrzymała spojrzenie na Mirku, który stał w nogach posłania. Przeniosła na chwilę wzrok na twarz matki i z powrotem na chłopca. Filomena zrozumiała. — Wiecie co?... Może wyjdziemy porozmawiać z lekarzem. Mirku, zostaniesz na chwilę sam z Beatką? — przy tych dziwnych nieco słowach popatrzyła wymownie na trójkę pozostałych. Mirek zbliżył się teraz do dziewczynki i przysiadł na krawędzi łóżka. — Bea, Bea... Nie bój się, będzie dobrze... — przemówił cicho. Rozejrzał się po pokoju, czy nikt go nie widzi. Delikatnie położył rękę na bandażach. Dziewczynka zmrużyła oczy pod wpływem lęku przed dotknięciem bolesnej rany na skroni, ale wkrótce oczy rozwarły się szeroko pod wpływem zdumienia. — Mirek! — przemówiła słabym, ale czystym głosikiem. — Mirek! Co się dzieje? Głowa mnie przestała boleć! — Cicho, Bea, cicho! To może chwilowa ulga, ale na pewno szybko wyzdrowiejesz. Mirek pochylił się i niezręcznie, ale z czułością ucałował ją w główkę. Beatka nieoczekiwanie objęła go, przytuliła do siebie wolnym ramieniem i pocałowała prosto w usta. — Hej! Bea! Coś ty! Leż spokojnie! Pewnie masz gorączkę. Mirek zareagował szorstko, po chłopięcemu, ale w głowie aż mu zawirowało od wielkiej, nieznanej szczęśliwości. Pewnie odezwał się w nim mężczyzna i dżentelmen, bo – na pewno tylko po to, aby nie urazić młodej kobiety – przytrzymał ją w objęciach i odwzajemnił się długim, bardzo długim pocałunkiem... — Mirek! Co ty? Zachowuj się! — teraz Beata przemówiła, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, ale na jej policzki wystąpiły rumieńce, a oczy błyszczały jak gwiazdy. — Uciekaj! Idą! Jej twarz różowiła się, a oczy błyszczały, kiedy dorośli weszli w towarzystwie lekarza. Uniosła się z poduszek i usiadła, spuszczając nogi z łóżka. — Beata! — zakrzyknęła Filomena i rzuciła się, przerażona, aby ją przytrzymać. — Mamo, tato! Już mnie nic nie boli! — pochwaliła się. — Aga, Piotr! To naprawdę wy?! Witajcie! Tak się cieszę! Agata i Piotr popatrzyli na siebie, a następnie, jak na komendę, w stronę Mirka. W ich spojrzeniu malowało się coś w rodzaju niedowierzania pomieszanego z wyrzutem. Ale wyrzuty nie dosięgły celu, bo chłopiec – który zdążył wycofać się za oparcie łoża – nie odrywał oczu od Beaty. Lekarz z trudem maskował zadziwienie i konsternację. Mamrotał coś o nagłym ustąpieniu objawów wstrząśnienia, co się czasem zdarza... — Możemy wracać do domu? Nic mi już nie jest! — szarżowała mała pacjentka. — Hola, hola, moja panno! — odtwarzał swój autorytet chirurg. — Nie tak prędko. Masz w głowie dziurę jak piłka tenisowa! A z twojego obojczyka mogą w każdej chwili zrobić się dwa. Lekarz zajrzał Beatce w oczy, kazał wodzić wzrokiem za jego palcem i zacieśnił bandaż przetrzymujący ramię po stronie pękniętego obojczyka. — Wieczorem miał być zmieniony opatrunek. Zrobimy to teraz, skoro państwo tu są — zwrócił się do Czerskich. — Pani Agato, czy zechce pani poprosić dyżurną pielęgniarkę? Kiedy ta usunęła opatrunek, lekarz doznał raz jeszcze zadziwienia, jeszcze silniejszego niż uprzednio. Na plamie białej skóry, z której trzeba było zgolić pęczek przepięknych włosów dziewczynki, zobaczył zaledwie cienką różową kreskę blizny i kilka węzełków czarnej nici chirurgicznej. Andrzej i Filomena, jako niefachowcy, nie byli w stanie docenić zadziwiającego postępu w leczeniu rozległej rany. — No, tak... Nieźle to wygląda. Nawet bardzo dobrze, można by powiedzieć — mruczał chirurg. — Chora robi nadzwyczajne postępy — zwrócił się do Andrzeja. — Ale o natychmiastowym wypisaniu mowy, oczywiście, nie ma. Może za dwa, trzy dni... Proszę przyjechać jutro. Beatka przygasła, rozczarowana. — Nie martw się! — pocieszała ją cicho Agata. — Ja tu pracuję. Nagadamy się do woli! A pewnie o tym i owym chciałabyś porozmawiać, na przykład o Mirku?... On cały dzień spędza na jeziorze; nie wiem, czy jutro będzie miał czas cię odwiedzić... — dodała zaczepnie. — Musi! Koniecznie! — zawołała mała. — To znaczy... Bardzo bym chciała. Mirek, wpadniesz jutro? — zwróciła się do chłopca. — No, nie wiem... Może. Jak nie będzie dobrego wiatru na wodzie. Mirek droczył się z przyjaciółką, ale kiedy dostrzegł jej posmutniałą minkę, posłał szelmowskie oko, a ona rozpogodziła się. — Właściwie to chodzi mi o Alfę. Jutro będę już miała dość sił, aby wyjść na dwór i przywitać się z nią. No bo jej tu nie wolno wejść. Możesz ją ode mnie pogłaskać — zrewanżowała się, ale jedno z jej oczek zmrużyło się, co – przypadkowo zapewne –wyglądało jak oczka puszczenie. ... Powitalne huczne przyjęcie na cześć Beatki, zarazem wieczór pożegnalny, postanowiono urządzić na wyspie. Cały ciężar jego przygotowania spadł na Filomenę i Andrzeja. Mirek wyjaśniał Beatce na jeziorze tajniki manewru „człowiek za burtą”. Alfa drzemała w zacisznej wnęce dziobowej. Piotr i Aga wybrali się na spacer w stronę szopy. Musieli zabłądzić, bo nie było ich bardzo, bardzo długo. ... Małe ognisko przygasało, ale na tle gęstniejącego mroku jaśniało mocniej i promieniowało miły ciepłem. — Macie jutro długą drogę przed sobą... Ale właściwie dokąd jedziecie, gdzie mieszkacie? — spytał Piotr. — Przenosimy się wkrótce do Wrocławia. — Niemożliwe! Będziemy więc sąsiadami. A w jakiej dzielnicy macie mieszkać? — ożywiła się Agata, a dzieci bacznie nastawiły uszu. — Na Krzykach. Niedaleko autostrady... — ... i Oporowa! My tam mieszkamy! — zawołał Mirek. — Ścieżką nad Ślężą to spacerek! — Nic nie mówiłaś! — z wyrzutem zwrócił się do Beatki. — Ja... ja nie wiedziałam — odpowiedziała dziewczynka, ale jej oczy i buzia śmiały się radośnie. — Nie mówiliśmy jej. Nie chcieliśmy, żeby to zaprzątało jej główkę w czasie wakacji. — To znaczy, że będziemy się mogli widywać, to świetnie! — ucieszył się także Piotr. — Koło pętli tramwajowej mamy fantastyczny pagórek do jazdy na sankach! — Mirek snuł już dalekosiężne plany. — O, co to, to nie! — zawołała Agata. — To niebezpieczne... — dodała, kiedy Czerscy spojrzeli na nią zdziwieni. — Tam są bardzo strome zbocza i chłopcy robią dziewczynkom różne psikusy — Aga zarumieniła się, plącząc się w dziwnych wyjaśnieniach. — Tak? Masz może jakieś złe wspomnienia? Czy spotkała cię tam jakaś wielka krzywda? — Piotr dobrze wiedział, o czym Aga myślała, ale dręczył ją bezlitosnymi pytaniami. — Ogromna! — odparła Aga. — Straciłam tam... Mirek, dołóż do ognia! — wtrąciła, a Piotr wlepił w nią wzrok z niedowierzaniem: „Cnotę?... Ona to słowo rzeczywiście wypowie?... Niemożliwe!” — Straciłam tam... na sankach z chłopakiem... bardzo dużo czasu. Zamiast się uczyć. Miałam nawet trochę kłopotów w domu i w szkole — Agata wybrnęła z pułapki i rzuciła Piotrowi lekko kpiące spojrzenie. Filomena i Andrzej domyślili się, że między Piotrem i Agą toczy się jakaś gra, nie trudno też było odgadnąć słowo–klucz, które nie padło. — Na pewno pojeździmy tam na sankach! Z Mirkiem żadna strata mi niestraszna! — zdecydowała rezolutnia Beatka i nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego jej deklaracja wywołała salwę ogólnego śmiechu. Nie zastanawiała się też nad tym dalej, bo jej myśli krążyły wokół sprawy znacznie bliższej i pilniejszej. — Mirek, ty pewnie zostajesz na noc na wyspie, co? Pytanie było raczej stwierdzeniem faktu niż wyrazem wątpliwości i dlatego chłopiec zrazu nie odpowiedział. Nie miał wcale zamiaru nocować na wyspie, ale domyślił się, że mała coś kombinuje. Z wyspy do jej kempingu można było dostać się łódką w kilka minut i może Beatka chce się z nim spotkać jeszcze jutro, tuż przed odjazdem?... — Nie wiem... Tak, chyba tak. Wiatr prawie ustał, trudno by mi się teraz, w nocy, płynęło do domu... — te ostatnie słowa miały wesprzeć pytanie o zgodę, zawarte w spojrzeniu, które skierował w stronę Piotra. — Myślałem, że zostawisz łódkę na przystani i wrócimy razem maluchem, ale jeżeli masz ochotę znów tu spać... Piotr z kolei zerknął pytająco w na Agę, która jednak nie zabrała głosu. Pomysł z nocowaniem Mirka na wyspie jakoś nie przypadł jej do gustu. Wyczuła, że mała kobietka coś knuje – i nie pomyliła się! — No to ja też zostaję! — oznajmiła kategorycznie Beatka. — Mogę, prawda mamo? — zapytała wprawdzie, ale sugestywny ton pytania nie pozostawiał zbyt wiele miejsca na odmowę. — Bea, co za pomysł!— zaprotestowała wprawdzie Filomena, ale nie brzmiało to jak zdecydowana odmowa. — Jak ty sobie to wyobrażasz?! Andrzej, co ty na to? — zgłosiła wątpliwość już raczej organizacyjnej niż merytorycznej natury. Filomena nie umiała sobie wytłumaczyć zbawiennego wpływu, jaki na błyskawiczny proces ozdrowieńczy jej dziecka miała obecność Mirka, ale wpływ ten dostrzegła natychmiast, jeszcze w szpitalu i to było dla niej najważniejsze. Zdała się całkowicie na instynkt, który ani jej, ani dziewczynce nie podpowiadał żadnych obaw. Nie miał ich też Andrzej, bo nie zgłosił zastrzeżeń, a nawet zabrał się od razu do umocnienia namiotowych śledzi. — Nie boisz się? Wiesz przecież, że na wyspie są ludożercy! — Mirek niby to próbował Beatkę przestraszyć i zniechęcić. Nie był wprawdzie zachwycony, że rzecz całą kobiety załatwiły między sobą, nie pytając go o zdanie, ale perspektywa spędzenia jeszcze kilkunastu godzin z fascynującą go dziewczynką spodobała mu się ogromnie. — Z tobą?! Z tobą nie boję się niczego i nikogo! — odpowiedziała przymilnie. Alfa leżała opodal ogniska i wygrzewała, jakby na zapas, to lewy to prawy bok w jego cieple. Przy ostatnich słowach Beatki uniosła łeb i wydała z siebie coś pośredniego między pomrukiem a powarkiwaniem. — Ale przede wszystkim będzie z nami wspaniały, groźny, dzielny pies! — dodała. — Obroni nas w razie czego i przed ludożercami i przed piratami. Wspaniały, groźny pies – wprawdzie niewiele większy od kota – przełknął widocznie pochlebstwo równie łatwo jak wcześniej jego pan, bo mruknął już wyraźnie pokojowo i ułożył głowę na wyciągniętych łapach. Na wzmiankę o piratach Andrzej i Piotr spojrzeli na siebie. Pomyśleli o tym samym. Zbir, który zranił Beatkę, siedział w areszcie i nie wiadomo, co mogło przyjść do głowy jego kompanom z pijackiego gnojowiska, czy nie wymyślą zemsty na bezbronnych dzieciach... — Zajmę się tym, śpijcie spokojnie — rzekł cicho Piotr. I słowa Piotra uspokoiły niewypowiedziane obawy Andrzeja, chociaż trudno mu było wyobrazić sobie, jak Piotr – mieszkając na drugim krańcu wielkiego jeziora – może roztoczyć w nocy skuteczną opiekę nad dwojgiem samotnych dzieci na łatwo dostępnej wysepce. Innego rodzaju troska – może niepozbawiona akcentu kobiecej czy macierzyńskiej zazdrości – nie dawała spokoju Agacie. Pod jakimś pozorem odwołała Mirka na stronę. — Lubisz ją, prawda? — Chyba tak... to fantastyczna dziewczyna... dziewczynka — poprawił się. — Mirku, wiem, że lubisz to dziecko naprawdę! Naprawdę – rozumiesz? — słowo dziecko Aga wypowiedziała ze szczególnym akcentem. —To tylko tyle; pamiętaj. No i uważajcie na siebie. Nie pozwól jej odchodzić za daleko w krzaczki. Leżeli w namiocie, na posłaniu zaimprowizowanym z koców, ręczników i części odzieży. Księżyc w pełni świecił tak jasno, że odrobina