Ken Goddard Zdobycz Przełożył Jan Krasko Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1994 Tytuł oryginału Prey Copyright © 1992 by Ken Goddard Projekt okładki Adam Olchowik Skład i łamanie, opracowanie graficzne okładki FOTOTYPE, Milanówek, tel./fax 55 84 14 For the Polish translation Copyright © 1994 by Jan Krasko For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-86133-30-9 DRUK ( OPRAWA Zakłady Graficzne w Gdańsku fax (058) 32-58-43 Książkę tę dedykuję mojej matce i ojcu Najszczersze dzięki Wally'emu, Alowi, Rogerowi i Markowi za prawdziwie kumplowską atmosferę, za opowieści wojenne i za wprawę, z jaką pilotowali nasze samoloty. Od autora Zawsze istnieje możliwość, że gdy pisarz wykorzysta w fikcji literackiej wątki zaczerpnięte z pracy, dzięki której zarabia na życie, jego koledzy po fachu popędzą do księgarń, ogarnięci rozkosznie niecierpliwym oczekiwaniem, nerwowym niepokojem, wzbierającym gniewem lub też niepohamowaną furią. Dlatego na wszelki wypadek oświadczam, co następuje: Nazw niektórych stanowisk rządowych użyto w powieści w celu stworzenia pozorów realizmu sytuacyjnego. Wszelkie podobieństwo do postaci, które w powieści stanowiska te zajmują, jest zupełnie przypadkowe. Przypadkowa jest również ich ewentualna zbieżność z osobami, które obecnie lub w przeszłości pełniły jakiekolwiek funkcje w amerykańskiej Służbie Ochrony Lasów i Jezior (U.S. Fish and Wildlife Service), w Departamencie Sprawiedliwości, w Departamencie Spraw Wewnętrznych czy innych agencjach rządowych. Wszystkie postacie występujące w niniejszej powieści są postaciami fikcyjnymi, tak samo jak jej treść. O ile wiem, departament spraw wewnętrznych USA nigdy nie powołał Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska (SKOS) (International Commission for En-vironmental Restoration — ICER), ani też nie zorganizował operacji KONTRA (Operation Counter Wrench). Tym samym stanowisko dyrektora administracyjnegoS SKO jest stanowiskiem fikcyjnym. Ken Goddard Moi dobrzy przyjaciele, sprawa jest naprawdę bardzo prosta. Wszyscy wiemy, że w lasach są setki jeleni. Co znaczy, że Król i jego ludzie mogą polować do woli, nawet codziennie, a rogaczy i tak nie ubędzie. Widzicie więc, że o ile tylko będziemy wykonywać swoją pracę i nie dopuścimy, by wieśniacy zastrzelili choćby jednego jelenia, nie ma absolutnie żadnych powodów, żeby do Jego Wysokości i tych szlachetnie urodzonych dżentelmenów odnosiły się jakiekolwiek prawa łowieckie. Anonimowy Nadleśniczy Sherwood Nottingham MYŚLIWY 1 Sobota, 25 września Zaczęło się to pewnej mroźnej nocy, w przeddzień srogiej alaskańskiej śnieżycy. Z czterokołowego pojazdu wysiadło dwóch mężczyzn. Przystanęli na chwilę w jaskrawym świetle latarni, sprawdzili zegarki i do kieszeni długich kurtek ostrożnie wsunęli automatyczne pistolety typu SIG-Sauer z pełnymi magazynkami. Pozornie sami, popatrzyli w lewo, w prawo, przecięli ulicę i weszli do jednej z najgorszych spelun w Anchorage. Mężczyzna obserwujący ich z pokoju nad barem też sprawdził czas. Była dokładnie jedenasta pięćdziesiąt pięć. Tłum kłębiący się o północy w Rasowym Koniu stanowił wybuchową mieszankę zbirowatych motocyklistów, rybaków i nafciarzy spod ciemnej gwiazdy. Henry Lightstone, jeden z obskurniejszych bywalców przybytku, siedział samotnie przy małym stoliku w rogu sali. — Podać jedno zimne? Lightstone zakrył ręką kufel, ruchem głowy odprawił kelnerkę i wbił wzrok w dwóch mężczyzn wchodzących do baru przez podwójne drzwi. Gdyby nie to, że jeden z nich wyglądał na gliniarza, tylko by na nich zerknął, nic więcej. Gliniarz był ostatnią osobą, jaką Lightstone chciał w tej chwili oglądać. Znów spojrzał na zegarek — jedenasta pięćdziesiąt sześć. Zaplanował sobie, że za cztery minuty rozwiąże problem, który nie dawał mu żyć od trzech miesięcy. Miał teraz tylko dwa wyjścia: zostać w barze i liczyć się z ryzykiem, że może utkwić na jakiś czas w areszcie, albo natychmiast stąd spływać i... przekreślić rezultaty półtoramiesięcznej pracy. Nowo przybyli podeszli do stolika przy ścianie, ściągnęli swoje grube kurtki i rzucili je na wolne krzesło. Siadając, zamówili u kelnerki coś do picia. Henry Lightstone odchylił się z fotelem do tyłu, oparł długie ręce na drewnianych podłokietnikach i ślęcząc nad drugim kuflem piwa usiłował przybrać wygląd człowieka walczącego z co najmniej piątym albo szóstym. — No szybciej — mruknął do siebie. — Niech ktoś tu wreszcie coś zrobi... Zostały mu dwie minuty. Kelnerka wróciła z piwami i koszyczkiem jak zwykle nieświeżej prażonej kukurydzy. Facet wyglądający na gliniarza wyciągnął z kieszeni dwa złożone banknoty, rzucił je na tacę i zajął się rozmową ze swoim kompanem. Oszołomiona kelnerka wybałuszyła oczy. Zanim ruszyła z powrotem do baru, jeden z banknotów wetknęła pospiesznie za duży dekolt. Dwie dwudziestki — skonstatował Henry. Nie sądził, żeby kelnerka połakomiła się na marnego piątala czy dychę, a skoro cztery piwa kosztują dwanaście dolców, musiały być dwie dwudziestki. Facet rzucał forsą. Postępują tak ludzie nierozważni, próbujący komuś zaimponować. Niestety, to również sztuczka, jaką stosują tajniacy, żeby kogoś spławić. Henry wolno powiódł wzrokiem po zadymionej sali, spodziewając się, że zaraz zobaczy, jak pięciu czy sześciu gliniarzy z grupy operacyjnej obstawia tylne wyjście. Ale nie, drzwi były czyste. Lightstone próbował przekonać samego siebie, że ci dwaj to tylko przypadkowi turyści polujący na łosie, faceci uziemieni w Anchorage przez niespodziewaną zamieć. Że to tylko dwóch szpanerów, którzy nie mają dość rozumu, by o jedenastej pięćdziesiąt pięć w nocy trzymać się z daleka od miejsc takich jak Rasowy Koń. Od kiedy przyjechał tu półtora miesiąca temu. ciągle się na takich bubków natykał. Podszedł do nich motocyklista stojący dotychczas przy barze. Klasyczny zabijaka: wielki, z wystrzępioną czarną brodą, brudnymi włosami, w porwanej skórzanej kurtce i połatanych dżinsach. Runął na stolik, ochlapując siedzących piwem. Nieznajomi spojrzeli na odzianego w czarną kurtkę typa z ogłupiałą obojętnością. Przy sąsiednich stolikach zaczęły cichnąć rozmowy. Ręce motocyklisty powędrowały wolno do wąskich bioder, a prawa zawisła nad skórzaną pochwą noża u pasa. Facet wyglądający na gliniarza uśmiechnął się, pokręcił lekko głową, spojrzał prosto w nabiegłe krwią ślepia pijanego zbira i coś do niego powiedział. Siedzący dziesięć metrów dalej Lightstone czytał z ruchu warg: — Nawet o tym nie myśl, dupku. Oszołomiony zuchwalstwem nieznajomego, bandzior na chwilę zgłupiał. Przy stoliku nowo przybyłych wyrosło dwóch wykidajłów: jeden czarny, drugi musiał pochodzić ze Wschodu. Ani Murzyn, ani Azjata nie próbowali ukrywać długich, napełnionych śrutem woreczków, którymi poklepywali się po udach. Motocyklista zrobił krok do tyłu i z czubkami palców prawej ręki wciąż zatkniętymi za skórzaną pochwę noża stanął twarzą w twarz z wykidajłami. I nagle... zmiękł, stchórzył. Najwyraźniej zabluffowany i wymanewrowany, posłał im wściekłe spojrzenie i ruszył chwiejnie w stronę kontuaru, jakby cały epizod był tylko stratą czasu. Z foteli podniosło się dwóch nafciarzy, którzy najwidoczniej nie pałali miłością do chojrakowatych motocyklistów i zamierzali wyjść z baru z trofeum w postaci czarnej skórzanej kurtki. Zamiast trofeum, na wysokości nosa ujrzeli kieszeń innego wykidajły, byłego stopera z futbolowej drużyny Reidersów. Uśmiechając się przyjaźnie, olbrzym postawił na stoliku kufel piwa na koszt firmy i pokręcił głową. Lightstone usłyszał znajomy głos: — To amatorzy. Dwóch lalusiowatych bubków. Henry spojrzał na wysokiego mężczyznę odzianego w skórzaną kurtkę i zaprosił go do stolika. — Znasz ich? — spytał. — Czasami tu wpadają — odparł Brendon Kleinfelter. — Wychylają kilka piw, potem sobie idą i mają w dupie, że wyglądają jak gliniarze. — Jesteś pewny, że nimi nie są? Kleinfelter wzruszył ramionami. — Z tego, co wiem, nie są. Według moich źródeł, faceci coś tam importują, eksportują i dorabiają na boku. Popper nie lubi, jak się tu kręcą, i myśli, że da radę ich stąd wyrzucić. Tylko ciągle zapomina o Larrym i Mike'u. — O tym duecie od kichy? Brodaty Kleinfelter kiwnął głową. — Ale ty masz to chyba gdzieś, bo to twój lokal, co? — rzucił Henry. — Ich forsa nie śmierdzi — przyznał właściciel Rasowego Konia. — Wiesz o nich coś jeszcze? — Bo co? Faceci cię denerwują? — Jak cholera — odrzekł poważnie Lightstone. — W tym roku nie odłożyłem na adwokata. — To Paul i Carl. Tak ich tu przynajmniej nazywają. Z tego, co widzę, dziany jest Paul. Carl to tylko pozorant. Po mojemu robi za goryla. — Za goryla? A niby czego ten Paul się boi? Kleinfelter kiwnął głową. — Tego nigdy nie wiadomo, co nie? Nie zapomniałeś przynieść forsy? — A skąd. Dałem ją na przechowanie kelnerce — odrzekł uszczypliwie Lightstone. — Obyśmy się tylko dobrze zrozumieli... — Kleinfelter błysnął złowieszczo oczami. — Nie wiem jak ty, ale ja rozumiem, że jestem tu po to, żeby sprawdzić towar. Jak mi się toto spodoba, wykonam telefon. Dadzą mi adres, a ty wyślesz tam kilku ludzi, żeby przeliczyli szmal. Jeśli obie strony będą zadowolone, twoi chłopcy odbiorą forsę, ja załaduję towar, a wy zaczniecie — nabijać konta, żeby na starość mieć z czego żyć. A jeśli układ będzie nam dalej odpowiadał, uruchomisz dostawy cotygodniowe, po pięćset funtów każda. Ty też tak to rozumiesz? — Brzmi nieźle — stwierdził Kleinfelter. — Na zapleczu. Pasuje? Lightstone wzruszył ramionami. — Jasne, czemu nie. — No to chodźmy. Przebili się przez tłum, potem skręcili w długi, wąski korytarz, zamknięty po obu końcach stalowymi drzwiami. Mniej więcej w połowie korytarza ze ścian wystawały dwa wsporniki, tak że można było między nimi przejść tylko gęsiego. Kiedy Lightstone je mijał, żadne buczki czy brzęczyki się nie odezwały, ale Henry dawał głowę, że w belkach tkwią czujniki, a z drugiej strony drzwi — uzbrojeni ludzie Kleinfeltera. Lightstone postukał palcami w solidne, grube drzwi. — Starcze obsesje? — spytał. — Nie znam innego sposobu, żeby się w tym interesie zdrowo zestarzeć — odrzekł Brendon Kleinfelter czekając, aż otworzą im od środka. Podłoga w magazynie za drzwiami była przynajmniej w połowie zastawiona beczkami z nierdzewnej stali i setkami obciągniętych folią kartonów najprzeróżniejszych rodzajów puszkowanego piwa. Nie ulegało wątpliwości, że źródełko w Rasowym Koniu nie wyschnie bez względu na to, jak długo potrwa tegoroczna zima. — Nieźle, całkiem nieźle pomyślane — przyznał Light stone. — Pierwsza klasa. Nie lubię fuszerki — odrzekł Klein felter. Podszedł do nich facet z detektorem. — Masz coś przeciwko temu? — spytał szef gangu przemytników. Lightstone wzruszył ramionami. — A skąd, proszę bardzo. Podniósł ręce i goryl przeczesał mu detektorem piersi i połaskotał pod pachami. Urządzenie niczego nie wykryło. Podobnie na pośladkach, biodrach i w kroku. Żadnych rewolwerów, noży, magnetofonów, radiolokatorów czy nadajników. Dopiero kiedy różdżka detektora ruszyła w dół długiej nogi Lightstone'a, maszyneria wydała z siebie przenikliwy pisk. — W prawym bucie — oznajmił spokojnie Henry. Facet obsługujący detektor ukucnął, podniósł Lightstone'owi nogawkę i z kabury w bucie wyjął ostrożnie pięciostrzałowy pistolet Chief Special kalibru dziewięć milimetrów. Wręczył broń Kleinfelterowi, który zerknął na nią i obrzucił Lightstone'a pogardliwym spojrzeniem. — Zawsze nosisz takie gówno? — Zawsze. — Po jaką? — Na niedźwiedzie. Poręczna jest. — Henry wytrzymał lodowaty wzrok bandziora. Kleinfelter zachichotał. — Jak cholera. Na półtonowym misiu taka dziewiątka na pewno zrobi nieliche wrażenie. Nigdy nie słyszałeś o Magnum? — Nie lubię dużych rewolwerów. Robią za wiele hałasu i nie wchodzą do buta. Brendon Kleinfelter uśmiechnął się do niego złym uśmiechem i rzucił mu pistolet. Lightstone chwycił wciąż nabitą broń jedną ręką i wsunął ją do kabury. Dalsze obszukiwanie nie przyniosło nic interesującego. Kleinfelter otworzył następne drzwi i Henry wszedł do nieco mniejszego magazynu. Było tam kilkunastu ludzi, z których większość znał z widzenia, z baru. Stali i przyglądali się co najmniej stu pięćdziesięciu skrzynkom na wojskową amunicję, wyposażonym w uchwyty z grubego sznura. Obok małej sterty Henry ujrzał dwóch lalusiowatych bubków — tych nowo przybyłych, którzy rzucali forsą. Facet wyglądający na gliniarza był w rękawiczkach i w prawej łapie ściskał łom. — Co oni, u diabła, tu robią?! — warknął Lightstone, piorunując Kleinfeltera wściekłym spojrzeniem. — Paul i Carl? Można by ich nazwać twoimi konkurentami. Myślisz, że tylko ty jeden przyjechałeś na Alaskę, żeby ubić interes? Lightstone nie wierzył własnym uszom. — Chcesz powiedzieć, że mam tu stać i publicznie się z nimi licytować?! — O to mniej więcej chodzi — odrzekł Kleinfelter. Henry kiwnął głową w stronę dwóch nieznajomych. — No to w takim razie dlaczego im nie przysmażyłeś jaj tym twoim pieprzonym rentgenem? — spytał. — Z Paulem i Carlem robię interesy od kilku miesięcy — tłumaczył tamten. — Sporo o nich wiem. A ty jesteś nowy. — Nie do wiary, kurwa, nie do wiary... — mruknął Henry. — Zresztą prawdę powiedziawszy — mówił dalej Klein felter — nie sądzę, żebyście stanowili dla siebie konkurencję. — Taa? A dlaczego? — spytał Henry. — Zerknij tylko na towar. Patrzyli, jak Carl podważa łomem wieko jednej ze skrzynek. — Co to, do diabła, jest?! — wykrzyknął Lightstone, zaglądając do wnętrza. Carl uśmiechnął się. — To jest coś, co pan Kleinfelter lubi nazywać „alaskańskim śniegiem", mój przyjacielu — wyjaśnił. — Ale to przecież... To przecież jest... — Kość słoniowa? — podsunął Paul, wyciągając ze skrzynki rzeźbę. — Ja chyba śnię... — szepnął Henry. — Coś ci nie pasuje? Głos dobiegł go z tyłu. Należał do zbira imieniem Popper. Henry odwrócił się i warknął: — Spierdalaj. Zamarł, gdy usłyszał donośny szczęk piętnastocentymetrowej klingi sprężynowca. Wykonał błyskawiczny zwód w lewo, zablokował pchnięcie otwartą dłonią prawej ręki, lewą chwycił napastnika za nadgarstek i mocno wykręcił. Trzasku pękającej kości nie zagłuszył nawet zduszony wrzask Poppera. Przez długą chwilę wszyscy się po prostu gapili. Lightstone podniósł nóż, zamknął go i rzucił wykidajle, eks-stoperowi Reidersów, który wyrósł między nim a Kleinfelterem. Chwytając sprężynowiec, olbrzym taksował Henry'ego wzrokiem, jakby jeszcze nie wiedział, czy wyrwać mu najpierw ręce czy nogi. — O rany, zrobię to z prawdziwą przyjemnością... — mruknął w końcu. — Powinienem był bardziej nad sobą panować — wykrztusił Lightstone, chociaż wyglądało na to, że zwijający się na betonowej podłodze bandzior nikogo z obecnych nie obchodzi. — Popper z tego wyjdzie — odparł Kleinfelter. Skinął na dwóch z obstawy, którzy podnieśli kontuzjowanego i ewakuowali go z magazynu. — Pytanie, czy wyjdziesz z tego ty. Kleinfelter się uśmiechał, ale oczy miał bez wyrazu. — Nic by się nie stało, gdybyś mnie jakoś ostrzegł — zauważył Henry. — Kiedy Brendon zaproponował ci kupno pięciuset kilogramów „alaskańskiego śniegu", nie sądziłeś, że chodzi o kość słoniową, prawda? — spytał Paul. — A gdzie tam — przyznał Lightstone. — Nie przypuszczam, żeby twoi ludzie mieli tu jakieś prochy, co? — Paul spojrzał na Kleinfeltera i roześmiał się. — Stracisz klienta. Może choć trochę koki? Kleinfelter wzruszył ramionami. — Z kilogram, może dwa, dałoby się wytrzasnąć, ale... — Taa? No to... — zaczął Henry, ale Kleinfelter powstrzymał go gestem ręki. — Ale opychać kokainę tajniakowi? To chyba niezbyt rozsądne — dokończył. Lightstone czuł, że uginają się pod nim nogi. — Jesteś tego pewny? — spytaj Paul. — O tak, absolutnie — potwierdził Kleinfelter. — Ten — facet to Henry Lightstone, śledczy z wydziału zabójstw departamentu policji w San Diego. Wkrótce eks-śledczy. Henry pomyślał o spluwie ukrytej w bucie, ale nagle uświadomił sobie, że trzech wykidajłów ściska w łapskach baseballowe kije, a pozostała ósemka rozpięła skórzane kurtki, by zademonstrować istny arsenał wszelakiego rodzaju broni ręcznej. — Z wydziału zabójstw? — Paul uniósł brwi. — Chyba raczej z wydziału do spraw walki z przemytem narkotyków, nie? Kleinfelter pokręcił głową. — Nie, na pewno z wydziału zabójstw. Widzisz, jakieś pół roku temu szpicel z wydziału zabójstw, gość nazwiskiem Bobby LaGrange, węszył w porcie, próbując wykryć, dlaczego skasowano pewną tanią kurewkę. LaGrange doszedł do wniosku, że to chyba nasza sprawka, więc postanowiliśmy go trochę zwyobracać. Tak było, Henry? Lightstone milczał. — I ten Bobby LaGrange z nim pracował, zgadza się? — spytał Paul, patrząc na Henry'ego. Kleinfelter przytaknął. — Rozumiem — rzekł spokojnie Paul. — Powiedz mi... hmm, Henry — mówił dalej, kompletnie nieporuszony ostatnią informacją - ile Brendonowi grozi, jeśli oskarżą go o ten nieszczęśliwy wypadek, jaki spotkał twojego przyjaciela? Lightstone zdecydował, że nie ma nic do stracenia. Odpowiadając mógł zyskać na czasie, obojętnie w co ten facet grał. — Jeśli Bobby wyżyje, od trzech do dziesięciu — burk nął. — A jeśli nie? — Będzie się smażył na krześle. — Tylko od trzech do dziesięciu lat za pobicie oficera policji? Niewiarygodne. Co ty na to, Carl? — Nielichy układ. — Carl kiwnął głową, nie przestając szperać w skrzynce z rzeźbami. — Zwłaszcza jeśli za sprzedaż choćby takiego cacuszka można dostać dziesięć lat i zapłacić dziesięć tysięcy grzywny - mówił dalej Paul, obracając w rękach statuetkę morsa. — Kieł słonia afrykańskiego. Loxodonta africana. Trefny towar, rzecz całkowicie zakazana. No i Bóg jeden wie, ile jeszcze może dostać, jeśli znajdziemy tam trochę więcej takich rzeźb. — Machnął ręką w stronę sterty skrzyń. — Dziesięć lat?! Za to?! — wykrzyknął zdumiony Lightstone. — O! Jeszcze jedna! — zawołał Carl, demonstrując zebranym figurkę foki. — Świetnie — podsumował Paul. — Razem to będzie dwadzieścia lat i dwadzieścia tysięcy zielonych. Aha — rzekł spoglądając na Kleinfeltera, na którego brodatej twarzy malował się wyraz kompletnego zaskoczenia — czy wspominałem już, że Carl i ja jesteśmy agentami federalnymi, i że ty, Brendon, oraz twoi współpracownicy jesteście aresztowani? — Że co?! — Kleinfelter aż zamrugał z niedowierzania. — Aresztowani — wyjaśnił Paul. — No wiesz, rączki do góry, masz prawo do tego i tamtego, i tak dalej. — Chyba ci, kurwa, odbiło — powiedział cicho Kleinfelter. — Powtarzam, Brendon, jesteśmy agentami — tłumaczył uprzejmie Paul. — A teraz bardzo proszę, żeby wszyscy zechcieli podnieść łapki do góry... Henry wciąż spoglądał to na Kleinfeltera, to na Paula, to na eks-stopera Reidersów z kijem baseballowym, kiedy szef gangu nagle ożył i sięgnął do kabury ukrytej pod skórzaną kurtką, żeby przywitać się ze Smithem & Wessonem. Henry już miał na niego runąć, ale w ostatniej chwili zauważył śmigający kij i zdążył ukucnąć. Potężny wykidajło trafił Kleinfeltera w sam środek brodatej gęby. Bandzior przekoziołkował po podłodze w fontannie krwi i w deszczu wybitych zębów. Motocyklista stojący najbliżej Lightstone'a wciąż szarpał się ze swoją spluwą. Henry zdążył już odzyskać równowagę, więc czym prędzej go kopnął, najpierw w kolano, potem w szyję. Wyrwał mu dziewięciomilimetrowego Rugera i ściskając broń w wyciągniętych rękach, wykonał błyskawiczny obrót. Za późno. Głuchy stukot, jaki rozległ się w magazynie — brzmiało to tak, jakby spadło na siebie kilkanaście orzechów kokosowych — obwieścił koniec walki. Na podłodze, tuż przed zdumionym Lightstone'em, leżało sześciu zbirów. Klęczało przy nich dwóch wykidajłów, którzy badali im puls i zakładali kajdanki. Dwóch motocyklistów dyndało w rękach olbrzymiego eks-futbolisty. Puścił ich i grzmotnęli o beton z głośnym i pustym babuch. Henry patrzył na olbrzyma z niedowierzaniem w oczach. Paul kiwnął do niego głową. — To Dwight Stoner. Były stoper drużyny Reidersów z Oakland. — Zerknął na rozciągnięty wywłok Brendona Kleinfeltera. — I na nasze nieszczęście agent specjalny rządowej Służby Ochrony Lasów i Jezior. 2 Niedziela, 26 września O jedenastej tego samego dnia, siedem godzin po tym, jak zamieszanych w aferę z „alaskańskim śniegiem" zameldowano w miejscowym więzieniu, Mikę Takahara otworzył drzwi apartamentu na szczycie śródmiejskiego Hiltona. — Już postawiliśmy na was krzyżyk - rzucił wesoło muskularny agent. Gestem ręki zaprosił mężczyzn do środka i zatrzasnął mocno drzwi. — Mamy towarzystwo, panowie. Kiedy do pokoju wkroczyli mecenas Jameson Wheeler i Henry Lightstone, trzech mężczyzn siedzących przy stole podniosło wzrok. — Sie masz, Jameson! Que pasa, hombret Kogo widzę! Toż to Henry Lightstone! — Larry Paxton uśmiechnął się szeroko. — Zgadza się, to ten wariat, we własnej osobie. — Dwight Stoner, olbrzymi agent-wykidajło, kiwnął głową i znów zajął się wielkim jak talerz omletem. — No nie wiem, stary, nie wiem. Może z niego nie taki wariat, na jakiego wygląda — myślał głośno Paxton. — Cwaniak, tym razem przyprowadził z sobą jakiegoś adwokata. — Ale marnego, brachu, bardzo marnego — rzucił Carl Scoby, mrugając porozumiewawczo do Wheelera. Mecenas Jameson Wheeler pokręcił smutno głową i spojrzał na Lightstone'a. — Wciąż im powtarzam, że albo stanę się wybredny i zacznę przebierać w klientach, albo podniosę już i tak horrendalne stawki. Ale mnie nie słuchają. — Obrócił się i wrzasnął w stronę kuchni: — McNulty! Jak się tu zamawia coś do jedzenia? — Najwyższa pora. — Paul McNulty wystawił głowę zza drzwi i wszedł do pokoju, wycierając ręce w zatłuszczony fartuch. - Już myślałem, że postanowiliście przekąsić coś w więzieniu. Co podać? Moje specialite de la maisonl — Zjem to samo co Stoner, cokolwiek to jest. Tylko daj mi porcję jak dla normalnego człowieka — odrzekł Wheeler. — Nie ma sprawy — rzucił wesoło McNulty i spojrzał na Lightstone'a, który wciąż stał w progu przestronnego, czteropokojowego apartamentu. — No i co powiesz, Henry? — spytał z uśmiechem na zamyślonej twarzy. — Powiedziałbym, że lokal wygląda bardziej na kryjówkę handlarza narkotykami niż na kwaterę główną szefów tajnej operacji rządowej. No i jest o wiele milszy niż miejsce, gdzie spędziłem wieczór — dodał. — Rozumiem. Sugerujesz, że departament policji skąpi na wyposażenie wnętrz — skonstatował McNulty. — Czy zaświtało wam kiedy, że mogliście im o mnie powiedzieć? Znaczy, nim mnie zamknęli? — Że co, że jesteś gliniarzem? Cholera. Wiedziałem, że o czymś zapomnieliśmy — rzekł Paxton do Stonera. — Mówiłeś, że to zrobisz — wymlaskał Stoner z ustami pełnymi omletu. — Ja?! Myślałem, że to ty... Lightstone zwrócił się do Wheelera: — Ale oczywiście nie zapomnieli mnie przypucować i powiedzieć glinom, że złapali mnie na próbie zakupu figurki z kości słoniowej. Kiedy wpakowali mnie do pierdla z bandą zalanych w trupa Eskimosów, wszyscy już o tym trąbili. — A tak, o tym nie zapomnieliśmy. — Uśmiechnięty Stoner kiwnął głową. — No i jak ta banda zareagowała, kiedy parę godzin później wyciągnął cię stamtąd marny adwokacina? — Paxton mrugnął do Wheelera. — Pogubili się w tym wszystkim jak cholera — odrzekł Lightstone. — Ja zresztą też. Pomyślałem sobie, że skoro — Kleinfelter i Popper leżą w szpitalu, to zdołam coś jeszcze z tamtych wyciągnąć. Paul McNulty stanął koło wysokiego policjanta, poklepał go po ramieniu i wskazał mu krzesło obok Wheelera, u szczytu dużego kuchennego stołu. — Henry, możesz nam wierzyć albo nie, ale mieliśmy w tym pewien cel. Usiądź. Martha poda ci filiżankę kawy, a Scoby cię we wszystko wprowadzi. Zrobię tymczasem jeszcze dwa omlety, dla ciebie i Jamesona. Godzinę później Henry odstawił talerzyk po jagodziance i spojrzał na McNulty'ego, który posługując się scyzorykiem wyskrobywał z miseczki resztki ciasta z różą. — Więc od kiedy wiedzieliście? — O tobie? — spytał McNulty. Lightstone kiwnął głową. — Mniej więcej od miesiąca — odrzekł McNulty. — To znaczy od chwili, kiedy pierwszy raz spotkałem w barze Kleinfeltera... — wyliczył Henry; był speszony, bo nagle uświadomił sobie, że rozpracowali go już na starcie. — Dokładnie — mruknął Dwight Stoner, przeżuwając olbrzymi kęs ciasta. — Nie rób sobie wyrzutów, Henry — powiedział Paxton z współczującym uśmiechem. — Kiedy Stoner podłapał w Rasowym Koniu fuchę wykidajły, i kiedy załatwił nam robotę w barze, zaczęliśmy prześwietlać każdego, kto zamienił z Kleinfelterem więcej niż trzy słowa. Wzięliśmy cię na celownik, kiedy Mikę za nic nie mógł sprawdzić karty kredytowej, na którą wynająłeś Hondę. — Ano owszem — narzekał dobrodusznie Takahara. — Musiałem rozgryzać jeden kod zabezpieczający po drugim. Poświęciłem niemal cały weekend, żeby wejść do tego cholernego komputera. — Do jakiego komputera? Przecież ja nie mam... — Light stone urwał, bo doznał nagłego olśnienia. — Złamaliście kod wejściowy do komputera departamentu policji w San Diego?! Chryste, przecież toto jest ponoć doskonale zabezpieczone! — — Nic trudnego. — Takahara wzruszył ramionami. — Umiem oszukiwać i tyle. — Rozumiem. — Lightstone kiwnął wolno głową, jakby rozumiał sytuację, której nie rozumiał wcale. — Kiedy taki facet jak Mikę bierze udział w operacji, żaden łobuz się przed nim nie ukryje — podsumował Larry Paxton. — Inaczej nigdy byśmy się z tym karzełkiem nie zadawali. Jezu, ten jego ryż z jajek, te śmierdzące wodorosty. Facet normalnego wzrostu od razu się wyrzyga. Lightstone zerknął na Azjatę i ocenił, że mający metr osiemdziesiąt trzy wzrostu i ważący nie mniej niż dziewięćdziesiąt pięć kilogramów Takahara jest najwyżej o trzy centymetry niższy i o dziewięć kilogramów lżejszy od Paxtona. I był według nich karzełkiem. — Oto potęga ery komputerów — rzekł z uśmiechem Takahara. — Uważajcie, panowie. Mikroelektronika i cybernetyka doprowadzą do tego, że tajniacy przestaną być w ogóle potrzebni. — Mnie już wyeliminowały — stwierdził kwaśno Light stone. — Skoro taki dupek jak Kleinfelter może w każdej chwili włamać się do policyjnego komputera, dwumiesięczne ślęczenie nad przygotowaniem tajnej operacji nie ma sensu. — Twoim zdaniem to Kleinfelter złamał kod zabezpieczający? — Azjata parsknął śmiechem. — Daj spokój, brachu, nie rozśmieszaj mnie. Ci idioci przez tydzień szukaliby włącznika prądu! — No to jakim cudem tak szybko wykombinował, że jestem gliniarzem? — Pewnie dlatego, że Stoner mu powiedział — stwierdził trzeźwo Takahara. — Że niby jak? Co Stoner zrobił?! — wykrzyknął Light stone, mrugając nieprzytomnie i obracając się wolno, by spojrzeć na wielkoluda. Dwight Stoner oderwał wzrok od resztek ciasta i kiwnął potężną głową. Przez długą chwilę Henry milczał, potem zwrócił się do McNulty'ego. — Czy istniał jakiś szczególny powód, dla którego postanowiliście mnie wsypać i pozwolić, żeby odstrzelili mi tyłek? — spytał spokojnie. — Istniał — odrzekł McNulty głosem idealnie opanowanym i pełnym rozsądku. — Urobiliśmy Brendona, nagraliśmy u niego wielką transakcję i byliśmy całkowicie przygotowani, żeby go zdjąć. I naraz stał się podejrzliwy. Nie chciał pokazać towaru, nasyłał na nas tego kretynowatego Poppera, żeby nam obrzydzić życie. Chciał sprawdzić, jak zareagujemy. I nagle pojawiłeś się ty. Gnałeś jak pies na świeżym tropie, parłeś samotnie do przodu niczym buldożer. No i miałeś zgrabną przykrywkę. — Czy dla zmylenia przeciwnika znalazłbyś kogoś lepszego? — Pałeczkę przejął Carl Scoby. — Stoner niby nas sprawdził, wystawił nam idealną metryczkę, a potem dał Brendonowi cynk, że siedzi mu na ogonie jakiś gliniarz. I nagle w oczach Kleinfeltera byliśmy czyści jak łza. — Wtedy Larry podsunął mu ten pomysł z „alaskańskim śniegiem" — wtrącił Takahara. — Kleinfelter na to poszedł, uważał, że będzie świetna zabawa. Do gry wszedł Stoner. Powiedział Brendonowi, że chce cię załatwić osobiście, bo jeszcze nigdy w życiu nie skasował gliniarza. Dało ci to znakomity pretekst do wzięcia udziału w transakcji. — A mnie miłą okazję do ocalenia ci tyłka — dokończył Stoner. — Który najpierw wpakowałeś w nielichą kabałę — przypomniał mu Lightstone. — Fakt, przyznaję. Ale, z drugiej strony, jakie to poetyczne, hę? — zagadnął z uśmiechem były stoper. — Chyba zaprzyjaźnię się z paroma napastnikami Reidersów — oznajmił po chwili Henry. — Na początek może z takim Lawrencem Taylorem? I z Carlem Banksem, co? Zobaczymy, czy uda im się zredukować cię do moich rozmiarów. — Lawrence'owi i Carlowi? To mięczaki. Nie ma problemu. — Stoner wyszczerzył radośnie zęby. — No więc nasz hacker Mikę — mówił dalej Henry — prześwietlił mnie za pomocą policyjnego komputera, tym sposobem dowiedział się o Bobbyra i wykombinował, że prowadzę tajną operację a la samotny jeździec, tak? — — Właściwie to nie - odrzekł McNulty. — Po prostu zadzwoniliśmy do twojego kapitana i spytaliśmy, czy wie, gdzie cię łapać. Oczywiście nie miał pojęcia, bo od półtora miesiąca nie chciało ci się zameldować w centrali. Odnieśliśmy wrażenie, że gdybyśmy znaleźli w rowie twojego trupa, mało by go to obeszło. — Chyba masz rację — mruknął ponuro Henry. — Typowa wierchuszka. — Martha McNulty nałożyła Stonerowi kolejny kawałek ciasta, a wielkolud przyjął poczęstunek z prawdziwą wdzięcznością. — Mamy ten sam problem. — A propos — rzekł McNulty, ignorując przytyk do jego statusu kierownika grupy. — Bobby ma się dobrze. Parę tygodni temu wyciągnęli go ze śpiączki i od razu spytał, gdzie cię do diabła nosi. — Żartujesz! — wykrzyknął Lightstone, wytrzeszczając oczy, w których malowała się radość i ulga. — Nie, jak Boga kocham — powiedział McNulty. — Lekarze twierdzą, że wraca do formy. Potrzebuje tylko odpoczynku, paru miesięcy urlopu i tyle. Jego żona i dzieciaki kazali cię pozdrowić. Chyba dużo o tobie myślą. — Rozmawiałeś z Mary i dziećmi? — Chcieliśmy wiedzieć, z kim mamy do czynienia - wyjaśnił McNulty, upijając łyk gorącej kawy. — Między kumplami po fachu cieszysz się nader ciekawą reputacją. — Tak, ciekawą. To bardzo dobre określenie — wtrącił z uśmiechem Mikę Takahara. — Właśnie — potwierdził Larry Paxton. — Widzisz, chodzi o to, że naszym zdaniem zebraliśmy tutaj w pokoju drużynę, paczkę najlepszych agentów specjalnych, jakich ziemia nosiła. Żeby sparafrazować w tym miejscu słowa jednego z niesławnych eks-sekretarzy Departamentu Spraw Wewnętrznych, mamy tu jednego prawdziwego czarnucha, mianowicie mnie, jednego mniej lub bardziej prawdziwego żółtka... — Ruchem głowy wskazał Mike'a Takaharę. - „Kulasa"... — Tu zerknął na Stonera. — I faceta, który, jak sam wspomniałeś, cholernie przypomina gliniarza. - Tym ostatnim był Carl Scoby. - — Ale kogoś nam w tej paczce brakuje — wtrącił Takahara. — Kogoś, kto by ją ostatecznie uzupełnił. Brakuje nam... — Prawdziwego wariata — dokończył za niego Stoner, uśmiechając się pełnym zadowolenia uśmiechem. Martha McNulty nachyliła się nad stołem, dolała Henry'emu gorącej kawy i szepnęła: — Myślę, że usiłują cię spytać, czy nie zechciałbyś wyjść i się z nimi pobawić. — Poklepała go po ramieniu. — To znaczy, że to coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej? — Tak jakby — przyznał McNulty. — Stwierdziliśmy, że policjanci nie nadają się zazwyczaj na agentów naszej służby — wyjaśnił Scoby. — Oni zawsze chcą kontrolować sytuację. No wiesz, rzuć broń, kładź się pyskiem do ziemi, te rzeczy. Nie umieją poddać się biegowi wydarzeń, jak ty z tymi pijakami w pudle. — Obserwowaliście celę? — zapytał Lightstone. — Naszym podglądaczem jest z reguły Jameson — rzucił Scoby. — To pomaga mu utrzymać ten marny image. Henry spojrzał na mecenasa, który skinął z uśmiechem głową. — No i jeszcze coś — dodał Larry Paxton. — Nieczęsto spotyka się gliniarza gotowego stanąć w pojedynkę przeciwko trzydziestu sześciu bandziorom. Jesteś jak taki Don Kichot ogarnięty pragnieniem śmierci. To nam się w ludziach podoba. — Zwłaszcza że w ciągu paru najbliższych miesięcy zamierzamy urządzić na cacy kilku mocno szemranych acz poważnych klientów — dodał Takahara. — Poważnych, w przeciwieństwie do płotek w rodzaju Kleinfeltera? — spytał Lightstone, z trudem tłumiąc uśmiech. — Owszem, nader poważnych — odparł Larry Paxton. — Senatorów, kongresmanów, biurokratów na wysokim stołku, sędziów federalnych, prawników, gliniarzy. Facetów, którzy mogą do cna obrzydzić agentowi życie. — Facetów, którzy myślą, że stoją ponad prawem, którzy nie lubią przegrywać — uzupełnił Scoby. — Rzecz w tym — zakończył McNulty — że my też nie lubimy przegrywać. I właśnie dlatego szukamy kogoś, kto w sytuacji krytycznej umie płynnie dostosować się do nowych warunków. Chcemy naszą grupę dobrze wyważyć. Może nadać jej trochę ostrzejszy charakter, na wypadek gdybyśmy natrafili na kogoś wysoko ustosunkowanego. — Słowa samego szefa — wtrącił Stoner. — Szukamy prawdziwego wariata. Widzisz, to taka gra. Wielkie, zafajdane gównem boisko, kurewskie reguły gry i brak sędziego. Zwycięża ten, kto utrzyma się na nogach, jak już wszyscy padną. Stoner urwał na chwilę, potoczył wzrokiem po siedzących przy stole i znów spojrzał na Lightstone'a. Jego mięsista twarz przybrała poważny wygląd. — Chcesz z nami zagrać, Henry? 3 Niedziela, 2 grudnia Kot wyczuł ich obecność niemal pół godziny temu, ale dopiero teraz zdecydował się w końcu ukazać. Wysunął potężny łeb zza maskującej gęstwiny żółtych kwiatów i szerokich liści mangowca i zweryfikował ślepiami to, co jego o wiele czulsze uszy i nos sygnalizowały mu już od dawna. Zobaczył pięć dwunożnych istot ludzkich: cztery na drzewie, jedną na ziemi. Gdyby tygrysy bengalskie potrafiły się uśmiechać, bestia ukryta za żółto-zieloną kurtyną na pewno by się uśmiechnęła. Odebrany matce i wywieziony z ojczystych Indii w drugim roku życia, przez sześć długich i szarpiących nerwy lat niewoli olbrzymi samiec doznawał cierpień z rąk tych stworzeń. Sześć długich lat spędzonych w małych, ciasnych klatkach, gdzie mógł tylko chodzić tam i z powrotem, warczeć na znienawidzonych prześladowców, czekać, aż powiązane łańcuchami barierki wreszcie ustąpią, rozerwane dzikimi wybuchami wściekłości. Pręty wyginały się, lecz trzymały, a on widział, jak te kruche istoty kulą się wbrew sobie i cofają, widział, jak pod wpływem instynktownego strachu rozszerzają im się oczy. Przez sześć lat cierpiał z nieugiętą cierpliwością i czekał na tę jedną, jedyną chwilę — doczekał się jej niecałą godzinę temu. Masywne stalowe drzwi podniesiono nagle do góry i oto ujrzał przed sobą długi, wąski korytarz wychodzący na rozległą równinę porośniętą krzewami i drzewami, korytarz prowadzący na wolność, której już prawie nie pamiętał, a która przez te wszystkie lata stanowiła główną siłę napędową jego egzystencji. I kiedy moment ów nadszedł, tygrys zawahał się tylko na ułamek sekundy, a później skoczył na pokrytą trocinami ziemię. Napiął niewiarygodnie potężne mięśnie, wysunął straszliwe pazury, w gardłowym, mrożącym krew w żyłach ryku odsłonił przerażające kły i okrutnymi, żółtymi ślepiami omiótł teren w poszukiwaniu pierwszej istoty ludzkiej, gotowej popełnić fatalny błąd, usiłując zapędzić go z powrotem do znienawidzonej klatki. Dostrzegł ich kilka — obserwowały jego uwolnienie zza wysokiego, bezpiecznego płotu. Przeszył je dzikim, pełnym nadziei spojrzeniem. Wszystkie, po kolei. Lecz żadna z nich nie okazała się na tyle głupia, by przeskoczyć ogrodzenie i stawić mu czoło, więc był teraz wolny, mógł polować, zabijać, rozdzierać te kruche, dwunożne stworzenia na strzępy, jedno po drugim. — Jest tam! — szepnęła Lisa Abercombie, aż za dobrze zdając sobie sprawę, że jej zazwyczaj spokojny, nawykły do wydawania poleceń głos jest zdławiony i chrapliwy od nerwowego podniecenia, jakiego nie czuła od czasów dzieciństwa. — Gdzie? — wyszeptali jednocześnie doktor Reston Wolfe i doktor Morito Asai. — Po prawej, w mangowcach — odrzekła Lisa Aber combie, z trudem kontrolując głos. Lekko trzęsącą się ręką odgarnęła ze spoconej twarzy kosmyk włosów i wyregulowała ostrość słabej lornetki. Siedzieli na drzewie, na wysokości sześciu i pół metra. Pień miał metr średnicy, a najniższe gałęzie rosły co najmniej trzy i pół metra nad ziemią. Drzewo otaczała wysoka do pasa zapora z dębowych desek, wzmocniona taką liczbą żelaznych prętów, że powstrzymałaby słonia-samotnika. Tygrys wiedział, gdzie są, więc nie było właściwie powodu mówić szeptem. Ale ponieważ platforma obserwacyjna, która rankiem wydawała się tkwić na tak bezpiecznej wysokości, teraz sprawiała wrażenie niedopuszczalnie kruchej i zawieszonej o wiele za nisko, czuli instynktowną potrzebę zachowania ciszy. Czuli się tym gorzej, że mieli przerażającą świadomość faktu, iż prawie trzystukilogramowy tygrys ich nienawidzi. Wszystkich i każdego z osobna. Bo kiedy potężna bestia rzucała się raz po raz na stalową siatkę, chcąc rozerwać ukryte za nią łańcuchy, każdy z nich widział w jej wściekłych, żółtych ślepiach błysk rozmyślnej furii. — Widzę go. — Reston Wolfe kiwnął głową i znów zerknął nerwowo na strzelbę Toma Franka wspartą o tylną ściankę platformy. Choć czuł, że belki podtrzymujące ich stanowisko są równie mocne jak z rana, w tej chwili oddałby wszystko, żeby mieć w rękach swój Weatherby Magnum kalibru jedenaście milimetrów. Dopiero teraz zrozumiał — wcześniej zrozumieć tego nie mógł — że wysokość oraz zapora z dębowych desek ani na moment nie powstrzymają tego straszliwie niebezpiecznego zwierzęcia, które częściowo ukryte w gęstwinie mangowców, obserwowało ich zimnymi, nieubłaganymi i pozbawionymi cienia litości ślepiami. Jak gdyby wyczuwając ich strach, wielki kot otworzył szeroko paszczę, pokazał błyszczące, żółtawobiałe kły i zaryczał. Korony drzew rozbrzmiały grzmiącym, dzikim echem. Po grzbietach czterech obserwatorów skulonych sześć i pół metra nad ziemią przeszły zimne ciarki. Doktor Reston Wolfe prawdopodobnie nie wiedział, że jego kariera i życie spoczywają w rękach kobiety, która delektuje się intensywnością niebezpiecznej przygody. Gdyby bowiem wiedział, gdyby naprawdę rozumiał istotę sił, jakie kierują kobietami takimi jak Lisa Abercombie, byłby zmuszony uznać, że zrobiono z niego kozła ofiarnego. Tego zaś samowystarczalny biurokrata Wolfe nigdy by nie zniósł. Dwa lata wcześniej zwyczajna, acz uderzająco piękna kobieta, biorąca udział w pracach na rzecz komitetu wyborczego w Riverdale, w Bronksie, skorzystała z wysokich koneksji politycznych swego ojca Włocha i przekupiwszy kogo trzeba dostała się do ekskluzywnej „pętli władzy", skupiającej bogatych i wpływowych konserwatystów z północnego wschodu. Wreszcie mogła głośno powiedzieć to, o czym większość starszych członków partii bała się nawet myśleć. — Panowie — zaczęła swoim charakterystycznym, silnym głosem. — Tak samo jak ja, cholernie dobrze wiecie, że Stany Zjednoczone zmarnowały należne im dziejowo przywileje. Kilkanaście par podeszłych łzami oczu zamrugało i w sali zaległa nagle cisza. — Staliśmy się drugorzędną potęgą gospodarczą — mówiła dalej Lisa Abercombie — i z pewnością staniemy się potęgą trzeciorzędną, jeśli nie zrobimy czegoś, żeby powstrzymać tych przeklętych terrorystów, tych zwolenników ochrony środowiska naturalnego, którzy podcinają najżywotniejsze gałęzie naszego przemysłu. Przyciszony aplauz był znakiem, że wyniszczywszy kwestię powinna czym prędzej przejść do wniosków końcowych, by zawodowcy zebrani w sali mogli wrócić do swoich spraw. Ale Lisa Abercombie zabrnęła za daleko, by na tym poprzestać. Z oczami pałającymi wściekłością mówiła dalej: — Więc do ciężkiej cholery, jeśli zamiast odcinać kupony chcemy coś w tej sprawie naprawdę zrobić, lepiej zróbmy to teraz, kiedy te gówniane kupony są jeszcze coś warte! W sali znów zaległa śmiertelna cisza. I wtedy, czym absolutnie zaszokowała wszystkich obecnych, Lisa Abercombie wytłumaczyła im nie tylko co i jak trzeba zrobić, ale przekonała ich, dlaczego to właśnie ona jest tą kobietą, którą powinno się takim zadaniem obarczyć. Potrzebowała tylko pieniędzy i kontaktów — i władzy, by z nich nieograniczenie korzystać. Weźmie na siebie całe ryzyko i misję wypełni. Wspomniane przez nią kupony będą nadal odzwierciedleniem bogactwa i wszechwładzy północnowschodnich konserwatystów. Na tym skończyła i wyszła z sali, zostawiając zebranym numery telefonów, pod którymi można ją złapać przez najbliższe trzy dni. Dyskusje, jakie wywołała swoim wystąpieniem, były burzliwe i pełne napięcia. Na dziesiątkach spotkań odbywanych w elektronicznie „odpluskwianych" pomieszczeniach dochodziło do kłótni. Decyzje podejmowano i anulowano w atmosferze kompletnego chaosu. Trzy dni później Lisa Abercombie znalazła, się na siódmym piętrze głównego gmachu Departamentu Spraw Wewnętrznych w Waszyngtonie, gdzie zaprzysiężono ją na nowo utworzone stanowisko zastępcy pierwszego zastępcy podsekretarza stanu. Miała się zajmować sprawami specjalnymi, a jej kandydatura nie wymagała zatwierdzenia Kongresu. Nadano jej jeden z tych nic nie mówiących waszyngtońskich tytułów, dzięki któremu mogła zachować w departamencie pełną anonimowość. Uważano, że anonimowość jest warunkiem sine quo. non dla jej tajnej, lecz teraz już oficjalnej misji: Lisa Abercombie miała stworzyć specjalną jednostkę operacyjną, zakonspirowaną w strukturach władzy wykonawczej rządu federalnego. Jednostce tej nadano nazwę Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska. Tę celowo mało mówiącą nazwę, ginącą wśród wielu podobnych i równie mglistych nazw waszyngtońskich instytucji rządowych, ukuła sama Lisa Abercombie. SKOŚ. Ten skrót bardzo jej przypadł do gustu. Uświadomiwszy sobie nagle, że może to wszystko stracić, tu i teraz, na tej nieszczęsnej platformie obserwacyjnej, obróciła głowę i z błyskiem wściekłości w oczach spojrzała na Wolfe'a. — Reston, to szaleństwo! — syknęła. — Przerwij to, zanim ktoś zginie! Powiedziała to z naciskiem, natarczywie, lecz Wolfe wyczuł w słowach Lisy ukryte podniecenie, które kazało jej ponownie skupić uwagę na tygrysie czyhającym w odległych mangowcach. Sama tego chciałaś, szefowo — pomyślał, zapominając na chwilę o strachu. Chciałaś wiedzieć, jak się czuje prawdziwy ryzykant, ktoś, kto rzuca na szalę naprawdę wszystko. I teraz już wiesz. Chciał jej to powiedzieć, ale nie śmiał, bo mogła go z miejsca wyrzucić. Tak wiele ryzykować nie miał zamiaru. Nie teraz, kiedy władza i wpływy, o jakich nawet nie marzył, były w zasięgu ręki. — Nic nie możemy zrobić — mruknął. — Możesz zejść i zabić tego przeklętego potwora, zanim znajdzie Maasa — odparowała, ściskając drżącymi rękami lornetkę, przez którą widziała wielki koci łeb. — Nie możemy go stracić. Nie teraz. Weź strzelbę Toma i... — Nic z tego — przerwał jej Tom Frank. - Strzelba zostanie tutaj. Tak uzgodniliśmy. Dopóki to bydlę chodzi po ziemi, nikt jej stąd nie zabierze. — Wiem, co uzgodniliśmy, ale sytuacja się zmieniła — próbowała przekonać go Lisa, nie mogąc oderwać oczu od potężnego tygrysa. — To zwierzę nas dopadnie, zobaczysz. Tylko na niego spójrz. Widać to po jego ślepiach. — Mówili, że kiepsko łazi po drzewach — rzucił bez przekonania Frank. — Kto ci to powiedział? — warknęła Lisa. — Kupiłeś tego bydlaka od cyrkowców ledwie tydzień temu. Co ty do diabła możesz wiedzieć o bengalskich tygrysach? — Jak spróbuje tu wejść, to go zastrzelę - odrzekł Frank głosem, który — taką przynajmniej miał nadzieję — brzmiał spokojnie i podnosił na duchu. Cały czas myślał o piętnastu tysiącach dolarów, jakie mu obiecano za zorganizowanie tego zwariowanego polowania. Piętnaście tysięcy dolarów to koniec tegorocznych kłopotów z urzędem skarbowym, ale wiedział, że jeśli nie dotrzyma warunków umowy, nie zobaczy ani centa. Tom Frank prowadził swoje teksańskie ranczo myśliwskie prawie od jedenastu lat i myślał, że dane mu było stawić czoło chyba wszystkim niebezpiecznym zwierzętom, jakie tylko istnieją. A przynajmniej tak mówił każdemu, kto chciał wysłuchiwać jego zaprawionych whisky historyjek. Ale w skrytości ducha musiał przyznać, że nigdy dotąd nie miał u siebie tak groźnego potwora. I chociaż naprawdę był mistrzem w posługiwaniu się Weatherby Magnum kalibru jedenaście milimetrów, wcale nie dawał głowy, że uda mu się położyć tygrysa jednym strzałem i ocalić tyłek. Jeden z punktów umowy, jaką zawarł z Gerdem Maasem, głosił, że podczas całego polowania strzelba będzie nie nabita; w małej ładownicy na zewnętrznej kieszeni koszuli Frank mógł zachować jedynie trzy naboje z miedzianymi czubkami. Zanim wspięli się na drzewo, wysoki, siwobrody Maas sprawdził, czy magazynek strzelby jest pusty i obmacał go w poszukiwaniu zapasowych nabojów. Mrugnął do niego wesoło i swoim gardłowym niemieckim akcentem szepnął: — Chcę mieć pewność, że dobrze się rozumiemy. Kurwa, tylko trzy naboje... — zaklął w duchu Frank, jak gdyby ilość amunicji miała jakieś istotne znaczenie. Dobrze wiedział, że jeśli tygrys zaatakuje ich stanowisko, nie pomoże nawet setka naboi. Nie będzie szansy na strzał w łeb. Musi celować w szyję, żeby kocura sparaliżować, albo w bark, by go choć trochę przystopować. Tak czy inaczej, tygrys śmignie na drzewo jak błyskawica, więc najlepszym wyjściem będzie zmówić pacierz i wypalić mu prosto w pysk, z przyłożenia. Jeden strzał. Jeśli spudłuje, bestia ich rozszarpie. Chyba że złamie warunki umowy i już teraz załaduje trzy naboje do magazynka swojego Magnum. Kłopot polegał na tym, że Tom Frank bardziej obawiał się Gerda Maasa niż tygrysa. — Doktorze Asai... — szepnęła błagalnie Lisa Abercombie, ale Morito Asai tylko mruknął, spoglądając przez lornetkę w przerażające żółte ślepia. Asai — wytwór szesnastu pokoleń japońskich samurajów — był jedynym spośród obserwatorów na platformie, który chętnie stawiłby czoło pogardliwej nienawiści rozszalałego zwierzęcia. On i tylko on rozumiał prawdziwą naturę sił, jakie pchnęły Gerda Maasa do tak straszliwej konfrontacji. Tygrys ruszył. Przypadł do ziemi i zaczął się do nich wolno zbliżać. Tom Frank już sięgał do ładownicy, gdy nagle bestia obróciła łeb. — O mój Boże! — sapnęła Lisa Abercombie czując na karku lodowaty dreszcz. Z lasu oddalonego o niecałe pięćdziesiąt metrów od zwierzęcia wyszedł Gerd Maas. Tom Frank aż zamrugał z niedowierzania. — Gdzie on ma strzelbę, do cholery?! - szepnął, gdy Maas odgarnął zwisające gałęzie i zrobił jeszcze dwa kroki w stronę tygrysa. — Nie ma strzelby — rzucił cicho Asai, uśmiechając się w pełnym napięcia oczekiwaniu. Przycisnął obiektyw lor netki do wystających kości policzkowych i dodał: — Cieszy się zasłużoną reputacją. Ma tylko łuk, nóż i jedną strzałę. — Jedną strzałę?! — wybełkotał Frank i, podobnie jak Lisa Abercombie i Wolfe, zaczął nerwowo regulować ostrość lornetki. — Boże wszechmogący! Ten sukinsyn chce popełnić samobójstwo! — Sięgnął po strzelbę, ale przeszkodził mu doktor Asai. Pokręcił zdecydowanie głową. — Bo nie zapłacimy. Broni nie wolno. To bardzo ważne. — Pierdolę wasze pieniądze i całą tę samobójczą umowę — warknął Frank. Chciał obejść szczupłego Azjatę, ale nie zdążył. Doktor Asai chwycił go za nadgarstek, założył błyskawiczną dźwignię i odepchnął do tyłu. Frank zachwiał się i zatoczył. Nim ktokolwiek zdążył to zauważyć, Asai podniósł strzelbę, wysunął ją poza krawędź platformy obserwacyjnej i z wysokości sześciu i pół metra zrzucił na ziemię. Tygrys usłyszał hałas i zareagował natychmiast: spięty i czujny, obrócił łeb ku platformie. Żółtymi ślepiami ogarnął tuman kurzu nad leżącą strzelbą, potem wbił wzrok w cztery pobladłe twarze wysoko na drzewie. Wydał gardłowy pomruk, zrobił trzy płynne kroki w stronę drzewa, zamrugał niepewnie i prychnął, jakby nagle zrozumiał, że to nie stamtąd zagraża mu niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo czaiło się tu, na ziemi. Powoli odwrócił potężny łeb i na skraju polanki ujrzał samotne dwunożne stworzenie. Rozwarł straszliwą paszczę i złowieszczo ryknął, zapowiadając, że jak tylko intruz zacznie uciekać, spotka go szybka i okrutna śmierć. Ale Gerd Maas nie uciekł. Uśmiechnął się tylko. Doprowadzony do furii nieustraszonością człowieka — którą prymitywny mózg zwierzęcia poprawnie zinterpretował jako zagrożenie — tygrys rzucił się do ataku. Z głuchym warkotem, z obnażonymi kłami i szponami runął na ofiarę. Gerd Maas postąpił krok do przodu, uniósł łuk i prawą ręką napiął cięciwę o prawie czterdziestokilogramowym naciągu. Z lotkami strzały przy policzku, wciąż się uśmiechał — z nieludzkim wprost opanowaniem czekał, aż szarżujący drapieżnik znajdzie się niecałe sześć metrów od niego i spadnie na przednie łapy, by ułamek sekundy później odbić się do potężnego skoku, którym miał powalić ofiarę. Kiedy podkurczywszy tylne łapy odbił się od ziemi, kiedy wściekle rozdziawił upiorną paszczę, Gerd Maas wydał z siebie przenikliwy okrzyk i zwolnił cięciwę — strzała o szerokim grocie śmignęła w powietrzu i utkwiła w otwartym pysku olbrzymiego tygrysa. Tygrys nie wytracił rozpędu. Maas uderzył go w wyciągniętą łapę łukiem, po czym jednym cięciem ostrego, zagiętego noża — ściskał go w prawym ręku — przeciął w niej ścięgna. Później, wciąż kierując się doskonale wyćwiczonym instynktem przeżycia, Gerd Maas rzucił się na ziemię, przetoczył w lewo, przykucnął i zastygł w bezruchu z zakrwawionym nożem w wyciągniętej ręce. Tygrys leżał na brzuchu. Łeb miał przekrzywiony, jego ślepia wciąż pałały wściekłością, przednie łapy drgały spazmatycznie na zbryzganej krwią ziemi. Ostry jak brzytwa grot strzały przebił kręgosłup zwierzęcia u podstawy czaszki. Jego szerokie trójkątne ostrze oraz piętnaście centymetrów tytanowego drzewca sterczało z szyi tygrysa niczym posępny, zroszony krwią maszt. Uśmiechając się łagodnie, Gerd Maas — Niemiec o międzynarodowej reputacji myśliwego, mordercy oraz człowieka z nałogową potrzebą stawiania czoła śmierci — ukląkł przed drżącym zwierzęciem i bez chwili wahania położył rękę na jego mokrym od potu łbie. Skupiony i zamyślony, czekał w milczeniu, aż resztki nieustępliwej odwagi drzemiące w drapieżniku w końcu z niego ulecą. Później, całkowicie zaspokojony, wstał, podniósł łuk i nóż i ruszył niespiesznie w stronę drzewa z platformą obserwacyjną. Wiedział jedno: kiedy tam dojdzie, odrętwiała i zszokowana, ale na pewno żywa Lisa Abercombie powie mu, że został wybrany dowódcą grupy operacyjnej operacji KONTRA. A ponieważ kryjące się za tym pieniądze umożliwią mu — i to przez wiele lat — zaspokajanie straszliwego przymusu stawiania czoła śmierci, Gerd Maas zrobi wszystko, co możliwe, by udać, że mu na dowodzeniu zależy. 4 Niedziela, 2 czerwca Bracia Chareaux usiłowali podejść odpowiednie zwierzę już od niemal dwóch tygodni, ale ponieważ w niedzielę była transmisja z siódmego meczu finałów Ligi Zachodniej NBA, nalegał, żeby okazali choć trochę zrozumienia. Jakikolwiek inny dzień, jakakolwiek inna niedziela — nie ma problemu. Musieli tylko zlokalizować cel, przekręcić do niego, a natychmiast wbije się w myśliwskie buty i panterkę, nałoży plecak z niezbędnym sprzętem, chwyci strzelbę — McMillan Signature Alaskan za dwa tysiące osiemset dolarów — Zeissowski celownik optyczny 3-9x oraz pięćdziesiąt sztuk amunicji typu .300-Winchester Magnum z zaokrąglonym wierzchołkiem. Wszystko miał od dawna przygotowane i spakowane. Tak, mógł wyruszyć kiedykolwiek, byleby nie w niedzielę drugiego czerwca. No i Marie. Przez ostatnie dwa miesiące brała nadliczbówki i zamieniała się dyżurami, żeby tylko załatwić pięć dni urlopu. Miał ją zabrać do parku narodowego Helena National Forest na od dawna obiecaną wyprawę wzdłuż kontynentalnego działu wodnego. Tak więc teraz wszystko zależało od starannego rozplanowania w czasie — bez względu na to czy Marie zdoła zejść z ostatniego w tym tygodniu dyżuru wcześniej, czy zostanie do późna i zatelefonuje do niego po ostatnim dzwonku. A byłoby tak miło, marzył rozpędzając ręką obłoczek pary znad gofrownicy. Podniósł przykrywkę, dźgnął widelcem złotawobrązowy wafel i zsunął go na talerz. Owszem, bardzo miło, z tym że to mało prawdopodobne, myślał polewając parujący wafel gorącym syropem z czarnej borówki. Niedawno stwierdził, że umawianie się z narzeczoną, która jest pielęgniarką w szpitalnej izbie przyjęć, jest zajęciem równie beznadziejnym jak praca w wydziale zabójstw, zwłaszcza kiedy przychodzi do robienia planów na wolne dni. Pyrkający ekspres do kawy zabulgotał, po raz ostatni zawarczał i umilkł. W samą porę. Henry Lightstone nie był wcale zdziwiony, że telefon zadzwonił w chwili, kiedy sędzia unosił piłkę do rzutu wolnego. Przenikliwy dzwonek zaskoczył go z kubkiem gorącej kawy w jednej ręce i z gofrem nadzianym na widelec w drugiej, co zmusiło go w końcu do podjęcia decyzji: koszykówka albo Marie Pascalaura. Jedno albo drugie i wyglądało na to, że musi wybierać już teraz, natychmiast. Wbił wzrok w kubek z kawą. Podjęcie właściwej decyzji nie powinno mu nastręczać żadnych kłopotów, ponieważ wspanialszej dziewczyny nie spotkał od lat. Niezwykle wrażliwa i zmysłowa — za przodków miała hiszpańskich i amerykańskich Indian — uwielbiała długie wycieczki, noclegi w namiotach i wolne tańce. Przedkładała to niemal nad wszystko — z wyjątkiem seksu. I co najważniejsze, w najmniejszym stopniu nie obchodziło ją to, że Henry wciąż ma do czynienia z bronią — a przecież mogła przez to stracić pracę. — Halo — wymamrotał do słuchawki z ustami pełnymi gofra. Chciał, żeby zabrzmiało to spokojnie i obojętnie, chociaż sekundę wcześniej zobaczył, jak Scott partaczy i jak Drexler przechwytuje jego podanie. — Czy pan Henry Lightner? Zamiast żywego, ciepłego głosu Marie usłyszał zimny, chrapliwy szept — szept aż nadto znajomy. — Tak, to ja. Kto mówi? — spytał chcąc zyskać na czasie. — Henry, po co ta zabawa? Za dobrze się znamy, prawda? — Przybrał inny ton głosu. Mówił teraz z lekkim francuskim akcentem, jakby żartobliwie. — Dzwonię, żeby przekazać ci nadzwyczaj ważną wiadomość. Czas ruszać w drogę. Znaleźliśmy go. — — Jak się masz, Alex. Lightstone powiedział to bardzo ostrożnie, bowiem Alex Chareaux miał opinię niebezpiecznego szaleńca, który niejedną ofiarę wepchnął w szpony straszliwej, powolnej śmierci. Idealnie odprasowany garnitur z lnu, długie, czarne, gładko zaczesane włosy, łagodne i delikatne sformułowania, jakich używał, jedwabisty akadniański czar, jaki roztaczał — to wszystko skrywało jego największą pasję: tradycyjny francusko-indiański pojedynek. Pojedynek wymagał, żeby walczący w jednym ręku trzymali ostry jak brzytwa nóż, a w drugim koniec dużej białej chustki i nie wypuszczali go podczas walki. Ulubionym celem ataku był fragment tętnicy udowej w pachwinie, ponieważ — jak kiedyś wyjaśnił Lightstone'owi jeden ze strażników więzienia w Luizjanie — można było stać w strumieniach jasnoczerwonej krwi zalewającej ubranie obydwu walczących i patrzeć, jak z oczu przeciwnika ucieka życie. Ci, którzy widzieli walczącego Chareaux, którzy przeżyli ten koszmar, mawiali, że ognisty błysk w jego czarnych, lekko zaczerwienionych oczach jest trwałym rezultatem zbyt częstego patrzenia na stosy przesiąkniętych krwią bandaży, płonących nocą na mokradłach Terrebonne. Ale w reputacji, jaką cieszyli się członkowie rodziny Chareaux, najbardziej zdumiewający był fakt, że spośród trzech braci Chareaux Alex miał opinię człowieka najbardziej cywilizowanego. Henry Lightstone już dawno doszedł do wniosku, że wcale nie pała chęcią poznania pozostałych dwóch. Denerwowało go trochę to, że chociaż ostatnią sprawę o zabójstwo prowadził ponad dziesięć miesięcy temu, nie udało mu się zerwać długiego i przygnębiającego związku z psychopatami i szaleńcami. Pokręcił głową i wcisnął guzik magnetofonu. Agentowi specjalnemu Henry'emu Lightstone'owi nie pozostawało teraz nic innego, jak odegrać swoją rolę i sprawdzić, co z tego wyniknie. Alex Chareaux to osobnik niezwykle niebezpieczny, to morderca, który uwielbiał najpierw zabawić się z ofiarą, a dopiero potem patrzeć, jak umiera. Dlatego rzeczą niezmiernie istotną było wysłuchać go bardzo uważnie. — Wiem, Henry. To miał być twój dzień, dzień wyjątkowy — wyszeptał chrapliwie Alex Chareaux i zachichotał współczująco. — Ale któż z nas potrafi przewidzieć, co nam wyszykuje los, jakie rozda nam karty, prawda? Moi bracia szukali cały dzień, szukali całą noc, szukali zdobyczy, która zaspokoiłaby twoje potrzeby. Wiem, że dziś niedziela, ale on tam jest, Henry. Los się do nas uśmiechnął. Cóż mogłem zrobić? Zamilkł i po chwili mówił dalej: — Henry, jeśli go nie chcesz, zrozumiem to. Masz pierwszeństwo, tak uzgodniliśmy, ale są też inni klienci i z radością zajmą twoje miejsce. Takich jak on jest naprawdę niewiele i nie możemy pozwolić mu odejść. Jestem pewien, że to zrozumiesz. — Jaki jest? — wyszeptał Lightstone. Teraz nic nie mógł na to poradzić, bo już wcielił się w rolę, a za to mu przecież płacili. Poza tym Alex miał rację. Henry Allen Lightner, bogaty biznesmen, sportowiec i myśliwy par excellence, czekał na to od bardzo dawna. — Powiem prosto z mostu, Henry. To olbrzym, to drugi Boone i Crockett, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To rzecz tak oczywista, że nie potrzeba go nawet mierzyć. — O rany... — szepnął Lightstone. — To zdumiewające stworzenie, Henry — mówił Chareaux. — Wielkie i przerażające. Myślę, że nawet Sonny trochę się go boi. Jak go zobaczysz, sam zrozumiesz. — Gdzie jest? Znakomite pytanie. Dokładnie takie, jakie zadałby Henry Allen Lightner, bo Henry Allen Lightner już by się ślinił. Tak, Lightstone znał go aż za dobrze, bo sam go stworzył i żył z nim od pół roku: były sportowiec, absolwent uniwersytetu stanowego w San Diego, gdzie zdobył dyplom z marketingu, facet dysponujący pokaźnym majątkiem rodzinnym, człowiek pozornie luźny i przyjaźnie nastawiony do świata, czym maskował duszę hazardzisty, który gotów skoczyć konkurentowi do gardła, żeby tylko dobić interesu. Po studiach wyjechał do Montany i w rekordowym czasie dorobił się majątku, ale w głębi serca był agresywnym, zachłannym i zdolnym do wszelkich poświęceń zabójcą. Człowiekiem, który zapłaciłby niemal każdą cenę, żeby zapełnić trofeami puste miejsca na ścianach swego tajemnego pokoju myśliwskiego. — Teraz jest na północ od Yellowstone, parę kilometrów na wschód od Gardiner — odrzekł Chareaux. — Moi bracia wytropili go w parku godzinę temu, ale ponieważ wciąż krąży, trudno im było tak od razu zatelefonować. Lightstone aż zamrugał z wrażenia. Był naprawdę zaskoczony. — Znaleźliście go w parku?! — Oczywiście, Henry. Jak myślisz, gdzie takie wielkie żyją? Poza parkiem, gdzie może je zabić każdy gołodupiec, którego ledwie stać na strzelbę i naboje? — Wypłoszyliście go? Alex Chareaux roześmiał się. — Te zwierzęta są bardzo bystre, Henry. One chyba wiedzą, że park daje im schronienie. Ale — dodał konspiracyjnym szeptem — nie znają prawa i nie mają pojęcia, gdzie park się kończy, więc w sumie rzecz nie jest wcale taka trudna. — Chryste Panie! Alex, tam roi się od strażników i agentów federalnych! Chyba zwariowaliście! Lightstone kiwnął głową. Grał pierwszorzędnie, tak trzymać. Henry Allen Lightner bał się federalnych jak ognia, bał się, że go złapią. Nie omieszkał dać temu wyraz podczas pierwszego spotkania z Alexem Chareaux, a podczas następnych rozmów zawsze to mocno podkreślał. I teraz, po tylu miesiącach pracy, miał szansę dopaść tego sukinsyna. Było o wiele lepiej, niż mógł się spodziewać, jednocześnie o wiele gorzej, gdyż park Yellowstone leży mniej więcej trzysta sześćdziesiąt kilometrów na południe od Great Falls. Trzysta sześćdziesiąt kilometrów to co najmniej czterogodzinna wyprawa samochodem, zakładając, że drogi będą przejezdne. A nie będą, o czym doskonale wiedział, bo już od rana wszystkie miejscowe stacje radiowe uprzedzały podróżnych o nadciągających burzach. Lightstone poczuł, że w piersi narasta mu wielka gula. Zdał sobie sprawę, że nie pozostaje mu nic innego jak lecieć do Bozeman samolotem, tam wynająć samochód, dotrzeć do Livingstone i ruszyć dalej autostradą numer 89. — Nie musisz się martwić agentami, Henry — uspokajał go wesoło Alex Chareaux. — Ja i moi bracia mamy z nimi do czynienia od dzieciństwa i wykiwaliśmy ich tyle razy, że to dla nas pestka. Oczywiście słyszałeś, że większość sędziów federalnych to najgorsi absolwenci szkół prawniczych? — Naprawdę? — Mówiono mi, że nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości — odrzekł Chareaux. — Ale nawet jeśli tak nie jest, zapewniam cię, Henry, że wszyscy ci sędziowie, prokuratorzy i policjanci są tak głupi, że nie musisz się nimi przejmować. Wcale. To ludzie, którzy nie mają ani ambicji, ani wiedzy, żeby znaleźć uczciwą pracę, więc postanowili zrobić co w ich mocy, żeby utrudnić uczciwą pracę innym. W normalnych okolicznościach Lightstone na pewno by kłusownika podbechtał, ale teraz prawie go nie słuchał. Głównie dlatego, że rozpaczliwie myślał o czymś innym: jak dojechać do Gardiner bez konieczności podróżowania samolotem podczas burzy. Nie cierpiał, nienawidził latać. Tak, serdecznie tego nienawidził. Zawsze uważał — ilekroć o tym myślał, bardzo się denerwował - że współczesne samoloty składają się z tysięcy skomplikowanych części, z których każda musi działać idealnie, żeby maszyna mogła lecieć z taką szybkością, by nie spaść z nieba na ziemię. — No tak, wszystko cacy, dopóki nas nie złapią — odrzekł. — Bo wtedy to mnie zapudłują, to ja spędzę w stanowym więzieniu dwadzieścia lat. — W federalnym, Henry, w więzieniu federalnym — poprawił go Chareaux. — I nie dwadzieścia, a najwyżej dziesięć lat. Ale to nieważne, bo zrobimy to razem, ty i ja, i nikt nas nie złapie. Masz moje słowo. Było nie było, płacisz nam dużo pieniędzy. Jak myślisz, za co? Lightstone uśmiechnął się wbrew sobie. Henry Allen Lightner to człowiek zdecydowany i agresywny. To człowiek na tyle bystry i odważny, że na różnych transakcjach zarobił ponad cztery miliony dolarów. To człowiek przebiegły, bo znaczną część swych dochodów ukrył przed izbą skarbową. I chyba samolubny, bo umiał folgować sobie w drogich zachciankach. Krótko mówiąc, należał do tej kategorii klientów, dzięki którym Alex Chareaux i jego bracia stali się ludźmi bardzo bogatymi i z biegiem lat coraz zachłanniejszymi. — A miejscowi? Widział go ktoś? — Są z nim Sonny i Butch, ale trzymają się z daleka, bo nasz olbrzym jest bardzo zdenerwowany — odrzekł Chareaux. — Może wie, że wkrótce przyjedziesz. Tak, one czasami to wyczuwają. Zwłaszcza te wielkie. — Naprawdę? Lightstone kiwnął aprobująco głową. Piękny akcencik, Alex, wspaniały chwyt, nie ma co. Łagodny masażyk duszy tych wszystkich nowo narodzonych klientów, którzy udają, że potrafią nawiązać emocjonalną więź ze ściganą ofiarą, ale którzy trochę się boją, że następne dziesięć lat spędzą w federalnym zakładzie penitencjarnym. — O, tak, Henry, nie mam co do tego prawie żadnych wątpliwości — powiedział Alex Chareaux, delikatnie podkreślając znaczenie tego nader istotnego faktu. — W sumie trochę to śmieszne, prawda? Są takie nieustraszone, a jednocześnie tak niezwykle wrażliwe i czułe. Dlatego powinny umierać godnie. To bardzo ważne. Jesteśmy im to winni. Hemingway, pomyślał z uśmiechem Lightstone. Chryste, czyż Lightner mógłby odmówić? Rzecz w tym, że oczywiście nie. Henry Allen Lightner, w miarę bogaty biznesmen, niesławny pogromca olbrzymów i dumny gawędziarz snujący opowieści, od których włos się jeży, połknął haczyk. — Zdumiewające. — Myślę, że ten egzemplarz na zawsze zostanie ci w pamięci. Henry — powiedział Chareaux. — Jest z nią małe. Waży z pięćset kilogramów. Dla ciebie to żadne trofeum, ale matka będzie go bronić, więc musisz działać zdecydowanie. Jeden szybki, dobrze mierzony strzał. . — A to małe? Wliczyłeś je w koszty? — spytał Lightstone, lekko zaniepokojony łatwością, z jaką wypowiadał te słowa. Ale cóż, płynęły z wypaczonej duszy Henry'ego Lightnera. Alex Chareaux zawahał się lekko i przeprowadził szybką kalkulację. — Nie — odpowiedział w końcu. — Ale owszem, miałbyś wspaniałą premię. Za jakieś dwa tysiące dolarów ekstra. Dwa tysiące, nie więcej. Lightstone milczał, więc Chareaux szybko dodał: — Henry, podobną przygodę przeżyła najwyżej garstka ludzi. Taki strzał trafia się raz w życiu. — Ale ty też tam będziesz, tak? Na wszelki wypadek... Lightstone był na tyle rozważny, że do portretu psychologicznego Henry'ego Allena Lightnera włączył kilka starannie dobranych wad. Otóż Henry Allen Lightner, młody biznesmen z Great Falls, był trochę za skąpy, żeby odgrywać rolę milionera rzucającego, forsą, i trochę za tchórzliwy, żeby samotnie stawić czoło dorosłemu grizzly. Tak, potrzebował do tego pokrzepiającej obecności kogoś, kto od najwcześniejszego dzieciństwa żył ze śmiercią za pan brat, kto ocierał się o nią tysiące razy. — Ależ oczywiście, Henry — odrzekł natychmiast Chareaux; w opanowanym głosie kłusownika Lightstone usłyszał starannie skrywaną nutkę pogardy. — Ale tylko jako obstawa. Spotkanie z takim niedźwiedziem to intymna sprawa. Zapewniam cię, że w tej wielkiej chwili nasza obecność będzie ci tylko przeszkadzać. O ile masz jaja, palancie, bo to chcesz mi dać do zrozumienia, pomyślał Lightstone. — Jesteś pewien, że nikt inny go nie widział? — spytał szeptem. Tak naprawdę martwiło go tylko jedno: czy nikt nie zauważył braci Chareaux. Oddział Służby Ochrony Lasów i Jezior w Luizjanie chciał ich aresztować za wszelką cenę. Dokumenty z dossier zgromadzonego przez grupę operacyjną Paula McNulty'ego mówiły, że Alex, Sonny i Butch Chareaux urodzili się i wychowali na mokradłach Terrebonne. Strzelać nauczył ich dziadek ze strony matki, który — mimo trzynastostronicowego aktu oskarżenia — szczerze wierzył, że nielegalne zabijanie zwierzyny łownej jest szlachetnym sposobem zarabiania na życie. Wnuczki lgnęły do kłusownictwa jak kaczki do ziarna. „Chłop żywemu nie przepuści" — to było ich motto. Zabijali, co im wpadło pod rękę, ograniczeni jedynie ilością broni i amunicji, jaką zdołali ukraść. Wreszcie miejscowe władze doszły do wniosku, że mają ich dość. Pewnego dnia bracia Chareaux, Alex, Butch i Sonny, zostali obudzeni o trzeciej nad ranem i z lufami potężnych strzelb przytkniętymi do głowy, spokojnie odprowadzeni do granicy stanu, gdzie grzecznie złożono im propozycję nie do odrzucenia: precz z Luizjany. Władze miejscowego oddziału Służby Ochrony Lasów i Jezior nie dbały, dokąd pojadą. Na północ, na południe, na wschód czy na zachód — wszystko jedno. Wiedząc, że tamtejsi strażnicy cieszą się zasłużoną reputacją ludzi twardych i nieustępliwych, bracia Chareaux poszli po rozum do głowy i propozycję przyjęli. Ale pół roku później na bagnisku Terrebonne znaleziono dwóch ze strażników, którzy ich eskortowali. Leżeli twarzą do ziemi, z licznymi ranami na rękach i piersi. Po przeprowadzeniu wnikliwej obdukcji koroner stwierdził, że ich tętnice udowe były przecięte. Mimo licznych i zabarwionych emocjonalnie zeznań miejscowy sąd doszedł do nader interesującego wniosku, że nie ma wystarczających dowodów, żeby oskarżyć braci Chareaux o morderstwo i wystąpić o ekstradycję. Ale otrzymane stamtąd dokumenty mówiły, że gdyby jakiekolwiek siły porządkowe w kraju zdobyły nakaz aresztowania na Alexa, Butcha lub Sonny'ego, oddział Służby Ochrony Lasów i Jezior w Luizjanie z przyjemnością wyśle na miejsce grupę operacyjną złożoną z czterech uzbrojonych ochotników, którzy zrobią, co trzeba. — Nie, mówią, że nikogo nie widzieli — odrzekł Alex Chareaux. — Ale to bez znaczenia, Henry, bo załatwimy sprawę tak szybko, że nikt się nie połapie. — No to gdzie się spotkamy? — zapytał Lightstone. — Zrobiłem rezerwację w hotelu Best Western w Gardiner. Ty masz pokój numer 102. Ja sąsiedni, numer 101. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Już od pięciu dni Chareaux doskonale wiedział o czymś, o czym Lightner nie miał prawa wiedzieć: wiedział, gdzie przebywa zwierzę; niedźwiedź siedział w klatce, szesnaście kilometrów na wschód od Gardiner. Co znaczyło, że albo się z Lightstone'em bawi — i przetrzymuje go do ostatniej chwili — albo wciąż mu nie ufa. Istniała też trzecia możliwość: bracia Chareaux odkryli, że Lightstone jest tajnym agentem i chcieli go zabić. Sprawa polegała na tym, że nie wystarczyło być poważnym. Lightstone musiał ich przekonać, że podchodzi do tego z absolutną, z najszczerszą powagą. To klucz do całej sprawy. Musieli uwierzyć, że kierują nim prawdziwe motywacje, że jest myśliwym, który zrobi niemal wszystko, żeby tylko powiększyć kolekcję nielegalnych trofeów. A takiego człowieka obchodziłyby tylko dwie rzeczy: wytropienie zdobyczy i celny strzał. Tak, uwierzą albo niczego nie osiągnie. Chwila złowieszczej ciszy. — Henry, teraz albo nigdy — stwierdził bez emocji Alex Chareaux. — Wiesz, jak działa nasz system. Ten, o którym mówimy, ten, o którym marzyłeś przez całe życie, jest twój, ale musisz zdecydować teraz, natychmiast. Czy go chcesz, Henry? Musisz mi powiedzieć. — Chcę go - odrzekł Lightstone. Westchnął ciężko i kiwnął głową. - Wchodzę w to — dodał szeptem. — Do zobaczenia w Gardiner. — 5 Rytualne polowanie na straszliwego tygrysa bengalskiego okazało się punktem zwrotnym w życiu Lisy Abercombie i doktora Restona Wolfe'a, chociaż ani ona, ani on nie zdawali sobie z tego sprawy. Przynajmniej wtedy. Emocje związane z tym wydarzeniem ujawniły się dopiero pół roku później, w samotnym cedrowym domu, stojącym kilkaset kilometrów na zachód od myśliwskiego rancza Toma Franka. W tymże domu Lisa Abercombie — zdeterminowana trzydziestosześcioletnia kobieta o zimnym umyśle polityka, kobieta mająca specjalne koneksje z grupą doradców z Białego Domu — zrobiła coś, co zupełnie do niej nie pasowało. Bez chwili wahania i bez najmniejszego ostrzeżenia wsunęła rękę pod blat wielkiego sześciokątnego stołu, położyła ją na udzie doktora Wolfe'a i uśmiechnęła się. — Jestem pod wrażeniem, Reston — szepnęła głosem władczym, jednocześnie dyskretnie kuszącym. Ścisnęła go za udo rozpaloną ręką, po czym zabrała ją i położyła na kolanach. — Od czasu, kiedy byłam tu ostatni raz, dokonałeś wielkich rzeczy. Cóż za niezwykły postęp. Wolfe chciał coś powiedzieć — coś, cokolwiek — ale stwierdził, że w głowie ma kompletną pustkę. Przez długą, pełną zażenowania chwilę mógł tylko mrugać i gapić się na Lisę Abercombie. Na szczęście wyciągnęła rękę i poklepała jego dłoń w geście bardziej tradycyjnego, biurokratycznego powitania, co przywróciło Wolfe'owi zdolność myślenia. — Znakomicie, Reston - wyszeptała, a jej czarne, gorejące oczy odzwierciedlały ciepło bijące z głosu. — Sprawiasz wrażenie zmęczonego. Przydałby ci się długi odpoczynek gdzieś daleko stąd. Wolfe poczuł się jak głupi zakochany szczeniak i doszedł do wniosku, że Lisa Abercombie to najbardziej prowokacyjna kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. — Owszem, osiem miesięcy harówki to nie byle co. — Zmusił się do koncentracji, choć wszystkimi komórkami ciała odczuwał tylko jedno: nie kontrolowane pożądanie. — Ale samotny urlop to ostatnia rzecz, jakiej bym teraz pragnął. — Masz ochotę jak najszybciej zacząć...? Wolfe bardzo chciał wierzyć, że słowa Lisy Abercombie mają podwójne znaczenie. — Szczerze mówiąc — odrzekł, wciąż czując na udzie dotyk jej ręki — nie mogę się już doczekać. — Zapewniam cię, że wszyscy członkowie naszego komitetu również — powiedziała cicho. Wolfe rozejrzał się po wielkiej sali konferencyjnej, wypełnionej sprzętem, bronią i stertami akt. Było w niej dwanaścioro mężczyzn i kobiet. Ściągnięto ich tu, żeby stworzyli zespół. Jego zespół. Zespół, który miał przeprowadzić jego operację. Reston Wolfe wyobraził sobie, jak prowadzi Gerda Maasa i resztę grupy operacyjnej do akcji, jak Lisa Abercombie spogląda na niego... No właśnie, jak? Z podziwem? Z uczuciem? Z pożądaniem? A może nawet z... namiętnością? — Wiesz, czego dokonałeś, prawda? — spytała przywracając go rzeczywistości. Zamrugał szybko i odegnał od siebie obrazy zbyt absurdalne, by nawet o nich marzyć. Zwłaszcza teraz. Tutaj. — Dokonałem czegoś? — Urzeczywistniłeś nasze plany. SKOŚ, Specjalna Komisja do spraw Ochrony Środowiska, naprawdę istnieje, zaistniała dzięki tobie, Reston — odrzekła, a w jej oczach płonęło takie uczucie, jakiego nigdy przedtem u niej nie widział. Potoczyła wzrokiem po sali. — To, co ci ludzie zrobią, a przecież to ty ich wybrałeś i sprowadziłeś, będzie miało znaczenie tak olbrzymie, że aż niewyobrażalne. Oni sprawią, że rewolucja przemysłowa wróci na właściwy tor, oni odmienią bieg historii. I nie ma w tym żadnej przesady. A wszystko dzięki twoim wysiłkom, Reston. Tak, powinieneś być bardzo dumny z tego, czego tu dokonałeś. Doktor Wolfe skinął z uśmiechem głową, pławiąc się w cieple pochwał Lisy Abercombie. — To nie tylko moja zasługa. Wszyscy nad tym pracowaliśmy, od początku do końca. Oboje dobrze o tym wiemy — odrzekł, patrząc jej w oczy. Pamiętał wyraz jej twarzy, kiedy uklękła i pogładziła gorące, wilgotne od potu futro martwego tygrysa. Pamiętał, jak patrzyła na lśniący trójkątny grot i drzewce sterczące z zakrwawionej potylicy zwierzęcia. Tak, w jej czarnych oczach widział żądzę krwi i już wiedział, jak... Do stołu podszedł jeden z zatrudnionych tu na stałe członków obsługi. Nachylił się i szepnął coś Lisie do ucha. — Telefon — powiedziała wstając od stołu. — Zaraz wracam. — Będę czekał. Patrzył, jak przechodzi przez salę. Miała na sobie obcisłe dżinsy. Jej kształtne biodra i nogi stanowiły nader podniecający widok. Reston Wolfe był w pełni świadom niebezpieczeństw czyhających na mężczyznę, który chciałby nawiązać intymne stosunki z kobietą tak ambitną i wyrafinowaną. Ale nie mógł się oprzeć pokusie. I nie chodziło o to, że Lisa Abercombie była piękna i ponętna — takich kobiet mógł mieć w Waszyngtonie na pęczki. Ale nie mógł nie zauważyć jednego: Lisa Abercombie miała swego rodzaju polityczną i biurokratyczną charyzmę, którą wykorzystywała w sposób zdradzający młodość i nieprzeparty wdzięk fizyczny. Wszystko sprowadzało się do dwóch bardzo klarownych i nie związanych z sobą możliwości. Jeśli operacja KONTRA wypali, on i Lisa Abercombie będą ludźmi tak bogatymi, potężnymi i wpływowymi, że trudno to sobie wyobrazić. Jeśli zrobi klapę, Wolfe będzie ściganym przestępcą albo — co bardziej prawdopodobne - zostanie zamordowany, pochowany i szybko zapomniany. Reston Wolfe znów poczuł na udzie dotyk jej ręki i doszedł do wniosku, że w sumie warto spróbować. Człowiek z obsługi zaprowadził ją do małego gabinetu i wskazał skomplikowaną konsoletę telefoniczną na drewnianym stoliku. Pośrodku konsolety widniał rząd żółtych przycisków. Nad nimi — rząd przycisków niebieskich, a w prawym górnym rogu zauważyła pojedynczy czerwony guziczek. Czerwony guziczek mrugał. — Linia numer jeden — wyjaśnił technik. Skinęła głową. — Świetnie, dziękuję. Demonstracyjnie odczekała, aż technik wyjdzie. Dopiero kiedy zamknął za sobą drzwi, sięgnęła po słuchawkę. — Abercombie — powiedziała głosem niskim i obojętnym. — Lisa? Natychmiast złagodniała. — Al? Jak się masz? Uśmiechnęła się szczerze, usiadła na miękkim, wygodnym krześle i wcisnęła przycisk oznaczony napisem „Zabezpieczenie". Na konsolecie zaczęło mrugać zielone światełko, co znaczyło, że linia jest czysta, że nie założono na niej podsłuchu. — Znakomicie. Lepiej powiedz, co u ciebie. Wiem, że miałaś ostatnio sporo przygód. — Nie umywają się do tych, jakie przeżyłam z pewnym obłąkanym kapitanem na Golfstromie. To aluzja do wyprawy jachtem, jaką odbyła z Albertem Bloomem zeszłego lata. Połączyły ich skomplikowane układy polityczne i zamierzali je przypieczętować w sypialni luksusowego apartamentu hotelowego we Freeport, dokąd wybrali się jachtem. Zaskoczył ich gwałtowny tropikalny sztorm, który omal nie roztrzaskał jedenastometrowej łodzi. Przypięli się do pokładu uprzężami zabezpieczającymi i walczyli z burzą przez prawie szesnaście godzin. Stracili silnik, próbowali utrzymać się na powierzchni szalejącego morza za pomocą kotwicy, steru i porwanych żagli, kiedy nagle wichura ustała, fale złagodniały, chmury się rozstąpiły i zapadła niezwykła wprost cisza. Opadli na pokład przemoczeni, drżący z zimna i całkowicie wyczerpani. Jakimś cudem zdołali wprowadzić uszkodzony jacht do małej zatoczki, gdzie rzucili kotwicę. Zeszli do zrujnowanej kabiny, żeby odpocząć, lecz gdy się tylko tam znaleźli, ogarnęło ich tak dzikie pożądanie — wzmocnione najpewniej tym, że przeżyli — że kochali się przez całą noc i skończyli dopiero przed południem. Nie dotarli do hotelu we Freeport i nigdy tego nie żałowali. Al Bloom roześmiał się swobodnie. — Siedzę w biurze, o pierwszej mam spotkanie na Kapitolu, czeka mnie kupa roboty, a teraz nie będę mógł się na niczym skoncentrować, cholera. — Mam podobny problem — odrzekła. — Może powinniśmy się spotkać i przedyskutować to razem? — Niestety, Liso, goni mnie czas. Ale posłuchaj: senator Talkins wyraził chęć podwojenia budżetu komisji. — Naszego oficjalnego budżetu? — Tak. Chce go zwiększyć o siedem i pół miliona dolarów. Czy to nie miła wiadomość? — Nie, zupełnie niemiła — odrzekła Lisa Abercombie, natychmiast zapominając o seksie. — Al, na miłość boską, przecież mamy dotacje z sektora prywatnego, dotacje rzędu co najmniej pięciu miliardów dolarów! Jeśli tylko zechcemy, dostaniemy jeszcze więcej. W tej fazie operacji oficjalne fundusze przyznane komisji przez Kongres ściągną na nas uwagę tak zwanej opinii publicznej. A to ostatnia rzecz. jakiej teraz potrzebujemy. — Zgadzam się, Liso, ale pamiętaj, że potrzebujemy też wsparcia wewnętrznego na wypadek nieprzewidzianych trudności. A na Talkinsa możemy liczyć. Będzie dla nas załatwiał najdrażliwsze i najdelikatniejsze sprawy. — W zamian za znaczącą kontrybucję do jego funduszu wyborczego, tak? — Otóż to. Lisa Abercombie zawahała się, w końcu odrzekła: — Chociaż z trudem przechodzi mi to przez gardło, myślę, że chyba warto zaryzykować. — Moje słowa, ale pod warunkiem że odrzucimy drugą część jego propozycji. Talkins chce, żebyśmy dokooptowali kogoś z jego biura. — Chce nam tu kogoś przysłać? — Tak. — Wykluczone — odrzekła zdecydowanie Lisa Aber combie. — Ta operacja jest zbyt delikatna, żeby kierował nią jakiś komitet. Dobrze o tym wiesz. To jest nasze przedsięwzięcie. Wyłącznie nasze. — Cieszę się, że tak uważasz, Liso, bo dokładnie to zamierzałem mu powiedzieć. Ale nie dlatego dzwonię. Prawdopodobnie będziemy musieli przyspieszyć rozpoczęcie operacji KONTRA. Aż zamrugała ze zdumienia. — Ale przecież... Nie pozwolił jej dokończyć. — Właśnie otrzymaliśmy interesujący raport od jednego z naszych ludzi. Wygląda na to, że największe i zwalczające się dotychczas ugrupowania zamierzają zawrzeć coś w rodzaju przymierza. — Earth First i Greenpeace chcą zawrzeć przymierze? — wyszeptała zaszokowana. — Nie tylko oni. Headwaters, Wind/Rain/Storm i ci z Le Natur też. Wszystko wskazuje na to, że terroryści z ruchów ekologicznych wreszcie zatrudnili profesjonalnych doradców. — Spodziewaliśmy się tego — odrzekła próbując zachować spokój i zmusić do wysiłku swój analityczny umysł. — Tak, ale nie sądziliśmy, że dojdzie do tego tak szybko. Kiedy możesz być gotowa? — Najdalej za dwa dni. Cała grupa uderzeniowa już tu jest. Pozostało nam tylko zapoznać ich z celami naszej organizacji i ustalić listę priorytetów. — Na wszelki wypadek daj im trzy dni. Będziemy mieli do czynienia z bardzo nerwowymi i bardzo podejrzliwymi ludźmi, Liso. Ale myślę, że jeśli rozpuścimy kilka pogłosek, jeśli zrobimy to umiejętnie i dyskretnie, powstrzymają się od zbyt pochopnego zawierania sojuszów. Roześmiała się. — Jak zawsze złośliwy i podstępny. Albercie, jesteś w moim typie. Bloom zachichotał. — A jak wygląda sprawa przeszkolenia? — spytał. — Żadne przeszkolenie nie będzie potrzebne. Nie wiesz, jacy to ludzie. Musimy ich tylko pogrupować, skoordynować działania, wyznaczyć im cele i dać hasło do ataku. To wystarczy. Bloom westchnął z satysfakcją. — Jak inteligentne, samonaprowadzające się pociski antyterrorystyczne, co? Rozdepczą tych obłudnych sukinsynów, rozsmarują ich, jak gorący nóż masło. Lisa Abercombie zadrżała na wspomnienie zakrwawionego, trójkątnego grotu, sterczącego z karku potężnego tygrysa. — Zanim się spostrzegą, że ktoś wbił im nóż między żebra, będzie za późno — wyszeptała. — Moje słowa — odrzekł Bloom — moje słowa. Słuchaj, czy Wolfe nadal uważa, że dokonał ostatecznego wyboru? — Tak, na pewno — odparła zdecydowanie. — Spędziliśmy nad listą kilka godzin, ale sprawa była jasna od samego początku, bo wyraźnie zaznaczyłam najwłaściwszych kandydatów. Kilka delikatnych sugestii i poszedł tym torem jak po sznurku. — I wciąż myśli, że jest szefem? — Przecież sam tego chciałeś, prawda? — Reston Wolfe to odpowiedni człowiek — stwierdził Bloom. — Ma dobre pochodzenie, dobre kontakty, dobry instynkt polityczny, a kiedy musi, haruje jak wół. — Ale nie jest za bystry, dlatego nie będziemy płakać, jeśli przytrafi mu się coś złego — dokończyła. — Musisz pamiętać, moja droga, że podczas tej operacji nam wszystkim może się coś przytrafić. I nikt po nas nie będzie płakał. Ale myślę, że członkowie komisji zgadzają się co do tego, że Reston jest przypadkiem szczególnym. Gdyby nie jego nader pożyteczne koneksje... A propos. Co z twoim, hmm, ubocznym przedsięwzięciem, że tak powiem? — Posuwa się naprzód i to bez żadnych przeszkód. Chcesz usłyszeć pełne sprawozdanie? — zażartowała. Parsknął śmiechem. — Broń Boże, nie. Chyba bym tego nie zdzierżył, przynajmniej nie teraz. Opowiesz mi później. — Nie tylko opowiem... — obiecała. — Nie mogę się już doczekać. — Westchnął i spoważniał. — Posłuchaj, moja mała przyjaciółko. Nigdy nie zapominaj o jednym: to, co robimy, jest bardzo niebezpieczne. Musisz być twarda i zdecydowana, musisz utrzymać pełną kontrolę nad rozwojem wydarzeń. A przede wszystkim musisz być bardzo ostrożna. Nie popełnij żadnego błędu, Liso. — Nie martw się, kapitanie - odrzekła miękkim, kuszącym głosem. — Wszystkiego mnie nauczyłeś. Jeśli ktoś stanie nam na drodze, przetoczymy się po nim jak walec. — Moja szkoła. Niedługo do ciebie zadzwonię — powiedział Bloom i odłożył słuchawkę. Doktor Reston Wolfe, nowo wybrany dyrektor administracyjny Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska, poświęcił wiele czasu na staranne przemyślenie pozornie prostej kwestii: gdzie zorganizować pierwsze, i jakże ważne, spotkanie grupy operacyjnej KONTRA. Wreszcie sie zdecydował. Nie mógł dokonać wyboru bardziej ironicznego, bo czy istnieje miejsce piękniejsze niż klejnot pilnie strzeżony przez strażników narodowych, miejsce, które jest synonimem dbałości, troskliwości i nadziei na przyszłość? Reston Wolfe wybrał park narodowy Yellowstone. Ponieważ potencjalne ryzyko było olbrzymie, potencjalne nagrody jeszcze większe, należało za wszelką cenę uniknąć nieprzyjacielskiej inwigilacji. Pod tym względem Dom Pod Cedrami nadawał się doskonale. Stał samotnie pośrodku olbrzymiej polany na zboczu wysokiego, lesistego wzgórza, przez co za dnia nikt nie mógł się do niego zbliżyć niezauważenie. Od reszty świata odcinało go dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy akrów dziczy chronionej przez służby federalne. Ale to Wolfe'owi nie wystarczało - nie chciał ryzykować. Miał prawo i — co ważniejsze — środki do oczyszczenia terenów łowieckich z obozowiczów, wycieczkowiczów, biologów oraz wszystkich tych, którzy niesłusznie wierzyli, że mogą cieszyć się lasem i górami, kiedykolwiek zechcą. Jakie środki? To proste. Wolfe opracował przełomowy eksperyment naukowy, który miał określić przyczyny śmiertelnych konfliktów między turystami a niedźwiedziami, i raz na zawsze owe przyczyny wyeliminować. Specjalna Komisja do spraw Ochrony Środowiska ogłosiła, że w eksperymencie weźmie udział dwunastu naukowców o międzynarodowej sławie i że łowiska, gdzie polowano na niedźwiedzie grizzly, będą zamknięte na okres co najmniej pół roku. Ci amerykańscy biolodzy, którzy usiłowali podważać kwalifikacje rzekomych naukowców, zostali z dnia na dzień poinformowani, że oto rząd przyznał im środki na odbycie zagranicznych wypraw, o zorganizowanie których zabiegali od lat. Krótko mówiąc, kupiono ich w wielkim stylu, z wyszukanym ceremoniałem. Aby potwierdzić, że Dom Pod Cedrami jest kwaterą absolutnie bezpieczną, doktor Wolfe poprosił Lisę Abercombie, żeby użyła swych wpływów w Białym Domu i sprowadziła do Yellowstone grupę rozpoznawczą doborowych sił specjalnych. Następnego dnia helikopter przywiózł do parku siedmiu żołnierzy, których przez bitą godzinę zapoznawano z zadaniami, Ani jeden się nie uśmiechnął, co stanowiło dowód ich profesjonalizmu. Poprawka: uśmiechnął się tylko ich dowódca — ostrzyżony na jeża porucznik, wyglądający bardziej na osiemnastoletniego osiłka ze szkoły średniej niż na zawodowego mordercę — i to tylko raz. Po skończonej odprawie podszedł do Restona Wolfe'a, uścisnął mu rękę i powiedział: — Betka, doktorze. Osiem godzin później, po sześciu nieudanych próbach z różnego rodzaju czujnikami elektronicznymi i sprzętem maskującym, sfrustrowani żołnierze z oddziału rozpoznawczego musieli przyznać, że nie potrafią podejść do Domu Pod Cedrami na odległość mniejszą niż osiemset metrów — za każdym razem potrącali i uruchamiali co najmniej kilkanaście z pięciuset dwunastu sterowanych komputerami czujników, rozmieszczonych na polanie i na lesistym zboczu wzgórza. Dopiero wtedy Wolfe zdradził żołnierzom swój sekret. Otóż cały system alarmowy został zainstalowany przez grupę najlepszych ekspertów wojskowych z Krajowej Agencji Bezpieczeństwa. Wytłumaczył im, że użyte przez nich urządzenia są tak czułe, mają tak wielką rozdzielczość, że na podstawie danych, jakie wysyłają, komputery mogą natychmiast zlokalizować i określić masę jakiegokolwiek zwierzęcia z sercem większym niż serce polnej myszy. Żołnierze byli trochę rozdrażnieni gierkami Wolfe'a, ale kiedy pokazał im schematy opisujące rozmiar i stopień złożoności systemu zabezpieczającego, poczuli się znacznie lepiej. I kiedy ich spytano, natychmiast odrzekli, że każda dzienna próba dotarcia do Domu Pod Cedrami jest absolutnie niemożliwa. Fizycznie niemożliwa, i tyle. Ale zasugerowali, że chętnie przeprowadzą próbę nocną, chociaż doskonale wiedzieli, że znajdują się w samym środku największego siedliska niedźwiedzi grizzly w czterdziestu ośmiu południowych stanach USA. Myśl, że mogą mieć do czynienia z prawdziwym, żywym przeciwnikiem, dodawała tym agresywnym młodzieńcom animuszu i wzmacniała poczucie .sensowności działania. Pięć godzin później, dokładnie o godzinie drugiej w nocy, specjalny oddział rozpoznawczy dokonał pierwszej i ostatniej próby nocnej z wykorzystaniem lekkiej broni palnej, noktowizorów trzeciej generacji oraz skomplikowanego sprzętu elektronicznego. Dzięki niskiej powłoce chmur, nieoczekiwanej mgle i niezwykle czułym urządzeniom ambitni żołnierze zdołali podejść na godną szacunku odległość dwustu pięćdziesięciu metrów. Dwieście pięćdziesiąt metrów od kwatery zespołu doktora Wolfe'a jeden z nich uruchomił biologiczne sensory sześciusetkilogramowego grizzly, który — tak się przypadkiem złożyło — należał do niedźwiedzi lubiących swoje tereny łowieckie i łatwo wpadających w gniew, kiedy się je niepokoi. Rezultat? Pięćdziesiąt siedem sztuk zużytej amunicji wojskowej, jedna martwa niedźwiedzica, jeden lekko ranny i koszmarnie wściekły grizzly, dwóch zmaltretowanych żołnierzy i mocno wstrząśnięty porucznik, który grzecznie, acz stanowczo odmówił przeprowadzenia drugiej próby nocnego podejścia. Dopiero wówczas uznano, że Dom Pod Cedrami jest kwaterą całkowicie bezpieczną. Wszyscy zainteresowani szybko się zgodzili, że doktor Reston Wolfe, dyrektor administracyjny SKOŚ i czołowy architekt operacji KONTRA, dokonał bardzo dobrego wyboru. 