światła przedostawała się nawet przez tkaninę namiotu. Alfa wślizgnęła się przez niedomknięty zamek błyskawiczny u wejścia i ułożyła w zagłębieniu koca między Mirkiem i Beatką. Chłopiec nie mógł usnąć. Beatka też nie spała. Zerkała na niego spod przymrużonych powiek. Przysunęła się wreszcie i objęła go ramieniem. Potrącona przy tym Alfa wydała pomruk niezadowolenia. — Mirek, śpisz?... — wyszeptała mu pytanie prosto do ucha. — Tak. A ty dlaczego nie śpisz? — Mirek... Mirek... Ja dużo wiem. Wiem, czego chłopcy chcą od dziewczynek. I wiem, że dziewczyny też tego chcą. Słyszę często, jak sobie opowiadają... te trochę starsze... Odpowiedziało jej milczenie chłopca, zbitego zupełnie z tropu. — Wiem, że chcesz... ja... ale... Mirek, ja jestem jeszcze za mała, prawda? Powiedz, że jestem za mała!... — w bezradny szept wplotło się łkanie. Mirek gorączkowo szukał odpowiedzi. Kręciło mu się w głowie. Czuł, że jego ciało reaguje w jakiś nieznany mu sposób. Jak to powiedziała Aga? „Wiem, że lubisz to dziecko naprawdę! Naprawdę – rozumiesz?” — Za mała?! Jesteś za duża, aby opowiadać takie głupoty. Myślałem, że jesteś mądrzejsza. Widocznie twoja głowa jeszcze nie wyzdrowiała zupełnie. Dzieciaki już dawno śpią. Dobranoc!...Smarkula niemądra! Beatka w pierwszej chwili zesztywniała jak pod wpływem klapsa. Odsunęła się od niego dotknięta, urażona... Ale w następnej chwili zrozumiała. — Ty mnie bardzo, bardzo... lubisz, prawda?... Mirek... Ożenisz się ze mną? Omal nie wybuchnął śmiechem, tym razem szczerze, bez udawania. Ale dojrzał w porę dwoje wpatrzonych w niego, szeroko otwartych oczu i grube łzy lśniące na policzkach. — Masz rację. Bardzo cię lubię — powiedział poważnie. — I pewnie kiedyś bardzo bym chciał się z tobą ożenić. Ale... Pomyślał o spotkaniu z Grzegorzem, o odbytej z nim na odległość rozmowie bez słów. Nie wolno mu było pozostawić młodej istotki ze złudzeniami, z marzeniami, które mogły w niej drzemać całe lata. — Ale... widzisz... ja jestem... jestem inny. Czasem nie wiem, czy w ogóle jestem. Ktoś taki nie mógłby być twoim mężem. Ty sama byś takiego nie chciała!... Popatrz! — poczuł, że musi dziewczynkę przekonać całkowicie, bez reszty. Usiadł na posłaniu. Ujął dłonie Beatki i położył je na swoich policzkach. Naciskał na jej dłonie, a dziewczynka widziała, jak one się zanurzają w jego twarzy i głowie, jak w kłębie mgły, na którym laserowy promień maluje złudzenia... Ręce jej zetknęły się w końcu i tak złożone Mirek odsunął od siebie. Był znów sobą. Gdyby przed tysiącem lat na miejskim rynku wylądował współczesny samolot, ludzie byliby przerażeni i przejęci. Ale byliby mniej zadziwieni, niż by można było się spodziewać. Żyli z wiarą w przeróżne siły nadprzyrodzone i uznaliby samolot za efekt działania tych sił. Beata była przejęta, trochę przestraszona. Nie wyrosła jednak jeszcze całkowicie z wiary w baśnie i bajki, i dlatego niezwykłe doświadczenie nie wywróciło jej dziecinnego poglądu na to, co jest możliwe, choć niepodobne do rzeczywistości. Poczuła się w baśniowym świecie i spróbowała się w nim odnaleźć. — Mirek... Ty jesteś... z innej planety? — Ciepło, ciepło! Ale nie. Nie jestem z innej gwiazdy ani planety. Jestem z innej... z innej opowieści. Ktoś mnie wymyślił i posłał tu, do was, do ciebie. I może mnie w każdej chwili odwołać. I wtedy odejdę, zniknę... — Ale wrócisz, prawda? Wrócisz do mnie, do swojej róży? Chłopiec zamyślił się. — Nie odchodzę przecież. A gdybym musiał odejść, to wrócę. Na pewno! Pochylił się nad twarzyczką przyjaciółki i poczuł w ustach słonawo-gorzki smak jej łez. — Śpij. Zapomnij. Będziesz miała piękny sen. Będziesz w nim prześliczną różyczką... — i zmęczone dziecko usnęło w jednej chwili. — A ja... Ja nie będę już mógł bez tej róży żyć, czy istnieć. Bez tej jednej, jedynej spośród wielu... we wrześniu 2002 Występujące w opowiadaniu odniesienia do osób i sytuacji mają związek z nowelkami Pętle, Żywioły, Ogień, Sanki. W i b r a c j e PRINCESS MAHA mozolnie wspinała się w górę Nilu, pod prąd – nadspodziewanie bystry, jak na ogrom i potęgę rzeki. Młodzi stali w dziobowej części pokładu spacerowego, wysoko nad lustrem wody zmarszczonej drobną falą. Byli sami. Agata czuła lekkie drżenie stalowej konstrukcji pod stopami i w dłoniach, którymi od-ruchowo trzymała się relingu, chociaż statek płynął spokojnie, bez kołysania. Na bez-księżycowym niebie nieprawdopodobnie wielkie gwiazdy świeciły jasno; nie mrugały i nie migotały. W rozproszonym świetle można było dostrzec sylwetki palm porastających brzegi rzeki nie kończącym się szpalerem. Młoda kobieta spojrzała na swego towarzysza, który pogrążony w zadumie patrzył przed siebie. — Grosik za twoje myśli! — odezwała się do niego cicho. Piotr wolno zwrócił twarz w jej stronę i uśmiechnął się miękko. Zerknęła ponownie w jego stronę, kiedy przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. — Nie wiem... Jest ich tyle... Nieustająco myślę o tobie. O tym, jak mi z tobą dobrze. To już jest bardziej świadomość niż aktywne myślenie. — Stałam się więc już tłem dla innych myśli? Nie, Piotr! To nie jest wyrzut. Jest w tym coś z błogiego spokoju. Czy w każdej chwili myśli się o swoim sercu, o każdym jego uderzeniu? Ja też noszę ciebie w sobie. Jak serce! — Nie sposób piękniej tego ująć! Spokój o to, co najważniejsze, pozwala myślom pląsać po innych sprawach. Te ogromne gwiazdy przypomniały mi, że podobnie mocno i jasno świeci słońce – tu, bliżej równika. Woda i słońce! Czy to nie jest niewyczerpalne źródło czystej ekologicznie energii? Gdyby tak zaprząc słońce do rozkładania wody na tlen i wodór, a wodór rozprowadzać po świecie jak teraz gaz ziemny i ropę!... — Dla wielu biednych krajów w pasie między zwrotnikami byłaby to wielka szansa rozwojowa! Piotr! To wydaje się takie proste! Takie genialnie proste! Dlaczego nic się w tym kierunku nie dzieje?! — Może są problemy techniczne, o których nie wiemy. Niewątpliwie decydującą rolę odgrywają względy ekonomiczne. Pewnie pomysł taki blokowaliby zgodnie producenci węgla, ropy, gazu ziemnego i elektrowni atomowych. A poza tym ludzie, nie wiem dlaczego, niesłychanie skrupulatnie przypatrują się finansowej opłacalności przedsięwzięć technicznych, które mają służyć im samym, a równocześnie marnotrawią ogromną część środków na rzeczy tak bezsensowne, kosztowne i wyniszczające jak zbrojenia! — Może jednak nie są tak pozbawieni skrupułów, jak nam się wydaje? W końcu wybudowali kanał Sueski i przegrodzili Nil gigantyczną tamą! — ... A ta zatrzymuje muł, który wcześniej spływał z wodą rzeczną i użyźniał pola tą wodą nawadniane! Rolnictwo wzdłuż Nilu marnieje podobno! Umilkli. Dotknęli spraw wykraczających tak poza ich wiedzę, jak i zdolność pojmowania według kryteriów zwykłego zdrowego rozsądku. Piotr patrzył z boku na twarz dziewczyny. Z przymrużonymi oczami poddawała się pieszczotom ciepłego powietrza wplątującego się powiewami się w jej długie, proste, wyzwolone teraz z gumowej pętli i puszczone luzem włosy. Położył rękę na jej ramieniu i przesunął ją w dół po plecach. Przez cienką tkaninę sukni czuł ciepło skóry. Nie narzucał Agacie nigdy swojego gustu w sprawie strojów, wiedziała jednak, że przez naturalny jedwab lubi ją dotykać prawie tak bardzo jak zupełnie obnażoną. Dla-tego jedwabne ubiory należały do nielicznych luksusów, na które sobie pozwalała i zakładała je zawsze – bez względu na nakazy aktualnej mody – kiedy pragnęła, aby ją dotykał i aby robił to z jak największą przyjemnością. A że pragnęła tego bezustannie – w efekcie prawie stale była spowita w jedwab. Zwróciła się w stronę Piotra z uśmiechem, przysunęła się bliżej i przylgnęła do niego całym ciałem, kiedy ją do siebie przygarnął. Kochał w tej dziewczynie wszystko. Ponad wszystko uwielbiał naturalną szczerą gotowość, nieustającą i nieskrywaną radość, z jaką przyjmowała jego czułości, świadomą i śmiałą pieszczotę jej piersi, bioder i ud, którymi do niego przywierała, kiedy ją brał w ramiona. Podała do pocałunku wilgotne miękkie usta. Oczekiwała w bezruchu na dreszcz rozkoszy, który ją przeniknie, kiedy jego język wślizgnie się i będzie delikatnie łaskotał jej rozchylone wargi; kiedy poczuje na łonie wzmagający się ucisk ciała jej mężczyzny ogarnianego przypływem pożądania. Nie czekała długo i tym razem. Kiedy to się stało, przytuliła się do niego jeszcze mocniej i otarła się o niego biodrami, tak aby i on doznał wzruszenia i przedsmaku zbliżenia. Wiedzieli, że nadszedł moment, w którym muszą się opanować, że muszą znaleźć odpowiednie miejsce dla tego, czego obydwoje tak mocno zapragnęli. Aga zbliżyła usta do ucha Piotra. — Piotr!, Piotr! Ja też chcę! Bardzo chcę! Pójdziemy do kabiny i będziemy kochali się do nieprzytomności!... — szepnęła gorąco i zawiesiła głos. — Tak, Aginko! Tak będzie! Ale ty chcesz mi jeszcze coś powiedzieć, prawda? Moja dziewczyna ma jakiś pomysł! — Chłopcze mój! Słodki mój! Jak ty mnie znasz!... Kiedy zamkną się za nami drzwi rzucisz się na mnie jak dzikie rozbuchane zwierzę na swoją samiczkę, a ja tego właśnie pragnę, ja tak samo pragnę ciebie w sobie, jak ty siebie we mnie. I tak jest dobrze, wspaniale... — Ale? Teraz nastąpi jakieś “ale”, prawda? — Przypomnij sobie te kolosalne, niebotyczne kolumny, które oglądaliśmy dzisiaj w Karnaku, święte jezioro... Spojrzyj w szeroko otwarte oczy gwiazd nad nami, na rzekę... Czy odgadujesz, co chcę powiedzieć? Piotr podniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo. Wchłaniał w siebie nastrój chwili, wspominał wrażenia ze spotkania ze świadkami historii tysięcy lat. — Myślę, że wiem. Nie mów. I ja nie powiem. Nie będzie mi łatwo... — I mnie też. Ale ja pomogę troszkę tobie, a ty mnie i będzie nam znów cudownie! Jak zawsze!... — Jak zawsze?... — Jak zawsze inaczej, ale jak zawsze cudownie! Zeszli do kabiny. Była jakby do połowy zanurzona w wodzie. Okno wychodziło na rzekę, tuż nad lustrem wody mieniącej się odbiciem gwiazd, świateł statku i mijanych nabrzeżnych latarń. Aga zapaliła słabą lampkę przy łóżku. Piotr wyciągnął do niej obie ręce. Zamiast jednak jak zawsze wtulić się w objęcia, ujęła jego dłonie w swoje, podniosła do piersi i ponad tą barierą ucałowała go prze-lotnie w usta. Nie powiedziała nic, popatrzyła mu jednak w oczy jak gdyby pytając: — Co teraz będzie? Będzie jak zechcesz, kochany mój! Ale... jak chcesz? Zrozumiał zarówno nieme pytanie jak i zgodę na każdą odpowiedź. Oddał pocałunek i odstąpił od Agaty. Wydobył z szafki szklaneczki i pękatą ciemną butelkę i ustawił wszystko na szafce obok tapczanu. Nalał macedońskiego czerwonego wina i podał szklankę dziewczynie. Milcząc pili powoli, krótkimi łykami, patrząc sobie w oczy. Młoda kobieta zdjęła obuwie i stanęła przed Piotrem. Odnalazł na jej plecach suwak zameczka. Aga tymczasem rozpięła zapięcie w talii, z czym nigdy nie umiał sobie po-radzić, i strząsnęła na podłogę suknię razem z krótką koszulką, którą zakładała przez wzgląd na prześwitujący jedwab sukni prowokujący spojrzenia obcych mężczyzn łakomie oglądających ją pod światło. Stała przed nim w skąpych gładkich figach i wąskim staniczku bez żadnych wkładek i usztywnień. Odwróciła się, aby ułatwić mu dostęp do zapięcia i biustonosz sfrunął za sukienką na podłogę. Piotr nie mógł się oprzeć pokusie i w obie ręce ujął niewielkie twarde piersi dziewczyny. Aga odwróciła się jednak łagodnie twarzą do Piotra, położyła mu ręce na ramionach i znów pocałowała go delikatnie. Ciepło zalśnił ciemny, prawie czarny naszyjnik. Ciężkie podłużne kamienie agatu układały się wokół jej szyi wianuszkiem jak płatki słonecznika. Piotr kupił naszyjnik od handlarza pamiątek w Dolinie Królów, kiedy dostrzegł, jak dziewczynie zaświeciły się oczy na widok cacka przypominającego klejnoty władczyń Egiptu. Łakome spojrzenie kobiety dostrzegł także handlarz i Piotr potrzebował dłuższej chwili, aby zbić cenę do przyzwoitej granicy w pobliżu połowy żądanej kwoty. — Nie chcemy, aby nam się agaty rozsypały, prawda? — zaimprowizowała Agata kalambur z frywolnym podtekstem. — Żal mi bardzo, ale lepiej zdejmij je, dobrze? — Jak moja królowa Nefertiti każe! Zdejmiemy... wszystko zdejmiemy! Przykląkł przed dziewczyną i powoli, bardzo powoli zsunął z niej majteczki. Była teraz całkiem naga. Tuż przed sobą miał jej wąskie, lecz wspaniale zaokrąglone biodra, płaski brzuch i trójkącik ciemnych włosów znikający w zakątku między zwartymi udami długich smukłych nóg. Zamiast normalnego w tej sytuacji przypływu pożądania i namiętności ogarnął go ogromny podziw i zachwyt dla nieskazitelnej sylwetki jego dziewczyny. Ze wzruszeniem i głęboką radością uświadomił sobie, że to skończone piękno należy do niego, wyłącznie do niego! Że może sięgnąć po nie i nigdy nie spotka się z odmową. Piotr doznał niepojętej zmiany nastroju. Wydawało mu się, że oto bierze udział w tajemniczym misterium, że klęczy przed wspaniałą boginią i kapłanką w jednej osobie. Nie-omal ze czcią ucałował łono dziewczyny. Ta, podniecona w sposób bardziej zmysłowy, w krótkim odruchu namiętności rozchyliła uda i przygarnęła głowę chłopca do swego ciała, ale coś musiało jej przemknąć przez myśl, bo zaraz opanowała się. — Piotr! — rzekła cicho. — Piotr! Wejdźmy pod prysznic, dobrze?... Razem! — do-dała szeptem widząc, że propozycja zrazu nie wzbudziła w nim entuzjazmu. — Dobrze! Jak moja bogini każe, tak niechaj się stanie! Agata zaczęła rozpinać guziki koszuli Piotra i pasek u dżinsów. — Puszczę wodę i czekam na ciebie! — powiedziała i znikła za drzwiami łazienki. Znalazł ją po chwili pod strugami letniej wody. Włosy starannie okryła foliowym kapturem i dodatkowo turbanem z ręcznika. Piotr wszedł pod prysznic i namydlił się. — A ja?... — dopraszała się Aga, która nie potrafiła odmówić sobie dobrze znanych pieszczot masażu z mydlanym poślizgiem. Piotr namydlił ją całą miękką gąbką, a następnie począł gładzić śliskimi dłońmi. Droczył się z dziewczyną, starannie omijając jej piersi z malinkami wysoko już wzniesionymi, rozbudzonymi pożądaniem. — Piotr, Piotr! Nie bądź taki! One chcą też! One ci uschną!— poddała się wreszcie, dopraszając się intensywniejszych pieszczot. — Chętnie służę, ale widzę tu tylko ciebie i nikogo innego! Kto to jest “one”? — nie ustępował. — Nie widzisz?! Ty niedobry satrapo! Te dwie! Twoje pokorne branki! Twoje cycuszki! — uchwyciła jego ręce i położyła sobie na piersiach. — Ach, one! Niech będzie. Dotknę sierotek w łaskawości mojej. Sam nie wiem, skąd jej tyle we mnie, tej łaskawości — żartując starał się łagodzić własne podniecenie. Piotr stanął za dziewczyną. Ugniatał i gładził jędrne, śliskie piersi tańczące w jego rękach, wymykające się. Po chwili jego ręka powędrowała w dół. Wplątał palce w mokre włosy na podbrzuszu. Dziewczyna poczuła zmianę na swoich pośladkach. — Ciasno tu jakoś się robi! Coś mi się widzi, a raczej czuje, że przepełnia cię nie tylko łaskawość... — próbowała jeszcze żartować. Agata sięgnęła ręką za siebie, delikatnie masowała nabrzmiałe ciało mężczyzny. Ogarniało ją rosnące pożądanie, przed którym broniła się resztką sił. — Piotr! Mój! Popieść mnie troszeczkę! Tylko troszeczkę! — prosiła. Rozchyliła uda, naprowadziła jego rękę na miejsce tych pieszczot najbardziej spragnione i zakołysała prowokująco biodrami. — Aaa! — zawoła nagle i zamachała rękami w powietrzu. Nie był to jednak okrzyk wywołany osiągnięciem szczytu rozkoszy. Aga straciła równowagę na śliskich kafelkach podłogi. Piotr przytrzymał ją mocno, a drugą ręką, szukając na ścianie oparcia, trafił na dźwignię baterii łazienkowej. Przypadkowo pchnął ją w stronę zimnej wody, która spłynęła zaraz obfitym deszczem. Wstrząs spowodowany grożącym upadkiem i chłodna woda płynąca teraz z sitka zrobiły swoje. Napięcie zmysłów zelżało, opadło i młodzi roześmieli się. Objęli się i pocałowali spokojniej już. ... Na wpół leżeli na tapczanie, pod cienką kołdrą, przytuleni do siebie, oparci o spiętrzone poduszki. Sączyli ze szklaneczek czerwone wino. Delektowali się nastrojem i chwilowo stonowanym, lecz wciąż przejmującym pragnieniem ich tęskniących do siebie ciał. Odsuwali moment zbliżenia, jak wyrafinowany łakomczuch odsuwający na brzeg talerza najsmaczniejsze kąski głównego dania. — Piotr! Myślę o piramidach pod Kairem... Dzisiaj byliśmy w Karnaku... cała aleja sfinksów o baranich głowach... iglice obelisków... I te kolumny! Setki kolumn wielkich jak dzwonnice... kolumn, które niczego nie niosą, nie podpierają! Czy widzisz w tym wszystkim jakiś sens? To przecież kolosalna rozrzutność ludzkiej energii! O rozrzutności rozmawialiśmy już dzisiaj. Czy to nie jest podobna sprawa? — Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym od tej strony. Podziwiałem talent twórców tych obiektów i ogrom trudu, jaki ponieśli. Wiedza, spryt tysięcy ogolonych kapłańskich głów... Znojny wysiłek milionów rąk setek pokoleń, w ciągu tysięcy lat... Pytasz o sens... — Tak, o sens! Po co to wszystko? Przecież tym wysiłkiem można było zbudować coś znacznie bardziej pożytecznego dla ludzi – szkoły, szpitale... Chiński mur na przykład; może ratował ludzkie życia? Może uratował ich więcej niż pochłonął w trakcie budowy. Ale piramidy, sfinks?!... — Trudno wykluczyć, że były to kaprysy faraonów – dużych dzieci, ich zamki z piasku. Przypuszczam jednak, że sens był. Tyle że my go nie rozumiemy albo nie zgadzamy się z nim. Z pewnością chodziło władcom i kapłanom o symbole ich potęgi. Może także o względy organizacyjne, o utrzymanie setek tysięcy ludzi w stanie aktywności, dyscypliny i gotowości służenia władzy bez pytania o praktyczne korzyści? — To niesłychany cynizm i okrucieństwo wobec własnego społeczeństwa! — Organizacje społeczeństw są zawsze cyniczne i z reguły posługują się przymusem, okrucieństwem, marnotrawstwem ludzkiej pracy... — ...O właśnie! — ożywiła się Agata. — Czymże innym jest nasza biurokracja państwowa? Armie? Uzbrojenie? Bomby atomowe? Tysiące kościołów i katedr? Czy to nie jest podobne marnotrawstwo? — ... Którego nie widzimy jednak tak ostro, bo jest wokół nas. Dałaś świetny przykład na to, jak względne są oceny i różne punkty widzenia. Prawdopodobnie wszystkie epoki podobnie rozrzutnie obchodziły się z energią społeczną, tyle że nie pozostawiły tak trwałych i imponujących tego dowodów jak piramidy. No i pamiętajmy, że mamy przed sobą obiekty nagromadzone w ciągu tysięcy lat, pracą setek pokoleń! Myślę, że nasza cywilizacja na rzeczy tak bezużyteczne, jak czołgi i lotniskowce, w ciągu tygodnia marnuje więcej pracy ludzkiej niż państwo faraonów zużyło jej w ciągu tysiącleci istnienia na budowę tych wspaniałych dzieł architektury i sztuki. — Powiedziałeś: “rzeczy bezużyteczne”. Czy pracowite mrówki i pszczółki – gdyby miały na to czas – nie pomyślałyby tak samo o nas dwojgu, o tym, co właśnie robimy: płyniemy wspaniałym statkiem i nic od tego dla ludzi nie przybywa. Nawet... pomyśl! Nawet kiedy się kochamy, to też bardzo się staramy, aby... aby przypadkiem nic z te-go nie wynikło! — Także owady w imię najwyższego celu genetycznego, czyli zachowania i ekspansji gatunku, tolerują królowe i trutnie, nie produkujące miodu. Społeczności ludzkie tolerują, wręcz utrzymują grupy i całe warstwy społeczne, których zajęcia nie przynoszą żadnych ewidentnych korzyści – na przykład astronomów, historyków czy kapłanów. Pewnie także i tym różnimy się od mrówek, że widzimy sens, a nawet szczęście w przeżyciach, w zajęciach pozornie bezproduktywnych. Rzecz w tym, czy podejmujemy je dla spełnienia własnych pragnień, czy pod zewnętrznym przymusem. — Nie zawsze nasze bezproduktywne zajęcia – jak je, brzydalu, brutalnie określasz – miały tak wspaniałą oprawę: luksusowa kabina na statku płynącym najdłuższą rzeką świata, wśród tegoż świata najwspanialszych zabytków! Pamiętasz nasze pierwsze randki? — Wszystkie! Na przykład te na dworcu kolejowym! Biegaliśmy z peronu na peron według rozkładu jazdy, żeby całować się obok pociągów, niby to na powitanie! — A raz jakiś kolejarz postukał cię przy takim powitaniu w ramię i powiedział: — “Kochani! Coś wam się pomyliło. To jest pociąg towarowy! Osobowy zajedzie na peron obok!” Roześmieli się. Piotr przygarnął dziewczynę do siebie. Odstawili szklanki i zsunęli się z poduszek. Pieścili się spokojnie, bez pośpiechu, jak na zwolnionym filmie. Jeszcze odsuwali moment kulminacji i spełnienia się aktu miłosnego. Delektowali się subtelnym szczęściem samego dotykania na wzajem swoich ciał, odkrywania i okrywania ciepłymi pocałunkami najbardziej niedostępnych zakątków. Nawet, kiedy Piotr wślizgnął się już w ciało kobiety – spragnione, oczekujące – uczynił to bez porywczości i zapamiętania. Kochał dziewczynę powolnymi, mocnymi i głębokimi, sięgającymi dna pchnięciami. Mieli czas nasycić się rozkoszą przenikania się i słodko łechcącego ocierania ciał. Ale podniecenie narastało i przybierało niezwykły kształt, którego dotąd nie znali. Agata przymknęła oczy, pobladła, jej czoło stało się chłodne i wilgotne, płytki szybki oddech przesycony był gorzkawo-słonym zapachem, rozluźnione ciało tak obficie broczyło sokami pożądania, że dla spotęgowania wrażeń odruchowo złączyła nogi i ściskała mężczyznę pulsującym napięciem wszystkich mięśni swego wnętrza. Leżała teraz pod Piotrem wyprostowana jak posąg, lecz ciało jej przenikały drżące fale i co chwilę przerzucała głowę z boku na bok. Doznania ciasno zwartych ciał spotęgowały się do niewyobrażalnej intensywności. — Piotr! Piotr! Ja ci oszaleję! Piootr!!! — wołała nieprzytomnym szeptem. I jak oszalała rozrzuciła znów uda. Objęła mężczyznę uniesionymi wysoko nogami i przygarnęła do siebie resztką sił. Gwałtownie, spazmatycznie poruszała biodrami i, jęcząc z rozkoszy, przyjmowała w siebie kroplisty dar Piotra porwanego w przepastny wir jej bezbrzeżnego niezwykłego uniesienia. Długo, długo leżeli obok siebie cicho, spleceni uściskiem wilgotnym od chłodnego potu. Rozdzielił ich sen dopiero, w który zapadli wyczerpani, ukołysani mruczeniem motorów i wibracją statku. Obudziło ich dzienne światło wpadające do okna i cisza. Statek stał przy nabrzeżu na cumach. Do