6 Co znaczy zarezerwowane? — spytał Henry Lightstone. — Wszystkie? Nie macie ani jednego wolnego miejsca? — Możemy zarezerwować panu miejsce na pierwszy lot jutro rano — odrzekł urzędnik. — Wyląduje pan w Bozeman o dziewiątej trzydzieści. Henry, teraz albo nigdy. Wiesz, jak działa nasz system. Ten, o którym mówimy, ten, o którym marzyłeś przez całe życie, jest twój, ale musisz zdecydować teraz, natychmiast. Już dwa razy nie stawili się na umówione spotkanie. Możliwe, że mieli kłopoty, że naprawdę nie mogli, ale — co bardziej prawdopodobne — nie przyjechali dlatego, że wciąż mu nie ufali. Wiedział, że mają innych klientów, więc nie śmiał zbyt mocno naciskać, bo natychmiast daliby nogę. Dlatego musiał postąpić tak, jak postąpiłby Henry Allen Lightner, bogaty sportsmen z Montany, wiecznie niezaspokojony łowca, żądny kolejnego myśliwskiego trofeum. Po prostu musiał, bo dobrze wiedział, że w przeciwnym wypadku zawali swoją pierwszą sprawę, którą prowadził jako agent federalny. — Nie — powiedział —jutro będzie za późno. Zechciałby pan sprawdzić inne linie? — Jeśli pan sobie życzy, z przyjemnością służę. — Dziękuję. Czekał, kalkulował, usiłował przewidzieć poszczególne ruchy. Niełatwe zadanie, bo nigdy w życiu nie spotkał człowieka równie nieprzewidywalnego jak Alex Chareaux. — Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie mogę nic poradzić - usłyszał. - Pierwszy samolot odlatuje do Bozeman dopiero jutro rano. — Czy może mnie pan umieścić na liście oczekujących? — Oczywiście, ale muszę uprzedzić, że lista jest dość długa. Będzie pan... zaraz sprawdzę... Tak, będzie pan ósmy. — A może znalazłoby się coś z przesiadkami? Jakaś okrężna trasa? — nalegał Lightstone. Był coraz bardziej zdenerwowany, bo dobrze wiedział, co mu zaproponuje szef, jeśli linie pasażerskie zawiodą. McNulty zaproponuje mu lot z Carlem Scoby albo z Larrym Paxtonem. Obaj byli licencjonowanymi pilotami, ale mogli prowadzić wyłącznie maszyny typu Super Cubs: małe, wolne, mimo to niezawodne dwumiejscowe samolociki, których biolodzy ze Służby Ochrony Lasów i Jezior używali do nadzorowania zwierzyny i ptactwa w parkach narodowych. Henry Lightstone zawsze uważał, że te maleństwa wyglądają jak coś, co nastoletni syn Paxtona mógłby z powodzeniem sklecić w starej przydomowej szopie, i to przez jeden weekend. Pewnego dnia Larry zabrał go na przejażdżkę. Przez kilka klaustrofobicznych chwil Lightstone wiercił się na tylnym siedzeniu, a potem oznajmił czarnoskóremu pilotowi, że zaraz wysiądzie na dach wieży kontrolnej. Czemu tego jak najszybciej nie skończyć i nie zaoszczędzić kilkudziesięciu litrów rządowej benzyny? Ale Paxton, Scoby, Dwight Stone i Mikę Takahara byli uparci jak osły i Lightstone zgodził się w końcu na krótki lot zapoznawczy. Dwie godziny później, kiedy Henry po raz dziesiąty zagroził mu śmiercią, Larry sprowadził samolot nad pas startowy. Maszynę ściągało zakosami to w lewo, to w prawo, a kiedy ją w końcu posadził, odbiła się od ziemi jak kangur — i to parę razy — aż wreszcie wyhamowała. Paxton przyznał, że lądowanie mu nie wyszło, ale tylko dlatego, że konał ze śmiechu. A był wtedy ładny, bezwietrzny dzień, przypomniał sobie Lightstone czując, że przechodzą go ciarki. Teraz próbował utwierdzić się w przekonaniu, że w tak paskudną pogodę McNulty nie zezwoli na start. Tak, musi sobie załatwić większy samolot. Co najmniej Boeinga 737. Urzędnik z rezerwacji odezwał się po niecałych dwóch minutach. — Mogę panu zaproponować lot przez Missoula z międzylądowaniem w Butte. — Polecimy Boeingiem 737, prawda? — Tak, proszę pana. Odlot z Great Falls o siódmej trzydzieści, w Missoula zmiana samolotu. Prognoza meteorologiczna mówi, że... — Zmiana? Na jaki samolot? — Chwileczkę, zaraz sprawdzę. Tak, polecicie państwo maszyną typu Metro Trzy. — To znaczy... to znaczy małym samolotem? Urzędnik zachichotał ze zrozumieniem. — One nie są takie małe, proszę pana — zapewniał. — Metro Trzy to dwusilnikowa maszyna z napędem śmigłowym na osiemnaście miejsc. Jest wyposażona... Mały samolot, pomyślał Lightstone. Jezu! — O której byłbym w Bozeman? — przerwał mu, nie chcąc wysłuchiwać nic więcej na temat samolotów typu Metro Trzy. — Około siódmej trzydzieści wieczorem. — Rozumiem... Dziękuję panu. Zamknął oczy i kręcąc wolno głową, odwiesił słuchawkę. Odczekał chwilę i wystukał na tarczy znajomy numer. McNulty odebrał po czterech dzwonkach. — Halo? — Mówi Henry. Mam problem. Wyjaśnił szefowi, w czym rzecz. — Mógłbym wysłać po ciebie Carla albo Larry'ego, ale obaj są w Nebrasce — odrzekł McNulty. — Nie zdążą. Henry uśmiechnął się. No to co robimy? — spytał udając głębokie rozczarowanie. — Mam zadzwonić do Alexa i przełożyć imprezę na inny termin? — Nie, zaczekaj. Myślę, że masz rację. Jeśli się teraz rozmyślisz, będzie po herbacie, stracisz z nim kontakt. Daj mi kilka minut. Zaraz do ciebie zadzwonię. Lightstone wiedział, że McNulty wszystko załatwi. Dla niego to pestka. To właśnie on załatwił mu wejście do szkoły dla śledczych i agentów specjalnych, to właśnie on zapisał go tam na kurs dla agentów służb celnych. Cztery długie miesiące w Glynco, w stanie Georgia, nauczyły Lightstone'a wcielać w życie prawo federalne, zakładać podejrzanym kajdanki i odczytywać przysługujące im prawa (w sumie praca była podobna do tej, jaką wykonywał każdy policjant stanowy czy miejski szeryf, tak jak się spodziewał). Gdzieś na początku piątego miesiąca Lightstone doszedł do wniosku, że na temat zwierzyny łownej i ryb wie niemal wszystko. — Spójrz na to w ten sposób - sugerował McNulty. — Jak zobaczysz kaczkę, to będziesz wiedział, że to kaczka, prawda? Powiedzmy, że jest czwarta rano. Sterczysz na mokradłach, niewykluczone, że po pas w wodzie, i śledzisz kilku facetów. — A co oni tam robią? Handlują prochami? — Nie, po prostu sobie siedzą, bo chcą zapolować. Owinęli się kocami, piją kawę i spokojnie czekają świtu, żeby zacząć strzelać do kaczek. — Tkwię po pas w wodzie, odmrażam sobie jaja i patrzę, jak te dupki żłopią gorącą kawę?! — spytał z niedowierzaniem. — Chcesz powiedzieć, że mi odbiło, tak? — Nie, nie odbiło ci, Henry. Jesteś agentem federalnym Służby Ochrony Lasów i Jezior i chcesz tych facetów przyłapać na wielokrotnym pogwałceniu obowiązującego prawa. — To za strzelanie do kaczek o świcie grozi kara śmierci, czy jak? McNulty pokręcił głową. — Nie, bo to nawet nie przestępstwo, to ledwie wykroczenie. W dodatku staje się wykroczeniem tylko wtedy, kiedy myśliwy przekroczy określony limit i ustrzeli więcej kaczek, niż mu wolno. Żeby to udowodnić, musisz policzyć wszystkie zabite ptaki. Tak więc nie pozostaje ci nic innego, jak sterczeć w bagnie do, hmm, czy ja wiem... do ósmej, może do dziewiątej rano i liczyć trafienia. — To znaczy trafione kaczki, tak? McNulty skinął głową. — Liczyć i jednocześnie robić jak najdokładniejsze notatki. Musisz określić w nich miejsce, gdzie każda kaczka spadła, napisać, o której godzinie ją zabito, podać jej płeć, gatunek, a także ustalić, który z tych facetów ją ustrzelił. Rozbawiony Lightstone kiwnął ze zrozumieniem głową. — Jasne. Spisuję to wszystko wodoodpornym ołówkiem w wodoodpornym notesie. — Parsknął śmiechem. — I jeszcze jedno — dodał McNulty. — Zakładając, że przeszukałeś mokradło w promieniu pięćdziesięciu metrów od miejsca, skąd tamci strzelali, zakładając, że w trakcie poszukiwań nie zostałeś ugryziony przez jadowitego węża, pożarty przez aligatora, wreszcie zakładając, że nie znalazłeś nic, co wygląda jak kaczka, czego jeszcze będziesz szukał, żeby zdobyć obciążające facetów dowody? Henry Lightstone przestał się śmiać, ponieważ nagle zdał sobie sprawę, że szef mówi całkiem poważnie. Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Piór? Kaczych gówienek? — No dobra. A co zrobisz, jeśli w promieniu pięć dziesięciu metrów nie znajdziesz ani piór, ani gówienek? — drążył McNulty. — Wtedy najpewniej dojdę do wniosku, że te sukinkoty też nie mają zielonego pojęcia, jak wygląda kaczka — odrzekł Lightstone z nie ukrywanym sarkazmem. — Otóż to — powiedział McNulty z wyraźnym zadowoleniem. — Podstawowe wiadomości opanowałeś w stopniu zadowalającym. Powiem Mike'owi, żeby podrzucił ci kilka albumów. Obejrzysz zdjęcia i rysunki, nauczysz się rozpoznawać ptaki. Tymczasem przysiądź fałdów, zdaj końcowe egzaminy i zdobądź odznakę. Najwyższa pora, żebyś zaczął zarabiać na życie, Henry. Te ostatnie słowa, które McNulty wypowiedział trzy miesiące temu, wciąż brzmiały mu w uszach. I tylko dzięki tym słowom, dzięki dumie oraz silnemu wewnętrznemu przekonaniu, że naprawdę musi zarabiać na życie — dobierając się do skóry patologicznym mordercom w rodzaju Alexa Chareaux i jego braciszków, nawet jeśli pociągało to za sobą lot jakimś koszmarnym samolocikiem — Henry Lightstone nie odszedł od telefonu. McNulty zadzwonił dziesięć minut później. — Mam faceta w sam raz dla ciebie — oznajmił. — Nazywa się Len Ruebottom, czeka niedaleko. Miły gość, bardzo rodzinny. Tęgi z niego pilot. Samolot jest już zatankowany i gotowy do lotu. — Ruebottom? — spytał Lightstone. — Pracuje u nas? Chyba go nie znam. Ale dobrze wiedział, że to nic nie znaczy, bo przez pół roku, od chwili kiedy zaczął pracować dla federalnych, jedynymi agentami ze Służby Ochrony Lasów i Jezior, z jakimi się tak naprawdę spotykał, byli członkowie specjalnej grupy operacyjnej McNulty'ego. Najwidoczniej takie było życzenie szefa. — Nie, pracuje w biurze okręgowym w Portland — od parł McNulty. — Wynajmujemy go. Pokrywam wszystkie koszty i samolot wraz z pilotem należą do nas. Taki układ. — Jesteś pewien, że można mu zaufać? — Halahan dopilnuje, żeby Ruebottom trzymał gębę na kłódkę. Niestety, facet jest świeży, brał udział w niewielu akcjach. Regulaminowy jest, rozumiesz, wszystko według podręcznika. Prawdopodobnie dzięki temu taki dobry z niego pilot. — Czy wspominałem ci, że nienawidzę latać? — spytał Lightstone. — Jakoś to zniesiesz. Musisz, jeśli chcesz u nas zostać. Myślisz, że poradzisz sobie z tym Ruebottomem? — A mam jakiś wybór? — Zawsze mogę cię wysłać do szkółki lotniczej... — Nie, czuję, że to po kiju facet — odrzekł spokojnie Lightstone. — Świetnie będzie się nam pracowało. — 7 Olbrzymi sześciokątny stół konferencyjny natychmiast przykuwał uwagę wszystkich wchodzących do wielkiej sali odpraw w Domu Pod Cedrami — zamierzony efekt został osiągnięty. Tarcica na blat i nogi pochodziła z dwustuletniej sekwoi. Przewieziono ją do miasteczka Bend w Oregonie, do zakładu dwóch mistrzów stolarskich, którzy przez pół roku planowali, mierzyli, przycinali, składali, wreszcie ręcznie wykańczali sześć części blatu, w rezultacie czego powstała idealnie gładka i absolutnie jednolita płaszczyzna o trzynastometrowej przekątnej. Dla doktora Restona Wolfe'a, dyrektora administracyjnego Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska, ten stół był symbolem i treścią zarazem. Sponsorzy komisji zapłacili za niego kupę forsy, ale doktor Wolfe uważał, że mebel jest tego wart. Siedząc na honorowym miejscu u szczytu stołu, rozejrzał się po sali, napawając oczy widokiem olbrzymiego kamiennego kominka, grubych drewnianych wsporników, superwygodnych foteli i belek biegnących wzdłuż ścian. Zadowolony z inspekcji, odczekał, aż dwóch kelnerów ze starannie dobranej obsługi skończy zbierać talerze i sztućce. Przed każdym z siedzących przy stole leżała sterta zaklejonych kopert i folderów. Kiedy kelnerzy wyszli zamykając za sobą drzwi, Wolfe objął wzrokiem trzynaście osób. - Mam nadzieję, że śniadanie państwu smakowało. W odpowiedzi usłyszał grzeczny szmerek pochwał. Nie oczekiwał niczego innego, ponieważ mrożone kraby i świeże krewetki do omletów były naprawdę znakomite; dostarczono je przed świtem z Anchorage i z Nowego Orleanu. — W takim razie — powiedział głosem stanowczym i spokojnym - wróćmy do naszych spraw. Zauważył, że trzy grupy gości nadal trzymają się oddzielnie. Pośrodku zasiedli Niemcy: Gerd Maas, Gunter Aben, Felix Steinhauser i Carine Mueller. Po ich lewej stronie Japończycy — Asai, Kiro Nakamura, Shoshin Watanabe i Kimiko Osan — a po prawej Amerykanie: Paul Saltmann, Arturo Bolin, Roy Parker i Corrie James. Jeszcze sobie nie ufają, pomyślał, doskonale wiedząc, że sytuacja musi radykalnie się zmienić, zanim Abercombie i on wyślą ich na akcję. Tak, nie mogą zawalić, w żadnym wypadku. To sprawa Maasa, dowódcy grupy operacyjnej, oraz jego dwóch zastępców, Saltmanna i Asai — to oni muszą przełamać pierwsze lody i zgrać ich, tak żeby tworzyli jeden organizm. I muszą się pospieszyć, czasu zostało niewiele... — Prawie cały wczorajszy dzień poświęciliśmy na wydawanie ekwipunku potrzebnego do przeprowadzenia naszej misji — mówił dalej, czując się znakomicie w roli dyrektora administrującego przedsięwzięciem. — Ubrań, pieniędzy, kart kredytowych oraz dokumentów niezbędnych do wynajmowania domów, pojazdów lądowych, samolotów oraz do uruchomienia wszelkich innych środków, jakie mogą się państwu przydać. Dla lepszego efektu na chwilę umilkł. — Dziś wieczorem rozdamy państwu różnorodną broń palną i białą. Jak się tego spodziewał, temat broni natychmiast przykuł uwagę wszystkich zebranych. — Zdaję sobie sprawę, że wolelibyście państwo skorzystać z broni, którą dobrze znacie. Doskonale to rozumiem. Ale w tym miejscu muszę z całą mocą podkreślić znaczenie decydującego czynnika naszej taktyki i strategii operacyjnej. Powiódł wzrokiem po ich twarzach i mówił dalej: — Broń, jakiej będziemy używać w operacji KONTRA, jest bronią jednorazowego użytku. W każdym przypadku, kiedy jej użycie okaże się niezbędne, kiedy skorzystacie z niej podczas akcji wymierzonej w waszego przeciwnika, należy usunąć z niej odciski palców, a następnie zniszczyć lub przy pierwszej okazji porzucić. Podkreślam, że dotyczy to nie tylko broni palnej, ale również noży, sztyletów, strzał, pałek i tak dalej. Jak również nie wykorzystanej amunicji, magazynków i w miarę możliwości łusek. Tylko dzięki temu zyskamy absolutną pewność, że nie zdradzi nas ani pocisk, ani materiał wybuchowy, ani zadana nożem rana. Żeby podkreślić znaczenie swych słów, położył ręce na stole. — Z powodów, mam nadzieję, oczywistych nic, po wtarzam, absolutnie nic, najmniejszy ślad nie może zdradzić, że prowadzimy operację KONTRA. Znając życiorysy członków grupy operacyjnej, Wolfe oczekiwał reakcji mało przychylnych, ale, o dziwo, zebrani milczeli, a niektórzy aprobująco kiwali głowami. — Z tych właśnie względów zgromadziliśmy po kilkadziesiąt sztuk broni dla każdego z was. Mało tego. Dołożyliśmy wielu starań, żeby każda sztuka broni była innego modelu, marki tudzież innej produkcji. To kolejne zabezpieczenie przed stróżami prawa, których pierwszym krokiem jest z reguły ustalenie związków między ewentualnymi podejrzanymi, ofiarą, miejscem przestępstwa i użytym w przestępstwie narzędziem. Żeby ułatwić państwu jak najszybsze zapoznanie się z nowym sprzętem — mówił dalej — zapewniliśmy państwu nieograniczony dostęp do supernowoczesnego poligonu doświadczalnego, jaki tu zbudowaliśmy. W skład poligonu wchodzą między innymi podziemne strzelnice oraz zautomatyzowane symulatory działań polowych. Ludzie z personelu technicznego, których wynajęliśmy do zaprojektowania, zbudowania i obsługi tychże urządzeń, są absolutnie najlepsi w swoim fachu. To ich wyraźnie zaintrygowało. Przez salę konferencyjną przetoczyła się fala podekscytowanych szeptów. Jak wspominałem, dziś wieczorem otrzymacie państwo broń i będziecie mogli skorzystać z niektórych symulatorów. Tymczasem nadeszła pora, żeby objaśnić, czym właściwie jest operacja KONTRA i czego oczekujemy od każdego z was. Mimo rozległych koneksji politycznych Lisy Abercombie, mimo technicznych oraz wojskowych umiejętności siedzących za stołem ludzi, w tym momencie doktor Reston Wolfe czuł, że to on jest tu najważniejszy, i bardzo mu się to uczucie podobało. Czuł też na sobie wzrok Lisy patrzącej na niego z drugiego końca sali. To też mu się podobało. — Szczegółowe rozkazy dla każdego z was — mówił z coraz większą pewnością siebie — znajdują się w tych zaklejonych kopertach. Chcę, żebyście państwo dokładnie je przestudiowali. Ale nie w tej chwili. Z zadowoleniem stwierdził, że żaden spośród dwunastu członków grupy operacyjnej nie sięgnął po koperty i foldery. Siedzieli w bezruchu i cierpliwie go obserwowali, co zdradzało silne poczucie dyscypliny i znakomite wyszkolenie. A on, doktor Reston Wolfe, jest ich przywódcą — uwielbiał tak o sobie myśleć. — Będzie na to czas po południu i wieczorem, a jutro wszystko sobie dokładnie omówimy. Teraz chciałbym zająć się kilkoma innymi sprawami. Jak już wiecie, odgrywacie państwo rolę wyspecjalizowanych biologów. Otrzymaliście odpowiednie przykrywki, paszporty i wizy, więc nie będzie żadnych kłopotów z waszą tożsamością. Jeśli kiedykolwiek ktoś zada wam pytanie na temat waszej pracy, proszę odpowiadać mglistymi i nic nie znaczącymi ogólnikami. Pracujecie nad pewnym delikatnym przedsięwzięciem rządowym, dlatego zrozumiałe jest, że nie możecie o tym mówić. Mógłbym dodać, że odrobina biurokratycznej arogancji przynosi równie pożądany skutek. Odrobina, nie za wiele. Teraz porozmawiajmy o tym, czym będziemy zajmować się naprawdę. Urwał i powiódł wzrokiem po dwunastu twarzach. — Na wstępie chcę państwu przypomnieć, że zostaliście wybrani do operacji KONTRA ze względu na swoje kwalifikacje techniczne oraz doświadczenie, ze szczególnym naciskiem na umiejętności wojskowe. Wasze kwalifikacje i umiejętności zostały uwzględnione przy opracowywaniu rozkazów bojowych dla poszczególnych drużyn uderzeniowych. Jak już wspominałem, rozkazy te znajdują się w kopertach leżących przed państwem. U podstawy funkcjonowania Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska leży zasada, wedle której jej ramię zbrojne, czyli nasza grupa uderzeniowa, dzieli się na trzy drużyny. W skład każdej drużyny wejdzie jeden Niemiec, jeden Japończyk i jeden Amerykanin. Chociaż skład drużyn może czasami ulegać zmianie, jej dowódcą zawsze będzie Niemiec. Dowódca drużyny podlega dowódcy grupy, czyli panu Maasowi, pan Maas z kolei podlega mnie. Wolfe wskazał Maasa siedzącego po drugiej stronie stołu, na co ten odpowiedział krótkim skinieniem siwej głowy. — Wsparcie techniczne — mówił dalej Wolfe. — Wspar ciem technicznym drużyny, czyli zapewnieniem dostępu do strzeżonych obiektów, elektronicznymi systemami nadzoru i pozorowania, inwigilacją fotograficzną i wideofoniczną, komputerami i środkami transportu zajmą się Japończycy. Koordynatorem ich działań będzie doktor Asai. Na dźwięk swego nazwiska doktor Morito Asai skinął oficjalnie głową. — Rozpoznaniem i wywiadem, czyli zbieraniem danych, ich analizą i rozprowadzaniem wśród pozostałych dowódców drużyn zajmą się Amerykanie. Koordynatorem ich działań będzie pan Saltmann. Wolfe wskazał kędzierzawego, dobrze zbudowanego mężczyznę, wyglądającego bardziej na faceta reklamującego Camele niż na analityka wywiadu. — Wreszcie, gdyby podczas naszych działań coś poszło nie tak, a dobrze wiemy, że to nieuchronne — powiedział z uśmiechem doświadczonego eksperta — zadaniem panów jest zorganizowanie tymczasowego schronienia, opracowanie tras ewakuacyjnych oraz zapewnienie środków pozorująco-mylących. Potakiwanie, uśmiechy, szmerek aprobaty. Wolfe zauważył, że Gerd Maas wbija wzrok w muskularnego Saltmanna. Niemiec patrzył na niego z zimną zadumą... — Po tym wstępie — mówił dalej, celowo zniżywszy głos, by podkreślić, że to on jest naczelnym dowódcą — pragnę państwu przypomnieć, że operacja KONTRA nie jest, podkreślam, nie jest operacją militarną. A przynajmniej nie taką, do jakich przywykliście. Operacja KONTRA jest operacją tajną. Będziemy musieli podejmować działania zbrojne, ale nigdy nie podejmiemy ich jawnie. Każda akcja będzie prowadzona z ukrycia, będzie doskonale zamaskowana i zakamuflowana. Jeśli mamy odnieść sukces, nikt nigdy nie może jej powiązać z którymkolwiek z obecnych w tej sali. Tak więc począwszy od dnia dzisiejszego jesteście tajną armią operacji KONTRA, jesteście wojownikami, którzy stawiając czoło naszym wrogom spowodują, że wrogowie ci zniszczą siebie samych swoją własną bronią. — Panie doktorze. — Głos z drugiego końca stołu. Wolfe spojrzał w tamtą stronę. To ten blondyn. Siedział tuż obok Gerda Maasa i zdawało się, że nic sobie z tego nie robi. Wolfe skinął głową. To Gunter Aben. Natychmiast rozpoznał jego twarz. Przypomniał sobie zdjęcie w aktach oraz charakterystykę na kwestionariuszu. Agresywny, nieustraszony, pełen ogłady, co jest wrażeniem bardzo mylącym. Znakomity w tajnych działaniach bojowych. Nigdy nie wiadomo, co myśli. Doskonały kandydat. Bezwzględny i śmiertelnie niebezpieczny. Daje się pokierować tylko komuś, przed kim czuje respekt. Komuś takiemu jak Maas. — Tak, Gunter? — Panie doktorze, roztacza pan przed nami piękne wizje — powiedział Aben z uśmiechem na młodzieńczej twarzy. — Tajna armia, bojownicy, których głównym orężem jest podstęp. Wspaniale. Ale nie wspomniał pan słowem, kto jest naszym wrogiem, kogo mamy tak ostrożnie podchodzić. Wolfe odpowiedział uśmiechem. — Bardzo dobre pytanie, Gunter. Nasi wrogowie. Kim są? Rozejrzał się po sali, jakby oczekując, że zaraz ktoś podniesie rękę. Ale tamci ani drgnęli. — Po pierwsze Greenpeace — rzekł odpowiadając na swoje pytanie. — Earth First! Oraz wszyscy działacze na rzecz ochrony środowiska naturalnego. Nie, nie działacze. — Urwał i teatralnym gestem uniósł rękę. — Użyjmy odpowiedniejszego słowa. Nazwijmy ich tak, jak się powinni nazywać. Nazwijmy ich... terrorystami! Wypowiedział to słowo tak, jakby delektował się samym jego brzmieniem. I echem, które przetoczyło się po sali konferencyjnej i zabrzmiało w umysłach milczących, słuchających go z uwagą ludzi. — Tak, bo są terrorystami, nikim innym — grzmiał pochłonięty dramatyzmem swojej oracji. — Są emocjonalnymi maniakami, którzy nie zawahają się użyć strachu, niepewności i krętactwa, żeby narzucić swoją wolę całemu nic nie podejrzewającemu światu. Nasze kraje, Japonia, Niemcy i Stany Zjednoczone, są najpotężniejszymi państwami dlatego, że nasz przemysł jest w stanie prowadzić współzawodnictwo z pozycji siły. Ale możliwość prowadzenia takiego współzawodnictwa w Stanach Zjednoczonych została ostatnio poważnie zagrożona. Nasze fabryki i przedsiębiorstwa dławią się pod coraz ciaśniejszym kołnierzem bezsensownych restrykcji i przepisów wysuwanych przez ruch obrońców środowiska i zatwierdzanych przez urobioną, wypraną z mózgu opinię publiczną. Zatwierdzanych przez ludzi, którzy nie zrozumieją, co zrobili, dopóki nie okaże się, że już nie mogą kupić tanich samochodów, życiodajnych urządzeń klimatyzacyjnych, że już nie mogą napełnić lodówek jedzeniem. Musimy zrozumieć jedno — mówił. — Stany Zjednoczone nie są pod tym względem osamotnione. Wystarczy tylko czytać gazety, żeby się przekonać, jak wygląda sytuacja a w Niemczech, czy w Japonii. Wygląda tak samo. zakończył już normalnym tonem głosu. — Bez względu na to, czy te obłudne, te faryzeuszowskie organizacje chcą naszego dobra czy też nie, nie można dopuścić, żeby rzuciły na kolana całą potęgę przemysłową wolnego świata. Przez długą chwilę w sali konferencyjnej panowała niezmącona cisza. Przerwał ją dopiero znajomy, wesoły głos Guntera Abena — spokojnego i śmiertelnie niebezpiecznego mordercy. — Krótko mówiąc, mamy zniszczyć ruch Zielonych. Czy to chciał pan przez to powiedzieć? — Nie chcemy ich zniszczyć bezpośrednio, Gunter — poprawił go Wolfe. — To przyniosłoby rezultaty wprost przeciwne do zamierzonych. Nie, chcemy rozbić ich szeregów, pokrzyżować im plany, poróżnić ich, by nie mogli zawrzeć sojuszów. Chcemy doprowadzić do tego, że opinia publiczna zmieni o nich zdanie, chcemy zniszczyć efektywność ich działania odkrywając i eksponując prawdziwe oblicze tych obłudnych, tych egocentrycznych sukinsynów. Spuścił oczy i przez kilkanaście sekund wbijał wzrok w stół. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na zebranych. — Przed chwilą nazwałem Zielonych terrorystami — powiedział. — Teraz, idąc tym samym torem myślenia, proponuję, byście uważali się za grupę antyterrorystyczną... — O charakterze nader nieoficjalnym — przerwał mu głos zimny i wyrachowany. Gerd Maas, niemiecki dowódca grupy uderzeniowej. Siedział nieporuszony, z kamiennym wyrazem twarzy ozdobionej siwą brodą. Wolfe poczuł, jak coś ściska go w gardle. Chociaż nie chciał tego przed sobą przyznać, Maas śmiertelnie go przerażał. Na wpół sparaliżowany, przełknął głośno ślinę i odrzekł: — To prawda, panie Maas. To nie jest oficjalna rządowa operacja. — Pozwolą państwo, że spróbuję wyjaśnić tę kwestię — wtrąciła Lisa Abercombie silnym i stanowczym głosem. Oczy wszystkich zebranych spoczęły na tej uderzająco pięknej kobiecie. — Sądzę, że doktor Wolfe zgodzi się ze mną, jeśli powiem, że mimo wszystko nasze przedsięwzięcie jest, powtarzam, jest oficjalną operacją rządu Stanów Zjednoczonych — mówiła, boleśnie świadoma faktu, że Gerd Maas przeszywa ją spojrzeniem błękitnych, zimnych niczym stal oczu. — Natomiast owszem, nie jest oficjalnie usankcjonowana. — Nie widzę różnicy — powiedział obojętnie Gunter Aben. — To bardzo proste — odrzekła. — Mieszkacie państwo na rządowym poligonie Stanów Zjednoczonych, kieruje wami doktor Wolfe, oficjalnie zatrudniony przez nasz rząd. Będziecie państwo mieli szeroki i niczym nie skrępowany dostęp do rządowych środków, sprzętu oraz zapasów, prawda? Ale ze względu na nadzwyczaj delikatny charakter tej misji — dodała zdecydowanie — rząd Stanów Zjednoczonych nie może się przyznać i nigdy się nie przyzna, że taka grupa istnieje. Jestem pewna, że rozumieją państwo dlaczego. — Czy amerykański rząd wie, co zamierzamy zrobić? — spytał Maas tym swoim mrożącym krew w żyłach głosem. Jakby wylano jej na głowę wiadro lodowatej wody. Mało brakowało, a by się wzdrygnęła. — Wie — odrzekła, z trudnością zachowując spokój i opanowanie. — Cały rząd? Od najniższego szczebla do najwyższego? - drążył Maas. Tak samo jak chwilę przedtem Wolfe, Lisa Abercombie poczuła straszliwe zimno pełznące wzdłuż kręgosłupa. Na szczęście zawahała się tylko na sekundę. — Nie. — Więc kto jest za to wszystko odpowiedzialny? Pani? — Ja i komitet koordynujący nasze działania. — Ale ten komitet nie będzie brał bezpośredniego udziału w akcji, zgadza się? Zgadza się, panie Maas. Przez ponad trzydzieści sekund w sali konferencyjnej panowała śmiertelna cisza. Przerwał ją Gunter Aben. — W takim razie skieruję to pytanie do pani — powiedział. — Czy dobrze rozumuję twierdząc, że pod żadnym pozorem nie możemy dopuścić do tego, żeby władze nam przeszkadzały? — To my jesteśmy władzą, panie Aben — odrzekła po krótkim zastanowieniu. — Ale owszem, nie wszyscy członkowie rządu poparliby nasze działania. — Jaki z tego wniosek? — spytał Niemiec. — Taki, że trzeba zachować daleko posuniętą ostrożność — wtrącił spokojnie Reston Wolfe. — Istnieje możliwość, że nasze poczynania zwrócą uwagę niektórych agencji rządowych, na przykład FBI. Jeśli do tego dojdzie, musimy natychmiast stawić czoło niekorzystnej dla nas sytuacji. — Jakimi sposobami, panie doktorze? — Morito Asai zadał to pytanie bardzo grzecznie, ale jego czarne oczy pozostały zimne i błyszczące. Wolfe zdążył się już opanować. — Przede wszystkim pamiętajmy o tym — odrzekł — że jeśli nie liczyć policji stanowej i lokalnej, kłopotów może nam przysporzyć tylko kilka agencji federalnych. — Na przykład jakich? — drążył Asai. — Choćby wspomniane już FBI — przyznał niechętnie Wolfe. — Ale powtarzam, jeśli zachowamy ostrożność, ludzie z FBI pozostawią nas w spokoju. O ile tylko będziemy ściśle trzymać się naszych planów, każde śledztwo wykaże, że to właśnie działalność Zielonych jest przyczyną śmierci agentów służb federalnych. Dlaczego? Głównie dlatego, że pańscy ludzie, doktorze Asai, dostarczą im na to fizycznych dowodów. Dowodów, których nie będą mogli zlekceważyć. — Czy w razie konieczności możecie im nakazać, żeby trzymali się od nas z daleka? — spytał Japończyk. Wolfe pokręcił głową. — Nie. Ale możemy wpłynąć na kierunek ich śledztwa. Jeśli uwzględnimy fakt, że dzięki naszej pozycji w rządzie mamy nad nimi niewątpliwą przewagę, to powinno być aż nadto wystarczające. — Dał pan do zrozumienia, że istnieją też inne agencje — rządowe, które mogą przysporzyć nam kłopotów — rzekł Asai drążąc temat grzecznie, lecz stanowczo. — Tak — przyznał Wolfe — ale nie warto o nich mówić, ponieważ uważam, że sprawa jest nieistotna. — Nie rozumiem. — Praktycznie rzecz biorąc — tłumaczył Wolfe — jedynymi agencjami, które mogą nam deptać po piętach, są Służba Ochrony Parków Narodowych i Służba Ochrony Lasów i Jezior. Ponieważ stacjonujemy w Yellowstone, gdzie kręcą się strażnicy i miejscowa policja, kwestią oczywistą jest zachowanie nieustannej czujności. Ale ruchy patroli można stosunkowo łatwo przewidzieć, dlatego nie sądzę, żeby ludzie ci stanowili dla nas istotny problem. Zwłaszcza że poinstruowano ich, żeby trzymali się z dala od naszej bazy. — A ludzie ze Służby Ochrony Lasów i Jezior? — zapytał doktor Asai podnosząc wzrok znad notatnika. — Nie, oni też nie stanowią dla nas zagrożenia — odrzekł zdecydowanie Wolfe. — Służba Ochrony Lasów i Jezior ma swoją tajną policję, coś około dwustu agentów rozsianych po wszystkich parkach narodowych. Stacjonują daleko od siebie, na jedno lub dwuosobowych posterunkach, i zajmują się głównie ściganiem kłusowników w podległych im rejonach. Nie, z nimi nie będziemy mieć do czynienia. Ale mają też jednostkę specjalną, która może coś zwęszyć. W tym przypadku... — Jednostkę specjalną? — przerwał mu Gerd Maas zimnym, głębokim głosem. — Cóż to takiego? — Jednostka składa się z dwóch pięcioosobowych grup prowadzących najtajniejsze operacje — wyjaśnił Wolfe. - Mają swój wywiad, mogą działać na terenie całego kraju. — Czy wie pan, kim są ci agenci? — spytał Maas. — Tak. W odpowiednim czasie przekażę państwu infor macje na ten temat. Ale znów pragnąłbym podkreślić, że działalność tych ludzi sprowadza się do ścigania kłusowników Tak więc, o ile tylko grupa obrońców środowiska naturalnego, którą akurat namierzymy, nie będzie zamieszana w eksterminację lub handel gatunkami zagrożonymi, co jest raczej mało prawdopodobne — wtrącił z uśmiechem — nasze drogi nigdy się nie zejdą. — Mimo starannych i szczegółowych planów, sprawy rzadko przybierają oczekiwany obrót — powiedział spokojnie Japończyk. — Dlatego załóżmy, że jedna z tych tajnych grup operacyjnych prowadzi akcję przeciwko organizacji, w którą zamierzamy uderzyć. Czy wiedzielibyśmy o tym? Wolfe kiwnął głową. — Niemal natychmiast. Na moje polecenie wszelkie ruchy tychże grup są dokładnie śledzone. Znamy miejsce ich aktualnego pobytu oraz plany działalności. Jeśli któraś z nich rozpocznie akcję wymierzoną w naszego przeciwnika, jeśli tylko wejdzie na teren parku narodowego Yellowstone, natychmiast podejmiemy odpowiednie kroki, żeby skierować prowadzone przez nich śledztwo na inny tor. — Może pan to zrobić? — spytał Asai. — Tak, w każdej chwili — odrzekł Wolfe. — Podlegają Departamentowi Spraw Wewnętrznych. Pracuję tam, jestem urzędnikiem wysokiego szczebla. — Ale czy pańskie kontrdziałania nie wzbudziłyby w nich podejrzeń? — wtrącił Aben. — No cóż, nie byliby zadowoleni, to pewne, ale nic nie mogliby na to poradzić. Są pracownikami rządu federalnego i muszą wykonywać nasze polecenia. Najwyraźniej rozbawiony Gerd Maas wymownie chrząknął. Wolfe udał, że tego nie słyszy. — Doktor Asai ma rację. Sprawy rzadko przybierają oczekiwany obrót — skonstatował Gunter Aben z bezczelnym uśmiechem na twarzy. — Dlatego powtórzę pytanie: co mamy robić, jeśli mimo wszystko będziemy musieli stawić czoło przedstawicielom prawa? Mamy dać się aresztować, czy też zrobić wszystko, co możliwe, żeby uciec? Lisa Abercombie pokręciła stanowczo głową. — Poświęciliśmy cały miesiąc na opracowanie tej operacji. Zaplanowaliśmy ją w najdrobniejszych szczegółach. Doskonale znamy grupy Zielonych, które będą naszymi celami. Znamy ich słabe i mocne strony, dokładnie wiemy, jak wykorzystać i jedne, i drugie. Dysponując tak bogatymi informacjami, poczyniliśmy bezprecedensowe starania, żeby zaopatrzyć was w absolutnie wszystkie środki niezbędne do całkowicie bezpiecznego przeprowadzenia powierzonej wam misji. Zamilkła i po chwili wahania dodała: — Jeśli o czymś zapomnieliśmy, choćby to była naj mniejsza drobnostka, wystarczy jedno słowo i dostarczymy to państwu w ciągu dwudziestu czterech godzin. Możemy załatwić wszystko. — Wszystko? — spytał z uśmiechem Aben. — Pieniądze nie grają roli — odrzekła kategorycznie Lisa Abercombie. - Mamy ich więcej, niż moglibyście państwo wydać do końca życia. Ta operacja ma olbrzymi budżet. Szmerek podekscytowanych głosów, gesty aprobaty. Nie ulegało wątpliwości, że ta piękna kobieta skupiła na sobie pełną uwagę zebranych. — Jest tylko jeden warunek — dodała stanowczo. — Nie możecie zawieść. Tylko to jest niedopuszczalne, tylko tego wam nie wybaczymy. Zauważyła, że Gerd Maas znów spogląda w stronę Paula Saltmanna. Niemiec patrzył na amerykańskiego dowódcę oczyma przerażająco zimnymi i jednocześnie pełnymi zadumy. — Nikt nie jest w stanie nas powstrzymać — mówiła dalej głosem jeszcze silniejszym i bardziej kategorycznym — dlatego nikt nas nie powstrzyma. Bez względu na okoliczności nikt, absolutnie nikt nie może wejść nam w drogę. Dla większego efektu chwilę milczała. — Czy teraz wszystko jest jasne? Gunter Aben skinął radośnie głową. — Tak — odrzekł. — Teraz wszystko rozumiem. — 8 Dopiero kiedy dojeżdżał do lotniska w Great Falls, uświadomił sobie, że zapomniał o nader istotnej rzeczy: zapomniał spytać McNulty'ego, jak ten Ruebottom wygląda. Pech, ponieważ wokół kilkunastu z trzydziestu kilku samolotów stojących na płycie wielkiego asfaltowego lądowiska kręciło się od groma mężczyzn, z których każdy mógł być Lenem Ruebottomem. Lightstone zerknął na zegarek, skrzywił się, zaklął pod nosem i sięgnął do schowka po lornetkę. Wiedział, że nawet jeśli w ciągu następnych kilku minut zdoła rozpoznać przysłanego z agencji pilota, to i tak spóźni się na spotkanie z braćmi Chareaux. — Gdzie jesteś, Ruebottom, gdzie, do ciężkiej cholery, jesteś... - mruczał lustrując płytę lotniska w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby na niego czekać. — Spieszę się, McNulty musiał opisać ci mój samochód, więc to ty powinieneś mnie szukać, nie ja ciebie... I nagle... Nie wierzył własnym oczom, aż zamrugał ze zdumienia. Chryste Panie, pomyślał przygnębiony. McNulty, w co ty mnie, do diabła, wpakowałeś? Przez krótką chwilę poważnie się zastanawiał, czy aby nie zawrócić i nie zadzwonić do departamentu policji w San Diego, żeby sprawdzić, jakie ma szansę na odzyskanie starej pracy. Ale zaraz przypomniały mu się te wszystkie konflikty i problemy, które nie tak dawno spowodowały, że zwątpił w jej sens. Poza tym, przecież nie mógłby wrócić do wydziału zabójstw jako starszy detektyw. Nie, to żadna ranga, a co za tym idzie marne nadzieje na ciekawszą robotę. Nie, nie będzie gnił za biurkiem, nigdy. Westchnął ciężko, włożył lornetkę do schowka, uruchomił silnik i wolno podjechał do dużego brązowego kombi parkującego przy żółto-białym samolociku. Przy samochodzie stał młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna z atrakcyjną blondynką, prawnie na pewno jego żoną, i z dwójką dzieciaków. Stali i gapili się na wóz Lightstone'a. Młodzian poprawił niebieską czapkę do baseballa, obciągnął błękitną wiatrówkę — na czapce jak i na wiatrówce widniały łatwo rozpoznawalne insygnia specjalnego agenta Służby Ochrony Lasów i Jezior — obszedł samochód Henry'ego, stanął przy drzwiach od strony kierowcy i wyciągnął rękę. — Pan Henry Lightstone? — Przepraszam? — odrzekł Lightstone nie odrywając rąk od kierownicy. Patrzył pilotowi prosto w czyste, niebieskie oczy. — Eee... — wyjąkał skonsternowany Ruebottom. Zamrugał nieprzytomnie i cofnął rękę. — To nie pan? McNulty powiedział, że przyjedzie pan w lekkiej półciężarówce i że mam z panem lecieć do Bozeman. Po raz drugi w ciągu ledwie dwóch minut Henry miał szczerą ochotę odjechać. W cholerę z tym, pomyślał. Niech tu sobie stoi, niech gapi się i zastanawia, co jest, do diabła, grane. On i ta jego kochana rodzinka. W sumie pomysł nie jest taki zły, dumał. Przy odrobinie szczęścia zdąży jeszcze na drugą połowę meczu, a przed telewizorem wymyśli jakieś w miarę przekonywające wytłumaczenie, które zadowoli — choćby częściowo — i Paula McNulty'ego, i Alexa Chareaux. Tak, Alex, wiem, że miałem tam być, ale widzisz, okazało się, że pilot, którego wynająłem, jest agentem federalnym, cholera. Stał sobie na widoku w czapce mundurówce, jakie noszą faceci ze Służby Ochrony Lasów Wyobrażasz to sobie? Nielichy układ, co? No to od razu postanowiłem wracać do domu, żeby zdążyć na mecz, dlatego nie przyleciałem. Chyba nie ma sensu wprowadzać w sprawę gliniarzy, zwłaszcza że moje polowanko na tego rekordowego misia to kłusownictwo czystej wody. Dobrze gadam? Fajnie. Wiedziałem, że mnie zrozumiesz. Lightstone westchnął. W dodatku co najmniej kilkunastu świadków, cholera. Nie do wiary, wprost nie do wiary... — Czy ten McNulty nie wspomniał przypadkiem, że chodzi o faceta nazwiskiem Henry Allen Lightner? Pewnie jest do mnie podobny, co? — spytał Lightstone czyniąc rozpaczliwy wysiłek, żeby mówić w miarę przyjemnym tonem głosu. — Eee... A tak, racja. — Ruebottom wykrzywił twarz. - Miałem lecieć z niejakim Lightnerem, do... — Do Bozeman, gdzie Lightner ma wynająć samochód i pojechać do Gardiner na spotkanie z trzema mordercami, którzy mają to do siebie, że jeśli tylko zaczną coś podejrzewać, natychmiast go zabiją, zgadza się? — podsunął mu Lightstone. — Eee... Pomyślałem sobie, że skoro nie spotyka się pan z nimi w Bozeman, to może... — To może tamci nie wpadną na pomysł, żeby pokręcić się po lotnisku i zrobić kilka zdjęć żonie i dzieciakom pilota, którego ten Lightner wynajął na kłusowniczą wyprawę, tak? — Chryste... — jęknął Ruebottom, nie mogąc się powstrzymać od zerknięcia na rodzinę czekającą przy Cessnie. — I pomyślał pan jeszcze, że nawet jeśli pstrykną kilka zdjęć — mówił dalej Lightstone — to najpewniej nie sprawdzą numerów rejestracyjnych samolotu i nie przylecą do Great Falls, żeby popytać ludzi, czy nie kręcił się tu gość nazwiskiem Lightner, który gadał z facetem wyglądającym na agenta ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. Mam rację? Henry odwrócił głowę i spojrzał znacząco na dwudziestu kilku ludzi spacerujących między samolotami. Ręka młodego pilota powędrowała do góry, jakby miał zamiar zerwać z głowy czapkę, po czym błyskawicznie ściągnąć błękitną wiatrówkę. Na szczęście opanował się i zastygł w bezruchu. Lightstone znów westchnął. — Otóż to — skonstatował. — Trochę na to za późno, poza tym nie chcemy tu urządzać przedstawienia, prawda? — Ale... — I nie będziemy też rozważać, ile czasu upłynie, zanim te sukinsyny dowiedzą się, gdzie mieszkacie, gdzie pracuje twoja żona, do której szkoły chodzą dzieciaki, jakie macie zamki u drzwi, zanim poznają nazwiska waszych przyjaciół, opiekunek do dzieci i temu podobne szczegóły. Nie chciał Ruebottoma dobijać, nie - ostatecznie McNulty za niego ręczył — ale nagle postanowił przekonać się osobiście, jak dalece można mu zaufać. — Jezu, spieprzyłem sprawę — wyszeptał zaszokowany pilot, gapiąc się na Lightstone'a. Jego opalona twarz wyraźnie pobladła. — Owszem, spieprzyłeś, chłopcze. — Co mam teraz robić? — Czy to twój samolot? - spytał Lightstone wskazując żółto-białą Cessnę. Ruebottom zerknął przez ramię i kiwnął głową. — Myślisz, że to bezpieczne latać czymś takim w niepewną pogodę? — Słucham? A tak, jasne, można nim latać — odrzekł rozkojarzony pilot. Miał szkliste oczy i widać było, że dopiero teraz dotarło do niego znaczenie tego, co zrobił: swoją bezmyślnością naraził rodzinę na... Chryste, na co? — No dobra — mruknął Lightstone. — Teraz podejdziesz do żony, oddasz jej czapkę i wiatrówkę i przekonasz ją, żeby tym razem została z dziećmi w domu. Tylko szybko, nie mamy czasu. Len Ruebottom zrobił głęboki wdech, wypuścił powietrze i zapytał: — Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem był pomyśleć, a o czym zapomniałem? — Broń służbowa, kabura, odznaka, dowód rejestracyjny, dziennik pokładowy, wszystko, co masz w kabinie. To, co może naprowadzić ich na trop. — Myśli pan, że włamaliby się do samolotu stojącego na środku lotniska?! Lightstone zamknął na chwilę oczy i znów ciężko westchnął. — Ruebottom — powiedział — posłuchaj mnie uważnie. Powieziesz mnie do Bozeman na spotkanie z pewnymi ludźmi. O nich właśnie chcę mówić. Otóż gdyby tym ludziom zaświtała w głowie choćby mglista myśl, że w kabinie samolotu jest coś, co uchroni ich przed spędzeniem kilkunastu lat w więzieniu federalnym, zapewniam cię, że rozebraliby ten samolot na części, nit po nicie, i to tu, na środku tego pieprzonego pasa startowego. Takich facetów jak Alex Chareaux nie wolno nie doceniać. Potraktujesz ich ulgowo i ktoś przez ciebie zginie. Ale jeśli będziesz miał trochę szczęścia, tamci załatwią tylko dwóch. Ciebie i mnie. Len Ruebottom skinął poważnie głową. — Może mi pan dać kilka minut? — Jasne — burknął Lightstone. Dwie minuty później brązowe kombi już odjeżdżało. Dzieci siedzące na tylnym siedzeniu machały smutno do ojca. Ruebottom podszedł do Lightstone'a. — Przepraszam — powiedział. — To się już nigdy nie powtórzy. — Gdybym uważał inaczej, szukałbym teraz innego pilota — odrzekł zgodnie Henry. — To pański cały bagaż? — spytał agent patrząc na dwie bajowe torby i futerał ze strzelbą u stóp Lightstone'a. — Cały. — W takim razie chodźmy. Ruebottom chwycił torbę i futerał, po czym omijając po drodze żółto-białą Cessnę, ruszył w stronę pobliskiego hangaru. — Gdzie, do diabła, idziesz? — spytał Henry. Pilot przystanął na chwilę i spojrzał na swego pasażera. — Do samolotu — odrzekł zdumiony. — Jesteśmy spóźnieni. Myślałem, że chce pan jak najszybciej odlecieć. — Przecież to jest twój samolot, tak mówiłeś — powiedział Lightstone wskazując Cessnę. — Tak, ale to nie ten, którym polecimy — odparł Ruebottom ruszając przed siebie. Henry wymamrotał soczyste przekleństwo, sięgnął po drugą torbę i poszedł za pilotem. — McNulty i Halahan opracowali cały plan kilka tygodni temu - wyjaśnił Ruebottom wsuwając klucz do zamka. Stęknął z wysiłku i otworzył na oścież skrzydło wielkich drzwi. — McNulty chciał się zabezpieczyć, tak słyszałem. Założył, że jeden z jego agentów, to chyba pan, może potrzebować samolotu, żeby uprawdopodobnić przykrywkę. Maszyna miała być gotowa do lotu na każde wezwanie. To droga impreza, ale McNulty pokrywał wszystkie koszty, więc Halahan powiedział, czemu nie, proszę bardzo. No i dziś rano McNulty zadzwonił. Powiedział, że jest pan w drodze i że mamy się spotkać na lotnisku. — No i? — Wiedziałem o tym od dwóch tygodni, więc wszedłem w układ z takim jednym koleżką - wyjaśnił z uśmiechem Ruebottom. Drugie skrzydło drzwi zazgrzytało na zardzewiałych rolkach. — W jaki układ? - spytał podejrzliwie Lightstone. — Dość specjalny, bo gość ma forsy jak lodu. - Pstryknął przełącznikiem, zapalił światło i ruchem głowy wskazał lśniące metalowe cygaro, które spoczywało pośrodku hangaru. — Oto nasz samolot. Zabierze nas do Bozeman. Kiedy doktor Reston Wolfe odłożył słuchawkę telefonu, Lisa Abercombie podniosła wzrok. — No i co? — Załatwione — odrzekł z uśmiechem człowieka, który zrobił przed chwilą interes swego życia. Wyglądało na to, że były problemy. Wzruszył swobodnie ramionami. — Wszystkie da się rozwiązać. Kilka razy robiliśmy razem interesy. On chce je robić dalej, więc rzecz sprowadzała się tylko do naniesienia kilku poprawek w harmonogramie. — I do wyłożenia kupy pieniędzy - zauważyła. — Gładko ci to idzie, Reston. Nie uważasz, że byłaby to miła forma podziękowania naszym bogatym sponsorom? Zmarszczył czoło. — Nieczęsto się zdarza, żeby ludziom z dziewięciocyfrowymi kontami bankowymi można było zaproponować coś, czego jeszcze nie próbowali. Poza tym nasza pierwsza wyprawa nie pociągnie za sobą zbyt wysokich kosztów dodatkowych. — Spojrzał w jej ciemne oczy. — To ledwie kilka nędznych dolarów. Czy warto się nimi przejmować? Lisa Abercombie zrobiła słodką minkę, a na jej zmysłowych ustach zagościł kuszący uśmiech. Wolfe poczuł, że gwałtownie wzrasta mu ciśnienie. — To bardzo miło z twojej strony — powiedziała — ale czy naprawdę uważasz, że oddalanie się od bazy w takiej chwili jest rozsądne? Reston Wolfe znów poczuł na udzie zmysłowy dotyk jej ciepłej ręki, znów stanął mu przed oczyma niezatarty i jakże erotyczny obraz jej apetycznych bioder i pośladków, opiętych obcisłymi dżinsami. Delektując się podniecającym oczekiwaniem, Wolfe uniósł rękę i pokręcił głową. — Nie ma powodu do obaw. Przestudiowanie rozkazów i folderów zajmie im całe popołudnie. Poza tym w porozumieniu z sierżantem MacDonaldem przesunąłem zwiedzanie poligonu na siódmą wieczorem. — Zaczynają już dzisiaj? — Komitet chce, żebyśmy byli gotowi do czwartku — odrzekł Wolfe. — Zostają nam tylko trzy pełne dni na zgranie poszczególnych drużyn. Mogą być trudności, przynajmniej początkowo. — Naprawdę myślisz, że coś może pójść nie tak? Z takimi ludźmi jak Maas czy Saltmann? — Nie wiem. To MacDonald jest ekspertem, a pomysł, — żeby wysłać ich na akcję bez co najmniej dwutygodniowego przeszkolenia nie za bardzo przypadł mu do gustu. Twierdzi, że bez względu na to, jak dobrzy są indywidualnie, nauka współpracy w zespole wymaga czasu. — Pewnie ma rację — zgodziła się z nim Lisa Abercombie. — Ale jeśli chcemy rozpocząć operację o czasie, nie możemy sobie pozwolić na taki luksus. — Wiem, to samo mu powiedziałem. — Powiedziałeś mu o naszych planach? - spytała czując, że serce zaczyna walić jej jak młotem. — Nie, oczywiście, że nie — odrzekł z uśmiechem. — Powiedziałem mu tylko, że według ostatnich doniesień niektóre z naszych celów przystąpiły do akcji i żeby trzymać rękę na pulsie, do czwartku musimy dopracować elementy taktyki uderzenia grupowego. — Chyba nie może się już doczekać, żeby sprawdzić, jak facet w rodzaju Maasa poradzi sobie na tych jego symulatorach - powiedziała, z trudem zachowując neutralny ton głosu. — Ja też — przyznał Wolfe. — Dzisiaj będą tylko zwiedzać, ale jutro o dziewiątej zobaczymy, co naprawdę potrafią. Szturm na biuro. Ostra amunicja, czteroosobowa drużyna. Mamy miejsca w loży. — Jutro o dziewiątej rano? Spojrzał na zegarek. — Tak, co daje nam dokładnie... dwadzieścia trzy godziny czasu na dobrą zabawę. — Ale przecież... Wolfe uśmiechnął się. — Zapewniam cię, że o ile tylko wrócimy na śniadanie, nikt nie zauważy naszego zniknięcia. Ale wszystko zależy od ciebie — dodał instynktownie, kierując się wewnętrznym przekonaniem, że jedynym sposobem na zdobycie kobiety takiej jak Lisa Abercombie jest ryzyko i hazard. — Jesteś pewna, że tego chcesz? Zawahała się na króciutki, pełen udręki moment, przypominając sobie to prawie namacalne poczucie tego, że naprawdę żyje, wrażenie, którego nie tylko doświadczyła, ale którym — jak to nazwać? — tak, którym delektowała się i rozkoszowała, obserwując pojedynek Gerda Maasa ze straszliwym tygrysem bengalskim. To była najintensywniejsza, najgłębsza i najbardziej podniecająca chwila w jej całym życiu i wiedziała, że zrobi niemal wszystko, by doznać tego uczucia po raz wtóry. Świadomość, że dziś wieczorem będzie z nimi Maas, że może nawet stanie u jej boku, żeby pomóc jej w tym najstraszliwszym momencie, dosłownie ścinała ją z nóg. Jej ciemne oczy ożyły. Wolfe wyczytał z nich niecierpliwe oczekiwanie. — Tak. Absolutnie pewna — odrzekła. 9 Byli trzeci w kolejce do startu, dzięki czemu Henry'emu Lightstone'owi zostało mnóstwo czasu na dokładne sprawdzenie pasów i dopasowanie słuchawek. — Denerwuje się pan? — rzucił Ruebottom do mikrofonu, nie spuszczając wzroku ze wskaźników na skomplikowanej desce rozdzielczej odrzutowego Leara. — Jak diabli. Jeszcze nigdy w życiu nie siedziałem w rakiecie — odrzekł Lightstone próbując ignorować trzaski i rozmowy między wieżą a pilotami rozbrzmiewające w słuchawkach — kontroler mówił coś o czołowych wiatrach i o prądach ściągających, czego Henry wolał nie słyszeć. Ruebottom postukał w jakiś wskaźnik i przełączył mikrofon na kanał zewnętrzny, żeby potwierdzić odbiór komunikatu meteo. — Lear to naprawdę znakomita maszyna — powiedział. — Jak wejdziemy na wysokość przelotową, przekona się pan, że lata jak po sznurku. Bez wstrząsów, gładziutko i wygodnie. Jakby siedział pan w swoim saloniku i oglądał mecz. — Chciałbym siedzieć w saloniku i oglądać mecz — odrzekł poważnie Lightstone. — Możesz coś na tym złapać? - spytał. Miał nadzieję, że jak zamknie oczy i zajmie się czymś w miarę interesującym, być może nie zarzyga kabiny nowiutkiego odrzutowca. — Jasne. Czego chciałby pan posłuchać? — Może tak sprawozdania ze spotkania Lakersów i Blazersów? Ruebottom zerknął na zegarek, po czym zajrzał do grubej księgi, którą wyciągnął z nylonowej kieszeni zamocowanej z boku fotela. — Może być retransmisja z Los Angeles? — spytał. — No jasne. Dasz radę to złapać? Ruebottom roześmiał się do mikrofonu. — Żartuje pan? Mój koleś wpakował w ten sprzęt tyle szmalu, że moglibyśmy przechwycić rozmowę telefoniczną z centrum Moskwy. A propos. — Wskazał część konsolety ze wskaźnikami, która wyglądała jak kalkulator. — Można stąd dzwonić, dokąd pan chce. Wystarczy tylko wystukać kod i numer telefonu. Rozmawia się przez mikrofon. Żaden problem. — Polemizowałbym — mruknął Lightstone. — Będziesz mnie podsłuchiwał. Ty i każdy, kto ma skaner i wejdzie na tę częstotliwość. Pilot wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Nie, tylko ja. Stu zainstalował tu supersprzęt, sam go kupił. Nadajemy i odbieramy przez satelitę wyposażonego w transpondery zagłuszająco-szyfrujące. Znakomita rzecz, jak chce się z kimś pogadać z zachowaniem absolutnej dyskrecji. No, chyba że znajdzie się facet, który będzie wiedział, jak złamać matryce kodowe zmieniające częstotliwość co dwie sekundy. — Chyba takiego znam. Pracuje w jednostce specjalnej Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Tak? To pewnie Mikę Takahara, co? Lightstone kiwnął głową. — Poznałem go w zeszłym roku — powiedział Ruebottom. — Naprawdę miły gość. Kilka razy zabrałem go na przejażdżkę Cessną i połknął bakcyla. Namówiłem go na kurs dla pilotów. Będzie robił licencję. — Chryste, tego mi tylko potrzeba — mruknął Light stone. Zdenerwowany patrzył, jak Ruebottom zwalnia hamulce i łagodnie przesuwa dźwignię przepustnicy. Silniki odrzutowca zawyły na wysokich obrotach i maszyna potoczyła się po drodze do kołowania biegnącej wzdłuż głównego pasa. Byli już drudzy w kolejce do startu. Wezwała ich wieża kontrolna. Ruebottom odpowiedział podając kilka liczb, które odczytał ze wskaźników na konsolecie, po czym zajął się robieniem notatek na płachcie ostatniego komunikatu meteo. Wreszcie spojrzał na Henry'ego z wyraźnym zatroskaniem na twarzy. — Myśli pan, że wszystko będzie dobrze? — spytał. — Martwię się o Sue i dzieciaki. Spieprzyłem sprawę, a teraz zostawiam ich samych. — Nie martw się, nic im nie będzie — odrzekł Lightstone z nadzieją, że się nie myli. — Chciałem ci tylko przemówić do rozumu. Następnym razem pomyślisz, zanim coś zrobisz. — Dzięki. Nigdy tego panu nie zapomnę — odparł szczerze młody pilot. - Chyba nie powinienem się tak o nich niepokoić, ale Chryste, i bez tego człowiek ma czasami dosyć. Te strzelaniny. Te dzieciaki rozbijające samochody na drzewach. Gwałty, rabunki, włamania. Jezu! Lightstone westchnął. — Ano właśnie. Dlatego rzuciłem robotę w policji. Zbyt przygnębiające zajęcie, cholera. Żeby wytrzymać, musisz sobie amputować część mózgu i zamknąć ją jak w szafce. Potem skupiasz się na tym, co masz zrobić, i starasz się nie patrzeć im w oczy. A kiedy już to robisz — mówił dalej cicho i spokojnie — cały czas szukasz tej odrobiny szaleństwa, która wszystkich rozśmieszy, tak że później, kiedy już wyrzucą z siebie to, co im leży na wątrobie, nie muszą się wstydzić łez. Wzruszył obojętnie ramionami i spojrzał za okno kabiny odrzutowca. Przypomniały mu się te wszystkie pobudki o drugiej nad ranem, zbryzgane krwią pokoje i uliczne chodniki, gdzie popełniono przestępstwo, szkliste i martwe oczy ofiar, chaotyczne zeznania świadków, wreszcie nie kończące się oczekiwanie, aż sędzia podpisze nakaz aresztowania. I to przeświadczenie, że podejrzany się z tego wszystkiego wywinie... Znów komunikat z wieży. Ruebottom pstryknął jakimś "łącznikiem. Samolot kołujący przed nimi ruszył na wschód. Lightstone musnął palcami przycisk zwalniający guzik bezpieczeństwa. Nagłe trzaski i posykiwanie w słuchawkach. To znak, że za chwilę usłyszą następny komunikat: wieża zawiadomi wszystkie kołujące maszyny, że znów pora ruszać. Lightstone uświadomił sobie, że już niedługo wystartują, i poczuł, że tężeją mu mięśnie brzucha i twarzy. Samolot przed nimi drgnął i potoczył się po asfalcie. Z jego trzech potężnych silników buchnęły strugi gorącego powietrza. Lear zadygotał. Ruebottom położył ręce na sterach i lekko skontrował, żeby maszyna nie zboczyła z pasa. Czas uciekał. Pilot sprawdził zapięcia pasów bezpieczeństwa, swoich i Henry'ego, poprawił słuchawki, zerknął na deskę rozdzielczą — na szczęście nie paliły się na niej czerwone światełka świadczące o awarii jakiegoś podzespołu — po raz kolejny objął wzrokiem najważniejsze wskaźniki, sięgnął do dźwigni przepustnicy i przesunął ją o centymetr do przodu. — Gotów? — spytał. — Nie mogę się już doczekać, cholera — mruknął Lightstone z widocznym brakiem entuzjazmu. — Niech pan spróbuje myśleć o czymś innym - poradził Ruebottom, z trudem powstrzymując uśmiech. — Dobra — odrzekł Henry; w tej chwili chętnie zrobiłby wszystko, żeby tylko zapomnieć o tym, co go czekało. — Co z samolotem? Czysty jest? Jak ktoś zacznie węszyć, znajdzie coś? Mam nadzieję, że nie. — Dzięki McNulty'emu i jego nie ograniczonym kartom kredytowym ta maszyna została oficjalnie wynajęta przez Biuro Transportu Powietrznego Reubottoma — odrzekł pilot nie spuszczając wzroku z konsolety. — Biuro cieszy się względnie dobrą reputacją i jest znane z tego, że nie kopie zbyt głęboko w brudnej przeszłości klientów. Dziennik pokładowy jest fachowo podrobiony. Wynika z niego, że wożę pana już od dwóch lat, średnio raz w tygodniu. Płaci pan gotówką i nie obchodzi mnie, co pan robi po wylądowaniu. Jestem tylko pilotem i nie odróżniłbym odznaki agenta federalnego od legitymacji faceta z gazowni. — Rejestracja? Broń? — Ruebottom po raz ostatni sprawdził wskaźniki na konsolecie i ruchem głowy wskazał swój fotel. — W kieszeni na oparciu mam starą wojskową czterdziestkę piątkę. — Ujął dźwignię przepustnicy. — Przydaje się, gdy korniki zaczynają przegryzać skrzydła. Dokumenty rejestracyjne wystawione są na nazwisko mojego kumpla, Stu. On ma tyle szmalu, że nie będzie gadał z facetami, których nie zna. Powie im, żeby się odpieprzyli albo pogadali z jego prawnikami. — A twój portfel? — spytał Lightstone. — Portfel, mapownik, przybornik, spodnie, koszula i kieszenie wiatrówki są czyste. Nie ma tam nic obciążającego. — Bardzo dobry zwyczaj, jak się jest żonatym — stwierdził półżartem Henry. — Nie musisz się martwić, że Sue znajdzie ci w kieszeni jakiś karteluszek z podejrzanymi numerami telefonów. Tak, bardzo dobry zwyczaj. — Racja — przyznał z roztargnieniem Ruebottom, postukując palcem we wskaźniki. Lightstone o czymś sobie przypomniał. — Aha, mam do ciebie prośbę. Gdy wylądujemy w Bozeman, zadzwoń do mojej dziewczyny. Ma na imię Marie. Wystawiłem ją do wiatru. Powiedz jej, że przepraszam. — Mam jej wytłumaczyć, dlaczego polecieliśmy do Yellowstone i dlaczego spędza pan weekend bez niej? — Na miłość boską, nie mów jej, że jestem w Yellow stone! — wykrzyknął Lightstone. — To kolejne miejsce, gdzie obiecałem ją zabrać. Kiedyś. W tej samej chwili silniki odrzutowca kołującego przed nimi ogłuszająco ryknęły i maszyna pomknęła po pasie startowym. Co znaczyło, że teraz przyszła kolej na Leara. Henry Lightstone poczuł, że mięśnie i żebra zaciskają mu się wokół serca. — A propos — powiedział Ruebottom. — Na pewno nie chce pan, żebym pojechał z panem do Gardiner? Tak na wszelki wypadek, gdyby coś się pochrzaniło. — Nie, dzięki, — Henry pokręcił głową, z trudem kontrolując oddech, kiedy mówił do mikrofonu. — I bez tego ci faceci są cholernie podejrzliwi. Będą nas obserwować od chwili wylądowania i głowę daje, że jeden z nich przyklei się do ciebie. Dlatego uważaj z telefonami. Bardzo uważaj. Reubottom nie odpowiedział, tylko kiwnął ze zrozumieniem głową. Poprawił mikrofon, wywołał wieżę i zażądał najświeższego komunikatu meteo. Chwilę później odrzutowy Lear stał na początku pasa startowego i swoim wyglądem bardziej przypominał zwinny samolot myśliwski niż maszynę pasażerską. — Wieża kontrolna w Great Falls, zgłasza się Lear November-trzy-trzy-pięć-Charley-Papa — rzucił do mikrofonu Ruebottom rozglądając się czujnie po niebie. — Proszę o pozwolenie na start. — Lear trzy-trzy-pięć-Charley-Papa, proszę czekać. — Szybciej, panowie, szybciej... —mruknął Ruebottom. Chciał już być w powietrzu, w swoim prawdziwym, jak sądził, żywiole. Spojrzał na siedzącego obok Lightstone'a. — Ma pan jeszcze jakieś pytania? — Nie. Tylko dowieź nas na miejsce. Szybko i cało — odrzekł Henry. — Załatwione. W takim razie kilka ostatnich wskazówek. Widzi pan te pedały? — Widzę. — Dobrze by było, gdyby ich pan nie dotykał. — Bo? — Bo jak pan któryś naciśnie, mogę stracić panowanie nad samolotem — wyjaśnił pilot. Lightstone szybko cofnął stopy najdalej jak mógł, skutkiem czego wbił kolana w deskę rozdzielczą drugiego pilota. — Skoro już o tym mówimy — powiedział Ruebottom — kolana też niech pan stąd zabierze. Będzie mi o wiele łatwiej sterować. Henry spróbował podciągnąć nogi, pamiętając o nieszczęsnych pedałach. Coś jeszcze? — mruknął. — Jakby zrobiło się panu niedobrze, pod fotelem są plastikowe torebki - powiedział z uśmiechem Ruebottom. — I kamizelka ratunkowa. Nie mamy spadochronów, więc nie może pan wysiąść w trakcie lotu. Niech pan trzyma ręce z dala od konsolety i ogląda widoczki. Pilotowanie proszę zostawić mnie. To wszystko. Miłego lotu. — Ano właśnie, skoro już o tym wspomniałeś. Marny ze mnie pilot, więc co mam robić, jak coś ci się stanie? — Zaraz wszystko panu wytłumaczę — odparł Ruebottom z poważną miną. — Widzi pan ten duży zegar? — Poprawił rękawiczkę i postukał palcem w szybkę wskaźnika. — Widzę. — Ten wskaźnik mówi, ile paliwa zostało w zbiornikach. Powiedzmy, że stracę przytomność, dostanę ataku serca, że zdarzy się coś, co uniemożliwi mi prowadzenie maszyny. Otóż jeśli uda się panu utrzymać samolot na dużej wysokości, gdzie wieją stosunkowo słabe wiatry, to paliwa starczy panu... Czy ja wiem... może na sześć godzin lotu. — Świetnie, tylko co mi z tego? — W schowku po prawej stronie pańskiego fotela jest instrukcja obsługi urządzeń sterowniczych — wyjaśnił Ruebottom. — Znakomita rzecz. Przeczyta ją pan i będzie pan wiedział, jak latać odrzutowym Learem. Jeśli zabierze się pan do tego natychmiast, przestudiuje ją pan w ciągu pięciu, sześciu godzin. Ale na pańskim miejscu — dodał po chwili zastanowienia — opuściłbym początek i zacząłbym od rozdziału trzydziestego szóstego. Trzaski w słuchawkach i głos z wieży kontrolnej: — Lear trzy-trzy-pięć, masz pozwolenie na start. Szczęśliwego lotu. Ruebottom potwierdził odbiór, po raz ostatni sprawdził, czy na konsolecie nie mrugają czerwone lampki, zerknął w niebo, żeby upewnić się, czy kontroler nie przeoczył jakiegoś lądującego samolotu, i przełączył mikrofon na kanał wewnętrzny. — Mówił pan coś? — Pytałem, dlaczego, do diabła mam zaczynać od rozdziału trzydziestego szóstego - wysyczał Lightstone przez zaciśnięte do bólu zęby i kurczowo zacisnął ręce na podłokietnikach. Len Ruebottom spojrzał na swego pasażera i uśmiechnął się. — Bo zanim skończy się panu paliwo... — Urwał, zaciągnął hamulce i pchnął najpierw jedną dźwignię przepustnicy, potem drugą. Silniki ryknęły, zawyły jak opętane. Wtedy Ruebottom zwolnił hamulec i przełączył mikrofon. — Lear trzy-trzy-pięć, jesteśmy na rozbiegu. Kiedy odrzutowiec mknął po długim pasie, z każdą sekundą nabierając szybkości, Ruebottom znów przełączył mikrofon i powtórzył: — Bo zanim skończy się panu paliwo, będzie pan miał przynajmniej mgliste pojęcie o tym, jak posadzić Leara na ziemi, nie wykopując w niej zbyt wielkiej dziury. — I pchnął obie dźwignie przepustnicy. Mały samolot zadarł ostry nos i z silnikami ryczącymi na pełnych obrotach śmignął w szare niebo. 10 Ze względu na bliskość kilkunastu luksusowych ośrodków narciarskich w Montanie przylot odrzutowego Leara do Bozeman nie wywołał sensacji. Mimo to kiedy Len Ruebottom posadził zwinny samolocik na pasie startowym w niemal idealnie wykonanym manewrze lądowania, jego poczynania obserwowało z terminalu co najmniej kilkunastu ludzi. Byli wśród nich Butch i Sonny Chareaux. Kiedy Lear zaczął kołować na bocznym pasie, by w końcu zatrzymać się około pięćdziesięciu metrów od głównego budynku lotniska, Butch Chareaux skierował polową lornetkę na kabinę odrzutowca. Butch — miał na sobie myśliwskie ubranie i sprawiał wrażenie człowieka, który całe życie spędził w lesie — wyregulował ostrość i cierpliwie czekał, aż mężczyzna siedzący w fotelu drugiego pilota zdejmie słuchawki — chciał mu się dobrze przypatrzeć. Chwilę później mruknął coś do brata, który natychmiast podszedł do najbliższego telefonu i wykręcił zamiejscowy numer. — Tak? — Już przyleciał. — Jakim samolotem? — Odrzutowym Learem. Po drugiej stronie linii Alex Chareaux stukał palcem w stół i rozważał tę informację. — Numer rejestracyjny? Sonny Chareaux, najroślejszy z braci — metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, sto piętnaście kilogramów wagi popatrzył w olbrzymie dźwiękoszczelne okno na drugim końcu sali. Boczne drzwi Leara otworzyły się, po czym opadły i wtedy ujrzał numer wymalowany u podstawy poziomego statecznika. — „N", kreska i numer trzy-trzy-pięć. Potem idzie „C" i „P" — przeczytał. — Właśnie wysiadają. Alex Chareaux szybko zapisał numer. — Widzisz pilota? — Widzę. — Rozpoznajesz go? Masz go na liście? — Nie. Alex Chareaux zmarszczył czoło. W ciągu najbliższych kilku godzin będzie musiał podjąć decyzję, która albo zniszczy cały interes i zmusi ich do ponownej ucieczki, albo zwielokrotni dochody, jakie czerpali z kłusownictwa. Orzeł czy reszka? Jeden szczęśliwy, acz złowieszczy, rzut monetą. W obecnej sytuacji Alex Chareaux nie mógł zrobić nic więcej, ponieważ nie było czasu. Mógł tylko powiedzieć „tak" albo „nie". Prosta sprawa. — Widzieliście kogoś na pasie? Nikt ich nie obserwuje? — spytał. — Nie, nie zauważyliśmy nikogo podejrzanego. — Sprawdzaliście parking? — Tak, wiele razy. — A salę przylotów? Dużo tam ludzi? — Tylko kilku pasażerów z bagażami i biletami. No i ci, co zawsze się tu kręcą - odrzekł Sonny Chareaux. — Mały dzisiaj ruch. — A te babki od wynajmowania samochodów? Zerknij na bagażowych. I na urzędników za ladami. Widzisz kogoś, kogo nie znasz? Albo kogoś, kogo nie masz na liście? — Nie, widzę tych, co zawsze... Tak, decyzja była niezwykle trudna. Alex Chareaux przeklinał w duchu człowieka, przez którego musiał ją teraz podjąć: bogatego, wygadanego klienta, który rozmawiał z nim przez telefon z taką hardością, z taką odwagą, który chełpił się, że jeszcze nigdy nie ustąpił pola szarżującemu zwierzęciu, że poluje tylko na wielkie okazy, który zapewniał, że pieniądze nie grają roli. Alex Chareaux dobrze wiedział, że kiedy nadejdzie najkrytyczniejsza chwila, kiedy olbrzymi niedźwiedź ruszy do ataku, takiego człowieka może równie dobrze sparaliżować śmiertelny strach. Dlatego potrzebowali doświadczonego pomocnika. Kogoś o żelaznych nerwach, kogoś bogatego i zachłannego, kto zrobi wszystko, byleby tylko zdobyć cenne trofeum. Kogoś, komu mógłby zaufać. Na przykład... Henry'ego Lightnera? Kto wie, może i doświadczony z niego myśliwy, pomyślał Alex Chareaux. Ale zaufać mu? Najpierw musiałby go dokładnie sprawdzić. I właśnie do tego sprowadzało się sedno całego problemu. — Spójrz na samolot. Jest z nimi ktoś jeszcze? — spytał. — Zaczekaj. Dla pewności zerkniemy jeszcze raz. Alex był zniecierpliwiony. Chciał jak najszybciej mieć to za sobą, z drugiej strony dręczył go niewytłumaczalny niepokój. Wciąż kręcił głową i stukał palcem w blat stołu. Instynkt podszeptywał mu, żeby rozegrać to jak najbezpieczniej, żeby odwołać polowanie. Kusiło go, żeby tak postąpić, gdyż ryzyko było naprawdę olbrzymie. Ale w tym przypadku honorarium za jego trudy — i honoraria, jakie miał otrzymywać w przyszłości — było jeszcze większe. Jak wszyscy, Alex Chareaux doskonale rozumiał, że udane przedsięwzięcie niemal zawsze zależy od wykorzystania szansy i od tego, czy się zaryzykuje. Gardził tchórzami, którzy woleli działać na pewniaka. I nieśmiałymi, którzy kładli się do łóżka i wypatrywali śmierci, gdy ręce osłabły im do tego stopnia, że nie byli w stanie obsługiwać telewizyjnego pilota. Alex Chareaux, najstarszy z braci i co za tym idzie ich przywódca, był absolutnie pewny, że w ten sposób nie skończy. Ale złożył też przysięgę na krew swoich braci, że bez względu na to, kogo przyjdzie mu usunąć z drogi, żaden z nich nie umrze w więzieniu. Bo powolne gnicie w klatce było najgorszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić ludziom takim jak Alex Chareaux i jego bracia. Nie, nie chcieli umierać jak zwierzęta zwabione w pułapkę. Sonny Chareaux wrócił do telefonu. — W samolocie jest ich tylko dwóch — powiedział. — Ktoś wyszedł im na spotkanie? — Jak dotąd nie. Potrzebował czegoś więcej. Czegoś, co mógłby rozszarpać pazurami, przeanalizować kawałek po kawałeczku, zbadać, posmakować, by w końcu podjąć przełomową decyzję. — Wynajmuje samochód? — Chyba ma rezerwację u Hertza. Na ścianie wisi koperta z nazwiskiem „Lightner". — Zrób zdjęcie pilotowi — rozkazał Alex Chareaux. — Dowiedz się, co to za facet, i to szybko. I spróbuj wyciągnąć coś od ludzi z tej agencji samochodowej. Sonny Chareaux skinął na brata, który natychmiast opuścił lornetkę i wyjął niewielki polaroid wyposażony w teleobiektyw. Dwukrotnie go sprawdził, zdjął osłonę, po czym oparł się o framugę okna i zaczekał, aż Len Ruebottom stanie na schodkach samolotu. W małej, prawie pustej sali trzask migawki słychać było w promieniu pięciu metrów. Sonny Chareaux wciąż tkwiący przy telefonie patrzył, jak brat wyciąga z aparatu nie wywołane zdjęcie, jak odkłada je na bok i znów przyciska aparat do twarzy. Butch był najmłodszym i najdrobniejszym z braci — miał dwadzieścia dziewięć lat, metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, ważył osiemdziesiąt pięć kilo. Był także najbardziej z nich uzdolniony technicznie i miał wielką smykałkę do maszyn precyzyjnych, do aparatów fotograficznych i do kamer wideo. Ale prawdziwą miłością darzył Winchestera model 70 - kaliber siedem milimetrów, Zeissowski celownik optyczny - który dostał od Alexa na trzynaste urodziny. Ten sam, z którego dwa tygodnie później po raz pierwszy zastrzelił człowieka. A potem jedenastu innych. W przeciwieństwie do swoich braci, którzy woleli być blisko ofiary, Butch Chareaux lubił zabijać na odległość, wykorzystując w tym celu pociski własnej roboty. Miały grubą plastikową koszulkę, pokrywającą rdzeń z twardej stali. Plastik stanowił rodzaj osłony czy buforu między ściankami ciasnej lufy a rdzeniem, ale podczas lotu odpadał, zwiększając prędkość i stabilność właściwego pocisku. Lubił strzały precyzyjne i szybkie oraz doceniał znaczenie faktu, że rowkowanie lufy nie pozostawiało na pocisku żadnych śladów, które umożliwiłyby identyfikację ukochanej strzelby. Zresztą i tak nigdy się tym nie przejmował, ponieważ niemal zawsze celował w szyję ofiary — dokładniej mówiąc w krtań i tchawicę szyjną. Gwałtowny szok pozbawiał człowieka głosu i błyskawicznie go uśmiercał, a kula szybowała dalej po prawie nie zmienionej trajektorii i znikała w leśnej gęstwinie. — Załatwione — powiedział Sonny Chareaux. — Mamy dwa zdjęcia. — Dobrze. Teraz go sprawdźcie, tylko szybko. Jak się czegoś dowiecie, skontaktujcie się ze mną przez radio. — A jak nie zechce gadać po dobremu? — spytał Sonny. — Jak daleko mogę się posunąć? Są jakieś ograniczenia? Jak mocno go przycisnąć? Alex Chareaux zawahał się. — W tym przypadku nie ma żadnych ograniczeń — odrzekł w końcu. — Rób, co uważasz za stosowne. Musimy wiedzieć przed zachodem słońca. — Rozumiem. Odwiesiwszy słuchawkę, Sonny podszedł do brata i odczekał kilka sekund, aż oba zdjęcia nabrały ostrości i barwy. Przyjrzał się im dokładnie, szczególną uwagę zwracając na to, które przedstawiało pilota i niejakiego Henry'ego Lightnera wychodzących z samolotu. — No i co? Trzeba ich zabić? — zapytał Butch z nadzieją w głosie. — Chyba tak — odrzekł starszy brat spoglądając przez okno na dwóch mężczyzn, którzy wyjmowali z samolotowego bagażnika torby i futerał na strzelbę. — Zobaczymy. - No i co pan myśli? — szepnął Len Bluebottom. Akurat przekraczali próg szerokich drzwi wiodących do głównej sali terminalu. Henry Lightstone aż się skrzywił. Na szczęście było tam ledwie dziesięciu czy jedenastu ludzi i nikt nie mógł Ruebottoma słyszeć. Lightstone dał mu do niesienia torbę i strzelbę w futerale z nadzieją, że tym pilota zajmie, ale głupi żółtodziób zdążył już zapomnieć o jednym z nadrzędnych poleceń, jakie od Henry'ego otrzymał. Lightstone przystanął i zlustrował całą salę długim, wnikliwym spojrzeniem. — Nic szczególnego — skonstatował. — Widziałeś jedno małe lotnisko, widziałeś wszystkie. Zauważył, że pośród tych dziesięciu czy jedenastu ludzi co najmniej dwóch osiłków sprawiało wrażenie na tyle paskudne, że mogli uchodzić za braci Alexa Chareaux. Co znaczyło, że musi jak najszybciej pozbyć się Lena Ruebottoma. — Nie, pytałem, czy... Celowo ignorując młodego pilota, Lightstone rozejrzał się demonstracyjnie po sali, by w końcu odszukać wzrokiem jaskrawożółtą wywieszkę agencji Hertza, widoczną dla każdego, kto stał w promieniu stu metrów od niej. Podszedł do lady, rzucił torbę i popatrzył prosto w błękitne i jakże niewinne oczy Ruebottoma. — Dzięki, Len — powiedział obdarzając go przyjacielskim uśmiechem, takim, jakim pracodawca obdarza pracobiorcę. — Nie mogłem cię wcześniej uprzedzić, mimo to zechciałeś mnie tutaj podrzucić. Doceniam to. Gdy będę cię potrzebował, zadzwonię. — Eee... dobrze, proszę pana — wystękał Ruebottom przypominając sobie o swojej roli. - Czy mogę tymczasem coś dla pana zrobić? — Nie, absolutnie nic — odrzekł stanowczo Lightstone. — Pilnuj samolotu, poczytaj sobie gazetę i bądź pod telefonem. Zanim Ruebottom zdążył otworzyć usta, żeby powiedzieć coś, co mogło ich zabić, odwrócił się i spojrzał na urzędniczkę za ladą. — Dzień dobry — rzekł uśmiechając się do młodej atrakcyjnej kobiety. — Nazywam się Lightner. — A tak, oczywiście, już panu służę. — Skinęła głową, jakby wkuła na pamięć wszystkie nazwiska z tablicy zamówień. Ledwie zerknąwszy przez ramię, zdjęła z niej kopertę z napisem LIGHTNER. — Pan Henry Lightner? — spytała, zanim otworzyła pakiecik. — Tak jest. Podał jej prawo jazdy i kartę kredytową, po czym obrócił głowę, by zobaczyć szerokie bary Ruebottoma wychodzącego na płytę lotniska — pilot szedł w stronę samolotu. Henry stwierdził przy okazji, że nie widzi w pobliżu dwóch osiłków, którzy mogli uchodzić za braci Alexa Chareaux, ale tym się na razie nie martwił. O ile tylko w ciągu kilku minut Ruebottom wsiądzie do Leara i wystrzeli w niebo swój tyłek, wszystko będzie dobrze. Boże, chroń nas przed miłymi facetami, bo to właśnie oni najczęściej giną, pomyślał i przeniósł wzrok na młodą urzędniczkę. — Gdzie się pan zatrzyma? Lightstone wyczuł za sobą czyjąś obecność, ale mało go to obeszło. Nieważne, czy bracia Chareaux stali za nim, czy czekali na zewnątrz — wiedział, że znakomicie sobie z nimi poradzi, i to sam. Teraz chciał tylko jak najszybciej usłyszeć wysoki, zawodzący jęk potężnych silników odrzutowego Leara i zobaczyć, jak Len Ruebottom kołuje maszyną na start. — Gdzieś między Big Timber a Lewistown — skłamał odruchowo. - Zależy, jak daleko dotrę. — Rozumiem. W takim razie to chyba wszystko, panie Lightner — powiedziała wesoło młoda kobieta wręczając mu formularz umowy. Kiedy Henry ją podpisał, oderwała kopię, złożyła ją na pół i podała mu kopertę wraz z kompletem kluczyków. — Zapisałam panu numer parkingowy. Samochód jest zatankowany. Proszę pamiętać, że najbliższa stacja benzynowa jest... Ale przecież doskonale pan o tym wszystkim wie, prawda? Lightstone skinął głową. — W takim razie życzę szczęśliwej podróży. I proszę uważać na burzę. — Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni i ze smutnym wyrazem twarzy spojrzała na kurczący się rząd kopert z rezerwacjami. Pół godziny później — odwiedził toaletę i kupił kawę w plastikowym pojemniku — Henry Lightstone położył na tylnym siedzeniu swoje torby oraz futerał ze strzelbą i wyjechał z parkingu, kierując się w stronę szosy numer 90. Jadąc ledwo się powstrzymał od spojrzenia na lśniącego Leara, który wciąż stał pięćdziesiąt metrów od głównego budynku lotniska w Bozeman, samotny jak palec. Stutrzydziestokilometrowa szosa z Bozeman do Gardiner meandrowała wzdłuż brzegów płytkiej rzeki Yellowstone i wijąc się po dnie najpiękniejszych przełęczy w zachodniej części Stanów Zjednoczonych wiodła przez wysokie góry. Ale Henry widoków nie podziwiał, bo z trudem koncentrował się na prowadzeniu samochodu. Cały czas myślał o pustym Learze z numerem rejestracyjnym trzy-trzy-pięć-Charley-Papa, starannie wymalowanym na burcie czytelnymi, drukowanymi literami — samolot wciąż stał na lotnisku w Bozeman. Myślał też o dwudziestopięcioletnim żółtodziobie z piękną żoną i dwójką małych dzieci, który nie powinien angażować się w tajną operację wymierzoną przeciwko takiemu obłąkańcowi jak Alex Chareaux, jeśli nie umiał postępować dokładnie tak, jak mu kazano. — Niech cię szlag trafi, McNulty, niech cię diabli wezmą — zaklął po raz setny. Niewiele brakowało, a w Miner zjechałby z drogi, znalazł budkę telefoniczną, zadzwonił do McNulty'ego i poprosił go, żeby wysłał do Bozeman Carla, Larry'ego albo Dwighta, żeby sprawdzili, co się, do diabła, dzieje z tym nieszczęsnym samolotem. Ale wiedział, że gdyby to zrobił, Alex Chareaux natychmiast by coś zwęszył. Poza tym jechało za nim co najmniej sześć samochodów, a za kierownicą każdego z nich mógł siedzieć Sonny albo Butch Chareaux. Naprawdę nie chciał tłumaczyć się przed nimi, dlaczego musiał tak nagle zatelefonować. Więc jechał dalej i próbował nie myśleć o tych wszystkich błędach i błędzikach popełnianych przez niedoświadczonych agentów w rodzaju Lena Ruebottoma. Wciąż stała mu przed oczami pokiereszowana twarz Bobby'ego La Grange'a, byłego partnera z San Diego, który jeszcze nie tak dawno, ciężko pobity i czarny od siniaków, walczył ze śmiercią w szpitalnym łóżku. Najpierw Bobby, teraz Len... Dlatego wjeżdżając na parking przed motelem Best Western w Gardiner, Henry Lightstone poważnie się zastanawiał, czy nie wyciągnąć Alexa Chareaux do lasu, nie przytknąć mu do łba lufy trzydziestki ósemki i nie pociągnąć za spust. A że przy okazji cała akcja spaliłaby na panewce? Miał to gdzieś. Objechał motel i zaparkował przed oknami pokoju numer 101, mieszczącego się na parterze tuż obok biura kierownika. Wysiadł — na wszelki wypadek drzwi od strony kierowcy zostawił otwarte, bo nie wiedział, co się tu będzie działo w ciągu najbliższych minut — obszedł samochód, otworzył tylne drzwi, wyciągnął torby oraz strzelbę, po czym zamknął bagażnik. Kluczyki wsunął do kieszeni. Odwrócił się i... stanął twarzą w twarz z Alexem Chareaux. Brodaty kłusownik przeszył go spojrzeniem nabiegłych krwią oczu. — Mamy problem, Henry — oznajmił bez wstępów głosem poważnym, zimnym i nie zdradzającym żadnych emocji. Lightstone stał przed nim z torbami w jednej i ze strzelbą w drugiej ręce. Natychmiast wszedł w rolę Henry'ego Allena Lightnera. - Tak? Jaki? Kłusownik kiwnął głową w stronę motelu. — Musimy pogadać. Chodźmy do mojego pokoju. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał. — Odwrócił się, by odejść, ale Henry nie ruszył się z miejsca. - O co dokładnie chodzi? — zapytał cicho i spokojnie. Musiał wiedzieć, co jest grane, musiał znać jak najwięcej szczegółów. Nie miał zamiaru wchodzić do malutkiego pokoiku i dać się złapać w pułapkę. — Lepiej nie rozmawiać o takich sprawach w miejscu publicznym — nalegał Chareaux. Z jego czarnych, nabiegłych krwią oczu nie można było nic wyczytać. Wcale się to Henry'emu nie podobało, bo nagle wyobraził sobie, że w pokoju Alexa siedzi Len Ruebottom — przywiązany do krzesła, zakneblowany i najprawdopodobniej ciężko skatowany. — Co znaczy w miejscu publicznym? — spytał wkładając w te słowa całą frustrację i zniecierpliwienie bogatego, nie nawykłego do sprzeczek biznesmena. Rozejrzał się demonstracyjnie. — Alex, stoimy na tym cholernym parkingu, gdzie diabeł mówi dobranoc, wokół nas nie ma żywego ducha, a ty mi wyjeżdżasz z miejscem publicznym. Co się z tobą dzieje? Jeśli jest tam Ruebottom, myślał, są tam na pewno Sonny i Butch. Trzech na jednego, plus Len jako zakładnik. Nie ma żadnych szans. Chareaux sprawiał wrażenie człowieka równie sfrustrowanego, zniecierpliwionego i gotowego lada chwila eksplodować. Lightstone uśmiechnął się w duchu. O to chodzi, Alex. Dalej, śmiało, zdenerwuj się, zacznij wrzeszczeć, uderz mnie, sprowokuj. — Posłuchaj mnie — powiedział chcąc sprawdzić, jak daleko może się posunąć. — Spędziłem pół godziny w tym cholernym samolociku, bo to ty do mnie zadzwoniłeś, to ty powiedziałeś „teraz albo nigdy". Więc przyleciałem i nie mam nastroju do... Skoncentrowany na rozmowie — stał tyłem do motelu i nie spuszczał Alexa z oczu — nie słyszał, że drzwi do pokoju numer 102 otworzyły się. Dlatego wyczuł ich obecność dopiero wówczas, gdy jeden z ubranych w myśliwskie panterki mężczyzn stanąłł tuż za nim. — Alex - spytał doktor Reston Wolfe spoglądając na strzelbę w ręku Lightstone'a — czy mógłbyś nam wytłumaczyć co się tu, do diabła, dzieje? 11 Atmosfera panująca w pokoju numer 102 była napięta. Pół godziny wcześniej Lisa Abercombie i doktor Morito Asai, ubrani w nowe wojskowe buty i panterki, wyszli do restauracji. Wolfe, Lightstone i Alex Chareaux stali wokół łóżka i wymieniali wściekłe spojrzenia. Alex strawił pięć minut wyjaśniając, że sytuacja trochę się skomplikowała, że nastąpiły pewne zmiany w harmonogramie polowania, ale że teraz wszystko jest w porządku, bo jego bracia wytropili dwa olbrzymie niedźwiedzie. Dwa, więc o ile tylko Wolfe i Lightner zgodzą się zapolować razem, nie widzi problemu. Jak na kogoś takiego jak Alex Chareaux, była to niezwykle spokojna, pozbawiona emocji i nawet względnie rozsądna przemowa, ale nic nie pomogła, gdyż ani Wolfe, ani Lightstone nie chcieli ustąpić. — Bredzisz, Alex, to jakaś bzdura — mruknął Lightstone, z trudem odpędzając od siebie obraz pięknej, ponętnej kobiety. — Zgadzam się — powiedział Wolfe. — To niemożliwe. — Przecież już tutaj jesteśmy — nalegał Chareaux. — Moi bracia są przygotowani, więc dlaczego by nie skorzystać z okazji? — Z bardzo prostego powodu — odrzekł Henry. — Od samego początku wiedziałem, że polowanie będzie ryzykowne, ale jeśli wyruszymy w czwórkę, stanie się piekielnie niebezpieczne. Pójdziemy tam jak na noworoczną paradę, cholera. — Masz rację — przyznał Chareaux — ale jest na to sposób. Jeśli tylko zachowamy ostrożność, nie będzie żadnego ryzyka. — Wygląda na to, że chcesz, byśmy sobie bezgranicznie zaufali — stwierdził Henry. — Przecież nawet się nie znamy. Lightstone odgrywał swoją rolę i udawał przed Chareaux człowieka zdenerwowanego — Henry Allen Lightner bałby się, że wpadnie na gorącym uczynku. Ale już dawno postanowił, że zgodzi się na każdy układ, jaki Alex wypracuje z trzema nieznajomymi. Wiedział, że Chareaux coś podejrzewa, że mu do końca nie ufa i gdyby się z tego wycofał, straciłby ostatnią szansę, bo następnego polowania już by z Alexem nie załatwił. Wiedział, że McNulty chce tylko jednego: dowodu na to, że Chareaux i jego bracia są kłusownikami. No i może namiarów na faceta, który wyprawiał skóry upolowanych przez nich zwierząt. Dlatego fakt, że wyruszy z nim kilku obcych myśliwych, prawdopodobnie nie będzie miał najmniejszego znaczenia. Ale było coraz bardziej oczywiste, że mężczyzna, którego Chareaux dotychczas Henry'emu nie przedstawił, nie ma ochoty na wspólne polowanie. — Właśnie — powiedział Wolfe. — Ja tak łatwo ludziom nie ufam. Chareaux wzruszył demonstracyjnie ramionami. — No to co ja mam zrobić? — Zaproponowałem ci wieloletni kontrakt na bardzo dogodnych warunkach — odrzekł Wolfe. — Jeśli nie chcesz, żebym go zerwał, musisz dotrzymać słowa. Twarz Alexa Chareaux zastygła jak woskowa maska i przez krótką chwilę Lightstone myślał, że kłusownik zabije tego bezmyślnego i głupio aroganckiego klienta, że zrobi to tu, na miejscu, w tym małym pokoiku. Ale po kilku sekundach Chareaux opanował się, choć z wyraźnym trudem. — Rozumiem, co masz na myśli — odrzekł wprost niezwykle spokojnym głosem. — Ale pamiętaj, że to ty mnie prosiłeś, żebym w ostatniej chwili zmienił cały harmonogram. — Skinął głową w stronę Lightstone'a. — Gdybym zdążył zadzwonić do mego przyjaciela, moglibyśmy przełożyć polowanie na inny dzień. Ale on już tu jest... Dobra, rozumiem, do czego to wszystko zmierza — przerwał mu lekceważąco Wolfe i spojrzał na Henry'ego. — Ile pan mu płaci? — To nie pański interes — odrzekł spokojnie Lightstone. — Niech pan posłucha, ułatwmy sobie sprawę. Zrezygnuje pan z dzisiejszego polowania, umówi się na inny dzień, a ja pokryję wszystkie koszty. — Że co? — Pokryję wszystkie koszty — powtórzył z naciskiem Wolfe. — Łącznie z kosztami podróży. Musi pan tylko wyjechać i wrócić tu kiedy indziej. Nieprawdopodobne, pomyślał Lightstone nie wierząc własnym uszom, wprost nieprawdopodobne. Ponad dwa miesiące delikatnej roboty i za chwilę wszystko szlag trafi. I dlaczego! Tylko dlatego, że jakiś bogaty dupek tak się napalił na niedźwiedzia, że nie może zaczekać ani jednego dnia dłużej. Pokręcił głową. — Nic z tego. — Niech pan posłucha... — Nie, to pan niech posłucha — przerwał mu stanowczo Lightstone. — Olewam pieniądze. Mam ich tyle, że nie wiem, co z nimi robić. Ale nie mam czasu na pierdoły. Wszedłem w ten układ kilka miesięcy temu, ale za każdym razem, kiedy już już mamy się z Alexem spotkać, pojawiają się jakieś przeszkody. — To nie moja... — zaczął Wolfe, ale Henry go zignorował. — W końcu tu przyleciałem — powiedział zdecydowanie. — Pod telefonem czeka na mnie pilot i chcę tylko jednego: tego przeklętego niedźwiedzia. — Wzruszył ramionami. — Chce się pan z przyjaciółmi przyłączyć, proszę bardzo. Ale ten niedźwiedź jest mój. — Alex, my też nie mamy czasu — upierał się Wolfe. — I dobrze o tym wiesz. — Henry — spytał cicho Chareaux — możemy porozmawiać na osobności? — Jasne, czemu nie. — Lightstone wyszedł za kłusownikiem na dwór, zostawiając Wolfe'a samego. Reston Wolfe kipiał gniewem. Musiał wyznać Lisie Abercombie, że Gerd Maas z nimi nie pojedzie, i teraz wcale nie był pewien, czy ta energiczna i przedsiębiorcza kobieta zechce zaczekać, aż problem zostanie w końcu rozwiązany. — Masz tyle pieniędzy, że nie wiesz, co z nimi robić? — spytał Chareaux z zaciekawionym rozbawieniem, kiedy oddalili się od drzwi. — Bzdura — odrzekł szorstko Henry, robiąc wszystko, żeby nie wypaść z roli. — Powodzi mi się całkiem nieźle, ale nie jestem, kurwa, milionerem. Po prostu facet mnie zdenerwował, i tyle. — Tak, doskonale cię rozumiem. — Zatrzymali się przy samochodzie Lightstone'a. — Posłuchaj, przyjacielu, przepraszam, że wplątałem cię w sprawę, która nie powinna cię dotyczyć. To moja wina. I w żadnym wypadku nie złamię danego słowa, dobrze o tym wiesz. Ale chcę też, byś zrozumiał, że ten człowiek stanowi dla mnie... jak by to powiedzieć... perspektywę wielkich interesów. — Alex, jeśli rzecz sprowadza się tylko do pieniędzy, to... Chareaux pokręcił głową. — Nie, oczywiście, że nie. Nie o to chodzi. Sprawdziłem twoje referencje i wiem, że płacisz dobrze. Zresztą z tobą nie bawiłbym się w takie idiotyzmy. — Chcę tego niedźwiedzia, Alex — powiedział spokojnie Henry. Musiał być teraz szalenie ostrożny, bo dobrze wiedział, że stąpa po bardzo kruchym lodzie. — Obiecałeś mi go. Obiecałeś mi rekordowe trofeum. — Obiecałem i będziesz je miał — zapewnił go Chareaux. — Ale muszę ci coś zdradzić. Otóż tam, w motelu, nie powiedziałem całej prawdy. - Jak to? — Powiedziałem, że wytropiliśmy z braćmi dwa wielkie niedźwiedzie, co mija się z prawdą. Tak, wytropiliśmy dwa niedźwiedzie, ale tylko jeden z nich jest olbrzymi. Ten drugi jest mniejszy, to ten, o którym mówiłem ci przez telefon. Ta kobieta i Azjata nie spostrzegą różnicy, ale ani ty, ani ten facet nie będziecie z niego zadowoleni. — Kapuję. Wytropiłeś jednego porządnego niedźwiedzia i obiecałeś go dwóm myśliwym — skonstatował Lightstone. — No tak. Wygląda na to, że masz poważny kłopot, Alex. — To jeszcze nie wszystko, Henry. Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, bo pozostała dwójka też chce polować. Ale tak, masz rację. Kłopot jest tym poważniejszy, że ten facet chce, żebym zorganizował mu w przyszłości wiele polowań i nie dba o pieniądze. — Innymi słowy, klient jest dziany i nie chcesz go stracić, bo jeśli dobrze pograsz, zedrzesz z niego skórę, a gość nawet się nie spostrzeże, tak? — Jesteś człowiekiem interesu jak ja, Henry. Dobrze to rozumiesz. — Alex, wiem, że w interesach trzeba chwytać okazję, że trzeba myśleć perspektywicznie — odrzekł Lightstone. — Naprawdę ci współczuję, ale... — Dlatego chcę ci złożyć specjalną ofertę — przerwał mu Chareaux. — Ofertę, która powinna zainteresować cię jako prawdziwego biznesmena. Tym Henry'ego zaskoczył. — Ofertę? Jaką? — Mam innego niedźwiedzia, Henry. Jeszcze większego niż tamten. Tak wielkiego i tak agresywnego, że ani Sonny, ani ja nie mieliśmy odwagi, żeby go podejść i dokładnie oszacować. — Proponujesz mi niedźwiedzia jeszcze większego niż ten, na którego miałem dzisiaj zapolować? — Tak. — No dobra, Alex, jest w tym jakiś haczyk. Jaki? — On jest w parku — wyjaśnił krótko Chareaux. — I nie chce wyjść. Lightstone'a zamurowało. Tego się zupełnie nie spodziewał. — Znaczy, że musielibyśmy tam pójść? Do parku?! — Tak, w tym rzecz. Oczywiście nie trzeba ci tłumaczyć, że ryzyko takiego polowania jest znacznie większe. — — Ryzyko związane z tym, że mogą nas zaatakować inne zwierzęta? — Z tym, że mogą nas zaatakować strażnicy, leśnicy i tajni agenci federalni. Bo nawet w sezonie, a pamiętaj, że do sezonu jeszcze daleko, takie polowanie byłoby całkowicie nielegalne. Gdyby przyłapano nas w parku, nie pomogłyby żadne tłumaczenia. Lightstone przypomniał sobie, że wciąż odgrywa rolę Henry'ego Allena Lightnera, że Lightner ma tęgiego stracha przed federalnymi. Zawahał się. — Jak głęboko musielibyśmy wejść? — spytał niepewnie, bo kilka spraw go naprawdę niepokoiło. Ot, choćby to, że nie wiedział, co teraz porabia Len Ruebottom. — Półtora kilometra — odparł Chareaux. — Może mniej, może więcej. Trudno przewidzieć jego ruchy, bo rości sobie prawo do znacznie większego obszaru niż inne niedźwiedzie. Poza tym nie lubi chodzić za dnia i niełatwo go będzie znaleźć. Musielibyśmy ruszyć na niego nocą. — Nocą? — Nie ma wyboru — odrzekł Chareaux. — Zaczekalibyś my do późnego wieczora i poszlibyśmy na piechotę. Tylko ty, Sonny i ja. Mniej więcej wiemy, gdzie teraz jest, więc może nie byłoby większych trudności. — Alex, to półtorakilometrowa wyprawa w głąb lasu. Wyprawa nocna, przypuszczam, że bez latarek. Musielibyśmy tropić niedźwiedzia, który napędził strachu tobie i Sonny'emu, wypatrywać przy okazji leśników i agentów, a ty mówisz, że nie będzie większych trudności? — Oczywiście zabralibyśmy noktowizory i sprzęt radiowy — powiedział Chareaux — ale i tak mielibyśmy ograniczoną możliwość ruchów. Na przykład mógłbyś oddać tylko jeden strzał, najwyżej dwa, ponieważ huk natychmiast zaalarmowałby wszystkich strażników. — Fakt — zgodził się Lightstone. — Jeden niespodziewany strzał jest jak nocny odgłos, jak echo — mówił dalej Chareaux. - Ale dwa strzały, zwłaszcza oddane w pewnym odstępie czasu... — Znacząco zawiesił głos. — Gdybym miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, natychmiast powiedziałbym nie. — Oczywiście, Henry, ja też — zapewnił go szybko Chareaux. — Ale czyż nie jest prawdą to, że człowieka zawsze ciągnie do rzeczy, które napawają go strachem? Prawdziwy mężczyzna nie przestanie nurkować, choć boi się rekinów. Prawdziwy alpinista nie przestanie się wspinać, choć ma lęk wysokości. Czyż możemy to zmienić? Czyż możemy zmienić coś, co tkwi w nas od zarania dziejów? — Innymi słowy wszystko sprowadza się do jednego. Chcesz, żebym zrezygnował z miłego, łatwego polowania i podjął koszmarne ryzyko. I robisz to tylko dlatego, żeby sprawić radochę temu dzianemu facetowi. O to chodzi? — Dokładnie o to, Henry. Dlatego ci to zaproponowałem. — Machnął ręką w stronę motelu. — Myślę, że jego nie interesuje polowanie jako takie. On chce zaimponować tej kobiecie. Wielu takich spotkałem. Widać to po jego oczach... choć w jej oczach uczucia jest znacznie mniej — dodał z uśmiechem. — Dla niego takie polowanie byłoby za ryzykowne. Lightstone myślał chwilę. — Chyba wiem, dlaczego jestem gotów na to przystać — powiedział w końcu. — Ale ty? Fakt, płacę ci dużo, ale nie aż tyle. Chareaux wzruszył ramionami. — Cenię cię jako klienta, Henry, i nie obrażasz mnie kwestionując wartość mego słowa. Poza tym narobiłem ci kłopotów i jestem ci to winien. Ale jest jeszcze coś, Henry, jeszcze jeden warunek. — Tak? Jaki? — spytał podejrzliwie Lightstone. — Jeśli wyślę do lasu jednego z moich braci, żeby wytropił tego olbrzyma, jeśli drugi będzie musiał iść śladem samicy i jej małego, zostanę bez pomocnika i ten głupiec nie zaimponuje swojej wybrance. — No i co mi w związku z tym proponujesz? — W zamian za o wiele bardziej niebezpieczną rozrywkę, za którą nie policzę ci ani centa, bo zapłaci za nią ten facet, proponuję ci, żebyś został moim pomocnikiem. — Chcesz, żebym dla ciebie pracował?! — Myślę, że będzie to raczej przyjemność niż praca, Henry. Wiem, że doskonale strzelasz. Jesteś silny i zdrowy, kobieta jest piękna i ponętna. To oczywiste, że ten głupiec musiał ją czymś zdenerwować. Kto powiedział, że nie zaimponujesz jej bardziej niż on? — Co musiałbym robić? — spytał Lightstone, wmawiając w siebie, że ta atrakcyjna kobieta nie ma z tym nic wspólnego. — Nieść ciężki plecak. Pomóc mojemu bratu przy powożeniu. Czuwać ze strzelbą, gdyby tamci chybili i znaleźli się w niebezpieczeństwie. Pomóc mi przy patroszeniu i przy transporcie zwierząt. Odciągnąć uwagę niedźwiedzia, gdyby zaszło coś nieprzewidzianego. To nie tak wiele. Ale wystarczy, żeby później wpakować mi kulę w łeb, pomyślał Lightstone zastanawiając się, czy nie przeciąga struny. — Wszystko zależy od ciebie, Henry — podsumował kłusownik. — Jeśli się zgodzisz, od razu pójdę zapytać, co on na to. Lightstone zawahał się po raz ostatni. Musiał odegrać to po mistrzowsku, bo inaczej straciłby ostatnią szansę przyłapania Alexa Chareaux. Zwłaszcza jeśli „transport zwierząt" oznaczał to, czego się Henry domyślał — że dane mu będzie dostarczyć nielegalnie ubite zwierzęta do człowieka trudniącego się nielegalnym wyprawianiem skór. No i co ty na to, McNulty?, pomyślał. Szczęka ci opadnie, jak ci o tym opowiem. — Dobra — odrzekł w końcu. — Spytaj go. 12 Henry Lightstone patrzył, jak Alex Chareaux zamyka za sobą drzwi do pokoju numer 102. Później stał przez długą chwilę na opustoszałym parkingu i poważnie się zastanawiał, czy nie wsiąść do samochodu i po prostu stamtąd nie zwiać. Wykoncypował sobie, że zostało mu pięć minut, najwyżej kwadrans. W tym czasie zdążyłby uciec. Musiałby tylko wrzucić do bagażnika strzelbę i torby, siąść za kierownicą, uruchomić silnik, wyjechać z parkingu, na skrzyżowaniu skręcić w lewo i byłoby po wszystkim. Koniec z braćmi Chareaux, koniec z Henrym Allenem Lightnerem. A potem już tylko Marie albo ktokolwiek inny, z kim spędzałby miło czas, dopóki McNulty nie wyznaczyłby nowego zadania dla któregoś z członków swojej supergrupy. Przeczucie. Jak kiedyś. Jak za starych, dobrych czasów. Sie masz. Słyszałem, że miałeś Papuńcia na haczyku, ale coś cię tknęło i poddałeś sprawę, tak? Zgadza się, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Czekam na faceta, za chwilę ma przyjść i nagle robię w tył zwrot i już mnie nie ma. Po prostu znikam, i tyle. Nawet człowieka nie widziałem. Odwróciłem się i odszedłem. To przeczucie, stary. Przeczucia się nie lekceważy. Ten Papuńcio to kompletny pojeb. Niech sobie trochę pobryka. Zgarniemy go innym razem. Przeczucie. W czasach, kiedy w ciemnych zaułkach kupował prochy od naćpanych furiatów, tłumaczyli to przeczuciem. Przeczucie. Nagle, zupełnie podświadomie, podejmowało się decyzję i w ostatniej sekundzie rezygnowało z nagranego układu. W tył zwrot i do widzenia, bo instynkt mówił ci, że coś tu nie gra. Coś, co słyszałeś, czułeś czy widziałeś. Henry Lightstone doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego przeciwnikiem jest kłusownik, a nie handlarz narkotykami, lecz nie miało to żadnego znaczenia, gdyż potwory takie jak Alex Chareaux i Papuńcio mają z sobą wiele wspólnego — obaj byli osobnikami wyzutymi z wszelkich ludzkich uczuć i potrafili zabijać dla samej przyjemności zabijania i obserwowania czyichś przedśmiertnych męczarni. Przeczucie. Wiedział, że może to zrobić. Wystarczyło tylko odwrócić się, wsiąść do samochodu i odjechać. Tak, mógłby to zrobić i nikt z grupy specjalnej by go za to nie potępił. Nikt, ani Paxton, ani Stoner, ani Scoby, ani Takahara, ani nawet sam McNulty. Oni by zrozumieli, że nie miało to nic wspólnego ze strachem. Tajni agenci, a przynajmniej ci dobrzy agenci, znali, rozumieli i szanowali strach za to, czym jest: pradawnym systemem wczesnego ostrzegania, dzięki któremu myśliwi z epoki kamienia łupanego przeżywali w sytuacjach, w jakich skomplikowane procesy myślowe były po prostu zbyt wolne. Jeśli byli czujni i ostrożni, jeśli szli za głosem instynktu, strach był dla nich ratunkiem, drugą szansą wyjścia cało z opresji. Ale to nie tylko strach sprawił, że Henry Lightstone rozważał możliwość ucieczki. I nie fakt, że nieoczekiwanie spotkał tu trzech klientów Chareaux, których obecność komplikowała tak starannie opracowany plan. Henry chciał uciec głównie dlatego, że tempo operacji uległo gwałtownemu przyspieszeniu, że już nad niczym nie panował, że nie umiał przewidzieć, co będzie dalej. Kiedy kwadrans później drzwi do pokoju numer 102 się otworzyły, Lightstone wciąż tkwił przy samochodzie, wmawiając w siebie, że jest gotów stawić czoło niemal wszystkiemu. Ale wkrótce się okazało, że to bzdura, gdyż czego jak czego, ale takiego koszmaru nie przewidział. Otóż nagle dobiegł go rytmiczny łoskot wielkiego śmigła, a w chwilę później nad parkingiem motelu Best Western przeleciał błyszczący helikopter. Przeleciał, zawinął ogonem i w chmurze pyłu zawisł nad pobliskim polem. Chareaux klepnął Lightstone'a w ramię. — No i co, Henry? Prawda, że to niezwykła niespodzianka? — Co mówisz? — wychrypiał agent. Siedział sztywno, jakby kij połknął, próbując utrzymać rozchwianą równowagę i zastanawiał się, czy uczucie mrowienia w rękach i nogach, lepka skóra i przyspieszony puls są oznaką tego, że za chwilę zemdleje, czy tego, że zaraz zwymiotuje. — Masz, nałóż to, bo nie będziesz mnie słyszał. — Chareaux sięgnął do uchwytu na burcie kabiny, zdjął słuchawki, pomógł Lightstone'owi je nałożyć i uporać się z kablem. Pstryknął przełącznikiem i włączył interkom. — Powiedziałem, że to miła niespodzianka — powtórzył do maleńkiego mikrofonu przy ustach. — Nie jesteś tym wszystkim zaskoczony? — Jak nigdy w życiu, cholera — mruknął Lightstone. — Musisz nacisnąć ten guzik, bo nic nie słychać — poinstruował go kłusownik demonstrując, jak przechodzić z kanału nadawania na telefon pokładowy. Lightstone chciał odpowiedzieć, żeby Chareaux wziął tę swoją miłą niespodziankę — razem ze słuchawkami, które już zaczynały uciskać mu głowę, i tymi cholernymi przełącznikami — i wetknął ją sobie gdzieś, łącznie z tym „specjalnym polowaniem". Ale nie mógł, bo wiedział, że wtedy poszłoby na noże. Doszedł do wniosku, że wszystkiemu winni są McNulty i Scoby, ponieważ w długich i szczegółowych raportach wywiadowczych ich autorstwa nie było ani jednej wzmianki, która sugerowałaby, że bracia Chareaux dysponują środkami transportu choć odrobinę bardziej wyrafinowanymi niż dżip z napędem na cztery koła. Raport na temat nielegalnych polowań organizowanych przez Alexa Chareaux miał trzysta stron. Między innymi wyszczególniał metody, jakimi on i jego bracia posługiwali się przez ostatnie trzy lata, żeby zorganizować w tym czasie osiemdziesiąt siedem polowań dla co najmniej dwudziestu trzech klientów. Raport zawierał również informacje na temat dat i czasu trwania każdej kłusowniczej wyprawy, nazwy stanu i okręgu, gdzie polowanie miało miejsce, liczby ranionych lub zabitych zwierząt, rodzaju i kalibru użytej broni, marek, modeli oraz numerów rejestracyjnych pojazdów, jakimi się kłusownicy poruszali, ubrania, jakie nosili, tras, jakimi wędrowali, punktów kontaktowych, gdzie spotykali się ze strażnikami, oraz szczegółów i wrażeń z poprzednich polowań, jakimi dzielili się przy wieczornym ognisku. Było tam wszystko, o czym każdy prowadzący śledztwo agent by sobie zamarzył, z wyjątkiem aktualnych fotografii Butcha i Sonny'ego Chareaux oraz nazwiska i miejsca zamieszkania człowieka, który współpracował z Alexem i wyprawiał skóry zwierząt upolowanych przez jego klientów. I właśnie to było głównym powodem, dla którego McNulty nasłał Lightstone'a na braci Chareaux. Gdyby Alex, Butch albo Sonny wspomnieli choć słowem, że podczas nielegalnych polowań używają śmigłowca, Lightstone znalazłby w raporcie co najmniej kilkanaście odnośników i wzmianek na ten temat. Rzecz w tym, że nie znalazł. A szukał bardzo dokładnie, bo śmiertelnie bał się latać helikopterem. Nie wyobrażał sobie, że McNulty — czy Scoby, który jako odpowiedzialny za rozpoznanie i zwiad poświęcił trzy miesiące na zbieranie informacji o braciach Chareaux — mógłby być tak nieuważny. W słuchawkach zabrzmiał głos pilota: — Jeśli to kogoś interesuje, właśnie przelatujemy nad granicą parku narodowego imienia Custera. W tej całej sytuacji było coś, co nie dawało Henry'emu spokoju, co dręczyło jego podświadomość. Po prostu coś tu nie grało, i tyle. Zakładał, że będą polować w pobliżu Gardiner, gdzieś, gdzie pięciu myśliwych może względnie łatwo dojść na piechotę i coś ustrzelić. Tak zakładał, bo było sobotnie popołudnie, a mieli wrócić o zmierzchu. Tak więc teoretycznie rzecz biorąc, inna możliwość nie istniała. Chyba że polecieliby helikopterem, oczywiście. Helikopter — nowiuteńki Bell Ranger — był maszyną dużą i wygodną: mieścił pilota, drugiego pilota oraz pięciu pasażerów z plecakami i strzelbami. Według drugiego pilota, który wyglądał na faceta, który wie, co mówi, maszyna kosztowała prawie siedem milionów dolarów. I nagle Henry uzmysłowił sobie, że jak na ludzi uczestniczących w wyprawach organizowanych przez kłusowników pokroju Alexa, Sonny'ego i Butcha Chareaux to cholernie drogi sprzęt. — Jesteśmy w pobliżu pola bitwy? — rzuciła do mikrofonu Lisa Abercombie. Siedziała w fotelu tuż za drugim pilotem i była coraz bardziej podniecona zbliżającym się polowaniem. Pilot zerknął na nią i spytał: — Chodzi pani o Little Bighorn? — Tak. — Kiwnęła głową i popatrzyła na Restona Wolfe'a siedzącego obok niej. — Czy zastanawiałeś się kiedyś, o czym myślał Custer, kiedy stanął na wzgórzu i zobaczył tych wszystkich Indian? — Last Stand Hill, właściwe pole bitwy, jest jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów na wschód — poinformował ich pilot, ściągając odruchowo stery, żeby wyprowadzić maszynę z powietrznej dziury. Potężny helikopter gwałtownie zadygotał. — Trzymajcie się tam — ostrzegł ich wesoło drugi pilot. — Przez kilka minut będzie trochę rzucało. Lightstone zamknął oczy, chwycił się kurczowo podłokietników i próbował pocieszyć się irracjonalną myślą, że wolałby stawić czoło sześciu tysiącom Siuksów i Czejenów niż lecieć helikopterem. Reston Wolfe włączył interkom i spytał: — Gdybyśmy zboczyli z trasy i zrobili szybki przelot nad polem bitwy, ile by to nam zajęło? — Mniej więcej godzinę dłużej — odparł pilot. - Musielibyśmy wejść na tysiąc osiemset metrów i dać czadu. Paliwa starczy, ale będzie mocno rzucało. Jest pan pewien, że pańscy znajomi to zniosą? — O Boże, tylko nie to — szepnął do siebie Lightstone. Jeśli będzie musiał spędzić w powietrzu godzinę dłużej tylko dlatego, że jeden z klientów Alexa Chareaux chce zaimponować tej zimnej jak głaz dziwce, to... W słuchawkach rozległ się chrapliwy głos kłusownika: — Robi się późno, więc może odłóżmy to do następnej wyprawy. Dobry z ciebie człowiek, Chareaux, pomyślał z wdzięcznością Henry. Cofam wszystko, co o tobie myślałem. — Może być — zgodziła się Lisa Abercombie mierząc kłusownika krótkim spojrzeniem. — Dobra, następnym razem — potwierdził pilot i kontynuował swoją wesołą litanię. — Ta góra na prawo to Granite Peak, a to maleńkie wodne oczko przed nami to Mystic Lakę. — To tam lądujemy? — spytała Lisa Abercombie. — Tak, na południe od jeziora. — Wspaniały widok. — Pochyliła się i spojrzała nad ramieniem drugiego pilota, by pokazać wszystkim, że tak samo jak dwaj lotnicy jest odporna na gwałtowne wstrząsy i chybotanie wywołane turbulencjami. — Już tylko po to warto tu było przylecieć — zgodził się z nią pilot i wybuchnęli wesołym śmiechem, bo maszyna znów gwałtownie zadygotała. Henry Lightstone nie mógł wiedzieć, że jego życie spoczywa w doświadczonych rękach dwóch zawodowych podoficerów armii amerykańskiej, którzy zarabiali na życie latając opancerzonymi helikopterami bojowymi. Lot podczas nędznej burzy w Górach Skalistych był dla nich czystą rozrywką, zwłaszcza że prowadzili tak zwrotny i lekki śmigłowiec jak Bell Ranger, i że nikt nie zasypywał ich gradem kul, rakiet czy pocisków przeciwlotniczych. Przekonany, że helikopter pilotują zwariowani przyjaciele bogatego i, co oczywiste, zupełnie szalonego klienta Alexa Chareaux, Lightstone pogodził się z faktem, że wkrótce zginie w katastrofie samolotowej. W przypływie wisielczego humoru pocieszał się myślą, że jeśli naprawdę dojdzie do wypadku, zginie również Alex Chareaux, więc jak by na to nie patrzeć, Henry Allen Lightner swoją misję wypełni. Chareaux zasłonił dłonią mikrofon, nachylił się ku Henry'emu i krzyknął prosto do ucha: — Ja też nie lubię latać. — Ruchem głowy wskazał zgniecioną torebkę, którą Lightstone trzymał przezornie na kolanach. — Nie lubisz latać? — spytał Henry, odruchowo za słaniając mikrofon. — Nie cierpię. Wolałbym już raczej wlec się przez miesiąc na piechotę niż spędzić godzinę w tym pudle. — No to po jaką cholerę ich wynająłeś? — spytał Lightstone słabym głosem. — Wierz mi, to nie ja. To oni wszystko załatwili. — Kiwnął głową w stronę trzech nowych klientów. — Cudownie — mruknął Henry. Ostrożnie oparł głowę o wibrującą burtę maszyny i zamknął oczy. Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że natrafił na coś istotnego, a przynajmniej tak mu się zdawało. Chareaux poklepał go po ramieniu. — Nie martw się, przyjacielu. Tak czy inaczej, zaraz się to skończy. 13 Paul McNulty czekał w Denver na wiadomość od Carla Scoby'ego; sterczał przy telefonie już prawie od pół godziny. Wreszcie Scoby zadzwonił i zameldował, że on, Larry Paxton, Dwight Stoner i Mikę Takahara zaraz wsiadają do samolotu linii pasażerskich i wyruszają do Bozeman. Podał McNulty'emu numer rejsu oraz spodziewany czas przylotu i spytał: — Ruebottom się odezwał? — Jak dotąd nie. Dyrektor lotniska twierdzi, że Lear wciąż stoi na płycie. Pod kołami klocki, drzwi zamknięte. Po Ruebottomie ani śladu. Nie ma go ani w sali przylotów, ani nigdzie w pobliżu. — A w samolocie? Sprawdzał ktoś? — Jeszcze nie. Rozmowę z dyrektorem skończyłem ledwie kilka minut temu. Wszystko wskazuje na to, że Len zmienił plany. Ma teraz otwarty termin odlotu. — Zmienił plany? Kiedy? — Jakieś dwadzieścia minut po wylądowaniu — odrzekł McNulty. — Myślałem, że miał wysadzić Henry'ego i natychmiast stamtąd zwiewać. — Bo miał. — Cholera — mruknął Scoby. — Wiesz, na co mi to wygląda? — Wiem. Reubottom kręci się po Bozeman i ubezpiecza Henry'ego. — Otóż to. Myślisz, że Henry by na to poszedł? — A skąd! — prychnął Scoby. — Wniosek? — Prosty. Ruebottom robi to na własną rękę, co znaczy, że pewnie siedzi w jakimś barze, chleje piwsko i nie ma pojęcia, że jeszcze trochę, a wszyscy wtajemniczeni w sprawę dostaną ostrego zawału serca. — Oby tylko tam siedział — odrzekł McNulty. — Ale skoro tak, dlaczego dotychczas się nie odezwał? — Bo to żółtodziób, cholera. Powinniśmy byli pójść po rozum do głowy i wziąć kogoś innego — warknął Scoby. Był na siebie wściekły, bo to właśnie on podsunął McNulty'emu myśl, żeby pogadać z Halahanem i wynająć Ruebottoma. — Len jest przeszkolonym agentem i powinien wiedzieć, jak się w takiej sytuacji o siebie zatroszczyć — przypomniał mu McNulty. — Tak, ale jak dotąd kiepsko sobie radzi — mruknął Scoby. — Co z Henrym? Masz jakieś wiadomości? — Nie i nie spodziewam się żadnych wcześniej niż za pięć, sześć godzin. W tej chwili powinien być na polowaniu z Alexem Chareaux. — Nie można się z nim skontaktować. To nie było pytanie. Scoby wiedział, jak działa Henry Lightstone. Działał zupełnie sam. Bez żadnych pipczyków, nadajników, bez żadnego wsparcia. Ani przy sobie, ani w bagażu czy w sprzęcie nie miał nic, co mogłoby go zdradzić i zniszczyć starannie wypracowaną „przykrywkę". Nic oprócz odwagi, rozumu, niezwykle szybkiego refleksu i zawziętości. I nigdy, przenigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby przegrać — przede wszystkim właśnie dlatego go zwerbowali. — Nie. Dopiero jak wróci — odrzekł McNulty. — Wiadomo, gdzie są? — Henry zakładał, że będą polować gdzieś między Gardiner a północną granicą Yellowstone. Chareaux nie chciał wchodzić w szczegóły. — Z tego, co mówisz, mogą być wszędzie w promieniu sześćdziesięciu kilometrów od Gardiner. — Zgadza się — potwierdził McNulty. — Wiemy tylko, — że o jedenastej czterdzieści pięć wynajął w Bozeman samochód, i że przed czternastą dotarł do motelu Best Western w Gardiner. — Na pewno się wprowadził? — Tak. Zadzwoniłem tam i połączyli mnie z jego pokojem. — Ktoś odebrał? — Nie. Poleciłem jednemu z naszych, żeby sprawdził teren. Zajrzał na parking. Samochód Henry'ego wciąż tam stoi. — No to miejmy nadzieję, że spotkał się z Alexem, i że natychmiast wyruszyli, żeby jak najszybciej nadrobić opóźnienie — powiedział Scoby. — Tak też sobie pomyślałem. Inaczej by zadzwonił. — Ale to niczego nie zmienia — mruknął Scoby. — Jak dopadli Ruebottoma i biedaka przydusili, Henry nie ma szans. Chcesz, żebyśmy spróbowali go stamtąd wyciągnąć? — Nie widzę sposobu. Szczerze mówiąc, bardziej martwię się teraz o Ruebottoma niż o Henry'ego. — Wciągniesz w to Halahana? — Nie. Może później, kiedy dowiemy się czegoś więcej. — Chryste, tylko tego nam brakowało. Ci cholerni biurokraci ze stolicy drżą o własne stołki i chcą rozwiązać grupę specjalną, a my dajemy dupy. — Fakt, to niezbyt odpowiednia chwila — przyznał McNulty. — Według mnie możemy zrobić tylko jedno. Wysłać tam grupę i rozegrać sprawę na czuja. Powiedziałem dyrektorowi lotniska w Bozeman, żeby trzymali się z dala od samolotu, dopóki nie przyjedzie tam któryś z was. Nie ma sensu wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. — Rozumiem. Co mamy robić, gdy wylądujemy? — Znajdźcie hotel w pobliżu lotniska i załóżcie tam kwaterę główną — instruował go McNulty. — Bozeman to małe miasteczko, więc lepiej wynajmijcie co najmniej pięć, sześć samochodów. Zyskacie większą swobodę działania, nikt wam nie siądzie na ogonie. Ogłoś całodobowe pogotowie. Musicie być gotowi do akcji, gdy tylko się czegoś dowiemy. — Co z Mike'em? — Wyślij go do dyrektora lotniska. Może uda mi się faceta nakłonić, żeby dał Mikełowi jakiś mundur albo — kombinezon. Konserwatora, mechanika, coś w tym stylu. Wszystko jedno jaki, byleby tylko Mikę mógł się swobodnie poruszać po lotnisku. Przy odrobinie szczęścia zdoła dotrzeć w pobliże samolotu. — Rozumiem. — Masz jeszcze jakieś pomysły? — spytał McNulty. — Może zadzwonić do żony Lena? — zasugerował z wahaniem Scoby. — Sprawdzić, czy się z nią kontaktował? — Nie, jeszcze nie teraz. Nie ma sensu napędzać dziewczynie strachu. — Racja. — Scoby westchnął ciężko. — Pytanie za sto punktów. Co mamy robić, gdy znajdziemy Ruebottoma? Wyciągnąć go stamtąd czy zostawić? McNulty nie wahał się ani sekundy. — Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, musimy zakładać, że go obserwują — odparł. — Nawiązanie kontaktu byłoby zbyt niebezpieczne. Jeśli go znajdziecie, trzymajcie się od niego z daleka. Jeżeli mieszka w motelu, nie odwiedzajcie go. Niech ktoś go dyskretnie pilnuje i natychmiast dajcie mi znać. — A jeśli zauważymy go w towarzystwie jednego z braci Chareaux? Tym razem McNulty się zawahał. — To będzie oznaczało, że albo już wszystko wyśpiewał, albo że jeszcze się trzyma — odrzekł w końcu. — Tak, jeśli bracia Chareaux gdzieś się z nim pokażą, zrobią to tylko po to, żeby zwabić nas w pułapkę. Len będzie przynętą. — W takim razie na kim stawiamy krzyżyk? Na Henrym czy na Ruebottomie? — Nie wiem. Zadzwoń do mnie z Bozeman — odrzekł McNulty i odłożył słuchawkę. Piargi, potężne osuwiska i wysokie szczyty gór na północny wschód od parku narodowego Yellowstone. Para złotych orłów szybujących po spirali w poszukiwaniu korzystnych prądów termicznych. I chłodne, rześkie powietrze, które sprawia, że to co odległe zdaje się być w zasięgu ręki. Jak na przykład ten źle usposobiony łoś z wielkimi, rozłożystymi rogami, którego zawrócili, i który zmierzał teraz w ich stronę. Słyszeli go, wyraźnie go słyszeli. Biegł szybko, bo wypłoszyły go zza olbrzymich drzew ciężkie kroki ludzi, kilka ciśniętych kamieni i dwa starannie mierzone strzały z trzynastoletniego Winchestera Model 70, które rozbrzmiały echem w całej dolinie niczym kanonada artylerii z czasów wojny domowej. Nie miało znaczenia, czy był bardzo blisko czy daleko, bo już zdecydowano, że należy do niej. — Uwaga... — szepnął Alex Chareaux. Stojąca pięć metrów dalej Lisa Abercombie przylgnęła do grubego pnia starego cedru, oparła lufę kosztownej strzelby o nisko rosnącą gałąź i przywarła policzkiem do ręcznie rzeźbionej kolby. Lekko przesunęła głowę, żeby lepiej widzieć obiektyw celownika optycznego, ostrożnie położyła palec na spuście i przesunęła kciukiem skrzydełko bezpiecznika. Oddychała wolno i cicho. Czekała. Trzask łamanych gałęzi i rozdeptywanych krzaków był coraz głośniejszy. Łoś musiał być już blisko. Nie dalej niż dwadzieścia metrów stąd, pomyślał Lightstone odbezpieczając strzelbę. Nabył ją kilka miesięcy temu za pieniądze z funduszów McNulty'ego. Zapłacił dwa tysiące osiemset dolarów. Nie, ceną się nie przejmował, bo wiedział, że kupuje dokładnie taką broń, jaką kupiłby Henry Allen Lightner, żeby utwierdzić swój image i wesprzeć dumne ego. Oczywiście nabył ją na długo przed tym, jak Alex Chareaux opisał Henry'emu broń swoich nowych klientów. Otóż ku zdumieniu Lightstone'a wyglądało na to, że jeśli chodzi o prawdziwe polowanie na grubego zwierza, warta osiemnaście tysięcy dolarów strzelba typu Rigby, jaką posługiwała się kobieta, nie jest niczym szczególnym, bo —jak twierdził Chareaux — towarzyszący jej mężczyźni mieli grawerowane dubeltówki typu Holland & Holland African Hunter z komorami przystosowanymi do nabojów kalibru jedenaście milimetrów. Taka strzelba kosztuje sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Okrągła sumka, nie ma co. Według Alexa Chareaux—a chyba się na tym znał — sam grawerunek musiał kosztować co najmniej dziesięć tysięcy dolarów. Wtedy Lightstone zdał sobie sprawę, że jego McMillan za dwa osiemset ma się do ich broni jak hulajnoga do Mercedesa. — Kiedy wyjdzie? — spytała Lisa Abercombie nie odrywając oczu od celownika; mówiła do Restona Wolfe'a stojącego tuż obok niej. Wolfe spojrzał pytająco na Alexa Chareaux. Kłusownik rzucił kilka słów do mikrofonu radionadajnika, przytknął go do ucha, po czym wyciągnął rękę w stronę wielkiego głazu leżącego na skraju polany dwieście metrów od nich. — Na prawo od głazu — szepnął. — Za tymi wysokimi sosnami. Zaraz wyjdzie. Proszę uważać. Henry Lightstone stał po lewej stronie Alexa Chareaux, kilka metrów dalej. Zobaczył, jak łoś wpada na polanę, jak mierzy w nich rogami i jak zawraca, by uciec, gdy doliną targnął ogłuszający wystrzał. Wspaniałe zwierzę zareagowało zbyt późno i tępy pocisk w miedzianej koszulce trafił go w sam środek masywnej klatki piersiowej. Siła uderzenia i wywołany nią szok hydrostatyczny powaliły go na kolana. Potrząsając potężnymi rogami, rycząc z bólu i wściekłości, zaczął wstawać. Wtedy Lightstone usłyszał jedwabiście miękki trzask dobrze naoliwionego zamka — łuska spadła łukiem na ziemię. Jeden płynny ruch i kobieta wprowadziła do komory następny nabój. Jej spokój, jej pewne, sprężyste ruchy wywarły na Henrym bardzo duże wrażenie. Początkowo ilekroć na nią spojrzał, wyobrażał ją sobie roznegliżowaną w sypialni. Widział, że strzelba potężnie „kopnęła", że kolba musiała urazić ją w ramię i rękę. Tymczasem kobieta bez chwili wahania ponownie przyjęła pozycję strzelecką. Tak, spokojnie, nie spiesz się, o to chodzi, myślał Lightstone. Przyciśnij ją mocno do ramienia. Teraz łagodnie zwolnij spust. Powoli, powolutku... Włoski celownika zbiegały się na grubym karku zwierzęcia. Lisa Abercombie już miała nacisnąć spust, gdy nagle usłyszała głos Alexa Chareaux. — Nie, ten ma dosyć — powiedział — ale niech pani uważa na... W tym samym momencie na polanę wpadły dwie młode klępy. Zaskoczona Abercombie próbowała naprowadzić celownik na pierwsze z ogarniętych paniką zwierząt, ale poruszały się za szybko i chybiła — kula poszła górą. Zanim Lisa Abercombie zdążyła przeładować broń i przyłożyć ją do ramienia, doktor Reston Wolfe uniósł swoją grawerowaną dubeltówkę i oddał dwa szybkie strzały. Pierwszy z dwudziestosiedmiogramowych pocisków ugodził klępę biegnącą z tyłu. Trafił ją w zad. Zwierzę upadło na ziemię, zaczęło rzucać się i miotać, orząc kopytami murawę. Drugi pocisk musnął łeb klępy, która wysforowała się do przodu, i zerwał jej prawie całe ucho. Zachwiała się, zatoczyła, ale po chwili odzyskała równowagę. Ciężko ranna, lecz wciąż na nogach, zaczęła uciekać od źródła straszliwego hałasu i bólu, potykając się co kilka kroków. Lightstone wolno pokręcił głową. Kiedy Alex Chareaux zdecydował się w końcu przedstawić swoich klientów Lightstone'owi mówiąc, że są to Reston Walters, Lisa Allen i Morrey Asato, Henry natychmiast zauważył, że tylko starszy Japończyk zapamiętał swoje nazwisko na tyle, żeby w miarę szybko reagować na jego brzmienie. Co zresztą nie ma aż tak wielkiego znaczenia, pomyślał. Bo chociaż ten Reston Walters — czy jakkolwiek się facet naprawdę nazywa — nie miał nic wspólnego ze sprawą braci Chareaux, Henry postanowił, że któregoś dnia go odnajdzie i zrobi mu wykład na temat etyki myśliwskiej. Chyba że wcześniej uda mu się skłonić McNulty'ego, żeby oskarżył tego aroganckiego dupka o kłusownictwo —jak braci Chareaux. Widział, jak mężczyzna nazwiskiem Walters łamie dubeltówkę i szybko wsuwa do luf dwa naboje, co znaczyło, że w każdej chwili mógł skrócić męczarnie nieszczęsnych zwierząt. Ale ten napuszony pseudomyśliwy ani o tym myślał. Oparł swoją horrendalnie drogą strzelbę o biodro dymiącymi lufami do góry i po prostu tam stał, kręcąc głową. — Za małe. Nie warto się nimi zajmować — mruknął. Wzruszył obojętnie ramionami, najwyraźniej straciwszy wszelkie zainteresowanie zdobyczą, i poklepał Lisę Abercombie po plecach, gratulując jej celnego strzału. Przez długą chwilę Henry Lightstone patrzył, jak ciężko ranna klępa rzuca się na ziemi i jak jej okaleczona towarzyszka próbuje uciec do lasu. W końcu, z czystego obrzydzenia, przyłożył do ramienia broń, żeby dobić oba zwierzęta. Powstrzymał go głos Alexa Chareaux. — Nie — szepnął kłusownik stając obok niego. — Jeszcze nie teraz. Podczas gdy Henry obserwował kuśtykającą klępę, myśliwi mizdrzyli się do kobiety: Japończyk ją wychwalał, a ten drugi — ten napuszony i arogancki Walters — demonstracyjnie rozcierał jej prawie na pewno posiniaczone ramię. Po kilku minutach cała trójka podeszła do Lightstone'a i Chareaux ze strzelbami w rękach. — Chcielibyśmy rozejrzeć się koło tamtych skał — powiedział Reston Wolfe wskazując wielki zwał głazów kilkaset metrów na wschód od polany. — To tam pańscy bracia widzieli wczoraj niedźwiedzia, zgadza się? — Tak, to było gdzieś tutaj — potwierdził Chareaux. — Idźcie przodem. Sprawdzimy, co z tymi łosiami i zaraz do was dobijemy. Chareaux odczekał, aż odejdą. Kiedy byli pięćdziesiąt metrów od nich, podszedł do drzewa, zza którego strzelała Lisa Abercombie, wziął patyk i zaczął rozgarniać nim krzaki i trawę, aż znalazł wszystkie cztery łuski. Podniósł je, schował do kieszeni i odczekał jeszcze trochę. Gdy trójka myśliwych zniknęła im z oczu, przytknął do ust maleńki nadajnik. Z miejsca, skąd wyszedł pierwszy łoś, padł strzał. Kuśtykająca klępa runęła na ziemię i znieruchomiała. Drugi strzał — oddany kilka sekund później — przerwał agonalne drgawki łosia dogorywającego na ziemi. Lightstone nie umiał rozróżnić typu broni po odgłosie strzału, ale doszedł do wniosku, że pociski, które skróciły męczarnie zwierząt, pochodziły z Winchestera Model 70. Z broni, którą wiele lat temu Alex Chareaux podarował swemu najmłodszemu bratu. Kłusownik wsunął nadajnik do kieszeni i stanął obok Lightstone'a. — Nie pochwalasz tego. — Zabrzmiało to jak stwierdzenie. — Gdybym będąc dzieckiem ranił zwierzę i pozwolił mu się tak męczyć, dziadek chwyciłby pas do ostrzenia brzytwy i chyba by mnie zabił — odrzekł Henry uświadamiając sobie, że do postaci Henry'ego Allena Lightnera dodał kilka szczegółów z własnego życiorysu. — Tak, mój też. Ale widzisz, większość moich klientów nie miało takiego przeszkolenia. Dlatego mój brat zawsze czuwa ze strzelbą. — Ale zwlekałeś — stwierdził Lightstone na wpół oskarżycielsko. — Zwierzęta są po to, żeby na nie polować. Po to je Bóg stworzył. — Wzruszył ramionami. — Poza tym interes, Henry, interes przede wszystkim — dodał, jakby to wyjaśniało absolutnie wszystko. Lightstone wiedział, że do bezwzględnego oportunisty, jakim był Henry Allen Lightner, takie wytłumaczenie niewątpliwie by dotarło i żeby nie wypaść z roli, celowo zmienił temat. — Z jakiej odległości strzelał? — spytał. - Z pięciuset metrów? Z sześciuset? — Niewykluczone — odrzekł Chareaux. - Dla Butcha to żaden problem. W tym momencie rozległy się cztery szybkie strzały. Lightstone i Chareaux odwrócili głowy. Na niebie wykwitł kłąb pierza i dwa złociste orły runęły bezwładnie na ziemię. — Chyba lepiej dogońmy naszych klientów — powiedział kłusownik. — Zaraz wybiją tu wszystką zwierzynę i ściągną zbyt wiele uwagi na nasze małe polowanko. 14 McNulty, słucham. — Właśnie się wprowadzamy. To Baxter Holiday Inn na północ od miasta — powiedział Carl Scoby odsuwając się, żeby przepuścić Dwighta Stonera i Larry'ego Paxtona, którzy wchodzili do pokoju obładowani torbami i walizkami ze sprzętem. • — Teren czysty? — Jak dotąd czysty. — Jakie macie numery pokojów? — Mikę i ja 210, Dwight i Larry 212. Ty masz 214. 216 czeka na Henry'ego albo na Lena. Za wszystko płacimy gotówką, jak chciałeś. Mieliśmy trochę kłopotów z wynajęciem samochodów. Mikę musiał skorzystać z karty kredytowej poświadczonej przez jedną z naszych lewych firm. — Przez którą? — Herpitol Imports. Miała być naszą przykrywką w sprawie nielegalnego importu skór z Kajmanów. — Nikt do nas przez nią nie trafi? — Nie, pod warunkiem że kiedy zwrócimy samochody, zapłacimy gotówką — odrzekł Scoby. — No i że zwrócimy je w jednym kawałku — dodał po namyśle. — Bo jak je rozwalimy, nasz podręczny rachunek dozna poważnego uszczerbku. Kiedy dwaj muskularni agenci wnieśli do pokoju bagaże i ustawili je przy ścianie oddzielającej dwa małe łóżka od łazienki, Scoby dał znak Mike'owi, który szybko odłożył lutownicę, zamknął drzwi i pozasłaniał okna. — Dobra, załatwię to z działem zaopatrzenia — powiedział McNulty. — Co z łącznością? — Dam ci Mike'a - odrzekł Scoby, podając słuchawkę Takaharze. — Chce wiedzieć, kiedy podłączysz komputer. — — Wszystko gotowe, szefie — zameldował Mikę, wyszarpując z kontaktu wtyczkę lutownicy. — Modem jest już zamontowany i podłączony do jednej z naszych przenośnych centralek. Sprawdziłem linie telefoniczne i wygląda na to, że są całkiem przyzwoite. Łączność nie powinna nawalać częściej niż w Nowym Jorku. — Chryste, mam nadzieję. — McNulty zaklął pod nosem, odpędzając od siebie wspomnienia. W Nowym Jorku stracił kontakt z trzema agentami — w chwilę po tym, jak wiarygodny informator dał mu cynk, że gang sześciu uzbrojonych Haitańczyków, od których mieli kupić afrodyzjaki z rogu nosorożca, zamierza rozerwać ich na strzępy — bo linie telefoniczne między Nowym Jorkiem a New Jersey uległy przeciążeniu i siadły. Naprawa usterki zajęła Mike'owi aż dwie godziny i dopiero wtedy McNulty dowiedział się, że Scoby, Stoner i Paxton przeżyli i że tylko czterech spośród sześciu Haitańczyków wymaga hospitalizacji z powodu ran odniesionych podczas spotkania. Takahara zachichotał. — Tym razem możesz mi zaufać. Wszystko jest cacy. — Jak zaprogramowałeś centralkę? — Wprowadziłem standardowe kody. Pomyślałem sobie, że tak będzie lepiej, bo innych Henry jeszcze nie zna. — Telefon bezpośredni? — Tak jest. Musisz tylko wykręcić nasz numer i po pierwszym sygnale dodać dwucyfrowy kod. Jak tego nie zrobisz, numer będzie cały czas zajęty. — Dobra. Co z linią alarmowo-namiarową? Zdążyłeś ją założyć? — Od tego zacząłem — odrzekł Takahara. — Numer osiem-zero-zero. Alarm. W twoim biurze jeden dzwonek, w domu dwa dzwonki. Bez względu na to, gdzie Henry zadzwoni, sygnał trafi do naszej centralki. Nie ma znaczenia, czy odbierzesz czy nie. O ile tylko Henry nie zapomniał numeru i dorwie gdzieś telefon, natychmiast go namierzymy. — Znakomicie. Słuchaj, zapisz mój nowy numer domowy i wprowadź go gdzie trzeba. — — Eee... dobra, jasne. Dyktuj. McNulty podał mu nowy numer z kierunkowym 303. — Zapisałem — powiedział Takahara. - Co się stało? Ktoś ci robił głupie dowcipy? — Coś w tym rodzaju — mruknął McNulty i szybko zmienił temat. — No i jak poszło tym razem? Ci od telefonów sprawiali wam jakieś kłopoty? — Nie, mieliśmy szczęście. Udało mi się namierzyć faceta z Ma Bell, który bywa u nas na spotkaniach poświęconych telekomunikacji. Okazało się, że większa z niego figura, niż myślałem. No i wyobraź sobie, facet zrezygnował ze swojej popołudniowej herbatki, żeby osobiście przydzielić nam łącza. Ma do ciebie zadzwonić jego szef, żeby to postfactum zweryfikować. Poza tym wszystko wskazuje na to, że jesteśmy w domu. — Dobra. Tak czy inaczej, z telefonu korzystajcie jak najrzadziej — polecił McNulty. — Wiadomości przekazujcie mi przez komputer, chyba że zajdzie potrzeba nawiązania kontaktu alarmowego. — Naprawdę myślisz, że bracia Chareaux są aż tak przebiegli i wyrafinowani? Że mają aż taki sprzęt? — Nie, nie sądzę. Ale wiemy, że są niebezpieczni i nie ma sensu ryzykować. Co znaczy, że jeśli dostaniecie się w pobliże tego samolotu, musicie na siebie bardzo uważać — podkreślił z naciskiem. — Jasne, szefie. — Dobra. Daj mi Carla. Mikę Takahara podał słuchawkę Carlowi Scoby'emu i zajął się układaniem narzędzi i sprzętu elektrycznego. — Już jestem — powiedział Scoby. — Za kilka minut jadę na lotnisko. Potrzebujecie czegoś jeszcze? — Owszem, nazwiska tego dyrektora, to raz — odrzekł Scoby zerkając na Takaharę, który skinął głową. — A potem zacznij szukać zaprzyjaźnionego sędziego na wypadek, gdybyśmy potrzebowali nakazu aresztowania. — Zaczekaj. — McNulty przerzucił kartki notatnika. - Sądząc po głosie, to zasuszony staruszek, ale przyjacielsko nastawiony i chętny do współpracy, przynajmniej przez telefon. Spytaj o niego w którymś ze stanowisk na lotnisku. Wie, że ktoś się do niego zgłosi. Scoby zapisał nazwisko dyrektora lotniska w bloku motelowego papieru listowego, wyrwał kartkę i podał ją Takaharze. Takahara zerknął na nią, schował ją do kieszeni, nałożył marynarkę, żeby ukryć pistolet tkwiący w futerale zamocowanym pod pachą, wziął z łóżka nadajnik radiowy i ruszył do drzwi. — Mikę już wychodzi — zameldował Scoby. — Dobrze. Zadzwonię do naszych i spytam ich o miejscowy sąd. Zobaczymy, kogo tam mają. — Henry się odezwał? - spytał Carl z nadzieją w głosie. — Nie, ale jeszcze za wcześnie — odrzekł McNulty. — Wiemy, że o jedenastej czterdzieści pięć wynajął w Bozeman samochód. Zakładając, że natychmiast wyjechał z lotniska, z braćmi Chareaux spotkał się najwcześniej o wpół do drugiej. Jeśli wyruszyli od razu, jak długo polują? Najwyżej trzy godziny, tak? Nawet jeśli przeszli tylko kilka mil i natychmiast coś ustrzelili, nie mają szans wrócić do motelu przed zmrokiem. — Zakładając, że w ogóle wrócą — mruknął ponuro Scoby. — Nie trać ducha, Carl — powiedział McNulty głosem spokojnym i twardym. — Henry to facet, który wykaraska się z najgorszej opresji, poza tym ma dobrą przykrywkę. Dlatego skoncentrujmy się na Lenie i zobaczmy, co można zdziałać. Co robią Dwight i Larry? Scoby spojrzał na kolegów. Larry Paxton składał dwa Remingtony Model 870, strzelby typu pump-action, Dwight Stoner wyjmował z torby pudełka z amunicją do sztucera i do śrutówki i rzucał je na łóżko. Na łóżku leżały już dwie kuloodporne kamizelki, trzy identyczne czterdziestki piątki marki SIG-Sauer, futerały, zapasowe magazynki, trzy nadajniki radiowe oraz sześć par kajdanek. — Szykują się na niedźwiedzia — odpowiedział Scoby — Zaraz wychodzą. Sprawdzą bary i restauracje, może będą mieli szczęście. — Pytałeś w innych motelach? — W książce telefonicznej jest ich siedem. Sprawdziliśmy wszystkie i jeszcze kilka innych miejsc za miastem. O ile nam wiadomo, do żadnego motelu w Bozeman ani w najbliższej okolicy nie wprowadził się dzisiaj nikt o nazwisku Ruebottom. — Mógł skorzystać z czyjejś pomocy — przypomniał mu McNulty. — Podawaliście jego rysopis? — Nie, dzwoniliśmy do motelowej centrali telefonicznej i prosiliśmy o połączenie z jego pokojem. Doszliśmy do wniosku, że nie warto ryzykować z recepcjonistami. Z tego, co wiemy, Chareaux jest takim paranoikiem, że kilku z nich może dla niego pracować. — A Sonny albo Butch? Pytaliście o nich? — Nie. W tym przypadku też nie chciałem ryzykować — odrzekł Scoby. — Wciąż gdzieś tu krążą i gdyby zadzwonił do nich ktoś inny niż Alex, staliby się nerwowi. Nie przypuszczam, żeby takie zamieszanie było Henry'emu na rękę. — Tak, masz rację. Dopóki nie natrafimy na coś konkretnego, trzymajmy się z dala od moteli, tak będzie lepiej. Co z numerami rejestracyjnymi? — Cztery znamy, ale braciszkowie cholernie często zmieniają pojazdy — odparł Scoby. — Tak czy inaczej, Dwight i Larry sprawdzą parkingi. Ale wiesz, co ci powiem? Jeśli niepokoi ich ten samolot, na pewno wykorzystają tablice, których jeszcze nie widzieliśmy. — Racja — przyznał McNulty. — No więc, co zamierzasz? — spytał Scoby obserwując Dwighta Stonera i Larry'ego Paxtona, którzy nakładali szelki z futerałami na broń. Ich zazwyczaj ożywione i wesołe twarze były poważne i skupione; jako doświadczeni agenci wyczuwali, że śledztwo w sprawie braci Chareaux zboczyło na niebezpieczny tor, że stało się coś strasznego. Coś, w co według wszelkich znaków na niebie i ziemi zamieszany był młody, niedoświadczony agent nazwiskiem Len Ruebottom. — O piątej odlatuję ze Stapleton — odrzekł McNulty. — Na lotnisku wynajmę samochód i spotkamy się w hotelu. — A przedtem? Chcesz skontaktować się z Mike'em i sprawdzić ten samolot? — Nie, chyba nie. To zbyt ryzykowne, tamci są czujni. Od chwili, gdy postawi nogę na pokładzie Leara, ktoś go będzie nieustannie śledzić. Przepadłby i on, i ja, to nie ma sensu. A propos. Na wszelki wypadek załatw mu pokój w innym motelu. Scoby zawahał się. — Moglibyśmy zarezerwować dwa pokoje w Prime Ratę — powiedział w końcu. — To po drugiej stronie autostrady. Znakomity punkt obserwacyjny. Paul McNulty nie awansowałby na stanowisko szefa grupy operacyjnej, gdyby nie wyczuwał nastrojów podległych mu agentów. — Coś nie tak? — spytał. — Otóż to — zaczął ostrożnie Scoby. — Właśnie się nad tym zastanawiamy, Paul. Rozpracowujemy bandę pospolitych bandytów, tak? Więc po co aż takie środki ostrożności? Po co te wszystkie komputery, przenośne centralki telefoniczne, po co rezerwacja w dwóch motelach? Chryste, nawet Mikę zwariował. Jesteśmy tu ledwie pół godziny, a on zdążył już ze trzy razy przeczesać cały pokój. Boi się podsłuchu. Scoby przerwał na chwilę w nadziei, że McNulty się odezwie i jakoś to wszystko wytłumaczy, ale szef uparcie milczał. — Posłuchaj, Paul — mówił dalej. — Doskonale wiemy, że Len Ruebottom wpadł w nieliche gówno, i że bracia Chareaux to niebezpieczne typy, ale nie są przecież agentami KGB, prawda? — Nie, nie są — odrzekł spokojnie McNulty. — Ale ostatnio dochodzą mnie dziwne słuchy z Waszyngtonu, z centrali. — A ci czego znowu chcą? Zainteresowała ich sprawa braci Chareaux? — Nie, nie przypuszczam. Chodzi o coś innego. Nie wiem, o co, ale jest tam kilka osób, które ni stąd, ni zowąd zaczęły wykazywać wielkie zainteresowanie sprawami, nad którymi aktualnie pracujemy. Szczególnie ciekawią ich operacje prowadzone przez naszą jednostkę specjalną. — Co to za ludzie? Ktoś ze Służby Ochrony Lasów i Jezior? — Ze Służby Ochrony Lasów i Jezior, z Departamentu Spraw Wewnętrznych, a może z jeszcze wyższego szczebla — odrzekł spokojnie McNulty. — Facet, z którym rozmawiałem ostatnio, urzędas z Kapitolu, był trochę konkretniejszy. Chciał wiedzieć, czy prowadzimy jakieś ciekawe sprawy w Idaho, w Montanie, Kolorado albo w Wyoming. Twierdził, że zbiera materiały dla senatorów. Dla senatorów, tak to ujął. — Pieprzysz. — Później miałem telefon od starego kumpla z piechoty morskiej. Tak się złożyło, że facet jest teraz szychą w FBI. Pytał mnie, czy nie startuję przypadkiem na jakiś urząd polityczny, bo prześwietlają mnie na wylot. Dlatego pomyślałem sobie, że coś się kroi. — Ktoś się tobą interesuje? — Nie tylko mną — odrzekł McNulty. — Interesują ich nasze dwie jednostki specjalne. Prześwietlają wszystkich agentów, całą dziesiątkę — podkreślił. — I chyba nie tylko nas. Chłopców z innych agencji Departamentu Spraw Wewnętrznych też. Zwłaszcza tych z policji i straży parków narodowych. Facet nie chciał powiedzieć nic konkretnego, ale mam wrażenie, że lista jest cholernie długa. — Rutynowy przegląd kadr? — Może — odparł McNulty. — Ujmijmy to tak: byłeś kiedyś u Terry'ego Grosza? — W tej knajpce? No jasne, bo co? — Dzwonię do ciebie z jego biura. — Tak? Myślałem, że w niedziele lokal jest zamknięty. — Bo jest. Pogadałem z Terrym i dał mi klucz. Przeprowadziłem do nich Marthę. Zostanie tu kilka dni, dopóki nie wrócę. Dlatego podałem Mike'owi nowy numer telefonu. Carl Scoby aż zamrugał z wrażenia. — Przeprowadziłeś Marthę do Terry'ego? — Wczoraj, kiedy byłem w biurze, mieliśmy ciekawego gościa — tłumaczył spokojnie McNulty. — Dwadzieścia kilka lat, zbierał datki na fundusz ochrony środowiska. Scoby zachichotał współczująco. — Czego chcesz, młody, napalony aktywista. Nic nowego, nas się też czepiają. — Tak, ale Martha twierdzi, że facet wyglądał jak tajniak z WTBSP. Carl Scoby poczuł na karku zimne i bardzo nieprzyjemne mrowienie. McNulty nie musiał tłumaczyć znaczenia tego, co przed chwilą powiedział. Wszyscy agenci z jednostki specjalnej wiedzieli, że przed przejściem na emeryturę starszy brat Marthy McNulty był dyrektorem Wydziału Taktyki i Broni Specjalnego Przeznaczenia. Kiedy Paul pełnił funkcję starszego rezydenta Służby Ochrony Lasów i Jezior w Long Beach, ich dom był miejscem spotkań towarzystkich śmietanki policyjnej Los Angeles. Martha McNulty serwowała obiady i kolacje tylu agentom, strażnikom leśnym, policjantom i członkom WTBSP, że teraz, po tylu latach — tak często twierdziła — mogła wejść do pokoju i niemal natychmiast rozpoznać każdego tajniaka. Zdradzało ich coś w ułożeniu ramion, w oczach i w sposobie poruszania się. — To nic nie znaczy — zasugerował ostrożnie Scoby. — Nie musi — zgodził się McNulty. — Ale Martha zauważyła, że facet ma w notatniku kilka czeków od naszych sąsiadów, więc rano z nimi pogadałem. Wygląda na to, że przed nami odwiedził trzy domy, a po nas żadnego. — No dobra, ale... — Zanim zapomnę, Carl — przerwał mu McNulty. — Przekaż Larry'emu, że o Daszę i dzieciaki też zadbałem. Jutro rano lecą na Jamajkę. Przez dwa tygodnie pomieszkają z dziadkami. Powiedziałem im, że to niespodzianka od Larry'ego, że chce im wynagrodzić swoją ciągłą nieobecność. — O co tu, do diabła, chodzi?! — W •sobotę po południu odwiedził Daszę jakiś facet. — Zbierał datki na fundusz ochrony środowiska. Rysopis się zgadza. Zaczął trzy domy wcześniej. Potem zniknął. — Chryste... — wyszeptał Scoby po długim milczeniu. — W co żeśmy wdepnęli? — Nie mam pojęcia. Może w nic. Przynajmniej taką mam nadzieję. Oby to była rutynowa lustracja kadr. Badanie szczelności systemu bezpieczeństwa albo coś w tym stylu. Oby tak było. — I myślisz, że maczają w tym palce bracia Chareaux? — To pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, ale to chyba niemożliwe — odrzekł McNulty. — Jeśli sprawdzają nas jako grupę, w grę mogą wchodzić dwie ewentualności. Interesują ich ci, których śledzimy, albo z jakichś powodów uważają, że jako tajna jednostka specjalna stanowimy dla kogoś potencjalne zagrożenie. — Dla kogoś o nieczystym sumieniu? — Przypuszczalnie. — A ponieważ nie prowadzimy w tej chwili praktycznie żadnych akcji oprócz działań wymierzonych w braci Chareaux... — To trochę zawęża sprawę, co? — mruknął ironicznie McNulty. — Gadałeś z Johnem? — spytał Scoby mając na myśli Johna Marsha, szefa wydziału operacyjnego Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Oczywiście, natychmiast się z nim skontaktowałem. O ile wie, nic takiego się nie dzieje. Od dwóch tygodni ci z Kapitolu zasypują go pytaniami na temat naszej działalności, ale ponieważ są bardzo ogólnikowi, John uważa, że chodzi prawdopodobnie o zwykłe sprawy budżetowe. — Więc to robota tych z Departamentu Spraw Wewnętrznych? — John twierdzi, że nie - odrzekł McNulty. — Gdyby Departament Spraw Wewnętrznych zamierzał wszcząć śledztwo przeciwko komuś z naszego wydziału, najpierw musieliby pogadać z nim. Chyba że podejrzewaliby samego szefa. Od czasu wpadki z tym haitańskim adwokatem, a dobrze wiesz, że sprawa jest już prawie zamknięta, od — kilku miesięcy nikt się nami nie interesował. Według niego jesteśmy czyści i chciałby, żeby nic się pod tym względem nie zmieniło. Przynajmniej nie teraz. — To dlaczego interesuje się nami FBI? — Jedyna rzecz, jaka mu przyszła do głowy, to to, że jakieś grube ryby z wysokiego szczebla nudzą się i węszą dookoła w poszukiwaniu haka na kogoś, kogo chcieliby wykończyć. Jak to w polityce. — To by pasowało. — Oby, cholera, oby — mruknął McNulty. — Tak, miejmy nadzieję, że chodzi tylko o to. Ale zanim przestanę oglądać się za siebie, muszę nabrać absolutnej pewności, że tak właśnie jest. — No dobra, więc co mamy... — Scoby urwał. — Zaczekaj... — szepnął spiętym, zaniepokojonym głosem. Dwight Stoner i Larry Paxton też to usłyszeli. Odgłos był wyraźny, bardzo charakterystyczny. Ktoś wsuwał klucz do zamka w drzwiach pokoju numer 210. 15 jednak Chareaux nie przesadził, pomyślał Henry Lightstone. Rzeczywiście, niedźwiedź był prawdziwym potworem. Z miejsca, gdzie stali, sprawiał wrażenie większego niż wszystkie grizzly, jakie dotąd widział, łącznie z tymi wypchanymi, które ustawiono za szkłem w holu Hiltona w Anchorage, jak na luksusowej wystawie. Lightstone miał nadzieję, że przez najbliższe pół godziny niedźwiedź będzie ospały, mniej aktywny niż zwykle, bo trudno jest zachować dziarskość i skoczność, kiedy w żyłach krąży dawka silnego środka uspokajającego, wstrzelona do krwi za pomocą naboju usypiającego. Ale z drugiej strony wiedział, że sytuacja może się gwałtownie zmienić, jeśli jakiś dureń przedobrzy z odwagą i zrobi coś naprawdę głupiego. Jak choćby podniesie z ziemi kamień wielkości sporej pomarańczy, ciśnie nim w niedźwiedzia i trafi go w łeb. Oparłszy się mocno o pień piętnastometrowego świerku, Lightstone sprawdził kciukiem, czy broń jest na pewno odbezpieczona, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mały radionadajnik. Potem spojrzał na Butcha Chareaux, który stał trzydzieści metrów na prawo od niego ze starym, poobijanym Winchesterem przy ramieniu. Zaczekał, aż Chareaux pomacha mu ręką na znak, że jest gotowy, po czym wcisnął guzik nadajnika. — Dobra — szepnął do mikrofonu. — Widzę go. — Opisz swoją pozycję — zażądał Alex Chareaux; dzięki drogiemu sprzętowi radiowemu jego głos brzmiał głośno i wyraźnie. — Lightstone wyjrzał zza pnia drzewa, ocenił wzrokiem odległość i doszedł do wniosku, że powinien stać co najmniej trzy razy dalej. — Jestem około dwudziestu metrów od niedźwiedzia — odrzekł cicho —jakieś sto pięćdziesiąt metrów na południe od waszego stanowiska. Dzielą nas dwa głębokie żleby, od groma skał i gęsty zagajnik, ale myślę, że uda się nam popędzić go w waszym kierunku. — Co teraz robi? — Siedzi na tyłku, kiwa ciężko łbem i wydaje z siebie dziwne pomruki. Zachowuje się tak, jakby miał tęgiego kaca — odparł niespokojnie Lightstone. — Wkrótce narkotyk przestanie działać — zauważył Chareaux. — Wyczuwa waszą obecność? — Chyba tak, ale trudno powiedzieć coś konkretnego — odrzekł Henry, gotowy rzucić radionadajnik i unieść strzelbę, gdyby olbrzymi grizzly zrobił choćby najmniejszy kroczek w jego stronę. — Przez jakiś czas będzie oszołomiony, więc łatwo go stamtąd wypłoszycie — zapewniał Chareaux. — Wiesz, co robić, Henry, prawda? — Mniej więcej. Mam tylko nadzieję, że niedźwiedź też czytał ten scenariusz. — Jest tak, jak ci obiecałem, Henry. To przygoda, jakiej nigdy w życiu nie przeżyłeś. — Dobra, Alex. Czekam na twój znak. Alex Chareaux rozejrzał się i sprawdził, czy troje myśliwych zajmuje właściwe stanowiska. Reston Wolfe leżał pośrodku, za pniem powalonego dębu. Lisa Abercombie stała pięćdziesiąt metrów dalej, po jego lewej stronie. Po prawej, w takiej samej odległości od Wolfe'a, czatował doktor Morito Asai. Wszyscy wbijali wzrok w miejsce, skąd według zapewnień Alexa Chareaux miał wyjść niedźwiedź. — Jesteśmy gotowi — szepnął kłusownik. - Zaczynaj, Henry. Powodzenia. Lightstone wziął głęboki oddech, żeby uspokoić skołatane nerwy, oparł pięknie wykończoną strzelbę o pień drzewa, wolno ukląkł i podniósł z ziemi dwa kamienie leżące tuż koło buta — każdy z nich był wielkości sporej pomarańczy. Jeden kamień wsunął do kieszeni kurtki, a z drugim w ręku ostrożnie wstał. Spojrzał na Butcha Chareaux. Ten uniósł do góry kciuk. No dobra, pomyślał Henry. Mam nadzieję, że Scoby i ten maniak Stoner to docenią. Lewą ręką chwycił mocno strzelbę, zrobił jeszcze jeden głęboki oddech i wyszedł zza drzewa zdenerwowany świadomością, że niedźwiedź gapi się na niego błędnym wzrokiem. Ostrożnie stawiając nogi, krokiem spokojnym i płynnym, Henry ruszył w stronę wielkiego zwierzęcia. Wtem nastąpił na suchą gałązkę. Jej trzask zwrócił uwagę niedźwiedzia, który wydał z siebie gardłowe ufffl, po czym obrócił się i usiadł tak, że mógł obserwować dwunożną istotę nie podnosząc łba. Lightstone zamarł. Teraz, kiedy wyszedł zza drzewa i stanął na otwartej przestrzeni narażając się na atak dzikiej bestii, olbrzymi grizzly sprawiał wrażenie dwa razy większego. Wydawało się, że zwierzę jest coraz bardziej świadome tego, co się wokół niego dzieje, że trzask pękającej gałązki uruchomił w jego mózgu jakiś mechanizm, który zwalczając efekty działania narkotyku pomagał mu ogarnąć niebezpieczną sytuację i przeżyć. Przez koszmarnie długą chwilę Henry i niedźwiedź tkwili w bezruchu i milcząc mierzyli się wzrokiem. Nagle, w akcie czystego szaleństwa, Henry rzucił się naprzód i wrzeszcząc najgłośniej jak mógł, przypuścił szarżę na siedzącą bestię. Zrobiwszy kilka kroków wziął potężny zamach i rzucił kamieniem w pęk świerkowych szyszek zwisających tuż nad pyskiem włochatego potwora. Wbrew namowom Butcha Chareaux, który radził celować w łeb, Lightstone postanowił cisnąć kamieniem w szyszki, bo miał nadzieję, że hałas, z jakim spadną, przestraszy niedźwiedzia miast go rozwścieczyć. Ale skąd mógł wiedzieć, że w reakcji na jego krzyk zwierzę podniesie łeb? Podniosło, skutkiem czego zamiast szyszkami oberwało kamieniem, który trafił je prosto we wrażliwy nos. Lightstone wciąż biegł, był teraz ledwie kilka metrów od niedźwiedzia i wyciągał z kieszeni drugi kamień. Bestia zawyła z bólu i wściekłości, potem wstała na swoich zaskakująco krótkich nogach, wyprostowała się, spojrzała na niego z przerażającej wysokości prawie trzech metrów, wysunęła dziesięciocentymetrowe pazury, rozwarła paszczę i wyszczerzyła potworne kły. Henry miał ledwie pół sekundy na to, by uzmysłowić sobie, że popełnił straszliwy błąd, błąd, który może go kosztować życie. Wtedy zadziałał instynkt przeżycia. Znów wrzasnął jak opętany, cisnął kamieniem w pęk szyszek wciąż zwisających tuż nad łbem grizzly i kiedy posypały się na wszystkie strony, Henry wykonał rozpaczliwy manewr: nie przerywając biegu zwrócił ku zwierzęciu lufę ciężkiej strzelby. Jedna z ostro zakończonych szyszek trafiła niedźwiedzia w oko. Zwierzę machnęło niezgrabnie wielką łapą. Szybko działający barbiturat najwyraźniej wciąż opóźniał jego reakcje motoryczne i wpływał na koordynację ruchów, lecz oszołomionemu Lightstone'owi wydawało się, że narkotyk w najmniejszym stopniu nie osłabił przerażającej siły włochatej bestii. Niedźwiedź zwrócił na niego uwagę nagle i niespodziewanie, kiedy Henry był ledwie kilka metrów od niego. Rozwścieczony, obnażył kły, wyciągnął przed siebie łapy, rozczapierzył szpony i ruszył chwiejnie do ataku z zamiarem rozerwania nowego przeciwnika na krwawe strzępy. Wtem podobny do kija przedmiot w rękach dwunożnej istoty eksplodował z ogłuszającym hukiem i tuż koło prawego ucha niedźwiedzia śmignął gorący pocisk. Lightstone nie miał czasu przyłożyć strzelby do ramienia i potężny odrzut omal nie wyrwał mu broni z rąk. Ważniejsze, że osiągnął zamierzony efekt: wstrząsająca detonacja w niewielkiej odległości od niedźwiedziego pyska wprawiła zwierzę w szok i dała Henry'emu jedyną szansę na ocalenie życia. 