śniadania mieli jeszcze tyle czasu, że po porannej toalecie wrócili do łóżka. Odczuwali potrzebę powiedzenia sobie czegoś, co jest trudno powiedzieć inaczej, niż trzymając się w objęciach, szeptem, wprost do ucha... Spleceni uściskiem chłodnych nagich ciał kochali się długą chwilę i wspięli się na szczyt bez żywiołowego uniesienia – spokojnie, z tkliwą czułością. — Agutko! — zaczął Piotr, kiedy ochłonęli. — Czy miniona noc była taka, o jakiej pomyślałaś? Na pokładzie jeszcze? — Myślałam o czułym kochaniu się w romantycznym nastroju – jakby przy świetle świec albo księżyca, jak w poetyckiej balladzie. I wiem, że mnie zrozumiałeś. Staraliśmy się, chociaż chwilami... wiesz... trudno było. — Wyciszaliśmy podniecenie żartami. Ale zdecydowanej pomocy udzielił nam... — Zimny prysznic! Dosłownie! O tym, co nastąpiło później, znacznie później, nie marzyłam. Nie mogłam, bo nie wiedziałam, że w ogóle coś takiego jest możliwe! Piotr! To było jak...nie wiem... może jak jakiś potężny narkotyk? Zdawało mi się, że z rozkoszy, ze szczęścia albo ci zemdleję albo oszaleję! Chciałam zacisnąć się na tobie... nie wypuścić już nigdy... wchłonąć cię w siebie jak twoje... jak twój cudowny nektar, który we mnie... którym mnie obdarzasz... — dziewczyna z trudem szukała oględnych słów dla oddania swoich przeżyć powracających echem pamięci. — Piotr! Ja tak bardzo byłam pochłonięta sobą, tym co działo się we mnie i ze mną, że nie byłam w stanie pomyśleć o tobie! Piotr! Kochany mój! Czy nie zrobiłam ci krzywdy? Nie uraziłam moim zapamiętaniem? — Dziewczyno niebiańska! — mówił Piotr z przejęciem. — Nie mam słów, w ogóle nie ma słów dla opisania szczęścia, jakim ty dla mnie jesteś! To, co się działo i co się stało, to było twoje dzieło i twoje niezwykłe przeżycie. Ale byłem cały czas z tobą, dzięki tobie. Porwałaś mnie ze sobą! — Może tak było jak mówisz! To znaczy – na pewno tak było, jeżeli to mówisz. Ale to przecież ty wprowadziłeś mnie na te wyżyny! Czy ty wiesz, czy pamiętasz jak mnie... kochałeś?! Jak nigdy przedtem! Twoja czułość... i twoje ruchy... Uderzałeś we mnie jak w wielki dzwon... I odpowiadałam ci jak wielki, wibrujący dzwon. Nie pozwól mi o tym mówić! To było zbyt niezwykłe, aby można opowiedzieć słowami! Czy zdawałeś sobie sprawę?... Czy robiłeś to świadomie? Piotr patrzył na swoją dziewczynę z bezmierną czułością. — Już kiedy zdejmowałem z ciebie naszyjnik, czułem że jest inaczej niż zwykle. Najpierw myślałem, że to my obydwoje tworzymy celowo tę podniosłą, romantyczną atmosferę. Ale stopniowo nastrój zaczął żyć i tętnić własnym życiem. Odczuwałem dla ciebie – obok niezmiernego pożądania – ogromny zachwyt i uwielbienie, jak dla bogini! Może... Pewnie dlatego kochałem cię inaczej... Jak kochałbym boginię! Tak! Nie śmiej się! Ale Agata nie śmiała się. Uśmiechała się zaledwie, i to nie z porównania jej z boginią, ale do swojego szczęścia kobiety kochającej i kochanej bez miary i granic. Szczęścia może i zwyczajnego w zasadzie, a jednak jakże niezwykłego w formie i w potędze, w jakiej im było dane tej nocy! — Piotr! Zapamiętam ją na zawsze... tę noc. Jako coś zupełnie nadzwyczajnego, coś z innego świata... Czy wiesz, co chcę ci powiedzieć, trochę nawet prosić ciebie o coś?... Ty wiesz! Ty przecież zawsze wiesz! No, powiedz!... Aga przywarła do Piotra piersiami i szeptała mu wprost do ucha, tak jak zawsze, kiedy miała mu do powiedzenia coś niezmiernie ważnego, tajemniczego... — Nie zawsze, moja słodka tajemnico! Często widzę przez ciebie twoje myśli, bo jesteś czysta i przejrzysta jak kryształ! Ale często ten kryształ tak błyszczy i mieni się tyloma kolorami, że mnie olśniewa i wtedy przestaję widzieć niespodzianki, które w sobie kryje. — Kochany mój! Bez ciebie ten kryształ byłby może garścią pustynnego piasku nad Nilem albo raczej kamykiem na dnie rzeczki płynącej pod naszym saneczkowym pagórkiem... A najpewniej bez ciebie – po prostu nie mógłby istnieć!... Ale co widzisz dziś w twojej kryształowej kuli? Jakie są moje myśli? — Dziś patrzę w ciebie jak w przezroczyste, górskie jezioro i widzę wszystko – wszystko do samego dna! — No, no! Nawet jeśli widzisz wszystko, to wszystkiego mi nie mów! Pozostaw mi złudzenie, że jeszcze nie znasz mnie tak na wskroś, do końca, bez reszty... — Nie bój się! Nie poznam cię nigdy do końca, bo co dzień jesteś inna: jeszcze piękniejsza, jeszcze wspanialsza... tak doskonała, że ulatujesz mi, nie nadążam za tobą! — Piotr! Nigdy nie mówisz mi takich rzeczy, chociaż wiem, że wiele dla ciebie znaczę i chciałabym znaczyć jeszcze więcej, być ci wszystkim, jak ty jesteś wszystkim dla mnie... — Piotr, czy pamiętasz może, co wtedy, w parku, powiedział nam nasz... nasz tajemniczy Autor w zielonej wiatrówce?... — “Dziewczyna rozkwita, kiedy ją się zrasza... komplementami” – tak powiedział. Jednak ja teraz nie mówię ci komplementów. Ja... — Piotr mówił z rosnącą żarliwością, ale Agata przerwała mu. — Psst! Cichutko mój jedyny! — Twoja boginka odgaduje sercem, co chcesz powiedzieć! I przyjmuje ten hołd wprost od twojego serca! Nie zamieniaj go po drodze w słowa, nawet najgorętsze i tak piękne jak te, które dziś od ciebie słyszę! Dziewczyna powstrzymała Piotra pod nakazem nagłej intuicji. Niezawodny instynkt, jak w jasnowidzeniu, podpowiedział jej, że nie powinna dopuścić, aby jej mężczyzna całkowicie się przed nią odsłonił, pozbawił pancerza, bez którego mógłby poczuć się słabszy i bezbronny – z ogromną stratą dla nich obojga. — Powiedz mi tylko — Agata nie dawała za wygraną. Powiedz mi jednak... — Chcesz, abyśmy wspomnienie dzisiejszej nocy zachowali głęboko w pamięci i nie próbowali... — Tak, mój wspaniały chłopcze! Nie próbujmy tego wydarzenia powtórzyć... świadomie, umyślnie! — Gdyby jednak... — Gdyby jednak powróciło... to przeżyjemy to jeszcze raz... jeszcze sto razy... I zawsze tak... — ...Jak gdyby to był pierwszy raz... — dokończył Piotr. Zamilkli zauroczeni wspomnieniem zaczarowanej nocy i harmonią ich własnych myśli – wibrujących i współbrzmiących w zgodnym rezonansie, na jednej fali. Sprowadziło ich na ziemię świergolenie budzika z głębi szuflady. Nastawiona na nim pora alarmu była wynikiem długich i nieprostych debat młodej pary. Śniadanie wydawano w sali jadalnej statku od godziny ósmej, a zbiórkę do zwiedzania zwykle przewodnik wyznaczał na dziewiątą. O tym, aby budzik nastawić po prostu na wpół do ósmej nawet nie pomyśleli. W żadnym wypadku dla sprawy tak błahej jak śniadanie budzik nie powinien zakłócać im porannych pieszczot. Z drugiej strony nie chcieli rezygnować z udziału w codziennych wyprawach do najwspanialszych zabytków starożytnego Egiptu. A doszłoby do tego nieraz z pewnością, bo żadne z nich nie miałoby ochoty spoglądać wciąż na zegarek, aby w ostatniej chwili dać sygnał do opuszczenia łoża. Jedynym wyjściem było powierzenie tej niewdzięcznej funkcji bezdusznemu i bezwzględnemu budzikowi. Rada w radę nastawili go na godzinę wpół do dziewiątej. Jeśli w tym czasie nie byli akurat zajęci sobą, to mieli szansę przełknąć jeszcze śniadanie po drodze na zbiórkę, a jeśli byli w trakcie miłosnych praktyk, to pozostawało im kilkanaście minut na ich spokojne zakończenie i wybrzmienie. Przytomniejsza i praktyczniejsza Agata dbała o to, aby torba z aparatem fotograficznym, papierami i ratunkowym prowiantem w postaci czekoladowych wafli i kilku kar-toników z sokiem stała zawsze w pogotowiu. Kochali się rankiem prawie codziennie. Tylko wcześniejsze, do późnej nocy trwające miłosne harce mogły sprawić, że to dopiero budzik wywoływał wyczerpanych kochanków ze snu. Poranna miłość miała swój niepisany, milcząco uzgodniony rytuał. Była to pora należąca do Piotra i jemu poświęcona. Agata nie odczuwała rankiem tak silnego pragnienia zbliżenia. Może nawet chętnie podrzemałaby jeszcze do ostatniej chwili. Bardzo szybko jednak, już po kilku pierwszych wspólnie spędzonych nocach, zorientowała się, że jej mężczyzna czuje inaczej. Leżąc obok uśpionego jeszcze chłopca, wiedziona nieprzepartą ciekawością, z biciem serca kładła delikatnie rękę na jego podbrzuszu i czuła, że bywa często tak pobudzony i ogarnięty pożądaniem, że pewnie najchętniej natychmiast by się w niej zanurzył... I Aga z radością poddawała się temu pragnieniu i wychodziła mu na przeciw. Czekała, kiedy otworzy oczy i podsuwała mu swoje ciało tak, aby prawie w półśnie jeszcze, sycił się rozkoszą jej posiadania. Nabrawszy odwagi Aga zaczęła przygotowywać mu szczególnie wymyślne śniadania miłosne. Kiedy budziła się przed Piotrem, wymykała się po cichutku do łazienki i wracała odświeżona. Układała się obok śpiącego i delikatnie pieściła ręką jego członka. Wprowadzała tym w ostatnie sceny jego snów silne akcenty erotyczne. Otwierał oczy w ramionach nagiej kobiety – na jego przyjęcie gotowej... i spragnionej, bo lubieżne przygotowania zwykle podniecały ją samą tak bardzo, że błyskawicznie razem osiągali szczyt miłosnego upojenia. Piotr nigdy nie zdradził się, czy dostrzega jej machinacje. Że tak jest, mogła się tylko domyślać, bo nigdy nie dociekał, skąd biorą się jego słodkie poranne sny i jeszcze słodsze przebudzenia. Do myślenia mogło jej dawać też, dlaczego na długo przed świtem powracał z łazienki pachnący pastą do zębów? ... Zmobilizowani budzikiem Piotr i Aga zerwali się, narzucili na siebie ubrania i z torbą w rękach pognali do jadalni. Obiegli stół obficie zaopatrzony w śniadaniowe smakołyki, wychylili po dwie szklanki kawy i z bułkami w zębach pomknęli w stronę trapu prowadzącego na wysokie nabrzeże wyłożone zielonkawymi głazami. W hollu zastali już licznych uczestników wycieczki, ale nie byli ostatnią z młodych par, które jak zwykle pojawiały się tuż przed wymarszem, w ostatniej z pięciu minut łaski darowanych przez wyrozumiałego przewodnika. Był to starszy już, korpulentny Arab w białej koszuli – dżalabii, emerytowany gimnazjalny nauczyciel historii. Dziś w programie było zwiedzanie świątyni w Edfu, z imponującą bramą, w przewodniku zwaną z grecka pylonem, i pięknymi rzeźbami boga Horusa w postaci sokoła. Piotr i Agata nie zwrócili uwagi na mężczyznę w zielonej lekkiej kurtce i w płóciennym, miękkim kapeluszu. Stał obok pokładowego kiosku z pamiątkami i na ich widok ukrył twarz za rozłożonymi papierami, które trzymał w rękach. — Bledziutcy dziś jacyś tacy i rozedrgani jakby! Ale oczy święcą im ze szczęścia jak te wczorajsze tropikalne gwiazdy! — pomyślał zerkając w ich stronę dyskretnie, z ciepłem i czułością. ... W tydzień później sprzedawczyni w kiosku, przy pętli tramwajowej czwórki, spojrzała prawie z ulgą na parę wysiadającą z tramwaju. — No! Są wreszcie! Podobno byli gdzieś w ciepłych krajach —.powiedziała do siebie półgłosem zwyczajem ludzi spędzających dużo czasu w samotności. — Ładnie się opalili. Posłużyła im ta wyprawa! A jacy zakochani!... — dodała widząc jak z przewieszonymi przez ramię plecakami szli blisko siebie, trzymając się za ręce i zaglądając sobie co chwilę w oczy z rozmarzonym ciepłym uśmiechem. w grudniu 1998 C i u p a g a Agata i Piotr szli ścieżką wijącą się wzdłuż leniwej wątłej rzeczki. W młodych oczach uchodziliby za ludzi starszych, może nawet starych. We własnych – byli co najwyżej dojrzali. Zgadzali się też na oględne określenie “ w sile wieku”. Kobieta mogła być całkowicie zadowolona ze swojej doskonałej sylwetki o idealnych proporcjach, czarujących krągłościach bioder i biustu, bez jednego zbędnego kilograma. Jasna opalenizna twarzy harmonizowała z nie dającym się określić zielonkawym kolorem oczu. Złotawo połyskujące, gładkie włosy nie zasłaniały wysokiego, pięknie sklepionego czoła. Piotr zerkał na swoją dziewczynę – jak ją nazywał bez względu na upływ lat – z nie-ustającym podziwem i dumą. Ale i ona nie potrzebowała wstydzić się swojego towarzysza. Był wyższy od niej o pół głowy, zdobnej w nieomal kompletne jeszcze owłosienie, gdzieniegdzie tylko przyprószone srebrnymi kosmykami. Młodą, gładką twarz wolał jednak do zdjęć pokazywać raczej en face niż z profilu – ze względu na nos – zbyt ostry nieco. Trzymał się prosto i nie obawiał się stawać na wadze. Robił to zresztą często i często odmawiał sobie drugiej bułeczki przy śniadaniu albo większego kawałka ciasta do kawy. Przechodzili u podnóża kopca usypanego z powojennego miejskiego gruzu, z długim łagodnie pochylonym grzbietem służącym dzieciom w zimie jako tor saneczkowy. Nasunęło im się widocznie to samo wspomnienie, bo spojrzeli na siebie z uśmiechem, a kobieta opuściła oczy, zawstydzona jakby. Zagłębili się w zagajniku. W bardzo odległej przeszłości była to część cmentarza – teraz coś w rodzaju dzikiego parku. Kręte alejki z ocalałymi gdzieniegdzie starymi ławkami, zarośla z ustronnymi trawiastymi polankami – wszystko to sprawiało, że teren był ulubionym miejscem miłosnych schadzek. Było ciepłe słoneczne popołudnie wczesnej, łagodnej jesieni. Pod rozłożystym klonem podnieśli kilka dużych, lśniących liści o wspaniałych barwach – od nasyconej żółcią zieleni, poprzez złocistą czerwień po rdzawe i ciemne odcienie brązu. Przewędrowali kilka alejek wokół swojego stałego, ulubionego miejsca; nie zauważyli nikogo. Milcząca umowa mieszkańców nakazywała nie nadużywać parku dla zwykłych spacerów, szczególnie, kiedy pora dnia i pogoda wskazywały na możliwość wzmożonego zainteresowanie ze strony par spragnionych samotności we dwoje, w jakimś ustronnym zakątku. Zatrzymali się przy ławce ustawionej w niszy z wybujałych gęstych krzewów, które prawdopodobnie kiedyś tworzyły elegancko przystrzyżony żywopłot. — Oho! — odezwała się kobieta, kiedy Piotr sadowił się po jej prawej stronie; pod-sunęła mu troskliwie narożnik dużej chusty z cienkiej wełny w tureckie wzory. — Co znaczy to “O ho”? — Nic, nic. Później może ci powiem. — Tajemnica? A może to miejsce coś ci przypomina? — Co mi ma przypominać?... Aha! Prawda! Kiedy tu byliśmy ostatnio, zaczęło kro-pić — udawała, że nie rozumie aluzji do licznych i gorących uczt miłosnych, które tu urządzali. — Ale ty – zamiast parasola – wziąłeś tę swoją ciupagę — wskazała na laskę, którą mężczyzna trzymał między kolanami. — Po co ty ją właściwie nosisz? Przecież nie utykasz. Nikt teraz nie chodzi z laską, chyba że chodzi o lasce. — Sam nie wiem. Może z nią czuję się lepiej uzbrojony na wypadek, gdyby w tej dzikiej głuszy przyszło mi ciebie bronić przed stadem wilków? Albo wampirem Drakulą? — Nie strasz, nie strasz! I tak się nie boję. Kobieta przytuliła się jednak do jego boku. Otoczył ją opiekuńczo ramieniem i przygarnął. Lubili wplatać w treść rozmowy pieszczotliwe gesty, a rozmowę prowadzić tak, aby do czułych gestów dawała okazję i pretekst. — Laski były w modzie przez całe stulecia. Musiało to mieć jakieś praktyczne uzasadnienie. Może trzeba było opędzać się przed uliczną łobuzerią? Albo wałęsającymi się bezpańskimi psami? — Pamiętasz może? — ciągnął — Kiedy byliśmy dziećmi, góralskie laseczki sprzedawano masowo jako pamiątki wczasowe. Niektórzy ozdabiali je blaszkami z herbami zwiedzanych miejscowości. — Ja zbierałam pocztówki. Ale pamiętam. Czy to z tamtych czasów, ta ciupaga? — Tak. Odkryłem ją niedawno w rupieciach. Pamiętam, że marzyła mi się wtedy inna. Taka prawdziwa, góralska, z metalowym ostrzem. Ale była za droga. To były bardzo ciężkie czasy. — A później? Kiedy już pracowałeś, zarabiałeś? Dlaczego nie spełniłeś sobie skromnej w końcu zachcianki? — Czy ja wiem? Pewnie się nad tym nie zastanawiałem; chodziło w końcu o błahy drobiazg, o laskę. Ale można to pytanie uogólnić: dlaczego czasem nie korzystamy z możliwości spełnienia wcześniejszych życzeń, pragnień, marzeń? Może podświadomie obawiamy się rozczarowania? Może nie chciałem przekonać się, że efektowne ostrze siekierki to nie szlachetna stal, lecz aluminiowa namiastka? A może lubimy mieć niespełnione marzenia, bo z nimi życie ciekawsze i bogatsze w nadzieje? Coś w rodzaju odkładania deseru na później, na koniec... Może hodujemy i pielęgnujemy dawniejsze pragnienia, kiedy nie przybywa nam świeżych? Szczęście nie polega na posiadaniu, tylko na zdobywaniu i osiąganiu. — Największe z moich marzeń jednak mi się spełniło! — mówił dalej; tkliwie spojrzał na swoją towarzyszkę i przycisnął ją mocniej do siebie. — Mam ciebie, Aguś! — Uroczo to powiedziałeś, Piotr. Jak gdybyś mi ofiarował... bukiecik fiołków! Jesteś wspaniały, wiesz? — Cicho! Wiem! A ty – po to z pewnością, aby szczęście moje nie ustawało – każesz mi się zdobywać wciąż od nowa, za każdym razem od nowa. — Przejrzałeś mnie jak zwykle! Musisz jednak przyznać, że mojemu zdobywcy nie stawiam zbyt trudnych przeszkód, prawda? Piotr odłożył na bok temat rozmowy – drewnianą ciupagę. Ujął dłonią twarz Agaty, zwrócił ku sobie i ucałował miękkie, rozchylone, różowe, nie zeszpecone szminką wargi. Posłusznie przymknęła oczy i oddała mu pocałunek. Wsunęła rękę pod rozpiętą wiatrówkę; wyczuła przyspieszone bicie jego serca. Ręka Piotra zsunęła się na obcisły sweter Agaty. Z lubością dotykał niezbyt okazałych, lecz pełnych i jędrnych piersi. — Są prześliczne! Uwielbiam je, wiesz? One są cudowne! Nawet przez ten sweter! Pewnie nawet przez grube futro wyczułbym, jak są cudowne! — Dziękujemy ci niniejszym za komplement – one obie i ja. A co do futra – chętnie pozwolę ci sprawdzić! Musisz mi je tylko kupić, bo nie mam! — zareagowała przytomnie. — Moich piersi nie potrzebujemy się wstydzić, to prawda. I to twoja zasługa!... — Myślałem, że to zasługa twoich genów?... — Geny swoją drogą, naturalnie. Ale nie tylko! Pewnego dnia, bardzo dawno temu, wybraliśmy się na rowerach na spacer i wylądowaliśmy jak zwykle w zaroślach. Zdjąłeś ze mnie staniczek, długo pieściłeś i całowałeś... to, co pod nim znalazłeś... — Pamiętam. Nie było tego wiele: małe twarde jabłuszka z małymi malinkami... Ale co za smak! Wspaniałości! Delicje!... — Wcześniej zajmowałeś się moimi pagóreczkami, i owszem, ale tak pobieżnie raczej, twoje dłonie wpadały na krótko, po drodze; spieszno im było w inne, bardziej dolinne regiony... Wtedy pierwszy raz poświęciłeś im tyle specjalnej uwagi i tak już zostało! Dzięki temu zdrowo rosły i dojrzewały pod twoim pańskim okiem. Wtedy też namówiłeś mnie, żebym nie nosiła biustonosza, przekonywałeś że w ten sposób po-mogę moim piersiom zachować formę. A tak nawiasem – tego staniczka nie oddałeś mi już nigdy... — Wiem. Mam go wśród moich najtajniejszych pamiątek i skarbów! Obiecałaś, że nie będziesz tego nosiła... — Nie dotrzymałam tej obietnicy, to prawda. Ale bardzo często dotrzymywałam! Rzadko przecież musiałeś walczyć z różnymi guziczkami i haczykami. Czy nie tak? — Nie narzekam. Rzeczywiście nieczęsto. Poza tym – chętnie narażam się na trudy i niebezpieczeństwa takiej akurat walki. Swoją drogą, wynalazcy zapięć wkładają wiele wysiłku i pomysłowości w to, aby nam utrudnić ich forsowanie. Strażnicy cnoty czy co? Podejrzewam zresztą, że nie zakładałaś tego pancerza, kiedy spodziewałaś się, że będzie ci... to znaczy mnie... no, że będzie nam obojgu zawadzał! — Cicho! Nie przyprawiaj dziewczyny o wstyd. Że też niczego ukryć przed tobą nie potrafię! Twoje zainteresowanie dowodzi, że rację mają dziewczęta i kobiety, przywiązując tak ogromną wagę do swego biustu. — Czasem do przesady. Kiedy wtykają sobie do stanika watę, gąbkę czy inne rusztowania – to jest tylko śmieszne, ale kiedy operacyjnie każą wprawiać sobie worki z silikonem, to już zakrawa na głupotę! — Bywa jeszcze gorzej, kiedy w trosce o urodę nie pozwalają sobie odjąć piersi zagrożonej nowotworem. Ale to także wasza wina, wina mężczyzn zaglądających głodnym wzrokiem w nasze dekolty. Czy zastanawiałeś się, skąd bierze się wasza fascynacja damskim biustem? I jeszcze coś: czy jego uroda ma istotnie tak wielkie znaczenie dla mężczyzny? — Powoli, po kolei! A po co są te dekolty, jeśli nie po to, aby kusić i wabić?... Nie zastanawiałem się specjalnie nad powodem męskiej fascynacji kobiecymi piersiami. Pewnie znów geny. Może to jakieś echo z czasów niemowlęctwa? A na pewno wynik tradycji utrwalonej w obyczaju, w kulturze, ciekawość i apetyt na zakazane owoce... A co do urody... Bywają piersi tak piękne, że wrażenie erotyczne schodzi na dalszy plan. Dla podniety zmysłowej uroda – że tak powiem optyczna, malarska – ma mniejsze znaczenie. Powiedz mi, Aga, czy dla kobiety jej pierś jest źródłem jakichś szczególnych doznań – kiedy dotyka jej mężczyzna? Agata spojrzała na swego mężczyznę z niekłamanym zdumieniem. — Piotr! Ty tego naprawdę nie wiesz czy tylko udajesz, bo chcesz posłuchać miłych słów o męskich karesach!? — Śmiem być pewny, że moje pieszczoty nie sprawiają ci przykrości. To jasne. Ale czy odczuwasz przy nich głównie przyjemność fizycznego dotyku, czy też jest to coś... bardziej psychicznego, emocjonalnego? — Jedno i drugie, mój chłopcze. Doznania fizyczne nie są, oczywiście, tak intensywne jak te, których dostarcza... no wiesz, to maleństwo – tam, niżej. Ale jest to wielka, wielka przyjemność – przy każdym dotknięciu: od delikatnego muśnięcia do graniczącego z bólem brutalnego niemal ściskania. To o bólu wiem tylko teoretycznie, bo ty jesteś niezwykle delikatny. Może to geny tak zarządzają nami i po to obdarowują kobiety tym rodzajem przyjemności, aby je zachęcić do karmienia osesków, co jak wiadomo, sprzyja zachowaniu gatunku. — Tak, to jest bardzo przekonujące. Natomiast doznania psychiczne mogę sobie łat-wiej wytłumaczyć. Po stronie mężczyzny jest to radość i triumf zdobywcy, satysfakcja z objęcia w posiadanie zakazanych rewirów, rozumiesz mnie, prawda? — Rozumiem doskonale! Kiedy ćwierć wieku temu, tu niedaleko, pod kopcem, na sankach przestałam bronić przed tobą moich dziewiczych piersiątek, wtedy czułam, że pada ważna linia obrony szanującej swoją osobę dziewczyny, że poddaję się i oddaję w twoje ręce! Wykorzystałeś to niecnie i wziąłeś szturmem w posiadanie nie tylko cycuszki! Mogę ci dzisiaj wyznać, że pod warstwą dziewczyńskiego lęku, w głębi serca bardzo chciałam być zdobyta, poddać ci się i... i oddać... I byłam niezmiernie szczęśliwa, że mogę dać ci to poczucie triumfu, o którym mówisz. Ostatnie