16 Pierwszy z trzech mężczyzn, którzy pchnąwszy drzwi do pokoju numer 210 wpadli do środka wrzeszcząc: „Niespodzianka! Niespodzianka, ty skurczybyku!", miał niezwykłe szczęście, że agent specjalny Dwight Stoner stał bliżej wyjścia niż łóżka. Dzięki temu oberwał twardą pięścią w oko, lecz uniknął ciosu grubą kolbą dwunasto-strzałówki. No ale lot głową naprzód ponad barierką galeryjki biegnącej wzdłuż całego motelu i upadek z pierwszego piętra na ziemię do przyjemności z pewnością nie należał. Drugi i trzeci uczestnik tęgo alkoholizowanego zajazdu — jeden z nich wymachiwał myśliwskim sztucerem, drugi ściskał pod pachami trzy butle taniego szampana, a w ręku wideokamerę, którą chciał sfilmować igraszki ich kumpla, młodego żonkosia — mieli jeszcze więcej szczęścia. Wystarczyła sekunda i zamiast pofrunąć nad barierką w ślad za przyjacielem, legli na chropowatym betonie galeryjki tuż obok roztrzaskanych w drobny mak butelek szampana. Klęczał nad nimi jakiś przerażający, muskularny olbrzym, który warcząc i prychając miażdżył im gardła kolbą sztucera, a jego równie nieciekawi koledzy celowali w ich głowy z dwóch identycznych czterdziestek piątek typu SIG-Sauer. Paxton próbował wytłumaczyć zaszokowanym, wstrząśniętym i drżącym jak galareta wesołkom, że eks-stoperzy z drużyny Oakland Reiders nie umieją się czasem opanować. Później, razem ze Scobym, pomógł nieszczęśnikom zejść do samochodu i sprawdzić, jak się miewa ich zdecydowanie bardziej pechowy kolega. Kwadrans później Scoby przypomniał sobie, co robił tuż przed niespodziewanym napadem na ich pokój. Kręcąc głową wrócił na górę i podniósł telefon z podłogi. Usiadł w fotelu, głośno westchnął i powiedział: — Przepraszam, trochę to trwało, ale... — Jezus Maria, co się tam, do diabła, dzieje?! — krzyknął McNulty. — No cóż, wygląda na to, że wzięto nas za nowożeńców. — Co?! — Staliśmy się niezamierzonym celem miłej niespodzianki — tłumaczył Scoby. — Trzech facetów w wieku dwudziestu kilku lat. Pijani w dym. Uzbrojeni w kamerę wideo, trzy butle szampana i automatyczny sztucer myśliwski. Szampan i sztucer przynieśli w ślubnym podarunku. Tak przynajmniej twierdzą. To znaczy dwóch z nich tak twierdzi — poprawił się po chwili zastanowienia. — Trzeci jeszcze nie może mówić. Gdy wracałem na górę, policja i sanitariusze z pogotowia wyciągali biedaka z przedniego okna samochodu. Scoby zamilkł. W słuchawce panowała martwa cisza. Chwilę trwało, nim McNulty doszedł do siebie. — Chcesz powiedzieć, że chcieli was zaskoczyć, bo myśleli, że... — Nie mógł dokończyć. — Pomylili pokoje? — A skąd, numer pokoju się zgadza — odrzekł Scoby. — Pomylili motele. Klucz wyprosili od recepcjonistki i rozmowa z kobitką musiała ich pochłonąć do tego stopnia, że nie zauważyli wywieszki z napisem HOLIDAY INN. — Więc jak to było? — McNulty z trudem wydusił z siebie to pytanie. Nie słyszał wprawdzie strzałów, lecz dobiegł go wyraźny odgłos tłuczonego szkła, trzask pięści miażdżącej ciało i kość oraz sapnięcia i agonalne jęki mężczyzn zwijających się po ciosie w zflaczały brzuch. Scoby wydał z siebie teatralne westchnienie. — Wygląda na to, że Bóg, w swej nieskończonej mądrości, chroni wszystkich zalanych dupków tego świata - powiedział. - Stoner przygrzał temu pierwszemu w nos i wyrzucił faceta za barierkę galeryjki na pierwszym piętrze. Nim zdążyliśmy otworzyć ogień, powalił pozostałych dwóch ; — dodał z nutką zawodu w głosie. — Dziwna rzecz, bo natychmiast się poddali. No i zsikali się w spodnie. — Są ranni? — Wśród nas? Jeśli nie liczyć poharatanej ręki Stonera, to nie. Ale on mówi, że pięści ma tak twarde, że już dawno przestały krwawić. Fakt, nie krwawią. Z tamtymi też wszystko w porządku. Mniej więcej. Nastąpiła długa chwila ciszy — McNulty rozważał implikacje wynikające z treściwego meldunku Scoby'ego. — Co z tym facetem, który wyleciał za barierkę? Rozumiem, że nic mu nie jest — powiedział w końcu z nadzieją w głosie. — Eee... — zawahał się Scoby — niezupełnie. Jego nos i samochód wyglądają podobnie, więc będzie miał z nimi trochę kłopotów. Karoseria i dach są mocno wgniecione, a przednią szybę można zbierać po całym parkingu. Nie mam pojęcia, jak się wytłumaczy w swoim towarzystwie ubezpieczeniowym, ale poza tym wygląda na to, że przeżył spotkanie bez większego szwanku. Gliniarze, lekarz i sanitariusze byli pod wrażeniem. — Kto ich wezwał? — Recepcjonistka. Twierdzi, że faceci ją przekupili, że wcisnęli jej dwie stówy. Miała wyrzuty sumienia i zadzwoniła na policję. Ale sądzę, że przestraszyła się sztucera. Pewnie pomyślała, że niechcący wystawiła kogoś na odstrzał. — To miło z jej strony, że tak się o was zatroszczyła — mruknął złośliwie McNulty. — Co z miejscowymi? W porządku? — Chyba tak. Mamy tu inspektora z nadzoru, trzech mundurowych i dowódcę dziennej zmiany. To chyba cała obsada posterunku, ale wszyscy pięknie z nimi współ pracują. Są tam teraz Larry i Dwight. Opowiedzą co trzeba, podpiszą papierki i będzie po herbacie. — Myślisz, że to kupią? — Czemu nie? — odrzekł Scoby. — Tamci byli tak pijani, że nie mieli prawa wsiadać do samochodu, więc gliniarze zatrzymają ich na dwadzieścia cztery godziny. Jazda w stanie wskazującym na spożycie alkoholu, zakłócanie porządku publicznego, zaśmiecanie parkingu. Małżeństwo mieszkające pod nami przeżyło lekki szok, kiedy zobaczyło faceta spadającego z pierwszego piętra i lądującego na samochodzie, ale poza tym wszystko powoli wraca do normy. Chwilę milczeli. — Posłuchaj — powiedział w końcu McNulty. — Czy jesteś absolutnie pewny, że to nie była próba rozpoznania terenu? — Wiesz, co o tym myślę, Paul? Bóg mi świadkiem, myślę tak: to wszystko jest zbyt absurdalne, żeby mogło być podpuchą. Ale na wszelki wypadek sprawdzimy ich motel. Uważasz, że powinniśmy przenieść stanowisko dowodzenia? McNulty zawahał się. — Ale to oznacza, że trzeba będzie wyłączyć system łączności, tak? — Niestety. Chyba że zaczekamy na Mike'a, wkrótce powinien wrócić. Tak czy inaczej, gdybyśmy teraz wyszli, nie wiedziałby, gdzie nas szukać. Ale możemy do niego zadzwonić z lotniska. — Napadnięto was. Przez przypadek czy celowo, to bez znaczenia. Alex Chareaux może mieć wtykę w miejscowej policji. Mikę wziął radionadajnik? — Wziął, na wszelki wypadek, ale nic z tego. Użyje go tylko w razie niebezpieczeństwa. Wątpię, czy będzie mógł przejść na ciągły odbiór. — Co znaczy, że jeśli tam coś znajdzie, dowiemy się o tym dopiero wtedy, kiedy zadzwoni. Albo gdy wróci do motelu i stwierdzi, że was nie ma, tak? — Na to wychodzi — przyznał Scoby. - Spróbuję załatwić pokój w Prime Ratę. To motel po drugiej stronie autostrady, więc gdyby nas szukał, nie powinniśmy mieć kłopotów z odbiorem. Kłopot w tym, że wystawiamy Henry'ego do wiatru. — Została mu jeszcze linia alarmowo-namiarowa - odrzekł McNulty. - Przed wyjściem na lotnisko Mikę zdążył przełączyć ją na numer telefonu Terry'ego. Zaraz tam zadzwonię i powiem mu, że się przenosicie. — — Świetnie, ale może załatw to tak, żeby telefony odbierała Martha. O ile wiem, Henry i Terry się nie znają. McNulty zamilkł na chwilę. — Cholera jasna — mruknął w końcu. — Co jest? — Martha wyszła pół godziny temu. Chciała oddać psy na przechowanie, zrobić zakupy, pozałatwiać jakieś sprawy. Mówiła, że będzie u Terry'ego dopiero koło dziewiątej albo dziesiątej wieczorem. — Możesz ją jakoś złapać? — Nie, chyba że wyślę za nią lotną brygadę na helikop terach. — Jezu, Paul, jeśli Henry usłyszy obcy głos, natychmiast odwiesi słuchawkę. Carl Scoby niemal słyszał, jak pracują trybiki w głowie McNulty'ego. — Szlag by to... — wymamrotał w końcu szef jednostki operacyjnej. — Jestem już za stary na te pieprzone podchody. — Ja chyba też, Paul — wyznał szczerze Scoby. McNulty westchnął. — Dobra, zrobimy tak. Do powrotu Henry'ego z polowania zostało jeszcze sporo czasu, więc postarajmy się dobrze go wykorzystać. Wyślij w teren Dwighta i Larry'ego. Może wpadną na trop Ruebottoma. Dopilnuję, żeby Terry wiedział, gdzie nas szukać, gdyby ktoś do niego zadzwonił i odwiesił słuchawkę. Myślę, że Mikę uwinie się w miarę szybko. Wybada, co z tym samolotem, i jeśli będziemy mieli odrobinę szczęścia, znajdzie was, dołączy do grupy i zanim Henry spróbuje się z nami skontaktować, zdąży zmontować nowy system łączności. — Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że to wszystko zaczyna przypominać sytuację z Nowego Jorku — skonstatował beznamiętnie Carl Scoby. — Naprawdę? Nie gadaj. Właśnie dlatego się do was wybieram. Czas ruszyć tyłek. Nie mam zamiaru spędzić przy telefonie kolejnej nocy zastanawiając się, czy moja grupa jeszcze istnieje, czy może już ją diabli wzięli. — Świetnie — odrzekł z ulgą Scoby, chętnie przekazując — McNulty'emu nadzór nad tą błahostką. — W takim razie co jeszcze załatwić przed twoim przyjazdem? — Nic. Po prostu dopilnuj, żeby wszyscy zachowali wzmożoną czujność — podkreślił McNulty. — Starajcie się unikać burd i awantur, bo to niepotrzebnie zwraca na nas uwagę. I pamiętajcie, że dopóki Henry nie wróci z polowania i nie zacznie wydzwaniać w poszukiwaniu swego pilota, facet nazwiskiem Len Ruebottom nie powinien interesować nikogo innego. — Nie? A może ktoś zechce go wynająć na inny czarter? — Nie, Carl. Taka zagrywka to wywoływanie wilka z lasu. Henry przekonał Alexa Chareaux, że z niego gruba ryba, że stać go na opłacanie samolotu i pilota czekających w pogotowiu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zresztą i tak ryzykowaliśmy jak wszyscy diabli, bo ludzi takich jak Henry Lightner nie stać na maszynę tej klasy co Lear. — Aha, więc Chareaux dojdzie do wniosku, że Henry ma jakiegoś dzianego wspólnika i to go trochę zaniepokoi, bo Lightner miał być wolnym strzelcem, tak? — Tak przypuszczam — odrzekł McNulty. — Na faceta takiego jak Chareaux zapach dużych pieniędzy działa jak zapach krwi na rekina. Natychmiast zacznie węszyć... — I wywęszy początkującego agenta nazwiskiem Len Ruebottom, rzucającego się na głębinie jak tonący kaleka — dokończył ponuro Scoby. — Otóż to. — Naprawdę myślisz, że go rozszyfrowali? — spytał Scoby. Stoner i Paxton wrócili do pokoju, usiedli na łóżku i wbili w niego wzrok. — Tak. Zaczynam wierzyć, że to bardzo możliwe. — Więc co będzie z Henrym? — Nie wiem. W tym problem. — Jest szansa, że rozszyfrowali Ruebottoma, ale doszli do wniosku, że jest agentem rozpracowującym Henry'ego, nie ich — zasugerował Scoby. — Jak się dobrze nad tym. zastanowić, trudno o lepszą przykrywkę. — Fakt, to możliwe — przyznał McNulty. - Henry — powiedział Alexowi, że kłusuje od dziecka, i że ukrywa gdzieś wspaniałą kolekcję trofeów. — Jezu, w takim razie bracia Chareaux muszą, po prostu muszą brać pod uwagę możliwość, że Henry ściągnie im na kark bandę agentów. Przecież Lightner to nie byle jaki klient. — Jasne, to ryzyko związane z zawodem i jestem pewien, że o tym pomyśleli. Ale czy byliby na tyle szaleni, żeby zabierać go na polowanie wiedząc, że łazi za nim cały oddział tajniaków? — Gdyby mieli choć odrobinę oleju w głowie, już dawno daliby nogę — zgodził się z nim Scoby. — Ale bracia Chareaux to inna kategoria ludzi. — Też tak sądzę. Zwłaszcza Alex. I właśnie to mnie niepokoi. Chciałbym wierzyć, że wszystko idzie zgodnie z planem, że Len Ruebottom siedzi w jakimś barze w Bozeman i zastanawia się, czy nie opieprzą go za samowolę. Chciałbym też wierzyć, że Henry skontaktuje się z nami za trzy, cztery godziny i przedstawi nam dowody wystarczające na to, żeby wreszcie posłać tych sukinsynów za kratki. — Ale w to nie wierzysz, co? — Nie, nie wierzę. — Ile czasu nam zostało? — Zaczekajmy do dziesiątej. — McNulty spojrzał na zegarek. — Mniej więcej cztery i pół godziny. — Dobra, czekamy do dwudziestej drugiej. — Scoby zapisał coś w notatniku. — A potem? — Jeśli ani Henry, ani Len nie odezwą się do dziesiątej — odparł McNulty lodowatym głosem — wsiądziemy do samochodu i całą piątką pojedziemy do Gardiner na szczerą rozmowę z panem Alexem Chareaux. Tymczasem miejmy nadzieję, że Mike znajdzie coś w tym przeklętym samolocie. Coś, co da nam jakąś wskazówkę. — 17 Już prawie za dwadzieścia ósma. Spóźnimy się — szepnął Butch Chareaux. Alex skinął poważnie głową. — Tak, wiem. — Patrzył na ten spektakl z mieszaniną odrazy i bezsilności. I nie wierzył własnym oczom. — To są nasi klienci. Nic na to nie poradzimy. — Ale Lightner... — zaprotestował Butch Chareaux. Alex przerwał mu gestem ręki. — Lightner nie stanowi już dla nas problemu — powiedział stanowczo. — Teraz chodzi tylko o czas. Zanim wstanie świt, wszystko się wyjaśni. Tak czy inaczej. Czas. Od chwili, kiedy zadzwonił do niego ten przeklęty Wolfe i zażądał zmiany terminu polowania, czas odgrywał kluczową rolę w planach Alexa Chareaux i był najważniejszym elementem imprezy, którą kłusownik zorganizował, żeby dogodzić nowym, niezwykle bogatym klientom. Ale teraz czas stał się jego wrogiem, ponieważ „wytropienie" mniejszej niedźwiedzicy dla doktora Morito Asai trwało znacznie dłużej, niż Alex zakładał. Głównie dlatego, że jego bracia, źle oceniwszy jej wielkość i wagę, postanowili użyć silniejszego, lecz krócej działającego sekobarbitalu zamiast normalnej dawki fenobarbitalu. Rezultat był taki, że Butch Chareaux musiał spędzić prawie pół godziny dźgając na wpół przytomne zwierzę lufą Winchesteru Model 70 — a potem prętem elektrycznym do poganiania bydła - zanim zdołał wypędzić je z ukrytej klatki. Mało tego. Kiedy już je wypędził, przez pięć minut musiał razić niedźwiedzia coraz to silniejszym prądem, nim przerażony grizzly wstał i na słabych, drżących nogach pobiegł chwiejnie przez las prosto na śmiertelne spotkanie z doktorem Morito Asai i jego strzelbą za sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Ale nauczka nie poszła na marne i po nieszczęśliwym wypadku z ich nowym wspólnikiem — z Henrym Lightnerem — Butch Chareaux pamiętał o tym, żeby trzymać się z tyłu, za uciekającym panicznie zwierzęciem, i żeby w odpowiednim momencie przypaść do ziemi. Natomiast Alex Chareaux nie omieszkał rozmieścić skorych do strzelania myśliwych tak, żeby pociski z drogich i potężnych sztucerów nie ugodziły w nich samych. Skutkiem czego drugi grizzly padł szybko i nie doszło przy tym do żadnych nieprzyjemnych incydentów. Co znaczyłoby, że zostało im dość czasu, żeby załadować łosia, orły, dwa niedźwiedzie, Lightnera oraz myśliwych na dwie ukryte w lesie furgonetki, wyjechać na bitą drogę, dotrzeć do miasteczka Fishtail i o ósmej wieczorem zaparkować tam, gdzie się umówili — przy budce telefonicznej. Tak, mogli dokładnie zrealizować plan, który tak starannie opracowali w pokoju motelowym w Bozeman niecałe dziesięć godzin temu, zaraz po nieoczekiwanym telefonie od Restona Wolfe'a. Ale go nie zrealizowali. A wszystko przez tego wyniosłego, aroganckiego i butnego Wolfe'a, pomyślał Alex Chareaux. Alex był poirytowany, gdyż Wolfe — w sposób bezczelny i protekcjonalny, jak to on - roztoczył przed oczyma braci Chareaux perspektywy bogactw przerastających najśmielsze sny. Ale żeby sny się ziściły, musieli nająć pomocnika, Henry'ego Allena Lightnera, co automatycznie naraziło ich na wielkie niebezpieczeństwo. Tak więc, zanim Henry Lightner wylądował na lotnisku w Bozeman, Alex Chareaux i jego bracia musieli opracować plan zastępczy, dzięki któremu w ciągu ledwie ośmiu godzin — przy odrobinie szczęścia — mogliby prześwietlić nowego wspólnika i sprawdzić, czy jest tym, za kogo się podaje. Lecz organizując pokazowe polowanie dla Wolfe'a i układając misterny harmonogram przedsięwzięć mających zbadać ewentualne nieścisłości w życiorysie Henry'ego Allena Lightnera, Alex Chareaux nie przypuszczał, że w trakcie wyprawy zdarzy się coś, co gwałtownie zahamuje przebieg całej operacji. A zahamowały ją... starożytne tradycje kulturowe doktora Morito Asai. — Nie, najpierw muszę usunąć woreczki żółciowe. To bardzo ważne — uparł się Japończyk, kiedy Butch Chareaux chciał wciągnąć olbrzymiego grizzly do furgonetki. I zanim zdołali go powstrzymać, doktor Asai ukucnął przy zabitym niedźwiedziu i rozciął mu brzuch niezwykle ostrym nożem wyglądającym jak miniaturowa wersja katany, tradycyjnego japońskiego miecza. — Co on robi, do cholery?! — wykrztusił Butch, nie dowierzając własnym oczom. Alex Chareaux odepchnął go na bok i kazał mu się zamknąć. Nie miał wyboru, bo nowi klienci płacili pięćdziesiąt tysięcy dolarów tygodniowo i obiecali, że będą polować co najmniej pięćdziesiąt tygodni w roku. I jeśli gwarancja zarobku rzędu dwóch i pół miliona dolarów pociągała za sobą konieczność obserwowania, jak zwariowani klienci rozcinają brzuchy niedźwiedziom, żeby usunąć z nich woreczek żółciowy, bracia Chareaux nie zrobią nic, żeby temu przeszkodzić. — Ale ten smród... — jęknął Butch spoglądając, jak drobny Azjata wkłada do rozciętego brzucha gołą rękę i wyciąga stamtąd zakrwawiony organ wielkości ziemniaka. Doktor Asai zrobił w woreczku maleńkie rozcięcie czubkiem ostrego noża. Wolno i ostrożnie — żeby nie uronić ani kropelki bezcennego płynu — wlał czarną ciecz do miseczki z ryżem. Potem włożył pusty pęcherz do szczelnego plastikowego woreczka i dwiema pałeczkami, które wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki, zaczął pałaszować tak przyrządzone danie. Jak zawsze grzeczny, chciał poczęstować delikatesami kolegów, ale Reston Wolfe i Lisa Abercombie pospiesznie odmówili, a bracia Chareaux po prostu udali, że nie wiedzą, o co chodzi. Zostawili Japończyka przy ustrzelonym niedźwiedziu i wrócili do pracy. W furgonetce było miejsce na spanie, gdzie rzucili nieprzytomnego Lightstone'a. Załadowali tam niepotrzebny już sprzęt, a śpiwory i bezwładne ciało Henry'ego wykorzystali jako podkładki pod horrendalnie drogie strzelby; mahoniowe futerały — dwa tysiące dwieście dolarów sztuka — zostały w śmigłowcu, poza tym broń trzeba było najpierw rozłożyć i starannie wyczyścić. Później, mrucząc pod nosem słowa, których nauczył się na kolanach swego dziadka, Butch Chareaux pomógł bratu wciągnąć prawie półtonowego niedźwiedzia do furgonetki i ułożyć go obok martwego łosia. Wokół rozszedł się zapach krwi i smród z uszkodzonych wnętrzności. Zmierzchało. Stali przy samochodach i czekali, aż doktor Morito Asai dopełni rytuału z drugim niedźwiedziem. — Spóźnimy się, Sonny się do nas nie dodzwoni — zauważył Butch patrząc, jak Azjata ustawia miseczkę ryżu obok mniejszego grizzly. — Co wtedy? Co zrobimy z Henrym? — Sonny ma dzwonić dwa razy. Nie będzie nas o ósmej, zadzwoni o dziesiątej. — Alex Chareaux wzruszył ramionami z udawaną obojętnością nie chcąc, żeby Butch się domyślił, z jaką niecierpliwością wyczekuje telefonu od brata. Jak bardzo chciał znać prawdę, zanim będzie za późno. — Ale przed dziesiątą musimy być u Jacalla. Zabieramy go tam? — Jeśli zajdzie taka konieczność, zabierzemy go do Jacalla i tam się go pozbędziemy — odrzekł z ulgą Alex Chareaux widząc, że doktor Asai skończył jeść. — To cholerne ryzyko. — Zawsze jest ryzyko, braciszku. — Alex znów wzruszył ramionami i skierował się w stronę przeładowanej furgonetki. — Chodź. Jeśli się pospieszymy, może zdążymy do Fishtail przed dziesiątą. — 18 Sierżant major Clarence MacDonald spędził większą część swego trzydziestodwuletniego życia w armii amerykańskiej, szkoląc zielone berety w rozpoznaniu, podchodzeniu i zabijaniu przeciwnika gołymi rękami, kamieniami, drutem, nożami, z pistoletów i karabinów z tłumikiem oraz bardziej wyrafinowanymi i skomplikowanymi rodzajami broni, takimi jak rakiety naprowadzane promieniami lasera i miniaturowe pociski nuklearne. Absolwenci prowadzonych przez niego kursów byli uważani za najlepiej wyszkolonych, najinteligentniejszych i najniebezpieczniejszych żołnierzy, jakich ziemia nosiła — od niemal dwudziestu lat demonstrowali skuteczność nauk MacDonalda wszędzie tam, gdzie toczyła się wojna. Ale sierżant major był przekonany, że poza żołnierzami z brytyjskiego pułku lotniczego do zadań specjalnych, poza żołnierzami dwóch, najwyżej trzech elitarnych jednostek amerykańskich, którzy wbili mu się w pamięć, nie szkolił nikogo, kto byłby lepszym ekspertem, jeśli chodzi o znajomość broni, taktyki, łączności, rozpoznania, wywiadu, logistyki, minerki, walk partyzanckich i walki wręcz niż członkowie grupy uderzeniowej podległej Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska siedzący przed nim w podziemnej sali konferencyjnej. I prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu stał oko w oko z człowiekiem, którego — takie chodziły słuchy — umiejętności w walce jeden na jednego dorównywały jego własnym. Ale kiedy patrzył spokojnie w wypłowiałe oczy dowódcy jednostki specjalnej, odczuwał tylko zawodową ciekawość - co było przyjemne, nawet ekscytujące - i z niecierpliwością oczekiwał okazji, żeby sprawdzić, czy zapierające dech w piersiach raporty o niezwykłych wyczynach Gerda Maasa nie mijają się z prawdą. Punktualnie o godzinie dziewiętnastej trzydzieści MacDonald wszedł na podium naprzeciwko dwudziestu czterech miękkich krzeseł, ustawionych w szachownicę na opadającej ku trybunie podłodze. Wszedł i potoczył wzrokiem P°o jasno oświetlonej sali. Siedzieli przed nim członkowie jednostki specjalnej SKOŚ - wszyscy ubrani w wojskowe panterki. MacDonald natychmiast zauważył, że jeden z nich jest nieobecny — brakowało doktora Morito Asai, członka drużyny japońskiej. — Panowie... i panie — dodał zwracając się w stronę trzech kobiet tworzących jedną czwartą oddziału uderzeniowego. — Miło mi powitać państwa w naszym centrum szkoleniowym. Pozwolą państwo, że się przedstawię. Nazywam się Clarence MacDonald i, jak niektórzy z państwa wiedzą, mam zaszczyt nosić stopień sierżanta majora armii amerykańskiej. Powiódł wzrokiem po jedenastu skupionych twarzach. — Niektórych z państwa znam z poprzednich szkoleń. O pozostałych wiem tylko tyle, ile wyczytałem z raportów i akt personalnych, jakimi dysponuję. Zanim rozpoczniemy nasz kurs, musimy coś sobie wyjaśnić. Otóż chciałbym, żeby państwo wiedzieli, że nie pełnię tu roli sierżanta odpowiedzialnego za wyszkolenie żołnierzy. Nie, proszę mnie traktować jak gospodarza tego obiektu. Dla większego efektu chwilę milczał. — Jasne jest, że rząd Stanów Zjednoczonych dołożył wielu starań, żeby stworzyć i wyposażyć grupę antyterrorystyczną złożoną ze specjalistów o najwyższych kwalifikacjach. Powody, dla których grupa powstała, i cele jej działalności nie zostały mi ujawnione. Chciałbym podkreślić, że tego rodzaju informacje nie interesują mnie, ani podległego mi personelu. Z akt wiem, że każdy z was ma niezwykle rozległe doświadczenie i praktykę W działaniach bojowych. Wiem też, że jesteście znakomitymi instruktorami. Z waszych dossier wynika, że dobrze znacie ogólne zasady prowadzenia operacji polowych i że każdy z was dbał i dba o stałe podtrzymywanie wysokiego poziomu wyszkolenia technicznego. Dlatego uważam — podsumował głosem cichym, lecz stanowczym — że w tym przypadku organizowanie typowego szkolenia byłoby stratą czasu. Zamiast tego skoncentrujemy się na trzech sprawach. Po pierwsze — rzekł podnosząc zrogowaciały palec — zadbamy o środki niezbędne do tego, byście państwo mogli nieustannie podnosić swoje kwalifikacje. Po drugie — mówił unosząc drugi palec — zorganizujemy tu symulowane ćwiczenia bojowe, żeby wyrobić w was umiejętność funkcjonowania jako zgrana jednostka uderzeniowa w zróżnicowanych sytuacjach taktycznych. Wreszcie po trzecie... — Do góry powędrował trzeci palec. — Każdy z państwa przejdzie indywidualne szkolenie zależnie od preferowanego rodzaju broni, techniki walki oraz taktyki, tak by zaspokoić potrzeby członków poszczególnych drużyn oraz ich dowódców. MacDonald przerwał na chwilę i zauważył, że Gerd Maas spogląda na niego z beznamiętnym wyrazem twarzy. — Po mojej prawej stronie stoi sierżant Gary Brickard — mówił dalej. — Sierżant Brickard jest ekspertem od broni palnej i odpowiada za wyszkolenie ogniowe. Podczas mojej nieobecności będzie pełnił funkcję dowódcy obiektu. Jego specjalnością jest symulacja sytuacji bojowych z wykorzys taniem cybernetyki, automatyki i multimedialnych środków technicznych. MacDonald powiódł wzrokiem po sali i nie omieszkał zauważyć, że jego słowa wyraźnie Maasa zaintrygowały. — Sierżant Brickard i ja mamy duże doświadczenie w stosowaniu ćwiczeń z użyciem ostrej amunicji w nauczaniu technik szybkiego uderzenia grupowego oraz taktyki działania niewielkich pododdziałów. Celem ćwiczeń symulacyjnych będzie zmuszenie państwa do maksymalnego wykorzystania swoich umiejętności w operacjach wymagających współpracy z pozostałymi członkami drużyny, a w efekcie osiągnięcie takiego stanu gotowości bojowej, który umożliwi państwu natychmiastowe przystąpienie do akcji. MacDonald zamilkł i znów rozejrzał się po sali. — Czy są jakieś pytania, zanim przejdziemy do następnego punktu naszego spotkania? Ku jego zdziwieniu rękę uniósł Gerd Maas. — Słucham, panie Maas. — Panie sierżancie - rzekł Niemiec swoim charakterystycznym zimnym i chrapliwym głosem. — Jestem pod wielkim wrażeniem poziomu technicznego tego obiektu oraz staranności, z jaką wszystko pan zaplanował. Ale dziś rano powiedziano mi, że musimy przyspieszyć nasze przygotowania. Dlatego muszę wiedzieć, od kiedy pan i pański personel będziecie mogli służyć nam pomocą. — Od jutra, od godziny siódmej rano do godziny dwudziestej pierwszej, przez siedem dni w tygodniu, panie Maas — odparł MacDonald. — Posiłki podawane są zwykle o szóstej, dwunastej i o osiemnastej. Jeśli państwo tego sobie zażyczą, jesteśmy gotowi wam służyć o każdej porze dnia i nocy. Wystarczy nas tylko wcześniej uprzedzić. — Co pan ma na myśli mówiąc „wcześniej"? — spytał Maas. — Powiedzmy na dwadzieścia minut przed ćwiczeniami — odrzekł niewzruszony MacDonald. — Żebyśmy mogli się ogolić i wziąć prysznic. Wystarczy zapukać do drzwi któregoś z nas. — Jeszcze jedno pytanie, panie sierżancie. Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów na temat środków, jakie podjęto, żeby zabezpieczyć ten obiekt? — Właśnie miałem zamiar o tym mówić — odparł MacDonald stając za pulpitem trybuny. — Jest oczywiste, że rządowi Stanów Zjednoczonych bardzo zależy, żebyście państwo osiągnęli jak najwyższy stopień gotowości bojowej. Wniosek taki wyciągnąłem stąd, że w ciągu minionych ośmiu miesięcy moja ekipa wydała około ośmiu milionów dolarów na stworzenie najdoskonalszego poligonu bojowego, jaki kiedykolwiek widziałem. Nie przesadzam, to szczera opinia. Gestem wskazującym na doskonałą znajomość powierzonego mu sprzętu MacDonald musnął zrogowaciałym paluchem przycisk na tablicy rozdzielczej wbudowanej w pulpit mównicy i światła w sali stopniowo przygasły. Na ścianie za podium rozjarzył się podświetlany od tyłu ekran. — Jak widać na pierwszym slajdzie — zaczął MacDonald — nasz obiekt położony jest sto metrów na wschód od budynku głównego i jest z nim połączony trzema tunelami. Dwa z nich to tunele transportowe. Trzeci posłuży państwu jako droga do obiektu ćwiczebnego i z powrotem. Pstryknął guziczkiem pilota i na ekranie pojawił się drugi slajd. — Obiekt zbudowany jest na ramie ze stalowego podkładnika skrzynkowego grubości trzydziestu centymetrów i wysokości mniej więcej dwóch pięter. Ściany mają grubość dwudziestu centymetrów. Zbudowano je z prefabrykowanych elementów specjalnie utwardzanego i zbrojonego betonu, przyspawanych do ramy nośnej. Podłogi mają podobną konstrukcję, z tym że dzięki silniejszemu zbrojeniu są odpowiednio wytrzymalsze. Najwyższy strop to dziewięćdziesiąt centymetrów zbrojonego betonu i piętnaście centymetrów pancernej stali. Przykrywa go czterometrowa warstwa ziemi. Uśmiechnął się. — W efekcie oddajemy państwu obiekt, który wytrzyma wszystko oprócz bezpośredniego uderzenia nuklearnego. Ale nie przypuszczam, żeby do tego doszło. Po sali przetoczył się szmerek rozbawienia i aprobaty. Następne zdjęcie było zdjęciem lotniczym. — Jak państwo widzicie, nad obiektem zbudowaliśmy rozległy kompleks do zajęć rekreacyjnych na świeżym powietrzu. Kompleks składa się z czterech otwartych kortów tenisowych, czterech boisk do gry w siatkówkę, z ośmiu kortów do squasha, z dwóch boisk do koszykówki, ze stumetrowego basenu pływackiego, z budynku, gdzie mieści się klub, szatnia, kabiny prysznicowe, toalety i sala treningowa dla ćwiczących podnoszenie ciężarów. Oczywiście, w każdej chwili możecie państwo z tego wszystkiego korzystać. Jednak o wiele ważniejsze jest, że jeśli nie liczyć trzech głównych tuneli, jedyne wyjścia z naszego obiektu to podziemne przejście prowadzące do lądowiska dla helikopterów i korytarz ewakuacyjny łączący klub z szatnią. Wszystkie drogi ewakuacyjne są drogami zewnętrznymi, to znaczy, że zbudowano je poza główną ramą nośną budynku, a jego główne drzwi są w stanie wytrzymać uderzenie pocisku przeciwpancernego typu HEAT. Otwiera je komputer odczytujący odciski palców każdego z was i, co istotne, otwiera je tylko od wewnątrz. Wracamy do podziemnej części obiektu — powiedział MacDonald wyświetlając następny slajd. — Jego część treningowa rozlokowana jest wokół dwóch sześciokątnych sal konferencyjnych położonych jedna nad drugą. Proszę zauważyć, że każda ściana ma piętnaście metrów długości. My jesteśmy w sali górnej, oczywiście. Kolejne zdjęcie przedstawiało szczegółowy plan poziomu niższego, z prostokątnymi pomieszczeniami rozchodzącymi się od sześciu ścian centralnie położonych sal konferencyjnych. — Tutaj, na piętrze pod nami - mówił dalej MacDonald posługując się laserowym wskaźnikiem — mieści się centrum dowodzenia i nadzoru, skład broni i amunicji, warsztat naprawczo-mechaniczny, ukryte przejście podziemne do budynku głównego, kwatery dla instruktorów i kursantów, zespół opieki medycznej, sala do ćwiczeń symulacyjnych, magazyn żywności i sprzętu, toalety, prysznice oraz sala gimnastyczna. A propos — powiedział odbiegając na chwilę od głównego tematu. — Dziś wieczorem przeprowadzicie się państwo do podziemnych kwater dla kursantów. Pokoje te są równie wygodne jak te, w których mieszkaliście dotychczas, i oczywiście znacznie bezpieczniejsze. Jak państwo zapewne wiecie, wasza obecność w centrum szkoleniowym jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Dlatego jeśli zechcecie udać się na wyprawę poza teren obiektu czy skorzystać z urządzeń kompleksu rekreacyjnego, wydamy wam odpowiednie ubrania. Wracamy do tematu. — Wcisnął przycisk pilota i na ekranie ukazało się kolejne zdjęcie. — Jak widzimy, na górnym poziomie obiektu mieszczą się trzy w pełni skomputeryzowane tory przeszkód: standardowy, rezydentny oraz symulujący atak na małą górską chatkę. Włączył wskaźnik i mówił dalej: — Poza tym mamy tu dwa symulatory lotów samolotami uskrzydlonymi, dwa do lotów śmigłowcem, mały poligon chemiczny, pięćdziesięciometrową i stumetrową strzelnicę do prób z bronią krótką i długą, obie wyposażone w symulatory pogodowe, oraz pięciusetmetrową strzelnicę z symulatorem wiatrów zmiennych do strzelań z działka. Wyłączył rzutnik, zapłonęło światło. — A jeśli to nie wystarczy, panie i panowie — powiedział — chętnie wyprowadzimy was poza teren obiektu. Tam, na kilkunastu tysiącach akrów naszego najdzikszego i naj wspanialszego odludzia, przekonamy się, co zrobić, by uprzykrzając wam życie, uczynić je jeszcze bardziej interesującym. Wyprostowany jak struna, rozejrzał się po raz ostatni po sali. — Na tym kończę moje słowo wstępne. Czy są jakieś pytania? Rękę podniósł Gerd Maas. — Opisał pan szczegółowo fizyczne środki bezpieczeństwa, jakie przedsięwzięto, by chronić ten obiekt, ale nie wspomniał pan o obecności jakichkolwiek strażników. MacDonald skinął głową. — Zgadza się. Zgodnie z wymaganiami współczesnych środków bezpieczeństwa liczbę personelu zabezpieczającego zdecydowano zredukować do niezbędnego minimum. — Nie chciałbym polemizować z tą decyzją — odrzekł Maas - ale... — Jak państwo zapewne pamiętają — przerwał mu MacDonald - slajdy wyraźnie pokazywały, że kwatery instruktorów sąsiadują z podziemnymi przejściami ewakuacyjnymi. Moi ludzie zgodzili się wziąć na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo całego obiektu. — Uśmiechnął się. — Szczerze mówiąc, panie Maas, jeśli nasza szóstka i dwunastu członków pańskiej grupy uderzeniowej nie poradzi sobie z obroną Domu Pod Cedrami, myślę, że nie mamy tu czego szukać. Niemiec skinął głową na znak zgody. — Czy są jeszcze jakieś pytania? Rękę podniósł wysoki blondyn siedzący obok Maasa. MacDonald natychmiast go rozpoznał. Był toGunter Aben, którego opisywano w aktach jako żywą maszynę do zabijania. Człowiek nie dający się okiełznać. W sytuacjach stresotwórczych — okrutny. Przeciwnik surowej dyscypliny. Zalecenia: wymaga niezwykle ostrożnego podejścia. Clarence MacDonald pragnął z nim pracować od chwili, kiedy przeczytał jego dossier. — Tak, panie Aben? — Mam tylko jedno pytanie. Czy moglibyśmy obejrzeć pański tor przeszkód już dzisiaj? MacDonald uśmiechnął się mimowolnie. — Obejrzeć? Proponuję coś bardziej interesującego. Jeśli pan i podlegli panu ludzie zechcą udać się z sierżantem Brickardem do zbrojowni, za... — Spojrzał na zegarek. — Za mniej więcej czterdzieści pięć minut przedstawię państwu kilku superprzebiegłych i superwytrwałych członków naszego personelu. 19 Światełko? - Świadomość wracała niezwykle powoli. Światełko? Tak, to unoszące się wysoko światełko, które obserwował od dłuższego czasu, próbowało go wyprowadzić ze wszechogarniającej ciemności. Nie rozumiał, dlaczego cyfra osiem nabrała nagle tak wielkiego znaczenia. Miał wrażenie — więcej, niemal pewność — że cały czas próbuje temu światłu umknąć, ale nie wiedział dlaczego — było tak ciepłe, dodające otuchy, tak zapraszające. Jakby chciało mu pomóc. Albo ostrzec przed jakimś niezrozumiałym niebezpieczeństwem, przed dziką bestią depczącą mu po piętach, która mogła go w każdej chwili dopaść, jeśli nie zachowa ostrożności. Co nie miało żadnego sensu, gdyż światełko wcale się nie poruszało, a on miał poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Tak. Tu, gdzie przebywał, było mu ciepło i wygodnie. Chciał zamknąć oczy, żeby punkcik odpłynął i już nie wrócił. Ale wtedy stwierdził, że zamknąć ich nie może, więc obserwował go nadal. Tymczasem światełko zaczęło rosnąć, świecić coraz intensywniejszym światłem, zyskiwać wymiary, zaczęło coś... mówić? Co? Powiedział to słowo i go nie powiedział. Nie chciał się wysilać bardziej, niż musiał, gdyż wszystkie części jego ciała stały się nagle bardzo wrażliwe i wszystkie były połączone z tym świetlistym punkcikiem, od którego — teraz wiedział już o tym na pewno — tak bardzo chciał uciec. I wówczas zdał sobie sprawę, że dryfujące w przestrzeni światełko jest niczym innym jak ostrym, przenikliwym bólem. — Słyszy mnie pan? — powtórzył głos. — Tak — zdołał wyszeptać tak cicho, że ledwo słyszalnie. — Może pan otworzyć oczy? Nie. Odpowiedział? A może tak mu się tylko zdawało? Miał wrażenie, że na którejś części ciała czuje czyjś ciepły oddech, ale nie umiał powiedzieć na której. — Dlaczego? Boli. Dajcie mi spokój. — Gdzie boli? Lightstone spróbował doszukać się w tym jakiegoś sensu. Wyglądało na to, że ten miękki, łagodny głos — głos kobiety? — reaguje na jego myśli, co musiało znaczyć, że Henry nie tylko myśli, ale i mówi. Co przed chwilą mówiła? O co pytała? Tak, o ból. Pytała, gdzie boli. Właśnie. Gdzie go boli. Oto jest pytanie. Ba! Odpowiedź jest łatwa! Wszędzie. Jakiś natarczywy głos tłukący się w zakamarkach umysłu próbował go ostrzec, że ów maleńki świetlisty punkcik obniżył lot, że jest teraz znacznie bliżej, że chce go lepiej słyszeć. Nie umiał powiedzieć, czy jest tak naprawdę, bo nagle stwierdził, że punkcik przestał być punkcikiem i urósł do rozmiarów sporego, wolno wirującego dysku z ostrymi, wystrzępionymi krawędziami. Tak, wyglądał jak szlifierka do metalu. A więc to tak. Próbowali go ostrzyć szlifierką... Co za pomysł. Uśmiechnął się do siebie, nie mając zielonego pojęcia, o czym mówi — i myśli — ale nie wiadomo dlaczego wciąż głęboko wierzył, że ma to jakiś głęboki sens. — Proszę posłuchać - szepnął inny głos, głos bardziej kobiecy, pełen troski — muszę przesunąć panu rękę. Nie, nie rób tego. Wirujący dysk zbliżył się ostrożnie i wyglądał teraz jak ciekawskie szczenię próbujące podejść bliżej, żeby lepiej widzieć. Niech cię szlag trafi, ty głupi psie, pomyślał. Powinieneś był ostrzec mnie wcześniej, nie musiałbym przez to wszystko przechodzić. Jaki pies? Rzecz w tym, że to nie pies. Co wcale nie dawało odpowiedzi na pytanie, skąd to całe zamieszanie wokół cyfry osiem. Dlaczego osiem, na Boga?! — Słucham? Osiem. Dlaczego osiem? — pomyślał głośniej. Naprawdę chciał wiedzieć, bardzo mu na tym zależało, bo czuł, że kryje się za tym coś ważnego. Coś niezwykle ważnego. — Nie wiem. Ktoś miał do nich dzwonić. Chyba się spóźnili — wyjaśnił głos. Ahaaa... — Proszę posłuchać. Przeniesiemy pana do drugiej furgonetki, żebyśmy mogli wrócić do domu. Zrobimy wszystko, żeby pana nie bolało, ale jeśli pan może, proszę nam pomóc. Bliżej, o wiele bliżej. Tak blisko, że wyraźnie widział, jak ostre, wystrzępione krawędzie zaczynają wirować ze zdwojoną prędkością. — Nie... — szepnął tak głośno, jak mógł, żeby go dobrze usłyszeli. Ale zdołał wydać z siebie tylko chrapliwy jęk. — Dobra, niech się pan trzyma. Uwaga... Wirujący dysk opadł mu na twarz. ' Henry krzyknął. 20 Carl Scoby — zastępca dowódcy jednostki specjalnej Służby Ochrony Lasów i Jezior, tajny agent o wyglądzie stuprocentowego gliniarza — rozmawiał przez telefon i robił notatki. Wtem usłyszał kroki i pukanie do drzwi. — Zaczekaj, ktoś przyszedł. Z odbezpieczoną czterdziestką piątką w ręku wstał wolno z krzesła, podszedł ostrożnie do drzwi i zerknął przez judasza. Po chwili uśmiechnął się z wyraźną ulgą, wsunął broń do kabury, szybko zdjął łańcuch i trzasnął zamkiem. — Dzięki Bogu, że już jesteś. Do pokoju wszedł Paul McNulty z walizką i torbą podróżną w ręku. Postawił bagaż koło łóżka, a kiedy Scoby zamknął drzwi, spytał: — Co się dzieje? Zaniepokoiła go nerwowa nutka w głosie podwładnego. Pracował z Carlem Scobym od ponad dwunastu lat i zawsze uważał go za najbardziej niewzruszonego członka zespołu. — Nie wiem, nie jestem pewien — odrzekł szczerze Scoby. — Ale wcale mi się to nie podoba. Zaczekaj chwilę. Podszedł do małego stolika, usiadł i podniósł słuchawkę. — To McNulty. Właśnie przyjechał. Tak, chyba tak. Może on coś z tego zrozumie. — Kto to? — spytał McNulty. Podszedł bliżej i usiadł naprzeciwko Scoby'ego. — Larry. Dzwoni z miasta. Godzinę temu wytropili ze Stonerem Sonny'ego Chareaux. Łażą za nim po całym mieście. Chwileczkę. Może uda mi się przełączyć toto na głośnik... - powiedział manipulując przy słuchawce upstrzonej całą masą przycisków. — — Mikę wrócił? Kiedy? — spytał McNulty zauważywszy, że zamiast motelowego telefonu na stoliku stoi jedna z pozornie topornych zabawek Mike'a Takahary. — Nie wrócił. W tym problem. Zaskoczony McNulty aż zamrugał z wrażenia. — Chcesz powiedzieć, że wciąż sterczy na lotnisku i ogląda ten pieprzony samolot? — Tak sądzimy, ale wiedzieć na pewno, nie wiemy. — Wskazał milczący radioodbiornik na stoliku. — Nie odpowiada na nasze wezwania, a w gabinecie dyrektora lotniska nikt nie podnosi słuchawki. — Chryste! Jak długo tam jest? Scoby spojrzał na zegarek. — Od ponad czterech godzin. McNulty pokręcił głową. — Powinien już dawno skończyć. Miał tylko pożyczyć kombinezon mechanika, wyjść na płytę lotniska, pokręcić się trochę i spróbować otworzyć drzwi samolotu. — Tak, wiem. Zamierzałem wysłać tam Stonera i Paxtona, żeby sprawdzili, co się dzieje, ale właśnie wtedy zadzwonili i powiedzieli, że wytropili Sonny'ego. Larry sam ci o tym opowie. — Scoby wcisnął guzik oznaczony napisem GŁOŚNIK i ułożył słuchawkę mikrofonem w stronę McNulty'ego. — Larry? Słyszysz mnie? — Znakomicie - potwierdził Paxton; w głośniku jego gruby głos brzmiał jeszcze grubiej i poważniej. — Larry, siedzi przy mnie McNulty. Chcesz mu opowiedzieć o Sonnym i omówić całą sytuację? — Jasne, chętnie. Szefie, szczerze mówiąc, sami nie wiemy, o co tutaj chodzi. Pomieszanie z poplątaniem. Więc tak. Krążyliśmy ze Stonerem po Bozeman i na stacji benzynowej przy Kagy Boulevard zauważyliśmy Sonny'ego. Jego wóz stał przy budce telefonicznej. — Gdzie? Na Kagy Boulevard? Jak się to pisze? — spytał McNulty wyciągając z kieszeni nieodłączny notes. — Kagy. K-A-G-Y — przeliterował Paxton. — To jedna z głównych ulic w południowej części miasta. — Widzieliście Alexa czy Butcha? — — Nie, ani jednego, ani drugiego. McNulty zerknął na Scoby'ego. — Myślałem, że zwykle polują razem, całą trójką. — O ile nam wiadomo, dotychczas zawsze tak było — potwierdził Carl. — Larry, o której go namierzyliście? — spytał McNulty odwracając głowę do słuchawki. — Niewiele ponad dwie godziny temu. — Paxton zajrzał do notatnika. — Dokładnie o dziewiętnastej trzydzieści dziewięć. — Jaki to samochód? — Wtedy prowadził starego Chevroleta, furgonetkę. Czerwoną, z krótką otwartą skrzynią. Tablice z Montany. Podałem Carlowi numer rejestracyjny. Ale posłuchaj, zanim wypiszesz cały długopis, musisz wiedzieć, że od tamtego czasu wszystko się pozmieniało. — Dobra, nie będę ci przerywał. Opowiadaj. Pytania potem — rzucił McNulty. — No, więc kiedy go zauważyliśmy, wyglądało na to, że czeka na telefon. Zaparkowaliśmy po drugiej stronie ulicy i nie spuszczaliśmy go z oka. Przez jakieś dwadzieścia minut siedział w samochodzie. Potem, dokładnie o dziewiętnastej pięćdziesiąt dziewięć, wysiadł, wszedł do budki i chciał zadzwonić. — Powiedziałeś „chciał"? I co? Nie zadzwonił? — Otóż to. Telefon był chyba zepsuty. Jednego jesteśmy pewni. Aparat nie zwracał pieniędzy. Zanim Sonny się zorientował, że coś jest nie tak, wrzucił trzy albo cztery monety. McNulty zachichotał. — Błyskotliwy umysł. — Jak cholera. Siedzimy, obserwujemy go, a on wali w telefon jak opętany. Nagle jak nie szarpnie słuchawką! Wyrwał ją, rzucił, wypadł z budki, wskoczył do furgonetki i ruszył pełnym gazem. Jechał jak wariat, szukał innej budki. — Miał gdzieś zadzwonić — przerwał mu McNulty. — O ósmej ktoś czekał na jego telefon, pewnie Alex. — Też tak pomyśleliśmy. No więc jedziemy za nim, staramy się trzymać z daleka, żeby nas nie zauważył. Po jakichś dziesięciu minutach zwariowanej jazdy Sonny znajduje inną budkę, na innej stacji benzynowej. Kłopot w tym, że budka jest zajęta. McNulty spojrzał z uśmiechem na Scoby'ego. — Zaczekaj, to jeszcze nie koniec — powiedział tajemniczo Carl. — Najlepsze przed tobą. Albo najgorsze, zależy, jak na to patrzeć. — Fakt, zależy od punktu widzenia — potwierdził Paxton. — Tak czy inaczej, parkujemy po drugiej stronie ulicy. Sonny wyskakuje z szoferki, podbiega do budki i wali w drzwi. Facet, który dzwoni, reaguje za wolno, więc Sonny chwyta biednego sukinsyna za kark i wywleka go z budki. Zaczynają się szamotać, ale Chareaux bije go na łeb wagą ciała, nie wspominając już o tym, że jest wściekły jak sto diabłów. Skutek? Po chwili facet leży na ziemi, a Sonny wskakuje do budki, co nie znaczy, że w końcu zatelefonował. Pech, cholera, bo w tej pierwszej budce stracił wszystkie monety i zabrakło mu drobnych. McNulty pokręcił głową. \ — Nieprawdopodobne. — Istny obłęd, nie? Więc co robi Sonny? Rzuca się na tego leżącego biedaczynę i zaczyna szperać mu po kieszeniach. Tym razem wdają się w nielichą awanturę i Chareaux dostaje szału. Wie, że musi zatelefonować, więc wyciąga z kieszeni Rugera, bardzo paskudną spluwę, i wtyka lufę w usta tamtego. Walka ustaje, ale Sonny'emu nic po tym. Dlaczego? Okazuje się, że facet też nie ma drobnych. — Jak dotąd moglibyśmy go przymknąć za nieostrożną jazdę, za noszenie ukrytej broni i za napad z bronią w ręku. A wszystko przez jeden niewinny telefon — podsumował Scoby. — Tak jest — w głośniku rozbrzmiał echem głos Larry'ego Paxtona. — A teraz punkt kulminacyjny, czyli na scenę wkracza policja. — O Chryste Panie — jęknął McNulty. — Carl twierdzi, że wstąpiliśmy ze Stonerem do baru. obaliliśmy po kilka browarków i wszystko to wymyśliliśmy. Nie, brachu, mówię mu, ani Stoner, ani ja niczego takiego byśmy nie wydumali, nie mamy takiej wyobraźni. — Zgarnęli go? — spytał McNulty. Miał nadzieję, że jeśli Sonny Chareaux siedzi w areszcie, dowiedzą się czegoś o nieszczęśniku nazwiskiem Len Ruebottom. Zwłaszcza jeśli zaatakowany przez Sonny'ego mężczyzna zechce oskarżyć go o pobicie. — Niezupełnie. — Co znaczy „niezupełnie"? Co się tam, do diabła, stało? — No cóż, kiedy Sonny zobaczył migające światełka, zrobił to, co zrobiłby każdy porządny kłusownik z Terrabonne, to znaczy odbezpieczył spluwę i wpakował sześć kul w przednią szybę policyjnej suki. — Strzelał do gliniarza?! — Jak najbardziej. A potem, kiedy przerażony policjant zastanawiał się, jak wleźć pod fotel, prowadzić samochód i jednocześnie wzywać przez radio pomocy, Sonny dał nogę. — Uciekł? Na piechotę? — A jakże. Furgonetkę i sześć łusek zostawił na stacji benzynowej. — Wiesz, gdzie może teraz być? — Mieliśmy fart — odrzekł Paxton. — Sprawdzaliśmy bary i namierzyliśmy go Pod Kocią Łapą, w takiej spelunie. Siedzi z tyłu, dwa metry od telefonu, i sądząc po jego minie, każdego, kto zbliży się do aparatu, gotów jest rozerwać na strzępy. Dzwonię z naprzeciwka, z budki. Stoner jest w środku, ma na niego oko. — Zdążył zadzwonić? — Sonny? Nie, nie przypuszczam. Raz podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę, ale chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy jest sygnał. Pewnie... Zaczekaj. Długa chwila ciszy. Wreszcie głos Paxtona: — To był Stoner — powiedział. — Sonny wciąż tam siedzi, z tym że teraz ma przed sobą stos monet, komplet kluczyków samochodowych i kartkę papieru. Stoner mówi, że co trzydzieści sekund spogląda na zegarek, jakby miał sklerozę i wciąż zapominał, która godzina. McNulty zerknął na swego Rolexa z nierdzewnej stali. — Za dziesięć dziesiąta - mruknął. — Sonny miał zadzwonić o ósmej, ale spieprzył sprawę. O dziesiątej spróbuje jeszcze raz. — Trzyma się kupy — zauważył Scoby. - Jeśli dzwoni do Alexa i jeśli Alex nie wrócił z polowania, wniosek jest oczywisty: opracowali telefoniczny system namiarowy i rozpiskę godzinową. — Tak jest. Stoner mówi, że jeśli chcemy, to zdobędzie numery telefonów. — Jak? — warknął McNulty. — Zgadnij, szefie. McNulty zawahał się. — Naprawdę myślisz, że da radę? Paxton zachichotał. — Sonny Chareaux to nie ułomek, ale ja zawsze stawiam na Stonera. — Chyba powinni trochę odczekać, aż się w tym wszystkim połapiemy — zasugerował Scoby. — Jeśli Alex zorientuje się, że w Bozeman coś śmierdzi, Henry może mieć kłopoty. — Racja — burknął McNulty. — Lany, co to za kluczyki? Myślisz, że Sonny zamierza wrócić po furgonetkę? — Nie, nie przypuszczam — odrzekł Paxton. — To chyba nie są kluczyki do furgonetki. Namierzyliśmy miejscową radiostację policyjną i wiemy, że kluczyki zostawił w stacyjce. — Gdzie stoi furgonetka? Daleko od tej speluny? — spytał McNulty. — Daleko, na końcu miasta. Piechotą to kawał drogi. — Ma gdzieś drugi wóz — skonstatował McNulty patrząc na plan Bozeman, który Scoby rozłożył na stole. — To pewnie jeden z tych przed barem, ale parking jest olbrzymi, cholera. Teraz jest tu co najmniej trzydzieści albo nawet czterdzieści samochodów. W dodatku połowa z nich to furgonetki. — Wiesz, o czym myślę, prawda? — Jeśli Alex zamelinował się w jakimś motelu w pobliżu Bozeman, ten idiota nie szukałby budki, tak? — Zgadza się - potwierdził McNulty. — Dlatego sądzę, że albo rozbiją obóz w lesie, albo zanocują w samochodach. — — Co by do nich pasowało — dodał Scoby. — Zawsze tak robią. — Fakt, to pasuje, ale dlaczego się nagle rozdzielili? Wygląda na to, że Henry jest teraz z Alexem i Butchem, że polują. Tylko dlaczego zostawili Sonny'ego w Bozeman? — Żeby śledził Henry'ego przy wjeździe do Gardiner i sprawdził, czy nikt go nie ubezpiecza. Ci faceci to banda paranoików i są do tego zdolni — odrzekł Carl. — Ale przecież nikt go nie ubezpieczał, więc Sonny nie mógł nic widzieć. Mam rację czy nie? — spytał McNulty. — Chyba, że Ruebottom postanowił za nim pojechać... — Wykluczone — zabrzmiało z głośnika. — Henry nigdy by na to nie poszedł. Nigdy. Wkurwia się, kiedy Stoner albo ja chcemy go ubezpieczać przy zakupie lewego towaru, więc na pewno posłał go do diabła. — Ciągle wracamy do tego samego tematu - skonstatował McNulty. — Rzecz w tym, że Ruebottom mógł to zrobić na własną rękę. Trzymał się z daleka i Henry go nie widział. To by wyjaśniało, dlaczego nie mogliście go znaleźć. Len ma opinię bystrego pilota. Kto wie, może był asem w Glynco, może skończył kurs z pierwszą lokatą. I może siedzi teraz w Gardiner, ciągnie piwsko i czeka, aż Henry wróci do motelu. Wtedy wyprzedzi go, pojedzie na lotnisko i przywita go jak gdyby nigdy nic. — Jeśli tak jest, na najbliższej odprawie skręcę fiutowi kark — warknął Paxton. — No dobra, ale nawet jeśli jest tak, jak mówisz, od tego czasu upłynęło... Ile, sześć, siedem godzin! — zaprotestował Scoby. — Jeżeli Ruebottom pojechał za Henrym do Gardiner, jeśli Sonny siedział mu przez cały czas na karku, wystarczyło, żeby Chareaux podskoczył do Best Western i dał cynk Alexowi. Zgadza się? I po herbacie. — No to dlaczego mu odbiło? Dlaczego spanikował? Przecież miał wykonać rutynowy telefon — zauważył McNulty. — Strażnicy z Luizjany twierdzą, że Sonny to facet bez nerwów, że jest najbardziej opanowany z nich wszystkich — przypomniał im Scoby. - O ile wiedzą, boi się tylko Alexa, co mogłoby sprawę wyjaśniać. Mimo to... Jasny gwint! — szepnął. — Co się stało? — spytał McNulty. — A jeśli to nie był rutynowy telefon? — Nie rozumiem. — Cały czas zakładamy, że Sonny miał wykonać rutynowy telefon, że miał dzwonić najpierw o ósmej, potem o dziesiątej, tak? A jeśli nie? A jeśli Sonny dopadł Ruebottoma na lotnisku, jeśli go gdzieś wywiózł i siedem godzin później udało mu się go w końcu złamać? Co zrobimy, jeśli już wie, że Henry jest agentem, i próbuje ostrzec Alexa? Musi to zrobić, bo jeszcze trochę i będzie za późno. Co wtedy? W pokoju motelowym zapadła śmiertelna cisza. McNulty gapił się bez słowa na swego zastępcę. — Ale ponieważ Alex, Butch i Henry są w lesie, Sonny może ostrzec braci tylko w jeden sposób: musi czekać, aż polowanie się skończy i zadzwonić do nich o umówionej godzinie — mówił dalej Scoby. — O ósmej pod numer taki a taki. Nikt nie odbiera, więc o dziesiątej dzwoni pod inny. McNulty znów spojrzał na zegarek. Była dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt dwie. Za osiem dziesiąta. — Jeśli tak jest, nie możemy pozwolić, żeby zatelefonował — powiedział Scoby. — No dobra, ale jeżeli to telefon rutynowy, jeżeli Sonny nie chce wkurzyć Alexa, jeśli Ruebottom siedzi na dupie i pije spokojnie piwo, lepiej tego nie robić - zauważył przytomnie Paxton swoim grubym, chrapliwym głosem. — Jak weźmiemy w obroty Sonny'ego, Alex zacznie coś podejrzewać i Henry skończy w piachu. — Larry, na miłość boską, kto, do diabła, strzela do policjanta tylko dlatego, że zabrakło mu drobnych na telefon?! - zaprotestował Scoby. — Nikt, kto ma równo pod sufitem, ale mówimy o Sonnym Chareaux - skontrował Paxton. - Osobiście uważam, że ten padluch urodził się bez piątej klepki. McNulty odwrócił głowę do telefonu i szybko spytał: — Larry, kto jest bliżej lotniska? Wy czy my? — Eeee... chyba wy, ale niewiele. — — Myślisz, że dacie radę odciągnąć Sonny'ego od telefonu bez wzbudzania jego podejrzeń? — Odciągnąć? — spytał Paxton z charakterystycznym południowym akcentem. — Możemy go powstrzymać. Nie wiem, czy uda się nam odciągnąć go od aparatu. Sądząc po tym, jak reagował na stacji benzynowej, każdy, kto zechce teraz zatelefonować z baru, nielicho narozrabia. — Muszę wiedzieć coś więcej o Ruebottomie i o tym kurewskim samolocie — odrzekł McNulty, z trudem zachowując spokój. — Jeśli przypuszczenia Carla są słuszne... — Spojrzał na Scoby'ego. — Masz samochód? — Jasne. -•Jedź na lotnisko. Natychmiast. Weź z sobą radionadajnik. Gdy tylko znajdziesz Mike'a i dowiesz się, co jest grane, od razu do mnie... W tej samej chwili w maleńkim głośniczku przenośnego radioodbiornika na stole rozległ się słabiutki pisk. Carl Scoby chwycił aparat i szybko podbiegł do okna. — Tu Sierra-Oskar-dwa. Powtórz ostatni meldunek. Sierra-Oskar-pięć, powtórz... Wtedy usłyszeli odległy i zniekształcony głos Mike'a Takahary. — Sierra-Oskar-dwa, tu Sierra-Oskar-pięć. Gdzie wy, do cholery, jesteście?! — Musieliśmy się przenieść. Jesteśmy teraz w motelu Prime Ratę. — Dobra. Będę tam za jakieś pięć, dziesięć... — Nie, nie ma czasu, Mikę — przerwał mu Scoby. — Posłuchaj, Paxton i Stoner namierzyli w Bozeman Sonny'ego Chareaux. — Gdzie? — W barze Pod Kocią Łapą. Siedzi tam jak na szpilkach i nie odstępuje telefonu. Wygląda na to, że o dziesiątej ma zadzwonić do Alexa, żeby... — Kurwa! Nie pozwólcie mu zatelefonować! McNulty podszedł do okna i wziął od Scoby'ego nadajnik. — Mikę, mówi Paul. Co się stało? — Mają Ruebottoma, to pewne — odrzekł Takahara. — Sprawa jest cholernie poważna. Podłożyli bombę w samolocie. Zajęło mi to cztery godziny, ale w końcu się tam dostałem. — Co?! — Mniejsza o to. To długa historia, wszystko opowiem później — mówił szybko Takahara. - Teraz musisz wiedzieć tylko tyle, że w samolocie są ślady krwi, a cała kabina jest wybebeszona, jakby huragan przez nią przeszedł. — Dużo krwi? — rzucił McNulty. — Nie. Według mnie to krew z nosa i z ust. Nigdzie nie znalazłem jej tyle, żeby wskazywała na poważniejszą ranę od noża czy kuli. Myślę, że Len i Sonny wdali się w kabinie w ostrą bijatykę, i że Sonny wygrał. — Ktoś go widział, jak odjeżdża z Lenem? — Nie, ale znalazłem tam wielką torbę na pokrowiec, jakiego używają malarze do przykrywania podłogi, i prawie pustą rolkę szerokiego przylepca. Sonny mógł zawinąć Lena w brezent i wynieść go z Leara jak zwykły bagaż. — Co z tą bombą? Jak ją podłożył? — Do drzwi jest przymocowana nylonowa żyłka. Biegnie do dźwigni przełącznika umieszczonego na zapalniku tkwiącym w jednej z piętnastu lasek górniczego dynamitu. Otwierasz drzwi, napinasz żyłkę, żyłka ciągnie za dźwignię przełącznika, przełącznik uruchamia zapalnik i babuch. Piętnaście lasek. To by wystarczyło, ale Sonny chciał mieć pewność i na wszelki wypadek przytaszczył do kabiny dwanaście dwudziestolitrowych kanistrów benzyny lotniczej. — Chryste! — Ano Chryste. Widać chciał, żeby wyglądało to na wypadek. Tak czy inaczej, nie zamierzał zostawić wielu śladów. Paul McNulty zerknął na zegarek. Dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt sześć. Za cztery dziesiąta. — Larry... — zaczął. — Słyszałem — odrzekł Paxton z budki telefonicznej, do jednego ucha przyciskając słuchawkę, do drugiego radionadajnik. — Co robimy? — Spróbujcie jak najdłużej zachować przykrywkę — rozkazał McNulty. - Ale zróbcie wszystko, żeby ten sukinsyn nie zatelefonował. — „Ktoś miał do nich dzwonić. Chyba się spóźnili." Słowa te rozbrzmiewały pustym echem w głowie Henry'ego Lightstone'a od pół godziny. Co chwilę tracił przytomność. Kiedy ją odzyskiwał, widział tylko ciemność. Ciemność go dezorientowała, tak samo jak gwałtowne huśtanie. Ciało szarpał okrutny ból. Najpierw uderzył go straszliwy smród. Odór sierści dzikiego zwierzęcia wymieszany z zapachem zwierzęcej uryny i wyziewami z przebitych wnętrzności. Odór, który go przenikał, który paraliżował wszystkie zmysły. Poruszył ręką i dotknął czegoś, co zidentyfikował jako róg łosia. Długo trwało, zanim przypomniał sobie, co się właściwie stało. Ucieczka przed wielkim grizzly. Potężne szpony niedźwiedzia szarpiące mu koszulę na plecach. Później strzały. Początkowo nie rozumiał, skąd się tu wzięły rogi. Dopiero kiedy przesunął rękę o kilka centymetrów dalej i natknął się na duże, sztywne pióra złotego orła, wróciła mu pamięć i części układanki zaczęły do siebie pasować. Orły, łoś, ranne klępy, niedźwiedź. Wszystko pamiętał. Upiorny lot helikopterem, drogie sztucery i dubeltówki, ludzie, którzy nie chcieli tracić czasu na dobijanie okaleczonych zwierząt. Skurwysyny. Wykonał jeszcze kilka bolesnych ruchów i dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest w furgonetce, i że ktoś — najpewniej Alex albo Butch — wcisnął go między truchła dwóch niedźwiedzi. Koniec polowania, pomyślał. Jestem trupem, trupa trzeba się jakoś pozbyć. Wypchają mnie jak te grizzly? Z niezrozumiałego powodu myśl ta wydała mu się zabawna i znów powędrował w ciemność, do kojącego, balsamicznego sanktuarium nieświadomości. Trzasnęły drzwi, usłyszał czyjś wesoły głos. — Alex, Butch! Nareszcie jesteście. Niepokoiłem się, bo... — Sonny dzwonił? — przerwał mu Alex. — Dzisiaj? Nie. — Niedługo powinien zadzwonić — powiedział z naciskiem Chareaux. — O dziesiątej. Muszę z nim porozmawiać. To bardzo ważne. — Już prawie dziesiąta. Wejdźcie. Poczekamy na telefon przy szklaneczce wina. O! - wykrzyknął klepiąc ręką w brezent przykrywający podłogę furgonetki. - A jednak macie dla mnie jakąś robotę. — Dwa niedźwiedzie, łoś i para orłów - odrzekł Alex. Teraz, kiedy wiedział już, że się nie spóźnili, był nieco spokojniejszy. — Piękne trofea. — Zakładam, że macie wszystkie niezbędne papiery, prawda? Chareaux zachichotał. — Ależ oczywiście. To dla tych nowych klientów, o których ci mówiłem. Bardzo bogaci ludzie, mają mnóstwo bogatych przyjaciół. Dlatego musisz się postarać. Barachła im nie wciśniemy, a za dobrą robotę zapłacą ci podwójną stawkę. Wypychacz, pomyślał Lightstone. — W takim razie otworzymy butelczynę czegoś specjalnego i zapomnimy o dokumentach — zagrzmiał jowialnie współpracownik kłusownika. — Chodźcie, pogadamy. Fur gonetkę wprowadźcie do szopy. Rozładujemy ją później. — Wprowadź ją, Butch — rozkazał Alex. — W szopie jest wyciągarka. Wrzuć padlinę do chłodni. Sonny zaraz zadzwoni. Chcę być pod telefonem. — Co robimy z Lightnerem? — spytał Butch. — Ocknął się? — Sprawdzę. Butch Chareaux rozwiązał węzeł sznura zamocowanego przy drzwiach od strony kierowcy i zajrzał pod brezent. Wsunął tam rękę, macał chwilę, potem spojrzał na brata, pokręcił głową i na powrót zawiązał troki. — Żyje, ale ma słaby puls i zimny jest. Po mojemu niedługo będzie po kłopocie. Alex Chareaux wzruszył obojętnie ramionami. — No to go tam zostaw — polecił. — Kiedy Sonny zadzwoni, dowiemy się czegoś o tym pilocie i wszystko się wyjaśni. Jeśli Lightner do tej pory umrze, pochowamy go w lesie. Milczenie. — Coś nie gra? — Tak sobie myślę, że może martwimy się nie o tych, co trzeba — powiedział cicho Butch. — Może lepiej wybadać tych nowych? — Dlaczego? — Nie wiem. Obserwowałem dzisiaj Lightnera. Jak podchodził tego niedźwiedzia. Zareagował inaczej, niż się spodziewałem. — To znaczy? — Kiedy wszystko się pojebało, odważnie stawił mu czoło. Mógł zawrócić i zwiać w drugą stronę, ale parł naprzód i naprowadził bydlaka prosto na was. — Może to jeszcze jeden dowód na to, że nie jest tym, za kogo się podaje? — To dziwne — mówił dalej zamyślony Butch — ale kiedy stał na polanie tuż przed niedźwiedziem, przypomniały mi się stare czasy. Kiedy miałeś szesnaście lat i zadźgałeś nożem Beebe Fontaine'a, bo nakrył nas na kradzieży aligatorów. Może Henry to wariat jak inni, których znamy? Może nawet taki jak my? — A tamci? — spytał Alex. — Widziałeś, jak zareagowali, kiedy zobaczyli, że jedna z kul trafiła Lightnera. Chcieli od razu wiać. Kusił ich tylko ten drugi niedźwiedź i gdyby nie to... — Prychnął pogardliwie. — Z całej trójki najodważniejszym mężczyzną była kobieta. — Nie chcesz ich pieniędzy? Myślisz, że to ryzykowne? Butch kiwnął głową. — Możemy się przy nich wzbogacić, ale kiedy będą musieli ratować własną skórę, natychmiast nas wydadzą. Lightner by chyba tego nie zrobił. Alex Chareaux chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie z pobliskiego domu dobiegł ich dzwonek telefonu. — To na pewno Sonny. Wprowadź furgonetkę do szopy i przyjdź do nas. Wkrótce będziemy wiedzieli, co zrobić z naszym nowym wspólnikiem. 21 Rozkojarzony świadomością . faktu, że stawką w tej grze jest życie Lena Ruebottoma i Henry'ego Lightstone'a, Larry Paxton wyszedł z budki telefonicznej, spojrzał w prawo, na parking przed barem Pod Kocią Łapą, przecisnął się między dwoma samochodami i wbiegł na jezdnię. Nie widział, że zza zakrętu po lewej stronie wyjechał biały samochód, który gwałtownie przyspieszył i pędził teraz wprost na niego. Jedynym ostrzeżeniem był nagły i przenikliwy pisk hamulców - zderzak Forda Taurusa zahaczył o lewą nogę Paxtona, a siła uderzenia cisnęła go na maskę samochodu. Zdobiąca ją figurynka z metalu rozerwała mu marynarkę. Radionadajnik zamocowany na piersi wbił mu się w żebra, a przytrzymujące go paski pękły. Paxton przekoziołkował po masce i grzmotnął o przednią szybę. Dymiące opony złapały w końcu przyczepność, samochód gwałtownie wyhamował, skutkiem czego Larry spadł z powrotem na maskę i stoczył się z niej na twardy, zimny asfalt. — Do kurwy nędzy! Co pan wyprawia?! — Wysoki, piskliwy głos. Drzwi policyjnego Taurusa otworzyły się na oścież. Larry Paxton zdołał już uklęknąć. Właśnie oparł ręce o zderzak i o wgniecioną maskę samochodu, żeby wstać, kiedy dopadł go zdenerwowany policjant. — Nic się panu nie stało? W skąpym świetle pobliskiej latarni Larry ujrzał twarz młodego, wyraźnie wstrząśniętego gliniarza. Mundurowy patrzył na niego wytrzeszczonymi z przerażenia oczami. — Nie, nic mi nie jest. Nie ma sprawy - wysapał. Nogi się pod nim uginały, widział jak przez mgłę. Potrząsnął głową, zamrugał i spojrzał na zegarek, żeby sprawdzić czas. I stwierdził, że na masce Taurusa roztrzaskał odporne na uderzenia szkiełko. — Jezu, człowieku, musi pan uważać. Tak się nie chodzi, mogłem pana zabić — mówił policjant trzęsącym się głosem. — Tak, wiem. To moja wina. — Oszołomiony kiwnął głową zastanawiając się, czy nie doznał wstrząśnienia mózgu. — Dupa ze mnie, nie pieszy. Nie widziałem, jak pan nadjeżdża. Eeee... Nie wie pan przypadkiem, która godzina? — Hę? — Policjant zerknął na zegarek. — Za dwie dziesiąta. Niech pan posłucha. Proszę usiąść sobie na krawężniku, a ja sprowadzę karetkę, dobrze? — Nie, nie ma potrzeby. — Paxton uśmiechnął się słabo, wiedząc, że odpoczynek dobrze by mu zrobił. — Widzi pan, jestem trochę spóźniony, a pański samochód jest chyba w miarę cały, więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to może... — Zamrugał i szybko odwrócił głowę, bo policjant zaświecił mu latarką prosto w twarz. — O Boże... — Co się stało? — Pan krwawi. Ma pan rozciętą brew, i to głęboko. Paxton poczuł, jak zatroskany gliniarz przytrzymuje go muskularnymi rękami. — Niech pan usiądzie, tutaj, na chodniku. Muszę o tym zameldować, ściągnąć tu przełożonego. Potem wezmę apteczkę, założę opatrunek, a potem karetka odwiezie pana do szpitala. — Nie, nic z tego - odrzekł Paxton uwalniając rękę. — Muszę iść. — Spokojnie, człowieku, tylko spokojnie. Jesteś ranny, potrzebujesz opieki lekarskiej, poza tym muszę spisać protokół — upierał się młody policjant, znów chwytając Larry'ego za ramię. — Usiądź sobie... Chwila, a to co? Próbując go przytrzymać, natrafił ręką na uchwyt SIG-Sauera ukrytego w kaburze pod pachą. Kurwa mać! — pomyślał Paxton zdając sobie sprawę, że zanim wszystko się wyjaśni, zanim udowodni policjantowi, że jest agentem federalnym i ma prawo nosić broń, będzie za późno. Zwłaszcza że jego odznaka i dokumenty spoczywały w bagażniku samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Kierując się odruchami wyrobionymi na kursach w szkole policyjnej, gliniarz pchnął Paxtona na maskę białego Taurusa i sięgnął do kabury po swoją dziewiątkę, co nie pozostawiło Larry'emu żadnego wyboru. Opuściwszy nisko głowę i zaparłszy się rękami o maskę samochodu, kopnął policjanta w podbrzusze uważając - na ile się dało — żeby ciężki bucior nie trafił go prosto w krocze. Kiedy mundurowy upadł z jękiem na jezdnię, Paxton wykonał błyskawiczny obrót, założył gliniarzowi klasyczną dźwignię, przydusił go do ziemi, wymacał futerał z kajdankami, rozpiął go i szybko skuł mu ręce na plecach. Potem, czując wszystkie nadwerężone wypadkiem żebra - i trzydzieści sześć lat życia — niezdarnie spróbował wstać. — Ty cholerny skurwysynu! — warknął policjant. I kopnął go. Niewiele brakowało, a dobrze mierzony cios nogą trafiłby Larry'ego w krocze. Ale trafił w udo i Paxton upadł. — Pięknie, stary, wspaniały cios — wysapał. Zawlókł szamoczącego się policjanta na chodnik, przydusił go ciałem do betonu i chwilę odpoczywał. Gliniarz spróbował z innej beczki. — Posłuchaj, nie rób tego. Popełniasz poważny błąd... - zaczął, ale Larry'emu za bardzo się spieszyło. — W porządku, wszystko w porządku — szepnął rozglądając się na wszystkie strony, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie widzi. — Uwierz mi, jestem po twojej stronie. Teraz nie mam czasu na wyjaśnienia. Nadrobię to przy innej okazji. Wstał i chwiejnym truchtem przebiegł na drugą stronę ulicy, gdzie jarzył się neon baru Pod Kocią Łapą. Tym razem uważał — zanim wszedł na jezdnię, spojrzał i w lewo, i w prawo. Kiedy stanął w drzwiach, poczuł na sobie spojrzenie Stonera. Sonny Chareaux tkwił przy telefonie i wrzucał do aparatu monety. Ściskając w ręku wymiętoszoną kartkę papieru, zaczął wykręcać numer. Larry nie musiał nawet udawać, że się zatacza. Ze szklistymi oczyma ruszył w stronę jedynego w barze telefonu. Kiedy był tuż za plecami Sonny'ego, celowo wpadł na stolik, strącając z niego pęk kluczyków samochodowych. Chareaux obejrzał się. Paxton, mężczyzna krępy i muskularny, ale o wiele drobniejszy od potężnego kłusownika, runął na ścianę, odpychając Sonny'ego na bok. Wyciągnął przed siebie rękę, oparł się o telefon, drugą rękę zaciskając na słuchawce w dłoni Chareaux. - Mogę skorzystać z telefonu, kiedy pan skończy? — wrzasnął głośno, bełkocząc jak ostatni moczymorda z głębokiego południa. Sonny odzyskał równowagę. - Czego? — sapnął. Paxton wyszczerzył do niego zęby. — Pytałem, czy mogę skorzystać z... — zaczął, ale nie dokończył, bo Sonny pchnął go na stolik. — Co jest, kurwa?! — zaprotestował Larry, grzmotnąwszy bolącymi żebrami o twardy blat. Ale tracił tylko czas. Sonny Chareaux trzymał już słuchawkę przy uchu i czekał na sygnał. Musiał usłyszeć: „Wrzuć monetę, wrzuć monetę", bo oczy rozszerzyły mu się z wściekłości. Dostał furii. Krzyknął coś niezrozumiałego, coś, co mogło być przekleństwem jego francusko-indiańskich przodków. Kiedy stojąc tyłem do stolika szperał gorączkowo po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych, Larry runął naprzód, wcisnął się między Sonny'ego i telefon, wrzasnął: „Teraz moja kolej!" i zaparłszy się prawą nogą o ścianę, z całej siły odepchnął kłusownika od telefonu. Chareaux upadł na stolik. Teraz Paxton musiał działać błyskawicznie, bo cholernie bolały go żebra i wiedział, że zostało mu ledwie kilkanaście sekund. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął garść niebieskich chusteczek higienicznych, jedną rozerwał na pół i znów sięgnął do kieszeni, tym razem po monetę — przecież musiał czymś tę piekielną chusteczkę wepchnąć do aparatu. Za plecami słyszał krzyki, trzask odrzucanych na boki krzeseł i stołów. Słyszał też ryk doprowadzonego do furii Sonny'ego Chareaux. Właśnie skończył wpychać do wąskiego otworu ostatni skrawek chusteczki, gdy dobiegł go dziki wrzask kłusownika. Zdążył, uskoczył w samą porę i wielka jak bochen pięść grzmotnęła w ścianę tuż obok jego ucha. Ale uderzenia drugiej pięści uniknąć nie zdołał i eksplodowała mu na klatce piersiowej niczym granat. Nogi mu zwiotczały, a po ciosie w szczękę upadł jak długi na podłogę. Leżał tam, ściskał rękami bolące żebra, potrząsał nieprzytomnie głową i ocierał zakrwawione usta. Podczas gdy Sonny Chareaux gorączkowo majstrował przy telefonie, Dwight Stoner, były stoper drużyny Reidersów, grzmotnął go w kark z taką siłą, że i kłusownik, i aparat telefoniczny przebili solidne przepierzenie i wpadli. do magazynu sąsiadującego z barem. Odgłos tłuczonego szkła, trzask pękającego drewna, posapywanie, jęki, wrzask i soczyste przekleństwa — czyż pijani i na wpół pijani bywalcy knajpy Pod Kocią Łapą mogli się temu oprzeć? Tłum omal Paxtona nie stratował. Larry wczołgał się pod stolik Sonny'ego i czekał. Kiedy walczący i kibice przesunęli się w głąb zrujnowanego magazynu, sięgnął po samochodowe kluczyki i zmiętoszony świstek papieru, który też spadł na podłogę. Wstać było mu trudniej, niż przypuszczał, ale odległe wycie policyjnych syren stanowiło znakomity bodziec. Nie minęła minuta i już wychodził przez zaplecze na dwór, kierując się chwiejnie w stronę wynajętego samochodu. Otworzył drzwi, opadł na przednie siedzenie i przez następne trzydzieści sekund usiłował wygrzebać spod fotela przenośny telefon, który wcisnął mu Mikę Takahara jako zabezpieczenie. Chyba już po raz piąty powtarzał sobie, że bez względu na odniesione rany — dobrze, że nie wiedział jakie — nic go nie powstrzyma. Najpierw musi, po prostu musi znaleźć pewnego czerwonego Chevroleta, furgonetkę zresztą. Uśmiechnął się, bo już chyba wiedział, gdzie Sonny Chareaux ukrył Lena Ruebottoma. Znieruchomiał na chwilę słysząc donośny ryk Dwighta Stonera, któremu towarzyszył brzęk tłuczonego szkła i trzask drewnianej ramy — wielkie cielsko kłusownika wyleciało z hukiem przez okno. — Tak jest, Stoner, dobrze ci idzie — szepnął. — Dołóż mu, rozszarp tego skurwysyna na drobne kawałki. Wreszcie, kiedy już myślał, że jeszcze trochę i ból rozsadzi mu klatkę piersiową, natrafił palcami na zimne plastikowe pudełko. Stary, dobry Snoopy, pomyślał wpychając rękę kilka centymetrów głębiej pod fotel i wyciągając stamtąd ciężki telefon na baterię. Jeden z twoich zwariowanych pomysłów na coś się w końcu przydał. Swoją drogą to cud, że przy tym nie zemdlałem... Półleżąc z głową opartą o zagłówek fotela kierowcy, podniósł telefon, przysunął go do okna, tak że światło pobliskiej latarni padało teraz prosto na tarczę, i starannie wybrał numer motelu Prime Ratę. — Centrala, słucham — usłyszał miękki, dziewczęcy głos. — Poproszę z pokojem numer sto trzydzieści siedem . — powiedział, dokładnie wymawiając poszczególne cyfry. Nie wiedział, która jest godzina, ale na pewno było dobrze po dziesiątej, co znaczyło, że Henry'emu i Lenowi zostało bardzo niewiele czasu. Dlatego musiał skontaktować się z McNultym. — Dziękuję. Dopiero po ósmym sygnale zdał sobie sprawę, że telefon jest zajęty i zrozumiał, że Mikę Takahara mógł jeszcze nie wrócić z lotniska. Wniosek był oczywisty: te wszystkie zmyślne centralki i gadżety umożliwiające włączanie się do rozmowy wciąż spoczywały na dnie walizek i czekały, aż Mikę podłączy je do linii telefonicznej motelu Prime Ratę. Po dwunastym sygnale dotarło do niego, że telefonistka nie zamierza z nim rozmawiać, więc przerwał połączenie i wybrał numer ponownie. — Centrala, słucham. — Mówi Larry Paxton — powiedział wolno i wyraźnie, starając się mówić bez akcentu zdradzającego jego południowe pochodzenie. — Mieszkam w waszym motelu, w pokoju sto trzydzieści osiem. Muszę zadzwonić do pokoju sto trzydzieści siedem, ale telefon jest zajęty. Czy mogłaby pani przerwać tamtą rozmowę? Pokój sto trzydzieści siedem wynajęto na nazwisko Paul McNulty. To bardzo pilna sprawa. — Przykro mi, proszę pana, ale nie wolno mi tego robić bez pozwolenia dyrektora motelu. — W takim razie czy mogłaby pani go o to poprosić? — spytał Paxton głosem, który, biorąc pod uwagę jego stan ducha i ciała, był o wiele grzeczniejszy i bardziej opanowany, niż młoda telefonistka mogła przypuszczać. — Przykro mi, ale teraz nie ma go w biurze. Gdyby zechciał pan zadzwonić za pół godziny... Larry przerwał połączenie z soczystą wiązanką przekleństw na ustach. Czas. Czas uciekał coraz szybciej. Co znaczyło, że nie ma wyboru. No dobra, McNulty, pomyślał. Zawsze powtarzasz, że trzeba przystosowywać się do sytuacji, że trzeba myśleć szybko i precyzyjnie i podejmować decyzje na własną rękę. Mam nadzieję, że się z tego nie wycofasz. Korzystając wyłącznie z mglistego światła latarni — nie chciał ryzykować i włączać górnej lampki - następne pół minuty spędził odcyfrowując bazgroły Sonny'ego Chareaux. Potem wystukał na tarczy numer telefonu. Po dwóch sygnałach usłyszał obcy głos. — Halo? — Czy to Alex? — spytał Paxton swoim rozwlekłym akcentem z Południowej Karoliny. — Słucham? — Pytałem, czy to Alex — powtórzył Larry. Długie milczenie, potem niepewny głos: — Nie ma tu żadnego Alexa. — Co jest grane? Sonny dał mi ten numer i kazał zadzwonić. No więc dzwonię, kurwa, ale ty... — Powiedziałeś Sonny? Zaczekaj chwilę... — Nie, stary, to ty zaczekaj! I właściwie z kim ja, do kurwy nędzy, gadam? — Mówi Jacall. Proszę nie odkładać słuchawki. — Paxtonowi wydawało się, że słyszy w tle czyjś stłumiony głos. Ktoś do kogoś krzyczał. — Posłuchaj, stary. Na nikogo nie będę czekał i nie mam nastroju na zabawę w głuchy telefon. Mam w dupie, kto to jest Alex i dokąd się zmył. Robię tylko to, o co prosił mnie Sonny. Mam powtórzyć temu całemu Alexowi, że pilot jest git. Tylko nie pytaj mnie, co to znaczy, bo nie wiem. No to cześć. Wolę się witać. — Nie, proszę zaczekać! Proszę nie odkładać słuchawki! — krzyczał gorączkowo Jacall. — Co z Sonnym? Gdzie on jest? — Teraz? Po tej rozróbie w barze? Pewnie w policyjnej suce, w drodze do pudła. Pryskam stąd, bo jeszcze trochę i trafię tam gdzie on — odrzekł Paxton i zanim Alex zdążył podejść do telefonu, szybko przerwał połączenie. — No dobra, Henry — szepnął do siebie. — Mam nadzieję, że coś ci to da... Podciągnął się, usiadł wygodniej i spojrzał na pęk samochodowych kluczyków, który Sonny Chareaux zgubił w barze Pod Kocią Łapą. Jeden z nich pasował do Chevroleta — na breloczku widniał znak firmy handlującej wozami kempingowymi. Larry otworzył drzwi i wysiadł. Na parkingu stało co najmniej siedem albo osiem furgonetek kempingowych, w tym cztery Chevrolety. Dlatego dopiero po pięciu minutach stwierdził, że jeden z kluczyków pasuje do tylnych drzwi trzeciej z kolei furgonetki. Był tak osłabiony, że parę razy omal nie zemdlał, ale musiał, po prostu musiał się przekonać, czy ma rację. Właśnie zamierzał otworzyć drzwi, kiedy poczuł, że ktoś wbija mu w kark zimną i twardą lufę automatycznej dziewiątki. — Niech pan się nie odwraca, niech pan nie wykonuje najmniejszego ruchu — usłyszał głos młodego policjanta, który kilkanaście minut temu potrącił go Taurusem. Gliniarz wetknął kolano między nogi Paxtona i wykręcił mu lewą rękę. — A teraz proszę mi dokładnie wytłumaczyć, co pan miał na myśli mówiąc, że jest pan po mojej stronie... 22 Jesteś pewien? — Po prostu się wyłączył — odrzekł Roberto Jacall odkładając słuchawkę. Rozłożył bezradnie ręce, wzruszył ramionami i posłał Alexowi Chareaux spojrzenie, które mówiło: „A któż to może wiedzieć?" — Często masz takie telefony? Od kogoś, kto się nie przedstawia i natychmiast odkłada słuchawkę? Jacall znów wzruszył ramionami. — Nie, prawie nigdy. — Jesteś pewien, że to nie był Sonny? - powtórzył Chareaux chcąc mieć absolutną pewność. — Alex, nikt się nie odezwał, nikt nie powiedział ani słowa. Ktoś po prostu odwiesił słuchawkę. Alex Chareaux patrzył na zaprzyjaźnionego wypychacza i długo milczał. Potem wolno odwrócił głowę i spojrzał za okno na oświetlone drzwi do szopy i na furgonetkę, którą wprowadzał Butch. — Nie podoba mi się to. Chyba popełniłem błąd — powiedział w końcu. Widział, jak Butch wysiada z szoferki, gasi światło w szopie, jak rusza w stronę domu. — Wziąłem wspólnika. Sądziłem, że można mu zaufać. — No i...? — Teraz myślę, że ten człowiek jest agentem federalnym. Oszołomiony Roberto Jacall zamarł, jakby nigdy nie przypuszczał, że coś może pójść nie tak. — Jesteś pewny? — wyszeptał. Chareaux wolno pokręcił głową. — Nie. Gdybym wiedział na pewno, zabiłbym go już dawno temu. i — Ale jakim cudem... — Ten człowiek przyleciał tu z pilotem. Sonny miał tego pilota zabrać w ustronne miejsce, zadać mu kilka pytań i opowiedzieć mi wszystko, czego się dowiedział. Ustaliliśmy, że zadzwoni albo z budki telefonicznej w Fishtail, o ósmej, albo, jeśli coś go zatrzyma, o dziesiątej. O dziesiątej miał dzwonić tutaj. — W takim razie musiało się coś stać — szepnął Jacall. — Coś strasznego. — Wiem. — Możesz tego agenta odszukać? Alex Chareaux prawie się uśmiechnął. — Tak, mój przyjacielu, i to bardzo łatwo. Leży w furgonetce, którą Butch wprowadził do szopy. Jest nieprzytomny. Niewykluczone, że już nie żyje. — Nie, braciszku, on żyje — rzucił ze śmiechem Butch, wchodząc do salonu. — Ale myślę, że już niedługo pociągnie. Roberto Jacall był tak zaszokowany, że nie mógł wykrztusić ani słowa. Stał i z niedowierzaniem kręcił głową. — Mój przyjacielu, zawsze sobie ufaliśmy i robiliśmy to, co uważaliśmy za stosowne — powiedział Alex Chareaux. — I nadal będziemy rozwiązywać nasze problemy wspólnie. — Spojrzał na brata. — Lightner — szepnął. — Zabij go. Henry Lightstone leżał w nieprzeniknionej ciemności walcząc z ogarniającymi go mdłościami, kiedy usłyszał odgłos kroków — ktoś wchodził do szopy. Tak, odgłos kroków, a potem wesołe pogwizdywanie — ktoś przeszedł obok furgonetki. To Butch, pomyślał rozpoznając melodyjkę, którą młodszy Chareaux zwykł często gwizdać podczas polowania. Najczęściej wtedy, kiedy coś ustrzelił. Chwilę później w szopie zapaliło się światło; ujrzał jego promyk przez rozdarcie w brezencie. Osłabiony i nękany mdłościami, wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z zewnątrz, doskonale wiedząc, że jest niemal całkowicie bezbronny wobec mordercy takiego jak Butch Chareaux. Kroki były coraz bliżej. Wciąż pogwizdując, Butch wyciągnął zza pasa długi myśliwski nóż i szybko przeciął liny przytrzymujące brezent na podłodze furgonetki. Odrzucił brezent, wbił nóż w zesztywniałe udo większego niedźwiedzia — żeby był pod ręką, kiedy nadejdzie pora — przelazł przez ścierwo i ukląkł nad zakrwawionym ciałem Henry'ego Allena Lightnera. — Henry, słyszysz mnie? Lightstone wolno zamrugał i usiłował coś powiedzieć. Widział nóż sterczący z uda niedźwiedzia, ale broń była za daleko, by mógł jej dosięgnąć. Tak, o wiele za daleko. — Co powiedziałeś? — spytał Chareaux z wyraźnym rozbawieniem w głosie. — Słyszę cię — wyszeptał słabo Henry. — To dobrze. Zaraz cię stąd wydostanę - powiedział Butch i zaczął ciągnąć go za prawą rękę. Lightstone jęknął boleśnie; Butchowi wydawało się, że coś przytrzymuje jego ramię. — Nie, poczekaj, zaczepiłem się o róg łosia — wymamrotał Henry. Wyciągnął rękę i kiedy kłusownik spróbował go uwolnić, z oczyma rozszerzonymi ze straszliwego bólu chwycił go za kołnierzyk koszuli. — Dobrze, Henry, przytrzymaj się mnie — rzucił z uśmiechem Butch. — Łatwiej mi będzie cię wydostać... I znieruchomiał zaszokowany, bo Lightstone wyciągnął nagle lewą rękę, wsunął ją błyskawicznie pod prawą, chwycił Butcha za kołnierzyk, założył klasyczną dźwignię i zaczął go dusić, wbijając kciuki w tętnice szyjne. — Aż ty skurwysynu jeden! — wycharczał Chareaux, próbując uderzyć Henry'ego wielkimi, zrogowaciałymi pięściami, ale Lightstone schował głowę za martwymi grizzly i śmiertelne w normalnych warunkach ciosy były nieskuteczne. Chareaux spróbował wstać, oderwać się od Henry'ego, ale nic z tego nie wyszło, ponieważ łokcie Lightstone'a tkwiły pod niedźwiedzimi łapami, a róg łosia skutecznie go przytrzymywał. Tymczasem agent zaciskał uchwyt coraz mocniej i mocniej... Chareaux poczuł, że zaraz straci przytomność, i zrozpaczony sięgnął po nóż. Ale było już za późno. Lightstone odczekał, aż ciało Butcha kompletnie zwiotczeje, a kiedy zwiotczało, na wszelki wypadek dusił go jeszcze przez dziesięć sekund. Potem zwolnił uchwyt i rozpychając się rękami i nogami, wylazł z kryjówki. Chwilę przedtem odwrócił szybko głowę i zwymiotował między niedźwiedzie ścierwa. Niecałą minutę później, wykorzystując resztki sił, wywlókł kłusownika z furgonetki. Upewniwszy się, że za drzwiami do szopy nikogo nie ma, pchnął muskularnego osiłka na kolana tuż przed przednim zderzakiem samochodu — zakładał, że nikt ich tam nie zobaczy — i przyłożywszy mu dłonie do piersi, zaczął przywracać Butchowi oddech. Wiedział, że dusił go dłużej, niż to było konieczne i bał się, że Chareaux umarł, ale nie — kłusownik drgnął, wciągnął do płuc haust powietrza, a ręce zaczęły mu podrygiwać jak w ataku padaczki. Henry uśmiechnął się. — Grzeczny chłopiec — szepnął słabym głosem i słaniając się na nogach, jeszcze przez kilka sekund podtrzymywał Butchowi głowę. — Wiedziałem, że za twardy jesteś, żeby tak szybko odwalić kitę. Po czym chwycił go za włosy i z całej siły, jaka mu pozostała, pchnął go na samochód — twarzą prosto w zderzak. Kilkanaście sekund później był w stanie unieść własną głowę, żeby sprawdzić, czy krew lejąca się z rozbitego nosa i ust Butcha nie tamuje mu oddechu. Zerknąwszy na sterty wygarbowanych skór, które pokrywały niemal całą podłogę olbrzymiego, pogrążonego w półmroku magazynu, Lightstone dotarł z trudem do otwartego przepierzenia w rogu, gdzie mieściło się biuro, podniósł słuchawkę ściennego telefonu i szybko wykręcił znajomy numer. Po trzech sygnałach odpowiedział mu głęboki, obcy głos i Lightstone czym prędzej odwiesił słuchawkę. Terry Grosz, właściciel restauracji i stary przyjaciel McNulty'ego, nie zdążył powiedzieć nic konkretnego — system alarmowo-namiarowy, z taką starannością opracowany przez Mike'a Takaharę, był tymczasowo zupełnie bezużyteczny. — Cholera jasna... — mruknął do siebie Henry ściskając słuchawkę i zastanawiając się, jak tu przeżyć i zaalarmować McNulty'ego, nie zdradzając przy tym, kim naprawdę jest. Nagle spojrzał w stronę wyjścia i zobaczył, jak boczne drzwi domu otwierają się na oścież i jak na ganek wypada Alex Chareaux. Roberto Jacall przeżywał szok. Przez całe życie, począwszy od dnia, kiedy obdarł ze skóry pierwszą wiewiórkę i wypchał ją trawą i suchymi liśćmi, marzył o własnym zakładzie taksydermicznym, w którym mógłby pracować nad okazami cudownych i rzadkich zwierząt z całego świata. Dzięki Alexowi Chareaux i jego niezwykle bogatym klientom marzenie Roberto Jacalla się ziściło. Co roku, razem z zespołem zaufanych pomocników, spędzał długie godziny w ukrytej pracowni, gdzie z wielkim mistrzostwem wypychał setki rzadkich, zagrożonych wymarciem zwierząt i ptaków. Inni pomocnicy, ci mniej zaufani, garbowali i wypychali setki skór zwierząt upolowanych legalnie, co stanowiło źródło jego oficjalnych dochodów. Skutkiem czego, przy pomocy swoich asystentów, rok w rok zakopywał w lesie setki tysięcy dolarów. Zakopywał je w szczelnych, dokładnie oznaczonych pojemnikach tam, gdzie żaden strażnik, żaden agent Służby Ochrony Lasów i Jezior, żaden inspektor urzędu skarbowego nigdy by ich nie znalazł. Ale "teraz Roberto Jacall zdał sobie sprawę, że przez tego samego człowieka, któremu tyle zawdzięczał, jego lukratywny i tak umiłowany interes może popaść w ruinę. Oby się tylko na tym skończyło, pomyślał spoglądając w mrok za oknem. Jacall wiedział, że lada chwila wróci tu Butch Chareaux i powie bratu, że domniemany agent federalny nie żyje. Wiedział też, że z tą chwilą stanie się człowiekiem ściganym przez prawo. — Alex — powiedział nieśmiało, przerażony myślą, że może rozwścieczyć wybuchowego wspólnika — czy jesteś absolutnie pewien, że nie można się z nim skontaktować? To znaczy z Sonnym. — Gdyby było można, już bym się z nim skontaktował. — Ale zabić agenta federalnego... — szepnął Jacall. — Nigdy nie przestaną nas szukać. Chareaux wzruszył ramionami. — No to co. W Terrabonne są strażnicy, którzy do tej pory nas szukają. I, jak widać, jeszcze nas nie znaleźli. Pochowamy go głęboko w lesie. Nie będą pewni, co się stało. — Ale wystarczyłby jeden, jedyny telefon i nie musieli byśmy tego robić — błagał wypychacz. — Jedna króciutka rozmowa telefoniczna... — Posłuchaj, Jacall — odrzekł Chareaux, z trudem zachowując cierpliwość. — Sterczymy tu od... — Popatrzył na telefon i aż zamrugał z wrażenia. — Co to jest? — spytał wskazując światełko mrugające u podstawy aparatu. — To? To linia wewnętrzna do szopy. Pewnie twój brat gdzieś dzwoni. — Co?! Telefon w saloniku zadzwonił w chwili, gdy Alex pędził do drzwi. Chareaux nie zwrócił na to uwagi. Stał już na ganku, z długim nożem w ręku, gdy nagle usłyszał głos Jacalla. — Alex, wszystko w porządku! To pewnie Butch! Dzwoni do nas z magazynu! A może to Sonny! Kłusownik zawahał się. Jacall podniósł słuchawkę. — Halo? — Czy to Alex? — Słucham? — Pytałem, czy to Alex. Przez długą chwilę Roberto Jacall nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić, ponieważ głos Sonny'ego rozpoznałby natychmiast — dzwonił ktoś obcy. - Nie ma tu żadnego Alexa — odrzekł w końcu. - Co jest grane? Sonny dał mi ten numer i kazał zadzwonić. No więc dzwonię, kurwa, ale ty... Imię Sonny'ego Chareaux było dla Jacalla tym, czym brzytwa dla tonącego. Nie wierzył własnym uszom. - Powiedziałeś Sonny? - szepnął łamiącym się głosem. — Zaczekaj chwilę... - Nie, stary, to ty zaczekaj! I właściwie z kim ja, do kurwy nędzy, gadam? - Mówi Jacall - wyjąkał, myśląc rozpaczliwie, jak zatrzymać obcego przy aparacie. - Proszę nie odkładać słuchawki. - Zasłonił słuchawkę dłonią i krzyknął w stronę ganku: - Alex! Szybko! To ktoś od Sonny'ego! - Posłuchaj, stary. Na nikogo nie będę czekał i nie mam nastroju na zabawę w głuchy telefon. Mam w dupie, kto to jest Alex i dokąd się zmył. Robię tylko to, o co prosił mnie Sonny. Mam powtórzyć temu całemu Alexowi, że pilot jest git. Tylko nie pytaj mnie, co to znaczy, bo nie wiem. No to cześć. Wolę się witać. - Nie, proszę zaczekać! Proszę nie odkładać słuchawki! - krzyknął gorączkowo Jacall. - Co z Sonnym? Gdzie on jest? - Teraz? Po tej rozróbie w barze? Pewnie w policyjnej suce, w drodze do pudła. Pryskam stąd, bo jeszcze trochę i trafię tam gdzie on. Trzask odkładanej słuchawki. Kiedy Alex Chareaux wpadł do salonu, Jacall stał przy stoliku i gapił się na telefon. - To Sonny? — spytał kłusownik. - Nie, jakiś człowiek — wykrztusił szybko Jacall, przerażony wyrazem zaczerwienionych oczu Alexa. - Powiedział, że Sonny wdał się w bijatykę, w jakimś barze, i że go aresztowali. - Sonny siedzi?! Jacall kiwnął rozpaczliwie głową. - Tak, ale Sonny dał temu facetowi mój numer i prosił go o przekazanie wiadomości, że pilot jest git. - Co?! — ryknął zdezorientowany Chareaux. — Git?! Co znaczy git? — Nie mam pojęcia, użył tego słowa. Git to chyba OK, więc może ten człowiek w furgonetce nie jest agentem, co? — Nie jest agentem? Nie jest... — Alex, jeśli to prawda, musisz powstrzymać Butcha, zanim... Ale Chareaux wypadł już z saloniku i pędził do drzwi. — Butch! Zaczekaj, Butch! — wrzasnął w ciemność i gnał przed siebie, dopóki z obnażonym nożem w ręku nie stanął w drzwiach słabo oświetlonej szopy. — Tutaj. — Cichutki szept zza furgonetki. Alex ścisnął mocniej nóż, rzucił się w tamtą stronę i metr za furgonetką ujrzał Henry'ego Lightnera, który siedział na podłodze opierając się o stalowy słup. Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu Chareaux zobaczył też swego brata — leżał jak długi tuż przed nim, z głową na kolanach Henry'ego. Twarz miał zakrwawioną i opuchniętą, a Lightner oczyszczał ją połą przesiąkniętej krwią koszuli. — Co się stało? — Alex opadł na kolana spoglądając najpierw na nieprzytomnego brata, a potem na równie zakrwawioną twarz Henry'ego. — Pomagał mi wysiąść — wyjaśnił omdlewającym szep tem Lightstone. — Poślizgnął się na krwi i chyba zaczepił nogą o łapę tego tam... — Wskazał niedźwiedzia, którego cielsko na wpół zwisało ze skrzyni furgonetki. — Stracił równowagę, spadł i uderzył głową o słup. Ostro się grzmotnął. Huknęło, że hej — dodał opierając głowę o stalowy wspornik. — Żyje? — Wciąż zdezorientowany widokiem nieprzytomnego brata, Chareaux zbadał mu puls. — Tak, oddycha, ale chyba... — Henry zaczerpnął tchu. — Chyba z nim kiepsko. Potrzebna mu pomoc. - Powoli uniósł rękę i wskazał przepierzenie w rogu szopy. — Próbowałem do was stamtąd przekręcić, ale nie mogłem dojść, jak się dzwoni do domu. Telefon był ciągle zajęty. Myś lałem, że już nigdy się nie zjawicie. — Musimy zawieźć go do lekarza — powiedział Chareaux, gorączkowo myśląc, jak wybrnąć z tak nieoczekiwanej sytuacji. — Nie, nie trzeba... — wymamrotał niewyraźnie Lightstone. Wyglądało na to, że lada chwila straci przytomność. -Już... ' — Co? Co powiedziałeś? - spytał Alex pochylając się nad nim, żeby lepiej słyszeć. — Nie trzeba, już... — zaczął Henry, ale jego słowa zginęły w ryku syreny karetki pogotowia, która migając światłami wpadła na pełnym gazie na podjazd, zmierzając prosto do drzwi szopy. Tuż za nią pędził wóz straży pożarnej i dwa wozy patrolowe miejscowego szeryfa. — ...już go wezwałem — dokończył Henry ze słabym uśmiechem, patrząc na skamieniałą ze zgrozy twarz Alexa Chareaux. — 23 poniedziałek, 3 czerwca Dokładnie o dziesiątej trzydzieści pięć następnego ranka, kiedy doktor Reston Wolfe stał obok Lisy Abercombie i sierżanta majora Clarence'a MacDonalda w opancerzonej sali centrum dowodzenia, której okna wychodziły na zautomatyzowany tor przeszkód o nazwie OARC (Ostra Amunicja, Ruchomy Cel), do pomieszczenia wszedł cicho młody asystent i dotknął jego ramienia. — Tak? — rzucił z roztargnieniem Wolfe, nie odrywając oczu od kolorowych monitorów telewizyjnych zamontowanych na przeciwległej ścianie. — Telefon, panie dyrektorze. — Kto dzwoni? Żadne telefony Wolfe'a nie obchodziły, przynajmniej nie teraz. Zza kuloodpornej szyby i na ekranach monitorów obserwował ćwiczenia z użyciem ostrej amunicji, w których uczestniczyły drużyny niemiecka, japońska i amerykańska, i nie zamierzał nigdzie iść. Przyglądanie się skomplikowanym ćwiczeniom z bezpiecznego miejsca było znakomitą rozrywką — cóż za postęp w porównaniu z platformą obserwacyjną na myśliwskim ranczu Toma Franka, pomyślał — i stanowiło kontynuację wczorajszego nader udanego polowania. — Pańskie biuro zleceń z wiadomością, panie dyrektorze. Wolfe zignorował asystenta. Myślał o coraz bardziej rozpalonym ciele Lisy Abercombie, która stała tuż obok i chłonęła dramat rozgrywający się na kolorowych ekranach. — Panie dyrektorze... Wolfe i Abercombie patrzyli teraz na ekran wielkiego monitora w rogu sali pokazujący Gerda Maasa — na zwolnionym filmie, z punktu widzenia kamery umieszczonej na humanoidalnym robocie - który z noktowizorem na twarzy wpadł do ciemnego pomieszczenia, zwinnie uniknął serii pocisków z farbą i „zabił" humanoida pojedynczym strzałem w głowę. Maszyna zaprogramowana na „szybkość reakcji ludzkiej" - lecz najwyraźniej szybkości tej nie dorównująca — znieruchomiała, jej silniki wspomagające zamilkły. - Powiedz im, że odbiorę wiadomość po ćwiczeniach - odrzekł stanowczo Wolfe przenosząc wzrok na sąsiedni monitor odtwarzający bezowocne wysiłki robota usiłującego namierzyć cel, czyli Gerda Maasa. Zafascynowana symulowaną walką Lisa Abercombie otarła się o ramię Wolfe'a i ścisnęła go za nadgarstek. - Próbowałem, panie dyrektorze -"odrzekł asystent spokojnym, obojętnym głosem - ale jeden z rozmówców jest bardzo natarczywy i domaga się natychmiastowej rozmowy z panem. Dlatego dzwonią. - Po ćwiczeniach — powtórzył z uporem Wolfe, nie chcąc zostawiać Lisy. Nie, nie teraz. Nie w chwili, gdy najwyraźniej zaczynała rozumieć prawdziwy charakter grupy uderzeniowej SKOŚ, którą osobiście stworzył. - Mam panu powiedzieć, że dzwonił niejaki Alex, i że to bardzo ważne, panie dyrektorze — nie ustępował asystent. Wolfe zamrugał gwałtownie i spojrzał na zdenerwowanego, lecz zdeterminowanego sekretarza. - Kiedy telefonował? - Dzisiaj, kwadrans po dziesiątej. - Wiesz, o co chodzi? - Nie, panie dyrektorze. Wiem tylko tyle, że zostawił ją Alex, i że to bardzo pilne. - Muszę iść - szepnął Wolfe do Lisy, - Zaraz wracam. - I ruszył za młodym asystentem do drzwi nieświadomy, że Lisa Abercombie prawie nie zauważyła jego odejścia. Wszedłszy spiesznie do jednego z małych gabinetów sąsiadujących z o wiele większym centrum dowodzenia, Wolfe zamknął drzwi i natychmiast sięgnął po słuchawkę telefonu. — Mówi Wolfe. Rozumiem, że macie dla mnie coś naprawdę ważnego... A potem zamarł i milcząc, z nagle pobladłą twarzą, słuchał przerażającej wiadomości od Alexa Chareaux, którą dyżurująca sekretarka odczytywała mu słowo w słowo. Dokładnie o wpół do pierwszej dyrektor Reston Wolfe i jego zastępca Lisa Abercombie dobiegli w deszczu do oczekującego śmigłowca, który miał ich przewieźć na lotnisko w Bozeman, gdzie — w tej właśnie chwili — napełniano paliwem zbiorniki prywatnego odrzutowca przed bezpośrednim lotem do Waszyngtonu. Sierżant major Clarence MacDonald i sierżant Gary Brickard stali na skraju lądowiska. Po lewej stronie MacDonalda czuwał kontroler naziemny. W wyciągniętych rękach trzymał dwa czerwone sygnalizatory i rozmawiał przez radio z pilotem turboodrzutowego Rangera. — Yankee-cztery, tu Whisky-Charlie-jeden. Wszyscy pasażerowie na pokładzie. — Zrozumiałem, Whisky-Charlie-jeden — odpowiedział pilot. Zatrzaśnięto drzwi, wirnik nabrał obrotów. — Mamy kilka wolnych miejsc. Są chętni na przejażdżkę do miasta? Kontroler spojrzał na MacDonalda i Bricarda, którzy nadzorowali ruch powietrzny za pomocą przenośnych radionadajników. Obaj pokręcili głowami. — Whisky-Charlie-jeden do Yankee-cztery. Nie ma chętnych. Parszywa pogoda. — Zrozumiałem. Owszem, parszywa — potwierdził pilot. — Yankee-cztery prosi o pozwolenie na start zgodnie z planem lotu. Kierunek pośredni: zero-dziewięć-zero z natychmiastowym wejściem na pułap czterech tysięcy pięciuset metrów. Kierunek docelowy: trzy-trzy-zero. — lilU Kontroler naziemny przeszedł na inną częstotliwość, żeby porozumieć się z kolegą obsługującym ukryty radar, po czym znów nawiązał kontakt z pilotem Bell Rangera. Pełnił funkcję „łącznika", żeby ograniczyć liczbę rozmów z wieżą wyposażoną w nadajniki o wiele większej mocy i dzięki temu zmniejszyć ryzyko przechwycenia transmisji przez inne samoloty czy stacje radiolokacyjne. — Whisky-Charlie-jeden do Yankee-cztery. W najbliższej okolicy spokój, żadnego ruchu. Jesteście tu tylko wy i dzikie kaczki. Macie pozwolenie na start w kierunku pośrednim zero-dziewięć-zero i docelowym trzy-zero-trzy, z wejściem na pułap czterech i pół tysiąca metrów. Powtarzam, macie pozwolenie na start. Kiedy pilot uniósł do góry kciuk, kontroler machnął sygnalizatorami. Potężna maszyna dźwignęła się z ziemi i poszybowała w ciemne, pochmurne niebo. Dwaj wojskowi weterani, MacDonald i Brickard, schowali radionadajniki i nie zwracając uwagi na deszcz, ruszyli w stronę Domu Pod Cedrami. — Wiesz, o co tu chodzi? — spytał Brickard. MacDonald pokręcił głową. — Nie, rozmawiali przez szyfrówkę. Ale odniosłem wrażenie, że nasz dyrektor dostał rano złe wiadomości. — Tak, jakiś taki blady był... — zauważył Brickard. — Może miał wczoraj pecha? Króliczek mu uciekł? — Wiesz co? — mruknął MacDonald. — Przed nim nic nie ucieknie. Widziałeś, z jakimi armatami wrócili z polowania? — Widziałem, oddali je Thomasowi. Kazali wyczyścić i przygotować na jutro. — Brickard zachichotał. — Mało brakowało i John posłałby ich do diabła, ale zobaczył grawerkę na dwururce i zdębiał. Chyba nigdy nie miał w rękach strzelby wartej więcej niż jego dom. — Rigby i Holland & Holland, co? - MacDonald pokręcił głową. — Niezłe giwery, jak na dwoje urzędasów. — Zwłaszcza jeśli urzędasy wracają o jedenastej w nocy w panterkach uwalanych krwią i kłakami sierści. — Pieprzysz. — — Oddali je do pralni. Wyczyścić, przygotować na jutro, brachu. — Jak tak dalej pójdzie, stary John zostanie wkrótce pierwszorzędnym lokajem — burknął MacDonald. — I co? Wyprał? — Wyprał. Wyprał, złożył, zostawił na łóżkach. Obsłużył ich jak generałów. Z tym że coś mu się pomyliło i wrzucił do pralki dwa nowe komplety. Kawał dobrej roboty. Za Boga nie poznasz, że wziął je prosto z półki. — Co zrobił z brudnymi? — Kazałem mu włożyć je do papierowych toreb i schować do zamrażalnika. — Sądzisz, że coś nam to da? Brickard wzruszył ramionami. — Nie wiem. Ale mam kumpla, który pracuje w laboratorium wojskowym w Georgii. Bawią się tam tymi wszystkimi mikroskopami, więc pomyślałem sobie, że do niego zadzwonię. Niech sprawdzi. — Sprawdzić nie zaszkodzi — mruknął MacDonald. — Kto wie, może coś z tego będzie. — Naprawdę myślisz, że zrobili coś nielegalnego? — Stary, mam poważne wątpliwości co do legalności wszystkiego, co się tu dzieje, ale co my wiemy? — prychnął sierżant major. — Kurwa, przecież nie wiemy nawet, kto jest ich przeciwnikiem. — Ale nie chciałbym stanąć do walki z którymś z tych typów — wyznał szczerze Brickard. — Widziałeś ostatnie wyniki? — Nie. Jak poszło? — Mniej więcej tak, jak przewidywaliśmy. Osan: dwa przecinek siedem, Saltmann: dwa przecinek osiem, Aben: trzy przecinek jeden. Oni są najlepsi. Reszta mieści się w przedziale między jeden przecinek osiem i dwa przecinek sześć. — Osan dwa koma siedem? Wielki postęp — zauważył MacDonald. — Tak, jest spokojna i cicha, ale uczy się błyskawicznie. A propos. Myślę, że Kobayashi się zakochał. Osan tak mu wczoraj przyłożyła, że omal nie urwało mu głowy. I wiesz co? W życiu nie widziałem, żeby się tak uśmiechał. — Wygrała z Kobayashim?! — spytał zdumiony MacDonald. Brickard parsknął śmiechem. — No nie, wygrać, nie wygrała. Założył jej dźwignię, grzmotnął łokciem w splot słoneczny i zanim upadła na matę, już ledwo dychała. — Tak, to chyba prawdziwa miłość — skonstatował z ulgą MacDonald. — Szkoda, że tego nie widziałeś — mówił z uśmiechem Brickard. — Przełożył ją przez kolano, zdjął pas i przylał jej aż miło. Ze złości, bo chyba od piętnastu lat nikt mu tak nie przyłożył. Dziewczyna uciekła ze łzami w oczach, a nasz Sensei zemścił się na Abenie. Dał mu taki wycisk, że ten kurewski arogant ledwo stał na nogach. W końcu miał dość i polazł do symulatorów, żeby pobawić się w Indian i kowboi z Maasem. — A właśnie, Maas. Cieszę się, że jest zwykłym śmiertelnikiem. — Kto ci to powiedział? — Ty. Powiedziałeś, że pozostali zmieścili się w przedziale między jeden koma osiem i dwa koma sześć. — Tak, wszyscy z wyjątkiem Maasa. — Brickard pokręcił z niedowierzaniem głową. - Maas wyciągnął trzy koma pięć. — Trzy koma pięć?! — Masz to na taśmie i założę się, że zechcesz ją obejrzeć. Ćwiczył w parze z Abenem. Rozpirzyli cały tor. — Obydwaj wyciągnęli trzy koma pięć?! — Nie, niezupełnie. Nasz przyjaciel Gunter mógłby spokojnie wydusić trzy koma dwa, może nawet trzy koma trzy, gdyby nie był taki jebnięty. Za każdym razem, kiedy ochlapie go trochę farbą, odbija mu szajba i traci punkty. — A Maas? — Zimny jak karp w galarecie — odrzekł Brickard. — Podkręcam komputer, a ten skurwiel nic. Włączyłem trzeci bieg i on robi swoje. Trafiłem go trzy razy z R-dwunastki ale szybko ją rozpracował. Jeszcze dwa symulatory i każdy tor będzie zaliczał na maks. Pokręcił głową. - Trzy koma pięć... Reaguje trzy i pół razy szybciej niż normalny człowiek. Skąd oni wytrzasnęli takiego faceta? - Chuj go wie. Może to jakiś cyborg? Trzeba go prześwietlić i powywlekać mu z bebechów te wszystkie kable i obwody. Trudno uwierzyć, że toto jest człowiekiem. Komputery zawsze można podkręcić — myślał głośno - tylko po cholerę? Przecież wszystko od trzech koma sześciu w górę to science-fiction. W sytuacji bojowej nigdy nie spotkasz faceta z takim czasem reakcji na bodźce. — A propos. Maas zagadnął mnie po obiedzie i złożył ciekawą propozycję. — Tak? Jaką? — Spytał mnie, czy nie moglibyśmy wymyślić czegoś, co stanowiłoby dla niego bardziej... realistyczne wyzwanie. Tak, realistyczne wyzwanie, tak to określił. — Jakie, do cholery, wyzwanie?! — Chce, żebyśmy załadowali do symulatorów ostrą amunicję. Na chybił trafił. Kilka pocisków z farbą, kilka ostrych, tak żeby nie wiedział, kiedy może oberwać na prawdę. — Co?! — Twierdzi, że jeśli się na to zgodzimy, wyciągnie cztery koma zero. Dodatkowa stymulacja, zwiększona wrażliwość na bodźce, takie tam pierdoły mi wciskał. — Chryste Panie... — szepnął MacDonald. — Mniej więcej to samo mu powiedziałem. I wiesz co? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej mnie kusi, żeby na to pójść. — Masz jakieś szczególne powody? — Tylko jeden — odrzekł Brickard otwierając boczne drzwi domu. — Byłoby lepiej, gdyby dał się zabić teraz, kiedy jest jeszcze po naszej stronie. Potem może być za późno. 24 Środa, 5 czerwca Walter Crane, kierownik wydziału dochodzeniowego firmy adwokackiej Little, Warren, Nobles i Kole, zaczekał, aż Albert Bloom, Lisa Abercombie, doktor Reston Wolfe oraz pięciu członków komitetu nadzorczego Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska wejdą do zacisznej, luksusowej, doskonale zabezpieczonej przed infiltracją sali i usiądą wokół stołu z różanego i tekowego drewna. Kiedy usiedli, przysunął do siebie żółtą teczkę z notatkami, przerzucił kilka pierwszych kartek i dyskretnie odchrząknął. — Sprawa jest bardzo interesująca — zaczął bez emocji; gdy mówił takim właśnie głosem, większość jego klientów nabierała otuchy. — Gdybym miał ją streścić jednym krótkim zdaniem, powiedziałbym, że nasi klienci wkroczyli przypadkowo w sam środek akcji, zorganizowanej i przeprowadzonej przez grupę agentów specjalnych ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. Grupa składająca się prawdopodobnie z sześciu ludzi i działająca pod kryptonimem „Bravo" podlega wydziałowi operacji specjalnych, którego centrala mieści się w Waszyngtonie. Podniósł wzrok znad papierów. - W tym miejscu powinienem wyjaśnić, że wydział operacji specjalnych ma prawo działać na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Tak więc w tym przypadku wysunięcie zarzutu o prowadzenie akcji nielegalnej czy też akcji przeprowadzonej poza obszarem jurysdykcji stanowej nie wchodzi w rachubę. Przynajmniej na razie — dodał znacząco. Ponieważ nikt tego nie skomentował, mówił dalej: — Tak czy inaczej, cała rzecz sprowadza się do tego, że drugiego czerwca bieżącego roku, to znaczy w ubiegłą niedzielę po południu, trzech braci nazwiskiem Alex, Butch oraz Sonny Chareaux zabrało na polowanie niejakiego Henry'ego Allena Lightnera. Pana Lightnera i naszych klientów oczywiście — dodał bez śladu ironii w głosie. — Zabrali ich na polowanie, które, jak się okazało, było nielegalne. — W jakim sensie nielegalne? — spytał jeden z członków komitetu nadzorczego. — W takim, że w parku narodowym Yellowstone zastrzelono kilka zwierząt i ptaków, którym grozi całkowita zagłada. Konkretnie dwa niedźwiedzie grizzly, co najmniej cztery łosie, dwa jelenie białoogoniaste, jednego sokoła wędrownego i dwa złote orły — wyjaśnił Crane. — Za strzelono je i wywieziono poza teren parku, co, jak wiadomo, jest przestępstwem i podlega karze. — Ale czy mogą udowodnić, że te wszystkie zwierzęta zostały zabite przez naszych klientów? — spytał ten sam mężczyzna. — Podniósł pan nader istotną kwestię — pochwalił Crane. — To bardzo względna sprawa. Na razie mogę państwu powiedzieć tylko tyle, że niektóre z tych zwierząt znaleziono później przy braciach Chareaux w zakładzie taksydermicznym należącym i prowadzonym przez nie jakiego Roberto Jacalla. Wiemy również, że agenci fe deralni i strażnicy parkowi spędzili w lesie kilka godzin fotografując okolicę, gdzie miało miejsce polowanie, i zbie rając dowody rzeczowe. Wciąż czekamy na ich raport. Poza tym wiemy, że żaden z uczestników tej nielegalnej wyprawy nie ma uprawnień łowieckich ani dokumentów, dzięki którym mógłby te zwierzęta legalnie zabić lub wejść w ich posiadanie. — Ale ta sprawa podlega jurysdykcji federalnej, nie stanowej, prawda? — spytał Albert Bloom; jego opalona twarz lekko poszarzała. — Owszem, sprawa podlega jurysdykcji federalnej, ale spodziewam się, że na którymś etapie wkroczy w nią jurysdykcja stanu Montana, choćby tylko z chęci podtrzymania dobrej współpracy między agenturami federalnymi i stanowymi — wyjaśnił Crane. — Aresztowania dokonali strażnicy z tamtejszego oddziału Służby Ochrony Lasów i Jezior w obecności dwóch zastępców szeryfa okręgu Stillwater, którzy zjawili się w zakładzie taksydermicznym na wezwanie pana Lightnera. Następnie sprawę szybko przekazano miejscowemu agentowi federalnemu, który, jak się zdaje, nawiązał błyskawiczny kontakt z pozostałymi członkami grupy operacyjnej Bravo. — Co by sugerowało, że tajni agenci federalni byli w to zamieszani od samego początku — zauważył Bloom, posyłając Wolfe'owi złowieszcze spojrzenie. — Owszem — potwierdził Crane. — Ale pragnąłbym ostrzec państwa przed wyciąganiem pochopnych wniosków, ponieważ nie ustalono jeszcze wszystkich faktów. — To znaczy? — spytał inny członek komitetu nadzorczego SKOŚ. — Chociaż sprawę przekazano prokuratorowi generalnemu Stanów Zjednoczonych, to nie dostarczono mu jeszcze raportu końcowego. Co najmniej dwóch agentów uczestniczących w akcji odniosło ciężkie rany. Przebywają w szpitalu i jak na razie nie są w stanie spisać raportów uzupełniających. Ale ostrzegam państwa. Chociaż poczynania służbowe tych agentów zostały szczegółowo opisane przez ich zwierzchnika, chociaż nie ma powodów przypuszczać, że ich raporty wniosą do sprawy coś nowego, zawsze istnieje możliwość, że kiedy już zostaną sporządzone, prokurator może wnieść dodatkowe oskarżenia. — Kiedy się o tym dowiemy? Crane wzruszył ramionami. — Trudno powiedzieć. Zważywszy że wspomniani prze ze mnie ludzie odnieśli bardzo ciężkie obrażenia, myślę, że sędzia nie będzie się zbytnio spieszył. Ale pozwolą państwo, że wspomnę o nader ciekawym aspekcie tej sprawy. Otóż moim zdaniem, w ręce policji i agentów nie wpadłyby żadne obciążające dowody i, oczywiście, nie doszłoby do żadnych aresztowań, gdyby nie... ciąg przypadkowych zdarzeń. Mam na myśli zdarzenia następujące — rzekł unosząc w górę palec. — Po pierwsze: w trakcie polowania zostaje postrzelony pan Henry Allen Lightner. — Uniósł drugi palec. — Po drugie: w zakładzie taksydermicznym pana Jacalla, podczas wyładowywania zabitych zwierząt, rany odnosi pan Butch Chareaux. — Do góry powędrował trzeci palec. — Wreszcie po trzecie: jeden z interweniujących zastępców szeryfa przypadkiem zagląda do furgonetki pana Chareaux i zauważa ustrzelonego niedźwiedzia. Jego brat, to kolejny przypadek, pracuje w miejscowym oddziale Służby Ochrony Lasów i Jezior, dlatego nasz zastępca zna przepisy łowieckie. Albert Bloom pokręcił z niedowierzaniem głową. — Nieprawdopodobne — szepnął. — Zgadzam się z panem — rzekł Crane. — To ciąg niezwykle pechowych zbiegów okoliczności. — Jakie postawiono im zarzuty? — spytał jeden z członków komitetu nadzorczego. Crane otworzył akta na stronie siódmej. — Do tej pory panowie Alex, Butch i Sonny Chareaux zostali oskarżeni o... Tak, w sumie o popełnienie siedemnastu przestępstw i pięciu wykroczeń. Między innymi o zbrojny napad na funkcjonariusza federalnego, o stawianie oporu podczas aresztowania, o pogwałcenie aktu mówiącego o ochronie zagrożonych gatunków zwierząt i ptaków, o pogwałcenie Aktu Laceya i naruszenie wielu przepisów łowieckich. Dla większego efektu na chwilę zamilkł, po czym mówił dalej: — Poza tym, wszystko wskazuje na to, że wysunięte zostaną przeciwko nim oskarżenia o uprowadzenie oraz o umieszczenie ładunku wybuchowego na pokładzie samolotu pasażerskiego. — Jezus Maria... - wyszeptał któryś z zebranych. — Po wstępnych kontaktach z biurem prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych wnoszę, że dopóki nie wpłyną dodatkowe oskarżenia, sąd ustali kaucję w wysokości co najmniej pięciuset tysięcy dolarów za każdego z braci Chareaux. — Pieniądze nie grają roli — stwierdził spokojnie Albert Bloom. — Co z pozostałymi? — Panowie Roberto Jacall i Henry Allen Lightner zostali oskarżeni o posiadanie ustrzelonych bez pozwolenia zwierząt i o bezprawne wnoszenie broni na teren parku narodowego. W sumie o dwa przestępstwa i jedno wykroczenie. Niewykluczone, że przeciwko panu Jacallowi wysunięte zostaną dalsze oskarżenia, ale wszystko zależy od wyników analiz laboratoryjnych próbek skór i futer znalezionych w jego nielegalnym zakładzie. Pan Jacall będzie musiał zapłacić kaucję w wysokości mniej więcej stu tysięcy dolarów. Pan Lightner został aresztowany przez agentów federalnych, ale obecnie przebywa w szpitalu. Laboratorium kryminalne przeprowadza badania pocisków usuniętych z ciał zabitych zwierząt, odcisków stóp zebranych na miejscu przestępstwa oraz krwi, tudzież sierści znalezionej na jego ubraniu. Sąd zareaguje zależnie od tych ustaleń. Kaucja wyniesie najpewniej pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Po długich rozmowach z doktorem Restonem Wolfe'em i panią Lisą Abercombie wnoszę, że istnieją pewne niejasności co do uczestnictwa pana Lightnera w polowaniu. Można się jedynie domyślać, że miał tego dnia polować, ale na skutek uzgodnień finansowych w ostatniej chwili zrezygnował i ustąpił miejsca naszym klientom. Chociaż nie ma najmniejszych wątpliwości, że pan Lightner brał czynny udział w polowaniu, nie jest jasne, czy strzelał do zwierząt czy nie i czy któreś z nich zabił. Dyskusyjne jest również, czy pomagał w przewożeniu zwierząt, bowiem był wtedy nieprzytomny. Innymi słowy, po uważnym przestudiowaniu sprawy doszliśmy do wniosku, że ze wszystkich oskarżonych pan Lightner ma największe szansę na zawarcie ugody z prokuratorem generalnym, bowiem ciążą na nim najmniejsze zarzuty. — To znaczy będzie zeznawał przeciwko naszym klientom w zamian za mniejszy wyrok? — upewnił się któryś z członków komitetu nadzorczego. — Tak, za mniejszy wyrok albo za całkowite odstąpienie od oskarżenia — potwierdził Crane. — Nie zapominajmy o tym, że rany, jakie odniósł, a przynajmniej ich większość, zostały spowodowane przypadkowym postrzeleniem, to znaczy pochodzą od kul wystrzelonych przez... naszych klientów. Albert Bloom zamknął oczy i pokręcił z niedowierzaniem głową. — Panie i panowie, tak oto przedstawia się lista dotychczasowych zarzutów — podsumował Crane. — Czy są jakieś pytania? — I to już wszystko? — spytał zdumiony Bloom. — Tak, proszę pana — odparł adwokat — jak dotąd wszystko. — Wskazał grubą stertę dokumentów, którą w ciągu minionych dwunastu godzin zdołała zgromadzić ekipa wysoko opłacanych detektywów. — Podkreślam, że dopiero zaczynamy się w tym wszystkim orientować. Wygląda na to, że śledztwo koncentruje się na braciach Chareaux. Dotychczas nic nie wskazuje na to, że celem tej operacji byli pan doktor Wolfe i pani Abercombie. Starannie włożył akta do żółtej teczki. — Co więcej, o ile nam wiadomo, służby federalne nie wiedzą nawet, że pan Wolfe i pani Abercombie uczestniczyli w tym polowaniu. No ale oczywiście trzeba brać pod uwagę fakt, że jak dotychczas nikt z aresztowanych nie wykazał chęci współpracy z prowadzącymi śledztwo i nie złożył wyjaśnień. Mogą to w każdej chwili zrobić. — Jakie podjął pan kroki? — spytał Bloom. — Jak pan wie, działamy w imieniu braci Chareaux jako ich doradcy prawni i adwokaci. I oczywiście namawiamy ich, jak tylko możemy, żeby się do niczego nie przyznawali. Zgodnie z pańskim życzeniem zaproponowaliś my nasze usługi panu Jacallowi i panu Lightnerowi, dając — im wyraźnie do zrozumienia, że wszystkie koszty zostaną pokryte przez członków rodziny Chareaux, co, w zaistniałych okolicznościach, jest jedyną rzeczą, jaką mogą zrobić. — Jak na to zareagowali? — Sądzimy, że pan Jacall przyjmie naszą propozycję i jeszcze dziś po południu podpisze niezbędne dokumenty. Nie zdołaliśmy dotrzeć do pana Lightnera, bo nie wpuszczono nas do szpitala. Ale skontaktowaliśmy się z jego adwokatem i wszystko wskazuje na to, że w imieniu swego klienta przyjmie propozycję pana Chareaux — odrzekł Crane z kamienną twarzą. — Pan mecenas najwyraźniej nie ma zbyt wielkiego doświadczenia w sprawach kryminalnych i jest pod wielkim wrażeniem poziomu naszych usług. Zaimponowało mu, że do obrony jego klienta zamierzamy wyznaczyć tylu adwokatów i asystentów i wydaje się, że za odpowiednie honorarium weźmie na siebie rolę obrońcy pomocniczego. A propos. Polecono mi przekazać, że warunki finansowe, jakie państwo zaproponowali naszej firmie, są zdaniem pana Kole'a wyjątkowo dobre. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, wszelkie nieprzewidziane wydatki zostaną pokryte z naszego funduszu rezerwowego. Tak czy inaczej pan Kole uważa, że kwota zastrzeżona w klauzuli na temat ewentualnej premii w pełni zrekompensuje wszelkie koszty przekraczające ustalony w umowie poziom. — Tylko proszę przypadkiem nie zapomnieć, że klauzula nabierze mocy prawnej, kiedy wygracie proces — przypomniał Bloom. — Jeśli go w ogóle wygracie. Crane kiwnął głową i chyba się nawet uśmiechnął. — Oczywiście. Czy są jeszcze jakieś pytania? — spytał grzecznie. — Nie. Dziękujemy, że zechciał pan nas odwiedzić, Walterze — odrzekł Bloom. Wstał, uścisnął Crane'owi rękę i odprowadził go do drzwi. Kiedy wrócił, usiadł w swoim fotelu i spojrzał przez wielki stół na dwoje ludzi, których niewyobrażalna głupota pociągnęła za sobą wielomilionowe wydatki. — Czy którekolwiek z was ma pojęcie, choćby najmniejsze, jakie szkody wyrządziło to wasze... polowanie? — spytał dławiąc się z wściekłości. Lisa Abercombie zbyt dobrze go znała, żeby odpowiadać. Ale Reston Wolfe uważał się za wysoko postawionego biurokratę, za wpływowego urzędnika szczebla federalnego, za kogoś ważniejszego niż fisza z przemysłowego lobby. — Myślę, że pan przesadza, panie Bloom — zaczął. — Nie było absolutnie żadnych powodów, żeby podejrzewać... Albert Bloom przerwał mu w pół zdania. — Czy nie rozumie pan, panie Wolfe, że o to właśnie chodzi? Właśnie o to! — podkreślił z mocą. — Bo powinniście coś podejrzewać, powinniście myśleć. I mieliście ku temu wszelkie możliwe powody! — Ale... — Wielokrotnie zapewniał mnie pan, że służby federalne nie prowadzą żadnych operacji w pobliżu naszego tajnego centrum szkoleniowego, że nad wszystkim pan czuwa — wysapał Bloom. — Tymczasem służby federalne taką operację prowadziły, a pan najzwyczajniej w świecie spał, bo wdepnął pan w nią jak w końskie gówno leżące tuż przed pańskim nosem! Bloom zamilkł na chwilę, żeby nad sobą zapanować i odzyskać równowagę ducha. — Pan pewnie uważa, że to tylko taka gra, panie Wolfe — powiedział złośliwie głosem tak cichym, że ledwo słyszalnym. — Otóż chcę pana ostrzec, że operacja KONTRA nie jest grą. Nie jest to też jedno z tych pańskich przedsięwzięć rządowych, z których można się w każdej chwili wycofać i zwalić winę na podwładnych, jeśli coś pójdzie nie tak. — Ale... — Operacja KONTRA, panie Wolfe — mówił stanowczo Bloom, ignorując protesty dyrektora administracyjnego SKOŚ — jest najważniejszym, najbardziej przełomowym przedsięwzięciem w całej pańskiej karierze, w całym pańs kim życiu. I jeśli narazi ją pan na szwank, jeśli, co nie daj Boże, KONTRA nie wypali tylko dlatego, że polazł pan do lasu, żeby sobie postrzelać... Bloom poczerwieniał, wyciągnął przed siebie ręce niczym zakrzywione szpony. Był tak wściekły, że chwilowo nie był w stanie nic zrobić - kręcił tylko głową, zdumiony, zaszokowany głupotą siedzącego przed nim człowieka. — Panie Bloom — powiedział po chwili Wolfe, ze wszystkich sił próbując zachować resztki godności osobistej wysoko postawieni urzędnicy z Departamentu Spraw wewnętrznych zapewniali mnie, że ani w parku narodowym Yellowstone, ani w jego pobliżu nie prowadzi się żadnych tajnych operacji. Westchnął ciężko i mówił dalej. — Nie mam nic na swoją obronę, ale sądzę, że korzystając z luk proceduralnych będziemy w stanie skierować — śledztwo na inne tory. To sformułowanie zwróciło uwagę Alberta Blooma. Zamrugał gwałtownie i popatrzył na Wolfe'a. — Proszę dalej - warknął. — Wszystkie większe operacje prowadzone przez funkcjonariuszy Służby Ochrony Lasów i Jezior muszą być zatwierdzane na wyższym szczeblu. Nalegamy na to, bo nie chcemy, żeby jacyś nadgorliwi agenci wszczynali śledztwo w sprawach, że tak powiem, niewygodnych politycznie, przez co Departament Spraw Wewnętrznych mógłby znaleźć się w niezręcznej sytuacji. — Sądzi pan, że uda się panu zablokować śledztwo tylko dlatego, że postawiło pana w niezręcznej sytuacji? wyszeptał Bloom nie wierząc, że może istnieć ktoś tak nieprawdopodobnie arogancki, butny i głupi. — Nie, nie miałem na myśli siebie — odrzekł z uśmiechem Wolfe. - Chodziło mi jedynie o pewne furtki proceduralne, a właściwie o brak jakichkolwiek podstaw do rozpoczęcia śledztwa jako takiego. Bloom machnął niecierpliwie ręką. — Dalej, proszę dalej. — O ile wiemy - mówił Wolfe z coraz większą pewnością siebie - ta operacja nie została przedstawiona do zatwierdzenia, a przynajmniej nie zachowały się żadne ślady, które by na to wskazywały. Co z kolei może oznaczać, że agenci przeprowadzili ją na własną rękę. Tak więc doszło do naruszenia procedury administracyjnej. To się czasami zdarza i oczywiście wcale nie znaczy, że to wina agentów - dodał z uśmiechem. - Jak wszyscy wiemy, są funkcjonariuszami pełnymi poświęcenia i z entuzjazmem wykonują swoje obowiązki. Ale od czasu do czasu zdarza się też, że entuzjazm ich ponosi i posuwają się troszeczkę za daleko. Jeśli do tego dochodzi, sąd nie ma wyboru i musi sprawę oddalić. Albert Bloom jeszcze się co prawda nie uśmiechał, ale twarz miał teraz spokojniejszą i zrozumiawszy w czym rzecz zaczynał Wolfe'owi odruchowo potakiwać. — Szkoda — mówił Wolfe. — Zwłaszcza kiedy tacy przestępcy jak bracia Chareaux wychodzą z tego obronną ręką. Ale opinia publiczna rozumie, że bez względu na szlachetność naszych pobudek amerykański system sądowniczy jest zdobyczą zbyt cenną, żeby robić wyjątki i tym samym go podważać. pan myśli, że, jak pan to ujął, zdoła pan „skierować śledztwo na inne tory" bez wzbudzania niczyich podejrzeń i zwracania uwagi na siebie i ludzi związanych ze Specjalną Komisją do spraw Ochrony Środowiska?spytał sceptycznie Bloom. — Tak, tak myślę — odrzekł spokojnie Wolfe. — Prawdę mówiąc, jestem tego pewien. - W przeciwieństwie do mnie - mruknął Bloom, ale z wyraźnie mniejszym gniewem. Lisa Abercombie wyczuła swoją szansę. — Albercie — powiedziała stłumionym głosem — Reston i ja zdajemy sobie sprawę, że popełniliśmy straszliwy i niewybaczalny błąd, ale jesteśmy stuprocentowo przekonani, że możemy go naprawić. — Jak? Powołując się na brak podstaw do wszczynania śledztwa? — Powołując się na brak podstaw do wszczynania śledztwa i likwidując wszelkie ślady, które mogłyby wskazać, że braliśmy udział w tym polowaniu. - A niby jak chcecie je zlikwidować? — Tylko trzech świadków może zeznać, że braliśmy udział w nielegalnym polowaniu. Alex Chareaux, jego brat Butch i ten Lightner. Już zadbaliśmy o ich obronę prawną. Teraz zadbamy o ich milczenie w przyszłości. Po prostu ich kupimy. — Pójdą na to? — Jestem pewna, że tak - odrzekła Lisa Abercombie. — Wiemy, że bracia Chareaux mieli wcześniej kłopoty w Luizjanie. Zdaje się, że są ścigani za torturowanie i zamordowanie dwóch strażników leśnych. Sądzę, że w tej sytuacji zgodzą się nawet wyjechać z kraju. Myślę, że idealnym miejscem byłaby dla nich Afryka Południowa. Mogliby tam polować i kłusować do woli. Bloom kiwnął głową. Ociągając się, ale kiwnął. Zachęcona tym Abercombie dodała: — Tymczasem dopilnujemy, żeby natychmiast zniszczono wszystkie przedmioty, które mogłyby wskazywać, że Reston i ja braliśmy udział w tym polowaniu. Pojazdy, broń, absolutnie wszystko. — No nie, chwileczkę! — zaprotestował Wolfe. — Wydałem na tę strzelbę sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i nie zamierzam... — Zniszczy ją pan, i to natychmiast — warknął Bloom. — Strzelbę, rachunek ze sklepu, zdjęcia. Wszystko, co wskazywałoby, że kiedykolwiek miał pan taką broń. — Przeniósł wzrok na Lisę Abercombie. — Co z tym... jak mu tam, z Lightnerem? — O niego też się możesz nie martwić — odrzekła głosem zimnym i stanowczym jak zwykle. — Osobiście dopilnuję, żeby się nim zajęto. Wciąż jesteś na mnie zły? - szepnęła odpychając się drżącymi rękami od niesamowicie owłosionej i muskularnej piersi Alberta Blooma. Jeszcze podczas kolacji trochę się kłócili, ale Lisa Abercombie była cierpliwa, bo wiedziała, że kiedy wrócą do apartamentu Blooma, zdobędzie nad nim przewagę. Celowo zostawili okno otwarte i gorące, wilgotne powietrze wiszące nad Waszyngtonem natychmiast wypełniło olbrzymią, luksusową sypialnię, pokrywając ich kształtne ciała potem, dzięki czemu mogły się o siebie gładziej ocierać. Albert Bloom sunął czubkami palców po spoconym ciele Lisy, aż jego dłonie spoczęły na jędrnych, nabrzmiałych piersiach. — Nie, nie jestem na ciebie zły - szepnął w końcu. — Martwię się o ciebie. Wiem, że lubisz ryzyko i kocham cię za to. Ale pamiętaj, że nie możesz przez nie stracić panowania nad sytuacją. — Przesunął kciukami po jej stwardniałych sutkach. Lisa Abercombie jęknęła cichutko i przysunęła usta do jego ucha. — Dobrze wiesz — szepnęła jedwabistym głosem — że zawsze nad wszystkim panuję... 25 Czwartek, 6 czerwca Paul McNulty popatrzył na pięciu członków specjalnej jednostki operacyjnej Bravo — dwóch z nich leżało w wypożyczonych łóżkach szpitalnych, a jeden wyglądał jak monstrum odrzucone z horroru klasy „B" i wzniósł w toaście prawie pustą butelkę piwa. — Za braci Chareaux - rzekł z pełnym zadowolenia uśmiechem. — Niech gniją w pudle przez sto lat. — Tak jest! — Niech gniją! — Niech zdechną! — Tak jest, kurwa! — Banzai! Tajni agenci McNulty'ego też unieśli butelki w toaście i błyskawicznie je opróżnili. Po chwili sześć pustych butelek trafiło do wielkiego plastikowego kosza na śmieci ustawionego w przeciwległym rogu; narożne ściany nosiły liczne ślady mniej celnych rzutów. Tymczasem Dwight Stoner, ich stała niania, otwierał usłużnie następnych sześć. — Uwaga, chłopcy, to ja — powiedziała Marie Pascalaura, ostrożnie otwierając drzwi i wchodząc do pokoju. Z opaloną na ciemny brąz twarzą, z cierpliwym uśmiechem, z długimi czarnymi włosami opadającymi na biały, wykrochmalony fartuch wyglądała jak uosobienie pielęgniarki doskonałej i pięknej zarazem. — Jak się macie? Czy mój dom przetrwa wasze odwiedziny? — Oho! Uważaj, Henry, idzie siostrzyczka — zawołał Mikę Takahara z twarzą czerwoną od dwóch piw. pompował je w siebie wolno, acz z uporem. — Tu jest na pewno groźniejsza niż w szpitalu. — — Tak jest, uważaj na swój tyłek — radził Larry Paxton. — Ta kobieta chodzi z paskudną igłą. — Czy ja wiem. Ja tam myślę, że jest bardzo miła — powiedział Stoner. Grubo obandażowaną ręką chwycił trzy butelki piwa na raz i zaczął je rozdawać kolegom. — Nie, lepiej uważaj, Henry — rzekł Carl Scoby biorąc piwo. — Czuję, co się święci. Potwór zakochuje się w dziewczynie bohatera, dziewczyna zakochuje się w potworze i uciekają razem na tle zachodzącego słońca. — On ma rację - poparł go Mikę — tak jest na filmach. — Jaki tam z niego bohater — mruknął Paxton. - Od kiedy to bohater wzywa policję, kiedy ma kłopoty? — Otóż to, Henry — wpadł mu w słowo Carl Scoby. — Przyjmujemy cię jako naszego asa, jako faceta szalonego, kompletnie nieobliczalnego, jako naszego czarnego konia, naszego agenta extraordinaire, a przy pierwszej okazji, zamiast się wykazać, idziesz na łatwiznę. — Właśnie. W dodatku kiedy nasz czarny koń odzyskuje przytomność, interesuje go tylko, kto wygrał te pieprzone wyścigi — dodał Larry Paxton. — Rozczarowujesz nas, Henry — powiedział smutno Scoby — bardzo nas rozczarowujesz... — I pomyśleć, że ja musiałem ratować tyłek tego tu — narzekał Paxton. — Ra-to-wać, kapujesz? I nikt mi nie powiedział, że mogę zadzwonić po gliniarzy. — Paxton, ty byś nie uratował gówna w wiadrze — wymamrotał opuchniętymi wargami Dwight Stoner, robiąc ruch, jakby chciał grzmotnąć Larry'ego butelkami z piwem. — No bo co ty właściwie zrobiłeś? Wszedłeś do baru, zacząłeś rozróbę, a potem wziąłeś dupę w troki i już cię nie było. Zostawiłeś mnie tam samego z trzystoma zalanymi kowbojami o byczych karkach, cholera, z trzystoma kowbojami i z tym pieprzonym kłusownikiem. — Nieprawda - zaprotestował Paxton. — Tam było tylko dwustu kowbojów, dwóch Indian i jeden kłusownik. — Zabulgotało i Larry jednym haustem opróżnił połowę kolejnej butelki. - Dokładnie ich przeliczyłem, zanim wyszedłem i wezwałem na pomoc kawalerię. — A oni cię natychmiast zaprawili kichą i wsadzili do pudła — przypomniał mu Scoby. — Fakt, dzisiejsza kawaleria w niczym nie przypomina tej dawnej — przyznał niechętnie Larry. — Za dawnych czasów ratowali ludzi inaczej. — Przyszłam w nieodpowiednim momencie? — spytała niepewnie Marie, spoglądając na Paula McNulty'ego, który zdawał się jedyną na wpół trzeźwą osobą w towarzystwie. McNulty pokręcił z uśmiechem głową. — Ależ skąd, moja droga. Ty zawsze przychodzisz w odpowiednim momencie. Jesteś dla nas jak powiew świeżego powietrza i dziękujemy ci za pomoc. Mam nadzieję, że nie robimy za dużo hałasu... — O ile tylko nie będziecie rzucać butelkami w okna, myślę, że sąsiedzi jakoś to przeżyją. Podeszła do łóżka, na którym leżał Henry Lightstone, i zaczęła badać stan zdrowia pacjenta. — No i jak się dzisiaj czujemy, rozrabiako? — spytała podnosząc mu kolejno powieki, żeby sprawdzić wielkość źrenic. — Chyba wymagam troskliwszej opieki — odrzekł z wesołym uśmiechem. — Czyżby? — mruknęła sceptycznie. — Kurde, przecież nic mu nie jest! — rzucił Paxton z sąsiedniego łóżka. — To ja potrzebuję opieki. Poza tym jakim cudem to on zdobywa dziewczynę?! — Bo jest bohaterem — wyjaśnił Carl Scoby. — Tak to już jest, stary. — Osobiście uważam, że to nam rozwiązuje nasze problemy etniczne... — zauważył Mikę Takahara. — Widzisz! A nie mówiłem? — przerwał mu Larry Paxton. - I właśnie do tego się wszystko sprowadza. Znów zaczynam mieć uprzedzenia rasowe. — Dlatego myślę, że to ja powinienem dostać dziewczynę — dokończył Takahara. — Pocałuj mnie w dupę! Marie rozejrzała się po pokoju. — Sądzę, że nie ma sensu pytać, po ile wypiliście piw, prawda? — Eee... Po trzy? — zgadywał Lightstone, omyłkowo podnosząc pięć palców. — Zgadza się, bo chyba wypił jedno moje — potwierdził Paxton. Marie westchnęła. — Tak myślałam. Moi panowie, o ile pamiętam, zawarliśmy bardzo prostą umowę. Rano i po południu żadnych środków przeciwbólowych i najwyżej po trzy butelki piwa na głowę. Tak więc macie teraz wybór. Albo zrezygnujecie z ostatniej kolejki, albo zaczekacie do szóstej wieczorem na proszki przeciwbólowe. Słucham. — Ja to czniam — zaczął Paxton. — Nie chcę pigułek. — Jak z niego taki twardziel, to ze mnie też — poszedł w jego ślady Lightstone. — Nie twardziele z was, tylko mięczaki — rzucił z uśmiechem Dwight Stoner. Opróżnił butelkę i sięgnął po następną. — Sami tego chcieliście, moi drodzy — rzekła zgodnie Marie Pascalaura spoglądając na zegarek. — W takim razie oznajmiam, że do godziny szóstej wieczorem nie dostaniecie żadnych pigułek. Jeśli będą jakieś skargi czy narzekania, jeśli zaczniecie jęczeć, ryczeć czy łkać, zajmie się wami obecny tu agent specjalny Dwight Stoner. — Do kata, gdyby to ode mnie zależało, w ogóle by nic nie dostawali — mruknął Stoner. — Chcą pracować, gdzie pracują, niech się nauczą, co to ból, mięczaki jedne. — Kończąc spotkanie tym wesołym akcentem, wychodzę do pracy. — Marie Pascalaura uśmiechnęła się i pośród gwizdów i okrzyków zachęty ruszyła do drzwi, celowo kręcąc kształtnymi biodrami. Henry Lightstone rozkosznie westchnął. — Boże, uwielbiam lekarki i pielęgniarki... — Niech cię szlag — mruknął Paxton. — Jak się ze mną nie podzielisz, możesz zapomnieć o... Rozległo się pukanie i zza drzwi wyjrzała znajoma twarz. — Witaj, mecenasie! — wykrzyknął Lightstone wznosząc butelkę w geście pozdrowienia. — Właź! — Czy aby nie przeszkadzam? — spytał niepewnie mecenas Jameson Wheeler. — Dziee tam, gadamy o dupie Marynie — odrzekł z uśmiechem Henry. — Wejdź, napij się piwa. — Chętnie. — Wysoki, szczupły prawnik zamknął drzwi, podszedł do McNulty'ego i wręczył mu kartkę papieru. — Ale najpierw poczta. Chcą, żebyś do nich natychmiast zadzwonił. Twierdzą, że to bardzo pilne. McNulty zerknął na zapisany na kartce numer telefonu i szybko zniknął za drzwiami. Wheeler wziął od Stonera butelkę zimnego piwa, usiadł na krześle McNulty'ego i spragniony, pociągnął z lubością pierwszy łyk. — Jak się miewa sławny adwokat pana Henry'ego Allena Lightnera? — spytał Carl Scoby. — Szczerze mówiąc znakomicie, po prostu znakomicie — odrzekł Wheeler. — Dlaczego? Dlatego, że nikt nie próbował mnie nigdy przekupić, a tu proszę. Właśnie dostałem pierwszą oficjalną łapówkę. Scoby parsknął śmiechem. — Żartujesz! Dużą chociaż? Jameson Wheeler wyjął z butonierki złożony czek i podał go Scoby'emu. — Nie wiem, może źle policzyłem zera. Sam sprawdź. — O żesz kurwa... — wyszeptał Scoby i podał czek dalej. Kiedy czek dotarł do Lightstone'a, ten zerknął na niego, szybko zamrugał, zerknął znowu i popatrzył na Wheelera. — Ktoś ci chce wcisnąć dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów?! — spytał zdumiony. — Za co, do diabła? — Chyba za to, że będę twoim adwokatem. Lightstone wybuchnął śmiechem. — Tak? No cóż, w takim razie pozwoli pan, panie mecenasie, że go o coś spytam. Co pan zamierza dla mnie zrobić za tak wielką sumę? Przecież to ćwierć miliona dolców! — Wygląda na to, że Marie już ci niepotrzebna - wtrącił Larry Paxton. — Mogę ją sobie zatrzymać? — Musisz zrozumieć — powiedział Wheeler — że jest to coś, co prawnicy nazywają honorarium za zaangażowanie adwokata płatne z góry za okres, w którym jego usługi mogą okazać się konieczne. Ot, kieszonkowe dla takiego adwokaciny jak ja, żeby sobie siedział, nic nie robił i przez najbliższe tygodnie czekał na ewentualne wezwanie. — To znaczy, że jak cię nie wezwą, to nie dostaniesz szmalu? - spytał Takahara. — Ależ skąd, uchowaj Boże! — Wheeler pokręcił głową z udawanym przerażeniem. — Zawsze mnie zdumiewa, że ludzie, którzy mają ciągle do czynienia z prawem, tak niewiele wiedzą o naszym systemie sądowniczym. Za kogo nas uważacie? Jesteśmy zawodowcami jak wy. — Daj mi piwo, zanim powiem coś, czego będę później żałował — wymamrotał Paxton do Stonera. Jameson Wheeler uśmiechnął się, ponieważ znał Paxtona i pracował z nim od szesnastu lat. — Oczywiste jest, że jako uznany i szanowany członek palestry dystryktu Kolumbia oraz jako członek palestry stanowej Idaho mógłbym ten czek zatrzymać bez względu na to, czy zaharowałbym się dla mojego klienta na śmierć, czy nie kiwnąłbym dla niego palcem. Mało tego. O ile dobrze rozumiem całą sytuację, w mało prawdopodobnym przypadku, gdybym w tej konkretnej sprawie coś zrobił, coś, cokolwiek, ot, gdybym na przykład puścił bąka w chwili, kiedy oskarżyciel tłumaczy coś ławie przysięgłych, mógłbym oczekiwać, że wkrótce otrzymam następny czek na taką samą albo nawet większą sumę. Zamyślony Paxton pociągnął łyk zimnego piwa i rzekł: — Cofam wszystko, co powiedziałem, Henry. Lepiej trzymaj się Marie. Ona przynajmniej nie ucieknie ci z portfelem, — Co sprowadza nas do kwestii zasadniczej — skonstatował Lightstone. — Kto, do diabła, wykłada na mnie tyle pieniędzy? Wheeler wzruszył ramionami. — Nie uwierzysz, jak ci powiem. Alex Chareaux. — Kto?! — wykrzyknął zdumiony Lightstone. Jemeson Wheeler uśmiechnął się i rozłożył bezradnie ręce. — Spokojnie, Henry. Wiem tylko tyle, że jedna z najlepszych i najdroższych firm prawniczych w Waszyngtonie zaproponowała swoje usługi tobie i Roberto Jacallowi, że nie płacicie za to ani centa, i że wręczono mi czek na ćwierć miliona dolarów za to, żebym nic nie robił, trzymał się od tego wszystkiego z daleka i milczał. — Jeśli któryś z was coś z tego rozumie... — Uniósł butelkę jak do toastu. — To znaczy, że piwo rozjaśnia umysł. — Nic nie kapuję — wyznał Stoner. — Nic a nic. — Szczerze mówiąc — wyznał Wheeler — przez ten czek zacząłem się dzisiaj zastanawiać, co ja przez te wszystkie lata robiłem. — Ano właśnie - mruknął Paxton. — Chyba czegoś nie chwytam — powiedział skonsternowany Lightstone marszcząc brwi pod grubą warstwą bandaży i przylepców. — Twierdzisz, że ci ludzie, kimkolwiek są, nie chcą nawet, żebyś występował w mojej sprawie? — Tak jest. W najlepszym wypadku zrobią ze mnie obrońcę pomocniczego, ale nawet wtedy ktoś będzie występował w moim imieniu — podkreślił Wheeler. — O ile wiem, sprawę poprowadzi dwunastu adwokatów z firmy Little, Warren, Nobles i Kole. — Będzie mnie reprezentowało dwunastu adwokatów?! Dwunastu?.' — Będą reprezentowali ciebie, Alexa, Butcha i Jacalla — wyjaśnił Wheeler. — Umowa zbiorcza. Domyślam się, że tak jest o wiele łatwiej. — I Alex Chareaux za nich wszystkich płaci? — Lightstone parsknął śmiechem. — Daj spokój, Jameson. Chcesz... W tym momencie do pokoju wpadł McNulty. Miał tak wściekłą minę, że Stoner aż się cofnął. — Chcą z tobą gadać — warknął do Wheelera. — Ze mną? — Tak, z tobą. Teraz. McNulty odczekał, aż zaskoczony adwokat wyjdzie z pokoju i spojrzał na swoich ludzi. — Chcą, żebyśmy odstąpili od sprawy — oświadczył. — Że co?! — krzyknęło chórem pięciu agentów tak głośno, że Paxton wykrzywił z bólu twarz, Lightstone chwycił się za głowę, a McNulty uniósł do góry ręce prosząc o ciszę. — Kto chce? — zapytał Scoby. — Departament Spraw Wewnętrznych. — Podali jakieś powody? McNulty wzruszył ramionami. — Klasyczne. Naruszenie procedury administracyjnej. Obawa, że ludziom z wydziału operacji specjalnych odbiła szajba. Że w rozpracowanie stosunkowo mało ważnej sprawy zaangażowano tak wielkie środki. Wyraźna potrzeba ściślejszego nadzoru. I tak dalej. Chwytacie? — Chcesz powiedzieć, że ktoś z Departamentu Spraw Wewnętrznych zatroszczył się o braci Chareaux? — spytał Lightstone. — Najwyraźniej. — Te skurwysyny mają aż takie chody? — wymamrotał Paxton. — Kogo oni mogą znać? — Może maczało w tym palce tych trzech klientów, których zabraliście na polowanie? — podsunął Mikę Takahara. — Może to oni? — Nie sądzę — odrzekł Lightstone. — Bo niby dlaczego? I po co? Nawet nie są o nic oskarżeni. Co ich obchodzą bracia Chareaux? — Nie wiem — przyznał Takahara. — Ale kogoś obchodzą. — I to jak cholera — rzucił przez zaciśnięte zęby McNulty. — Ci z departamentu twierdzą, że dwie grupy specjalne to za dużo i jedną chcą rozwiązać. Zgadnijcie którą. — Grupę Bravo... — wyszeptał Scoby. — Mogą to zrobić? — spytał Lightstone. — O, tak, mogą — odrzekł McNulty. — To się nazywa „zarządzanie priorytetowe". — Postawimy się? — Możemy, jak najbardziej. Możemy powołać się na nasz status, dokładnie udokumentować sprawę, spisać wszystko w jednym wielkim raporcie końcowym i zażądać przesłuchania. — No to kiedy zaczynamy? — spytał Lightstone. — Kiedy tylko dostaniemy przydział do Nowego Jorku — odrzekł beznamiętnie McNulty. — Chryste, tylko nie to... — wyszeptali chórem Scoby i Paxton. — Albo przeniosą nas do Nowego Jorku, albo pójdziemy im na rękę i... — I? — nie wytrzymał Lightstone. — I natychmiast dostaniemy stałe przydziały do wybranych przez nas placówek. — Co?! — Na przykład mnie — mówił dalej McNulty, nie zwracając uwagi na rozpaczliwy okrzyk Lightstone'a — zaproponowano pracę w naszym wydziale w Anchorage na Alasce, dokąd zamierzaliśmy się z Marthą przeprowadzić za kilka lat, kiedy przejdę na emeryturę. W Maranie zwolniło się miejsce, więc Carl zostałby głównym szkoleniowcem na tamtejszy rejon. Larry wylądowałby w Miami jako pilot. Dwight jako... — Kurwa mać! Chcą nas rozdzielić i przekupić! — eksplodował Lightstone w chwili, kiedy do pokoju wrócił Jameson Wheeler. Kiedy prawnik usiadł i spojrzał ponuro na McNulty'ego, ten spytał: — Co ci zaproponowali? — Stanowisko dyrektora państwowych zasobów naturalnych. To jest, jeśli przystanę na współpracę — odrzekł beznamiętnie Wheeler. — A jak nie przystaniesz? — Newark. Biuro obsługi wysypisk odpadów toksycznych. Larry Paxton wymruczał coś niezrozumiałego. — Widzisz, Henry — tłumaczył Carl Scoby, z trudem tłumiąc wściekłość — chodzi o to, że proponują nam albo marchewkę, albo kij. Nowy Jork i Newark to kij. A raczej potężna laga. — Chuj im w dupę — rzucił Lightstone. — Źle nam będzie w Nowym Jorku? — Henry — powiedział łagodnie Wheeler — ponieważ, jak widzę, zamierzacie to przegłosować, i bez wątpienia przegłosujecie, pozwól, że opowiem ci trochę o naszym nowojorskim biurze... 26 ell Ranger usiadł na lądowisku przed Domem Pod Cedrami; załoga śmigłowca miała czekać w pogotowiu. Reston Wolfe, dyrektor administracyjny Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska, pochylił się, skulony zszedł po schodkach i pobiegł niezdarnie przed siebie, aż znalazł się poza zasięgiem łopat wirnika, daleko za żółtymi pasami ostrzegawczymi. Minął kontrolera naziemnego, który przyglądał mu się z kamiennym wyrazem twarzy, i zaciskając drobną, urzędniczą dłoń na rączce dyplomatki, ruszył spiesznie w stronę budynku. Trzy minuty później wszedł do podziemnego gabinetu Lisy Abercombie, zamknął drzwi i położył dyplomatkę na jej biurku. Abercombie nie zwróciła na niego uwagi i dalej studiowała stertę faksów. Nieporuszony Wolfe otworzył walizeczkę, wyjął z niej gruby plik teczek i rzucił je na blat. — Załatwione — oznajmił dumnie. — To znaczy? — spytała, podnosząc w końcu wzrok znad dokumentów. — Grupa Bravo już nie istnieje — odrzekł. — O piątej czasu wschodniego, to jest... — Spojrzał na zegarek. — To jest dokładnie godzinę i dwanaście minut temu została oficjalnie rozwiązana, a wszyscy należący do niej agenci przeniesieni na nowe placówki, które sami sobie wybrali. — Jesteś tego pewien? Wskazał plik kartonowych teczek. — Tu są papiery. Sześć zatwierdzonych podań o przeniesienie i cała reszta. Wszystko podpisane, ostemplowane, pokwitowane. — Cudownie — powiedziała. — Jest jeszcze coś, z czego się pewnie ucieszysz — dodał. — Sprawa przeciwko braciom Chareaux została umorzona. — Naprawdę? Na jakiej podstawie? — Na tej, że działalność grupy specjalnej Bravo była sprzeczna z polityką Departamentu Spraw Wewnętrznych i naruszała procedurę administracyjną. Wszystkie tajne operacje prowadzone przez jednostki specjalne Służby Ochrony Lasów i Jezior przeciwko obywatelom współpracującym z rządem Stanów Zjednoczonych wymagają pisemnej zgody organów wyższych. — Powiedziałeś im, że ci kłusownicy pracują dla rządu?! Czyś ty zwariował?! — spytała Lisa Abercombie z oczyma pełnymi strachu. — Kiedy Paul McNulty i jego grupa podejmowali działania operacyjne — odrzekł nie zbity z tropu Wolfe — nie zdawali sobie sprawy, że bracia Chareaux pracują dla rządu jako tajni informatorzy w bardzo delikatnej sprawie, której szczegóły, dla dobra naszych agentów, nie mogą być na razie ujawnione. — Masz na to podkładkę? — spytała niepewnie. Kiwnął głową. — Czym ich postraszyłeś? — Natychmiastowym przeniesieniem do Nowego Jorku i do Newark. — Naprawdę myślisz, że to wystarczy, żeby ich powstrzymać? Wolfe uśmiechnął się. — O ile wiem, rozwiązanie typowej sprawy importowo-eksportowej w Nowym Jorku może trwać kilka lat. Kilka lat łażenia po brudnych magazynach, grzebania się w setkach tysięcy faktur. No i oczywiście pensja agenta specjalnego absolutnie nie wystarczy na wynajęcie porządnego mieszkania w pobliżu biura. Lisa Abercombie milczała chwilę. — Ładnie — powiedziała w końcu, niechętnie kiwając głową. - Bardzo ładnie... - Wiedziałem, że się ucieszysz - odrzekł Wolfe zadowolony ze swoich zmyślnych manewrów. - Ale wynikła sprawa, o której pewnie jeszcze nie słyszałeś — dodała. — Czytałeś gazety? - Dzisiaj? Nie. Dlaczego? - Przeczytaj to. - Rzuciła na biurko plik wycinków prasowych. Wolfe przejrzał je pobieżnie, potem wrócił do dwóch pierwszych artykułów i przeczytał je uważniej. - Udało im się — szepnął. - Jak najbardziej. Co więcej, wykonali zadanie na szóstkę z plusem. Trudno o lepszy deftut. - Jak to wszystko zorganizowałaś? - spytał. Z jej ciemnych oczu biło nie ukrywane rozbawienie. - To było coś pięknego, mówię ci. Te głupie sukinsyny sami się podłożyli. Pięciu znanych aktywistów bojówkarskich z trzech największych organizacji walczących o ochronę środowiska naturalnego postanowiło odbyć nieoficjalną naradę na Long Island. Byli sami, dom stał na odludziu. Idealne warunki, po prostu idealne. - Wiadomo, o czym gadali? Wzruszyła ramionami. - Pewnie omawiali strategie działania, a może wymieniali się przepisami na potrawy z torfu? Kogo to obchodzi? Jeden z nich znany był z tego, że groził wysadzeniem w powietrze kilku wielkich fabryk i zakładów. Najwyraźniej chciał, żeby prasa podchwyciła jego apel o wypowiedzenie wojny przeciwko zwolennikom rozwoju przemysłowego. Czy mogła się nadarzyć lepsza okazja? - Tak, jest tu coś... - Wolfe przerzucił kilka kartek. - Mam. „Nieustannie podkreślał, że ostatecznym rozwiązaniem są bomby, ale nie braliśmy tego poważnie, bo nikt nie sądził, że jest na tyle głupi, by to zrobić." - Pełen podziwu, pokręcił głową. - Boże, coś wspaniałego! - Udało nam się zdobyć raport wstępny z Departamentu Sprawiedliwości - powiedziała z uśmiechem Lisa Abercombie. - Wynika z nich, że znaleźli w piwnicy bardzo dużo dowodów rzeczowych, łącznie z zakopanymi materiałami - wybuchowymi i prymitywnymi zapalnikami. Na tej podstawie tymczasowo uznali, że ofiary musiały manipulować przy uzbrojonej bombie, co spowodowało eksplozję. — A jeśli znajdą jakieś ślady i spróbują dojść do źródła... naszych materiałów? — Wygląda na to, że nasz niedoszły zamachowiec naprawdę lubił bomby — odrzekła z uśmiechem. — Niewiele tego miał, ledwie kilka lasek dynamitu i parę zapalników, i wszystko trzymał w starej szopie w Connecticut. Maas i Asai musieli tylko odnaleźć ten pożal się Boże magazyn, przewieźć jego zawartość do domu na Long Island i dopilnować, żeby odręczne szkice naszego pirotechnika i rachunki ze sklepu z częściami radiowymi przetrwały wybuch. — Znakomicie — szepnął Wolfe — znakomicie. — Też tak myślałam, dopóki nie stwierdziłam, że mogą z tego wyniknąć problemy — powiedziała dziwnie spięta. — Otworzyła szufladę, wyjęła z niej drugi plik wycinków prasowych i rzuciła go na biurko. — Gazeta z Bozeman? — spytał zaskoczony Wolfe, widząc nagłówek. — Czy uwierzysz, że jedna z ofiar zabitych podczas eksplozji na Long Island mieszkała w Bozeman? — spytała, kiedy dyrektor administracyjny SKOŚ czytał drobniutki druk. — Przypadek, zwykły przypadek... Wolfe aż drgnął. — Chryste Panie, i nikt o tym nie wiedział?! Pokręciła głową. — Nie. Wiedzieliśmy tylko, że w naradzie weźmie udział ten szaleniec od bomb, który zresztą zorganizował całe spotkanie. Kim są pozostali, nie mieliśmy zielonego pojęcia. Po prostu nadarzyła się okazja, więc z niej skorzystaliśmy. Zamyślony Wolfe chwilę milczał. — To tylko prowincjonalne gazety — powiedział w końcu. — Piszą artykuł, a następnego dnia nikt o tym nie pamięta. — Tak by najpewniej było, gdyby miejscowy reporter z NBC nie odwiedził rodziców ofiary i nie przeprowadził z nimi wywiadu. Wiesz, co mu podarowali? — Nie. Co? — spytał skonsternowany Wolfe. — Amatorskie nagranie wideo pokazujące, jak cudownym człowiekiem był ich syn, bo latem zawsze pracował jako przyrodnik... nigdy nie zgadniesz gdzie. W parku narodowym Yellowstone. Naturalnie, Brokaw natychmiast coś zwąchał i puścił wywiad w sieci ogólnokrajowej. — Boże wszechmogący! — szepnął Wolfe. — Wiesz, co to znaczy? — spytała Abercombie cichym, lodowatym głosem. — To jest ślad. To jest coś, na co nie możemy sobie teraz pozwolić. — Ale kto na to wpadnie? Kto dostrzeże związek między przyrodnikiem z Bozeman, który zginął podczas przypadkowej eksplozji na Long Island, i trzema kłusownikami w parku narodowym Yellowstone, z których jeden został aresztowany w rodzinnym mieście ofiary wybuchu? Te dwa wydarzenia pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. — Problem w tym, że tak naprawdę to mają i związek taki istnieje — uświadomiła mu Lisa Abercombie. - Doktor Morito Asai. Brał udział i w polowaniu, i w akcji na Long Island. My też jesteśmy w to zamieszani, choć w mniejszym stopniu. I nie zapominaj — dodała — że jeśli rozpocznie się śledztwo, będziemy mieli do czynienia z FBI. — Przecież nikt nie skojarzy nas ani z Bozeman, ani z Morito... — Nikt z wyjątkiem dwóch braci Chareaux i tajnych agentów, którzy prowadzili ich sprawę — przerwała mu Lisa Abercombie. — No dobra, powiedzmy, że zainteresuje się tym FBI. Jakim cudem mogą wpaść na nasz trop? — Takim, że to nie kto inny jak my prosiliśmy ich o rozpracowanie kilku agentów z jednostki specjalnej Służby Ochrony Lasów i Jezior. Z jednostki, która dziwnym trafem została rozwiązana zaraz po aresztowaniu braci Chareaux w pobliżu parku narodowego Yellowstone — wyjaśniła z lekką ironią w głosie. Wolfe pokręcił głową. — Myślę, że przesadzasz — powiedział próbując zachować spokój. Ale nie mógł opanować nerwowych ruchów dłoni i czuł, że serce wali mu jak młotem. — Oby tak było. Członkowie komitetu nadzorczego chcieliby w to wierzyć. Ja też. — Przecież ich przekupiliśmy — zaprotestował Wolfe. — To już przeszłość. Bracia Chareaux zostaną wysłani do Afryki Południowej, agenci pojadą na swoje wyśnione placówki. Dlaczego by miało to ich jeszcze obchodzić? — Bo przegrali, a tacy jak oni nie lubią przegrywać. — Ale przegrali w walce przeciwko ludziom stojącym po tej samej stronie — mówił Wolfe, rozpaczliwie poszukując jakiegoś rozwiązania, bo czuł, do czego to wszystko zmierza. — Nawet zakładając, że dojdzie do najgorszego, dlaczego by mieli interesować się akurat nami? — Otóż to. - Lisa Abercombie sięgnęła do szuflady, wyjęła z niej jeszcze trzy teczki i rzuciła je na wierzch tych, które Wolfe przywiózł z Waszyngtonu. — Dlatego zanim przystąpimy do następnej fazy operacji KONTRA, zrobimy wszystko, żeby się na tych ludziach skoncentrowali. I kiedy Wolfe patrzył z rosnącym przerażeniem na trzy żółte teczki, wcisnęła guzik telefonu wewnętrznego i powiedziała lodowato: — Tracy, bądź tak dobry, skontaktuj się z panem Maasem i każ mu się stawić w moim gabinecie. Natychmiast. 27 Niedziela, 12 września Półwysep Kenai, olbrzymie pustkowie odchodzące od południowo-środkowej krawędzi Alaski, jest ziemią skrajnych przeciwieństw. Łańcuchy wysokich gór, wielkie lodowce, setki jezior i niewyobrażalna różnorodność świata roślinnego i zwierzęcego sprawiają, że Kenai jest miejscem, gdzie rodzą się legendy. To miejsce, gdzie po deszczowych latach i przenikliwych jesiennych wichurach przychodzą nagle burze śnieżne o potwornej sile, gdzie lód i gleba zmagają się od wieków w walce o każdy centymetr ziemi — ziemi mierzonej w milionach akrów. Co ważniejsze, jest to miejsce, gdzie drapieżnik spotyka swoją ofiarę, gdzie triumfuje silny i bardziej agresywny, gdzie słaby ginie. Zawsze tak było. Wszędzie, nawet tu, na terenie miejscowego parku narodowego, zajmującego dwa miliony akrów powierzchni, na tym olbrzymim i dzikim pustkowiu, gdzie zwierzęta znalazły schronienie przed człowiekiem — przed najbardziej płodnym, żarłocznym i niebezpiecznym drapieżnikiem, jakiego nosiła ziemia. Zbliżała się połowa września — według kalendarza zimowego było jeszcze dość wcześnie — ale niedźwiedzica z gatunku Kodiak wędrująca przez dolinę u zbiegu rzek Benjamin Creek i Killey wyczuła w niej zmiany, które mogły oznaczać pewną śmierć jej późno narodzonych dzieci, gdyby nie podjęła żadnych kroków zaradczych. Nie zawsze mieszkała na tym dalekim i bezpiecznym pustkowiu. Miała mgliste wspomnienia z dzieciństwa. Grzmiący huk wystrzałów. Nagła śmierć matki. Narastający głód. Strażnik leśny, który ją znalazł, wsadził pod kurtkę KEli COODARD i zaniósł do swego domu. Ostatecznie trafiła do parku narodowego Kenai, gdzie już nigdy potem nie spotkała człowieka. I Była jedyną prawdziwą przedstawicielką swojego gatunku żyjącą pośród innych, „niżej" postawionych brązowych niedźwiedzi, ale nie miało to żadnego znaczenia. Znalazła sobie olbrzymiego samca, dorównującego jej wielkością dzikością i okrucieństwem. Owocem tego rzadkiego nawet nieprawdopodobnego związku była para małych niedźwiedziątek, których bezpieczeństwo - zgodnie z głęboko zakorzenionym instynktem macierzyńskim - stanowiło teraz główny cel jej egzystencji. Instynkt podszeptywał jej też, że niedźwiedziątka są mniejsze od dzieci innych samic, że idzie zima, że łososie juz się prawie nie rzucają, a walka o pozostałe ryby jest coraz zacieklejsza. Wiedziała również, że w dniach poprzedzających zimowy sen głodne niedźwiedzie - zwłaszcza samce, łącznie z jej własnym - są w stanie pożreć wszystko, co im wpadnie w pazury. I Mając prawie trzy metry wzrostu i ważąc niemal osiemset kilogramów, mogła stawić czoło i pokonać każdego z nich, ale czuła, że na czas walki będzie musiała zostawić dzieci, że przez kilka straszliwych chwil będą zupełnie bezbronne. Nie, nie mogła tak ryzykować. I znalazła rozwiązanie - wyprowadziła maleństwa poza granice ich rodzinnych stron nad rzeką Killey. I tak oto, w poszukiwaniu żywności, schronienia i odosobnienia, jakiego będą potrzebowali w nadchodzących miesiącach, poprowadziła je na północ, wzdłuż rzeki Benjamin Creek. Szli w kierunku południowych brzegów jeziora Skilak, gdzie jej los miał się nieuchronnie związać z losem operacji KONTRA. 28 Poniedziałek, 13 września Henry Lightstone i Marie Pascalaura czekali na międzynarodowym lotnisku Seattle Tacoma. Mieli do zabicia prawie półtorej godziny przed długo oczekiwanym odlotem do Anchorage, więc pogrążeni w marzeniach siedzieli w milczeniu obok siebie, trzymając się za ręce. Nagle Lightstone poczuł, że ogarnia go chwilowy, lecz przerażająco znajomy strach. Oszołomiony i wstrząśnięty, ale zbyt opanowany, żeby ulec panice, ani drgnął. — Henry, dobrze się czujesz? — spytała Marie cichym, spokojnym głosem. Poczuła, że nagle tężeją mu mięśnie ramion. Łagodnym gestem ujęła go za nadgarstek i zbadała puls. Zaczął mówić, że nic mu nie jest, że wszystko w porządku, ale mu przerwała. — Henry, co się stało? — Nie wiem — odrzekł cicho, z trudem zachowując spokój. Wyćwiczonymi oczyma po raz drugi przeczesał zatłoczoną salę odlotów w poszukiwaniu tego przedmiotu, tego człowieka czy tej rzeczy, której obecność tak mocno dźgnęła jego zmysły. Spojrzał na zegarek. Jedenasta dwadzieścia pięć czasu zachodnioamerykańskiego. Czterdzieści pięć minut do wejścia na pokład trzeciego tego dnia samolotu. Czterdzieści pięć minut, pomyślał z zadowoleniem. Mnóstwo czasu, żeby wstać, rozprostować zesztywniałe nogi, kupić miejscową gazetę, wypić filiżankę kawy, znaleźć kibelek i wytropić zabójcę. Pragnąc za wszelką cenę zachować spokój, przymknął na chwilę oczy i wziął głęboki, odprężający oddech. Potem wolno odwrócił głowę i Po raz trzeci zlustrował najbliższą okolicę, chcąc odszukać nie pasujący do niej element - człowieka, przedmiot, cokolwiek to było - który uruchomił w jego głowie tak gwałtowny i natarczywy alarm. Trzeba uwzględnić wiele czynników, myślał. Ci najlepsi rzadko są na tyle głupi, żeby skasować kogoś w miejscu publicznym. Zwłaszcza że według wszelkiego prawdopodobieństwa ten ktoś jest uzbrojony. O wiele rozsądniej jest usiąść mu na ogonie, zachować bezpieczną odległość i czekać na odpowiednią chwilę. - Marie - powiedział cicho - nie rozglądaj się. Myślę, że ktoś nas obserwuje. - Tutaj? Kto? I dlaczego? Wzruszył bezradnie ramionami. - Nie wiem. Może ktoś, kogo posłałem za kratki parę lat temu? Wyszedł, zauważył mnie, chce się upewnić, czy to na pewno ja, sprawdzić, co robię. Czasami to się zdarza. To jedno z nieodłącznych niebezpieczeństw tej parszywej roboty, pomyślał omiatając wzrokiem sylwetkę każdego dorosłego mężczyzny w sali odlotów. Szukał twarzy, twarzy z przeszłości. Twarzy, która potwierdziłaby tezę, że jeśli się pracuje w tym fachu, od paranoidalnych urojeń nigdy nie ma ucieczki. - O ile mnie pamięć nie myli, powiedziałeś, że nie musisz się już martwić takimi rzeczami - szepnęła Marie. - Bo tak myślałem. Ale Stany Zjednoczone są ociupinę większe niż okręg San Diego w Kalifornii - Aha. Tak, musiałem zobaczyć znajomą twarz - powtarzał sobie w duchu. Na pewno twarz mężczyzny, bo o ile pamiętał, w całej karierze rozpracowywał tylko dwie kobiety na tyle agresywne i niebezpieczne, żeby brać je teraz pod uwagę. Tak więc jest to mężczyzna między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia, mężczyzna mściwy, żądny krwi. Uwzględniając obecny zawód Henry'ego, niewykluczone nawet, że jest myśliwym. Co by znaczyło, że to facet w średnim wieku, biały, zawzięty, twardy i śmiertelnie niebezpieczny. Cudownie, pomyślał Lightstone nie przerywając lustrowania morza twarzy przesuwających się tam i z powrotem pod wielkimi, podświetlanymi od środka tablicami kierującymi ludzi do wyjść „C", „D" i „N". — Czy coś nam... grozi? — spytała Marie Pascalaura starając się nie zwracać uwagi na gęsią skórkę na ramionach i przenikliwe zimno wędrujące w dół jej pleców. Lightstone pokręcił głową. — Nie, nie przypuszczam. Lotnisko to miejsce zbyt publiczne. Za dużo tu świadków. — Świadków czego? Henry nie odpowiedział. Wciąż kogoś wypatrywał. Nagle przyszło jej coś do głowy. — Masz przy sobie broń? — szepnęła. — Nie. — A gdzie jest? — Spakowana, w walizce. — Wspaniale. Lightstone wzruszył ramionami i zdobył się na coś, co miało uchodzić za dodający otuchy uśmiech. — To bez znaczenia — powiedział. — Tylko ostatni głupiec wyciągnąłby spluwę na międzynarodowym lotnisku. Zamilkli. Upłynęła długa minuta. — No to niby co mamy robić? Siedzieć tu i czekać, aż ten typ pokaże ci swoją gębę? — spytała. — Dopóki nie wpadnę na lepszy pomysł, to właśnie będziemy robić — odrzekł stanowczo. Ale nie było to takie proste, ponieważ w olbrzymiej sali odlotów lotniska Seattle Tacoma dosłownie roiło się od energicznych, pewnych siebie białych w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Przez ostatnie pół godziny, kiedy siedzieli tu z Marie pogrążeni w myślach, wytrenowane oczy Henry'ego klasyfikowały ich z monotonną, niemal dziecinną łatwością. Robił to odruchowo, z nawyku i dla zabicia czasu, bo trochę się nudził, choć uwielbiał czuć koło siebie ciepłe ciało Marie i trzymać ją za rękę. Ale teraz zapomniał o nudzie. — To szaleństwo — powiedziała cicho Marie. — Wiem — mruknął i z roztargnieniem pogładził spiętą rękę przyjaciółki, uświadamiając sobie mgliście, że role się zmieniły: on był odprężony, ona — coraz bardziej zdenerwowana i rozdrażniona. Wrócił oczyma do grupki czterech mężczyzn i kobiety stojących w kolejce do detektora metalu przed wejściem do sali „C", skąd miał z Marie wsiąść na pokład samolotu linii Alaska Airlines. Przyjrzał się im i doszedł do wniosku, że to właśnie oni zwrócili jego uwagę, kiedy podświadomość wysłała ostrzegawczy impuls. Wtedy się nimi nie zainteresował, bo był absolutnie pewien, że nigdy w życiu żadnego z nich nie widział, ale teraz, kiedy lustrował ich po raz trzeci, czuł, że to jest właśnie to. Dwoje z nich, kobieta i mężczyzna, to Azjaci, pomyślał, możliwe że Japończycy. Reszta — biali. Jeden z nich wyglądał na Europejczyka, chociaż Henry nie wiedział, dlaczego tak pomyślał. Wszyscy byli ubrani w dżinsy i koszule z krótkimi rękawami I wszyscy mieli poręczne torby podróżne, które mogli umieścić na półce albo wsunąć pod fotel naprzeciwko. — Zauważyłeś kogoś? — spytała. — Nie jestem pewien... — odrzekł. — Może. Pięcioosobowa grupka przesuwała się w kolejce do wejścia. Lightstone nie spuszczał z niej oka. Stwierdził, że jedyną rzeczą, jaka odróżnia ich od bezimiennego tłumu przelewającego się przez salę, są buty jednego z białych mężczyzn. Z odległości około sześciu metrów zdawało się, że są zrobione z ciemnoszarej, chropowatej skóry o ziarnistej strukturze, ze skóry, którą kiedyś chyba widział. — Marie — powiedział cicho — pójdę się przejść. Za kilka minut wracam. — Idziesz się przejść? Po co? — Żeby zobaczyć, co będzie, jak się stąd ruszę, — Myślisz, że to dobry pomysł? Wzruszył ramionami, omiatając wzrokiem salę. — Masz lepszy? — Mogę pójść z tobą? Marie Pascalaura nie należała do kobiet nieśmiałych czy tchórzliwych, ale znała Lightstone'a wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jej szalony i pozornie nieustraszony kochanek czegoś się wyraźnie lęka, i to ją zupełnie rozstroiło. — Lepiej nie. Tu będziesz o wiele bezpieczniejsza. Nie spuszczę cię z oka. — A ty? — Jakoś sobie poradzę. Chcę tylko coś sprawdzić. Zaniepokojony, jednocześnie zaintrygowany faktem, że buty nieznajomego nasuwają mu mgliste skojarzenia, Lightstone wstał, podszedł do pobliskiego stoiska z prasą, wrzucił dziesięć centów, wyciągnął gazetę, złożył ją, wsunął pod pachę i zaczął kluczyć po sali, aż dotarł do pięcioosobowej grupki podróżnych. Minął ich, przystanął na chwilę, by spojrzeć na dziwacznie powyginaną rzeźbę pośrodku sali i odprężony, z uśmiechem na ustach, wrócił do Marie. — Ceratotherium simum — oświadczył siadając z ulgą obok niej. — Cera co? — Ceratotherium simum — powtórzył. — To łacińska nazwa białego nosorożca. — Chcesz powiedzieć, że obserwuje nas biały nosorożec? — spytała podejrzliwie. — Nie, ale jest w tej sali. Przynajmniej częściowo. — Mrugnął do niej wesoło. — Co to dla nas... — Rozumiem... Dobrze się czujesz? Przestępstwo, pomyślał Lightstone dumny ze swej wiedzy na temat skór zwierzęcych, ewidentne przestępstwo. Ale nie miał zamiaru aresztować faceta za noszenie butów ze skóry białego nosorożca. Uśmiechnął się do siebie. Nie, na pewno nie dzisiaj. Odruchowo zauważył, że pięcioosobowa grupka podróżnych przesunęła się do przodu. Stali teraz przy stanowisku kontroli bagażu, pod monitorem telewizyjnym pokazującym dwa urządzenia do prześwietlania toreb i walizek oraz rzędy ludzi przechodzących przez prostokątne ramy dwóch detektorów do wykrywania przedmiotów z metalu. I nagle skamieniał z wrażenia, bo dwaj mężczyźni należący do grupki, którą obserwował, zrobili coś zupełnie nieoczekiwanego. Obeszli stanowisko kontroli bagażu i policjantowi z ochrony lotniska stojącemu przy drzwiach detektora okazali małe odznaki oprawione w czarną skórę. Wtedy dołączyła do nich pozostała trójka i razem obeszli urządzenie prześwietlające. Minęli detektor, podeszli do biurka oficera dyżurującego w sali „C" i położyli na nim pięć trzystronicowych formularzy. - Jasny gwint! — wyszeptał Lightstone. - Co się stało? — spytała Marie. - Już wiem, co mnie tak rąbnęło. Tych pięciu ludzi, których ci pokazywałem, to gliniarze. - Jesteś pewny? - Absolutnie. Przynajmniej dwóch z nich to policjanci. Kobieta i dwaj mężczyźni odebrali żółte i różowe kopie dokumentów, wzięli torby i weszli do sali „C". - Daję głowę, że pozostała trójka ma przy sobie broń, ale nie jestem pewien, czy są gliniarzami albo tajniakami — dodał. - Skąd wiesz? - Obeszli detektor. I to z daleka, jakby się bali, że mogą uruchomić alarmowy buczek. Ale nie wyciągnęli odznak. To pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić, kiedy chce się ominąć urządzenia kontrolne - tłumaczył. — Inaczej ochrona lotniska dostaje szału. - Przecież gdyby nie byli policjantami i mieli broń, nie wpuściliby ich do samolotu, nie uważasz? - spytała ciekawie Marie. Wzruszył ramionami. - Może to handlarze narkotykami? Agenci CIA? Może jacyś terroryści? Albo szpiedzy? Patrzyła na niego i przez długą chwilę milczała. — Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz wypaczoną wyobraźnie? — spytała w końcu. — Tak. Choćby moi zwierzchnicy. Prawie wszyscy tak twierdzili. — Henry, jesteś pewien, że dojrzałeś psychicznie do zawarcia związku małżeńskiego? Lightstone ocknął się i zamrugał nieprzytomnie. — Zmieniłaś zdanie? — spytał z uśmiechem. — Niekoniecznie — odrzekła z rezerwą. Wstała i sięgnęła po torbę. — Chodźmy. Zobaczymy, czy ktoś zacznie do nas strzelać. O naszym ślubie porozmawiamy w Anchorage. Rozmawiałam z pilotem — powiedział Shoshin Wata-nabe patrząc na młodą, atrakcyjną kobietę po drugiej stronie stanowiska kontrolnego, która stanęła na palcach, żeby pocałować swego chłopaka. Pocałunek był długi i namiętny. — Zakończyli tankowanie. Samolot jest gotowy do drogi. — Kiedy startujemy? — mruknął Gerd Maas, stawiając torbę na podłodze i przysuwając ją bliżej czubkiem drogiego buta ze skóry białego nosorożca. Spojrzał za okno. Przed budynkiem kołował prywatny odrzutowiec, którym mieli lecieć. Kiedy napełniano zbiorniki i przygotowywano samolot do długiego lotu, pilot dostał specjalne pozwolenie, żeby zabrać pasażerów sprzed głównego terminalu. Stojący obok Maasa Shoshin Watanabe patrzył na Marie Pascalaurę i Henry'ego Lightstone'a, którzy z bagażami w rękach ruszyli na koniec kolejki do stanowiska kontrolnego. Typowi Amerykanie, pomyślał. Całować się w miejscu publicznym. Żadnego wstydu. Zerknął na zegarek. — Za cztery minuty — odrzekł z uśmiechem. — Za cztery minuty wszystko się zacznie. 29 Zadzwoniła do niego o wpół do ósmej rano. Carl Scoby próbował się wywinąć, ponieważ umyślił sobie, że spędzi ten dzień z agentami centrum szkoleniowego na przejażdżce po indiańskim rezerwacie Fort Apache koło Marany. Ale upierała się, że ktoś musi, po prostu musi do niej przyjechać. Twierdziła, że wie, gdzie zakopano ścierwo dwudziestu czterech niedźwiedzi, którym odcięto łapy, i gdzie suszy się co najmniej pięćdziesiąt woreczków żółciowych przygotowanych do sprzedaży. Scoby usiłował jej wytłumaczyć, że jest tu nowy, że jedzie do rezerwatu, i chciał umówić się z nią nazajutrz. — Pan nic nie rozumie, te niedźwiedzie są z rezerwatu. — Mówiła z niemieckim akcentem i była trochę zdenerwowana. — Dziś wieczorem mój chłopak zamierza to wszystko sprzedać i jeśli się dowie, że go wydałam, zatłucze mnie na śmierć. W końcu się zgodził. Miał do niej przyjechać o wpół do jedenastej. Pomyślał, że jeśli rzecz będzie warta zachodu, instruktorzy z centrum szkoleniowego w Maranie zorganizują grupę, wyśledzą handlarza i jak po sznurku trafią do jego klientów. Punktualnie o dziesiątej trzydzieści zajechał dżipem przed domek nad rzeką Simon, wysiadł i popatrzył na rosnący wokoło las. Uchyliły się drzwi, zabrzęczał solidny łańcuch. W szparze ujrzał twarz młodej, atrakcyjnej kobiety. - Pani HofTstedler? - spytał. — Tak, Carine HofTstedler — odrzekła Carine Mueller z silnym niemieckim akcentem. — A pan kto? — Była wyraźnie zdenerwowana. — Agent specjalny Carl Scoby ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Pokazał jej odznakę i legitymację. — Czy pani... eee... mąż jest w domu? — Nie, mój chłopak wyszedł z kolegami. — Mueller zdjęła łańcuch i zrobiła krok do tyłu; na jej policzku widniał wielki purpurowy siniak. — Bałam się, że to ktoś od niego. Ciągle mnie sprawdza. Proszę, niech pan wejdzie. Kierowany głęboko zakorzenionymi instynktami, Scoby wszedł ostrożnie do środka, ale natychmiast stwierdził, że w małym dwuizbowym domku nikogo oprócz nich nie ma. — Napije się pan kawy? — Nie, dziękuję — odrzekł z uśmiechem. — W takim razie chodźmy, pokażę panu te niedźwiedzie. - Nałożyła mały plecak, wzięła kurtkę, otworzyła tylne drzwi i poprowadziła Scoby'ego wąską dróżką. — To jedno z moich ulubionych miejsc — powiedziała rozchylając nisko zwisające gałęzie. — Żal mi będzie stąd wyjeżdżać. — Długo tu pani mieszka? — spytał usiłując częściej spoglądać na otaczające ich drzewa niż na wąskie biodra kobiety, opięte ciasnymi dżinsami. — W tym domu? — Nie, w Ameryce. Wzruszyła ramionami. — Bardzo krótko. — Znakomicie mówi pani po angielsku. Ale z lekkim akcentem. — Tak, wiem. Podoba się panu, jak mówię? — Bardzo — przyznał z uśmiechem. — Pani angielszczyzna jest... — Szukał słowa. — Ma taki miły posmaczek. Roześmiała się zerkając na niego przez ramię. — Jeszcze nikt mi tego nie powiedział. — No cóż... — Mój chłopak uważa, że jestem bardzo seksy, kiedy mówię po angielsku, no ale on nie jest taki nieśmiały jak większość Amerykanów. Scoby pomyślał, że jak na kobietę zdenerwowaną i pobitą przez kochanka jest nader opanowana. — Uważa pani, że Amerykanie są nieśmiali? Kiwnęła głową. — Wy, Amerykanie, wiecie, jak używać wielkich słów, ale czułych i łagodnych nie znacie. Chyba dlatego, że jesteście zbyt nieśmiali, a każda Fraulein woli mężczyzn odważniejszych. — A więc jest pani Niemką? — Nie, ale prawie pan trafił — odpowiedziała przedzierając się wąską ścieżką. — Urodziłam się w Niemczech, ale mój ojciec jest Szwajcarem, a matka Francuzką. Jestem... mieszańcem, hybrydą. To dobre słowo? Tak nas nazywacie? — Nazwałbym panią kimś, kto nie powinien nosić takiego siniaka — odrzekł poważnie. Znów zerknęła przez ramię. — Tak, ma pan rację. Głupia byłam, że się dałam. Takie jak ja postępują czasami niemądrze z mężczyznami. Ale czy nie przekonałam pana, żeby pan tu przyjechał i zabrał tego zbira razem z jego kumplami? Czy tym sposobem nie będę miała domu tylko dla siebie? Więc może nie jestem taka głupia, prawda? I poprowadziła go dalej. Po mniej więcej pięciu minutach przedzierania się przez gęsty las dotarli do niewielkiej polany nad rzeką. — To tam — powiedziała wskazując przeciwległy skraj polany. — Widzi pan te szopy? W tej na prawo suszą ucięte łapy i pęcherze. W tej pośrodku je obrabiają. W tej większej po lewej stronie, w tej z kominem, piją i grają w pokera. — Ilu ludzi tu zwykle pracuje? — Najczęściej mój chłopak z trzema wspólnikami. Ale kiedy grają w karty, przychodzi jeszcze jeden czy dwóch. Scoby obejrzał szopy przez lornetkę. — I jest pani pewna, że teraz nikogo tam nie ma? — Nie ma, na sto procent. Gdyby ktoś był, przed szopami stałby samochód. Albo łódź przy brzegu. — — Przypływają tu? Łodzią? — Klienci zawsze. Ale potem gdzieś idą, żeby dokonać wymiany. Pójdzie pan tam za nimi? — Na pewno coś wymyślimy — odrzekł z uśmiechem. — Obejrzymy te pęcherze i miejsce, gdzie zakopali martwe niedźwiedzie? — Tak, oczywiście. Ale najpierw chcę pana o coś spytać. Jak im pan udowodni, że zrobili coś nielegalnego, skoro nie widział pan, jak zabijają zwierzęta? — Kiedy podstawiony przez nas człowiek kupuje od nich części martwej zwierzyny albo wykonane z nich przedmioty, czasami się chwalą, jak to przechytrzyli leś ników czy policjantów — tłumaczył Scoby idąc w stronę szopy po prawej stronie. — Wystarczy to nagrać, a potem puścić taśmę sędziemu albo ławie przysięgłych. A maleńki magnetofon zawsze się znajdzie. — Zrobiłby pan coś takiego? — Zależy od sytuacji — odrzekł lustrując drewniane budynki. — To dziwne, że ktoś taki jak pan mógłby to zrobić. — Naprawdę? Dlaczego? — Podchodząc ostrożnie do drzwi, wsunął rękę pod kurtkę i rozpiął kaburę. — Bo wygląda pan na policjanta. Prawą ręką sięgnął do klamki. — Wiem. Wszyscy mi to mówią. — To fascynujące, bo tak bardzo nienawidzę policjantów... - powiedziała cicho Carine Mueller. Wyjęła spod kurtki Magnum, w lekkim półprzysiadzie wyciągnęła broń przed siebie i zacisnęła na rękojeści obie dłonie. Lufa rewolweru ani drgnęła. — Co? Co... — Scoby zaczął się odwracać, kiedy pierwszy z sześciu pocisków dum-dum trafił go prosto w pierś. Runął do tyłu. Mueller cały czas trzymała go na muszce i naciskając płynnie spust, wystrzeliła jeszcze pięć pocisków — wszystkie w klatkę piersiową agenta. Żadna z sześciu kul nie przebiła kuloodpornej kamizelki Scoby'ego, ale rozpłaszczały się na niej z tak potworną siłą, że pękła mu co najmniej połowa żeber. Poczuł koszmarny ból, wiedział, że dobycie ciężkiego SIG-Sauera graniczy z niemożliwością. Oszołomiony, prawie nieprzytomny, gotów był ulec, ale kiedy zobaczył, jak Carine Mueller otwiera Magnum, wystukuje łuski i sięga po nowe pociski, odzyskał siły. Kierowany instynktem wykształconym przez lata treningu, wycelował broń w zamazaną sylwetkę kobiety i właśnie miał nacisnąć spust, kiedy z szopy wyszedł Kiro Nakamura i zabił go pojedynczym strzałem w odsłoniętą skroń. Nie mogę w to uwierzyć — szepnęła Marie Pascalaura kładąc mu głowę na ramieniu i zamykając oczy. — W co? — wymamrotał sennie Lightstone; prawie zasypiał, bo pół ostatniej nocy spędzili na pakowaniu walizek i uganianiu się po sypialni. — Że naprawdę lecimy na Alaskę, żeby sprawdzić, czy da się tam mieszkać — wyszeptała mu do ucha. — I że chcesz porzucić tę pracę i żyć jak normalny człowiek. — I pobierzemy się? — mruknął. — Nie. Dopiero wtedy, kiedy zgodzisz się na przeniesienie, kiedy podpiszesz wszystkie papiery i kiedy odpracujesz kilka miesięcy u McNulty'ego jako starszy rezydent — odrzekła stanowczo. — Do tego czasu będziemy żyć na kocią łapę. — Oto przykład ufnego podejścia do sprawy — powiedział Lightstone całując ją delikatnie. — Żadnego podejścia — odparła z uśmiechem. — Po prostu chcę się przekonać, czy naprawdę to zrobisz. — Co zrobię? Rzucę tę robotę? — Uhm. — Myślisz, że mnie na to nie stać? — Uniósł głowę i spojrzał w jej piękne ciemne oczy. — Mam wątpliwości. — No to coś ci powiem — odrzekł przytulając twarz do jej pachnących, gęstych i długich włosów. — Pewnie będzie mi brakowało Scoby'ego, Paxtona i Stonera, może nawet tego szajbusa Takahary, ale za tą parszywą robotą na pewno tęsknił nie będę. — Kwadrans po jedenastej agent specjalny Larry Paxton krążył nad parkiem narodowym Everglades wypatrując kłusujących myśliwych i rybaków. Zaskrzeczało radio. — Super Cub November-dwa-dwa-siedem-cztery, czy mnie słyszysz? — Tu Super Cub dwa-dwa-siedem-cztery. Słyszę cię głośno i wyraźnie — powiedział do mikrofonu. — Dwa-dwa-siedem-cztery, mówi Al Cousins ze stanowej Służby Ochrony Lasów i Jezior. To ty jesteś tym nowym pilotem, o którym tyle gadają? Tym od federalnych? — To zależy, co gadają. Cousins zachichotał. — Dużo. Ale stary Brian Jacobs uważa, że jeśli facet jest tak dobrym pilotem, jak powiadają, to chyba klawy z niego gość. Paxton kiwnął głową i uśmiechnął się do siebie. Brian Jacobs był starszym rezydentem w biurze w Miami, człowiekiem, któremu Larry musiał zaimponować, jeśli chciał utrzymać posadę — rzecz to niełatwa i Paxton miał dużo do nadrobienia. Zgodnie z przewidywaniami fakt, że czarnoskóry agent przeskoczył pięciu czekających w kolejce kolegów — w dodatku ludzi z dłuższym stażem — i dostał wolny etat, nie ucieszył członków personelu placówki. Paxton wiedział, że on też miałby pretensje, gdyby jakiś kandydat, którego przyjęto z przyczyn politycznych — bez względu na to, co się za tym kryło — zabrał mu sprzed nosa tak cenny kąsek. — Eee... Czy Brian nie wspomniał przypadkiem, dlaczego się tu znalazłem? — Pewnie, że wspomniał. Opowiedział nam ciekawą historię, jak to jakieś bubki z Waszyngtonu skasowały waszą grupę i posłały was do wszystkich diabłów. Mówiąc szczerze, nikt tu nie był tym zaskoczony. Klasyczna zagrywka. Tych ze stolicy na nic innego nie stać. — No to pewnie rozumiesz, dlaczego chciałbym pokazać, że umiem tym ptaszkiem latać — powiedział Larry. - Może masz coś na podorędziu? Albo kogoś? — Modliłem się, żebyś o to spytał. Owszem, brachu, — mam coś. Przed chwilą dostałem meldunek, że koło Big Lostmans krąży dwóch kłusowników. Chcą zapolować na nasze pantery. Między nami mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby te wszystkie ścierwa w cholerę wystrzelali, ale wtedy tutejsi Indianie dostaliby szału i mielibyśmy niezły burdel. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym nie wstępować na ścieżkę wojenną, przynajmniej na razie. — powiedział Larry. — Ani ja. — Słuchaj, jestem teraz niedaleko Big Lostmans. Kogo mam wypatrywać? — Meldunek mówi o dwóch myśliwych w pirodze. Płyną na północ, w kierunku Krokodylej Zatoki. W White-water mamy hydroplan, ale to pół godziny lotu i kawał drogi, a tych facetów może tam w ogóle nie być. Zrobiłbyś ze dwie rundki i zobaczył, czy jest tam jakaś piroga? Jak będziesz miał szczęście i dasz nam cynk, złapiemy tych dupków i podzielimy się zasługami. Zrobimy małą pokazówkę, kapujesz? Przykład idealnej współpracy organów federalnych i stanowych, hę? Paxton położył samolot na skrzydło. — Proponuję coś innego — powiedział. — Jak będziemy mieli fart, medale zatrzymajcie dla siebie, a my obalimy razem kilka piw, co? — Synu, czy ty aby na pewno jesteś prawdziwym federalnym agentem? — spytał niepewnie Cousins. Paxton parsknął śmiechem. — Tak stoi na odznace. — Chyba mnie przekonałeś. — Super Cub dwa-dwa-siedem-cztery, odezwę się za kilka minut. — I nucąc pod nosem wesołą melodyjkę, pchnął drążek. Super Cub opuścił pysk i przeleciał z rykiem nad brzegami Krokodylej Zatoki. — Tu dwa-dwa-siedem-cztery — rzucił do mikrofonu sterczącego mu przed ustami, zerkając na wystrzępioną linię brzegową. — Pierwsza runda. Na razie nikogo nie widzę. Zaraz... Oho! A kogo my tu mamy? Strzelec stojący na brzegu zdjął z uszu ochraniacze i włożył je do kieszeni. Następnie wyjął maleńki radionadajnik, starannie ustawił odpowiednią częstotliwość i podniósł urządzenie do ust. — Charlie-Whisky-siedem do Charlie-Whisky-cztery — powiedział cicho. — Słyszę cię, Charlie-Whisky-cztery — odpowiedział mu głos Paula Saltmanna alias Ala Cousinsa ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Charlie-Whisky-siedem, misja zakończona. — Widzicie go? Gunter Aben spojrzał na zatokę i zobaczył, jak Felix Steinhauser wychyla się za burtę, żeby wydobyć z wody podziurawioną kulami pokrywkę od styropianowego pojemnika na lód. — Nie. Widać tylko szczątki samolotu i krokodyle. — Zrozumiałem, Charlie-Whisky-cztery. Niech go sobie zjedzą — odpowiedział Paul Saltmann. — Dwóch z głowy. Zostało czterech. 30 Lightstone spodziewał się zobaczyć przy wyjściu McNulty'ego, tymczasem czekał na niego jakiś młody Eskimos z tabliczką z napisem LIGHTSTONE. Henry odprowadził Marie na bok i zaczął się przyglądać samotnemu mężczyźnie o długich brązowych włosach i ciemnej cerze. — Coś się stało? — spytała Marie rozglądając się za Paulem i Marthą McNulty. — Widzisz tego młodego człowieka z tabliczką? — Tak. Sądziłam, że... O, to dziwne, prawda? Wskazał kilka wolnych foteli przy drugim wyjściu. — Co byś powiedziała, gdybyśmy na chwilę usiedli i zobaczyli, czego tu szuka? Wybrali miejsce, skąd mogli go wygodnie obserwować. Henry rzucił torbę na podłogę i usiadł. — Ale na co właściwie czekamy? — spytała spokojnie Marie. — Aż podejdzie do niego jakiś drugi Lightstone? — Szczerze mówiąc nie wiem — przyznał Henry. Do wyjścia zmierzała pierwsza grupa stewardes, co znaczyło, że wszyscy pasażerowie opuścili samolot. Kiedy Eskimos podszedł do jednej z nich, Lightstone wstał i stanął za nim. — Tak, proszę pana, na pewno. Na pokładzie zostali tylko piloci - mówiła kobieta. - Radziłabym sprawdzić w sali bagażowej. — Odwróciła się i odeszła. — Ale... — Eskimos ruszył za nią i nadział się na Henry'ego. — Może ja mógłbym w czymś pomóc? — spytał obojętnie Henry. — Eee... Pan Lightstone? — Znam faceta o tym nazwisku, tylko nie jestem pewien, czy on chciałby poznać pana. — Aaaa... A tak, oczywiście. — Młodzieniec kiwnął głową i szybko sięgnął za pazuchę kurtki nieświadom, że niewiele brakowało i Lightstone kopnąłby go w krocze. Wyjął odznakę i okazał ją Henry'emu. — Agent specjalny Thomas Woeshack. Szef, to znaczy pan McNulty, miał do tej pory wrócić, ale dziś rano dostaliśmy wiadomość, że ktoś poluje na niedźwiedzie w okolicy jeziora Skilak. Pan McNulty musiał tam polecieć i prosił mnie, żebym wyszedł po pana... po państwa na lotnisko. — Henry Lightstone - przedstawił się z uśmiechem odprężony agent, wymieniając z Eskimosem uścisk dłoni. Położył rękę na ramieniu Marie i dodał: — A to jest moja narzeczona, Marie Pascalaura. Woeshack wyciągnął do niej rękę. — Bardzo mi miło. Witamy na Alasce. — Nareszcie stały grunt pod nogami — westchnęła z uśmiechem. — Co za ulga. Woeshack chwycił torbę Marie i poprowadził ich do wyjścia. — Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę z pańskiego przyjazdu. — Naprawdę? A to dlaczego? — Bo McNulty powiedział, że jak chcę się czegoś nauczyć, to muszę zaczekać na pana — odrzekł z entuzjazmem. — Przyjechałeś tu... uczyć?! — spytała Marie patrząc na Lightstone'a z niedowierzaniem i rozbawieniem. — Uczyć?! Henry wzruszył ramionami i spojrzał na rękę młodego Eskimosa. — Lekcja numer jeden — powiedział. — Jeśli mamy pracować w promieniu dwustu kilometrów od tego lotniska, mógłbyś wyrzucić ten transparent i schować odznakę. — Co? A tak, jasne. - Schował odznakę do kieszeni i wetknął tabliczkę do najbliższego kosza na śmieci. Zdumiona Marie pokręciła głową. — Nie do wiary. Ty naprawdę chcesz zrezygnować z tej marnej pracy. — Dawno temu pewien mędrzec nazwiskiem Carl Scoby wyjaśnił mi, że kiedy przyjmiesz posadę starszego rezydenta, zabawa się kończy. Zostaje ci tylko biurko i papierkowa robota, aż do emerytury. — Spojrzał na nią z uśmiechem. — Pewnie się z tego cieszysz, co? Ruchomymi schodami zjechali na niższe piętro, weszli do tunelu, którego sufit zdobiły czerwone i niebieskie neony, krótszymi schodami wjechali do sali bagażowej i stanęli przy trzecim stanowisku. — A propos zabawy — powiedział Woeshack. — Naczelny agent specjalny McNulty.... — Wystarczy Paul — przerwał mu Lightstone. — Nie obrazi się. — Tak powiedział, ale nie byłem pewien, czy... — Paul to równy gość i dobrze się z nim pracuje. Nie próbuj go tylko bajerować, a wszystko będzie dobrze. — Będę o tym pamiętał — obiecał poważnie Eskimos. — No więc... Paul zaproponował, żebym zabrał was na małą wycieczkę krajoznawczą. Pomyślałem sobie, że pojedziemy na półwysep Kenai. Mamy tam kilka domków. Pomieszkamy sobie dzień lub dwa, poobserwujemy zwierzęta, weźmiemy jedną z naszych łodzi patrolowych i połowimy pstrągi w Skilak. Karuzela wypluła bagaże. Woeshack zdjął z niej dwie duże torby wskazane przez Lightstone'a. — Paul powiedział, że może pan pojechać albo zostać w biurze i odwalić za niego papierkową robotę — dodał. — Wycieczka! Jedźmy na wycieczkę! — zakrzyknęła entuzjastycznie Marie. — Brzmi o niebo lepiej niż przewalanie stosu papierów — zgodził się Henry. Ruszyli do wyjścia na parking. — W takim razie jedziemy do hotelu, a potem od razu w teren. Chyba że chcecie najpierw odpocząć. Wrzucili torby do bagażnika służbowego Suburbana. — Odpoczniemy potem — zdecydowała Marie. — Teraz chcę obejrzeć swoje nowe podwórko. Po drugiej stronie tego samego parkingu do furgonetki wsiadał Gerd Maas. Wsiadł, rzucił torbę na tylne siedzenie, zatrzasnął drzwi i spojrzał na Kimiko Osan. — Jak sprawy? — spytał. — Dwie godziny temu skontaktowali się z nami Aben i Mueller — odrzekła opanowanym, pełnym respektu głosem. — Faza pierwsza i druga przebiegły bez zakłóceń. Obie grupy przemieszczają się na pozycje przed rozpoczęciem fazy czwartej i piątej. Zimne oczy Maasa zlustrowały parking. — Znakomicie. Co z fazą trzecią? — Wszyscy na stanowiskach. Czekali na twój przyjazd. — Jak się miewa nasz obiekt pozorujący? — Śledzimy jego ruchy — odrzekła Kimiko Osan. — Shoshin donosi, że ostatnio wzmógł czujność, że zdradza oznaki zdenerwowania, jakby wyczuwał, że tu jesteśmy. — Ach tak? — Ale to bez znaczenia — dodała szybko. — W każdej chwili możemy go zdjąć. — A ta kobieta? — Nic nie wskazuje na to, że zdaje sobie sprawę z naszej obecności. Według mnie nie będzie z nią żadnych kłopotów. — Samice są najgroźniejsze — zauważył z lekkim uśmiechem. — Tak jest wśród większości zwierząt. — Wiem, mówiono mi to wiele razy — odrzekła z kamienną twarzą Kimiko Osan. — A pan Chareaux? Chętnie z nami współpracuje? — Wprost przeciwnie. Dlatego musieliśmy zastosować nieco dosadniejsze środki. — Rozumiem. — Zerknął na jej rozciętą i opuchniętą wargę. Wcześniej zauważył otarcia na kostkach jej prawej dłoni, dłoni śmiertelnie niebezpiecznej. — To drobnostka — powiedziała obserwując grupkę podróżnych przecinających parking. Jej ręce spoczywające na kierownicy ani drgnęły. — Oczywiście. W jakim jest stanie? — Obrażenia wewnętrzne są niegroźne. Ale w trakcie — szamotaniny próbował uwolnić rękę. Założyłam mu dźwignię, upadł twarzą na kamień i złamał sobie przedni ząb. — Nie dało się tego uniknąć? — Był bardzo szybki — stwierdziła beznamiętnie. — Zauważyłam ten kamień, kiedy było już za późno. — A ręka? Też złamana? — Niestety, w nadgarstku. — Fazę numer trzy zamierzałem przeprowadzić osobiście — przypomniał jej Maas. — Tak, wiem — odparła cicho Kimiko Osan spuszczając głowę. - Zdaję sobie sprawę, że cię zawiodłam. Maas milczał i patrzył w zamyśleniu na idealnie czystą szybę furgonetki. — Jeszcze nie wszystko stracone — powiedział w końcu. — Prawdę mówiąc, właśnie podsunęłaś mi interesujące rozwiązanie naszego problemu... Mówiąc swoim niskim, charakterystycznym głosem Gerd Maas przedstawił jej plan modyfikacji fazy numer trzy. — Będę zaszczycona mogąc wypełnić powierzone mi zadanie - powiedziała cicho Kimiko Osan, nie śmiejąc spojrzeć w oczy człowieka, którego na zmianę to podziwiała, to się bała. — Czynnikiem krytycznym będzie czas — powiedział Maas uświadamiając sobie ironię całej sytuacji: oto powierzał swoje życie tej młodej, drobnej kobiecie. — Tak, oczywiście. — Pełna dumy spojrzała w końcu w zimnobłękitne oczy zwierzchnika. — Tym razem cię nie zawiodę. Kwadrans po trzeciej tego samego popołudnia agent specjalny Thomas Woeshack skręcił z Old Seward Highway w Tudor Road, z Tudor Road w pierwszą przecznicę w prawo i objechawszy budynek biura Służby Ochrony Lasów i Jezior, zaparkował z tyłu. Niedawno mieli tu wczesnozimową burzę, ale większość śniegu zdążyła już stopnieć, pozostawiając tu i ówdzie łachy brudnego śniegu i lodu. Mimo ciepłej kurtki Marie Pascalaura zadrżała z zimna. — I to ma być jesień?! — powiedziała Marie Pascalaura, nie kierując pytania do nikogo konkretnego. — Poczekaj, aż zobaczysz, jak wygląda zima — odrzekł Lightstone. — Muszę tam na chwilę wpaść i zabrać rzeczy — powiedział Woeshack. — Chcecie wejść i poznać Sally i Jennifer? — Sally i Jennifer? — spytała zaciekawiona Marie. — Sally to nasza główna sekretarka — wyjaśnił Woe shack. — Jedyna osoba w okolicy, która o każdej porze dnia i nocy wie, gdzie nas znaleźć. McNulty mówi, że dlatego jest niezastąpiona. — A Jennifer? — To jedna z naszych inspektorek. Jest bardzo miła i baaardzo piękna — wyjaśnił usłużnie Woeshack. — Chciałabym je poznać — oświadczyła wesoło Marie. — Nie wiem, czy to dobry pomysł — zaoponował Lightstone. Marie uniosła pytająco brwi. — A to dlaczego? Czyżbyś nie chciał, żebym wiedziała, gdzie cię szukać, jak będziesz w terenie? — Wprost przeciwnie — odrzekł poważnie Lightstone. — Chcę, żebyś wiedziała, z kim jestem. Zwłaszcza wtedy, kiedy opatulona ciepłym kocykiem będziesz siedziała przed kominkiem, a Woeshack i ja będziemy odmrażali sobie tyłki w trzymetrowej zaspie śniegu, próbując aresztować jakiegoś bubka, który bezprawnie ustrzelił przemarzniętą kaczkę. — Aha. — Poza tym — dodał Henry nie zwracając uwagi na dziwne spojrzenia, jakimi obrzucił go młody Eskimos — żony i przyjaciółki są zawsze zazdrosne. Szczerze mówiąc, jest to czasami bardzo krępujące. — Boże, mężczyźni są naprawdę beznadziejni — skonstatowała Marie. Wysiadła i ruszyła za Woeshackiem do drzwi. Kwadrans później Marie Pascalaura, Jennifer Alik i Sally Napaskiak — która mimo pięćdziesięciu kilku lat i zdecydowanej nadwagi była nader atrakcyjną kobietą pochodzenia kanadyjsko-aleuckiego — trajkotały wesoło w biurze Paula McNulty'ego. — Przepraszam, ale jeśli mamy dotrzeć nad jezioro przed zmrokiem — przerwał im Lightstone — obawiam się, że muszę wam przerwać Marie westchnęła i wstała z fotela. — No dobrze — powiedziała — ale mam jeszcze masę pytań do Sally i Jennifer. — Spotkamy się u mnie na obiedzie — odrzekła Sally odprowadzając Marie do drzwi. — Z radością opowiem ci wszystko o Anchorage. — Sally, czy mogłabyś podrzucić ich do hotelu, a potem do bazy? — spytał Woeshack. — Muszę pędzić i przygotować sprzęt. — Oczywiście. No idź już, idź. — Machnęła niecierpliwie ręką i zachichotała, kiedy młody agent zniknął w korytarzu. — On ma tyle energii — powiedziała z uśmiechem. — Długo go znasz? — spytała Marie wchodząc za nią do gabinetu. Roześmiała się. — Thomasa? Całe życie. Z jego matką bawiłam się w piaskownicy. - Wyjęła z szuflady kluczyki, wzięła kurtkę, skinęła na Marie i Henry'ego i ruszyła korytarzem do drzwi wychodzących na parking. — Loo Chook, jego matka, pochodzi z Athabaski i zawsze twierdziła, że moje włosy są takie ładne, bo moja mama była Europejką. Od dzieciństwa powtarzała, że chce mieć córeczkę podobną do mnie. — Uśmiechnęła się i otworzyła drzwiczki uwalanego błotem Forda Bronco. — A ponieważ jest osóbką bardzo upartą, nie posłuchała rodziców, uciekła z domu, znalazła sobie młodego, przystojnego Szweda, poszukiwacza złota zresztą, wyszła za niego za mąż i mają pięciu synów. Thomas jest najmłodszy. To mój ulubieniec — wyznała konspiracyjnym szeptem. — Loo Chook mówi, że jego włosy są identyczne jak moje. Rozmowę kontynuowały podczas jazdy i Lightstone siedzący z tyłu z odchyloną głową i z zamkniętymi oczami tak się zasłuchał, że nie wiedział, dokąd jadą. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy samochód zwolnił i sunąc po śniegu na zablokowanych kołach, stanął. To znaczy wówczas, kiedy otworzył oczy, spojrzał w okno i zobaczył rząd samolotów. — Gdzie my...? A potem popatrzył w lewo i zobaczył agenta Thomasa Woeshacka, który ładował torby do bagażnika maleńkiego pomarańczowego hydroplanu. Jednosilnikowa Cessna typu Skywagon II stała w mikroskopijnym baseniku wyciętym w skale nabrzeża, którego ściany wyłożono grubymi deskami, żeby zapobiec erozji. — Chryste Panie! — wyszeptał Henry. — Marie, to będzie twoja pierwsza prawdziwa przygoda na Alasce — przepowiadała Sally Napaskiak. — A wszystko dzięki temu, że znalazłaś sobie bardzo dzielnego kandydata na męża. — Poklepała Lightstone'a po nodze. Marie i Sally wysiadły. Oszołomiony, na wpół sparaliżowany Henry ledwo wygrzebał się z samochodu. — Wolę większe samoloty — mruknął głównie do siebie, bo obie kobiety szły już w stronę hydroplanu. Niechętnie wziął torby. Sally zbyła go lekceważącym gestem. — Duże, małe, co za różnica. Startujesz, lecisz, lądujesz. — Zatrzymała się pięć metrów przed Cessną, wzruszyła ramionami i szeroko rozłożyła swoje wielkie ręce. - Samolot to samolot, prawda? — Tak, ale piloci, którzy latają tymi dużymi... — zaczął Lightstone. — To znaczy, kto...? I nagle go olśniło. Powoli wyciągnął rękę i drżącym palcem wskazał młodego agenta, który — tak mu się zdawało — nagle jeszcze bardziej odmłodniał. — On?! — wykrztusił przerażony. — On jest pilotem?! Sally parsknęła śmiechem. — Kto? Thomas? Oczywiście. Nie wiedziałeś o tym? Wszyscy byli z niego tacy dumni, kiedy w końcu dostał tę nieszczęsną licencję. Szkoda, że was tu wtedy nie było - powiedziała do Marie. — Mieliśmy spotkanie rodzinne, przygotowaliśmy tyle jedzenia... - Kiedy? — spytał Lightstone zduszonym głosem. Kiedy co? — odrzekła zaskoczona Sally. — Kiedy dostał licencję? — wycedził powoli Henry. — Ach, licencję! Nie tak dawno temu — odparła rozpromieniona. — Zorganizowaliśmy wspaniałe przyjęcie. I byliśmy z niego tacy dumni, bo tak ciężko pracował, żeby ją zdobyć. Naprawdę, nie uwierzylibyście, jak ciężko. Musiał ćwiczyć całymi godzinami, bo ci z komisji kwalifikacyjnej są tacy wymagający! Każą ci wylądować tak i tak, nie inaczej, wyobrażacie to sobie? I to czym wylądować? Tą małą zabaweczką, która jest tak prosta, że nawet dziecko... — Spojrzała na Marie. — Ale ty się nie boisz latać, prawda? — Ja? — Roześmiała się. — Boże uchowaj! Ja to wprost uwielbiam. Nie mogę się już doczekać. Lightstone podszedł wolno do samolotu. Woeshack wziął od niego torby i zaczął upychać je w bagażniku. — Będzie trochę ciasno, ale Marie jest bardzo drobna, więc nie przekroczymy dozwolonego obciążenia. — Schował ostatnią torbę i wyprostował się z dwoma kijami od szczotki w ręku. Lightstone chciał coś powiedzieć, ale jego uwagę przykuł ostry odblask światła. Spojrzał na skrzydło. — Kurwa mać! To skrzydło jest oblodzone! — Skrzydło? A tak, oczywiście. Lodu tu pełno. — Woeshack wzruszył ramionami i podał Henry'emu kij. — To żaden problem, naprawdę. Pozbędziemy się go i po krzyku. Dla zachowania równowagi lewą ręką przytrzymał się skrzydła, prawą wziął tęgi zamach i grzmotnął kijem w płat nośny. Na wszystkie strony trysnął grad drobnych kawałków lodu. Henry podszedł do Marie i Sally. — Rozbijemy się — oznajmił zdławionym głosem. — Albo nie oderwiemy się od ziemi, bo samolot będzie przeciążony, albo spadniemy jak sopel lodu, albo odpadną te pieprzone skrzydła, bo wasz pilot wali w nie kijem od szczotki. — Och, nie zwracaj na niego uwagi, Marie — poradziła Sally kręcąc głową. — Nic wam nie będzie. Thomas jest pilotem od prawie trzech tygodni i jeszcze nikogo nie zabił. Dlaczego wy mielibyście być pierwsi? 31 Wtorek, 14 września Dla dosłownie każdego innego mieszkańca południowego wybrzeża jeziora Skilak nagły trzask pękającej gałązki byłby powodem do natychmiastowego alarmu. Ale w tym oddalonym i odizolowanym od świata rejonie parku narodowego Kenai niedźwiedzica Kodiak, z której instynkty macierzyńskie czyniły prawdziwą maszynę do zabijania, nie miała naturalnych wrogów. Z niedźwiedziątkami przy boku, była całkowicie pochłonięta zajadaniem soczystych, dojrzałych malin i nisko rosnących żurawin. Robiła wszystko, co w jej mocy, żeby dzieci obrosły jak najgrubszą warstwą tłuszczu, co było niezbędne do przetrwania srogiej alaskańskiej zimy. Odprężona, pewna siebie i tylko z lekka zaintrygowana niespodziewanym odgłosem, gniewnie mruknęła i wstała na tylne łapy. Z wysokości prawie trzech metrów mogła widzieć ponad splątanymi krzewami malin i wysokimi krzakami olch i natychmiast odnalazła wzrokiem małe, które zawędrowało za daleko. Znów trzasnęły gałązki. Nie, to tylko jej niedźwiadek. Próbował dostać się do słodko pachnącej pętli z włóknistego materiału, dosłownie ociekającej lepkim, kuszącym sokiem. Matka usłyszała znajomy odgłos, wyzbyła się ostatnich podejrzeń, długim, chrząkliwym uuuf przywołała synka do siebie i opadła na przednie łapy, żeby kontynuować ucztę, właśnie sięgała po szczególnie apetyczną kiść malin, gdy nagły, przeraźliwy krzyk dziecka wymazał z jej zdominowanego odruchami mózgu wszystkie myśli o jedzeniu. W ułamku sekundy prawie osiemset kilogramów rozwścieczonego macierzyństwa runęło przez plątaninę gałęzi i kolczastych krzewów, która powstrzymałaby i uwięziła każdego mniejszego ssaka. Ze strumieniem adrenaliny we krwi przedarła się przez gąszcz i wybałuszyła oczy. Ujrzała swego synka. Wisiał na sznurze, którego koniec trzymała niewielka, prawie zupełnie nieowłosiona istota stojąca na dwóch nogach. Gdyby niedźwiedzica wiedziała, gdyby choć czuła, co znaczy mieć naturalnych wrogów, niewykluczone, że by się zawahała. Ale w przyrodzie najsilniejszym instynktem jest instynkt macierzyński, instynkt, który zmusza matkę do bronienia dziecka za wszelką cenę. Obnażyła wielkie kły, wydała z siebie dzikie prychnięcie i przygotowując się do ataku pochyliła masywne ramiona. Rozwścieczona, nie zwróciła uwagi na błyszczący rewolwer z długą lufą, który nagle pojawił się w dłoni bezwłosego stworzenia, ani nawet nie usłyszała głośnego wystrzału mierzonego w jej przednią łapę. Kula zdruzgotała kość. Niedźwiedzica ryknęła i upadła pyskiem w kopny śnieg. Nie zważając na ból, nie zważając na nic — słyszała tylko rozpaczliwy pisk swego dziecka — podwinęła bezwładną łapę i dźwignęła się na trzy zdrowe. Spróbowała zaatakować jeszcze raz, ale zaraz runęła na ziemię — drugi pocisk, równie starannie mierzony jak pierwszy, zdruzgotał jej lewe ramię. Znów poczuła ból, tym razem tak silny, że omal nie straciła przytomności, ale kiedy białowłosy drapieżnik pociągnął za sznur, kiedy niedźwiadek przeraźliwie krzyknął, matka Kodiak wstała na tylne łapy i niczym diabeł z piekła pochyliła łeb i runęła do ataku z obnażonymi kłami. Trzecia kula strzaskała jej prawe kolano i samica zwaliła się niezdarnie na bok. Ale była teraz ledwie kilkanaście metrów od prześladowcy i dzięki wściekłym wysiłkom — odpychała się prawą nogą, zagarniając śnieg uszkodzoną, lecz wciąż jeszcze zdatną do użytku łapą — prawie zdołała do niego dotrzeć. Niecałe dwa metry od celu dosięgła ją czwarta kula. Trafiła w lewe biodro i zupełnie ją unieruchomiła. Teraz, kiedy zrobiła już wszystko, czego można oczekiwać od samicy broniącej swych dzieci przed reprezentantem najdrapieżniejszego gatunku na ziemi — bo przecież nie umiała myśleć jak człowiek i do walki wykorzystywała tylko swe mięśnie, odwagę i matczyne serce — mogła zaniechać dalszych wysiłków i z czasem umrzeć. Byłoby to rozsądne, zrozumiałe i nawet sprawiedliwe. Ale jej synek tak bardzo krzyczał, krzyczał bez przerwy. Zmagał się ze sznurem, chcąc być jak najbliżej matki, a białowłosy człowiek po prostu się śmiał. Co wystarczyło, żeby okaleczona niedźwiedzica rzuciła się do walki po raz ostatni, by zaatakowała go w miarę sprawną łapą. Wtedy Gerd Maas uniósł rewolwer Sonny'ego Chareaux i po raz piąty nacisnął spust. Kula utkwiła w mózgu matki Kodiak i na zawsze uciszyła szarpiące nią instynkty. Spójrz na nie... — wyszeptała zadziwiona. Henry Lightstone i Marie Pascalaura siedzieli na dziobie siedmioipółmetrowej łodzi patrolowej. Ubrani w ciepłe podkoszulki, swetry i puchowe kurtki, które chroniły ich przed zimnymi podmuchami wiatru dmącego od brzegu, milczeli i jak zafascynowani przyglądali się dobrze już teraz znajomej parze rybołowów. Ptaki krążyły nad błękitną taflą jeziora, kreśląc w powietrzu skomplikowane ewolucje. Jackson, jeden z tutejszych strażników, twierdził, że te wdzięczne drapieżniki robią to tylko po to, żeby odciągnąć uwagę konkurencji, czyli ludzi, bo zdekoncentrowani nic nie złowią. Sam Jackson, dwudziestodwuletni, ubrany w pomarańczowy kombinezon weteran służby leśnej w parku narodowym Kenai i stary przyjaciel Thomasa Woeshacka, przypłynął łodzią godzinę temu. Szczeniaczka, z którym się nie rozstawał, oddał Marie i z wielką chęcią, nawet z radością, wyciągnął wędkę, żeby się do nich przyłączyć. — To chyba najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałam — powiedziała Marie, tuląc do siebie psiaka. Wsparła głowę na ramieniu Henry'ego i dodała: — Chyba mogłabym przywyknąć do takiego życia. — Fakt, nie jest źle — przyznał Lightstone. — Ale łapać ryby, żeby oszczędzić na wydatkach? Nie wiem, czy to dobry pomysł — dodał w zamyśleniu, spoglądając na kołyszący się łagodnie spławik. Chociaż złowili już i wypuścili parę kilogramowych i półtorakilogramowych ryb, te cztero- i pięciokilogramowe, które mieli prawo zatrzymać, jakoś nie interesowały się fałszywymi muszkami. Ich alaskański przewodnik najwyraźniej nie doceniał sprytu tęczowych pstrągów. Tak samo jak przecenia swoje umiejętności pilotażowe, pomyślał Lightstone przypominając sobie dwie nieudane próby lądowania. Pławy maleńkiej Cessny odbijały się od zmarszczonej wiatrem tafli i maszyna hasała po niej niczym chwacki kangur. „Czułem się jak kamień skaczący po wodzie" — wyznał później Marie, na osobności rzecz jasna. Jeden z rybołowów nagle zanurkował. Musnąwszy skrzydłami wodę, cudem uniknął katastrofy i wzbił się w niebo trzymając w szponach długiego, błyszczącego łososia. Ryba szarpnęła się i... uwolniła. — Woeshack! — zawołał wesoło Lightstone. — To przypadkiem nie twój instruktor tam leci? Jackson parsknął śmiechem. — Kilka dni temu lądował tak na jeziorze Hood. Sam widziałem. Marie zerknęła przez ramię, uchwyciła mocniej wędkę i przytuliła szczeniaczka. — Nie pozwól im się tak nabijać, Thomas — powiedziała. — Uważam, że doskonale dajesz sobie radę. — Nic nie szkodzi, przywykłem — odrzekł młody Alaskańczyk. — Właściwie to prawda. Rybołowy zawsze były dla mnie źródłem inspiracji. Jako dziecko często obserwowałem, jak zdobywają pożywienie, i marzyłem, że któregoś dnia polecę jak one. — Dostrzegł coś w wodzie i bez widocznego wysiłku, jednym ruchem nadgarstka, zarzucił wędkę. Spławik wylądował dziesięć metrów od łodzi. — Prawie ci się udało — powiedział Lightstone, nie zważając na ostrzegawczy kuksaniec Marie. Skupiony na delikatnych zawirowaniach wokół powoli dryfującej muszki, Henry usłyszał wyraźny odgłos dalekiego wystrzału. Po wielkim jeziorze przetoczyło się stłumione echo. Lightstone ani drgnął. Z rękami zaciśniętymi na wędzisku oddychał wolno i równomiernie. Stopy oparł mocno o nieprzemakalny plecak zawierający lornetkę, nabity rewolwer marki Smith & Wesson z nierdzewnej stali, odznakę i legitymację, czyli to wszystko, z czego agent Henry Lightstone nie zamierzał robić użytku tego pięknego, chłodnego i spokojnego alaskańskiego dnia. — No chodź, ty sukinkocie — szepnął. — Połknij to. Na co, do cholery, czekasz? — Nie martw się, kochanie — pocieszyła go Marie. — Zawsze możemy pójść na targ. Drugi wystrzał. Henry zamrugał gwałtownie, ale nie spuścił wzroku z łagodnie kołyszącej się przynęty. W mrocznych zakamarkach podświadomości zdążył już oba wystrzały zakwalifikować i zlokalizować miejsce, gdzie padły: oddano je z rewolweru, gdzieś na południowym brzegu jeziora, mniej więcej o półtora, dwa kilometry od łodzi. No i dobrze, myślał przesuwając nieco wędkę. O ile tylko kule nie świszczą nam nad głowami, żadne wystrzały mnie nie obchodzą. Przynajmniej nie dzisiaj. Na powierzchni błękitnej wody, jakieś pięć metrów od przynęty, wykwitł pokaźny krąg. — Tam. Widzisz? — szepnęła Marie i kurczowo zacisnęła palce na jego przedramieniu. — Tylko spokojnie, cierpliwości — radził Woeshack zerkając ponad ramieniem Lightstone'a. — Myślą, że polują, ale to wy zarzucacie przynętę. Zobaczysz, zaraz podpłynie następny. Henry'ego zaniepokoił nie tyle huk trzeciego wystrzału ile odstęp czasowy dzielący go od poprzedniego. Bo nie mógł oprzeć się pokusie, by zmierzyć go w myśli. Tak. Regularne, dobrze mierzone strzały. Strzały... wyrachowane. To nie myśliwy. ...tysiąc sto trzy, tysiąc sto cztery... — Co się stało? — szepnęła Marie. Nie odpowiedział. Sześć sekund. Teraz. Trrrach! I stłumione echo. Zwrócił opaloną twarz w stronę odległego brzegu, zauważając przy okazji, że rybołowy instynktownie oddaliły się od źródła głośnego hałasu. Czekał. Sześć sekund później drgnął, bo oto po jeziorze przetoczyło się echo piątego wystrzału, wystrzału napiętnowanego wyraźnym znamie­niem śmierci i nieodwołalności. — Dużo tu macie myśliwych? — spytał. — Kilku — odrzekł Sam Jackson lekko zaniepokojonym głosem. — Ale czegoś takiego nigdy nie słyszałem. — On też zwrócił uwagę na niezwykłą miarowość strzałów. — Może ktoś ćwiczy strzelanie do celu? — podsunął Woeshack, ale było jasne, że sam w to nie wierzy. Oparł wędkę o burtę i pochylił się nad dnem łodzi. Henry słyszał, jak młody agent otwiera wodoszczelny pojemnik ze sprzętem, przyśrubowany do aluminiowej wręgi. Tymczasem Sam Jackson zszedł ostrożnie do swojej łódki — ciągnęli ją za rufą — i rozpiął plecak. Przez pięć minut dwóch agentów federalnych i strażnik leśny obserwowali przez lornetki skalisty, porośnięty drze­wami brzeg w poszukiwaniu śladów kogoś, kto jak na myśliwego był zbyt metodyczny i za bardzo precyzyjny. Przez cały ten czas Lightstone usiłował odegnać od siebie wizje okrutnej rzeczywistości, które próbowały zakłócić spokój pięknego dnia i zburzyć lśniącą taflę jeziora. Ponure wspomnienia miejsc zbrodni i szklistych, martwych oczu. Wspomnienia przerażonych ofiar i ogarniętych paniką podejrzanych, gotowych uciec albo walczyć i zabić ponow­nie, bo nie byli pewni, z czym się zdradzili. — Widzicie coś? — spytał w końcu Woeshack chrap­liwym głosem. — Ja nic — odrzekł z łódki Jackson. — Ja też nic — zawtórował mu Lightstone. — Pewnie masz rację. Jakiś facet... Głośny plusk. Wędzisko zaklekotało o burtę, stoczyło się na dno aluminiowej łodzi, stanęło dęba i... — Jest! — krzyknęła Marie. Błyskawicznie wyciągnęła rękę i w ostatniej chwili chwyciła wędkę Henry'ego. Siedmiokilogramowy pstrąg połknął muszkę, szarpnął żyłką i zanurkował w głębiny. Szarpnął tak gwałtownie, że zaskoczona Marie aż pisnęła, a wędzidło wygięło się niczym wielki, trzymetrowy łuk. — Trzymaj go! - krzyknął Lightstone. Szybko zdjął z szyi lornetkę i włożył ją do plecaka. — Co mam robić?! — wykrztusiła próbując usiąść. — Popuść trochę żyłki — poradził Jackson odkładając lornetkę i chwytając podbierak. — Tylko uważaj na skały. Woeshack stał już za sterem gotów w każdej chwili wybrać kotwicę i uruchomić silnik, gdyby pstrąg chciał ich pociągnąć w stronę skał sterczących z wody kilkanaście metrów dalej. — Wiedziałem, że szczęście się do was uśmiechnie — zakrzyknął wesoło z rufy rozkołysanej łodzi. — Mam nadzieję — mruknął Lightstone spoglądając po raz ostatni na odległy brzeg. — Mam nadzieję... 32 Widzisz kogoś? — spytał Gerd Maas przekrzykując ryk rozwścieczonego niedźwiedzia. Na wzgórzach otaczających południowy brzeg jeziora Skilak, kilkaset metrów od gęstego malinowego chruśniaka, gdzie walczyła i padła matka Kodiak, za prętami klatki szalał samiec grizzly. Ale Maas nie zwracał na niego uwagi — był wciąż podniecony niedawnym spotkaniem z nie­dźwiedzicą i zbyt zajęty organizowaniem przygotowań do kolejnej fazy operacji. — Tylko kilku rybaków. Czterech, w dwóch łodziach — odrzekła Kimiko Osan nie odrywając od oczu potężnej lunety. — Jak daleko są? — Mniej więcej półtora kilometra stąd — oceniła. — Na północ od nas, naprzeciwko zatoki Doroshin. Jeden z nich ma na sobie pomarańczowy kombinezon. To chyba ten leśnik, którego od kilku dni śledzimy, ten ze szczeniakiem. Są bardzo zajęci. Trzech z nich ma na haczyku ryby, a żyłki co najmniej dwóch wędek są splątane. — Dobrze. Nie powinni się zanadto interesować naszymi poczynaniami. — Kiwnął głową, nałożył skórzane rękawi­czki i spojrzał na Shoshina Watanabe. — Co z samolotem? — spytał. Watanabe rzucił kilka słów do mikrofonu nadajnika, chwilę słuchał i podniósł wzrok. — Krąży około trzydziestu kilometrów na południe stąd. — A nasza grupa pozorująca? — Parker i Boiin zajęli już pozycje mniej więcej pięćset metrów na wschód od nas. Też są gotowi. — Znakomicie. Sześć metrów dalej, ukryty za olchami i świerkami grizzly ryczał gniewnie, szarpiąc i gryząc aluminiowe kraty przenośnej klatki; kilka z nich zdążył już wygiąć. Ledwo na niego zerknąwszy, Mass podszedł do dwóch więźniów. Siedzieli przywiązani do drzew zwojami szero­kiego bandaża i przylepca, żeby wyeliminować możliwość powstania zdradliwych sińców i otarć. Maas ukląkł przed młodszym z nich, czubkiem długiego zębatego noża dotknął jego szyi — mężczyzna wytrzeszczył ze strachu oczy — i błyskawicznym ruchem nadgarstka przeciął bandaż kneblujący usta Butcha Chareaux. Po kilku chwilach Chareaux doszedł do siebie i bluznął wiązką indiańskich przekleństw. Maas uderzył go w brodatą twarz wierzchem otwartej dłoni i uciszył. — Zamilcz — rozkazał chrapliwym szeptem, rozcinając więzy krępujące nogi kłusownika. Spojrzał na Kimiko Osan. Stała kilka metrów dalej z SIG-Sauerem Paula McNulty'ego w jednej i z Magnum Sonny'ego Chareaux w drugiej ręce. — Gotowa? — spytał. — Wygodnie ci w jego butach? — Wahała się, czy zadać to pytanie, ale wiedziała, że chodzi o szybkość i czas, a buty Chareaux były o dwa numery za duże. — Nie cisną — odrzekł z lodowatą obojętnością. — W takim razie jestem gotowa — odpowiedziała spo­kojnie. — A ty? — spytał Shoshin Watanabe stojącego przy drzewie, do którego przywiązali McNulty'ego. — Hai! — odrzekł z szybkim skłonem głowy pokrytej krótko ostrzyżonymi włosami. — Dobrze. No to zaczynajmy — rzekł Maas i przeciął ostatni sznur krępujący Butcha Chareaux. Wbił mu kolano w krzyże, przydusił do ziemi, a zdrowy nadgarstek mocno wykręcił na plecach. Zawlókł go przed klatkę z szalejącym niedźwiedziem. Tu Osan podała mu broń Sonny'ego Chareaux. Maas włożył magnum za pasek dżinsów, spojrzał na swoją piękną i śmiertelnie niebezpieczną asystentkę, po czym dał jej znak głową. Ta płynnym, niemal kocim krokiem wróciła do drzewa, przy którym stał McNulty, i wsunęła za pasek ciężkiego SIG-Sauera. Kiedy to zrobiła, Shoshin Watanabe — drobny Japończyk z bardzo silnymi jak na jego wzrost ramionami — wyjął McNulty'emu knebel i przeciął bandaże krępujące mu ręce i nogi. — Kim wy, do cholery... Ahrrrr! Watanabe natychmiast założył mu niezwykle bolesną dźwignię, odczekał, aż chwyci go Osan, następnie pod­szedł do klatki i nie zważając na przerażające ryki rzucającego się wściekle niedźwiedzia — i na jękliwe zgrzytanie nadwątlonych prętów - położył rękę na klamce. — Słuchajcie, do ciężkiej cholery! - krzyknął McNulty. Na próżno. Watanabe zerknął przelotnie na drabinkę sznurową zwisającą niedaleko za nim i spokojnie oznajmił: — Jestem gotowy. Gerd Maas chwycił Butcha za złamany, lecz nie oban­dażowany nadgarstek, drugą ręką ściskał go za gardło, zawlókł klnącego i szamoczącego się kłusownika do klatki i kilka razy rzucił nim o drzwi. Zapach ofiary i jej przeraźliwy krzyk rozwścieczyły niedźwiedzia jeszcze bardziej — grizzly dosłownie szalał. Jednym szybkim ruchem Maas odciągnął Butcha trzy metry od klatki, po raz ostatni spojrzał pytająco na Kimiko Osan, a kiedy skinęła głową, krzyknął: — Teraz! Poruszając się z szybkością i precyzją znakomicie wytrenowanego gimnastyka, Shoshin Watanabe rzucił przed klatkę broń Butcha Chareaux, nacisnął klamkę, otworzył szeroko drzwi, odwrócił się i pognał do drabinki. Grizzly wypadł na wolność. Przez krótką chwilę wydawało się, że popędzi za Japończykiem, ale wtedy Maas krzyknął coś gardłową niemczyzną, zagłuszył piskliwy wrzask Butcha i niedźwiedź runął w stronę dwóch mężczyzn. W ostatnim momencie Maas wypchnął Butcha do przodu. Prawa łapa grizzly rozorała ramię i pierś kłusownika. Ułamek sekundy przedtem dziesięciocentymetrowej długości pazury rozdarły Maasowi rękaw kurtki, ale Niemiec już leżał na ziemi, już sięgał po Magnum wetknięty za pasek. Doprowadzony do furii niedźwiedź odrzucił na bok bez­władne, śmiertelnie okaleczone ciało Butcha Chareaux i ruszył na spotkanie ze swoją siwobrodą nemezis, lecz w tym samym momencie Kimiko Osan pchnęła McNulty'ego na ziemię, płynnym ruchem wydobyła ciężkiego SIG-Sauera i nacisnęła spust. Pociski trafiły Butcha, kiedy padał: pierwszy w klatkę piersiową, drugi w skroń. Osan strzelała dla efektu, bo kłusownik już nie żył. Trzeci pocisk zrykoszetował od czaszki niedźwiedzia. Bryznęła krew i kawałki skóry pokrytej sierścią. Grizzly przerwał morderczą szarżę na Maasa, zboczył i zaatakował nowego przeciwnika. Kimiko Osan stała nieporuszona i spokojnie mierzyła do rozpędzonej bestii. W tej samej chwili leżący zaledwie półtora metra od niedźwiedzia Niemiec oddał dwa strzały. Kule trafiły w klatkę piersiową i w serce zwierzęcia. W normalnych warunkach grizzly padłby trupem na miejscu — w normal­nych, ale nie w tych. Niedźwiedź zawrócił i znów runął na siwobrodego prześladowcę. Maasowi zostało mniej niż sekunda życia. Zachowując zimną krew, z odległości półtora metra wypalił prosto w rozdziawioną paszczę bestii — częś­ciowo uszkadzając jej kręgosłup szyjny — po czym odwiódł kurek i wykorzystując fakt, że sparaliżowane zwierzę nagle znieruchomiało, oddał jeszcze dwa strzały. Kule trafiły niedźwiedzia w głęboko osadzone oczy. Odwracając się plecami do padającego zwierzęcia, poczuł na ramieniu uderzenie bezwładnej łapy. Pięć pazurów zostawiło na kurtce krwawy ślad. Maas wymierzył z rewolveru Sonny'ego Chareaux w Paula McNulty'ego i nacisnął spust. Kula trafiła agenta w gardło, tuż nad krawędzią kuloodpornej kamizelki. Henry Lightstone nie słyszał trzech pierwszych strzałów z SIG-Sauera McNulty'ego — padły prawie dwa kilometry dalej w chwili, kiedy mocował się ze splątanymi żyłkami wędek. Ale krzyk rozemocjonowanej walką Marie nie zagłuszył wystrzałów z potężnego Magnum i nie zdławił dudniącego echa przetaczającego się po błękitnej tafli jeziora. — Henry! Uważaj, znów wpływa pod łódź! — ostrzegła Marie usiłując przerzucić koniec wędziska nad osłoną silnika. Lecz Henry tak ją zaskoczył, że aż zaniemówiła. Bo oto sięgnął błyskawicznie do pasa, jedną ręką otworzył ostry jak brzytwa nóż i przeciął obie żyłki. Chciała krzyknąć, ale uciszył ją niecierpliwym gestem ręki. Razem z Woeshackiem i Jacksonem wsłuchiwał się w kano­nadę rozbrzmiewającą pośród otaczających jezioro wzgórz. Po dziewięciu strzałach nad jeziorem znów zaległa cisza. Lightstone wrzucił plecak do łodzi Sama Jacksona i wskoczył do niej w chwili, kiedy ryknęły oba silniki. — Jak tylko wystartujesz, nawiąż łączność z bazą — rozkazał Woeshackowi. — Spróbuj skontaktować się z Paulem, powiedz mu, że coś tu jest nie tak. Potem krąż nad południowym brzegiem i wypatruj łodzi albo samolotu. My z Samem zbadamy sytuację od strony jeziora. — Zrozumiałem — rzucił Woeshack. Lightstone nie tracił czasu. Do kabury na biodrze szybko włożył swoje Magnum, następnie sięgnął do plecaka, wyjął z niego trzy komplety nabojów i schował je głęboko do przedniej kieszeni kurtki. — A co ze mną? — spytała zatroskana i zaniepokojona Marie, przyciskając do piersi szczeniaczka. — Sam, masz tu przenośny nadajnik? — spytał Light­stone zauważając, że strażnik ma identyczną broń jak on. — No pewnie. — Dobra. — Henry podał Marie swój radionadajnik i lornetkę. — Popłyniesz z Thomasem. On wystartuje Cessną, a ty zamkniesz się w domku przy molo, wejdziesz na górę i będziesz obserwowała jezioro i brzeg. Jak zauważysz, że ktoś wpływa do przystani łodzią, czy idzie do niej brzegiem, zwłaszcza szybko, natychmiast daj nam znać. Jasne? — Jasne. Marie schowała nadajnik do kurtki i ukucnęła. Woeshack rzucił cumę i skierował łódź na północny zachód, w stronę odległego brzegu. — Masz tu gdzieś swoich ludzi? — spytał Lightstone siadając obok Jacksona i przytrzymując się burty. — Nie. Na północnym brzegu paru biologów tropi łosia, a w porcie jeden taki pacan pracuje przy łodzi. Nie ma tu żadnych strażników. — No dobra — mruknął Lightstone podnosząc do oczu lornetkę, żeby po raz kolejny zlustrować odległy brzeg. Kiedy łódź ruszyła, dodał: - Miejmy nadzieję, że ci, którzy strzelali, od razu nas nie zabiją. Pierwszy dostrzegł ich Shoshin Watanabe. — Tak, to oni — potwierdziła Kimiko Osan, skierowaw­szy lunetę na szybko poruszającą się łódź. — Ten strażnik i jeden z rybaków. — Jak są uzbrojeni? — spytał Maas. — Nie widzę. — Sfrustrowana, pokręciła głową. Odleg­łość była zbyt duża, obiektyw lunety obejmował zbyt mały wycinek jeziora. — Druga łódź zmierza w stronę przystani — dodała. — Płyną bardzo szybko. Gerd Maas po raz ostatni zlustrował maleńką polankę, nie omieszkawszy zauważyć, że SIG-Sauer leży w zbryzganych krwią zaroślach o kilkadziesiąt centymetrów od wyciągniętej ręki Paula McNulty'ego, i że Shoshin zebrał już bandaże i kawałki przylepca i schował je do plecaka. Niemiec był zadowolony. Wszystko wyglądało jak trzeba. Podszedł do ciała Butcha Chareaux, w zakrwawioną dłoń kłusownika włożył Magnum z nierdzewnej stali, zacisnął mu palce na pokrytej gumą rękojeści i na osłonie spustu, po czym odrzucił ciepły jeszcze rewolwer o metr od bezwładnej ręki trupa. Kiedy skończył, podniósł na Japończyka lodowate oczy: - Niech Parker i Bolin będą gotowi. 33 Cisza. Słyszeli tylko daleki krzyk orłów. I bezruch. Całkowity bezruch. — Zwolnij. Pokręcimy się tu kilka minut, dobra? — rzucił cicho Lightstone, przyciskając do oczu lornetkę. Przez pas lśniącej, błękitnej wody spoglądał na spokojne, zastygłe w bezruchu odludzie rozciągające się u podnóża okrytych czapami śniegu gór i niskich skał przecinających długi, kamienisty i porośnięty krzewami brzeg. — Jasne — odrzekł Sam Jackson i zmniejszył gaz. Śruba leniwie młóciła wodę. — Więc jak się to miejsce nazywa? — spytał Lightstone nie przerywając obserwacji. — Wyspa Wilków, ale to właściwie nie wyspa. Łączy ją z brzegiem wąski piaszczysty przesmyk. Henry'emu wyglądało to na cypel, gdzie mogło ukryć się parę tysięcy pijanych, zamaskowanych i rozochoconych myśliwych, gotowych strzelać do wszystkiego, co się rusza. Ale jeśli strzelali myśliwi z uprawnieniami, Jackson i on powinni zauważyć jakiś ruch, zobaczyć choćby kapelusz między drzewami albo panterkę, usłyszeć śmiech, głośne wołanie. Tymczasem nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Henry pomyślał, że na dwudziestu czterech tysiącach akrów gładkiej jak szkło lodowatej wody są jak dwie kaczki wystawione na odstrzał i nie bardzo mu się to podobało. — Ciągle nic? — spytał Jackson. — Nic. Zupełnie nic. Może byśmy wpłynęli do tej zatoczki, zeszli na brzeg i spenetrowali teren idąc na zachód, co? — Czemu nie, możemy spróbować. Jackson przesunął dźwignię gazu i aluminiowa łódź patrolowa ruszyła wzdłuż brzegu. Kiedy dotarli do płytkiej zatoki, Jackson skręcił o dziewięćdziesiąt stopni w prawo, zwiększył obroty potężnego silnika, po czym gwałtownie je zredukował. — Jak tu głęboko? — spytał Lightstone odkładając lornetkę i szykując się do skoku na brzeg, żeby uchronić łódź przed zderzeniem z ostrymi skałami. — W tych okolicach stosujemy regułę dziesięciu — po­wiedział Jackson wyłączając silnik i unosząc śrubę. — Mniej więcej dziesięć metrów od brzegu dno jest na głębokości dziesięciu metrów, a temperatura wody nie przekracza dziesięciu stopni Celsjusza. — Chryste... — mruknął Henry. Włożył rękę do wody i szybko ją cofnął. — Na twoim miejscu zostałbym w łodzi, aż dobijemy - radził Jackson swoim charakterystycznym południowym akcentem. - Od czasu do czasu możemy poprosić rząd o nową krypę, nie? Wierząc mu na słowo, Lightstone pozostał na rufie łodzi, dopóki jej cienkie dno nie zaskrzypiało na ostrych łupkach. Jackson wyskoczył na brzeg i przywiązał ją do dwóch głazów wielkości samochodowego koła. — Wytrzyma — stwierdził. — Jak się odwiąże, nikt przy zdrowych zmysłach za nią nie popłynie - dodał wyciągając z plecaka radionadajnik. — Nie na tych wodach. — W takim razie ściągnij to świecące wdzianko. Po cholerę ci ono? Jackson spojrzał na swój jaskrawopomarańczowy kom­binezon ochronny, który miał mu gwarantować co najmniej cztery, pięć minut życia, gdyby miał pecha i wypadł za burtę na lodowatych wodach jeziora Skilak. — Naprawdę myślisz, że czeka nas jakaś... konfrontacja z tymi tam? Lightstone zawahał się. — Ująłbym to tak — powiedział w końcu. — Gdybym mógł, wolałbym płynąć za łódką przez pół jeziora, niż podchodzić tych idiotów w takim stroju. Odczekał, aż Jackson zdejmie kombinezon i ruszył przodem po zboczu pięciometrowej skały. Kiedy dotarli do jej krawędzi, zaczęli przedzierać się przez zbitą gęstwinę sięgających do pasa krzewów i zarośli. Z rzadka natrafiali na niewielkie, porośnięte mchem polanki i kępy pięciomet­rowej wysokości świerków. — Chryste Panie, jak tu można polować? — mruknął Lightstone przeciskając się hałaśliwie między dwoma pokaź­nymi świerczkami. Kiedy pokonał przeszkodę, stwierdził, że drogę zagradzają mu ostre gałęzie uschłej, chylącej się ku ziemi topoli. — Jezu, ale radocha... — Czatują na polankach — wyjaśnił Jackson. — Naj­częściej koło wielkich malinowych chruśniaków. Tutaj można się tylko poharatać i paść na mordę ze zmęczenia. — Na polankach? Takich jak ta przed nami? — spytał Lightstone z nadzieją. Jackson spojrzał mu przez ramię, mrużąc oczy w blasku słońca. — Tak, to byłoby dobre miejsce. Dwie minuty później klęczeli przy wielkim krzaku malin oglądając jeszcze ciepłe zwłoki bezlitośnie zamor­dowanej niedźwiedzicy. Henry natychmiast zauważył radionadajnik wmontowany w obrożę na jej szyi. — Znasz ją? — spytał. • Jackson pokiwał ze smutkiem głową. — Tak. Nazwaliśmy ją Molly. Kiedy była mała, znale­ziono ją na wyspie Kodiak. Kłusownik zabił jej matkę. Postanowiliśmy zaeksperymentować i przenieść ją do doliny Killey. Udało się, wszystko szło jak trzeba, ale widać jakiś skurwiel nie wytrzymał. — Sezon już się zaczął? — Sezon? Nie, jeszcze nie, ale w tej sytuacji... to nieważne. — Dlaczego? — spytał rozkojarzony Lightstone. Jego uwagę zwróciły dziwne ślady wokół miejsca przestępstwa. Jackson ciężko westchnął. — W tych stronach obowiązuje żelazna reguła — tłuma­czył. — Pod żadnym, pod absolutnie żadnym pozorem nie można strzelać do niedźwiedzicy z małymi. Chryste, spójrz tylko na jej sutki. Tylko ślepy by nie zauważył, że karmiła. Miała dwa małe. Są pewnie gdzieś niedaleko, zawsze trzymają się matki — mruknął zdenerwowany i wstał. — I wszystko o kant dupy potłuc, bo nawet jak tego sukinsyna dopadniemy, to powie, że działał w samoobronie. Podczas kiedy Jackson przeszukiwał pobliskie zarośla, Henry wyjął z kieszeni ostry składany nóż i zaczął sondować ranę w potężnym ramieniu wielkiej niedźwiedzicy. Jackson zataczał koło, zaglądając pod każdy krzew, za pień każdego drzewa. — Późno się urodziły — mówił ni to do siebie, ni do Henry'ego.— Pewnie gdzieś tu są, śmiertelnie... Na miłość boską! — Co jest? — Lightstone poderwał wzrok, odruchowo sięgnął po broń, rozejrzał się czujnie wokoło. — Przynajmniej biedaka nie zostawił, chuj jeden. Zdechł­by z głodu... — Jackson sięgnął ręką między krzewy, chwycił lepki od soku sznur wciąż zaciśnięty na szyi niedźwiadka i wyciągnął martwe zwierzę z gęstwiny. — Tęgi myśliwy, cholera. Zarzucić malcowi pętlę na szyję, przywiązać go do drzewa i postrzelać jak do żywej tarczy. To jest dopiero sztuka. — Henry pokręcił głową, powiódł wzrokiem po zboczu wzgórza, schował rewolwer do kabury i podjął przerwane zajęcie. — Żesz kurwa ty... — mruknął rozwścieczony strażnik. — On do niego nie strzelał. Spójrz tylko na to. Lightstone nie dowierzał własnym oczom. Gołymi rękami przesunął sznur, rozchylił nasiąknięte krwią futro na szyi malca i ujrzał cienką, głęboką ranę. — Poderżnął mu gardło? Dlaczego, na miłość boską?! — Nie wiem. Ale mogę powiedzieć na sto procent, że zrobił to po tym, jak zabił ją. — Wskazał martwą nie­dźwiedzicę. — Matka nie dopuściłaby człowieka tak blisko dziecka. Zwłaszcza ta. Nigdy, przenigdy. Lightstone poświęcił jeszcze kilka minut na dokładne oględziny okolic malinowego chruśniaka. Wiesz, co myślę? Niewykluczone, że go dopuściła. Robiła wszystko, co w jej mocy, żeby naprawić błąd — powiedział cicho. Obmacał sztywniejące ciało niedźwiadka w poszukiwaniu innych ran. — Nie rozumiem... — Przyjrzyj się jej łapom, przednim i tylnym. Zwróć uwagę na kolana i ramiona. Jackson ukląkł przy niedźwiedzicy. — Tak, ale... — Ujrzawszy cztery rozległe rany, puścił wiązankę soczystych przekleństw. — Pamiętasz te równomierne strzały? Jackson kiwnął głową. — Według mnie facet strzelał, kiedy szła w górę zbocza — tłumaczył Henry wskazując wyrwane z ziemi kamienie, złamane drzewka i rozbryzgi krwi. — Strzelał metodycznie, z wyrachowaniem. Pierwszy strzał oddał, kiedy była naj­wyżej dwadzieścia metrów stąd. Wyraźnie widać, gdzie padała i wstawała, żeby znowu zaatakować. Myślę, że stał gdzieś... tutaj — dodał wskazując miejsce oddalone o półtora metra od potężnego łba niedźwiedzicy, gdzie widniał ślad buta, ledwo widoczny na skalistej glebie. — Skąd to wszystko wiesz? — Kiedyś pracowałem w policji, w wydziale zabójstw — odrzekł Lightstone. — To właściwie to samo. Jeśli się dobrze przypatrzysz, zobaczysz na jej czole wypalony ślad. To od strzału z bliskiej odległości. Spójrz, widać nawet ziarenka prochu. — Rozchylił futro odsłaniając ranę. — Coup de grace. Po prostu stał i czekał, aż do niego podejdzie. Jackson pokręcił z niedowierzaniem głową. — Zwabił ją tu — szepnął. — Jako przynęty użył nie­dźwiadka. — Tak myślisz? — Niedźwiedzie boją się ludzi. Zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, żeby uniknąć spotkania z człowiekiem. Chyba że chodziłoby o małe. Lightstone spojrzał na pień pobliskiego drzewa. — Zauważyłeś to? Ślady małych pazurów na korze Facet musiał stać tuż obok. Niedźwiadek próbował się uwolnić, wrócić do mamy. — Coś ci powiem — skonstatował Jackson. odczytujesz to wszystko poprawnie, jeśli facet celowo ściągnął na siebie tę niedźwiedzicę wykorzystując do tego jej własne dziecko, to bez względu na to, z jakiej broni strzelał, musiało mu tęgo odbić. Gość jest stuknięty, jak dwa razy dwa. — A co byś powiedział, gdyby strzelał z rewolweru? — spytał Lightstone upuszczając na dłoń Jacksona dwa kawałki uwalanego krwią metalu. Strażnik wbił wzrok w mocno spłaszczone pociski. — To szaleniec — wyszeptał — szaleniec... — Wydobyłem je z jej kolana i ramienia przedniej i tylnej łapy. Sądząc po zniekształceniach, pochodzą naj­pewniej z Magnum kalibru siedem sześćdziesiąt dwa. Wyślę je do naszego laboratorium w Ashland, żeby to potwierdzili. Po bruzdach dojdą, jaki to model. — Z rewolweru kalibru siedem sześćdziesiąt dwa?! - Jackson nie wierzył własnym uszom. Lightstone wzruszył ramionami. — To niezła broń, jeśli polujesz na człowieka. Ale za Boga nie wybrałbym się z nią na niedźwiedzia. — Ani ja. — A skoro wysyłam do laboratorium pociski, załączę i to. — Pokazał Jacksonowi maleńki paseczek skóry długi na dwa centymetry, szeroki najwyżej na trzy milimetry. — Co to jest? — Nie wiem. Znalazłem to między jej pazurami. — Lightstone wyjął z kieszeni trzy plastikowe torebki z „musz­kami" na ryby, wyrzucił przynęty i ostrożnie włożył do torebek dwa pociski i paseczek skóry. — No i co teraz? — spytał przygnębiony Jackson. — Mówiłeś, że sezon się jeszcze nie zaczął, tak? Strażnik spojrzał na zegarek, żeby się upewnić. — Nie, jeszcze nie. Dzisiaj mamy czternasty września, a sezon zaczyna się piętnastego. Nawet jeśli ten sukinsyn miał uprawnienia, a głowę daję, że nie miał, to i tak popełnił przestępstwo. \ więc podsumujmy. Facet będzie twierdził, że działał w samoobronie, że nie widział małego. Fakt, że użył rewolweru, będzie świadczył na jego korzyść. Zakładam, że w samoobronie niedźwiedzia zawsze można zabić, sezon, nie sezon, tak? — O ile tylko go nie sprowokujesz, to tak — potwierdził Jackson. — Ale nie myślisz chyba, że ten skurwiel... — Oczywiście, że nie. Rzecz w tym, że mogę sobie myśleć, co chcę. Ważne jest to, co pomyślą sędziowie przysięgli. Choć z drugiej strony — dodał z uśmiechem — jeśli stanie przed sądem, będzie mu cholernie trudno wytłumaczyć przysięgłym, jak to się stało, że zarzucił pętlę na szyję trzydziestokilogramowego niedźwiadka, po czym poderżnął mu gardło. Też w samoobronie? — Nikt w to nie uwierzy — mruknął Jackson. — W takim razie cóż... — Wyciągnął przed siebie zakrwawioną rękę. — Ślady stóp prowadzą w tamtym kierunku. Co byś powiedział na małą wycieczkę? Znajdziemy sukinsyna i zadamy mu kilka pytań. Hę? Widzisz ich? — spytał Gerd Maas ukryty za krzewami. — Widzę — z małego głośniczka popłynął głos Roya Parkera, członka grupy osłonowej dowodzonej przez Paula Saltmanna. — Dwa cele. Zbliżają się ostrożnie od południa. — Odległość? Parker przesunął celownik i rzucił do mikrofonu: — Dwieście metrów. — Trafisz? — Wątpię. Chowają się za skałami. Spytam Artura. — Co z nim? Nie może mówić? — warknął Maas. — Antena mu nawaliła — odrzekł nieporuszony Parker. — Chwileczkę. Ostrożnie obróciwszy głowę — nie chciał stracić osłony, jaką zapewniały mu gałęzie niewielkiego świerczku, ani zmieniać ułożenia automatycznego karabinku marki Colt Commando kalibru pięć pięćdziesiąt sześć, którego lufa poruszyłaby krzaki — Parker spojrzał w prawo, gdzie dwadzieścia metrów dalej czuwał jego partner. Artur Bolin był uzbrojony w samopowtarzalny karabin strzelca wyborowego amerykańskiej piechoty morskiej model M40, zamontowany na dwójnogu. Kolba z włókna szklanego, lunetka celownika optycznego — tak samo jak panterka Bolina — była pomalowana w barwy ochronne, specjalnie dobrane na akcję w tym rejonie półwyspu Kenai, a ciemnozielone pasy na twarzy strzelca, jego okrycie głowy zrobione z kawałków zielonkawych, wystrzępionych szmat, siatka, w którą wpleciono kępy miejscowych traw, dawały tak znakomity efekt maskujący, że Parker musiał wytężyć wzrok, by dostrzec sylwetkę Bolina i poprawnie odczytać znaki, jakie tamten mu dawał. I właśnie dlatego nie zauważył małego, przerażonego grizzly — ocalałego synka matki Kodiak — który zaalarmowany głosem człowieka przykucnął w pobliskiej gęstwinie. — Nie, nic z tego — rzucił Parker do mikrofonu. — Może za trzydzieści sekund. Maas zaklął. Wiedział, że muszą się spieszyć, ponieważ ciemnopomarańczowy hydroplan wykonał już jeden przelot nad zachodnią częścią wyspy i szykował się do następnego. — Mamy ich zdjąć czy czekamy? — spytał Parker z zawodową cierpliwością i spokojem w zniekształconym elektroniką głosie. — Rozpoznajesz ich? — Ten wysoki z brodą to Sam Jackson, jeden z tutejszych strażników. Drugiego nie rozpoznaję. — Są uzbrojeni? — Z tego co widzę, mają rewolwery z krótką lufą. Najpewniej służbowe sześćdziesiątki szóstki. Strzelb nie zauważyłem. — W takim razie ten drugi musi być strażnikiem albo agentem — skonstatował Maas obserwując pomarańczowy hydroplan zakręcający nad wschodnim brzegiem jeziora. — Też tak myślimy — zgodził się z nim Parker. — Rzecz w tym, że czas ucieka. Musisz podjąć jakąś decyzję. I to szybko, bo zaraz nadleci ta cholerna Cessna. Pilot zauważy albo nas, albo was, albo samolot. Chyba że jest ślepy. — Wy zajmijcie się nimi, ja biorę na siebie hydroplan — zdecydował lodowatym głosem Maas. — Znaczy, że dajesz nam pozwolenie? — Tak. Zabijcie ich. 34 Henry wyciągnął rękę i namacał skalną krawędź, żeby się podciągnąć i wejść na górę. Jeszcze chwila i jego czoło znalazłoby się dokładnie między włoskami celownika optycznego niezwykle precyzyjnego karabinu wyborowego Bolina, ale w tym samym momencie usłyszał ryk przelatującej Cessny i puścił rękę. Wziął od Jacksona radionadajnik i rzucił do mikrofonu: — Woeshack, słyszysz mnie? Długa cisza, wreszcie głos podnieconego agenta. — Głośno i wyraźnie. Chyba coś tam widziałem. — Gdzie tam? — Zaraz. Tylko zawrócę. — Woeshack, co widziałeś, do ciężkiej cholery? Brak odpowiedzi. — Woeshack! — wrzasnął Lightstone, choć wiedział, że to beznadziejne. Widział, jak maleńka Cessna kładzie się na skrzydło w ostrym skręcie, jak śmiga tuż nad wierzchołkami drzew, słyszał, że silnik zwiększa obroty, co było znakiem, że Woeshack próbuje utrzymać ryzykowną wysokość. — Jezu, zaraz się rozwali! — wyszeptał Jackson. — Woeshack, do kurwy nędzy! — ryknął Lightstone. — W górę! Dawaj w górę! Zdawało się, że Cessna za bardzo wytraciła szybkość, że zaraz runie na ziemię, ale w ostatnim momencie Woeshack poderwał ją do góry i dał pełny ciąg. Wtedy usłyszeli jego krzyk: — Widzę... Widzę... W tej samej chwili przeraźliwy ryk silnika zagłuszył instynkty samozachowawcze małego grizzly, który wypadł z gęstwiny i śmiertelnie przerażony, pognał przed siebie. Roy Parker zareagował odruchowo: nacisnął spust i posłał w tamtym kierunku krótką serię pocisków kalibru pięć pięćdziesiąt sześć. Wytrysnęły fontanny ziemi, murawy, drobnych odłamków skalnych, sierści i krwi — ranny niedźwiadek runął w splątane krzewy. — Kurwa mać! Co się dzieje?! Rozwścieczony żałosnym krzykiem śmiertelnie okaleczonego zwierzęcia, Jackson zaczął wdrapywać się na skalną krawędź, lecz pokryta miedzianym płaszczem kula kalibru siedem sześćdziesiąt dwa natychmiast rzuciła go na ziemię. Dostał w ramię; zakrwawiony rękaw kurtki był przestrzelony na wylot. Henry zapomniał o radionadajniku, wyszarpnął z kabury Magnum i skrył się pod skalną półką. Ostrożnie wyjrzał, szybko ocenił sytuację, błyskawicznie wdrapał się na półkę i oddał trzy strzały. Czując, że co najmniej jeden pocisk dosięgnął celu, przetoczył się w prawo, wymierzył w zamazaną sylwetkę człowieka z karabinem wyborowym skierowanym w stronę martwego już niedźwiadka i wystrzelił ostatnie trzy naboje. Strzał z rewolweru z długą na sześć centymetrów lufą na odległość prawie stu metrów jest strzałem chybionym i Lightstone nie żywił płonnych nadziei. Chodziło mu tylko o to, żeby tamtych przydusić do ziemi, bo chciał sprawdzić, co z Jacksonem. Wypaliwszy po raz ostatni, przykucnął za skalną półką w chwili, gdy tuż nad jego głową eksplodowała kula zasypując go deszczem ostrych odłamków ołowiu, miedzi i twardych łupków. Henry zaklął, przykucnął, przylgnął plecami do chropowatej ściany, otworzył rewolwer, wyrzucił łuski, sięgnął do kieszeni, namacał komplet zapasowych nabojów i szybko wcisnął je do pustych komór. Potem podczołgał się do niższej półki, gdzie leżał na plecach Sam Jackson. Zakrwawioną ręką zaciskał ranę na prawym ramieniu. Był w szoku, oczy miał szkliste. — — Henry, słyszysz mnie? — Głos Woeshacka był stłumiony, bo radionadajnik Jacksona leżał w krzakach, głośnikiem do ziemi. Nie zwracając uwagi na porzucone radio, Lightstone ukląkł, łagodnie odciągnął drżącą rękę Jacksona od krwawiącej rany i przeciął nożem kurtkę, kamizelkę, koszulę i podkoszulek. Zerknąwszy na odsłonięty otwór wlotowy, delikatnie poruszył przestrzeloną ręką, żeby dokładniej zbadać otwór wylotowy, i aż drgnął usłyszawszy chrzęst strzaskanej kości. Jackson jęknął z potwornego bólu. Lightstone rozpiął kurtkę i odciął nożem kawał watowanej podszewki. — Po co...? — wyszeptał słabo Jackson. — Żebyś nie zachlapał krwią całego parku narodowego — odrzekł Henry podnosząc wzrok i nasłuchując zbliżających się w ich stronę odgłosów. Uspokojony, zaczął drzeć podszewkę na długie pasy. — Boli jak wszyscy diabli — wymamrotał Jackson. — Wierzę ci, stary — szepnął Henry wyciągając spod materiału garść syntetycznej waty. — Tracisz od cholery krwi, ale chyba uda mi się to powstrzymać. Przestrzelił ci ramię na wylot. Rana jest gładka, nie rozszerzona. Pocisk musiał mieć stalowy rdzeń i miedzianą koszulkę. — Wojskowa amunicja? — wyszeptał cicho Jackson, krzywiąc się z bólu przy każdym oddechu. — Nikt... nikt już tu tego nie używa. — Henry, tu Woeshack. Odezwij się. — W takim razie mamy dzisiaj święto. A propos. To, co za chwilę zrobię, na pewno ci się nie spodoba, ale trudno. — Lightstone obłożył ranę kłaczkami waty. — Gotowy? Jackson kiwnął głową, zamrugał i spojrzał na Henry'ego. — Gotowy. Tylko szybko, chcę to mieć za... O kurwaaaa! Lightstone przyłożył do rany oba kciuki i wbił w nią całą watę. Jackson wywrócił szklistymi oczyma, zwiotczał i opadł bezwładnie na ziemię. — Też mi oryginalny pomysł. Na twoim miejscu ja też bym zemdlał — mruknął do siebie Henry i szybko przewiązał Jacksonowi ramię, żeby „plomba" nie wypadła. Znów wdrapał się na wyższą półkę, z Magnum w ręku wyjrzał ostrożnie za skalną krawędź i zobaczył, jak mężczyzna w czapce z wystrzępionych kawałków materiału klęka obok wyciągniętego na ziemi kolegi. Klęczący odłożył snajperkę na dwójnogu, zrzucił pas z magazynkami, założył zieloną nylonową uprząż z ośmioma magazynkami po trzydzieści nabojów kalibru 5.56 mm w każdym i podniósł automatyczny karabinek Colt Commando. — O kurwa... — szepnął Lightstone. — Henry! Klnąc pod nosem, doczołgał się do zarośli, gdzie cisnął radionadajnik. Gdzieś z góry, z prawej strony, dobiegał go głośny ryk silnika Cessny — Woeshack krążył wysoko nad jeziorem. — No? To ja. Co tam? — spytał podnosząc nadajnik do ust i wciskając przycisk mikrofonu. Jednocześnie wyjrzał ostrożnie za krawędź i zobaczył, że mężczyzna uzbrojony w automatyczny karabinek z krótką lufą zmierza w jego stronę, zygzakując między drzewami. — Jezus Maria, myślałem, że... Co się tam dzieje? — spytał Woeshack. — Mamy tu dwóch strzelców o jakieś dwieście metrów na południe od nas — odrzekł Lightstone obserwując ruchy zamaskowanego mężczyzny, którego osłaniał ranny, lecz najwyraźniej bardzo jeszcze sprawny partner ze snajperką. — Są ubrani w wojskowe mundury polowe — mówił dalej Henry. — Jeden z nich ma automatyczny karabinek. Drugi snajperkę na dwójnogu. — To żołnierze?! — Wzorowi, cholera — mruknął Lightstone. Woeshack zamilkł na chwilę. — Zdawało mi się, że widziałem, jak któryś z was oberwał — powiedział w końcu z wahaniem. — Dobrze widziałeś. Jackson dostał w ramię. — Żyje? — Żyje, ale jest nieprzytomny i ma duży krwotok — odrzekł Lightstone nie spuszczając wzroku z szybko poruszającej się sylwetki napastnika. Ku swemu wielkiemu niezadowoleniu stwierdził, że facet naprawdę wygląda i podchodzi go jak dobrze wyszkolony żołnierz. — Co z tymi... strzelcami? — Ten z karabinkiem idzie w naszą stronę — odparł z opanowaniem Henry. — Ten ze snajperką leży za krzakami i go osłania. Chyba go trafiłem. Ale nie jestem pewien. — Chryste, kto to, do diabła... — Posłuchaj — przerwał mu Lightstone — będziemy potrzebowali pomocy. Możesz skontaktować się z Anchorage? — Jasne, muszę tylko nabrać wysokości. — No to nabierz i spróbuj złapać Paula — rozkazał Henry. — Powiedz mu, żeby coś zorganizował, i to szybko. Potem wracaj. Pomożesz mi namierzyć tych sukinsynów. — Właśnie to chciałem ci powiedzieć. Widziałem samolot Paula, koło wyspy. Cumuje w zatoce przy północno-zachodnim brzegu. — Widziałeś McNulty'ego? — Nie. Wołałem go przez radio, ale nikt nie odpowiadał. W biurze też nikogo nie ma. — Kurwa mać. — Co mam robić? — Nawiąż łączność z wieżą. Każ im wezwać FBI, straż przybrzeżną albo nawet harcerzy — warknął do mikrofonu Lightstone, uważnie obserwując zamaskowanego mężczyznę, który był już o sześć, siedem metrów bliżej. — Szlag by to. Niech kogoś tu przyślą, wszystko jedno kogo. — Jezu, ci z FBI kwaterują daleko stąd. Nie zdążą przylecieć wcześniej jak za dwie, trzy godziny. — No to im powiedz, żeby się w dupę kopani pospieszyli. Silnik Cessny zawył, nabrał obrotów. Hydroplan wchodził na wyższy pułap. Pół minuty później Henry usłyszał głos podekscytowanego Woeshacka. — Dobra jest. Nawiązałem łączność z wieżą. Wezwą FBI i... - Nagle urwał. — A to co? — Co się stało? — spytał Henry. — Chwileczkę... Chyba coś widziałem! — wykrzyknął podniecony agent i zamilkł. Ciemnopomarańczowa Cessna zeszła niżej i przeleciała nad wierzchołkami drzew na północnym brzegu wyspy. — Woeshack, co ty, do diabła, wyprawiasz?! — Tam ktoś jest! O kurwa! Przeraźliwy krzyk spanikowanego agenta niemal zginął w huku odległych wystrzałów. Ze swego punktu obserwacyjnego Henry słyszał ryk przeciążonego silnika i widział, jak Cessna zadziera nos, jak staje dęba, jak rozpaczliwie chybocząc skrzydłami próbuje uniknąć serii pocisków z brzegu. — Uciekaj stamtąd! — krzyknął do mikrofonu. — Uciekaj! — Dwa ciała! — Co? — Dwa... Jezu, trafili mnie! Dostałem! — Woeshack, do kurwy nędzy... Martwa cisza. — Woeshack! — Nie... Nic... mi nie jest — wykrztusił przerażony agent. — Trafili w samolot. Boże, pełno w nim dziur! — Jakie dwa ciała? — spytał Lightstone uważnie śledząc ruchy napastnika, który był już zupełnie blisko. — Widziałem dwa ciała — odrzekł wyraźnie roztrzęsiony Woeshack. — Na polance koło cypla. Jedno z nich to chyba McNulty. — Skurwysyny... — wyszeptał Lightstone. I upewniwszy się, czy dobrze namierzył zbliżającego się zabójcę, wyskoczył zza skalnej krawędzi, runął na ziemię i przetoczył się za porośnięty krzewami głaz. W tej samej chwili murawę tuż koło niego rozorała długa seria pocisków kalibru pięć pięćdziesiąt sześć. Henry przewrócił się na lewy bok, wypalił dwa razy w stronę napastnika i na czworakach dopełznął do rozłożystego świerku, który zapewniał mu względnie bezpieczne schronienie. Ułamek sekundy później gruchnęła druga seria. Nad głową zaświszczały mu rykoszetujące pociski. Z trudem opanowując oddech, próbował wcisnąć się za w miarę szeroki pień, kiedy trzecia seria małych, lecz śmiertelnie niebezpiecznych pocisków ścięła kilka gałęzi i poszatkowała pobliski krzak. I wtedy — trrrach! Między drzewami zadudniło echo o wiele głośniejszego wystrzału. Henry przypadł do ziemi, odskoczył w prawo, przetoczył się po skale i mchu. Pocisk kalibru siedem sześćdziesiąt dwa odłupał z pnia wielki kawał drewna i setki nasyconych żywicą drzazg. Henry odruchowo wyciągnął przed siebie broń i wystrzelił dwa razy do biegnącego najemnika w chwili, gdy ten zniknął za pniem drzewa. Rozwścieczony, z chęcią mordu w oku, Lightstone nie zmienił pozycji. Leżał tak sekundę, może dwie, i w chwili, kiedy ukryty za drzewem zabójca chciał go zmylić udając, że chce wyjść z prawej strony, Henry przesunął muszkę w lewo i gdy tamten wychynął zza pnia, wystrzelił ostatnie dwa naboje. Mierzył w pierś i zanim rykoszetujący pocisk ze snajperki wytrącił mu broń z ręki, zdążył jeszcze zobaczyć, jak mężczyzna w panterce pada na wznak. Czwarty pocisk kalibru siedem sześćdziesiąt dwa, spowolniony przedzieraniem się przez gałęzie świerków i brzóz, miał jeszcze tyle energii, że zdołał przebić kurtkę Henry'ego i wyryć mu na piersi płytkie, krwawe wyżłobienie. Rozpłaszczony na ziemi, chwycił rewolwer, sięgnął do kieszeni, wyszarpnął z niej komplet nabojów, po czym wijąc się jak wąż, zaczął stamtąd uciekać pośród rozbryzgów metalu, drewna i skał. Usłyszał, jak tamten biegnie, jak tratuje buciorami uschłe krzaki, jak rozgniata chrust, usłyszał... metaliczny trzask zamka, który wyrzucił ostatnią łuskę i znieruchomiał, nie mogąc wprowadzić do komory następnego naboju — magazynek był pusty. Ma na sobie kuloodporną kamizelkę, pomyślał Henry. Kierując się wyrobionymi podczas szkolenia odruchami, zaślepiony zwierzęcą furią, przewrócił się na bok, załadował rewolwer, zamknął go i ruszył do ataku. Trzy pociski wystrzelił w wąski pień brzozy, który ledwo tamtego osłaniał — najemnik skoczył za sąsiednie, o wiele potężniejsze drzewo i wyszarpnął z uprzęży pełny magazynek — trzy kolejne w rannego snajpera. Otworzył gorący rewolwer, wyrzucił łuski, sięgnął do kieszeni po ostatni komplet zapasowych i... nic w niej nie znalazł. Zmroziło go. Zaczął rozglądać się wokoło w poszukiwaniu zgubionych naboi i nagle usłyszał trzask przeładowywanego karabinu. Rzucił bezużyteczną broń i pognał w stronę skalnej półki. — Henry! Z tyłu! Z tyłu! — wrzasnął Woeshack i pchnął drążek sterowniczy. Silnik zawył, Cessna runęła pyskiem w dół. Bohaterski manewr młodego agenta był na tyle skuteczny, że Arturo Bolin odruchowo przykucnął, co dało Henry'emu czas, by rzucić się szczupakiem na ziemię. Grzmotnął bokiem w chropowaty kamień, ruszył na czworakach w stronę nieprzytomnego Jacksona, gdy nagle usłyszał odgłos kroków i ostrzegawczy krzyk Woeshacka. — Henry! Lightstone runął na ziemię, sięgnął do kabury Jacksona, ale w tym samym momencie na krawędzi skalnej półki stanął Arturo Bolin. Śmiejąc się złośliwie, najemnik postąpił krok do przodu chcąc posłać szybką serię w nie osłonięte plecy Lightstone , lecz natrafił butem na obluzowany kamień i stracił równowagę. Henry usłyszał bezduszny śmiech, klekot spadającego kamienia i zdławiony okrzyk bólu. Wyciągnął rękę, zacisnął palce na gumowej rękojeści rewolweru Jacksona, wyszarpnął go z kabury, przetoczył się na plecy i natychmiast wypalił trzy razy w stronę zamazanej, brązowozielonkawej sylwetki, próbując rozpaczliwie uniknąć długiej serii pocisków z karabinu Bolina. Kiedy przebrzmiało echo wystrzałów, wytrzeszczył oczy — napastnik zachwiał się, pochylił do przodu i martwy runął z krawędzi na skalną półkę. Dysząc jak ryba wyrzucona na brzeg, Henry leżał na plecach i szybko mrugał, próbując usunąć z oczu pot i piasek. Wytężył słuch. Tak, coś słyszał, słyszał dziwnie spokojny i przytłumiony głos dochodzący... Właśnie, skąd? Niemal pół minuty zajęło mu odszukanie słuchawek wciąż działającego radionadajnika, które spadły z zakrwawionej głowy Bolina. Podniósł je, otarł z krwi i wsłuchał się w zimny, opanowany głos rozwścieczonego Roya Parkera, który najpierw pytał, co się stało, a potem zażądał dodatkowych posiłków. Perspektywa walki z nowymi napastnikami dodała Lightstone'owi sił. Zdjął z trupa nylonową uprząż z zapasowymi magazynkami, nałożył ją, zapiął na bolącej piersi. Chwycił karabinek, załadował go, wprowadził nabój do komory, odbezpieczył, ustawił przełącznik na ogień ciągły. Później podniósł z ziemi poobijany, lecz wciąż działający nadajnik Jacksona. — Woeshack, słyszysz mnie? — Henry! — wykrzyknął oszołomiony pilot. — Chryste, myślałem, że was... — Ląduj i czekaj przy brzegu w zatoce - przerwał mu Lightstone. — Czy Sam... — Żyje, ale jeśli go stąd natychmiast nie zabierzemy, długo nie pociągnie. — Już siadam — odrzekł szybko. — Ale słuchaj, leci tu jakiś samolot. Wołam go i wołam, a on milczy. Poza tym jest jeszcze łódź, która... — Woeshack, nawet jeśli płynie tu cała hiszpańska armada, mam to głęboko w dupie. Ląduj i czekaj w zatoce, jasne? — Jasne, wykonuję. Mamrocząc pod nosem, Lightstone wetknął radionadajnik w kieszeń po magazynku i zarzucił karabinek na ramię. Pochylił się, wziął Jacksona na ręce i ruszył ku odległej zatoczce. Usłyszał stłumiony warkot. Spojrzał w lewo. Daleko, tuż nad horyzontem, coś błysnęło w słońcu. Samolot. Ale Henry miał to gdzieś. Chciał tylko wpakować Sama do Cessny i jak najszybciej zwiać z wyspy. Gdzieś w połowie zbocza wydało mu się, że od strony skalnej półki dobiegają go czyjeś głosy. Oparł Jacksona o pień przewróconej brzozy i wytężył słuch. Ale ryk silnika Cessny zagłuszył wszystko — Woeshack położył samolot na skrzydło, zawrócił i zaczął podchodzić do lądowania. Lightstone zlustrował wzrokiem strome, skaliste zbocze, porośnięte drzewami i krzewami. Nikogo, żadnego ruchu. Podniósł Jacksona i zbiegł chwiejnie na brzeg kamienistej zatoczki, gdzie czekali na niego Thomas Woeshack i... Marie Pascalaura. — Co ty tu, do diabła, robisz?! — wykrztusił nie wierząc własnym oczom. Oszołomiony niedawną walką i niebezpieczną ucieczką, z trudem łowiąc oddech po karkołomnym biegu w dół zbocza z rannym Jacksonem na rękach, nie zaprotestował, kiedy młody agent i Marie podbiegli do niego i uwolnili od ciężaru. — Usłyszałam przez radio twoje wezwanie o pomoc, wsiadłam do łodzi i wróciłam — wyjaśniła trzeźwo, układając nieprzytomnego Jacksona na ziemi. Podniosła wzrok na Henry'ego, zauważyła porwaną i zakrwawioną kurtkę i spytała: — Nic ci nie jest? — Nie — wychrypiał, zerkając przez ramię na okoliczne skały. — Ale... — Sam jest bardzo ciężko ranny — stwierdziła kategorycznie. — Musimy zawieźć go do szpitala. — Ci z wieży Kenai przechwycili moją rozmowę z Anchorage — wtrącił Woeshack. — Wysyłają do nas zespół lekarzy i policję stanową z Soldotny. — Dobrze. — Lightstone kiwnął głową i z trudem zmusił się do wykonania kroku w stronę wody. — W takim razie szybko załadujmy go do samolotu. Musimy się pospieszyć, bo ci... — Eeee... Chyba będą kłopoty — przerwał mu niepewnie Woeshack. — Kłopoty? Jakie? — Nie wystartujemy. Nie z czterema osobami na pokładzie. — - Dlaczego? Przecież w tym pudle są cztery fotele. - Powiedział Henry I omiótł wzrokiem wybrzeże i oparł palec na spuście karabinu. Przez krótką chwilę zdawało mu się, że coś zauważył. Tam, za wielkim głazem na skalnym zboczu. Nie był pewien, ale... - Pływaki są podziurawione jak sito i biorą wodę - tłumaczył pilot. - Samolot jeszcze pływa, ale jeśli go maksymalnie... Ka-bum! Lightstone patrzył właśnie na otwory po kulach, które znaczyły ciemnopomarańczową Cessnę niczym ślady po ospie, gdy tuż nad jego głową świsnął pocisk. Rozległ się głuchy trzask i boczna szyba samolotu poszła w drzazgi. - Kurwa! - zaklął Henry naciskając spust. Mierzył w drzewa otaczające głaz, za którym wyczuł ruch, i posłał w tamtym kierunku długą, ogłuszającą serię. Nad jego ramieniem wzlatywały hakiem gorące łuski, Marie Pascalaura przeraźliwie krzyknęła i upadła na ziemię. Woeshack runął obok niej i wyszarpnął spod kurtki Magnum. - Do samolotu! — wrzasnął do niego Henry. — Do samolotu! Szybko! - Razem z Marie przywlekli Jacksona do samego brzegu i wrzucili go do łodzi. - Co mam robić? — krzyknęła Marie; rozdygotana, zdążyła już uruchomić motor. Lighstone obrócił się, wycelował w odległy głaz, opróżnił magazynek do końca i zepchnął łódź na wodę. - Masz jeszcze ten nadajnik? — spytał. - Mam. Za plecami słyszał jękliwe zawodzenie elektrycznego rozrusznika. Jedna próba, druga... Wreszcie silnik zaskoczył i ryknął na wysokich obrotach. - Płyń do przystani. Wyciśnij z tej krypy, co się da. Policja jest już w drodze - wrzasnął przekrzykując hałas obu silników. Szybko zmienił magazynek i dodał: — Tam się spotkamy. Płyń. - Ale... Płyń! Z lewej strony głazu zauważył fragment zielonkawej panterki. Poruszyła się. Wycelował, puścił krótką serię i pognał do samolotu ledwo czując, że stopy zaczynają mu drętwieć w lodowatej wodzie. Wcisnął się na przedni fotel, zatrzasnął drzwi i właśnie zakładał słuchawki, gdy nad jeziorem znów zabrzmiało echo ostrego wystrzału. Odruchowo pochylił głowę i kątem oka zobaczył, że trzy metry za łodzią Marie wytryska pokaźna fontanna wody. — Kurwa mać! — wrzasnął. — Te sukinsyny strzelają do niej! Ogarnięty dziką furią spojrzał na Woeshacka. — Zasłoń ją! — krzyknął. — Wpłyń między głaz a łódź! Ale już! — Przecisnął się na tylne siedzenie, zaparł o prawą burtę i wypchnął nogami pleksiglasową szybę. Kiedy Cessna ruszyła, Henry chwycił karabinek, ustawił przełącznik na ogień pojedynczy, wycelował najlepiej, jak umiał — samolot podskakiwał na wodzie i koszmarnie wibrował — i zaczął metodycznie ostrzeliwać dwóch napastników ledwo widocznych za osłoniętym drzewami głazem. Głośny, metaliczny klekot — seria pocisków kalibru pięć pięćdziesiąt sześć rozorała lewy wspornik Cessny. Zaraz potem donośne klang! — pocisk kalibru siedem sześćdziesiąt dwa przebił cienką burtę samolotu i śmignął między brzuchem Henry'ego a oparciem przedniego fotela. Lightstone ani drgnął. Woeshack cały czas przyspieszał, chcąc nadążyć za motorówką Marie. Cessna drżała, podskakiwała, klapy miała maksymalnie opuszczone, żeby nie oderwać się od wody. Wtedy pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Pęd samolotu, uszkodzone kulami pływaki i przeciwdziałająca siła wiatru uderzającego w poharatane pokrycie maszyny wytworzyły tak silne wibracje, że niewielki samolot mógł się w każdej chwili rozlecieć na kawałki. — Zaraz odpadnie lewy wspornik! — krzyknął przez ramię Woeshack. — Musimy zwolnić albo startować! — Dobra, jest za daleko, teraz jej nic nie zrobią. Startuj! — Henry odłożył dymiący karabin i sięgnął po słuchawki. — Słyszysz mnie? — Pilot ustawił klapy. Silnik nabrał obrotów, Cessna zaczęła piąć się z rykiem w górę. — Jezu, chyba ogłuchłem... — wymamrotał Lightstone; nałożył już słuchawki i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przeraźliwie dzwoni mu w uszach. Marie pomachała im ręką i nie zmieniając kursu płynęła w kierunku zachodniego brzegu. — Jesteś pewien, że to był Paul? — rzucił Henry do mikrofonu. — Na sto procent. Miał na sobie czerwono-żółtą kamizelkę, którą uszyła mu żona. Rzuca się w oczy. Lightstone długo milczał. — Dobrze go znałeś? — spytał w końcu. — Wystarczająco - odrzekł Woeshack z goryczą. — On jeden we mnie wierzył. Na kursie dla pilotów wszyscy chcieli mnie uziemić, a on mnie przepchnął. — W takim razie co ty na to, gdybyśmy zawrócili i przelecieli nad tym pieprzonym głazem, co? — spytał lodowato Henry, wyszarpując z uprzęży świeży magazynek i sięgając po broń. Woeshack patrzył na niego chwilę i milczał. Potem się uśmiechnął. — Nisko? — spytał, kładąc maszynę na prawe skrzydło. — Tak nisko, że jak spudłuję, posiekasz ich śmigłem — odrzekł Henry wbijając magazynek i ustawiając przełącznik na ogień ciągły. Z zimną, morderczą cierpliwością czekał, aż Woeshack wprowadzi samolot na pułap trzystu sześćdziesięciu metrów. — Gotowy? — spytał pilot. — W każdej chwili. — Henry wyjął jeszcze jeden magazynek i wcisnął go między uda. — Wejdę trochę wyżej, a potem zanurkujemy. Chyba się tego nie spodziewają. — Świetnie. — Dobra, zaczynamy. Zgodnie z zapowiedzią Woeshack wprowadził Cessnę w stromy lot nurkowy. Maszyna już dawno utraciła wszelką aerodynamiczność, przez co wibrowała i drżała całą drogę w dół. Wyrównali tuż przed linią brzegową, wtedy Woeshack ściągnął drążek na siebie, a Henry nacisnął spust i wypruł cały magazynek. Na ziemi wykwitły fontanny murawy, kamieni i ostrych szczap drewna odłupanych z pni. Jeden z ubranych w panterki mężczyzn zakręcił się wokół własnej osi i spadł ze skały, drugi szukał schronienia w wąskim rowie. — Dobra robota, Woeshack — szepnął Henry do mikrofonu. Drżącymi rękami wyszarpnął pusty magazynek i rzucił go na podłogę. — Jeden z głowy, drugi ucieka. — Pewnie do tego samolotu, który wylądował obok maszyny Paula. Chcesz mu przeciąć drogę? — I to zaraz — odrzekł spokojnie Lightstone. Nie zważając na dziesiątki łusek walających się na podłodze, przeładował karabinek. — Zawróć i spróbujemy jeszcze raz. Skoro już tu jesteśmy, może uda się nam zidentyfikować ich samolot. — Dobra, tylko pamiętaj, że w skrzydłach są zbiorniki z paliwem - przypomniał mu pilot. — Bo co? Trafili w skrzydła? — spytał Henry, który nawet nie pomyślał, gdzie Cessna Skywagon ma baki z benzyną. Nic go to nie obchodziło. — Chyba znowu dostaliśmy w pływaki i co najmniej jedną kulę w klapy, bo widzę dziurę — odrzekł Woeshack wprowadzając maszynę w długi, łukowaty skręt. — Ale wycieku chyba nie ma, nic na to nie wskazuje. — Wzruszył ramionami. — O ile tylko nie trafią w pręty dźwigarów sterujących albo w nas, jakoś powinniśmy przeżyć. — Cudownie — mruknął Lightstone. — Tam! — krzyknął nagle młody pilot. — Jeszcze jeden! — Gdzie? — Po prawej stronie. Henry przesiadł się szybko na drugi fotel czując, że żołądek znów podjeżdża mu do gardła. — Nie widzę. — Dwóch. Obaj w identycznych panterkach. Chodź , będziesz miał lepszy widok — poradził Woeshack zacieśniając pętlę. Lightstone przełknął ślinę walcząc z narastającymi mdłościami i przesiadł się na przednie siedzenie. Pilot wyciągnął rękę. — Tam. Chyba biegną do samolotu. W dole coś mignęło. Jakby siwowłosa głowa, a trochę niżej broń. Henry wysunął karabinek przez okno, przyłożył go do ramienia, lecz w tym samym momencie trzy pociski ugodziły w osłonę silnika. Usłyszeli głośny metaliczny trzask i spod pokrywy buchnął czarny dym, który przesłonił Henry'emu widok. W kabinie zrobiło się sino, Lightstone zaczął gwałtownie kaszleć. — Trafili nas! — krzyknął. — Nie gadaj — mruknął Woeshack. Między fotelami wymacał zawór zamykający dopływ paliwa, przekręcił go, po czym pchnął drążek i wprowadził Cessnę w stromy lot nurkowy. — Co ty robisz?! — Musimy utrzymać szybkość, bo spadniemy. — Przecież i tak spadamy! Zaraz rozpirzymy się w drobny mak! — Zgadza się. Słuchaj, za tylnymi siedzeniami są dwa śpiwory. Sięgniesz? — Śpiwory?! — Tak, śpiwory. Za jakieś trzydzieści sekund będą nam bardzo potrzebne. Lepiej się pospiesz. Podczas gdy Henry przeciskał się z powrotem na tylne siedzenie, walcząc z siłą grawitacji, Woeshack przeszedł na standardową częstotliwość alarmową, włączył nadajnik i powiedział spokojnie do mikrofonu: — Mayday, Mayday. Wieża Kenai, tu November-sześć- -jeden-cztery-siedem-siedem. Mamy awarię silnika, tracimy wysokość. Lecimy w stronę wschodniego brzegu jeziora Skilak. Czy mnie zrozumiałeś? Kontroler ruchu powietrznego z wieży Kenai zgłosił się w chwili, gdy Henry sięgał po śpiwory. — November-cztery-siedem-siedem, zrozumiałem awaria silnika nad wschodnim brzegiem Skilak. Pomoc w drodze. — Wieża, zawiadomcie Foxtrot-Bravo-India, że potrzebujemy natychmiastowego wsparcia. Podejrzani uciekają w... — Kurwa mać! Cessna gwałtownie zadrżała i przez moment zdawało się, że zadrze nos i runie na ziemię jak kamień. Woeshack pchnął mocniej drążek i zwiększył kąt natarcia skrzydeł. Przerażony Lightstone widział, jak ziemia pędzi ku nim z oszałamiającą szybkością. I nagle coś do niego dotarło. — Jezu, przecież lecimy w stronę brzegu! Dlaczego nie posadzisz go na jeziorze?! — Nie umiem pływać — odrzekł pilot. - Poza tym zaraz odpadnie lewy pływak. Uderzymy w wodę, samolot przełamie się na pół i zanim ktoś nas wyłowi, zamarzniemy na śmierć. — Ale... — Dobrze zacisnąłeś pas? Lightstone szybko zapiął grubą uprząż, starając się nie patrzeć na rosnącą w oczach ścianę drzew. — Mocniej nie da rady. — Dobra. Teraz włóż ręce do śpiwora i trzymaj go przy twarzy — powiedział Woeshack, kładąc swój śpiwór na kolanach. Odczekał do ostatniej chwili i szarpnął drążkiem. Cessna zadarła pysk i pływakami do przodu wyrżnęła w gęstą kępę świerków, niczym wielki ciemnopomarańczowy orzeł z rozłożonymi skrzydłami wbijający się szponami w zdobycz. Siłę pierwszego uderzenia pochłonęły dwa duże pływaki, których wsporniki wygięły się i skrzyżowały jak cienkie druciki. Tego Henry nie widział. Ale widział, jak przednia szyba wypełnia się nagle gałęziami, czuł, że uprząż wpija mu się w ramiona i brzuch, że głowa leci mu do przodu i uderza w deskę rozdzielczą. Śpiwór częściowo go osłonił, ale niecałkowicie. Ledwie przytomny, uświadomił sobie, że zawieszony trzy metry nad ziemią samolot traci równowagę, że zaczyna się przechylać i zsuwać po złamanym drzewie. Drżącą ręką namacał klamrę pasa, kiedy poczuł, że ktoś go ciągnie za ramię, przecina ostrym nożem uprząż, wypycha go przez drzwi i... Spadał. Spadał przez nie kończącą się gęstwinę gałęzi pachnących żywicą, smołą i benzyną. Potem biegli, Woeshack i on. Biegli na złamanie karku, aż ogłuszająca eksplozja zbiła ich z nóg i rzuciła w aksamitną ciemność. Nawet kiedy odzyskał przytomność, był jeszcze tak oszołomiony, że przez kilkanaście sekund szukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby zwymiotować. Później, kiedy się wreszcie wykaszlał i wycharczał, co trwało całą wieczność, znalazł w sobie resztki sił, żeby podpełznąć do Woeshacka. Młody agent leżał na plecach i poharatanym przedramieniem osłaniał przed słońcem zakrwawioną głowę. — Żyjesz? — Chyba żyję — wymamrotał tamten. — Wszystko mnie boli. — To dobry znak. — Lightstone przewrócił się wolno na plecy i ułożył obok pilota. Po kilku chwilach powiedział cicho: — W końcu ci się udało. — Co? — W końcu nauczyłeś się latać jak ptak. Woeshack rozciągnął w uśmiechu ociekające krwią wargi. — Tak myślisz? Naprawdę? — Absolutnie, bez dwóch zdań. I dopiero wtedy, kiedy zakrwawieni, posiniaczeni i uwalani sadzą leżeli między świerkami na porośniętej mchem skale, po raz pierwszy usłyszeli, a potem zobaczyli, wielki niebieski hydroplan lecący na wysokości około trzystu metrów. — Dasz radę odczytać numer? — spytał Lightstone. Pilot próbował skoncentrować mglisty wzrok na sylwetce samolotu, ale nic z tego nie wyszło. — Nie. — Ja też nie. — — Może wylądują? Henry uśmiechnął się. — Byłoby miło z ich strony. Samolot zatoczył trzy pełne kręgi nad miejscem katastrofy. Potem usmarowany krwią i lekko poirytowany Gerd Maas doszedł do wniosku, że jego oddział dostatecznie ukarał nieoczekiwanych przeciwników i kazał pilotowi pokiwać skrzydłami w geście złośliwego pozdrowienia. Później hydroplan zawrócił i odleciał. Przez długi czas sponiewierani agenci milczeli. Pierwszy odezwał się Woeshack. — Pokazali nam lwi pazur, co? Henry patrzył za odlatującym samolotem, aż hydroplan zniknął w oddali. — Taaa... — mruknął. — Co teraz? — spytał pilot po chwili. Lightstone obrócił głowę i spojrzał w ciemne oczy posiniaczonego, zmaltretowanego i oszołomionego agenta. — Teraz? Teraz wykołujemy skądś inny samolot. 