słowa wypowiedziała cichutko i przycisnęła do piersi jego ręce. Wspomnienie zimowego wieczoru i bliskość ciała kobiety podniecały Piotra, wzbudzały pożąda-nie. Jego ręka powędrowała na zwarte uda splecionych nóg Agaty. — Piotr! Co ty! Zobaczy nas ktoś i co sobie pomyśli! Agata oderwała głowę od jego ramienia i rozejrzała się płochliwie na wszystkie strony. Kiedy znów się do niego przytuliła, jej uda były już lekko rozchylone, zapewne przypadkowo. Uśmiechnął się na te niewinne kobiece gierki, a ona zauważyła i domyśliła się powodu łobuzerskiego uśmiechu. — Nie śmiej się, rozpustniku, ze skromnej dziewczyny! Wolałbyś, żeby za pierwszym dotknięciem wyskoczyła z majteczek i zrobiła szpagat otwierając na oścież bramy swojego ciała na twoje przyjęcie? Czy nie przyjemniej, kiedy zaprasza cię dyskretnie przez uchyloną furteczkę? — Przyjemnie! I jak! Ale być czasem oczekiwanym w otwartej bramie – to także radość, od której w głowie się kręci! — Zapukaj do tej bramy, kiedy będziemy w domu – sami i spokojni, że nikt obcy w te wrota nie zajrzy i w szkodę ci nie wejdzie! Piotr chwilę przez tkaniny ubioru gładził piersi, brzuch i uda Agaty, zanim delikatnie wsunął rękę pod spódnicę. Dziwnym zbiegiem okoliczności jego dziewczyna nie była ani w spodniach, ani w obcisłej sukni, lecz w kraciastej spódnicy “ze skosu” układającej się w łagodne sute fałdy. Gładkie pończochy utrzymywały się na nogach bez podwiązek, dzięki koronkowym elastycznym ściągaczom nad kolanami. Majtki były w istocie luźną spódniczką, ledwie przedzieloną na dwie obszerne nogawki wąskim paseczkiem po środku. Piotr znów nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. — Śmiej się, śmiej! Nie wiem, czy byłbyś tak rad i wesół, gdybyś musiał wydłubywać mnie z grubych prążkowanych rajstop i barchanowych majtasów po kolana. Pewnie wracałabym wtedy z randki z nienaruszoną cnotą. Biedne dziewczyny nie znają dnia ani godziny, jak wiesz. Zawsze muszą liczyć się z najgorszym i tak się ubierać, aby chłopcu apetyt nie przeszedł w najgorętszym momencie. — Liczyć się z najgorszym, powiadasz? — zagadnął zaczepnie Piotr. — Wnosisz skargę? Mam uszanować twoją niewinność i poprzestać na ucałowaniu dłoni? — zaglądając Agacie zalotnie w oczy, rzeczywiście podniósł do ust i ucałował jej rękę. — Nie, nie! Tylko nie to! Niech już ją stracę – tę niewinność! Oddaję się razem z nią w twoje ręce! — To wspaniały dar! Nie godzi się, abym i ja czegoś nie oddał w twoje ręce. Co by to mogło być? Niech no pomyślę... — mówiąc to Piotr, zapewne zupełnie bezwiednie, opuścił jej rękę na swoje kolana. Agata wtuliła twarz w jego kołnierz. Zwróciła się przy tym w jego stronę, szerzej rozchyliła kolana i przesunęła się do przodu tak, aby krawędź ławki nie utrudniała mu dostępu do jej ciała. — Nie trudź głowy. Właśnie znalazłam sobie sama! — wyszeptała mu do ucha. Uchwyciła fałd na spodniach Piotra i poczęła go delikatnie, rytmicznie ugniatać. W jej dłoni zawartość fałdu rosła i prężyła się. Przestali żartować; przyspieszone oddechy towarzyszyły coraz bardziej intensywnym pieszczotom. Piotr gładził ciepłą gładką skórę brzucha. Kobieta rozpięła spódnicę, tak że mógł pod nią sięgać hen wysoko, aż po piersi. Wplątywał palce we włosy na podbrzuszu, sięgał dłonią do fałdów skóry osłaniających wejście do jej ciała. Wkrótce wałeczki i listki warg zwilgotniały pod jego dotykiem. Rozchylił je i z lubością wodził palcami po śliskich nierównościach. — Rób, rób jeszcze! – zachęcała gorącym szeptem. – Łechtaj, łechtaj! Wiesz gdzie! I wszystko razem też! Tak! Ooo! Jak dobrze! Jeszcze, jeszcze!... Agata jeszcze szerzej rozwarła uda i drobnymi rytmicznymi ruchami bioder potęgo-wała rozkosz pieszczot. W jej oddechu pojawił się tak dobrze mu znany zapach pod-nieconej kobiety. — Piotr, Piotr! Ja... już... Aaach! — głębokim westchnieniem powitała ogarniającą ją rozkosz i wstrząsana dreszczem przywarła do Piotra. Całował ją łagodnie, tkliwie, aby wybrzmiało jej uniesienie. Ale wkrótce jego pocałunki stały się bardziej namiętne; językiem rozsuwał jej wargi, wchodził do ust... Aga osunęła się na kolana między nogami Piotra. Rozpięła mu spodnie, wydobyła wyprężonego członka i wzięła go w usta. Wodziła wargami po jego fałdach, łaskotała językiem dobrze znane najwrażliwsze, najczulsze miejsca. Dłońmi pieściła jądra; wiedziała, jak przepadał za tą pieszczotą. — Aguś! Aga!... — zawołał cicho Piotr czując zbliżanie się wytrysku i przytrzymał lekko jej głowę. Kobieta nieznacznym skinieniem dała mu do zrozumienia, że wie, że pragnie tego, co ma nastąpić i jeszcze wzmogła pieszczoty. Po chwili mężczyzna poruszył biodrami, usłyszała jego ciche westchnienie i poczuła słonawy smak kropel uderzających o jej podniebienie. W ciągu spędzonych razem lat kochali się tysiące razy, na dziesiątki sposobów. Dawno już wyzbyli się paraliżującego wstydu. Dozwolone było wszystko, co nie sprawiało drugiej stronie przykrości. Pewnie dzięki temu nie poddali się rutynie, która może sprawić, że najbardziej zżyte i oswojone ze sobą pary popadają w rodzaj wtórnego wstydliwego skrępowania i boją się odstąpić od raz wypróbowanych gestów i ruchów. Pieścili często ustami na wzajem swoje narządy płciowe. Ale nieczęsto Agata prowokowała Piotra, aby tryskał jej do ust. Zorientował się szybko, że kobieta woli, aby to następowało z jej inicjatywy jako szczególny, bezinteresowny dar czułości i symbol całkowitego oddania graniczącego z pokorą. Domyślał się, że czułaby się upokorzona, gdyby w tej akurat sprawie nadużywał jej gotowości do spełniania wszelkich jego życzeń. Kiedy zapytał, czy nie wolałaby w ogóle odstąpić od tej, może zbyt nieprzyjemnej dla niej formy seksu, zbyła go żartem, że robi to dla własnego zdrowia i urody, bo w bezwstydnych pogaduszkach we własnym gronie kobiety wychwalają odmładzające działanie “męskich witamin” przyjmowanych – jak to frywolnie określają – nie tylko w konwencjonalny sposób, czyli “dowcipnie”, ale i “doustnie”. Agata usiadła obok Piotra; przytuliła się do niego nieśmiało, z opuszczonymi oczami. Okryła chustą jego i swoje uda. Omijając z daleka jego twarz ułożyła głowę w ulubionej pozycji – z brodą na jego ramieniu i z ustami przy uchu. W ten sposób mogli szeptać sobie najodważniejsze słowa nie zaglądając w oczy. Piotr jednak ujął dziewczynę pod brodę i delikatnie pocałował w przymknięte wargi. W ten sposób dawał do zrozumienia, że tkliwa czułość, jaką dla niej żywi, jest silniejsza od odrazy wobec własnego nasienia, które od niego przyjęła do ust. Bliski kontakt z pobudzonym mężczyzną nie pozostał bez skutku. Aga była podniecona, powracało pożądanie i przemożne pragnienie powtórzenia doznań. — Piotr, Piotruś! — szepnęła mu do ucha. — Ja nie wiem, co się ze mną dzieje... Ja bym tak bardzo chciała jeszcze raz... na górkę. Ja zrobię to sobie sama, ty mi tylko troszkę pomożesz, dobrze? Także i ten wyrafinowany sposób kochania się kiedyś odkryli i polubili. Dziewczyna łechtała się palcami w sposób, jaki jej w danej chwili sprawiał największą przyjemność, a mężczyzna sycił zmysły tym niesłychanie podniecającym widokiem. Aga rzadko jednak kończyła sama. Zwykle w ostatniej chwili powierzała się Piotrowi. — Tak, tak! Dobrze, zrób to! Cudownie będzie! — odpowiedział; objął ją w pół, a wolną rękę włożył pod sweter. Agata sięgnęła pod spódnicę pod chustą leżącą na ich kolanach. Drugą ręką lekko masowała Piotra pulsującym ruchem palców. Rozchyliła uda i zaczęła gładzić sama siebie. Doznawała słodkiej przyjemności dotykając czułych strun łaknących pieszczot. To, co trzymała w drugiej dłoni, rosło i sztywniało. Przestała zajmować się sobą. Wiedziała już, że mężczyzna przejmie inicjatywę; potrzebował jeszcze dodatkowej podniety. — Piotr! Mój! Ty też chcesz, prawda? Jak chcesz? Zaprowadź nas na szczyt! — Aginko słodka! Ty wiesz, o czym w tej chwili marzę? — Nie jestem pewna... — domyślała się, ale mimo wszystko krępowała się sama mu to zaproponować. — Pomóż, podpowiedz... — Chciałbym zwiedzić, pooglądać... — Panoramę!... O ty brzydalu, lubieżniku! No chodź, chodź! Patrz! Przecież to wszystko twoje! Ich miłość miała własny język i bardzo rzadko w miłosnych pogwarkach sięgali do terminologii książkowej, a tym bardziej do mocnych wyrażeń i pospolitych słów. Instynkt podpowiedział jednak kobiecie, że teraz odpowiedni moment nadszedł i że takie słowa podziałają na niego jak muśnięcie rumaka ostrogą – nawet jeśli ich nie wypowie, a jedynie zasygnalizuje, pozostawi w domyśle. — Wiemy, co się stanie, prawda? — cichym namiętnym głosem sączyła mu wprost do ucha. — Będziesz oglądał moją... potem włożysz mi swojego... i będziesz mnie... Och! Chodź, chodź do mnie, ty mój! Agata rozejrzała się jeszcze wokół, czy nikt się nie zbliża. Uniosła wysoko spódnicę. Piotr ukląkł przed nią i zsunął z niej majtki. Szeroko, szeroko rozwarła uda. Począł je całować od kolan, co raz wyżej... Pochwycił jej rękę i położył ją na wzgórku łona. Zrozumiała, czego oczekuje. Rozchyliła palcami rozliczne listki i płatki... Przed jego oczami pojawił się dobrze znany, a jednak zawsze oszałamiający widok najintymniejszego, najrozkoszniejszego zakątka ciała kobiety. Przeleciała myśl, że nieprzypadkowo róża uchodzi za symbol miłości. Podobieństwo było uderzające. Aga zaczęła delikatnie, powoli pieścić siebie tuż przed jego oczami. Powstrzymywała się jednak przed zaspokojeniem. Po chwili Piotr odsunął jej rękę i zanurzył twarz w podołku. Sięgał językiem w głąb jej ciała, wodził po nabrzmiałych pożądaniem nierównościach. Spijał nektar amryty i wdychał niepowtarzalny zapach podnieconej kobiety, podmalowany ledwie wyczuwalnymi śladami woni dobrego mydła. Od kiedy ją znał, Agata zawsze, z maniakalną niemal skrupulatnością, dbała o sterylną wręcz czystość. Zauważył, że podmywa się wielokrotnie w ciągu dnia, za każdym pobytem w łazience. Była nieszczęśliwa, nie mogąc tego robić poza domem i pomagała sobie bodaj zwilżonym kawałkiem ligniny. Piotr przejął od niej ten nawyk. Dzięki temu nie potrzebowali się krępować, kiedy któreś z nich zapragnęło intymne rejony pieścić pocałunkami. W Piotrze wzbierała w gotowość i potrzeba bezzwłocznego dokończenia miłosnego aktu. Podniósł się z kolan i pociągnął Agatę za oparcie ławki. Pochyliła się i rozstawiła nieco nogi. Kiedy wślizgnął się w nią i poczuła w sobie członka mężczyzny, zwarła ciasno uda, aby zapewnić jemu i sobie maksimum rozkoszy. Uderzał gwałtownie, zapamiętale, do samego dna. Kobieta dała się porwać temperamentowi i wyrzucała dziko biodra na przeciw jego ruchom. Jęczała i pokrzykiwała z rozkoszy. Piotr wkrótce już wlewał w nią nasienie, a ona zakrzyknęła niemal na cały głos, pławiąc się w uniesieniu. Wiła się jeszcze, kiedy uniósł ją i przycisnął do siebie. Kołysał jeszcze lekko biodrami i tkwił w jej ciele przepełnionym sokami obojga. W pożegnalnej pieszczocie kobieta kilkakrotnie zwarła mięśnie ściskając opuszczającego jej wnętrze mężczyznę. Stopniowo uspokajali się. Aga sięgnęła pod sweter i z jakiegoś zakamarka wydobyła jednorazową chusteczkę. Podała ją przez ramię Piotrowi. — Nie poplam sobie spodni, bo pani kioskarka zemrze nam ze śmiechu. Aluzja odnosiła się do kiosku ustawionego na przystanku przy pętli tramwajowej. Kioskarka miała widok na ścieżkę wiodącą w stronę parku. I chociaż to co widziała, zachowywała na ogół dla siebie, to jednak nie rezygnowała z urozmaicenia, jakim w jednostajnej pracy było obserwowanie, kto z kim udaje się w zarośla i w jakim stanie są nastroje, fryzury i ubiory powracających par. Kiedy Aga odwróciła się do Piotra, była już znów zrównoważoną kobietą o bystrym, czystym spojrzeniu. Tylko zaróżowione policzki i szczęśliwy uśmiech świadczyły o wspaniałym przeżyciu wspólnego szczytowania. Przytuliła się całym ciałem do Piotra i rozchylonymi wargami całowała go tkliwie, z czułością. — Jestem cudowna! Wiem; to chcesz mi teraz powiedzieć, prawda? — uprzedziła go. — Tak! Jestem – z tobą, przez ciebie! Czy mam ci mówić, jak wspaniałe było to, co przeżyliśmy? Zawsze jest wspaniale, ale to, przed chwilą, to było coś... coś bez-granicznie cudownego – bo przekroczyliśmy wiele różnych granic, bo... bo kocham cię, kocham bez pamięci, do nieprzytomności! — Aguś, ty moje szczęście! Aginko!... — powtarzał zanurzając obie ręce w puszystych włosach. Piotr nie miał na ogół trudności w dobieraniu słów i formowaniu zgrabnych zdań, ale teraz nawet nie próbował dorównać Agacie – przemawiającej wprost z serca, z urzekającą bezpośredniością i śmiałością. Zmęczeni, usiedli z powrotem na ławce. Piotr zajął teraz miejsce po lewej stronie Agaty i przytulił ją do siebie. — No cóż, trudno... – mruknęła Aga. — Co – trudno? — Nic, nic. Ja tak , do siebie... — Było “O ho”, teraz “Trudno”?... Wiem, że chcesz mi coś powiedzieć. Słucham! — Przed tobą trudno ukryć swoje myśli i zamiary. Ale i twoje nauczyłam się odgadywać. — Naprawdę? Niepokoisz mnie, będę pewnie musiał lepiej uważać, maskować się. Z czym się zdradziłem tym razem? — Nie uważaj, nie maskuj się! W tej sprawie przynajmniej!... Bo widzisz... — tłumaczyła mu konfidencjonalnie — Kiedy siadasz albo kładziesz się przy mnie po prawej stronie, to wiem, że... że coś z tego pewnie wyniknie! — Co ma do rzeczy to, gdzie siedzę albo leżę?! I co wyniknie? Nie rozumiem! — Naprawdę nie wiesz? To miłe! To znaczy, że działasz podświadomie i spontanicznie, a nie z premedytacją. Bo, widzisz... kiedy chcesz mieć wolną prawą rękę, to ja odgaduję, że wkrótce będziesz nią robił różne takie bardzo nieprzyzwoite i bardzo, szalenie przyjemne rzeczy! — A więc to tak! Nie wiedziałem, że tak się zdradzam. Będę musiał popracować nad sobą!... Nad moją lewą ręką, znaczy się! — Ale zaraz, zaraz!... — dodał. — Powiedziałaś “No cóż. Trudno!” Czy to była skarga? Wołanie o jeszcze? Już się przesiadam! — Nie, nie! — udała przestrach — Ja żartowałam! Zlituj się nade mną! Przynajmniej do wieczora!... Ale nie dłużej niż do wieczora, dobrze? — dodała kuszącym szeptem. — To pójdziemy już? — zapytał Piotr — Może wcześniej dotrzemy do tego... wieczora; jak myślisz, co ? — Tak, tak. Wracajmy. Chłodno się robi! — odpowiedziała przekornie Aga. Kiedy podawała mu laskę zawieszoną na oparciu ławki, przypomniała sobie nagle, że w małym komisie w bocznej uliczce widziała prawdziwą góralską ciupagę z masywnym stalowym ostrzem. — To będzie dla niego wspaniały upominek! — pomyślała. — Tylko okazję trzeba będzie jeszcze wymyślić. Do imienin, do czerwca, za daleko... zatroskała się – Ale przecież w listopadzie jest Grzegorza. To już wkrótce! Gdzie jest napisane, że “mój” nie może obchodzić imienin także na cześć drugiego imienia? Może weźmie przykład i przypomni sobie moje drugie imię! Ale, Ale! Czy ja w ogóle mam drugie imię? Jakie? Podnieśli się z ławki. Po kilkudziesięciu krokach stanęli jak wryci. Za bujnie rozrośniętym krzewem zobaczyli kogoś leżącego na ziemi. ... Na poletku gładkiej trawy przy alejce, na starym zielonym ortalionie, leżał na wznak młody mężczyzna, chłopiec w wieku nie więcej niż osiemnastu – dwudziestu lat. Obok niego leżało kilka rozrzuconych arkuszy papieru. Nie zwrócił na nich uwagi; patrzył do góry, w nieliczne białe chmurki. Piotr obejrzał się za siebie, w stronę opuszczonej przed chwilą ławki. Zastanawiał się, czy obcy mógł coś zobaczyć lub usłyszeć z ich miłosnej sceny. Już mieli iść dalej, kiedy coś ich tknęło i spojrzeli po sobie. — Piotr! Czy to może być... on? — Niemożliwe! To było przed ćwierć wiekiem i wtedy już był od nas o ćwierć wieku starszy. Niee... — Ale dla niego czas był czymś nieistotnym; był przecież pisarzem, fantastą. Mówił nawet, że spotkamy się jeszcze... — Masz rację. Nie możemy pozostać w niepewności. — Dzień dobry! Przepraszam pana! Dzień dobry! — zagadnął Piotr niezbyt pomysłowo leżącego, który leniwie zwrócił wzrok w ich stronę, bez cienia zainteresowania. — Czy wszystko w porządku? ? brnął Piotr ? Nic panu nie jest? — Nic mi nie jest... dziękuję — młody człowiek powrócił do poprzedniej pozycji. — Przepraszam pana! ? odezwała się teraz Agata ? Pan nam kogoś przypomina. Czy... Czy mówi coś panu imię Piotr? Młodzieniec poruszył się tym razem żywiej. Wsparł się na łokciach i popatrzył uważniej na Piotra i Agatę. — Piotr to moje drugie imię;... Czy my się skądś znamy? — Nie. To znaczy... może jednak? A imię: Aga, Agata? Czy ono się panu z czymś kojarzy? Teraz chłopiec najwyraźniej osłupiał. Spojrzał w stronę swoich papierów i wstał. — Co to ma znaczyć? Skąd pani przyszło na myśl to imię? Ja je dopiero co... wymyśliłem, wpisałem do... do tego tekstu! — To ładne imię dla ślicznej dziewczyny,... uczesanej w koński ogon... inteligentnej... oddanej bez reszty swojemu Piotrowi?...? badał Piotr. — To niesamowite! To jest dziewczyna z mojego wiersza! Skąd... — Wiersza? ? zdziwiła się Aga. ? Myśleliśmy, że to opowiadanie. Może jeszcze kiedyś powróci pan do tej dziewczyny. W innym tekście, w opowiadaniu o młodej parze, o Piotrze i Agacie, którzy tu, na tej trawie, na zielonym ortalionie... jak by to powiedzieć... spożywają swój miłosny podwieczorek. Młody poeta uspokoił się nagle i patrzył na nich teraz z uśmiechem i sympatią, czułością prawie. — Tak... nie znam was, ale jednak was poznaję! Przeczuwam was. Wasze sylwetki już gdzieś się formują w mojej wyobraźni. Piotr i Aga!... W tym wszystkim i to trudno pojąć: jeszcze was nie ma, a już jesteście starsi, niż będziecie, kiedy... kiedy... — Kiedy wystąpimy w pierwszym opowiadaniu ? dokończyła Agata. ? Przedziwnie się ten czas zapętlił... nasz autorze! No właśnie... ? czy nie zechciałbyś zdradzić nam swojego imienia? Pierwszego imienia? — Naturalnie; Grzegorz, na pierwsze mi Grzegorz. — Grzegorzu! — Adze coś się przypomniało. — Tyle mówimy o imionach... Jak ma na drugie Agata? Pewnie jeszcze nie ma? Daj jej drugie imię, proszę! Będzie jej to potrzebne; mnie – jest to bardzo potrzebne! — Dziękujemy ci Grzegorzu Piotrze za wspaniałe szczęśliwe życie, którym nas obdarzyłeś, czy raczej... kiedyś w przyszłości obdarzysz! — powiedział Piotr, kiedy się żegnali po długiej, przyjacielskiej rozmowie. ... Pani w kiosku zlustrowała badawczym spojrzeniem powracającą parę. — Pewnie zdrzemnęli się gdzieś na ławce, starzeją się! — pomyślała z niejakim rozczarowaniem, nie dostrzegając w ich wyglądzie żadnych podejrzanych śladów. — Ale nie rozumiem dlaczego pani Agata zrobiła do mnie łobuzerskie oko spoza tych kolorowych liści? A może mi się zdawało?... — pokręciła głową i wróciła do swojej robótki. w lipcu 1998 Myśl o śmierci Kolejny upalny sierpniowy dzień przechodził w duszną, parną noc. Przez szeroko otwarte drzwi balkonowe wpływały ledwie wyczuwalne tchnienia powietrza, które –  raczej zapachem nagrzanych traw i kwiatów niż chłodem – odrobinę odświeżały wnętrze pokoju. Agata i Piotr leżeli obok siebie, okryci prześcieradłem Rozmawiali. Nie wiadomo, czy to bardziej niezwykły temat, czy warunki klimatyczne sprawiały, ze mówili cicho, powoli, z namysłem. — Żyjemy od dzieciństwa ze świadomością nieuchronnej śmierci. Ciekawe, że ta świadomość nas nie obezwładnia, nie przytłacza. Rzadko myślimy o własnej śmierci. — To pewnie zasługa naturalnych mechanizmów obronnych naszego organizmu. Także w części psychicznej. Ewolucja rozwinęła przede wszystkim takie funkcje, które w ostatecznym efekcie służą przekazaniu i rozmnożeniu informacji genetycznej. Jaki sens miałyby rozmyślania o śmierci? Co innego lęk przed śmiercią w chwili zagrożenia Tak, taki strach ma bardzo praktyczne znaczenie, bo sprzyja zachowaniom obronnym. Aha! Jest jeszcze coś, co bardzo ułatwia pogodzenie się z własną śmiertelnością: pewność, że ten los czeka wszystkich. Równość wobec kostuchy. Ogromną pociechą jest świadomość, ze dosięgnie ona także tych, którzy mają ładniejsze kobiety, szybsze samochody i większe mieszkania. — A jednak ludzie wymyślili coś, co w naturze prawie nie występuje. To jest żal, czasem rozpacz po śmierci bliskich osób. Zastanawiam się, czy to jest uczucie bardziej wrodzone, czy tez może kulturowe, nabyte w wyniku wychowania w rodzinie, w społeczności. — Powiedziałaś o żalu, że "w naturze prawie nie występuje". Prawie! Widziałem w telewizji zdjęcia filmowe o słoniu, który nie może się rozstać ze zwłokami zmarłej słonicy. Opowiadał mi kiedyś Ted - to mój dobry kolega szkolny - o psie, który nie mógł przeżyć utraty swego pana i zakończył żywot wkrótce po nim. Nawet jeśli te opowieści są prawdziwe, to takie zdarzenia należą do bardzo wyjątkowych Aby się dowiedzieć, jak jest naprawdę, musielibyśmy się chyba znaleźć w świecie zwierząt...  Piotr urwał nagle, a Agata zakrzyknęła z przerażeniem. — Piotr! Daj spokój! Nie podsuwaj mu takiej myśli! Czy chciałbyś się obudzić pewnego ranka jako pudelek?! Przecież wiesz, że Grzegorz może nas w każdej chwili wysłać na safari w sercu Afryki, i to bynajmniej nie w charakterze turystów ze strzelbami i kamerami, ale w roli, na przykład, kłapouchych słoni.  — Za późno. Grzegorz już usłyszał. Ale nie martw się, Aguś. Będę cię wielbił także jako fertyczną pudliczkę z kokardką. Albo zgrabna słoniczkę z twarzowymi kłami. Ale, wracając do żalu po zmarłych, skoro nie występuje w naturze, to w takim razie jest to uczucie raczej nabyte poprzez wychowanie. Bardzo małe dzieci nie okazują rozpaczy po śmierci ojca, a nawet matki, bliższej im na co dzień. — Kobiety taką rozpacz okazywały kiedyś wręcz demonstracyjnie; teraz panuje moda na pogrzeby bez łez. Jako kobiecie przykro mi przyznać, że widzę sporo egoizmu w tradycyjnym lamencie matki: "Co ja teraz bez ciebie pocznę, synku mój?! Miałam ciebie jednego!..." Mamuśka nie rozpacza nad synem, który mógłby jeszcze zaznać radości życia. Martwi się o siebie, o swoją niedolę bez synowskiego wsparcia. I dość bezwstydnie deklaruje, że jej rozpacz byłaby mniejsza, gdyby miała tych synów kilku. — Piotr! — ciągnęła Aga po krótkiej chwili, bo Piotr powstrzymał się od komentarza do tej wypowiedzi młodej kobiety. — Piotr, czy... Czy śmierć osoby bardzo bliskiej i bardzo kochanej może być przyjęta bez żalu? I jeszcze krok dalej: czy może być przyjęta z zadowoleniem? — To jest bardzo twarde pytanie. Zastanówmy się... Tak, myślę, że tak. Może nie tyle z zadowoleniem, co... — ...Co z ulgą! — Aga wpadła Piotrowi w słowo, widocznie poruszona przykładem, który nasunął się jej samej. — Mimo żalu, niejako obok rozpaczy, nawet matka – tak mi się wydaje w każdym razie – nawet matka może odczuć ulgę, kiedy umrze jej ciężko chore, bardzo cierpiące dziecko. — No właśnie. Można znaleźć sporo łatwiejszych do przyjęcia przykładów. Bezrobotny alkoholik. Czy jego odejście nie będzie dla rodziny ulgą? — Obłożnie chory mąż i ojciec, wymagający bardzo pracochłonnej opieki... — Aga krążyła myślami wokół najbliższych członków rodziny. — Przykro to przyznać, ale udręczona rodzina po pogrzebie i stypie odetchnie jednak z ulgą. — ...I pocieszy łatwej, jeżeli ojczulek pozostawi na koncie bankowym jakoweś grosiwo. — To okrutne i cyniczne, co powiedziałeś! — Ale prawdziwe. Słyszałem o synu, który swego ojca, uporczywie trzymającego się życia, a przy tym niechętnego w kwestii sponsorowania synowskich zachcianek, zapytał: "Czy chciałbyś, żebym wzdychał do twojej śmierci?" — Nie do wiary!... Ja słyszałam o sytuacji w pewnym sensie odwrotnej. Człowiek, o którym mówię, mieszkał z dala od swojej starszej siostry. Siostra rozchorowała się ciężko, przewlekle. Podczas spotkania we łzach wyznała bratu, ze już bardzo chciałaby umrzeć. "Jak to? Dlaczego? Przecież możesz wyzdrowieć.. Na pewno wyzdrowiejesz!..." – próbował ją pocieszać. "Wiem, ze myślisz o mnie i martwisz się mną, tam daleko. I nie możesz mi pomóc. Nikt nie może. Przestałbyś się dręczyć..."  –  odpowiedziała siostra... — Piotr! Czy możesz sobie wyobrazić sytuację, w której człowiek komuś bliskiemu życzy śmierci?  Nie z litości dla niego, ale z gniewu, z nienawiści? — Nienawiść do kogoś bliskiego?... Czy to nie sprzeczność? Chyba wiem, co masz na myśli. Para ludzi się kocha, ale w pewnym momencie związek ulega zerwaniu. Nierzadko rodzi się przy tym nienawiść. Bywa, że nienawiść obraca się nawet w czyn – w zabójstwo. To są jednak bardzo wyjątkowe wypadki. Czy warto nad nimi się zastanawiać? — Może warto zastanowić się nad przyczynami takiej nienawiści. Porzucona kobieta może czuć się skrzywdzona. Z poczucia krzywdy może wykluć się nienawiść, pragnienie zemsty rodzące niskie postępki. — Co znaczy "porzucona kobieta"? W tym określeniu tkwi tradycja, przekonanie, że kobieta wchodząca w dobrowolny przecież związek z mężczyzną coś mu daje, coś traci, coś jej się należy. "Kiedy byłam młoda, ładna i zdrowa, to mnie chciał, a teraz mnie zostawia..." To jest ta logika. — Czy to błędna logika? Czy taka kobieta nie ma prawa czuć się wykorzystana, oszukana? — O oszustwie można mówić, jeżeli związek ma być kontraktem handlowym. W związku dwojga ludzi wolałbym widzieć sposób na wspólne poszukiwanie szczęścia. Nie ma sensu podtrzymywania związku, kiedy już nie ma w nim szansy na osiąganie tego celu. Poza tym, to w męskim umyśle częściej lęgną się mordercze zamiary. Kobieta mimo całej nienawiści woli, aby "on" pozostał przy życiu i cierpiał; no i płacił, płacił, płacił... To kobieca mściwość i pazerność doprowadza go do ostateczności.  Mężczyzna pragnie się wyzwolić z pęt, bez dramatu i tragicznych gestów.  — Mocne słowa! Stawiasz wolność nad obowiązkiem. Rozumiem ten punkt widzenia, ale przekonana nie jestem... chociaż... — ciągnęła po chwilowym namyśle — muszę przyznać, że jeżeli dla jednej ze stron – to przecież może być także mężczyzna – krzywdą jest rozstanie, to dla drugiej mogą nią być pęta wypalonego, przegranego związku. — Dyskusja z tobą jest rozkoszą, miła moja. Odpłacę ci, przyznając, że w aktualnych jeszcze stosunkach społecznych związek płci ma także charakter umowy społecznej. Stado ludzkie jest tak urządzone, że kobieta szuka w małżeństwie materialnego zabezpieczenia dla siebie i dla swojej funkcji macierzyńskiej. Zamilkli. Firany przy drzwiach poruszyły się Z balkonu wpadł lekki podmuch. Gdzieś daleko niebo rozbłysło bezgłośną błyskawicą. Aga przysunęła się do Piotra i wtuliła w niego plecami. Ciekawe, że – mimo instynktu życia – ludzi jednak nie poraża świadomość jego całkowitego zgaśnięcia z chwila śmierci. Potrafią z tą świadomością żyć tak, jakby nie mieli umrzeć nigdy. —  Agata powróciła do swojej  wcześniejszej myśli. — A jednak myślą o tym i obawiają się końca. Próbują nawet jakoś się pocieszyć. Z tego lęku wyrastają i żerują na nim wierzenia i religie obiecujące żywot wieczny w innym świecie Ze śmierci nieźle sobie żyją szamani i zakłady pogrzebowe. — Wiara w dalszy ciąg nie jest zbyt głęboka. Ale już brak pewności prowadzi do pewnych zachowań – takich "na wszelki wypadek". Handlarze zbawieniem i z tych zachowań potrafią wiele skorzystać w swoim życiu doczesnym. Ciekawe, czy sami choć trochę wierzą w życie pozagrobowe i w swoje możliwości wpływania na nie?... — Pewnie trochę wierzą. Ale to jest wiara wyuczona i wmówiona, wiara w swoje kompetencje zawodowe. Z taką wiarą łatwiej im ludzi oszukiwać i naciągać. — Z braku pewności rodzi się ciekawość. Piotr, czy odczuwasz coś w rodzaju ciekawości śmierci? — Wiemy oboje, że nie istnieje żadne życie po śmierci. Znam odpowiedź na pytanie, gdzie znajdzie się nasza świadomość, albo tak zwana dusza: dokładnie tam, gdzie przebywała przed naszym urodzeniem, czyli w całkowitym niebycie. Ale ciekawi mnie ten próg, sam proces zamierania świadomości. Dlatego pytam ludzi, którzy byli poddawani narkozie, jak tam jest, po drugiej stronie? — I co? Ja też nie byłam jeszcze pod narkozą. Tylko słabo mi się kiedyś zrobiło. — Tam nie ma nic. Ani ciemności, ani jasności, ani żadnego unoszenia się. Po prostu nicość. Jedyne, co sobie uświadamiają, to powrót do świadomości, przebudzenie. To taki sen bez snów. Niewiele o nim wiemy, bo rzadko się zdarza, no i właśnie nie pozostawia absolutnie żadnych wspomnień ani wrażeń. Rozbłyski na niebie zbliżyły się i przybrały na intensywności, ale wciąż jeszcze nie docierał żaden odgłos grzmotów. Aga przywarła mocniej do Piotra. Nie bała się burzy w jakiś irracjonalny sposób, czuła się jednak znacznie bezpieczniej w objęciach swego mężczyzny. Miała na sobie milanezowa koszulkę, dzięki której w upalne noce ich ciała nie kleiły się, a dotyk przez gładką tkaninę jedwabiu sprawiał dodatkową przyjemność. Piotr nie pominął okazji. Objął Agę w pół i po chwili jego dłoń wypełniły niewielkie, jędrne piersi dziewczyny. Gładził je i obdzielał obie, na zmianę, delikatnymi, a przy tym mocnymi pieszczotliwymi uściskami. W pamięci Agi ożyło wspomnienie jednej z tysiąca podobnych sytuacji, a jednak jedynej i niepowtarzalnej – tej, kiedy to w burzliwą noc, po szaleńczej żegludze przy świetle błyskawic, układali się do snu w opuszczonej szopie na bezludnej wysepce na Jezioraku *). Musiał nadejść i nastąpił moment, kiedy dłoń Piotra opuściła piersi i powędrowała w dół. Dziewczyna lekko uniosła biodra, co oznaczało przyzwolenie i zachętę do uniesienia koszulki. Kiedy jednak ręka chłopca skierowała się w stron łona, Aga przeniosła ja z powrotem ku piersiom. Bezzwłocznie jednak sięgnęła za siebie i tę część Piotra, która już od dłuższej chwili ją uwierała, ostrożnie wsunęła w gładką i przytulną kryjówkę swego ciała. Wymowa znanych gestów była dla Piotra zrozumiała. — Ja nie jestem w nastroju wielkiego podniecenia. Ale weź mnie sobie, nie oglądaj się na mnie i oddaj się całkowicie własnemu przeżyciu. Piotr skorzystał z zaproszenia bez ceremonii i skrupułów, bo wiedział, że dziewczyna będzie szczęśliwa, ofiarowując mu niejako bezinteresownie chwilę niczym nie zmąconej rozkoszy. Agata słyszała, jak oddech leżącego obok niej chłopca staje się z wolna spokojniejszy. Nie zdobyła się jednak na to, aby pozwolić mu pogrążyć się w spokojnym, głębokim śnie, który po uniesieniu zmysłowym jest dla mężczyzny niemal równie słodki jak owo uniesienie. — Piotr! — odezwała się cicho. — Piotr, śpisz już? — Tak, śpię. A a co? — wymamrotał z trudem. — Piotr, powiedz mi... Kiedyś i my umrzemy. I jeżeli nie spotka nas szczęście wspólnej nagłej śmierci w jakimś wypadku, to ktoś będzie musiał odejść pierwszy. Kto z nas powinien zrobić pierwszy krok? Jak byś wolał? Piotr wyplątał się z pajęczyny senności. Pytanie zaskoczyło go i potrzebował chwili namysłu. Nie chciał go zbyć zdawkowym: "dziewczyno, co ci przychodzi do głowy!" — Aguś, gdybym mógł i musiał wybierać, to chciałbym... wołałbym, abyś to ty... ty była pierwsza. — Wiedziałam... to znaczy miałam nadzieję, że tak odpowiesz. Ale powiedz mi jeszcze, dlaczego?... Piotr postanowił rozładować atmosferę trudnej rozmowy. — Dlaczego?... Są dwa powody; jeden bardzo poważny, drugi jakby bardziej... brak mi słowa; taki bardziej życiowy. Od którego zacząć? — Życiowy powód? W związku ze śmiercią? Zaciekawiasz mnie; zacznij od niego! — Czy pamiętasz, że ja już raz umarłem? I pamiętasz, co zrobiłaś w kwadrans po moim pogrzebie? Zdradziłaś mnie! Z Janem, z moim przyjacielem! Na cmentarzu! Nie chciałbym po raz drugi przeżyć czegoś podobnego. Jeśli moje pośmiertne męki zazdrości można nazwać przeżyciem. — Piotr! Jesteś okrutny potwór bez strzępka serca! Przecież wiesz, że to był nasz wspólny koszmarny sen, zmora, songe macabre **)! — Wiem. Ale sny się czasem sprawdzają. Wołałbym nie ryzykować i dlatego, moja pani, ustępuję ci pierwszeństwa również we wrotach do wieczności. — Skorzystam! I to pewnie wkrótce już, żeby nie żyć dalej w towarzystwie takiego cynicznego, wyrachowanego samoluba. Ale zanim cię opuszczę na zawsze, posłucham jeszcze tej drugiej odpowiedzi. Mów! Piotr natychmiast spoważniał Otoczył Agę ramieniem i przygarnął do siebie. — Aginko, wiem, jak bardzo mnie kochasz i jak bardzo byś cierpiała, gdybym musiał cię opuścić... — I wolałbyś to cierpienie wziąć na siebie! A śmierć prawdopodobnie nie boli; no może chwilkę tylko. Piotr... Aga zamilkła. Czuła, że rozumieją się i nie potrzebują więcej słów w tej sprawie.  Burza rozszalała się na dobre. Błyskawice smagały niebo z sykiem i niemal równoczesnym suchym trzaskiem potężnych grzmotów. Ciekawe, że zupełnie bliski piorun wydaje się cichszy od nieco dalszego. Silne podmuchy wdzierały się do pokoju i szarpały zasłonami. Piotr wstał i zamknął drzwi balkonowe. Spojrzał na dziewczynę. Zrozumiała nieme pytanie.  — Tak, dobrze; zostaw okno uchylone. Sypiali przy otwartym oknie nawet w zimie i lubili – szczególnie Piotr – kontakt z odgłosami zewnętrznego świata Kiedy wrócił do lóżka, Aga oplotła chłopca ramionami i przywarła do niego całym ciałem. — Piotr, nie daruję ci tej nocy! — wyszeptała mu prosto do ucha cytat z piosenki, a Piotr zrozumiał jego wieloznaczność w danej sytuacji. — Cicho, wiem... — odpowiedział cytatem z innej półki i westchnął z udaną rezygnacją, przygarniając Agę do siebie. Upłynęło sporo czasu, zanim zasnęli i bynajmniej nie hałas burzy przeszkadzał im w uśnięciu.   *) Mowa o wakacyjnych przygodach opowiedzianych w nowelce pt. Żywioły. **) Aluzja do sceny z makabreski "Songe macabre" (koszmarny sen) W sierpniu 2001