35 Jak rozumiem, jest pan funkcjonariuszem Służby Ochrony Lasów i Jezior... Było ich co najmniej ośmiu i pracowali w pocie czoła od trzech godzin: obrysowywali kredą miejsca, gdzie leżały zwłoki, robili pomiary i szkice, wypełniali torebki starannie oznaczonymi dowodami rzeczowymi, wszystko fotografowali, i to po dwa razy, a na dodatek filmowali wideokamerą. Pracowali z tak metodyczną sumiennością, że Lightstone zmienił zdanie i stwierdził, że ta „nowa" FBI jest naprawdę czymś zupełnie innym. Kłopot w tym, że jak do tej pory jeszcze niczego nie poskładali do kupy, a śledząc ich poczynania wyćwiczonymi w poprzedniej pracy oczyma, nie był pewien, czy w ogóle poskładają. Przynajmniej teraz się na to nie zanosiło. Co go zaczynało trochę niepokoić, bo niczego innego tak nie pragnął, jak tego, żeby zabezpieczyli ślady i wrócili do siebie, by w zaciszu gabinetów spokojnie spisać czasochłonne raporty. — Tak myślę — odrzekł ostrożnie. — My się chyba jeszcze nie znamy... — Czuł się tak, jakby jego ciało było gurą poszarpanych mięśni i popękanych kości. — Agent specjalny Al Grynard, szef placówki FBI w Anchorage — przedstawił się grzecznie siwowłosy mężczyzna, wyciągając do niego rękę. Miał na sobie idealnie odprasowaną sportową koszulę, niebieskie dżinsy i szare buty na grubej podeszwie, które wyglądały tak, jakby wyjął je przed chwilą z pudełka. — Henry Lightstone, starszy rezydent agentury w Anchorage — odpowiedział Henry równie grzecznie, stwierdzając przy tym, że uśmiech, jaki dostrzegł w spojrzeniu szarych, przenikliwych oczu rozmówcy, jest zbyt sceptyczny, by mieć coś wspólnego z tym osławionym, i niesławnym, uśmiechem facetów z FBI. — A to jest jeden z naszych agentów, pilot Tom Woeshack. — To pan tak pięknie tam wylądował? — spytał Grynard wyciągając do niego rękę. — Jak to piloci mawiają? Każde lądowanie, po którym da się wysiąść z samolotu, jest dobrym lądowaniem. Tak to leci? — Tak, proszę pana, mniej więcej. Grynard uśmiechnął się. — Tak czy inaczej, dobra robota. Tylko szkoda, że nie mógł go pan posadzić na wodzie. Mniej by was poturbowało, no i może udałoby się ocalić samolot. Strata tak drogiej maszyny to poważny uszczerbek w budżecie. Woeshack, sponiewierany i połamany tak samo jak Lightstone, z trudem zachowywał spokój wysłuchując komentarzy agenta FBI. Nie miał pojęcia, czy są wyrazem dość wypaczonego poczucia humoru — ostatecznie byli przecież kolegami po fachu — czy też zwykłą naganą. Wiedział jedno: Grynard przyleciał tu pięknym służbowym helikopterem i zanim z niego wysiadł, odczekał, aż pilot wyłączy silnik. Żółtodziób Woeshack nie mógł wiedzieć, że tak efektowne entree było jedynie wstępem do o wiele bardziej zawiłej gry. Przylatując na miejsce przestępstwa w taki, nie inny sposób Grynard miał nadzieję, że podejrzanych zmyli jego arogancja i próżność, przez co później łatwiej schwyta ich w kunsztownie zastawioną pułapkę. Jednak Henry doskonale takie zagrywki znał — z pracy w policji — i z wielkim zainteresowaniem obserwował, dokąd zmierza prowadzone przez FBI śledztwo. — Według mnie agent Woeshack postąpił słusznie — odrzekł uprzejmie, acz stanowczo. — Biorąc pod uwagę niezwykle groźne okoliczności, dokonał najlepszego wyboru. Grynard kiwnął głową. Hmm... — rzekł dyplomatycznie. Woeshack zerknął na Henryego. Lightstone'a, który posłał mu twarde spojrzenie i ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami, co zdawało się znaczyć: „Nie pozwól, żeby tak ci dosrywał". Al Grynard natychmiast to zauważył. — Wylądowałem najlepiej, jak umiałem — powiedział Woeshack. — Oczywiście, jestem o tym przekonany. Jestem również przekonany, że komisja powypadkowa weźmie to pod uwagę. Rozumiem, że macie u siebie komisję powypadkową, prawda? — spytał Lightstone'a. — O ile wiem, mamy wszystkie komisje, jakie tylko można sobie wyobrazić, więc powypadkową pewnie też. Ale szczerze mówiąc, jestem tu nowy i nie zdążyłem się jeszcze zorientować — odparował spokojnie Henry. Miał coraz większą ochotę oświecić faceta i powiedzieć mu, że pod jednym z brezentów leżą zwłoki jego zwierzchnika i dobrego przyjaciela, i że w dupie ma cały budżet razem z komisją powypadkową. Ale mu tego nie powiedział, głównie dlatego, że w swej policyjnej karierze przesłuchiwał setki świadków, i doskonale wiedział, co Grynard robi. — Zapisałem już pańskie oświadczenie, panie Lightstone — powiedział agent. — Teraz chciałbym uzupełnić luki. Rany odniósł pan podczas strzelaniny i w wypadku, tak? — Spojrzał na porwaną i zakrwawioną kurtkę Henry'ego. — Może lepiej dokończmy w Anchorage? Mamy tam znakomitych lekarzy... Lightstone uśmiechnął się. — Nie, lepiej tutaj. — W każdym razie jeśli panowie zmienicie zdanie, proszę dać mi znać. — Dziękujemy za troskę. Kiedy tylko poczujemy się źle, natychmiast panu powiemy. — Zgoda. Niezłe jatki jak na pierwszy dzień na nowej placówce — zaczął Grynard. — Agenci ze Służby Ochrony Lasów i Jezior chyba nieczęsto takie coś widzą, prawda? — Hmm? Ach, chodzi panu o ludzkie zwłoki? Fakt, nieczęsto. — Wiem, że musicie oglądać różne paskudztwa - wtrącił Grynard na granicy protekcjonalności — ale jeśli o mnie — chodzi, niczego tak bardzo nie cierpię jak oględzin miejsca zbrodni, gdzie zabito kumpla po fachu. Zwłaszcza kiedy widzę coś równie bezsensownego jak to tutaj. — Tak, nie powinien był iść na akcję sam — powiedział Lightstone. — Ale na jego miejscu każdy z nas postąpiłby tak samo. Ryzyko zawodowe związane z brakiem ludzi. — Fakt, ale szkoda, że nie zainstalowaliście sobie przenośnego systemu komputerowego do sprawdzania danych o waszych informatorach. Gdyby pański kumpel wiedział, z kim będzie miał do czynienia, pewnie by się wycofał i najpierw skontaktował z wami. — Tak? Dlaczego? — Widzi pan tego faceta leżącego koło niedźwiedzia? Przed chwilą go sprawdziliśmy. To niejaki Butch Chareaux. Okazuje się, że on i jego bracia należeli do bandy kłusowników gdzieś w Luizjanie. Na wszystkich wydano nakazy aresztowania w związku z zamordowaniem dwóch... — Grynard zerknął do notatnika. — Tak, dwóch strażników ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. To zadziwiające, że podczas kilku ostatnich miesięcy nikt z waszych się na nich nie natknął. No cóż, szkoda. — Pokręcił ze smutkiem głową. — Pański kumpel miałby szansę. — Na pewno nikt? — zapytał ostrożnie Lightstone. — To duży okręg, sporo tu nas. Grynard wzruszył ramionami. — Nie wiem. Dane z waszego centralnego komputera mówią, że ich nie rozpracowywaliście, a przynajmniej nie figuruje w nich nazwisko Butcha Chareaux. — To znaczy, Paul chciał sprawdzić paru myśliwych i natrafił na jatki. Rozumiem... Tylko co oni tu właściwie robili? — Z tego co widać, pewnie szykowali... Jak wy to nazywacie? „Ustawione polowanie", tak? Ci z Luizjany twierdzą, że to był ich popisowy numer. Cała ironia polega na tym, że nasz przyjaciel Chareaux został zabity przez „ustawionego" niedźwiedzia z klatki. Musiał się uwolnić podczas zamieszania wywołanego niespodziewaną wizytą — pańskiego kumpla. A propos — spytał obojętnie — pracował pan kiedy z tym McNultym? Lightstone zawahał się próbując przypomnieć sobie ostatnią rozmowę z Paulem. McNulty mówił wtedy, że dostał specjalne pozwolenie z Waszyngtonu, że dokumenty nie będą przechodziły przez archiwum, i że do Anchorage dostarczy je osobiście Carl Scoby. Wszystko po to, żeby zachować jego przykrywkę — chociaż częściowo — i wykorzystać ją do ewentualnych akcji w regionie. I chociaż nie mówił tego Marie ani nikomu innemu, pracę już przyjął — i powiedział o tym McNulty'emu — co by znaczyło, że dokumenty przeszły już przez kadry w biurze regionalnym. Pytanie tylko, czy Al Grynard albo jego ludzie zdołali namierzyć i porozmawiać z Carlem lub z kimś z centrali — tych ostatnich mógł zliczyć na palcach jednej ręki — kto znał dalsze plany Paula. Ponieważ byli tutaj ledwie od trzech godzin, doszedł do wniosku, że to mało prawdopodobne. — Kilka razy się na niego natknąłem — odrzekł. — Pomyślałem sobie, że mam czas, że jak wrócimy z Tomem z ryb, poznam go lepiej. — Spojrzał na całkowicie zdezorientowanego Woeshacka, posłał mu znaczące spojrzenie i przeniósł wzrok na Grynarda. — Mogę o coś zapytać? — Jasne, śmiało. — Domyśla się pan, kto go zabił? — McNulty'ego? — Tak. — Na razie trudno powiedzieć. Być może Chareaux, tak, oczywiście, albo któryś z jego braci. Kto wie, może nawet jeden z tych, którzy tu z nimi pracowali. Choćby ten pański niby-truposz... Lightstone aż zamrugał ze zdumienia. — Jak to niby-truposz? Widziałem jego mózg! — No cóż, jeśli naprawdę nie żył, to ktoś zwinął i ciało, i mózg. - Grynard znów zajrzał do notatek. — Fakt, znaleźliśmy tam bardzo dużo krwi. Część należy pewnie do tego strażnika, jak mu tam... Jacksona. Aha, i jeszcze dwie łuski. Jedna kalibru dziewięć milimetrów, druga pięć pięćdziesiąt sześć. — Dwie łuski?! Dwie?! — Dwie. I żadnego ciała. — Ach tak... — Poza tym, zauważyliśmy przypadkiem, że wśród szczątków samolotu leży coś, co wygląda na automatyczny karabinek piechoty morskiej kalibru pięć pięćdziesiąt sześć oraz mnóstwo łusek. Przypuszczam, że pociski musiały eksplodować w ogniu, stąd... — Już to wyjaśniłem pańskim ludziom - przerwał mu spokojnie Lightstone. — Kiedy podpłynęliśmy łodzią Jacksona, żeby sprawdzić, co się dzieje, zaczęli do nas strzelać. Skończyło się na tym, że zabiłem jednego z tych bandziorów i wziąłem jego broń, bo nie chciałem, żeby zabrał ją ten drugi. — Ten ze snajperką, tak? — Tak. — Osobnik z niewielkim karabinkiem zaniepokoił pana znacznie bardziej niż, jak to pan opisał, strzelec z wielokalibrowym karabinem wyborowym wyposażonym w celownik optyczny zamontowany na... na czym? — Grynard zajrzał do notatek. — Na trójnogu, tak? — Na wojskowym dwójnogu. Na takim stojaczku z dwiema nogami. A odpowiadając na pańskie pytanie, gdyby ci faceci mierzyli do mnie z procy, też by mnie to zaniepokoiło — odrzekł Henry z kamiennym wyrazem twarzy. — Ależ oczywiście, oczywiście... — Agent pokiwał współczująco głową. — Proszę, niech pan mówi dalej. — Kiedy wystartowaliśmy, tamci znów zaczęli do nas strzelać, więc odpowiedzieliśmy ogniem... — Z tego karabinka? — Tak, z tego karabinka. Swoją dziewiątkę zgubiłem na tej skalnej półce, kiedy skończyła mi się amunicja. Nie znaleźliście jej przypadkiem? — Nie. Nie znaleźliśmy ani pańskiej broni służbowej, ani broni służbowej strażnika Jacksona, ani łusek od wielokalibrowych pocisków, ani też jakichkolwiek innych śladów świadczących o tym, że w opisanym przez pana miejscu ktoś strzelał z broni zamontowanej na dwójnogu. — Westchnął z żalem. — Nie znaleźliśmy też dowodów na to, że, jak twierdzi agent specjalny Woeshack... — Grynard przerzucił kilka kartek w notatniku. — Że „Cessna została trafiona kilkunastoma pociskami". No tak, jak sami niewątpliwie zauważyliście, aluminiowe powłoki poszycia palą się bardzo szybko, jeśli... — Chwileczkę! — wybuchnął Woeshack. — Wiem, że nas trafili, bo... Lightstone uspokoił go gestem ręki. — Jestem pewien — mówił dalej nieporuszony agent FBI — że jeśli poszukamy dokładniej, bez wątpienia znajdziemy waszą broń służbową, dowody na istnienie tej wielokalibrowej snajperki, a może nawet resztki mózgu osobnika, którego pan jakoby zabił. A jeśli będzie pan miał dużo szczęścia... Przepraszam, chciałem powiedzieć „my". Tak więc, jeśli będziemy mieli dużo szczęścia, laboratorium potwierdzi, że poszycie samolotu było, jak panowie zeznali, poszatkowane kulami. Ale musimy przeszukać ogromny teren, teren bardzo trudno dostępny, dlatego... — Dlatego jak na razie nam pan nie wierzy — dokończył za niego Lightstone. — Doskonale rozumiem, że jesteśmy kolegami po fachu, panie Lightstone — odparł Grynard z niewymuszonym uśmiechem i zamknął notatnik. — Ale muszę przyznać, że ta sprawa, a zwłaszcza pański w niej udział, bardzo mnie intryguje. — Naprawdę? A to dlaczego? — Ponieważ za nic nie mogę pojąć, dlaczego ci Chareaux, zakładając, że co najmniej jeden albo dwóch z nich ostało się przy życiu, mieliby zabierać zwłoki wspólnika, a zostawiać tu ciało własnego brata. Poza tym — mówił dalej — coś mi się nie zgadza w pańskim życiorysie. Otóż kiedy pana sprawdzaliśmy, komputer natychmiast podał nam szczegóły pańskiej kariery policyjnej w San Diego, ale kiedy chcieliśmy prześledzić pańskie losy jako agenta służb federalnych, stwierdziliśmy jedynie, że odbył pan intensywne szkolenie, osiągając bardzo imponujące wyniki, i... nic poza tym. Brak danych. — Powiedziałem pańskim ludziom, że... — Tak, wiem, że ze względu na doświadczenie z poprzedniej pracy powierzono panu tajne zadanie — odrzekł Grynard nie udając nawet, że musi zajrzeć do notatnika. — Co by się trzymało kupy. Niestety, nie chce pan zdradzić, na czym to zadanie polega... — Powiedziałem już, że śledztwo w tej sprawie nadal się toczy - przerwał mu Lightstone. — Tak przynajmniej uważam. — ...ani też podać nazwiska swego bezpośredniego przełożonego, co jest najzupełniej naturalne w przypadku kogoś prowadzącego tajną operację — dokończył z uśmiechem Grynard. — Ale jednego zupełnie nie rozumiem. Dlaczego nie raczył pan wspomnieć, że mniej więcej rok temu agent specjalny Paul McNulty doprowadził pana do aresztu miejskiego w Anchorage pod zarzutem nielegalnego handlu towarami z kości słoniowej? — Eeee... — Nie, nie, nie trzeba — przerwał mu Grynard unosząc rękę. — Jestem pewien, że mógłby pan to wszystko doskonale wyjaśnić. Tak doskonale, że moi ludzie musieliby harować przez cały miesiąc, żeby sprawdzić wiarygodność pańskich zeznań. I w normalnych okolicznościach nie miałbym nic przeciwko temu, bo przecież za to nam płacą. Lightstone znów próbował mu przerwać, lecz Grynard nie dał się wykołować. — Ale widzi pan, my też mamy braki kadrowe — mówił. - W dodatku jesteśmy teraz bardzo zajęci, bo usiłujemy znaleźć zabójcę agenta Paula McNulty'ego. Dlatego coś panu zaproponuję. Niech pan wsiądzie do helikoptera, poleci do Anchorage, niech opatrzą panu rany i niech pan zacznie zapoznawać się z obowiązkami... Jakie to stanowisko? Ach tak, starszego rezydenta, prawda? Jestem przekonany, że nowa praca pochłonie pana do tego stopnia, że opuści pan Anchorage przez... powiedzmy, miesiąc albo półtora. Co pan na to? Grynard był świetnym fachowcem i Lightstone skłonił z uznaniem głowę. — No cóż, wygląda na to, że przez jakiś czas nie będziemy za sobą przepadali — stwierdził beznamiętnie. — Tak, to chyba uczciwie postawiona kwestia. — W szarych oczach Grynarda znów zabłysły wesołe ogniki. Już się odwracał, gdy naraz... — Aha, byłbym zapomniał o pewnej naprawdę fascynującej informacji - powiedział świdrując Henry'ego wzrokiem. — Wszystko wskazuje na to, że dwaj agenci ze Służby Ochrony Lasów i Jezior, którzy pracowali z Paulem McNultym, kiedy... hmm... zatrzymano pana podczas tego zeszłorocznego incydentu, ostatnio zaginęli. — Co?! — Zaszokowany Lightstone nie wierzył własnym uszom. — Tak, agent specjalny i pilot Larry Paxton oraz agent specjalny Carl Scoby - wyrecytował Grynard z pamięci. - Czy te nazwiska coś panu mówią? — Co się stało? - spytał Henry twardym, zimnym i zawziętym głosem. — Samolot Larry'ego Paxtona zaginął podczas rutynowego patrolu na Florydzie. Od poniedziałku nie mogą go znaleźć. Carl Scoby nie wrócił do biura po nawiązaniu rutynowego kontaktu z informatorką gdzieś w południowej Arizonie. Też w poniedziałek. Jak przypuszczam nic panu o tych wydarzeniach nie wiadomo, prawda? — Prawda — wyszeptał Lightstone, z trudem dławiąc w sobie narastającą wściekłość. — W takim razie niech panowie wsiadają do helikoptera, bo mogę stać się nieprzyjemny dla kolegów po fachu. Al Grynard odwrócił się i ruszył w stronę brezentu zakrywającego zwłoki Paula McNulty'ego. 36 Jak się czuje? — spytał cicho Woeshack, kiedy Henry wyszedł z separatki. — Chyba nieźle. Dali jej coś na uspokojenie — odrzekł wyraźnie spięty Lightstone, zamykając za sobą drzwi. Wykładanym linoleum korytarzem ruszyli do recepcji. — A co wieczorem? — spytał Woeshack. — Marie zabierze ją do domu — odrzekł Henry, błądząc myślami gdzieś daleko. — Powiedziała, że zostanie z nią do jutra po południu, do przyjazdu jej siostry. — Sądzisz, że miałaby coś przeciwko temu, gdyby moja rodzina przyniosła jej coś do jedzenia? My, Es kimosi, zawsze tak robimy, to u nas tradycja, ale nie wiem, czy... Lightstone potrząsnął głową i wrócił do rzeczywistości. — Myślę, że Martha byłaby wam wdzięczna — odrzekł patrząc na mocno poruszonego agenta. — Dobrze. Powiem im. Woeshack usiłował dotrzymać Henry'emu kroku i przez jakiś czas milczał. Kiedy stanęli przed ladą recepcji, wyznał: — Wiesz, kiedy słuchałem, jak mówisz jej o śmierci Paula, przeżywałem jedną z najtrudniejszych chwil w życiu. My, Eskimosi, jesteśmy fatalistami i... uczą nas, tak, to chyba odpowiednie słowo, uczą nas akceptować śmierć jako część życia. Ale ona... — Tak, to trudne, jakkolwiek by na to patrzeć — powiedział ze współczuciem Henry. — Byli razem od bardzo wielu lat. Po tylu przeżyciach, tuż przed emeryturą, masz pravo wierzyć, że nie może ci się przytrafić nic złego. Tak — odrzekł poważnie Woeshack. - Coś ci powiem. Jeśli znów stracimy kiedyś takiego agenta, wolę ścigać tych, co go zabili, niż zawiadamiać jego rodzinę. — Znam wielu policjantów z wydziału zabójstw, którzy poparliby cię z całego serca, Tom. Tłumiąc emocje, postąpił krok do przodu. — Agent specjalny Henry Lightstone — zwrócił się grzecznie do pielęgniarki okazując jej odznakę i legitymację. — Czy mógłbym skorzystać z telefonu i przeprowadzić kilka rozmów zamiejscowych na kartę kredytową? — Oczywiście, proszę. — Pielęgniarka postawiła aparat na ladzie i dyskretnie odsunęła się z krzesłem. — Służba Ochrony Lasów i Jezior. Czym mogę służyć? — Przyjemny kobiecy głos. — Chciałbym rozmawiać z Mike'em Takaharą. — Przykro mi, ale w tej chwili go nie ma. Czy coś mu przekazać? , — A kiedy będzie? — Niestety, proszę pana, nie wiem, ale może... Zdenerwowany i rozkojarzony, Lightstone już chciał odłożyć słuchawkę, gdy wtem go olśniło. — Przepraszam panią, zapomniałem się przedstawić. Mówi agent specjalny: Thomas Woeshack z Anchorage. Mikę i ja pracowaliśmy razem. Muszę z nim porozmawiać w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Sekretarka zawahała się. — Chwileczkę, znam jego numer domowy... — Light stone otworzył futerał z odznaką, wyjął z niego złożoną na pół karteczkę, rozszyfrował zastrzeżony numer Mike'a i szybko go wyrecytował. - Chcę tylko wiedzieć, kiedy wróci, żebym mógł do niego zadzwonić. Sekretarka wciąż się wahała. — W biurze w Anchorage pracuje taka młoda Eskimoska... — rzuciła na rybkę. — Jennifer AliU — powiedział, z trudem panując nad głosem. — Inspektorka. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat. wysoka, czarne włosy, brązowe oczy. Prześliczna dziewczyna. — Chodzi pan z nią? — spytała przyjacielskim już głosem. — Eeee... Nie, ale bardzo bym chciał. — — Powinien ją pan gdzieś zaprosić. Na pewno się zgodzi — dodała wesoło. — Wracając do pańskiego pytania. Mikę wyjechał dziś wcześniej, bo chciał naprawić coś na swoim patio. Powinien być w domu za jakieś pół godziny, chyba że zatrzyma się po drodze w jakimś sklepie komputerowym... — A wtedy może wrócić do domu późnym wieczorem — dokończył za nią Henry. — No tak, teraz widzę, że naprawdę go pan zna. — Aż za dobrze. Mam prośbę. Gdyby w ciągu godziny zajrzał do biura, czy zechce mu pani powtórzyć, żeby zadzwonił do domu i sprawdził wiadomość na sekretarce? To bardzo ważne. — Oczywiście, natychmiast mu przekażę. — Dzięki, do widzenia. Skonsternowany Woeshack uniósł krzaczaste brwi. — To teraz jesteś mną? — Chwilowo. Ona mnie nie zna, bo moje nazwisko nie figuruje w tutejszym rejestrze pracowników Służby Ochrony Lasów i Jezior. Przynajmniej na razie. — Ale co to ma wspólnego z Jennifer? — spytał podejrzliwie Woeshack. — Umawiałeś się z nią kiedy? — Hmm... Niezupełnie, ale zamierzałem. — Powinieneś. Lightstone znów podniósł słuchawkę, wykręcił kierunkowy San Diego, potem domowy numer Mike'a i po ósmym sygnale połączył się z automatyczną sekretarką. — Mikę, mówi... — Zawahał się. — Mówi wasz czarny koń. Słuchaj, myślę, że bracia Chareaux chcą się z nami policzyć. Ktoś im pomaga. Dziś rano na półwyspie Kenai znaleźliśmy Paula. Zastrzelono go. Metr dalej leżał trup Butcha Chareaux. Reszta, łącznie z Alexem, Sonnym i co najmniej dwoma facetami w wojskowych panterkach, uciekła niebieskim hydroplanem. Znów się zawahał, bo nie był pewien, czy może mówić otwarcie, ale szybko doszedł do wniosku, że kto jak kto, ale Mikę Takahara na pewno zabezpieczył urządzenie nagrywające tak, że nikt się do niego nie dobierze. - Jeszcze coś - mówił dalej. - Dowiedziałem się dzisiaj że w poniedziałek zaginęli Carl i Larry. Dlatego myślę że tamci idą na całość. Spróbuj złapać Stonera i powiedz mu co się dzieje. Lecę do niego. Tymczasem. Uważaj na siebie. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do pielęgniarki: - Siostro, czy moge pożyczyć książkę telefoniczną? Dziękuję. - No i co teraz? - spytał Woeshack. Lightstone przerzucił kilka kartek i sięgnął do telefonu. - Dokładnie to, czego się po nas spodziewają - wymamrotał Henry wsłuchując się w sygnał. - Linie Lotnicze Alaska, słucham. - Wesoły kobiecy głos - Halo? Mówi Thomas Woeshack - powiedział Light stone. - Chciałbym sprawdzić, czy są dwa wolne miejsca na lot do Tucson w Arizonie. Opłata na kartę kredytową. - Mogę zarezerwować panu miejsca w samolocie naszych linii odlatującym z Anchorage o siódmej rano Przesiadka na Seattle Tacoma, przylot do Tucson o szesnastej czterdzieści pięć. - Świetnie. Moje nazwisko Woeshack. Thomas W-o-e- -s-h-a-c-k. - A nazwisko drugiego pasażera? Lightstone zasłonił słuchawkę ręką i spojrzał na Woeshacka. - Jak ma na imię twój brat? - Który? - Którykolwiek. - Timothy. - Timothy, mój brat - powiedział Henry do słuchawki - Tak, karta kredytowa Diner's Card. Bardzo dziękuję Woeshack nie mógł się w tym wszystkim połapać. - Przecież ten z FBI zabronił nam wyjeżdżać z Anchorage. - Zgadza się. - A jeśli każe nas śledzić? Lightstone puścił widełki telefonu i wykręcił numer. Już kazał. Jeden z jego ludzi siedzi w holu głównym drugi krąży wokół szpitala w niebieskim Fordzie. — Ach tak... — Linie Lotnicze Alaska. Czym mogę służyć? — odpowiedział wesoły, tym razem męski głos, co sprawiło, że Henry zastanawiał się przez chwilę, czym, na Boga, karmią ludzi, którzy muszą odbierać setki telefonów dziennie. — Halo? Moje nazwisko Robert LaGrange. Chciałbym zarezerwować miejsce na lot z Anchorage do San Diego. Słucham? Tak, dziś wieczorem, najpóźniej jak można albo jutro rano, jak najwcześniej. O pierwszej dwadzieścia w nocy? A o której byłbym w Seattle? Znakomicie. Tak, LaGrange. Robert L-a-g-r-a-n-g-e. Dziękuję. — Uśmiechnął się do pielęgniarki najmilej jak umiał i odstawił telefon. — To co, zostaję tu na wabia, tak? — spytał Woeshack, kiedy szli szerokim korytarzem do holu głównego. — Tom, zaczynasz myśleć jak gliniarz. — Kiedy nie rozbijam samolotów, oglądam dużo filmów w telewizji. — Wzruszył ramionami i zamilkł. Po chwili skonstatował: — Więc jednak chcesz się do nich dobrać. — Coś w tym rodzaju. Woeshack zawahał się. — Dlaczego nie mogę ci pomóc? Lightstone zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami i spojrzał prosto w jego ciemne, zatroskane oczy. — Będziesz miał w tym swój udział, Tom. Możesz na to liczyć. Ale najpierw musisz pomóc mi się stąd wyrwać. Przez chwilę wydawało się, że młody Eskimos zacznie dowodzić swoich racji, ale Henry tak go świdrował oczyma, że tylko westchnął i kiwnął smętnie głową. — No dobra. Jak to zrobimy? — Z pomocą twoją i twoich braci, tak by było najlepiej. Czy któryś z nich jest mojego wzrostu i wagi? Tak mniej więcej. Woeshack przechylił na bok głowę i zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy. — Chyba Jo. Może jest ciut niższy. Ale włosy... — Dziś po południu zacznę nosić kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. Myślisz, że jak dam mu swoje ciuchy, to sobie poradzi? — — Jasne. Oby tylko zbyt blisko nie podeszli. — Nie podejdą. — Jaki jest gryplan? — Twój wóz ma przyciemniane szyby, tak? Wszystkie? — Wszystkie. — O ósmej wieczorem zjemy razem kolację w Hiltonie. Potem pójdziemy do baru, wypijemy parę piw i powspominamy Paula. O dziesiątej się pożegnamy, wrócisz do domu, pójdziesz spać i przyjedziesz po mnie punktualnie o piątej rano. Będę czekał na parkingu za hotelem. — Z tym że zamiast ciebie będzie czekał Jo, bo o pierwszej dwadzieścia wsiądziesz do samolotu i będziesz już w drodze do San Diego. — Zgadza się. — Jak zrobimy podmiankę? — Jo też będzie w barze, ale usiądzie przy innym stoliku, jasne? Koło dziesiątej, kiedy zawołamy kelnera, żeby uregulować rachunek, Jo wyjdzie z baru. Wychodzi, wjeżdża windą na szóste piętro i czeka na mnie w korytarzu przed pokojem 672. Daję mu klucze, kapelusz i okulary. Jo wchodzi do pokoju, zapala światło, dzwoni na dół i zamawia budzenie na wpół do piątej rano. Nie może zasnąć, włącza telewizor i ogląda film. Federalni śledzą jego ruchy przez hotelowy system bezpieczeństwa. Koło północy gasi światło, wyłącza telewizor, idzie spać. Budzą go o wpół do piątej, wychodzi na parking za hotelem i o piątej czeka na ciebie. — Nie zapominając włożyć przedtem okularów i kapelusza. — Otóż to. — Jak długo mamy się w to bawić? — Mój samolot ląduje w Seattle o piątej czterdzieści pięć. Na następny czekam godzinę. Gdyby udało się wam wodzić ich za nos do wpół do szóstej, a najlepiej do wpół do siódmej, będę wolny i swobodny jak ptak. — Nie ma sprawy — orzekł z uśmiechem Woeshack. — Jo podrzuci mnie na lotnisko. Wejdę do głównego terminalu, żeby zapłacić za bilety, tymczasem on będzie krążył furgonetką wokół parkingu. Żadnych walizek, tylko — bagaż podręczny. Wychodzę, wsiadam do furgonetki, znów trochę krążymy, jakbyśmy czekali na odpowiedni moment, żeby wyskoczyć z wozu i w ostatniej chwili wsiąść do samolotu. — Dobra, kupią to jak nic — pochwalił Lightstone. — Naprawdę myślisz, że będą obserwowali parking o piątej rano? Henry zastanowił się. — Myślę, że Grynard wyśle w teren trzech, może czterech tajniaków, którzy nie spuszczą nas z oka przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dając sobie ośmiogodzinne zmiany. — Chryste! Przecież powiedział, że brakuje mu ludzi! — Bo mu brakuje — odrzekł Lightstone ze znajomością rzeczy, przypominając sobie sceptyczne spojrzenie stalowych oczu agenta FBI. — Gdyby mu nie brakowało, śledziłoby nas sześciu albo ośmiu. Tak? — Mówi Maas. — Skąd pan dzwoni? — Linia jest czysta? — Chwileczkę. Doktor Reston Wolfe wcisnął trzy guziczki na telefonie. Kiedy zielona lampka w dolnym rogu aparatu zaczęła mrugać, powiedział: — W porządku, słucham. — Jesteśmy w Soldotnie. Faza pierwsza i druga przebiegły bez zakłóceń, ale podczas wykonywania trzeciej zaszły komplikacje. — Co się stało? — spytał szybko Wolfe czując, że zamiera mu serce. — Straciliśmy jednego z naszych ludzi. — Co?! — Kiedy przeprowadzaliśmy operację, na jeziorze łowiła ryby grupka pracowników miejscowej placówki Służby Ochrony Lasów i Jezior. Czysty przypadek - tłumaczył Maas swoim zimnym, opanowanym głosem. — Usłyszeli strzały i przybili do brzegu, żeby zbadać sytuacje. Dysponowali hydroplanem, a jeden z nich był bardzo sprawny w posługiwaniu się bronią. — Kogo straciliśmy? — wyszeptał Wolfe. — Bolina. Zabiła go nieostrożność. Parker jest ranny. Dostał w lewą nogę, tuż pod kolanem, i w prawe ramię. Odesłaliśmy go na leczenie do bazy. Watanabe otrzymał powierzchowne rany w pośladki i uda, ale twierdzi, że jest w pełni zdolny do kontynuowania misji. Wesprze Guntera i Felixa. — Boże, a co z jego... ciałem? I z resztą? - spytał otępiały z przerażenia Wolfe, doskonale wiedząc, że to niespodziewane wydarzenie może być początkiem końca operacji KONTRA. — Zestrzeliliśmy ich samolot, co dało nam czas, żeby je usunąć i zatrzeć ślady. — A inne... zwłoki? — Zostawiliśmy je na miejscu, dokładnie według scenariusza. — W takim razie... W takim razie wszystko w porządku? — wykrztusił Wolfe, chwytając się nikłego promyczka nadziei. — Chyba tak — odrzekł Maas. — Ocaleli z katastrofy widzieli nasz samolot, ale wylądowaliśmy na jeziorze Tustu- mena, pozbyliśmy się ciała Bolina i hydroplanu, a potem odlecieliśmy samolotem rezerwowym. Nikt nas nie widział. — Jak tam głęboko? — Około trzystu metrów. Woda jest bardzo zimna i ciemna. Nie znajdą go. — Zaczęli śledztwo? — FBI już tam jest, jak się tego spodziewaliśmy. Będą zaintrygowani dowodami rzeczowymi i skonsternowani zeznaniami świadków, w rezultacie czego nie pozostanie im nic innego, jak uznać, że to dzieło mściwych braci Chareaux. — Zatem musimy tylko zaczekać, aż to wszystko się skończy — skonstatował Wolfe, niemal omdlewając z ulgi. — Nie - odrzekł zimno Maas. — Najpierw musimy zabić ostatnich trzech, zgodnie z planem. Czekać będziemy później. — 37 Jennifer? — Tak? — wymamrotała sennie. — Mówi Henry Lightstone. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale muszę zadać ci pytanie na temat odprawy celnej towarów i bagaży przewożonych drogą powietrzną. — Tak jest, niech pan pyta — odrzekła służbiście młodziutka pani inspektor, mrugając półprzytomnie zaspanymi oczami. — O godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt na lotnisku w Anchorage ląduje samolot alaskańskich linii lotniczych, rejs numer dziewięćdziesiąt dziewięć. Pytanie brzmi: czy przeprowadzacie kontrolę bagażu i towarów przewożonych przez ten samolot? — Zazwyczaj nie. To rejs krajowy, więc zagraniczne deklaracje przywozowe zdarzają się bardzo rzadko. Załatwiają to celnicy z Seattle. — Ale jeśli podejrzewacie, że na pokładzie samolotu znajdują się przedmioty przewożone nielegalnie? — W takim wypadku oczywiście natychmiast wkraczamy do akcji. Zwłaszcza kiedy dostajemy cynk. — A gdybyś wiedziała, że jeden z pasażerów próbuje przemycić do Anchorage trzy niedźwiedzie grizzly upolowane nielegalnie w Kolumbii Brytyjskiej? — Na pewno byśmy podjęli odpowiednie działania — odrzekła stanowczo Jennifer Alik. — Oczywiście pod warunkiem że wiadomość pochodziłaby z pewnego źródła, — W takim razie muszę ci zadać następne pytanie: czy jestem wystarczająco pewnym źródłem? — Wybuchnęła śmiechem. — Tak jest, jak najbardziej. Czy wie pan, kiedy ten pasażer przylatuje? Lightstone zerknął na zegarek. — Mniej więcej za godzinę i dwadzieścia minut. — Boże, dzisiaj?! — Obawiam się, że tak. Westchnęła. — Nie ma sprawy, już wychodzę. Muszę się tylko ubrać. — Posłuchaj, zatrzymałem się w hotelu Kapitan Cook. Możesz mnie po drodze zabrać? Ponieważ Jennifer Alik znała prawie wszystkich ważniejszych członków personelu naziemnego lotniska Anchorage, załatwienie sprawy zajęło jej niecałe dwadzieścia minut. Kiedy torba znalazła się na pokładzie samolotu linii alaskańskich rejs numer 394, wróciła do małego biura Alaska Air Cargo, gdzie czekał Henry Lightstone, i oddała mu bilet z czerwoną karteczką przyczepioną do kartonowej okładki. Na karteczce widniał napis: „Broń skontrolowana". — Były kłopoty? — spytał. — Musiałam zaświadczyć, że broń w zamkniętym futerale jest nie nabita — odrzekła z wesołym uśmiechem. — Od dwóch tygodni McNulty opowiada o panu tyle dobrych rzeczy, że bez wahania zaświadczyłam. — Tak, nic nikomu nie grozi — zapewnił Lightstone żałując, że nie ma sumienia powiedzieć jej o McNultym. Żałował też, że przez cały lot nowa automatyczna dziesiątka — pistolet Smith & Wesson, który wydali mu z magazynu w Anchorage — będzie tkwić pod pokładem, w przedziale bagażowym, i że nie może jej mieć przy sobie. Ale wiedział, że biuro wydawania zezwoleń na przewóz broni może być obstawione przez agentów FBI — tak, Al Grynard był do tego zdolny. Poza tym, gdyby zechciał przejść przez odprawę bagażową z pistoletem za pazuchą, nie uniknąłby okazania odznaki i dokumentów. W głębokich zakamarkach mózgu krążyła mu jakaś mglista myśl, jakieś niejasne skojarzenie dotyczące kontroli bagażu przed wejściem na pokład samolotu, ale nie bardzo wiedział, dlaczego akurat teraz przyszło mu to do głowy, a potem Jennifer Alik spytała: — Mogę w czymś jeszcze pomóc? ...i myśl rozwiała się jak dym. — Zostało mi dwadzieścia parę minut — odrzekł. — Mogłabyś mi zademonstrować, jak przeprowadzałabyś odprawę rejsu dziewięćdziesiąt dziewięć, gdybyś dostała cynk z pewniejszego źródła i gdyby ten facet naprawdę przemycał trzy niedźwiedzie grizzly? 38 Środa, 15 września Dokładnie o pierwszej w nocy agent specjalny Henry Lightstone przypomniał sobie, że za chwilę ma samolot. Zastępca kierownika biura przeładunków na lotnisku Anchorage — który dla Jennifer Alik zrobiłby chyba wszystko - zaproponował, że podwiezie go wózkiem do rampy bagażowej. Przy rampie były schody ewakuacyjne, dzięki czemu Henry wszedł na pokład samolotu, ominąwszy stanowiska kontrolne, które Al Grynard — zgodnie z jego przewidywaniami — obstawił swoimi ludźmi. Osiem godzin i dwadzieścia minut później — jedną strefę czasową i dwa stanowiska kontrolne dalej — Henry stanął przed ladą agencji wynajmu samochodów na lotnisku w San Diego. Wykorzystał jedną z kart kredytowych, które jakoś zapomniał unieważnić, i wziął małego Sedana na nazwisko Henry Allen Lightner. Czterdzieści pięć minut później wszedł do gmachu rządowego na ulicy C, wjechał windą na siódme piętro i zapukał do biura Dwighta Stonera, całkowicie nieświadomy, że przez całą drogę z lotniska był nieustannie śledzony. — Nazywam się Henry Lightstone. Chcę się zobaczyć z Dwightem Stonerem — powiedział okazując dokumenty młodej jasnowłosej sekretarce. — Przykro mi, proszę pana — odrzekła przepraszająco — ale pan Stoner niedawno wyszedł. Czy był pan umówiony? — Hmm, nie. A kiedy wróci? — Niestety, nie wiem. Zatelefonował do niego informator i pan Stoner natychmiast wyszedł. — — Informator? Jest pani pewna? — No... chyba tak. To znaczy... — Kiedy do niego telefonował? — Dziś rano, bardzo wcześnie... — odrzekła sekretarka tracąc głowę. — O której godzinie? — spytał niecierpliwie Lightstone. — O której? Ach tak, zaraz sprawdzę. — Przerzuciła kilka kartek w skoroszycie. — Mam. Zatelefonowano do niego dokładnie o dziewiątej czterdzieści sześć, godzinę temu. — Czy zna pani nazwisko tego informatora? — zapytał Henry próbując odczytać niewyraźne pismo w odwróconym notatniku. — Nie. Nie przedstawiła się. Pytałam dwa razy, ale powiedziała, że... Lightstone drgnął i podniósł wzrok. — To była kobieta? Jest pani pewna, że dzwoniła kobieta? — Ależ tak, to był na pewno kobiecy głos. Mówiła z silnym akcentem, chyba niemieckim. Lightstone zmusił się do zachowania spokoju. — Czy pamięta pani, co mówiła? To bardzo ważne — nalegał. Serce waliło mu jak młotem, bo przypomniał sobie słowa Ala Grynarda: „Carl Scoby nie wrócił do biura po nawiązaniu rutynowego kontaktu z informatorką gdzieś w południowej Arizonie". — Niech pomyślę. Hmm... Kiedy spytałam ją o nazwisko, powiedziała, że się nie przedstawi, bo sprawa nie jest aż tak istotna... — Posłuchaj... Tracy — przerwał jej zerknąwszy na tabliczkę na biurku — to cholernie ważne. Czy wiesz, gdzie Stoner miał się z nią spotkać? — Tego mi nie powiedział, ale mógł coś zapisać w swoim notatniku. Notatnik zawsze trzyma na biurku, więc... Ale Lightstone'a już przed nią nie było. Wpadł do niewielkiego gabinetu Stonera i zaczął szperać wśród papierów walających się na blacie i w szufladzie. Zdeterminowana, stanęła w drzwiach i z groźną miną oznajmiła: — Proszę pana, nie wolno mi tu nikogo wpuszczać. Proszę wyjść. Ale Henry znalazł już to, czego szukał. Otworzył notes na ostatniej stronie, chwilę później wypadł z gabinetu i na złamanie karku pognał korytarzem do windy. Mierzący ponad dwa metry i ważący sto czterdzieści kilogramów agent specjalny Dwight Stoner od dawna przywykł do tego, że swoją obecnością onieśmielał, a nie­kiedy nawet przerażał ludzi. Wszystko było w porządku, kiedy miał do czynienia z piłką i z napastnikami takimi jak Lawrence Taylor albo Carl Banks czy choćby z typami w rodzaju tego brodatego Kleinfeltera, ale ilekroć nawiązywał kontakt z normalnym człowiekiem, jego wygląd działał wybitnie odstraszająco. Dlatego kiedy w oczach młodej, bardzo atrakcyjnej kobiety dostrzegł wyraźny strach, natychmiast spuścił parę i spróbował przybrać przyjemniejszy wyraz twarzy. — Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć — po­wiedział dodając jej otuchy szerokim uśmiechem. Wyjął dokumenty. — Agent specjalny Dwight Stoner ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. To pani do mnie dzwoniła? — Tak. Proszę, niech pan wejdzie, proszę... — odrzekła Carine Mueller drżącym głosem. Była naprawdę zaskoczo­na, nawet lekko przerażona. Nie spodziewała się zobaczyć takiego olbrzyma i natychmiast zdecydowała, że nie pozwoli Sonny'emu Chareaux rozegrać wszystkiego tak, jak chciał. — Bałam się, że zmienił pan zdanie. — Po drodze musiałem wziąć paliwo i źle skręciłem na skrzyżowaniu. — Wzruszył przepraszająco potężnymi ra­mionami. — Zanim znalazłem kogoś, kto zna tę okolicę, straciłem sporo czasu. — Tak, mieszkam bardzo daleko. To miło, że zechciał pan przyjechać. Proszę, tędy. Wyszli przez kuchnię i ruszyli w stronę wielkiej, roz­padającej się szopy w rogu sporego podwórza. — Mój sąsiad jest przerażony — powiedziała. — Czy to pan Nakamura? — spytał widząc szczupłego, nerwowego Japończyka stojącego koło uchylonych drzwi szopy. — Tak. To taki miły człowiek. On i jego żona są cudownymi sąsiadami, ale dawno nie było ich w kraju i bali się, że jeśli schowają rogi w domu, policja ich aresztuje. Nie wiedział, co robić, więc powiedziałam mu, żeby przeniósł je do naszej szopy i czekał na pana przyjazd. Stoner podszedł bliżej i wolno wyciągnął do niego swoją olbrzymią rękę. — Agent specjalny Dwight Stoner ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Dziękuję bardzo, że pan przyjechał na pomoc — po wiedział łamaną angielszczyzną właściciel czarnego pasa karate Kiro Nakamura. Celowo rozluźnioną dłonią uścisnął rękę agenta, zauważywszy wcześniej, że Stoner lekko utyka. — Rozumiem, że miał pan sprzeczkę z jakimś kłusownikiem. Japończyk kiwnął głową. Z jego szeroko rozwartych oczu tryskał nie ukrywany entuzjazm. — Tak. Powiedział, że za bardzo mało pieniądz mogę dostać wielkie trofeum, wielki róg. Tak wielki, że moje nazwisko będzie w księdze rekordów. Mówię tak, ale on chce więcej pieniądz i ja mówię nie — wydukał Nakamura. Jego śmiertelnie niebezpieczne ręce wyraźnie drżały. — Ja gość w waszym kraju. Ja nie chcę iść do więzienia. — Wszystko w porządku, panie Nakamura — uspokoił go łagodnie Stoner. — Nie zamierzam pana aresztować. Jestem tutaj, żeby panu pomóc. Rozumiemy się? — Tak, rozumiemy się. — Uszczęśliwiony Japończyk obdarzył go promiennym uśmiechem. Stoner spojrzał na Carine Mueller. — To tutaj? — Tak, zaraz panu pokażę. Weszła do ciemnej szopy wypełnionej stertami pudeł, kufrów, kanistrów na benzynę i całym mnóstwem narzędzi rolniczych, których nie używano chyba od lat. Wzdrygnęła się. — Chryste, to miejsce przyprawia mnie o dreszcze — mruknęła idąc na oślep w półmroku. — Prawie nigdy tu nie przychodzę, bo pełno tu pajęczyn. Nienawidzę pająków i nie pamiętam, gdzie się włącza światło. — To to? — spytał Stoner przeciskając się między dwoma pudłami sięgającymi głowy dorosłego człowieka. Za pudłami, wsparte o skrzynie na amunicję, stały olbrzymie rogi łosia. — Tak, to chce mi sprzedać — potwierdził podekscytowany Nakamura podchodząc bliżej. — Ale mówi, że ja nie mam papierów, dlatego trzeba więcej pieniądz. Stoner pochylił się, żeby obejrzeć rogi. — Jak się ten kłusownik nazywa? — zapytał. I wtedy tuż obok usłyszał znajomy głos. — Nazywa się Chareaux. — Co...?! Stoner zaczął się właśnie odwracać, kiedy Sonny Chareaux wyskoczył z ukrycia, zamachnął się kijem do baseballa i ze wszystkich sił uderzył agenta w prawe kolano. Stoner krzyknął z bólu i runął na betonową podłogę. Kiedy padał, Kiro Nakamura błyskawicznie wyciągnął rękę, żeby wyszarpnąć mu zza pazuchy automatycznego SIG-Sauera. Rozchylił mu kurtkę, zerwał zapięcie z futerału i już wyciągał broń z kabury, kiedy Stoner podniósł głowę i z dziką furią w zamglonych bólem oczach chwycił Japończyka za lewy nadgarstek. Reagując z oślepiającą wprost szybkością, Nakamura wykrzyknął gardłowe „Ki-ai!" i kantem prawej dłoni zmiażdżył mu nos. Trysnęła krew. Japończyk natychmiast zacisnął pięść i uderzył Stonera w prawe oko, a kiedy agent odsłonił szyję, zadał mu straszliwy cios w gardło. Oszołomiony, prawie nieprzytomny z bólu Stoner upadł ciężko na kolana. Z trudem łowiąc oddech, zdołał jednak wykrzesać z siebie tyle sił, by zacisnąć uchwyt. Zacisnął go mocno, bardzo mocno, tak mocno, że złamał Nakamurze rękę w nadgarstku. SIG-Sauer upadł z trzaskiem na podłogę. Stoner nie czekał — pchnął rannego karatekę prosto na Carine Mueller, która właśnie sięgała do jednego z pudeł po odbezpieczony rewolwer. — Bierz go! — krzyknęła i naraz jęknęła z bólu. Potrącona przez Japończyka, upadła na metalową ramę elektrycznej piły i rozcięła sobie brew. Zaklęła po niemiecku, rzuciła się na kolana, rozpaczliwie szukając broni. Stoner usiłował otrząsnąć się po koszmarnych ciosach w nos i gardło, zapomnieć o bólu w strzaskanym kolanie, kiedy kątem zapuchniętego oka dostrzegł jakiś ruch. To Sonny Chareaux — znów atakował. W ostatniej chwili zdążył się odwrócić i uniknąć straszliwego uderzenia w głowę. Zamortyzował je prawym przedramieniem, ale siła ciosu była tak duża, że zatoczył się do tyłu i nie pozostawało mu nic innego, jak zasłonić się znowu, gdy nagle... Ka-buuum! Ogłuszający huk wystrzału w zamkniętej przestrzeni omal nie rozerwał mu bębenków. Prawie dwunastogramowy pocisk kalibru dziesięć milimetrów przebił dłoń Sonny'ego Chareaux i roztrzaskał kij na drobne kawałki. Kłusownik zachwiał się. Oszołomiony potworną siłą niespodziewanego uderzenia, która zgruchotała mu kości i rozszarpała włókna nerwów, przycisnął do brzucha zakrwawioną rękę i podniósł wzrok, by ujrzeć znajomą twarz. — Zabiłbym cię — wyszeptał Lightstone mierząc mu z pistoletu między oczy — ale wolę, żebyś zgnił w pierdlu. — To ty?! — sapnął Chareaux wytrzeszczając ślepia. I z nieprawdopodobną furią, z obnażonymi wściekle zębami, runął na Lightstone'a niczym ranna niedźwiedzica Kodiak, której jedyną myślą było przeć naprzód i zabić. Lightstone już przesunął muszkę w dół, już miał nacisnąć spust i wpakować kulę w pierś kłusownika, kiedy z podłogi zerwała się Carine Mueller. Zerwała się i popędziła w stronę drzwi. Lightstone zareagował instynktownie. Wiedział, że Chareaux jest ranny, że stanowi mniejsze zagrożenie, więc wykonał szybki półobrót, przykucnął i posłał za nią trzy kule. Wtedy zdarzyły się dwie rzeczy naraz: Stoner rzucił się pod nogi szarżującego kłusownika, a Kiro Nakamura kopnął Henry'ego w ręce, skutkiem czego czwarty pocisk śmignął nad głową Sonny'ego i wypadł przez otwarte drzwi, a Smith & Wesson trzasnął o ziemię. Przez krótką chwilę stali naprzeciwko siebie z gołymi rękami, Henry Lightstone i Kiro Nakamura. Stali w półmroku i mierzyli się wzrokiem. Nie zważali na Stonera i Sonny'ego Chareaux, którzy tarzali się po betonowej podłodze, jęcząc, stękając, gryząc się nawzajem i dusząc, roztrącając pudła i narzędzia. Wyczuwając przewagę, Japończyk zaatakował, zadając szybki, wysoko mierzony cios nogą. Lightstone przyblokował go, skontrował łokciem, ale Nakamura odskoczył, wykonał obrót, jego noga znalazła się nagle tuż przy prawej skroni Henry'ego i... grzmotnął o ziemię, bo wyszkolony na Okinawie agent zrobił gwałtowny zwód biodrami, wbił zaciśniętą pięść w żebra napastnika, po czym natychmiast poprawił łokciem i trafił Nakamurę prosto w usta i nos. Za plecami usłyszał straszliwy trzask pękających kości, przeszywający okrzyk bólu, ale nie miał czasu, by się odwrócić, bo jego najwyraźniej niezniszczalny przeciwnik zdążył już wstać. Z ust i nosa ciekła mu krew, ale uśmiechał się do Henry'ego z widocznym rozbawieniem, nie przestając szukać wzrokiem czegoś, co w tym mrocznym, wypełnionym kurzem wnętrzu dałoby mu choć odrobinę przewagi. Lightstone instynktownie cofnął nogę, przybierając pozycję obronną. Był gotów odeprzeć następny atak, gdy wtem otworzyły się boczne drzwi i w progu wyrósł jakiś potężnie zbudowany kulturysta z kręconymi blond włosami. W rękach trzymał pistolet maszynowy H&K kalibru dziewięć milimetrów. — Dalej! — wrzasnął. — Wysadźmy to w cholerę! — I nacisnął spust. Puścił długą serię. Pociski zagruchotały na betonie, rozorały przegniłe ściany. Lightstone i Nakamura rzucili się na podłogę, ale Japończyk natychmiast wstał, dopadł bocznych drzwi i zniknął. Henry rozglądał się rozpaczliwie w poszukiwaniu pistoletu. Dostrzegł go trzy metry dalej — nierdzewna stal rzucała nikłe błyski — i już ruszał w tamtą stronę, kiedy nagle usłyszał cichy szelest. Poderwał się, ale było za późno. Bezlitosny cios Nakamury trafiłby go prosto w twarz — pozbawiłby Henry'ego przytomności albo złamałby mu kark — gdyby nie Stoner, który dźwignąwszy się w ciemności na zdrowej nodze, chwycił atakującego Japończyka w locie, cisnął nim na chropowaty wspornik i mocno przydusił — stopy mistrza karate dyndały prawie czterdzieści centymetrów nad podłogą. Nakamura zadał mu instynktownie cios lewą ręką w szyję i wrzasnął z bólu, gdy kości zmiażdżonego nadgarstka przetarły mu nerwy jak ostra tarka. — Ty skośnooki chuju! — ryknął Stoner łypiąc wściekle na Japończyka. Przytrzymał szamoczącego się karatekę lewą ręką i grzmotnął go pięścią w pierś. Nakamura przekoziołkował w powietrzu, wyrżnął w przeciwległą ścianę jak zepsuty kafar i runął na podłogę wśród roztrzaskanych desek i narzędzi. Ale ku zdumieniu Stonera i Lightstone'a prawie natychmiast usiadł! Usiadł, oparł się o ścianę, wykrzywił w uśmiechu zakrwawione wargi, drżące ręce zacisnął na uchwycie pistoletu Henry'ego i podniósł broń. Rozszczepiony kulą kij Sonny'ego Chareaux leżał niecałe dwa metry od Lightstone'a i Henry już miał wykonać błyskawiczny skok — doskonale wiedział, że nie zdąży, ale cóż mu pozostało? — kiedy szopa zatrzęsła się od wystrzałów. Trzy pociski kalibru dziewięć milimetrów trafiły Kiro Nakamurę w pierś, szyję i czoło. Japończyk runął na zdruzgotaną ścianę jak szmaciana kukła. Lightstone i Stoner odwrócili się i ujrzeli w progu przykucniętego Paxtona, który w wyciągniętej ręce ściskał dymiący pistolet. Posiniaczony, poharatany, ciężko ranny agent wyszczerzył połamane zęby. - Mistrzunio, hę? — mruknął. - Chryste, skąd...?! - Lightstone urwał, rozejrzał się szybko, podpełznął do martwego Japończyka i zabrał swego Smith & Wessona. Wtedy przypomniał mu się okrzyk kędzierzawego kulturysty z pistoletem maszynowym- „Dalej! Wysadźmy to w cholerę!" - Skąd się tu wziąłeś?! - dokończył za Henry'ego Stoner ocierając krwawiące, spuchnięte wargi. Larry Paxton wzruszył ramionami i skrzywił się z bólu. - Pomyślałem sobie, że takie miazglaki jak wy będą potrzebować pomocy, więc wylazłem z tego pieprzonego bagna i... W świetle wpadającym przez boczne drzwi Lightstone dostrzegł kable biegnące do lasek dynamitu zamocowanych taśmą do trzech czteroipółlitrowych kanistrów stojących obok traktora. - Szopa jest zaminowana! - wrzasnął. - Uciekajcie! Chwycili z Paxtonem Stonera, wywlekli go na dwór i pociągnęli za sobą jak wór cementu. Nagle za ich plecami rozległ się potworny wybuch, który cisnął nimi o ziemię i zasypał lawiną potrzaskanych kawałów drewna, połamanych narzędzi, fragmentami płonących kanistrów i krwawymi szczątkami Sonny'ego Chareaux oraz Kiro Nakamury. Dobrze, panie poruczniku, zaraz panu przekażę, czego się na razie dowiedzieliśmy - rzucił do słuchawki sierżant Peter Balloch, starszy śledczy z biura szeryfa okręgu San Diego. - Włączył pan magnetofon? Zmęczony głos na drugim końcu linii wymamrotał coś, co mogło uchodzić za potwierdzenie. Balloch westchnął. - No to zaczynam. Dzisiaj, około jedenastej trzydzieści, zadzwoniła do nas niejaka Wanda Perkins z doniesieniem, że słyszała strzał w domu obok. Twierdziła, że sąsiedzi wyjechali na wakacje, i że nie powinno tam nikogo być. Wysłaliśmy na miejsce dwuosobowy patrol, ale zanim wóz zdążył odjechać, Wanda Perkins zadzwoniła powtórnie donosząc, że przed chwilą słyszała liczne strzały, które jej zdaniem oddano albo w szopie sąsiadów, albo gdzieś w pobliżu. Twierdziła, że brzmiało to jak seria z pistoletu maszynowego, bo często ogląda filmy w telewizji i wie, co mówi. Kiedy była na linii, policjant przyjmujący meldunek usłyszał potężną eksplozję, która zmiotła tę szopę w pizdu. Słucham? Tak, panie poruczniku, oczywiście, wiem, że pan to nagrywa. Przecież sam o to pana prosiłem, prawda? — Balloch wywrócił oczami i po raz pięćsetny zadał sobie pytanie, jakim cudem ten facet zdał egzamin oficerski. — Tak czy inaczej — dodał szybko, żeby nie wypsnęło mu się coś, czego mógłby później żałować — kiedy nasi chłopcy przyjechali na miejsce zdarzenia, znaleźli zwłoki czterech mężczyzn. Jeden z nich został zidentyfikowany jako Sonny Chareaux. Literuję: C-H-A-R-E-A-U-X. Wiemy, że jest poszukiwany przez policję z Luizjany. Porucznik musiał coś chyba powiedzieć, bo Balloch zamilkł i chwilę słuchał. — Tak, panie poruczniku, to rzeczywiście bardzo dobry pomysł. Naturalnie, zadzwonimy do Luizjany i o wszystkim ich poinformujemy — odrzekł sierżant zastanawiając się, czy jest choćby nikła szansa na to, żeby któregoś dnia taśma wpadła w ręce jakiegoś kapitana. — Jeśli chodzi o pozostałe ofiary wybuchu — mówił dalej — dwie z nich zostały wstępnie zidentyfikowane. Przypuszczalnie są to Dwight Stoner i Larry Paxton, agenci ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. Tak, tak jest. Co do podejrzanych, mamy świadków, którzy widzieli dwoje białych uciekających z miejsca zdarzenia srebrną półciężarówką bez tablic rejestracyjnych. Zbiegli w niewiadomym kierunku. Mężczyzna jest niskim, krępym, kędzierzawym blondynem uzbrojonym w pistolet maszynowy albo w strzelbę. Kobieta jest blondynką z długimi do ramion włosami. Aha, świadkowie widzieli jeszcze jednego mężczyznę. Biały, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, uciekał pieszo w przeciwnym kierunku. Tak, niech pan to nada. Jak wyskoczy coś nowego, natychmiast pana zawiadomię. — Kręcąc smutno głową, sierżant Balloch odłożył słuchaw­kę i spojrzał na mężczyznę siedzącego w jego ulubionym fotelu. — O to wam chodziło? — spytał. — Mniej więcej — odrzekł Henry Lightstone. — Długo dasz radę ich bajerować? — Raczej krótko. Wiem, jak ten dupek pracuje — od­rzekł Balloch. — Pewnie dużo będzie zależało od tego, czy wasi bonzowie zechcą z nami współpracować. I do jakiego stopnia. — John Marsh, główny szef naszego wydziału operacyj­nego, obiecał mi, że w ciągu sześciu godzin wsiądzie do samolotu i przyleci do San Diego. Jeśli wszystko wypali, będzie z nim dyrektor naczelny Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Wiedzą, kim jesteś? — Marsh zna moje nazwisko, ale nigdy z facetem nie rozmawiałem. — A ta gruba ryba? — O ile dobrze rozumiem zasady tej rozgrywki, wie tylko, że dał pełnomocnictwo Marshowi i McNulty'emu na prowadzenie agenta, który miał działać poza obowiązują­cymi zasadami i przepisami federalnej polityki personalnej i administracyjnej. — A ponieważ widzą, że po całej imprezie można spuścić wodę, trzęsą dupami, że aż miło, tak? — domyślił się Bolloch. — Chyba tak. — No to ubaw po pachy. Czekaj, zobaczmy, czy ja to wszystko dobrze rozumiem. — Sierżant zapadł się w miękki fotel i masując skronie mówił: — Chcesz powiedzieć, że tych dwóch połamańców to jedyni ludzie, którzy mogą potwier­dzić, że jesteś prawdziwym agentem federalnym, a nie czubkiem, którego trzeba zamknąć dla jego własnego dobra? — Ruchem głowy wskazał dwóch wyciągniętych bezwładnie mężczyzn. Dwight Stoner leżał na sofie. Jego paskudnie spuchnięte kolano było mocno przewiązane kawałkiem materiału zastępującym chirurgiczną klamrę. Larry Paxton miał odchyloną głowę i zamknięte oczy. Zapadł w półśpiączkę. Z lewą ręką na temblaku, z prawą obandażowaną do ramienia, siedział w fotelu obok sofy i wyglądał dokładnie jak pilot, do którego strzelano, który roztrzaskał swój samolot w bagnie rojącym się od aligatorów, następnie uciekł z eksplodującej szopy, wlokąc za sobą — jedną ręką - ludzką kotwicę wagi stu czterdziestu kilogramów. A wszy­stko to w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin. — Chyba tak, jeśli nie liczyć Snoopasa, to znaczy Mike'a Takahary, naszego speca od komputerów, z którym nie mogliśmy się skontaktować, no i Scoby'ego, jeżeli jeszcze żyje. Balloch trawił to przez chwilę w milczeniu, po czym kiwnął głową. — No dobra — rzekł w końcu. — Mogę wam zagwaran­tować dwadzieścia cztery godziny, nie więcej. Myślę, że przez dobę dadzą mi spokój. Powiem swoje i wystarczy, bo jestem stary, wolny, gderliwy i wolą ze mną nie zadzierać. No ale później ktoś taki jak na przykład mój porucznik zacznie liczyć na palcach i zastanawiać się, jak to możliwe, że zamiast czterech ciał mamy w lodówce tylko dwa. Jak się nazywa ten z FBI? — Al Grynard, szef placówki z Anchorage. — Jaki jest? — Stary, wolny, gderliwy i cholernie dociekliwy, jeśli natrafi na coś choć trochę podejrzanego — odrzekł Lightstone. — Dobrze by się wam współpracowało. — I myślisz, że ten pierdoła przyleci tu, żeby sprawdzić wszystko na miejscu? — spytał sierżant z bólem w oczach. — Głowę za to daję. — Dlaczego? —. Bo jak tylko się dowie, że Stoner i Paxton nie żyją, pomyśli, że to ja ich zabiłem. — Aha. — Nie mam do niego pretensji — wymamrotał Paxton tymi wargami. — Niedługo sam w to uwierzę. — Racja — mruknął Stoner z sofy. — Trzeba było wziąć ? Zdobycz choćby tego Kleinfeltera zamiast niego. On by nas tak nie urządził. Pomyśl tak bo Jest na wpół przekonany, że zabiłem McNulty ego, rozumiesz? - tłumaczył sierżantowi Lightstone. - Odkrył, że rok temu Paul nakrył mnie w Anchorage na nielegalnym handlu kością słoniową. Zabronił mi wyjeżdżać z miasta, dopóki tego nie wyjaśni. - Kiedy to było? - spytał Balloch - Kiedy mi zabronił? - Henry spojrzał na zegarek - Jakieś dwadzieścia cztery godziny temu - I co? Wyjaśnił? - Nie wiem, nie pytałem go. Byłem zbyt zajęty, bo cały czas kombinowałem, jak stamtąd prysnąć. Stary sierżant z biura szeryfa okręgu San Diego popatrzył na Lightstone'a i ciężko westchnął. -Jezu jak to dobrze, że u mnie nie pracujecie Zwariowałbym z takimi ludźmi. - Milczał chwilę - Wiec co chcecie teraz zrobić? -Najważniejsze to znaleźć Mike'a, zanim znajdzie go Alex. - Naprawdę uważasz, że te bubki, ci Chareaux, chcą zabić sześciu agentów federalnych tylko dlatego, że wpadli na kłusownictwie? - spytał z powątpiewaniem Balloch - Na to wygląda, z tym że nie „ci Chareaux", a ten Chareaux. Oni są teraz w liczbie pojedynczej - poprawił go Lightstone. - Butch i Sonny nie żyją. Za to żyje Alex facet który tym wszystkim kręci. To prawdziwy pojeb' Lubi kroić ludzi nożem i patrzeć, jak umierają. Wiemy że zamordował co najmniej dwóch strażników leśnych z Luizjany. I pewnie wielu innych, o których nie wiemy. - Czekaj, chyba zaczynam kapować. Jeśli ten czubek uzna że wąchacie kwiatki od spodu, wtedy... - Balloch drgnął i podniósł głowę. - Zaraz, zaraz, łaskawco. W takim razie dlaczego dwa trupy, nie trzy, hę? - spytał podejrzliwie - Niech myśli, że ja żyję. Przynajmniej przez jakiś czas - Chcesz temu szajbusowi wystawić się na odstrzał jak kaczka?! - Nieszczególnie. Ale Paul nie żyje. Nie wiadomo, co z Mike'em i Carlem. Jeśli też nie żyją, trzech będzie miał z głowy. Wtedy dojdzie do wniosku, że zostałem tylko ja i przyjdzie po mnie sam, bez tej swojej upiornej przyjaciółeczki. Sierżant Balloch zamrugał i spojrzał z niedowierzaniem na starego przyjaciela. — I ty to nazywasz planem działania?! — Masz lepszy? — No pewnie. Postawić na nogi policję w całym kraju, nasłać na niego parę oddziałów gwardii narodowej, usiąść na dupie i spokojnie czekać. Lightstone pokręcił głową. — Zwiałby do Luizjany, ukrył się na bagnach, odczekał kilka lat, aż wszystko się uciszy i przyszedłby po mnie, kiedy najmniej bym się tego spodziewał. Nie, Pete, nie chcę spędzić reszty życia zerkając przez ramię, czy nie idzie za mną Alex Chareaux. — No to co chcesz robić? Siedzieć tu sam w charakterze wymemłanej przynęty i czekać, aż się pojawi w towarzystwie paru kolesiów z walizką dynamitu i karabinem maszynowym? — Nie jestem sam. — Spojrzał z uśmiechem na Stonera i Paxtona. — Wesprą mnie dwa dobre duchy. Balloch obrzucił wzrokiem pokiereszowanych agentów i westchnął. — Bez urazy, Henry, ale jesteście w takim stanie, że dałyby wam radę dwie wkurzone harcerki. — Jeśli tylko znajdziemy Mike'a albo Carla, wszystko będzie dobrze. Poza tym nadchodzi pomoc. Pewien Eskimos, młody chłopak nazwiskiem Woeshack. To jeden z naszych pilotów, choć za cholerę nie umie latać. — To ten facet, z którym rozwaliłeś się na Alasce? — Uhm. — Byczo. I niby jak ten szczeniak wam pomoże? Zabije was tylko i po herbacie. — Będzie naszym pilotem — odrzekł Lightstone z uśmiechem. — Jak tylko podwędzi skądś nowy samolot. — Aha. — Balloch chciał coś dodać, ale w tym samym momencie zadzwonił telefon stojący tuż przy fotelu. - Tak? - Słuchał chwilę, a potem głosem o oktawę niższym zaklął: - Kurwa mać. Na pewno? Kiedy? - I za milkł - A ten drugi? - Tym razem milczał jeszcze dłużej - Dobra, dzięki. - Odłożył słuchawkę. - Scoby? - spytał cicho Lightstone. - Nie żyje. Wasi ludzie znaleźli go dziś rano. Dostał sześć kul w kamizelkę i jedną w skroń. Klasyczna egzekucja W salonie zapanowała cisza. Przerwał ją Henry - A Mikę? - W domu nikt nie podnosi słuchawki, nie ma śladów włamania, sąsiedzi nic nie widzieli. - Balloch wzruszył ramionami. - Miejscowi chłopcy chętnie wam pomogą ale bez nakazu nie chcą wyłamywać drzwi. - Powiedz im, żeby się tym nie martwili. Już tam jedziemy. - Henry pokręcił głową i ciężko dźwignął się z fotela. Zaczekał, aż Paxton pomoże wstać Stonerowi i podał mu kule. - Po co nakaz? Snoopas uwielbia włamywać się do komputerów, więc nie przypuszczam żeby miał do nas pretensje, jak włamiemy się do jego domu' 39 Kiedy sierżant Clinton Hardwell, szeryf okręgu Washoe, spojrzał na poharatane, posiniaczone i opuchnięte twarze trzech mężczyzn, którzy wykuśtykali z samolotu linii lotniczych Southwest, natychmiast zażądał od nich dokumentów. — Przepraszam was, chłopcy — powiedział zwracając im odznaki i legitymacje — ale jak Boga kocham, nigdy w życiu nie widziałem takiej grupy do zadań specjalnych. — To nowa koncepcja tych z Waszyngtonu — odrzekł Henry. Ruszyli do hali bagażowej lotniska w Reno. Szli wolno, tak żeby Paxton i Stoner nadążyli. — Jak zobaczą trzy kaleki, od razu spuszczą parę, a wtedy my przystąpimy do dzieła. — Rozumiem... — Sierżant zerknął na straszliwie opuchnięte kolano Stonera i na mocno zabandażowaną nogę Paxtona. Skręcili w prawo i weszli do hali bagażowej. Ich torby już na nich czekały. Stały równym rządkiem przy pierwszej karuzeli, a obok nich czuwał zastępca szeryfa. — Pomożecie nam, gdybyśmy mieli jakieś kłopoty? — spytał niepewnie Lightstone, kiedy objuczeni torbami wyszli na gorące słońce Nevady. — Powiem ci coś, kolego — odrzekł opalony na brąz sierżant przyglądając się, jak jego ludzie pomagają Stonerowi i Paxtonowi wsiąść do dwóch nie oznakowanych samochodów służbowych. — Poręczył za was Pete Balloch. Pete to mój stary przyjaciel, więc nie obchodzi mnie, kim jesteście, ani co zamierzacie zrobić. Ale jednego możesz być pewien. — Obrzucił wzrokiem trzech agentów. - Żeby się waliło i paliło, muszę tę akcję zobaczyć. Zgodnie z opisem sierżanta Hardwella, japoński domek który Mikę Takahara nabył niedawno w Spanish Springs Valley - niewielkim osiedlu położonym dwadzieścia cztery kilometry na północ od centrum Reno - wyglądał tak samo jak inne domki rozrzucone po spokojnej, pagórkowatej okolicy. Henry Lightstone siedział w samochodzie zaparkowanym w ukryciu trzysta metrów dalej i wsłuchiwał się w syk czystej taśmy magnetofonowej. Po kilkunastu sekundach odłożył telefon komórkowy na siedzenie obok i spojrzał na sierżanta Hardwella, który obserwował dom przez silną lornetkę. - Nic? - spytał szeryf odrywając lornetkę od oczu Henry pokręcił głową. - Nic. - Na pewno masz dobry numer? - Na pewno. - Może zapomniał włączyć sekretarkę? - To do niego nie pasuje - odrzekł Henry spoglądając na zamknięte drzwi odległego garażu. - Snoopas ma pypcia na punkcie telekomunikacji. Komputer i telefon to dla niego bóstwa. - Może jest z dziewczyną? - myślał głośno Hardwell - Może szukali chłodu i zeszli do sutereny? - To zawsze możliwe, ale nie, Snoopas pograłby inaczej Jesteś pewien, że twoi chłopcy widzieli w garażu czerwonego dzipa? - Tak twierdzą. Zaraz sprawdzę. I tak muszę się z nimi skontaktować. - Ano właśnie. Gdzie oni, do diabła, są? - spytał Lightstone uświadamiając sobie, że nigdzie nie dostrzega policyjnego samochodu z charakterystyczną antenką na dachu. - Na wzgórzu. Stamtąd mają lepszy widok - odrzekł Hardwell omiatając wzrokiem porośnięte trawą zbocze - Znam tych facetów z opisu Pete'a, więc pomyślałem sobie, że dopóki nie przyjedziecie, lepiej trzymać się od nich z daleka. - — Tak, to świetny pomysł — rzucił rozkojarzony Lightstone. Hardwell sięgnął do konsolety na desce rozdzielczej, zdjął z widełek mikrofon na zwiniętym w spiralę kablu i podniósł go do ust. — Delta-siedemnaście i delta-dwadzieścia dwa. Potwierdźcie, że w garażu widzieliście czerwonego dżipa. — Położył mikrofon na siedzeniu obok. — Jeśli ten dom ma rozkład taki jak nasz, w suterenie za cholerę nie słychać telefonu. — Nie wiem. W swoim ostatnim domu zainstalował telefon w kiblu i po obu stronach biurka, żeby nie musiał wstawać. — Aparat z niego, kurcze... Dwaj detektywi Hardwella ostrożnie podeszli do ślepej ściany garażu, podczas gdy Larry Paxton i Dwight Stoner wolno kuśtykali drogą. — Jezu, co za typy — mruknął sierżant. — Aż dziw bierze, że jeszcze nikt do nas nie dzwonił. Pewnie się ich boją, wszyscy mieszkańcy pouciekali. Chciał coś dodać, ale uzmysłowił sobie, że jego ludzie milczą jak zaklęci. — Delta-siedemnaście i delta-dwadzieścia dwa, zgłoście się! — warknął poirytowany. Cisza. Popatrzyli na siebie i Hardwell znów podniósł mikrofon. — Delta-piętnaście. — Zgłasza się piętnastka. — Widziałeś po drodze Kenny'ego albo Jima? — Nie. — Szlag by to... — mruknął sierżant. — Gdyby ktoś stamtąd wyszedł, mieli go śledzić? — spytał Lightstone zauważając, że Paxton poprawia miniaturowy nadajnik w uchu i przyspiesza kroku. Obok niego kuśtykał Stoner. — Rutynowo robimy to tak, że jeden idzie, drugi zostaje i wzywa posiłki - odrzekł zdenerwowany Hardwell. — Centrala, tu delta-trzy. Czy w ciągu minionej godziny mieliście — jakąś wiadomość od delty-siedemnaście albo od delty-dwadzieścia dwa? — Nie, delta-trzy — zaskrzeczał w głośniku głos dyżurnego. — Nie kontaktowali się z nami. — Delta-piętnaście — warknął Hardwell — przegrupuj się na szczyt wzgórza i sprawdź, co z nimi. — Przyjąłem, wykonuję. — Delta-dwadzieścia i delta-dwadzieścia jeden, podejdźcie do okna garażu i meldujcie, co tam widać. Jeden z uzbrojonych w strzelbę detektywów ukląkł i przyłożył broń do ramienia, podczas gdy jego ubrany po cywilnemu kolega podbiegł zygzakiem do garażu, przylgnął plecami do wykładanej kremową sztukaterią ściany i szybko zajrzał przez okno. — Pusto — zabrzmiało wyraźnie w głośniku. Hardwell znów zaklął i popatrzył na Lightstone'a. — Wchodzimy — zdecydował Henry. Rozpiął pas i wyszarpnął z kabury Smith & Wessona. — Do wszystkich jednostek, wchodzimy do akcji! — krzyknął sierżant. Trzasnął mikrofonem o widełki, wcisnął pedał gazu i nie oznakowany samochód pomknął w stronę odległego podjazdu. Larry Paxton odrzucił kule i pokuśtykał wściekle na zaplecze domu. Dwight Stoner był już na podjeździe i podskakując na jednej nodze, zmierzał do frontowych drzwi. Kiedy Henry wyskoczył z samochodu, Stoner rozejrzał się po pięknie utrzymanym ogródku Takahary, podniósł z trawnika wielki ozdobny głaz i cisnął go w drewniano-szklane drzwi. Lightstone minął go w pędzie i z pistoletem w wyciągniętych rękach wpadł do środka. — Jezus Maria... — wyszeptał jeden z uzbrojonych w strzelby detektywów, którzy weszli do domu za Stonerem. Krew. Była wszędzie. Zdawało się, że zbryzgała każdy centymetr kwadratowy białych niegdyś ścian. Nawet Henry — a przecież jako policjant z wydziału zabójstw miał za sobą prawie trzysta spraw i widział niejedno był wstrząśnięty. Ale parł naprzód, zaglądając do pomieszczeń sąsiadujących z salonem, bo ciało osobnika spoczywającego twarzą do podłogi w kałuży zakrzepniętej krwi nie było ciałem Mike'a Takahary. Chyba że zaczął farbować włosy na jasny blond, gwałtownie zeszczuplał, zaczął przyjmować zastrzyki z hormonami i zmienił pracę, pomyślał zauważając insygnia na mundurze martwej kobiety. — Mikę! Jesteś tam? — krzyknął, chociaż doskonale wiedział, że ktoś, kto nie słyszał, jak Stoner rozwala głazem drzwi, musi być albo głuchy, albo martwy. Drugie ciało znaleźli w kuchni. Lightstone ujrzał kruczoczarne włosy i na chwilę go sparaliżowało, ale natychmiast stwierdził, że trup jest drobniejszy i niższy od Takahary. Wszedł Hardwell z Magnum w jednej i z radionadajnikiem w drugiej ręce. Zerknąwszy na martwego Azjatę leżącego w olbrzymiej kałuży krwi z głębokich ran ciętych na ramionach, twarzy i piersi, spytał krótko: — To on? — Nie. — Co tu jest, kurwa... W głośniczku coś zaskrzeczało. — Clint, znalazłem Jima i Kenny'ego — mówił ktoś zdławionym głosem. — Przy drodze na Twin Springs. Obaj nie żyją. Strzały w głowę, pociski małego kalibru. Sierżant Clinton Hardwell bluznął stekiem przekleństw. Nagle dobiegł ich stłumiony łomot i trzask pękającego drewna. — Gdzie...? — warknął rozwścieczony sierżant wytrzeszczając oczy, ale Henry'ego już przy nim nie było. Lightstone wybiegł z kuchni i popędził schodami do sutereny. Dotarł tam w chwili, gdy Stoner runął z dzikim rykiem na drzwi. Uderzył w nie ramieniem, wyrwał z zawiasów, wpadł do środka, ale po straszliwym ciosie nogą, który trafił go tuż za uchem, grzmotnął bezwładnie na podłogę. Henry wbiegł do piwnicy tuż za Stonerem. Dostrzegł jakiś ruch, w porę zablokował cios przedramieniem, zamierzył się pistoletem i gdyby uderzył, roztrzaskałby napastnikowi szczękę. Na szczęście pod skorupą zakrzepłej krwi rozpoznał opuchniętą twarz Mike'a Takahary i w ostatniej chwili wstrzymał potworny cios. Szybko wsunął broń do kabury i podtrzymywał zwisające ciało przyjaciela, dopóki Paxton nie otworzył scyzoryka i nie przeciął kilku warstw szerokiego przylepca, którym związano Mike'owi ręce nad grubą żelazną rurą biegnącą pod sufitem. Takahara zsunął się na podłogę tuż przed klęczącym na jednym kolanie Stonerem. - Ty zakuta pało — wycharczał Japończyk, z trudem chwytając oddech. — Tyle razy ci mówiłem, żebyś nosił hełm. Stoner spojrzał na przyjaciela i wysapał: - Najpierw powiesz nam, co jest grane, a potem dam ci w ryło, zgoda? - Spójrz tam, w prawo - wyszeptał słabo Takahara. Były obrońca Raidersów z Oakland obrócił głowę. Z sufitu zwisało potwornie okaleczone ciało Felixa Steinhausera, członka grupy uderzeniowej Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska. Ni cholery nie rozumiem. Jesteś pewien, że ci faceci nie pracowali dla Alexa? — spytał Lightstone. Czterej agenci siedzieli w czerwonym od krwi saloniku. Wokół kręcili się ludzie z ekipy dochodzeniowej próbując odtworzyć sekwencję zdarzeń, które doprowadziły do śmierci ich dwóch kolegów. Było im spieszno — chcieli zdążyć przed przyjazdem FBI. — Kurde, wiem tylko tyle, że kiedy otworzyłem drzwi, żeby odebrać przesyłkę od tego umundurowanego gońca, z kuchni wyskoczył jakiś facet, kopnął mnie w jaja i przyłożył czymś twardym w łeb - odrzekł Takahara wskazując głową zwłoki Shoshina Watanabe. Jęknął przy tym z bólu i zaczął rozmasowywać skroń. — Nie mam pojęcia, o co mu chodziło, ale był mocno wkurzony. Mamrotał po japońsku. że go postrzelili i że boli go jak sto skurwysynów. Kiedy się obudziłem, wisiałem w suterenie, a obok mnie wisiał Alex. — No to jak się skurwiel uwolnił? — Ten wysoki blondas i ten, co mnie kopnął w jaja, zabawiali się moimi nożami do mięsa. Trochę mnie kroili, tu i ówdzie przypalali, bo chcieli wiedzieć, kim jesteś i co znaczy ta twoja wiadomość na sekretarce. Nagle zbiegła do nas ta dziewczyna w mundurze posłańca i wrzasnęła, że na wzgórzu jest dwóch gliniarzy. — To byli zastępcy szeryfa — wtrącił Lightstone. — Mieli obserwować dom do naszego przyjazdu. — To by pasowało. Tak czy inaczej, wtedy ten wysoki Niemiec wyszedł i... — Niemiec? — przerwał mu Henry. — Nie wiem, chyba Niemiec — potwierdził Takahara. — Jak nie Szwab, to miał bardzo przekonujący akcent. Więc kiedy się zmył, Japończyk, ten, co mi przyłożył, wyciągnął kodachi, to taki krótki miecz — wyjaśnił — i odciął Alexa. Blondynka trzyma go na muszce SIG-Sauera, pewnie mojego, aż tu nagle Japoniec każe jej dać Alexowi nóż. — Dali nóż temu pojebowi?! — spytał Henry nie wierząc własnym uszom. — Tak jest. Trochę się przedtem kłócili, ale ten z mieczem powiedział, że pod nieobecność szefa on przejmuje dowództwo, tak że w końcu mu dała. No i popełniła poważny błąd. Lightstone przestał cokolwiek rozumieć. — Co oni właściwie tu robili, na Boga? — Diabli wiedzą. Z tego, co zrozumiałem, chcieli upozorować walkę między mną i Alexem. No więc, ta dziwka rzuciła mój nóż Alexowi i natychmiast wymierzyła do niego z pistoletu, co było bardzo mądrym posunięciem. A co robi Alex? Najpierw patrzy na nóż i też nie wierzy własnym oczom. Potem patrzy na Japończyka, który stoi niedaleko z tym pierdolonym mieczem nad głową i sprawia wrażenie faceta wściekłego na cały świat. I nagle błyskawicznie rzuca nożem, trafia dziwkę w gardło, chwyta kawał długachnej rury i rusza na tego samuraja. Samuraj wycofuje się schodami na górę, bo chyba naprawdę go postrzelili, a poza tym rura była o wiele dłuższa od miecza. — Czekaj, chwila — przerwał mu Lightstone. — W takim razie jakim cudem ta dziewczyna skończyła w saloniku, a nie w suterenie? Takahara wzruszył ramionami. — Nóż nie przeciął tętnicy, innego wytłumaczenia nie widzę. Wiem tylko, że stała tam zalana krwią, trzymając się za rozharatane gardło, nagle chwyciła mój kuchenny nóż i pognała na górę za swoim kumplem i Alexem. — Jezus Maria! — szepnął Paxton. — Głupia cipa — mruknął Stoner kręcąc z niedowierzaniem poobijaną głową. — Po cholerę czekała? Powinna była od razu sukinsyna zastrzelić. — Pewnie by go zastrzeliła, ale kiedy oberwała nożem, wypuściła pistolet — odrzekł Takahara. — Wylądował tuż za mną i chciała go podnieść, ale przyrżnąłem jej nogą w mordę, więc pewnie postanowiła wrócić do mnie trochę później, kiedy skończą z Alexem. — Tyle że nie wróciła. — Otóż to. Przez jakieś pięć minut w domu panowała cisza. Potem, mniej więcej dwadzieścia minut później, słyszę na górze jakiś hałas, z tym że nie trwał długo. No a potem do suteryny wrócił Alex. Przywlokł tego blondyna i przez dobry kwadrans próbował z niego wycisnąć, dla kogo pracują. A wiecie, jaką technikę zastosował. — I co? Dowiedział się czegoś? — spytał Paxton. — Tylko tego, że mieli nas wszystkich zabić, całą szóstkę. Takie dostali rozkazy. — Od kogo? — Nie wiem. Pod koniec przycisnął go jeszcze mocniej i blondyn musiał chyba coś powiedzieć, bo nagle Alex poderżnął mu gardło. Potem odwrócił się, spojrzał na mnie tymi swoimi czerwonymi ślepiami, uśmiechnął się, jakby tamten sprzedał mu dobry kawał, wybiegł z suteryny i tyle go widziałem. Słyszałem, jak otwiera drzwi do garażu i odjeżdża moim dżipem. Tyle. Przez długą chwilę przyjaciele milczeli. — Ktoś nasłał na nas braci Chareaux — skonstatował Henry. — To jedyne logiczne wytłumaczenie. — Na to wygląda — mruknął Takahara. — Ciekawe, czym sobie na to zasłużyliśmy? — spytał Dwight Stoner. — Ostro kogoś wkurzyliśmy, to pewne jak dwa razy dwa jest cztery - stwierdził Larry Paxton. — A propos wkurzania — powiedział sierżant Hardwell podchodząc bliżej. — Teleks, który na waszą prośbę wysłałem, przynosi pożądane rezultaty. Znacie agenta FBI nazwiskiem Al Grynard? — Szefa placówki w Anchorage? — spytał Lightstone. — Fakt, brzmiał jak typowy szef. Znasz go? — To pewnie znakomity detektyw — powiedział Henry po chwili zastanowienia — ale jak na mój gust ma klapki na oczach. Bo co? Zadzwonił tutaj aż z Anchorage? — Nie, z San Diego. Ma klapki na oczach, jest wkurzony, poza tym chyba trochę zdezorientowany. Mówił coś, że podejrzewają cię o morderstwo czterech agentów specjalnych ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. — Spojrzał na kartkę w ręku. — Dwóch z nich to Dwight Stoner i Larry Paxton. — Podniósł wzrok. — To chyba wy, co? — Tak jakby — potwierdził Paxton. — Rozumiem. — Hardwell zawahał się. — Grynard przyleci tu najbliższym samolotem. Tymczasem prosił mnie, żebym cię aresztował i zatrzymał, dopóki nie przybędą tu agenci FBI z Reno i nie przejmą sprawy. — Całkiem rozsądne — przyznał zgodnie Lightstone. — Czy można wiedzieć, co mu odpowiedziałeś? — Że mieliśmy nie potwierdzone doniesienia wskazujące na to, że być może gdzieś tutaj jesteś, i że natychmiast rozpoczniemy poszukiwania. — Chcesz go wykiwać? — zapytał Stoner z dziwnie grzecznym uśmiechem na zmasakrowanej twarzy. — Zrobię wszystko, żeby pomóc koledze po fachu - odparł Hardwell spoglądając na zegarek. — O ile tylko nie zacznie brykać i psuć mi śledztwa. Kłopot w tym, że przerwa na kawę już się skończyła, i że zaraz dotrą tu ci faceci z FBI. Dlatego pomyślałem sobie, że będzie lepiej, jak wsiądziemy do samochodu, zrobimy maleńki objazd boczną drogą i podskoczymy na lotnisko Reno Sky Ranch, co? Wypijemy kawę, może przedstawię was pewnemu pilotowi na emeryturze, który prowadzi tam biuro wynajmu samolotów... — Biuro wynajmu samolotów? — Tak jest. Kiedyś pracował u nas, teraz wynajmuje samoloty na godziny, na tygodnie, z pilotem, bez pilota, wedle życzenia. — I przyjmie rządową kartę kredytową? — nie dowierzał Paxton. — Wcale nie byłbym zdziwiony. Jak gadałem z nim ostatnim razem, wciąż miał poczucie humoru. — No to lepiej już jedźmy — powiedział Lightstone dźwigając się boleśnie z fotela. Ale wyglądało na to, że Hardwella coś dręczy. — Jeszcze jedno. Mogę cię o coś spytać? — Jasne, wal. — Chodzi o tego faceta, któremu obcięli jaja. Uważasz, że to on zabił Kenny'ego i Jima, tak? — Na to wygląda — potwierdził Henry. Hardwell myślał chwilę. — Dobra — rzekł w końcu. — Chcecie, żeby moi chłopcy przekazali coś tym z FBI? — Tak, właściwie to tak — odpowiedział Lightstone. — Niech im powiedzą, że jeden z naszych agentów rozpoznał tego Japońca na podłodze. Że ten Japoniec to Mikę Takahara. — 40 Kiedy sprawdzili niezbędne dokumenty, kiedy napełnili paliwem zbiorniki, podpisali rachunki i wymienili kilka mrożących krew w żyłach opowieści z życia policjantów i pracowników Służby Ochrony Lasów i Jezior, kumpel Harwella i jego mechanik doszli do wniosku, że potrzebują dodatkowego kwadransa na wymontowanie dwóch z sześciu foteli z kabiny Cessny Golden Eagle. Co Henry'ego trochę zdenerwowało, bo gonił ich czas. Ale sierżant Hardwell zapewnił go, że zanim FBI dogada się z jego ludźmi co do kwestii natury prawnej i proceduralnej, upłynie co najmniej pół godziny. A dzięki dodatkowemu miejscu Stoner będzie mógł rozprostować zranione kolano i podróżować we względnie wygodnej pozycji, więc Lightstone tylko skinął głową i powiedział, jasne, wymontowujcie. Dwadzieścia minut później on i Stoner przypinali się pasami w przestronnej jak na Cessnę kabinie, podczas gdy Paxton i siedzący w fotelu drugiego pilota Takahara kołowali samolotem na koniec pasa. Obróciwszy maszynę nosem do wiatru, Paxton spojrzał za siebie. — Gotowi do drogi. Następny .przystanek Ashland? — Tak, chciałbym podrzucić coś do laboratorium — odrzekł strapiony Lightstone. — Niepokoją mnie te nasze teleksy. Przecież jak się tam pojawimy, ludzie wybałuszą gały i zaczną główkować. Ty byś też zaczął, gdybyś zobaczył trzy chodzące trupy. — Nie ma sprawy — rzucił przez ramię Mikę Takahara. — Pracuje tam mój znajomek, prawdziwy elektroniczny — guru. Facet nazywa się Ed Rhodes. Pomoże nam utrzymać rzecz w tajemnicy. - Wie, że przyjeżdżamy? - Przed wyjściem z domu posłałem mu wiadomość przez pocztę komputerową. Odbierze nas na lotnisku. Pomyślałem sobie, że innych nie warto w to wciągać. Tak na wszelki wypadek. - No to w drogę. - Po raz pierwszy od wielu godzin mógł odpocząć, więc zamknął oczy. Ale zaraz je otworzył, bo wyczuł, że patrzy na niego Stoner. - Wiesz, Henry - powiedział olbrzym ponad stłumionym rykiem silników Cessny - gdyby kilka miesięcy temu ktoś próbował wcisnąć cię do maleńkiego samolotu, gdybyś wiedział, że pilot ma rozharataną rękę, rozwalone kolano i prawdopodobnie wstrząśnienie mózgu, a drugi pilot nie ma nawet licencji, dostałbyś szału. - Pewnie tak - przyznał Henry. - Ale tak było, zanim przeleciałem się z Woeshackiem. - Z Woeshackiem z Anchorage? Z tym nowym eskimoskim pilotem, co to wygląda na szesnastoletniego szczeniaka? - Uhm. - Co z nim? Taki dobry? - Początkuje, to świeżo upieczony agent. Z tego, co dotąd widziałem, jest bystry, agresywny i bardzo odważny. Ale jako pilot... Gdyby istniał zawód samolotowego katastroficza, zrobiłby błyskawiczną karierę. - Tak? Dlaczego? - Podam ci trzy powody, i to od ręki. Po pierwsze, jego technika startu polega na tym, że gna na złamanie karku do samiutkiego końca pasa i w ostatniej chwili ściąga na siebie drążek, żeby w coś nie przyładować. Po drugie, chyba nie wie, po co jest kompas. Po trzecie, kiedy już wystartuje, zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że musi kiedyś wylądować, a wylądować nie umie. - Typowy pilot szkolony w państwowej instytucji - zauważył Stoner. - Ale z drugiej strony, przecież to on - zanurkował na tych sukinsynów, którzy do ciebie strzelali, i to on wyciągnął cię z maszyny, kiedy wpadliście na drzewo. — Zgadza się — potwierdził Lightstone. — Dobry materiał na agenta — skonstatował Stoner. — Wiem. Też tak sobie pomyślałem. Larry Paxton dostał pozwolenie na start i dwusilnikowy samolot potoczył się po pasie. Starszy specjalista-elektronik Ed Rhodes stał w małym terminalu na lotnisku w Ashland i wyglądał przez okno, dopóki śmigła Cessny nie przestały się obracać i nie otworzyły się drzwi. Z samolotu wysiadło trzech mężczyzn — zeszli gęsiego na płytę lotniska. Kiedy wysiadł czwarty, Rhodes odetchnął z ulgą i ruszył im na spotkanie. Dwóch z nich kuśtykało niezdarnie o kulach, dwóch pozostałych wyładowywało bagaż. — Stary, nie uwierzysz, co o tobie gadają! — krzyknął podchodząc bliżej i klepiąc Takaharę w ramię. — Dostałem wiadomość, że przylatujecie, a zaraz potem przysyłają mi teleks, że nie... Mikę Takahara odwrócił się, ukazując Rhodesowi straszliwie pokiereszowaną twarz. Rhodes skamieniał. — Jezus Maria! Co się stało? — Długa historia — odrzekł Japończyk. — Opowiem ci przy piwie. To moi kumple, o których ci wspominałem. Henry Lightstone, Larry Paxton i Dwight Stoner. Chłopcy, to jest Ed Rhodes. Ściskając im ręce i spoglądając na ich zapuchnięte twarze, Rhodes robił wszystko, żeby ukryć przerażenie. — Powiedziałeś Stoner i Paxton? — Tak jest, Stoner i Paxton — potwierdził Takahara. — Eee... Chłopcy, czy nikt wam nie mówił, że... że nie żyjecie? Chociaż nie pamiętam, żeby w teleksie było nazwisko Lightstone. — Henry jest z tajnej jednostki specjalnej — wyjaśnił Takahara. — Jak dotąd jedynymi ludźmi, którzy wiedzą, że pracuje w Służbie Ochrony Lasów i Jezior, jest dyrektor naczelny, jego bezpośredni szef, pewien prokurator, my, no i ty. — Rozumiem — rzekł w zamyśleniu Rhodes. — Henry, w laboratorium poznasz kilku naszych pracowników. Jak mam cię przedstawić? — Może wystąpię jako... Lightner? Tak, jako Henry Allen Lightner. — W porządku, nie ma sprawy — odparł swobodnie Rhodes. — Do kata, musieliście się wpakować w nieliche gówno. — No cóż, mam nadzieję, że ludzie, którzy sprowokowali te wszystkie nieszczęścia, nadal będą przekonani, że Mikę, Larry i Dwight nie żyją — tłumaczył Lightstone, ostrożnie dobierając słowa. — Tymczasem niech sobie myślą, że cieszę się w miarę dobrym zdrowiem, czego nie omieszkamy wykorzystać. — Ciekawa zagrywka — zauważył Rhodes. — Oby tylko skuteczna. Będziesz miał kłopoty, jeśli przekażę ci próbkę jako Henry Lightner? — Nie, absolutnie — odrzekł brodaty naukowiec, prowadząc ich do służbowego Suburbana. — Otrzymujemy wiele materiałów od tajnych agentów i strażników leśnych wykonujących misje specjalne, więc przywykliśmy trzymać język za zębami. Nic nie widzimy, nic nie słyszymy. Wystąpisz jako pan Lightner, analizy wykonamy dla pana Lightnera. — Świetnie. Rhodes otworzył bagażnik i zaczął układać w nim torby. — Rzecz w tym — dodał przez zaciśnięte zęby, że nasi ludzie dobrze znali Paula i Carla. — Zatrzasnął drzwi. — Dlatego jeśli o nas chodzi, nieważne, kim jesteście i co robicie. Chcemy tylko wiedzieć, jak możemy pomóc. — Dzięki - odrzekł Lightstone. — Właśnie dlatego tu przyjechaliśmy. Po pięciu minutach jazdy, kiedy zaparkowali przed nowym, supernowoczesnym laboratorium Służby Ochrony Lasów i Jezior w Rogue Valley w stanie Oregon - jego budowa kosztowała cztery i pół miliona dolarów — Lightstone, Paxton i Stoner wiedzieli już, że zyskali nowego, bardzo interesującego sprzymierzeńca. — Szef wyjechał, ale powiedział, żeby udostępnić wam wszystko, czego tylko sobie zażyczycie, łącznie z jego biurkiem - rzucił przez ramię Rhodes, wprowadzając ich do sterylnie czystej sali, gdzie za pulpitem komputera siedzieli technik i naukowiec. - Tu przeprowadza się wstępną kontrolę dowodów rzeczowych przeznaczonych do analizy. To jest Tom, jeden z naszych techników. Pomaga Joe w pracy nad próbką dla wydziału serologii. Tom, to są Henry, Mikę i Dwight z jednostki specjalnej. Skończyliście? — Tak, to materiał z laboratorium wojskowego w Georgii — odrzekł serolog Joe Biggs, przyglądając się uważnie Lightstone'owi. — Zaraz, czy to nie ty jesteś tym facetem zamieszanym w sprawę z Yellowstone, którą wałkowaliśmy kilka miesięcy temu? Lightstone kiwnął niepewnie głową. — Zgadza się. Skąd wiesz? — Przysłali nam zdjęcia ze szpitala. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby sprawdzić, czy jeden z pazurów tego niedźwiedzia pasuje do śladów na twoich ramionach i plecach. — I co? Daliście radę? — spytał zaciekawiony Lightstone. — Dziee tam. Takie coś robi się tylko w telewizji. Za to rozpracowaliśmy ślady krwi na twoim ubraniu. Udowodniliśmy, że to krew niedźwiedzia, o czym pewnie od początku wiedzieliście — dodał z uśmiechem. — Potem z pomocą skomputeryzowanego systemu DNA porównaliśmy ją z krwią dwóch niedźwiedzi znalezionych w furgonetce tego faceta. Niby nic wielkiego, ale jeśli sprawa trafi do sądu, moglibyśmy potwierdzić twoje zeznania. — Na to nie licz — mruknął ponuro Lightstone. — Sprawa jest już prawie zakończona. — Tak, słyszałem — odrzekł serolog, chyba trochę zawiedziony. — No, trzeba wracać do roboty. — Dobra, Henry — powiedział Rhodes, kiedy Tom i Joe wyszli, zamykając za sobą drzwi. — Co tam masz? — — To — powiedział Lightstone wręczając brodaczowi maleńką plastikową torebkę ze skrawkiem skóry wydobytej spomiędzy pazurów niedźwiedzicy Kodiak. Rhodes obejrzał ją pod światło, a kiedy Henry wyjaśnił mu znaczenie zebranego materiału, zanotował coś w nowym skoroszycie, opieczętował torebkę i podpisał skierowanie do analizy. — Nie wiem, ile zdołamy wycisnąć z czegoś tak małego — powiedział sięgając po słuchawkę telefonu — ale spróbujemy. Margaret? Mówi Ed. Słuchaj, możesz zejść na dół? Tak, teraz. Mam dla was coś interesującego. Dwie minuty później, wysłuchawszy krótkiego streszczenia najniezbędniejszych informacji, ubrana w biały fartuch specjalistka od ssaków wzięła przezroczystą torebeczkę i zniknęła w długim korytarzu prowadzącym do sali analiz. — Trochę to potrwa. Chcecie obejrzeć resztę laboratorium? — spytał Rhodes. — No" jasne — zgodził się chętnie Henry. — Dobra. W takim razie zobaczmy, co robi Jo — zaproponował naukowiec i poprowadził ich wąskim korytarzem do głównych drzwi. — Potem zajrzymy na wydział morfologii, kryminalistyki, do laboratorium audiowizualnego, pogadamy z naszymi grafikami, a zwiedzanie najciekawszego działu zachowamy na sam koniec. — Elektronika i komputery — odgadł uszczęśliwiony Takahara, nie widząc, że Stoner i Paxton wywracają oczami. — Tak jest, bez tego ani rusz. — Chryste, i to wszystko należy do nas?! — spytał z niedowierzaniem Lightstone, kiedy weszli do nowoczesnego laboratorium serologicznego, gdzie ujrzał co najmniej kilkunastu techników i naukowców pracujących między przeszklonymi szafkami z czerwonego dębu i za stołami z czarnej żywicy epoksydowej. — Do was i do siedmiu tysięcy innych pracowników Służby Ochrony Lasów i Jezior. Nie wspominając już o przedstawicielach stu trzynastu krajów, które z nami współpracują. To jedyne tego typu laboratorium w świecie. W tej sali oglądamy próbki krwi oraz tkanki i próbujemy — stwierdzić, z jakiego zwierzęcia pochodzą. — Stanęli przy stanowisku pracy poznanego wcześniej serologa. — Jo, możesz nam objaśnić, nad czym pracujesz? — Laboratorium wojskowe z Georgii przysłało nam to. — Ruchem głowy wskazał dwie panterki leżące na stole. Na obu widoczne były ślady krwi. — Robią tam tylko analizy krwi ludzkiej, a tutaj mamy krew ludzką i zwierzęcą. Chcą, żebyśmy coś z tego wycisnęli. Na samych spodniach jest co najmniej dwadzieścia, trzydzieści plam. Ale dzięki naszemu nowemu mikro-separatorowi i komputerom Eda współpracującym ze skanerami optycznymi możemy przeanalizować je dziesięć razy szybciej niż kiedyś. — Jo chce przez to powiedzieć, że jeśli dostarczycie mu nowych próbek, będzie miał powód, żeby wyłudzić ode mnie kolejny komputer. — Podziękowali naukowcowi i ruszyli dalej. — To jest bodaj najważniejsze urządzenie w laboratorium serologicznym. — Rhodes zatrzymał się przed czymś, co wyglądało jak wielka lodówka z licznymi termometrami na lśniących stalowych drzwiach i ze zbiornikiem płynnego azotu umocowanym z boku. — Lodówka? — spytał niepewnie Stoner. — Tak, ale nie byle jaka — odrzekł z uśmiechem Rhodes. — Trzymamy w niej próbki tkanek i krwi, które można schłodzić do temperatury minus osiemdziesiąt stopni Celsjusza. Gdybyś włożył tam rękę i potrzymał przez... czy ja wiem, minutę, mógłbyś nią później trzasnąć w ścianę i rozpadłaby się na kawałki. — Naprawdę? Niezła cholera... — mruknął z respektem Stoner podchodząc bliżej, żeby obejrzeć tak śmiertelnie niebezpieczne urządzenie. — Ta chłodnia spełnia funkcję biblioteki tkanek z całego świata — tłumaczył Rhodes. — Na przykład, jeśli Jo zechce rozpracować kod genetyczny wilka, będzie musiał zacząć od wilka czystej krwi, nie od krzyżówki wilka i psa. Tylko skąd ma wiedzieć, czy to kod prawdziwego wilka, czy psa? — No bo jeden wygląda jak wilk, a drugi... — zaczął niepewnie Paxton. — — Czekaj, co powiedziałeś? — przerwał mu Lightstone, bo słowa naukowca poruszyły ukryte struny jego pamięci. Zaraz, zaraz, myślał, dlaczego akurat teraz... W tej samej chwili w głośniku zabrzmiał kobiecy głos. — Ed, Ed Rhodes, czy możesz wpaść na morfologię? Rhodes podszedł do ściennego telefonu i wystukał trzycyfrowy numer. — Margaret? Masz coś? Naprawdę? Już tam idziemy. Wydział morfologii składał się z trzech półokrągłych, oddzielonych od siebie sekcji i dwóch stołów usytuowanych pod przeszklonym sufitem. Margaret Kuo, Koreanka z pochodzenia, siedziała przed mikroskopem porównawczym wyposażonym w dziesięciocalowy monitor telewizyjny. Odsunęła się nieco, żeby zrobić miejsce dla gości Rhodesa i spytała: — No i co o tym sądzisz? — Znakomity obraz — odparł elektronik zerknąwszy pobieżnie na dwa kawałki skóry, kilkakrotnie powiększone i, dla lepszego porównania, wyświetlone obok siebie na ekranie monitora. — A co to właściwie jest? — Wiesz — odpowiedziała z uśmiechem — jeśli nie potrafisz rozpoznać skóry Ceratotherium simum, jesteś kompletnym ignorantem. — Otworzyła szufladę i wyjęła z niej parę ciemnoszarych butów z ziarnistej, chropowatej skóry. — Oto przykład. Próba przemytu do Zachodnich Niemiec — mówiła dalej nieświadoma, że Henry Lightstone zbladł, jakby po raz drugi w ciągu ledwie kilku minut zobaczył ducha. — Cera co? — spytał Rhodes, ale Henry już znał odpowiedź. — Biały nosorożec — wysapał. I nagle spośród tysiąca myśli kłębiących się w jego głowie wyłowił tę jedną, tę, która podsunęła mu obraz identycznych butów, obraz siwych włosów, brody i twarzy człowieka, który mignął mu pod samolotem, tam, na Alasce. — Chryste Panie... — szepnął. — Tak jest, biały... — potwierdziła entuzjastycznie Margaret Kuo, ale Henry już jej nie słuchał. — Mikę. — Chwycił Takaharę za muskularne ramię. — Mikę, ochrona lotniska Seatle Tacoma. Musimy się z nimi skontaktować. I to już, natychmiast! Dokładnie dwadzieścia trzy minuty później Ed Rhodes podłączał wielofunkcyjny magnetowid do monitora zamontowanego na ścianie laboratorium elektronicznego. W tym czasie Mikę Takahara rozmawiał przez telefon z szefem technicznym ochrony międzynarodowego lotniska Seattle Tacoma. — Tak, w poniedziałek trzynastego, terminal C. — Zerknął na Lightstone'a. — O której? — Hmmm... — Henry próbował się skupić. — Około dziesiątej rano. Może trochę później. — Koło dziesiątej — powtórzył Takahara i spojrzał na Rhodesa. — Gotowy? — Jeszcze sekundę. — Brodacz ustawił trzy przełączniki na przenośnej konsolecie, wprowadził do komputera od powiednie komendy i wbił oczy w ekran monitora. — No i jak? — zapytał Henry, żeby o coś zapytać, bo mało z tego wszystkiego rozumiał. — Mamy dwa łącza naziemne przez Bellevue — wyjaśnił Rhodes nie przerywając pracy. — Satelita jest nasz. — Wykorzystujecie zwyczajne łącza telefoniczne? — Dokładnie. — No to nie lepiej tam zadzwonić, zamiast pieprzyć się z tym satelitą? — spytał Paxton. — Żeby uzyskać dobrą jakość obrazu, musielibyśmy mieć światłowody. Jeszcze do Ashland nie dotarły. — Nagle się rozpromienił. — Jest! Mamy łączność z satelitą na transponderze osiemnastym! Magnetowid włączony. Powiedz im, żeby zaczynali. — Mieliśmy kupę szczęścia — powiedział do Lightstone'a Takahara, obserwując migający ekran monitora. — Zgodnie z przepisami, taśmy przechowują tylko przez. siedemdziesiąt dwie godziny. Dziś mija termin i wykorzystaliby je ponownie. — Najwyższa pora, cholera. Najwyższa pora, żeby szczęście się do nas uśmiechnęło — mruknął Paxton. — Właśnie — dodał Stoner — najwyższy czas. — No dalej, panowie, co z tym obrazem? - mamrotał Rhodes spoglądając na zegarek. — Zaraz nas z tego transpondera wyrzucą... Jest! Ekran nagle ożył. Ukazały się na nim cztery mniejsze ekrany, z których dwa pokazywały ludzi przechodzących przez ramy wykrywaczy metalu, a dwa — te same obrazy widziane okiem urządzeń prześwietlających bagaż. — Kurwa, to nie to! — Sfrustrowany Lightstone pokręcił głową. — Dlaczego? — spytał Rhodes. — Ci faceci tamtędy nie przechodzili. Mieli tylko bagaż podręczny i obeszli detektory. — Nic nie szkodzi. Z lewej i prawej strony mamy czterdziestopięciocentymetrowy margines. Sporo tu widać... — uspokajał elektronik obserwując procesję pasażerów przechodzących wolno przez ramę wykrywacza metalu; niektórzy z nich musieli zawracać, opróżnić kieszenie i przechodzić jeszcze raz. — Jak oni wyglądali? — zapytał Paxton patrząc na otyłego jegomościa, który właśnie zaliczał czwarte podejście. — Trzech białych mężczyzn, jeden Azjata i jedna Azjatka — wyrecytował Henry nie odrywając oczu od ekranu po prawej stronie. — Facet w butach ze skóry nosorożca miał starannie przystrzyżone siwe włosy i siwą brodę. Kobieta... — Jest! — wrzasnął Takahara. — Ekran po lewej, przed chwilą go widziałem! — Nie zauważyłem, za szybko przeszedł. Niech cofną taśmę. — Nie trzeba, wszystko nagrywamy — uspokoił Henry'ego Rhodes, obserwując młodego Azjatę i bardzo ładną Azjatkę obchodzących detektor. — Mikę, a ten? — spytał Lightstone. Cholera go wie, może — odrzekł z wahaniem Takahara— - Miał odwróconą głowę, mówił coś do dziewczyny... — Zaraz... — wyszeptał Henry widząc wysokiego mężczyznę z krótko przyciętymi kędzierzawymi włosami i wąsami. Przypomniała mu się zdziwiona twarz Arturo Bolina, kiedy trafiony w głowę i w gardło trzema pociskami kalibru dziewięć milimetrów, spadał ze skalnej półki. — O tak, to on... — Na pewno? — spytał Takahara zasłaniając dłonią słuchawkę. — Na sto procent. Teraz wystarczy tylko ustalić, kim ci ludzie są. Czterdzieści pięć minut później Ed Rhodes położył przed Lightstone'em pięć dużych kolorowych zdjęć. Były zamazane, lecz w miarę czytelne i przedstawiały głowę i górną część tułowia poszukiwanych przez nich najemników. — Oto twoi klienci — powiedział zerkając mu przez ramię. Lightstone rozłożył fotografie na stole i wskazał niewyraźny profil Arturo Bolina. — Al Grynard w to nie wierzy, ale ten facet już nie żyje. — Wziął do ręki zdjęcie Roya Parkera. — To ten z karabinkiem. Jego trafiłem najpierw. Tak, to chyba on, ale wtedy mieli pomalowane twarze i nie widziałem go z bliska. — A ten? — spytał Larry Paxton wskazując fotografię Azjaty z odwróconą głową. Lightstone oglądał w skupieniu zdjęcie Shoshina Watanabe i długo milczał. — To może być facet, którego raniłem koło tego głazu nad jeziorem, ale nie jestem pewien. Byliśmy za daleko. — Odsunął na bok fotografię Kimiko Osan. — Tej chyba nie widziałem. Za to tego... — wyszeptał wpatrując się w zimne, wyblakłe oczy Gerda Maasa. — Tego sukinsyna chciałbym dorwać jak najszybciej. — Facet musi być ostro szajbnięty, co? — ocenił Paxton. — Owszem. Tak, brakuje nam tylko nazwisk. — Lightstone oderwał wzrok od zdjęć i spojrzał na drzwi. — Gdzie Mikę? Powinien już się czegoś dowiedzieć. — — Jestem, jestem — rzucił Takahara wchodząc do niewielkiej sali konferencyjnej. — No i? Agent pokręcił głową. — No i nic. Tych dwóch białych miało legitymacje pracowników Federalnego Urzędu Ochrony, ale nigdzie nie znalazłem śladu, że takie dokumenty komuś wydano. — Legitymacje Federalnego Urzędu Ochrony?! — zdumiał się Lightstone. — Kurwa, ci ludzie nie potrzebują żadnej ochrony! — Spokojnie, Henry, przekazuję tylko to, czego się dowiedziałem — odrzekł Takahara. — Ochroniarze z lotniska twierdzą, że papiery były w porządku. — Mogli je podrobić. — Może, ale to cholernie trudna sprawa. Musieliby mieć dojście do mennicy i zdobyć ten nowy papier. Fałszywkę łatwo wykryć pod światłem spolaryzowanym. — Sprawdzali to na lotnisku? — Mówią, że sprawdzali. — Jeśli dokumenty były prawdziwe, musiał je ktoś podpisać — zauważył Paxton. — Ktoś, kto jest do tego upoważniony. Takahara wzruszył ramionami. — Nie można oczekiwać, żeby ochroniarze pamiętali czyjś niewyraźny podpis. Nie po trzech dniach, zwłaszcza że codziennie widzą dziesiątki podobnych. — Szlag by to.... — mruknął Henry. — Do diabła, przecież musi być jakiś związek - rzekł z naciskiem Takahara. — Czekajcie, co wiemy na pewno. Że umorzyli śledztwo, i że rozrzucili nas po całym kraju, tak? Że zaraz potem ktoś zaczął dobierać się nam do dupy, i że ta banda sukinsynów współpracuje z braćmi Chareaux. Tylko że chyba się pokłócili, bo Alex zabił co najmniej dwóch z nich. — No i to, że ci tutaj zamordowali Paula. — Lightstone wskazał głową zdjęcia na stole. — I że zginął wtedy Butch Chareaux. — Paul go zastrzelił? - spytał Takahara. — — Na to wyglądało, ale cholera go wie. — No a potem zadzwoniła do mnie ta dziwka — dodał Stoner. — Do Carla też — wtrącił Lightstone. — Zwabiła mnie do szopy, gdzie Sonny i ten pieprzony karateka rozwalili mi kolano - dokończył Stoner. — Tylko że ty żyjesz, a Sonny wyleciał w powietrze — uzupełnił Takahara. — Gdyby Alex o tym wiedział, bardzo by go to wkurzyło i... — Ale nie wie — przerwał mu Henry — bo gdyby wiedział, załatwiłby cię w suterenie. Co znaczy, że prawdopodobnie nie wie też o śmierci Butcha. — Może ten Alex wcale nie chce was wykończyć? — zasugerował Rhodes. — Sam powiedziałeś, miał Mike'a w ręku, mógł z nim zrobić, co chciał. — Jeśli nie on, to kto? — spytał Lightstone. — Nie wiem dlaczego, ale ilekroć próbujemy to rozgryźć, zawsze przypomina mi się to wasze polowanie z Alexem i Butchem — rzekł Paxton. — I jeszcze jedno. Zauważyliście, że pełno w tej sprawie podejrzanych Azjatów? Gdzie nie spojrzeć, zawsze jakiś wyskakuje. — Chodzi ci o tych troje idiotów ze strzelbami po sto tysięcy dolarów sztuka? — Z których jeden był Japończykiem — przypomniał mu Paxton. — Tak... — mruknął Lightstone. — Ktoś się na nas uwziął. Ktoś, kto ma wystarczająco duże chody w Departamencie Spraw Wewnętrznych, żeby rozwiązać grupę specjalną i przenieść nas na inne placówki. I skoro wydali taką kupę szmalu na uwolnienie braci Chareaux, musiało coś ich z nimi łączyć. — Troje ohydnie bogatych myśliwych, którzy coś przeskrobali i boją się kłopotów z prawem — podsunął wesoło Paxton. — A może jeszcze gorzej? Może boją się... nas? - myślał głośno Lightstone. — Nas? Dlaczego mieliby nas się bać, skoro nawet ich nie znamy? — zapytał Stoner. — Henry ich zna i dobrze o tym wiedzą — przypomniał mu Paxton. — Znam też kogoś, kto mógłby pomóc nam ich odnaleźć — dodał Lightstone z lekkim uśmiechem. — Alex... — szepnął Stoner. — Jezu Chryste, Paul miał rację — powiedział cicho Henry. — Twierdził, że wdepnęliśmy w wielkie gówno, i że w tym gównie siedzą bracia Chareaux. — W gówno tak duże, że opłacało się im nasłać na nas międzynarodową grupę komandosów, cholera — uzupełnił Paxton. — A bracia Chareaux byli im potrzebni do tego, żeby wszystkich zmylić. — Tylko że jeden z tych komandosów był na tyle głupi, żeby dać Alexowi nóż i teraz Alex jest na wolności — wtrącił Takahara. — Coś wam powiem — mruknął Paxton spoglądając na zdjęcie Gerda Maasa. — Lepiej znajdźmy tych troje myś liwych, zanim pewien siwowłosy sukinsyn znajdzie nas. — On albo Al Grynard — dodał Lightstone spoglądając po twarzach kolegów. — Macie jakiś pomysł? — Szukacie trzech wilków w owczej skórze — odezwał się Ed Rhodes. — To niewykonalne. I nagle... Henry aż drgnął. Przed oczyma stanął mu wyraźny obraz. Obraz tak wyraźny, że aż namacalny. — Broń — wyszeptał spoglądając na Rhodesa rozgorączkowanym wzrokiem. — Broń? — Kto tu się zna na broni? — Hmm... Gary. Jeden z naszych ekspertów. — Chcę z nim porozmawiać. Natychmiast. — 41* Czwartek, 16 września Dokładnie szesnaście minut po północy w sali ekspertyz broni palnej laboratorium sądowego Służby Ochrony Lasów i Jezior w Ashland zadzwonił telefon. Rhodes odebrał po pierwszym dzwonku. — Laboratorium sądowe, mówi Ed Rhodes. Słuchał chwilę, po czym energicznie kiwnął głową. — Tak, już go proszę. — Oddał słuchawkę Lightstone'owi. — Słucham. — Pan Henry Lightstone? Agent specjalny Lightstone? — Tak. — Mówi Nigel Hooper z firmy Holland & Holland. Doniesiono mi, że chciał pan zasięgnąć informacji o jednej z naszych strzelb. — Tak, zgadza się. Chodzi o dubeltówkę typu African Hunter przystosowaną do nabojów Rigby kalibru jedenaście milimetrów. Próbujemy ustalić nazwisko człowieka, który tę broń zakupił. — Czy wie pan, kiedy dokonał zakupu? — Niestety nie. — A może zna pan numer seryjny strzelby? — Hmm, nie, obawiam się, że nie — odrzekł Henry; musiał mówić bardzo głośno, bo w słuchawce coś denerwująco syczało. — Wiem tylko, że sprzedano ją Amerykaninowi i pamiętam, jak wyglądał grawerunek na zamku. — Rozumiem. No cóż, w takim razie zacznijmy od grawerunku — zaproponował grzecznie Nigel Hooper. — To nam trochę zawęzi sprawę. — Grawerunek przedstawiał wilka stojącego na skale. — — Hmm... To dość popularny wzór. Czy nie ma tam czegoś bardziej charakterystycznego? — Niestety, odtwarzam to z pamięci... — odrzekł Lightstone przypominając sobie swój halucynacyjny sen, w którym świetlisty punkcik zmienił się w wirującą tarczę szlifierską, a później w łeb psa, który psem nie był. — Rozumiem. Jest pan pewien, że zwierzę przedstawione na grawerunku to wilk? — Tak przypuszczam — odparł Henry. — Zresztą potwierdzał to napis wyryty pod skałą, na której stał. W-O-L-F-E. „Wolfe" jak wilk. — Ach tak? — Czy orientuje się pan, ile waszych strzelb może mieć podobny grawerunek? — Owszem, nawet bardzo dokładnie — odrzekł Nigel Hooper. — Ale najpierw pozwoli pan, że mu coś wyjaśnię. Otóż chociaż my, Brytyjczycy, posługujemy się nieco... hmm... inną angielszczyzną niż Amerykanie, wciąż piszemy to słowo jak niegdyś, bez „e" na końcu... Po tym krótkim wstępie Nigel Hooper powiedział Henry'emu, komu sprzedali strzelbę Holland & Holland African Hunter z grawerunkiem wilka na zamku. Henry siedział i słuchał. W sali konferencyjnej panowała absolutna cisza. — Tak, bardzo panu dziękuję, panie Hooper. Niezmiernie mi pan pomógł. Jeszcze raz dziękuję. — Odłożył słuchawkę i spojrzał na czterech wymizerowanych przyjaciół, którzy wsłuchiwali się w każde jego słowo. — Doktor Reston Wolfe z Waszyngtonu - powiedział ze zmęczonym uśmiechem. — Dyrektor administracyjny w Departamencie Spraw Wewnętrznych. — 42 Piątek, 17 września Kwadrans po dwunastej Lisa . Abercombie odłożyła raport doktora Restona Wolfe'a i zaczęła niespiesznie przeglądać załączone meldunki policyjne, wycinki z gazet i telefaksy z agencji prasowych. Trzy minuty później, przekonawszy się, że nazwiska i liczby w sprawozdaniu Wolfe'a są do przyjęcia, jeszcze raz wróciła do czterostronicowego raportu. Skończywszy, usiadła wygodniej w swoim fotelu z beżowej skóry i spojrzała z niedowierzaniem na trzech mężczyzn siedzących przed biurkiem. — Pięciu naszych ludzi nie żyje?! — Zgadza się - potwierdził oschle Paul Saltmann. — Arturo, Corrie, Felix, Shoshin i Kiro. Roy, Carine i Kimiko są ranni. Roy najciężej. — Alex Chareaux... uciekł?! Kędzierzawy specjalista od gromadzenia danych wywiadowczych skinął głową. — Na to wygląda. Lisa Abercombie patrzyła na trzech dowódców grupy uderzeniowej i milczała. — Trzy miesiące temu — rzekła chrapliwie po dłuższej chwili - rozpoczęliśmy operację KONTRA. Jedna, przeprowadzona z prawdziwie chirurgiczną precyzją akcja wywołała zamęt pośród najbardziej aktywnych organizacji w świecie. Od tamtego czasu przeprowadziliśmy siedem innych akcji, dzięki którym ci środowiskowi ekstremiści zaczęli skakać sobie do gardeł. W sumie osiem akcji bojowych i żadnych strat. Ba! Żaden z was się przy tym nawet nie zadrapał! I nagle — mówiła dalej — kiedy wysyłamy was przeciwko sześciu strażnikom ze Służby Ochrony Lasów i Jezior, nie przeciwko żołnierzom z oddziału specjalnego Delta, nie przeciwko agentom Secret Service, nie przeciwko piechocie morskiej, ale przeciwko zwykłym leśnikom, którzy nie mają absolutnie żadnych podstaw, by sądzić, że chcecie ich zlikwidować, wracacie do bazy i meldujecie, że nie tylko straciliście połowę stanu grupy, ale i daliście uciec niezwykle groźnemu osobnikowi, który może nas narazić na straszliwe niebezpieczeństwo? Powiodła wzrokiem po ich twarzach. — Czy możecie mi łaskawie powiedzieć — spytała lodowatym głosem odzwierciedlającym zimną furię bijącą jej z oczu — jakim cudem do tego doszło? Przez mniej więcej dziesięć sekund mężczyźni patrzyli na nią, każdy z innym odcieniem niedbałej obojętności. Potem odezwał się Paul Saltmann. Najwyraźniej nie zastraszony tonem wypowiedzi Lisy Abercombie, mówił spokojnie i bez pośpiechu. — Można to łatwo wyjaśnić. Przedobrzyliście. Pani i ten pani przyjaciel z Waszyngtonu. — Przedobrzyliśmy? — wysapała wytrzeszczając oczy. — Twierdzi pan, że przedobrzyliśmy organizując przedsięwzięcie warte sto milionów dolarów?! — Mogliśmy ich łatwo zlikwidować z broni dalekiego zasięgu — odparł nieporuszony Saltmann. — Proponowaliś my takie rozwiązanie. Gdybyśmy dostali pozwolenie, moglibyśmy zostawić na miejscu odpowiednie ślady i bez najmniejszego trudu wyeliminować braci Chareaux, jednego po drugim. Przypominam, że komplikacje pojawiły się dopiero wówczas, kiedy spróbowaliśmy włączyć ich do działań bezpośrednich. — Ale pięciu z tych agentów już nie żyje — wtrącił doktor Morito Asai. — Cały czas śledzimy szóstego i niewykluczone, że zlokalizowaliśmy Alexa Chareaux. — Wiecie, gdzie jest Chareaux? — spytała szybko. — Tak sądzimy. — Gdzie? — — W odosobnionym domku mniej więcej pięć kilometrów na północ stąd — odrzekł Paul Saltmann. — Uznaliśmy to miejsce za rejon nadający się do nieprzyjacielskich zrzutów spadochronowych i założyliśmy tam czujniki. Wczoraj w nocy wykryły w domku obecność człowieka. — Chcecie powiedzieć, że on jest tutaj?! Tak blisko bazy?! — wykrzyknęła z nie ukrywaną paniką. — Nie tak blisko, ale i nie tak daleko — odrzekł Japończyk. — Z naszego punktu widzenia, jest w naszym zasięgu. Lisa Abercombie zawahała się, próbując zachować spokój i opanowanie. Ale bała się i tamci to wyczuwali. — Sądzicie, że spróbuje nas... zaatakować? — spytała w końcu. Doktor Asai wzruszył ramionami. — Alex Chareaux to człowiek dumny i mściwy. Nie zapominajmy, że poświęciliśmy dla sprawy jego braci. Dlaczego miałby nie spróbować? — Skąd wiedział, że tu jesteśmy? — Pewnie Felix mu powiedział — odrzekł Paul Saltmann. — Co znaczy powiedział? Niby dlaczego miał mu powiedzieć? — Torturami można wycisnąć z człowieka niemal wszystko — wyjaśnił spokojnie kędzierzawy najemnik. — Nawet ktoś taki jak Felix nie jest na nie odporny. Niech pani przeczyta raport szeryfa z Reno. Jest bardzo szczegółowy. Lisa Abercombie spojrzała na niego pytająco, szybko przerzuciła stertę papierów i znalazła raport spisany przez niejakiego Clintona Hardwella, sierżanta z wydziału zabójstw. Kiedy zaczęła czytać trzeci paragraf, jej opalona twarz spopielała. — Boże, on go... — Dopiero w tej chwili zrozumiała, co Saltmann miał na myśli. Poderwała wzrok i spojrzała na Gerda Maasa, który był najwyraźniej znudzony przebiegiem rozmowy. — Dlaczego tam pana nie było? Dlaczego pan tego sukinsyna nie zabił? — spytała głosem ochrypłym ze wściekłości. — Ponieważ rzeczą najważniejszą jest pozbyć się szóstego agenta — odparł Niemiec tak stanowczo, że Abercombie musiała stłumić w sobie agresję. - Wszystko powinno wyglądać tak, jakby Chareaux chciał skończyć to, co zaczął. — Ale... ale przecież ryzyko... — Urwała, nie mogąc oderwać oczu od wnikliwego raportu Hardwella. — Chareaux kieruje się emocjami, dlatego nie stanowi dla nas wielkiego zagrożenia — odrzekł z chłodną obojętnością Maas. — Domek jest pod stałą obserwacją, Alex nie jest w stanie zbliżyć się do nas na krok. Zlikwidujemy go, kiedy będziemy gotowi, nie wcześniej. — A jeśli znów wam ucieknie? — W Reno, kiedy był w naszych rękach, popełniliśmy kilka błędów. W przyszłości takich błędów nie popełnimy. — Błędów? Jakich błędów? — Na przykład takich jak odesłanie Guntera i pozostawienie Chareaux pod opieką Felixa i reszty. Felix był taktykiem, myślał przede wszystkim o powodzeniu całej misji. Dlatego zginął. Gunter zabiłby Alexa, nie dałby mu szansy uciec i skrzywdzić innych. — To pan nimi dowodził — zaprotestowała. — Gerd nadzorował sytuację na półwyspie Kenai — wyjaśnił za Maasa Paul Saltmann. — Wydał rozkaz, żebyśmy czekali na pozycjach do jego powrotu. Ale ten pani przyjaciel, który nie miał odwagi tu przyjść, postanowił zmienić plan. — Doktor Wolfe ma w Waszyngtonie dwa spotkania i nie mógł ich przełożyć — odparowała. — Co znaczy, postanowił zmienić plan? — Szósty agent zniknął — tłumaczył Saltmann. — Nie chcieliśmy likwidować Chareaux, dopóki go nie znajdziemy. Wolfe zdobył jego namiary przez wydział personalny Służby Ochrony Lasów i Jezior, ale zamiast czekać na jednego z nas, rozkazał Gunterowi śledzić człowieka, który miał się z tym agentem skontaktować. Dlatego Chareaux i Takahara zostali w Reno z Felixem, Shoshinem i Corrie. — Pragnę dodać — wtrącił oskarżycielsko Morito Asai — — że doktor Wolfe wydał ten rozkaz wiedząc, że Shoshin jest ranny, tym samym mniej sprawny. — Wolfe to zrobił?! — spytała nie wierząc własnym uszom. — Wolfe?! — Nie kto inny — potwierdził ponuro Saltmann. — Dla tego Felix, Shoshin i Corrie teraz nie żyją. Wymamrotała pod nosem soczyste przekleństwo. — Dobrze — szepnęła. — Porozmawiam z nim, kiedy wróci. Co się stało z Nakamurą? — Byłem tam — odrzekł Saltmann. — Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie wrócili Paxton i ten jego kumpel. — Larry Paxton, czarny agent, którego pan, Felix i Gunter mieliście jakoby zabić na Florydzie... — Zgadza się. Mieliśmy sprawdzić, czy nie żyje, ale w jeziorze roiło się od aligatorów. Były bardzo agresywne, wyglądało na to, że go pożarły. Zobaczyliśmy krew i zdecydowaliśmy, że nie warto ryzykować. — Kolejny błąd — zauważyła. Chciała coś dodać, ale przystopował ją lodowaty głos Gerda Maasa. — W przeciwieństwie do błędów pana Wolfe'a, decyzje podjęte w polu były decyzjami słusznymi — oświadczył. — Podczas tego rodzaju operacji należy liczyć się ze stratami. Znów chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją gestem ręki. — Fakt, tych sześciu agentów miało trochę szczęścia. Ale my możemy uzupełnić nasz stan liczebny, oni nie. Paxton uszedł z życiem na Florydzie, ale zginął podczas eksplozji ze Stonerem. Chareaux też nam się przydał, bo zanim uciekł, zlikwidował Takaharę. Został nam jeden agent i Alex Chareaux. Wystarczy usunąć ich z drogi i problem będzie rozwiązany. Lisa Abercombie rozważała to przez kilka sekund. Już opanowana, jak na doświadczoną biurokratkę przystało, spojrzała na doktora Asai. — Powiedział pan, że go zlokalizowaliście? — Tak. — Gdzie teraz jest? — Na pokładzie małego dwusilnikowego samolotu w drodze do Waszyngtonu. — Jest pan pewien? Morito Asai przyjął obrazę z kamienną twarzą, jak na samuraja przystało. — Jest w drodze do Waszyngtonu wraz z innymi. Na pewno. Zerknęła na zegarek. — Wpół do pierwszej. Za mniej więcej pięć i pół godziny muszę stawić się przed komitetem nadzorczym Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska i przedstawić wyczerpujący raport na temat naszych postępów. Bardzo bym chciała im powiedzieć, że sytuacja jest opanowana, choć zapłaciliśmy za to straszliwą cenę. Czy to możliwe? Morito Asai popatrzył na Gerda Maasa. Niemiec skinął głową. — Od ośmiu godzin Gunter leci za tym samolotem jednym z naszych śmigłowców turboodrzutowych — powiedział. — Sam? — spytała. Maas wzruszył obojętnie ramionami. — Oczywiście. W tej kwestii Gunter nie potrzebuje pomocy. Może latać za nimi po całym kraju, może w każdej chwili zakończyć misję. Jeśli zajdzie potrzeba, nawet za pomocą rakiety klasy powietrze-powietrze. — No to na co czeka? — Na pokładzie samolotu są inni pasażerowie, poza tym raczej trudno oczekiwać, żeby Chareaux miał dostęp do tego rodzaju broni, prawda? — odrzekł Maas. — Za około godzinę wylądują na lotnisku w Waszyngtonie. Lepiej zaczekać. — A gdy wylądują...? — Wtedy Gunter przystąpi do akcji. Nie zawiedzie i ostatni agent zostanie wyeliminowany — zapewnił sucho Niemiec. — Zgoda, panowie. Spotkamy się o wpół do szóstej w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze. Mam nadzieję że przyniesiecie mi dobre wiadomości. — Odczekawszy, aż przywódcy grupy uderzeniowej SKOŚ wyjdą z gabinetu, Lisa Abercombie wcisnęła dwa guziki ukryte pod biurkiem — trzasnął elektryczny zamek w drzwiach, włączyła się automatyczna sekretarka. Wtedy Abercombie przeszła do prywatnej części podziemnej kwatery, dostępnej tylko z gabinetu. W luksusowo umeblowanym sanktuarium pozwoliła sobie na długą gorącą kąpiel, a potem na dwugodzinną drzemkę, co przy wyczerpującym trybie życia, jaki ostatnio prowadziła, stało się fizyczną koniecznością. O czwartej po południu zaterkotał budzik. Wstała wypoczęta i gotowa do działania. Pół godziny później była już w gabinecie, gdzie zaczęła wertować stertę raportów i wycinków prasowych. Pięć po piątej, kiedy czytała raport koronera okręgu Washoe z autopsji Felixa Steinhausera, zadzwonił telefon — prywatna linia. — Abercombie - rzuciła do słuchawki stanowczym, chrapliwym głosem. — Dzień dobry. Mówi Gwen Fletcher z Departamentu Spraw Wewnętrznych, sekretarka doktora Wolfe'a. — Tak? — Prosiła mnie pani o telefon, gdyby ktoś próbował skontaktować się z doktorem Wolfe'em w jego biurze. — Tak, słucham — mruknęła niecierpliwie, chcąc jak najszybciej wrócić do przerwanej lektury. — Dziś po południu były trzy takie próby. Pierwsza o czternastej piętnaście. Druga o piętnastej pięćdziesiąt pięć. Trzecia o szesnastej czterdzieści pięć. — Naprawdę? Czego ci ludzie chcieli? — Wszyscy chcieli rozmawiać z doktorem Wolfe'em, oczywiście. Wytłumaczyłam im, że doktor Wolfe ma kilka bardzo ważnych spotkań i będzie w biurze dopiero jutro rano. — Czy mogłaby pani ich opisać? — Jeden z nich to siwy starszy pan po sześćdziesiątce. Twierdził, że jest biologiem, i że interesują go wyniki badań nad niedźwiedziami grizzly; doktor Wolfe się — w tym specjalizuje. Dwóch pozostałych to mężczyźni znacznie młodsi, trzydzieści parę lat, powiedziałabym. Jeden z nich... — Nagrała to pani na taśmę, jak prosiłam? — przerwała jej Abercombie. — Oczywiście, dlatego dzwonię. Przekazałam kasetę do wydziału telekomunikacyjnego. Prześlą nagranie przez satelitę, kiedy tylko pani zadzwoni. — Dziękuję, panno Fletcher. Nucąc pod nosem wzięła raporty z biurka, wyszła z gabinetu, zamknęła drzwi na klucz i długim korytarzem ruszyła do stanowiska dowodzenia. Kiedy wchodziła do przeszklonego pomieszczenia, Gerd Maas właśnie odkładał słuchawkę telefonu. — Załatwione — rzucił szorstko. — Ostatni agent nie żyje. — Jest pan pewien, że to on? — Wybierali się na lunch wynajętym samochodem. Gunter sprawdził przez lornetkę cel, porównał jego wygląd ze zdjęciem, które nam pani dała, odczekał, aż wyjdą z restauracji i dopiero wtedy odpalił ładunek. Wszyscy pasażerowie samochodu zginęli na miejscu. — Znakomicie. W takim razie musimy tylko pozbyć się Alexa Chareaux i po sprawie. — Uśmiechnęła się, zasiadła za główną konsoletą, podniosła słuchawkę jed nego z wbudowanych w nią telefonów i wykręciła numer. — Marlene? Mówi Lisa. Tak, świetnie, dziękuję. Jestem gotowa do odbioru. Na którym transponderze? Dobrze, chwileczkę. Wystukała na klawiaturze kilka komend i spojrzała na ekran komputerowego monitora, gdzie pojawiła się następująca wiadomość: TALERZ NUMER JEDEN SATELITA: K-16 TRANSPONDER: 33 SYSTEM GOTOWY DO PRACY CHCESZ NADAWAĆ CZY ODBIERAĆ? Amercombie wcisnęła guzik z literką „O" i klawisz „Enter". — Mamy łączność. Możecie zaczynać — powiedziała do słuchawki. Sterowany komputerowo odbiór sygnału wideo trwał około dwóch minut. Potem ekran zgasł, by po chwili wyświetlić kolejną wiadomość: SYGNAŁ DO-I-DD-00162 ODEBRANY CZAS TRWANIA: 117.32 SEKUND MIEJSCE PRZECHOWYWANIA: DYSK 13 NAZWA PLIKU: WC0008.VID SYSTEM GOTOWY DO PRACY CHCESZ NADAWAĆ CZY ODBIERAĆ? Abercombie wcinęła klawisz oznaczony literką „N" potem klawisz „Enter", zaczekała, aż na ekranie pojawi się menu główne, i spojrzała na Maasa. — Jak się umówiliśmy — powiedziała. — Za pięć minut w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze. 43 Było ciemno, padał deszcz. Kiedy sadowili się na przednich siedzeniach wynajętej furgonetki, usłyszeli odległe zawodzenie syren. Gdzieś w Georgetown, co najmniej półtora kilometra dalej, więc doszli do wniosku, że nie utkną w korku. — No i? — spytał Dwight Stoner. Półleżał na tylnym siedzeniu, korzystając z miejsca, jakie powstało w furgonetce po tym, jak Mikę Takahara usunął z niej — bezprawnie! — środkowy fotel. Lightstone próbował do tego namówić tych z agencji wynajmu samochodów, ale urzędas za ladą stanął okoniem, kierownik warsztatu oświadczył, że tego się u nich nie praktykuje, a mechanicy mruczeli coś, że takie zlecenie nie leży w zakresie ich obowiązków. Henry i Mikę w końcu zrezygnowali, wyszli na parking i sami usunęli nieszczęsny fotel. — Kaszka z mleczkiem — odrzekł Lightstone. — Wcis nęliśmy strażnikom kit, że mieliśmy wypadek na Beltway, że dlatego przyjeżdżamy tak późno. Powiedzieliśmy, że musimy skorzystać z nadajnika transponderywnego na dachu, żeby nadać superpilną wiadomość do Afryki Połu dniowej, zanim rząd wyśle do Arabii Saudyjskiej następny transport ich słoni. Nawet nie zażądali dokumentów. Paxton pokręcił ze smutkiem głową. — Kiepsko, jak na naszych stołecznych braci — skon statował ponuro. Stoner zmarszczył czoło. — Nadajnik transponderywny? Co to, do cholery, jest? — spytał. — Nie mam zielonego pojęcia — odrzekł Takahara, — Spytaj naszego supermena. Ja tu tylko otwieram zamki. — Właśnie, co z zamkami? — Prościutkie. Rządowa tandeta. Ale przy okazji od kryliśmy coś interesującego. Ktoś zainstalował zdalnie sterowaną kamerę w sekretariacie Wolfe'a. — No proszę. A w gabinecie? Tam też coś znalazłeś? — spytał Paxton. — Owszem. Podsłuch w jego telefonie, zresztą kiepsko założony. Larry Paxton myślał chwilę. — Co każdą podejrzliwą osobę skłoniłoby do przypusz czeń, że ktoś zbiera informacje na temat gości odwiedzają cych naszego kochanego doktorka. — Na to wygląda — zgodził się Lightstone. — Nie możemy go jutro zgubić, bo to nasz jedyny trop. — Właśnie — wtrącił Paxton. — No to co teraz robimy? — Sekretarka mówi, że ilekroć Wolfe jest w mieście, niemal zawsze wpada do biura w sobotę, żeby odwalić zaległości w papierkowej robocie. Przychodzi rano albo w południe. Powiedziała, że pracuje nad jakimś pilnym raportem, i że jutro możemy go tam złapać. — Chyba że postanowi wrócić jeszcze dzisiaj, żeby sprawdzić, co mu zostawiliśmy — dodał Takahara. — Niewykluczone. Zamilkli. Stoner odchrząknął. — Nie wiem jak wy, ale ja zaczynam być głodny. Lightstone spojrzał na zegarek. — Mamy dwa wyjścia, panowie. Możemy zaparkować przed jego domem, obżerać się zimnymi hamburgerami, sikać do puszek po piwie i przez całą noc obserwować chałupę, na wypadek gdyby Wolfe zwlókł się z łóżka i zrobił wypad do biura. Możemy też przekupić ciecia, żeby do nas zadzwonił na pager, jak się Wolfe ruszy. Jeśli wybierzemy wyjście numer dwa, pójdziemy zjeść porządną kolację, wyśpimy się w porządnym hotelu i dorwiemy sukinsyna rano. — Wiemy, gdzie mieszka? — zapytał Stoner. — Wiemy, spisałem adres z notatnika sekretarki. Musi my tylko odszukać dom i pogadać z cieciem. — — Jeśli mamy jeść zimne hamburgery i spać w tym pudle, długo ze mną nie wytrzymacie — ostrzegł Stoner. — Znam taką knajpkę koło parku Lincolna — powie dział Paxton. — U Małego Joe. Wieprzowinka gotowana na wolnym ogniu, pyszna wołowinka. Palce lizać. Do tego piweńko z beczki... — Co ty na to, Mikę? — Ja? Jestem w takim stanie, że niedługo polubię zimne hamburgery i sikanie do puszek po piwie. Ale skoro chcemy uszczęśliwić Stonera... — Dobra — zdecydował Lightstone. — Larry, szukamy ciecia. Lisa Abercombie zaczekała, aż Roy Parker wjedzie na wózku do wielkiej sali konferencyjnej i poprosiła doktora Asai o zamknięcie drzwi. Stojąc na podium u szczytu sześciokątnego stołu powiodła wzrokiem po twarzach sześciu najemników. Siedzieli przed nią Osan, Asai, Maas, Mueller, Saltmann i Parker. Gunter Aben był nieobecny. Razem — siedmiu ludzi. Ocalali członkowie niezwykle utalentowanej i agresywnej grupy terrorystycznej. — Zaprosiłam was na to spotkanie, żeby przedstawić raport na temat operacji, która do chwili obecnej kosztowała życie pięciu waszych towarzyszy — zaczęła poważnie. — Mniej więcej czterdzieści pięć minut temu w zamachu bombowym w Georgetown zginął agent specjalny Len Ruebottom. Wokół stołu przetoczył się szmerek aprobaty. — Sądziliśmy, że na tym koniec, że będziemy mogli kontynuować operację KONTRA — mówiła dalej — ale okazuje się, że mamy coś jeszcze do zrobienia. W sali zaległa cisza. — Podczas polowania zorganizowanego przez doktora Wolfe'a i braci Chareaux, w którym brał udział doktor Asai i ja — tłumaczyła, dając im wyraźnie do zrozumienia, że nie poczuwają się do winy — spotkaliśmy myśli nazwiskiem Henry Allen Lightner. — Tego, którego przypadkiem postrzeliliśmy podcho dząc pierwszego niedźwiedzia — wtrącił Japończyk. — Właśnie. Początkowo niepokoiliśmy się, że ze strachu przed sądem pan Lightner ujawni policji, z kim polował. — Uśmiechnęła się. — Na szczęście zdołaliśmy skierować dochodzenie na fałszywy tor, a o panu Lightnerze wszelki słuch zaginął. Do dzisiaj. Przekręciła potencjometr na podium. Kiedy światła lekko przygasły, włączyła magnetowid i telewizor zamontowany na ścianie. — Niepokoiliśmy się, że znając nasze układy z braćmi Chareaux pan Lightner zechce nas szantażować — mówiła spoglądając na ekran pokazujący siwowłosego naukowca pogrążonego w rozmowie z sekretarką Wolfe'a. Nagle siwowłosy naukowiec zniknął, a jego miejsce zajął młody mężczyzna ze straszliwie posiniaczoną i opuchniętą twarzą. — Więc kiedy dowiedzieliśmy się, że dziś po południu pan Lightner usiłował nawiązać kontakt z doktorem Wol- fe'em, postanowiłam... — Chwila! — krzyknął Roy Parker. — Przecież to on! Lisa Abercombie wcisnęła klawisz z napisem „Pauza". Na ekranie znieruchomiała zamazana twarz Henry'ego Lightstone'a. — Oczywiście, to jest... - zaczęła, ale Parker nie zwracał na nią uwagi. Patrzył na Maasa. — Nie, to facet, do którego strzelałem z Artem na tej pieprzonej wyspie! Gerd Maas wolno odwrócił głowę i spojrzał na rannego terrorystę. — Jesteś pewien? — spytał. — No jasne, że jestem pewien, do cholery. Co najmniej trzy razy miałem sukinsyna w celowniku optycznym. Załatwił Arturo, a potem grzał do nas z hydroplanu. Zdezorientowana Abercombie zmarszczyła brwi. — Lightner na Alasce? Przecież to nie ma sensu. Jakim cudem... I nagle ją olśniło. — Boże, on nie jest żadnym biznesmenem! On jest... — Agentem — dokończył za nią Maas zimnym, twardym głosem. — Zgadza się — wtrąciła Carine Mueller. — To on załatwił Nakamurę, gołymi rękami. — Racja — szepnął Paul Saltmann. — Krótko go widzia łem, ale to chyba on... Gerd Maas popatrzył na Carine, potem przeniósł wzrok na ekran telewizora. A jeszcze potem się uśmiechnął. — Ruebottom nie był tym szóstym, którego szukaliśmy. — Mówił do Abercombie, ale jak zafascynowany, nie odrywał oczu od rozmytej twarzy Lightstone'a. — To jego przez cały czas ukrywali. — Ale... W tym momencie do sali konferencyjnej zajrzał jeden z sekretarzy Lisy Abercombie. Zajrzał, nerwowo przełknął ślinę, podbiegł do podium i zaczął szeptać jej coś do ucha. Abercombie zmarszczyła czoło, odczekała, aż sekretarz zniknie za drzwiami i patrząc na światełko mrugające na konsolecie, powiedziała: — To Reston. — Proszę przełączyć na głośnik — rozkazał Niemiec. Otępiała, zdając sobie sprawę, że straciła kontrolę nad przebiegiem odprawy, wykonała polecenie. — Reston? Tu Lisa. Ciszę panującą w sali zburzył okrzyk podekscytowanego Wolfe'a. — Lisa! Dzięki Bogu! — Co się stało? — Oni wiedzą! Lisa, musisz mi pomóc! Oni o nas wiedzą! Wszystko! — Kto o nas wie? — No... oni. Ci, którzy... — Reston! — warknęła. — Posłuchaj mnie... — Ale... — Skąd dzwonisz? — Z biura, z mmmm... mmministerstwa — wyjąkał. — — Zapomniałem teczki. Nnn... nic w niej nie było, ale nie chciałem jej tu zostawiać i wróciłem. I znalazłem to, na ścianach, wszędzie. Mówię ci, oni wiedzą, dlatego muszę stąd szybko uciekać, zanim... — Reston, posłuchaj mnie bardzo uważnie — powie działa Abercombie. — Jedynym człowiekiem, który cokol wiek o nas wie, jest Henry Lightner. Nikt więcej, tylko on. — Ale on... on jest zwykłym... — Lightner jest agentem federalnym — wyjaśniła spokoj nie. — To on chciał dzisiaj z tobą rozmawiać. — Agentem? — Tak, Reston, agentem. — Przecież... przecież to nnn... niemożliwe. Sprawdzałem go, jak Boga kocham, sprawdzałem... — prawie łkał. — Reston, wszystko w porządku — uspokajała go łagodnie. — On nie wie nic na temat naszej działalności, więc o ile tylko nie wpadniemy w panikę, nic nam nie może zrobić, rozumiesz? — Tak... dobrze, rozumiem — odrzekł biorąc głęboki, rozdygotany oddech. — Wyślij po mnie samolot. Będę czekał na lotnisku. Lisa Abercombie zerknęła na Maasa. Niemiec wolno pokręcił głową. — Nie, Reston, w tej chwili nie możemy nikogo po ciebie wysłać — powiedziała. — To zbyt niebezpieczne. — A... tak, jasne. Dobrze, złapię samolot do Denver, a stamtąd... Maas znów pokręcił głową. — Nie, Reston. Musisz tam zostać, aż zorganizujemy ci pomoc. Tym razem Niemiec zaaprobował jej decyzję. — Lisa... — Posłuchaj, natychmiast wracaj do domu. Natych miast, rozumiesz? - rozkazała Abercombie głosem nie znoszącym sprzeciwu. — Jutro rano przylecę do Waszyng tonu i będę u ciebie z naszym zespołem adwokackim. Pojedziemy do mnie, a Koleś dopilnuje, żeby nikt nas palcem nie ruszył. Jasne? Zaległa długa cisza. Wolfe z wolna dochodził do siebie. — Tak, to dobry pomysł — wysapał niepewnie. — O któ rej przylecisz? — Jeden z naszych pilotów zabierze mnie zaraz do Denver Stapleton — obiecała. — Musisz tylko poprosić strażnika, żeby wezwał ci taksówkę i jedź prosto do domu. Prosto do domu, Reston — powtórzyła z naciskiem. — Spot kamy się jutro rano, tak? — Tak, jutro rano — odrzekł i zanim zdążył coś dodać, odłożyła słuchawkę. Przez długą chwilę Gerd Maas i Lisa Abercombie patrzyli na siebie bez słowa. — Rozumie pani? — spytał w końcu Maas. — Chcą, żeby wpadł w panikę, żeby uciekł i zaprowadził ich do nas. Skinęła głową. — W takim razie domyśla się pani również, co musimy teraz zrobić. — Tym razem już nie pytał, tym razem stwierdzał fakt. Zacisnęła usta i znów kiwnęła głową. — Proszę zadzwonić do tych z komitetu nadzorczego, przedstawić im sytuację i dowiedzieć się, kim naprawdę jest Henry Lightner — polecił Maas z rozbawieniem w oczach. — Wolfe'em zajmę się osobiście. Pięć minut po rozmowie z cieciem pędzili na złamanie karku w stronę skrzyżowania ulic Osiemnastej i C. Light-stone prowadził jak wariat. — Kurwa mać, co temu skurwielowi odbiło? — mruknął Stoner przytrzymując się podłokietników, żeby nie spaść z fotela. — Nie mam pojęcia — warknął Paxton. — Ale coś ci powiem. Jeśli ten kutas będzie nas za sobą włóczył przez całą noc, jeśli będę musiał wpieprzać zimne hamburgery zamiast pieczystego w knajpie U Małego Joe'a, to kurwa... Zanim Larry zdołał przedstawić swoje zamiary w sposób bardziej szczegółowy, Lightstone szarpnął kierownicą i wbi! w podłogę pedał hamulca. Zapiszczały opony, furgonetka zatrzymała się na ulicy C przed wejściem do głównego gmachu Departamentu Spraw Wewnętrznych. Kilkanaście sekund później Henry i Larry wiedli gorącą dyskusję ze strażnikiem. — Człowieku, to nie moja sprawa. Nie pytam ich, dokąd idą ani kiedy wrócą. Ja tu tylko pilnuję, jasne? — powtórzył z naciskiem mundurowy. Larry już chciał rozszarpać obłudnika na kawałki, kiedy do drzwi podszedł sierżant, dowódca straży. — W czym mogę panom pomóc? — spytał. — Agent specjalny Lightstone i agent specjalny Larry Paxton. Oto nasze legitymacje — powiedział szybko Henry, nie dowierzając zdolnościom krasomówczym swego pobud liwego przyjaciela. — Szukamy doktora Restona Wolfe'a. Doniesiono nam, że jakieś pół godziny temu przyjechał tu taksówką. — Wolfe'a? A tak, pracuje tu taki. Wyszedł kilka minut temu. — Powiedział, dokąd się wybiera? — spytał Lightstone lustrując sąsiednie budynki. — On? On nigdy się do nas nie odzywa — odrzekł sierżant. — Wiem tylko, że wyszedł tamtymi drzwiami... Zaraz, czy to nie on? Tak, to on! Ten facet w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym! Tam, idzie w stronę parku! — wykrzyknął wskazując pochylonego mężczyznę kroczą cego spiesznie po ciemnym, mokrym chodniku. — Larry, do samochodu! — wrzasnął Henry. — Spróbuj przeciąć mu drogę! — I pognał sprintem przed siebie. Lightstone był niecałe pięćdziesiąt metrów od Wolfe'a, kiedy zatopiony w myślach dyrektor administracyjny Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska usłyszał mlaszczący odgłos kroków na mokrym cemencie. Obejrzał się i ruszył pędem przez Constitution Avenue, wprost pod nadjeżdżające samochody. Kierowca Mercedesa dostrzegł go w ostatniej chwili i chcąc uniknąć wypadku, w geście rozpaczy kopnął pedał hamulca. Samochód zatańczył na śliskim asfalcie, przeciął ciągły pas i zajechał drogę nowiutkiemu BMW. To niesamowite, ale pośród kłębowiska gwałtownie skręcających samochodów, pośród pisku opon, trzasku pękających szyb i metalicznego zgrzytu chromowanej stali zderzaków rozdzierających blachy karoserii, pośród wrzasków i przekleństw rozwścieczonych kierowców doktor Reston Wolfe zdołał przebiec przez sześć pasów jezdni bez najmniejszego uszczerbku na ciele. Wciąż biegł. Z trudem łowił oddech, ale biegł, parł naprzód, bo za plecami słyszał krzyk Lightstone'a. Mimo ciemności i deszczu dostrzegł furgonetkę, która zmierzała wprost na niego. Jechała z lewej strony, więc skręcił w prawo, ale tu drogę zagrodził mu wielki basen z fontanną. Wyhamował i... zachwiał się od uderzenia pierwszej kuli, która trafiła go w pierś i przebiła prawe płuco. Lightstone spojrzał na Paxtona, Stonera i Takaharę, wrzasnął: „Nie strzelajcie! Nie strzelajcie!" i dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie słyszał żadnego wystrzału. Instynktownie rzucił się na chodnik, legł płasko i z bronią w ręku, bezradnie wypatrywał celu. Reston Wolfe wciąż stał, kiedy drugi, trzeci i czwarty pocisk rozszarpały mu serce i płuca. Umarł, zanim jego zwiotczałe ciało dotknęło ziemi. — Kurwa mać... — wyszeptał Lightstone widząc, jak ginie jedyny człowiek, który mógł ich doprowadzić do bezlitosnych morderców Paula McNulty'ego i Carla Sco- by'ego. Wciąż leżał, oddychając ciężko po wyczerpującym biegu, kiedy brzeg basenu zajaśniał w blasku reflektorów sześciu policyjnych wozów patrolowych. — Henry Lightstone, tu FBI. Rzuć broń i podnieś wysoko ręce. Ale już! — 44 Sobota, 18 września Dzięki, Ed — powiedział Lightstone i podał słuchawkę agentowi FBI Alowi Grynardowi, który stał obok z bardzo paskudną miną na nie ogolonej twarzy. Grynard usiadł za wielkim biurkiem z ciemnego drewna — korzystali z gościnności dyrektora hotelu Marriott przy Czternastej Ulicy, który oddał im do dyspozycji swój gabinet — i słuchał wyjaśnień specjalisty, który tłumaczył mu, jakie znaczenie dla sprawy mają kula wystrzelona ze strzelby Holland & Holland, wizerunek wilka i napis WOLFE wygrawerowane na zamku oraz strzępek skóry białego nosorożca znaleziony przez Henry'ego na półwyspie Kenai. — Chyba nigdy w życiu nie widziałem tak wkurwionego agenta FBI — szepnął Paxton, przysuwając się do Hen- ry'ego. — Dobrze go rozumiem — odrzekł cicho Lightstone, zauważając stopniową zmianę wyrazu twarzy Grynarda. — Ma trudny orzech do zgryzienia, bo siedzi tu trzech facetów, z których każdego miałem co najmniej raz zabić. Paxton dumał chwilę i spytał: — Myślisz, że zechce to wykorzystać przeciwko nam? — Na twoim miejscu bardziej bym go teraz nie wkurzał — poradził mu Henry. — Tak — mówił do słuchawki Grynard — byłbym wdzięczny. Bardzo panu dziękuję. Do widzenia. Niezdecydowany, zastygł w bezruchu z palcem na widełkach telefonu. Henry, Larry. Dwight i Mikę patrzyli na niego w pełnej szacunku ciszy. Po kilkunastu sekundach prawie niedostrzegalnie kiwnął 25 — głową, wykręcił czterocyfrowy numer, powiedział coś cicho do słuchawki, odłożył ją na widełki, usiadł wygodniej i spojrzał na czterech agentów. — W całej karierze — zaczął — nigdy się z czymś takim nie spotkałem. — Fakt, sprawa jest trochę niezwykła — przyznał dyp lomatycznie Henry nie wiedząc, jak Grynard zamierza to wszystko rozegrać. — Czy mówiłem panu, że znaleźliśmy pańską broń? — W wodzie? — Jakieś pięć metrów od brzegu, w prostej linii od miejsca, gdzie zastrzelił pan napastnika z karabinkiem automatycznym. Dwa rewolwery służbowe, pański i Jack- sona. Znaleźliśmy również snajperkę na dwójnogu, pistolet maszynowy H & K kalibru dziewięć milimetrów i bardzo dużo łusek. — A więc łuski też tam wrzucili... — Ściągnęliśmy płetwonurka — wyjaśnił Grynard. — Wy łowił tego ponad sto pięćdziesiąt sztuk. Znalazłby więcej, ale kazaliśmy mu wyłazić. Jest teraz nad jeziorem Tus- tumena. Dostaliśmy wiadomość od kilku rybaków, którzy widzieli, jak wylądował tam niebieski hydroplan. Wylądo wał, a potem zatonął. Nasi technicy zbadali dno sonarem i twierdzą, że na głębokości trzystu metrów coś leży. Niewykluczone, że trzeba będzie sprowadzić batyskaf. — Pięknie — skonstatował Lightstone. — Usunąć ślady, pozbyć się obciążających dowodów. Ci faceci są piekielnie dokładni. — Owszem, nader pedantyczni. Otworzyły się drzwi i do gabinetu weszło dwóch agentów FBI z kartonowymi pudłami. Na znak Grynarda otworzyli je i zaczęli wykładać na biurko ich zawartość. Po chwili na blacie leżał Rolex w oprawie z nierdzewnej stali, trzy automatyczne SIG-Sauery, błyszczący Smith & Wes-son, cztery kabury z szelkami oraz cztery odznaki i legitymacje. Policjanci wyszli równie cicho, jak weszli. — Wasza broń i rzeczy osobiste, panowie — oznajmił Grynard. Takahara, Paxton i Stoner sięgnęli po pistolety i dokumenty. Lightstone ani drgnął. Patrzył na srebrzystego Rolexa. — Pani McNulty powiedziała, że jej mąż pragnąłby go panu podarować — wyjaśnił cicho Grynard. Henry zaczął coś mówić, ale urwał, zamrugał szybko i kiwnął głową. Przez chwilę obracał Rolexa w dłoniach, potem wsunął go do kieszeni. — Agent specjalny Paul McNulty został zastrzelony z Rugera kalibru dziewięć milimetrów. Broń porzucono na miejscu zbrodni — mówił dalej Grynard. — Odciski palców na rękojeści należą do Butcha Chareaux, którego zabito z SIG-Sauera Paula McNulty'ego. Tę broń również po rzucono na miejscu zbrodni. Zabójca czy zabójcy Scoby'ego strzelali z dwóch rewolwerów Magnum Model 66 kalibru dziewięć milimetrów, ale na pewno nie była to broń pańska ani strażnika Jacksona. Zatem wszystko sprowadza się do tego — podsumował ze zmęczonym uśmiechem — że całą rzecz umiejętnie spreparowano. Nie, Henry, pan tego nie zrobił. — No tak... — rzekł dyplomatycznie Lightstone. — Macie coś poza odciskami palców? — spytał Ta kahara. — Nie. Dla Interpolu ci ludzie po prostu nie istnieją. — Szlag by to... — wymamrotał Paxton. — No i co teraz? — zapytał Henry, uważnie obserwując twarz Grynarda. — Rozpracowujemy Restona Wolfe'a i co krok natrafia my na mur nie do przebicia. Był jakoby zwykłym urzędni kiem niższego szczebla. Dużo podróżował, ale jego sekretar ka nie wie dokąd ani w jakim celu. Nie znaleźliśmy żadnych rachunków czy biletów lotniczych, które mogłyby nam pomóc. W ministerstwie też niewiele na ten temat wiedzą. — Ci, co tym wszystkim kręcą, postanowili się go pozbyć — powiedział Lightstone. — Dlatego odesłali go do Waszyngtonu. — Na to wygląda. Teraz musimy się tyiko dowiedzieć, kim są ci ludzie i co knują. — Patrzyli na siebie w milczeniu. Grynard czekał. — Wiemy tylko tyle — zaczął ostrożnie Henry — że w trakcie ostatniej operacji przypadkowo wdepnęliśmy w coś śmierdzącego. Ktoś na wysokim stołku chciał nas wykończyć, a Wolfe był naszym jedynym tropem. — W coś śmierdzącego... — powtórzył wolno Grynard. — Nie wiecie w co? — Nie mamy zielonego pojęcia. Grynard wstał. — Tak przy okazji. W holu na dole czeka sierżant ze Służby Ochrony Lasów i Jezior. Pracuje na placówce w Luizjanie i chciałby wam zadać kilka pytań na temat Alexa Chareaux. — Naprawdę? Ruszyli do drzwi. Ściskając rękę Lightstone'owi Grynard powiedział: — Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy w tych okolicznościach wolno nam się do tego mieszać, ale gdyby ten strażnik coś wiedział albo gdyby natrafił pan na jakiś inny trop... — Wtedy natychmiast się z panem skontaktuję — obiecał solennie Henry. — Będę wdzięczny — odrzekł Grynard. Jego ciemne, zamyślone oczy były jak zawsze nieprzeniknione. Pół godziny później Paxton, Stoner i Takahara siedzieli już w holu i rozmawiali z pięcioma zafrasowanymi strażnikami z Luizjany. Henry stał przy telefonie i wykręcał zamiejscowy numer. — Laboratorium sądowe, Rhodes. Słucham. — Czy wy tam nocujecie? — spytał Lightstone. Serolog zachichotał. — Czasami, nawet często. Już myślałem, że nie za dzwonisz. — Masz coś? — Nie ja. Biggs. Chwila, już ci go daję. W słuchawce zabrzmiał znajomy głos: — Cześć. Tu Joe Biggs. Pamiętasz mnie? — No jasne, spec od DNA. Cześć. Ed mówi, że coś dla mnie masz. — Słuchaj, natrafiłem na coś cholernie dziwnego i po myślałem sobie, kto wie, może cię to zainteresuje. — Tak? Co to takiego? — Kiedy byliście tutaj, badałem te panterki z laborato rium wojskowego. Pamiętasz? Te zaplamione krwią. — Tak, pamiętam. No i? — Zbadaliśmy plamy nowym sposobem na wykrywanie i porównywanie DNA i wiesz co? Komputer je dopasował. Wiemy, czyja to krew. — Czyja? — Twoja. Lightstone'a zamurowało. — Moja?! — Dokładniej mówiąc, twoja i niedźwiedzia. Krew grizzly jest na obu kompletach. Twoja tylko na jednym. — Na tej panterce jest moja krew? Jesteś pewien? — W przypadku niedźwiedzia szansę pomyłki są jak jeden do pięćdziesięciu tysięcy, a w twoim jak jeden do stu milionów — odrzekł Biggs. — Co nam daje... hmmm... niech policzę. Pięćdziesiąt tysięcy razy sto milionów... Tak, prawdopodobieństwo, że krew o identycznej strukturze DNA pochodzi od innego niedźwiedzia oraz innego czło wieka jest jak jeden do pięciu trylionów. Co znaczy, że jest raczej małe. I nagle w umyśle Henry'ego Lightstone'a wszystko się skrystalizowało. Reston Wolfe i ta kobieta, Lisa jakaś tam. Ubrani w nowiutkie panterki, uzbrojeni w horrendalnie drogie strzelby... I ścigający go niedźwiedź... Słyszy mnie pan? Muszę przesunąć panu rękę. Trzymał głowę na jej kolanach, wiedział, że to ona, bo perfumy zagłuszały zapach krwi. Krwi jego i niedźwiedzia. Chryste Panie! — Joe — spytał próbując zapanować nad głosem, co w tych okolicznościach nie przyszło mu łatwo — czy wiesz, skąd wojskowi mają te panterki? Biggs zachichotał. — Wiedziałem, że o to zapytasz. Masz coś do pisania? Kwadrans po jedenastej wieczorem w dokładnie zamkniętej i odizolowanej od reszty kompleksu kwaterze Paula Saltmanna cicho zadzwonił telefon. — Saltmann - wymamrotał sennie najemnik, ale natych miast obudził się na dobre, bo usłyszał znajomy głos, który wydawał mu szczegółowe rozkazy. — Tak, panie Bloom — odrzekł, kiedy tamten skończył mówić. — Wszystko zrozumiałem. Może pan na mnie liczyć. — 45 Lisa Abercombie była wściekła. — Nie mogą tego zrobić! — krzyknęła do słuchawki. — Moja droga, nie tylko mogą, ale niechybnie to zrobią, jeśli natychmiast nie znajdziecie Alexa Chareaux i tego Lightstone'a — ostrzegł Albert Bloom. — Ale... — Posłuchaj, Liso. FBI zaczyna wkraczać w zakazane rejony. Nie możemy do tego dopuścić. Jeśli odkryją, co zrobiliście, ty i Wolfe, nie będziemy mogli wam pomóc. W żaden sposób. „Ty i Wolfe." To ją dźgnęło jak ostry nóż, ale odegnała od siebie straszliwe skojarzenia. — Albert, to nie fair — zaprotestowała chrapliwym głosem, uświadamiając sobie z niejakim trudem, że na prawdę te słowa wypowiedziała. — Braciom Chareaux zapewniłeś najlepszych adwokatów w Waszyngtonie. — Tak, ale bracia Chareaux nie mieli z nami nic wspólnego, przynajmniej oficjalnie — przypomniał jej Blo om. — W przeciwieństwie do ciebie. Nie dopuścimy, żeby sprawa zatoczyła szerszy krąg. To za poważna rzecz. Kto jak kto, ale ty powinnaś to rozumieć. — Albert, musisz, po prostu musisz powiedzieć, że ja... Ale mentor i kochanek Lisy Abercombie nie dopuścił jej do słowa. — Posłuchaj — rzekł spokojnym, poważnym głosem. — Teraz nic im nie mogę powiedzieć. Muszę milczeć i słuchać. Tyle. — Przecież... — Znajdź Lightstone'a i Chareaux. Znajdź ich i natych- miast się ich pozbądź — powtórzył Bloom. — To jedyna rzecz, jaką możesz zrobić. Głośny trzask odkładanej słuchawki. — Niech cię szlag trafi, ty parszywy skurwysynu! — wrza snęła ze spopielała twarzą i z furią w oczach wypadła na korytarz. — Gdzie Maas? — wydarła się na pierwszą napotkaną osobę. Przerażony sekretarz wydukał, że w głównej sali konferencyjnej na pierwszym poziomie. Kiedy tam weszła, ujrzała Maasa, Guntera Abena, Carine Mueller i Kimiko Osan. Stali wokół brudnego i zakrwawionego AIexa Cha-reaux, który leżał na podłodze. Leżał na brzuchu, z rękami związanymi na plecach. Carine Mueller trzymała go na długim łańcuchu. Abercombie spostrzegła, że Chareaux ma podbite i zapuchnięte oczy, i że z ust, z nosa i z uszu płynie mu krew. Podeszła bliżej i zauważyła, że Gunter Aben ma świeżo zabandażowane przedramię, a Kimiko Osan ranę ciętą na policzku. Z całej czwórki tylko Maas sprawiał wrażenie człowieka rozbawionego sytuacją. — Dzięki Bogu, że go znaleźliście — powiedziała żarliwie. Stanęła między nimi i zaszokowana natychmiast odskoczyła do tyłu, bo Alex Chareaux błyskawicznie zgiął nogi w kolanach, zrobił „sprężynkę" i niczym dzika bestia rzucił się na nią z obnażonymi zębami. Gunter Aben czuwał. Uderzył go rękojeścią rewolweru i nieprzytomny kłusownik runął na podłogę. — Na miłość boską, po co go tu przywlekliście?! — spy tała Abercombie wstrząśnięta nieludzką furią, jaką do strzegła w zaczerwienionych ślepiach szarżującego morder cy. — Zabijcie go i ruszajcie na poszukiwanie Lightstone'a. — Jeszcze nie czas — zaoponował zimno Maas. — Cha- reaux może się nam przydać. Nie wierzyła'własnym uszom. — Do czego?! — krzyknęła. — Jeśli go nie zabijecie nie znajdziecie tego sukinsyna, komitet natychmi; mknie całą imprezę! Wyraźnie rozbawiony Mass uśmiechnął się. — Nie ma potrzeby go szukać. Sam do nas przyjdzie. — Niech pan posłucha, Maas... — Chciała go prosić, błagać, ale przerwał jej podekscytowany głos Morito Asai. — Mamy kłopoty! — krzyknął od progu. — Co się stało? — warknęła Abercombie. — Strażnicy z Yellowstone. Mają awarię, muszą lądo wać. Na pokładzie są ranni. — Chryste Panie! Nie! Powiedz im, że nie mogą! — Spróbuję, ale... — Jezus Maria! — Zaklęła pod nosem, potoczyła wokół dzikim wzrokiem i nagle zobaczyła, jak uśmiechnięty Maas bierze od Mueller łańcuch i podrywa Chareaux na nogi. — Gdzie go, do cholery, zabierasz?! — wrzasnęła. Niemiec kompletnie ją zignorował i wlokąc za sobą półprzytomnego kłusownika ruszył w stronę korytarza prowadzącego do podziemnego toru przeszkód. Pozostali członkowie grupy uderzeniowej SKOS poszli za nim. Klnąc i mamrocząc pod nosem, Abercombie wbiegła do przeszklonego centrum dowodzenia, wyrwała mikrofon z rąk technika odpowiedzialnego za łączność i spytała: — Jaki mają sygnał wywoławczy? — Dwa-pięć-Papa-Sierra. — Dwa-pięć-Papa-Sierra, czy mnie słyszycie? — Tu dwa-pięć-Papa-Sierra, słyszymy cię głośno i wyraź nie — zaskrzeczało w głośniku. — Dwa-pięć-Papa-Sierra, to teren zamknięty. Nie mo żecie lądować. — Zrozumiałem — odpowiedział pilot. — Ale mamy krytyczną sytuację. Gasimy pożar w południowym se ktorze parku. Wiozę do Gardiner ciężko rannych stra żaków, spada mi ciśnienie w silniku. Muszę lądować, potrzebujemy natychmiastowej pomocy medycznej. Macie tu lekarza? Abercombie spojrzała na ekran monitora. Na lądowisku siadał biały śmigłowiec z czerwonym krzyżem na burcie. Z rury wydechowej buchał czarny dym. Otworzyły się boczne drzwi, na asfalt wyskoczyli ludzie w żółtych strażackich kombinezonach i skuliwszy głowy przed podmuchem wirujących łopat, zaczęli wyciągać nosze. Abercombie spojrzała na technika. — Zamknąć i zaryglować wszystkie wyjścia awaryjne — rozkazała. — Ale oni... — zaprotestował nieśmiało i aż się skręcił, kiedy wrzasnęła: — Rób, co ci każę! Ale już! Technik sięgnął do dźwigni, które zamykały i otwierały dwa wyjścia na poziomie pierwszym i trzy na drugim. Chciał je przesunąć w dół, ale nie mógł. — Co się z tobą dzieje?! — wrzasnęła. — Nie umiesz przesunąć głupiej dźwigni? Szarpnął mocniej. — Nie idą! Zacięły się! Ktoś musiał zablokować drzwi! — Co?! Zerknęła na ekran. Ze śmigłowca wyładowywano drugie i trzecie nosze. — Wezwij sierżanta MacDonalda — poradził Asai. — On będzie wiedział, co robić. — Sierżancie MacDonald, proszę natychmiast zadzwo nić do centrum dowodzenia — rzucił do mikrofonu technik. — Powtarzam, sierżant MacDonald ma natychmiast za dzwonić do centrum dowodzenia. Czekali z nadzieją, ale nie zadzwonił nikt. — Chryste Panie — prychnęła Abercombie. — Idę po Maasa. — Ruszyła do drzwi. W tej samej chwili w podziemiach ośrodka szkoleniowego grupy uderzeniowej SKOŚ zabrzmiały pierwsze strzały. Sierżant major Clarence MacDonald i sierżant Gary Brickard, obaj w pełnym rynsztunku bojowym, z karabinami M-16 w dłoni, przepuścili pierwsze nosze. Gdy tylko znalazły się w środku, stoczył się z nich Paxton. Tragarze w strażackich kombinezonach — str Służby Ochrony Lasów i Jezior z Luizjany — rzucili na ziemię i zajęli pozycje obronne. Wszyscy mieli na sobie kuloodporne kamizelki i byli uzbrojeni w pistolety. Gunter Aben wyjrzał zza rogu, błyskawicznie ocenił sytuację i posłał w ich stronę krótką serię z pistoletu maszynowego kalibru dziewięć milimetrów. Jeden ze strażników oberwał w gardło i w pierś. Upadł. Grad pocisków z M-16 MacDonalda i trzy wystrzelone w równych odstępach kule z SIG-Sauera Paxtona rozorały drewno i tynk. Aben zniknął. Następne nosze — wypełnione karabinami, strzelbami, granatami ogłuszającymi, zapasowymi magazynkami i podręcznymi apteczkami — wnieśli Takahara i Lightstone w chwili, gdy Aben otworzył ogień. Natychmiast rzucili się na ziemię, potem wstali i pognali na złamanie karku w dół podziemnej rampy wychodzącej na lądowisko helikopterów. MacDonald, Brickard i sierżant z Luizjany popędzili za nimi. Wtedy nadbiegła trzecia drużyna — Stoner z pozostałymi czterema strażnikami. Mieli ubezpieczać tyły, więc zajęli pozycje obronne i zajęli się rannym kolegą. Zanim Brickard, Lightstone i Takahara dotarli do końca tunelu i obstawili wahadłowe drzwi prowadzące do sali konferencyjnej, MacDonald już układał plan działania. Kiedy dobił do nich sierżant z Luizjany i jego trzech ludzi — przylgnęli do pełnych załomów ścian, by z bronią gotową do strzału wypatrywać śladów najmniejszego ruchu — MacDonald rozejrzał się, popatrzył na Henry'ego i skinął mu głową. — Clarence MacDonald - powiedział. Wskazał Bri- ckarda. — To mój stary kupel, Gary Brickard. Ty jesteś Lightstone? — Tak — odrzekł Henry, nieustannie lustrując przeciw legły korytarz. — Przyjedzie ktoś jeszcze? — Pewnie kilkuset agentów FBI, mają otoczyć cały teren. Widać się spóźniają. Ilu ich tam jest? — Siedmioro. I są cholernie dobrzy. — Jak się nazywa taki siwowłosy pojeb w butach ze skóry z białego nosorożca? — ;;?? — Maas — odrzekł Brickard. — Na tego musisz dobrze uważać — radził. — Skurwiel, ma koci refleks. Jak go przyuważysz, na nic nie czekaj, tylko od razu wal. — Chareaux tam jest? — spytał sierżant z Luizjany. — Przyprowadzili go na łańcuchu jakieś pół godziny temu — odparł MacDonald. — Skatowali faceta, a teraz ciągają go jak psa. — Chcemy go dostać żywcem — powiedział sierżant. — Nie mam nic przeciwko temu. Dobra, zrobimy tak, posłuchajcie... W tym samym momencie rozległy się dwa głośne wystrzały, a zaraz potem w podziemiach ośrodka szkoleniowego SKOŚ zabrzmiał przenikliwy, pulsujący sygnał alarmowy. Lisa Abercombie usłyszała kanonadę w odległym tunelu i puściła się biegiem do centrum dowodzenia. Zastała tam doktora Asai, który śledził ruchy atakujących na ściennych monitorach i mówił coś do mikrofonu. Technik odpowiedzialny za łączność gdzieś zniknął. Zamknęła przeszklone drzwi, przekręciła zatrzask. — Kto to jest? — spytała. — Jeszcze nie wiem. — Pokręcił głową, regulując ostrość obrazu przekazywanego przez jedną z kamer wewnętrznego systemu bezpieczeństwa. — Niech pani spojrzy! Tam! — wykrzyknął wskazując ekran głównego minitora. — Kto to... Boże! — Oczy wyszły jej z orbit. — To Paxton! Przecież on nie żyje! — Paxton i agent Stoner — dodał Japończyk. Przełączył monitor na kamerę usytuowaną w pobliżu lądowiska helikopterów i dał pełne zbliżenie. — I Takahara, i... Boże, to Lightner! On tu jest! — wyszeptała, kiedy kamera numer dwanaście pokazała charakterystyczną twarz agenta. — Tak, to on, bez dwóch zdań. — Asai uśmiechnął się. wcisnął nogą przełącznik pod konsoletą i powiedział do — mikrofonu: — Maas, widzę ośmiu napastników na wysokości klatki schodowej prowadzącej na poziom drugi. Jest wśród nich Lightner. — Sehr gut! — zabrzmiało w głośniku. Nagle Japończyk drgnął i obrócił się błyskawicznie z fotelem, sięgając po broń w kaburze pod pachą. Do centrum dowodzenia wszedł Paul Saltmann z potężnym Magnum Smith & Wesson w dłoni. — Boże, przeraził mnie pan na śmierć - wysapała Abercombie. — Co się tam, do diabła, dzieje? — Wygląda na to, że MacDonald i Brickard przeszli na stronę wroga — odrzekł spoglądając na monitor pokazujący dwóch żołnierzy. — Ilu ich jest? — Nie tak wielu. — Asai wzruszył ramionami i wcisnął broń do kabury. — Najwyżej dziesięciu. Saltmann uśmiechnął się i pokręcił ze smutkiem kędzierzawą głową. — Biedne sukinsyny. Z tyloma Maas poradzi sobie sam... Kurwa mać! Co to?! — Zdumiony, wytrzeszczył oczy patrząc na monitory w rogu sali, pokazujące rozległy teren wokół Domu Pod Cedrami. — Co? — Abercombie poszła za nim wzrokiem. Na każdym z sześciu ekranów widać było co najmniej dwa helikoptery wojskowe, z których wysypywali się uzbrojeni po zęby żołnierze. — Kto to jest? Daj zbliżenie — rozkazał Saltmann Japończykowi. Morito Asai przesunął dźwigienki na konsolecie, kamery zrobiły płynny najazd na lądujące pododdziały i wkrótce wszyscy troje mogli z łatwością rozróżnić insygnia na żołnierskich kurtkach i oznakowanie śmigłowców. — FBI i wojsko... — wyszeptała Abercombie. — Boże, co robić? Japończyk spojrzał na nią pytająco. Wiedziała, że czeka na rozkazy. Pomyślała, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze ma szansę. Gdyby tylko mogła opowiedzieć tę historię odpowiednim ludziom, komuś, kto doceniłby znaczenie tego, czego próbowała dokonać, i olbrzymie ryzyko, jakie się z tym wiązało. Komuś, kto potrafiłby ją zrozumieć. — Niech pan powie Maasowi, że musimy się natych miast poddać. Jest ich zbyt wielu, opór nie ma sensu. Doktor Morito Asai skłonił poważnie głowę i odwrócił się do konsolety. Wtedy Paul Saltmann uniósł Magnum i pociągnął za spust. Pocisk kalibru jedenaście milimetrów dosłownie zmiótł Japończyka z fotela i cisnął nim na konsoletę niczym szmacianą lalkę. Ogłuszona hukiem i zszokowana, Lisa Abercombie zatoczyła się na ścianę, przyciskając ręce do uszu. — Dlaczego to zrobiłeś?! — krzyknęła piskliwie, nie słysząc własnych słów. — Przepraszam, moi drodzy, ale się nie poddamy — odrzekł nieporuszony Saltmann. Zacisnął na rękojeści obie dłonie, przesunął lufę potężnego Magnum w lewo i nacisnął spust po raz wtóry. Kula przeszyła jej pierś, a siła, z jaką uderzyła, dźwignęła Lisę Abercombie z podłogi i rzuciła ją na szklane ścianę. Ściana roztrzaskała się na kawałki i martwa twórczyni Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska wypadła na korytarz. Saltmann sprawdził, czy w pobliżu nikogo nie ma, podszedł do konsolety, wcisnął klawisz na klawiaturze komputera i przywołał na ekran główne menu. Wybrał opcję „Zabezpieczenie", wprowadził hasło, podświetlił podopcję „Destrukcja", wprowadził następne hasło, spojrzał na zegarek, wystukał na klawiaturze liczbę 45, następnie podświetlił komendę „Uruchomić" i wcisnął klawisz z napisem „Potwierdź". Później, powtórzywszy sekwencję takich samych czynności, żeby wymazać z pamięci komputera pozostałe hasła umożliwiające dostęp do systemów zabezpieczających, wbiegł do tunelu łączącego centrum dowodzenia z kwaterami mieszkalnymi członków grupy uderzeniowej SKOŚ. W całym kompleksie zawyły pulsujące syreny i zamrugały czerwone światła ostrzegawcze. Nikt nie zatroszczył się o to, żeby zdradzić sierżantowi MacDonaldowi pewien dość istotny sekret. Otóż inżynierowie i elektronicy, którzy zaprojektowali ośrodek szkoleniowy Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Środowiska, zainstalowali w głównym komputerze centrum dowodzenia nader ciekawy program. Po otrzymaniu komendy zniszczenia program ów kasował możliwość przejścia na sterowanie ręczne i automatycznie zamykał wszystkie drzwi do podziemnego ośrodka. Dwight Stoner przekonał się o tym, kiedy ciężkie betonowe wrota nagle drgnęły i zaczęły sunąć na ukrytych rolkach, zamykając czterometrowej szerokości wejście. Kontuzjowany agent spojrzał na szybko nadlatujące helikoptery, wzruszył ramionami i w ostatniej chwili wskoczył do środka. Kilka sekund później krawędź piętnastocenty-metrowej grubości wrót uderzyła z hukiem w stalową futrynę, zatrzaskując potężny zamek i skutecznie odcinając podziemia od świata zewnętrznego. Stoner pokręcił głową i mamrocząc pod nosem, jedną ręką chwycił kule, drugą dwunastostrzałową strzelbę typu pump-action i pokuśtykał rampą w stronę odgłosów walki, ledwo słyszalnych w ryku syren alarmowych. Klatka schodowa prowadząca na wyższy poziom kompleksu stała się terenem zaciekłej walki. Szturmujący agenci, strażnicy z Luizjany, MacDonald i Brickard powoli wypierali terrorystów, którzy pośród huku eksplodujących granatów oślepiających i ogłuszających cofali się na górę. I jedni, i drudzy strzelali po drodze do lamp, żeby lepiej zamaskować swoją aktualną pozycję i nie zdradzić przeciwnikowi dalszych planów taktycznych. Wkrótce zadymioną klatkę schodową i korytarz na pierwszym piętrze oświetlały jedynie czerwone lampki ostrzegawcze, pulsujące w rytm przeraźliwego zawodzenia syren, a dzięki szaleńczym wyczynom Guntera Abena i Carine Muelier, którzy opóźniali atak nieprzyjaciela ogniem pistoletów maszynowych kalibru dziewięć milimetrów, poszatkowane kulami schody i podłoga były śliskie od krwi i zasypane mosiężnymi łuskami. Z dziesięciu ludzi, którzy rozpoczęli atak na ośrodek szkoleniowy terrorystów od podstępnego lądowania białym helikopterem, dwóch strażników już nie żyło, a czterej pozostali członkowie grupy szturmowej — Brickard, Light-stone, Paxton i sierżant z Luizjany — byli ranni. Tymczasem ich przeciwnik nie poniósł poważniejszych strat. Carine Mueller miała krwotok z nosa — kiedy wybuchł granat oślepiający, stała za blisko drzwi wychodzących na klatkę schodową — i kulała, bo rykoszetujący śrut zranił ją w udo. Gunter Aben otrzymał jak dotąd co najmniej cztery albo pięć niegroźnych ran, co go wcale nie spowolniło. Wciąż parł naprzód, skacząc między załomami ścian, turlając się po podłodze i strzelając do wszystkiego, co ruszało się w mrocznej, czerwonawej poświacie wypełniającej korytarz. Nieco dalej, pośród krzewów i drzewek, którymi wysadzono bojowy tor przeszkód, jak zawsze zimny i opanowany Gerd Maas przygotowywał scenę do ostatniego, możliwe że najbardziej ekscytującego, pojedynku ze śmiercią. Nie zwracał uwagi na krzyki i przekleństwa Alexa Chareaux. Osłaniała go Kimiko Osan. Pilnowała kłusownika i lufą automatycznego karabinka wyposażonego w celownik laserowy omiatała wejście na tor przeszkód. Kiedy sierżant Clarence MacDonald i Mikę Takahara wpadli do centrum dowodzenia, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła im się w oczy, były zwłoki doktora Morito Asai. Potem wyjrzeli na korytarz i zobaczyli martwą Lisę Aber-combie, która leżała na dywanie z tłuczonego szkła. Nagle poderwali wzrok. Do pomieszczenia wszedł kędzierzawy mężczyzna w błękitnej kurtce polowej agentów FBI. MacDonald próbował wymierzyć do niego z M-16, ale nie zdążył — pocisk kalibru jedenaście milimetrów trafił go w pierś, a siła uderzenia rzuciła sierżanta na metalowy wspornik. Drugi pocisk trafił Mike'a Takaharę. Oberwał w splot słoneczny i przez roztrzaskaną ścianę runął bez tchu prosto na zwłoki Lisy Abercombie. Nucąc pod nosem wesołą melodyjkę, Paul Saltmann spojrzał na zegarek, zerknął na czerwone cyferki mrugające na konsolecie — pokazywały, że do eksplozji pozostało trzydzieści sześć minut — potem wyszedł i ruszył do sali konferencyjnej na drugim piętrze. Nie wiedział, że z przeciwnego kierunku zmierza do centrum dowodzenia unieruchomiony na wózku Parker, który nie zdążył uciec z podziemi — drogę zagrodziły mu piętnastocentymetrowej grubości wrota. To Lightstone rozgryzł ich taktykę. Zauważył mianowicie, że cofający się w stronę bojowego toru przeszkód terroryści działają według pewnego schematu. Otóż Carine Mueller zawsze czekała na wybuch kolejnego granatu ogłuszającego. Zbierała siły, a natychmiast po eksplozji — korzystając z osłony, jaką zapewniała jej aktualna pozycja — przebiegała na stanowisko zwolnione przez Guntera Abena. — Brickard! Paxton! — syknął Henry wkładając broń do kabury i wyjmując zza pasa granat. Kiedy na niego spojrzeli, na migi wytłumaczył im, co zamierza zrobić. Odczekali, aż Aben przeturla się po podłodze i pod osłoną serii z pistoletu maszynowego H & K Carine Mueller zajmie nową pozycję. Wtedy Paxton rzucił granat na pozycję Niemki, podczas gdy trzech strażników z Luizjany otworzyło ogień i do niej, i do Abena. Jednocześnie Lightstone wyskoczył z ukrycia, zrobił trzy potężne susy, wyrwał zawleczkę i rzucił granat na pozycję, którą terrorysta przed chwilą opuścił. Rzucił i miał niecałą sekundę na to, żeby upaść na podłogę i zakryć rękami uszy. Eksplozja granatu Paxtona wstrząsnęła każdym centymetrem sześciennym jego ciała. Oszołomiony wybuchem, właśnie sięgał po broń, kiedy Mueller wybiegła zza rogu, chcąc zająć nową pozycję. Zobaczyła Lightstone'a, zawahała się w pół kroku i już 26 — miała skierować na niego lufę maszynowego H & K, gdy nagle kątem oka dostrzegła jakiś ruch — toczył się ku niej duży cylindryczny granat. Zdążyła tylko odwrócić głowę. Granat wybuchł, Niemka runęła na podłogę, jej broń poszybowała łukiem w purpurową ciemność. Prawie nieprzytomna — dostała krwotoku z ust, nosa i uszu — sięgnęła do pasa po Magnum Model 66. Lightstone wycelował w jej dłoń, bo przecież uzgodnili, że chociaż jednego z tych parszywców wezmą żywcem. I wtedy przypomniały mu się słowa Ala Grynarda: „Zabójca czy zabójcy Scoby'ego strzelali z dwóch rewolwerów Magnum Model 66 kalibru dziewięć milimetrów". Bez namysłu przesunął muszkę pistoletu i wpakował pięć kul w pierś, gardło i w głowę pięknej terrorystki. Po ostatnim strzale natychmiast przetoczył się na bok i w tym samym momecie drewnianą podłogę, gdzie przed chwilą leżał, rozorała długa seria pocisków. Rozwścieczony Aben wrzasnął coś po niemiecku i z pistoletem maszynowym w rękach wyszedł z ukrycia. Cudem unikając huraganowego ognia terrorysty, Lightstone wymierzył w jego głowę, chybił, usłyszał metaliczny trzask iglicy uderzającej w opornik pustej komory nabojowej i właśnie sięgał po nowy magazynek, kiedy zza rogu wychynął Aben z szyderczym uśmiechem na twarzy. Pierwszy pocisk kalibru jedenaście milimetrów trafił w szczelinę między płytkami kuloodpornej kamizelki. Niemal odrywając mu ramię, przebił tkankę, zgruchotał kość, rozszczepił żebro i utkwił w sercu. Drugi cisnął go na ścianę, ale był całkowicie zbyteczny. Gunter Aben, człowiek, który nie umiał nad sobą zapanować na bojowym torze przeszkód sierżanta MacDonalda, umarł, zanim dotknął kolanami podłogi. Kiedy Dwight Stoner dokuśtykał do sali konferencyjnej na drugim piętrze, ujrzał tam Mike'a. Takahara stał na czworakach i pluł krwią — miał złamane żebra. Stoner podszedł do drzwi centrum dowodzenia. Tam zobaczył sierżanta MacDonalda, który poruszył się i cicho jęknął, doktora Morito Asai, który ani się nie ruszał, ani nie jęczał, oraz nieznajomego mężczyznę na wózku inwalidzkim, pochylonego nad klawiaturą komputera. Roy Parker zauważył Stonera dopiero wówczas, kiedy olbrzym stanął w progu i zasłonił światło wpadające do pomieszczenia z sali konferencyjnej. Odwrócił się i przerażony spojrzał prosto w lufę dwunastostrzałowej strzelby wycelowanej w jego głowę. — Odsuń się od komputera — rozkazał Stoner zimnym, głębokim głosem. — Człowieku, to nie ja. Ja ich nie zabiłem — powiedział Parker, z trudem opanowując nerwy. Kątem oka zerknął na konsoletę. Zostały mu tylko trzydzieści dwie minuty. — Zamknij mordę i przewietrz pachy — warknął Stoner i wolno zaszedł go od tyłu. — Za pazuchą kurtki mam Berettę — odrzekł spokojnie terrorysta. — Broń jest czysta, nie strzelano z niej, sprawdź. — Na karku poczuł dotyk zimnej lufy. Znieruchomiał. — Spójrz na ściany. Widzisz te rozbryzgi krwi? Żadna dziewiątka nie ma tyle pary. To Saltmann. On nosi jedenastkę z pociskami dum-dum. Jak taki w kogoś walnie, to jakby pociąg towarowy przejechał. Lufa strzelby dźgnęła go w szyję i natychmiast zrozumiał, że nie powinien był tego mówić. — Nie, czekaj, coś ci powiem! — wyszeptał gorączkowo. — Musisz mnie wysłuchać. Zaminowali tu... — W porządku, stary, to nie on do mnie strzelał — wycharczał Takahara i przyciskając prawą rękę do piersi, lewą odebrał Parkerowi nabity i zabezpieczony pistolet. — To ten kędzierzawy skurwiel w kurtce FBI. — Saltmann — powtórzył Parker świadomy, że nacisk lufy na szyję ani trochę nie zelżał. — Teraz on tu rozdaje karty. Gdyby coś poszło nie tak, miał zakończyć imprezę i rozwalić tę budę w pizdu. — Mów dalej — wyszeptał obolały Takahara. Wetknął Berettę za pasek spodni, chwycił Parkera za ręce i przykuł go kajdankami do fotela. Otarł usta z krwi i tłumiąc kaszel oparł się chwiejnie o konsoletę. Zamrugał szybko, chcąc usunąć pot z oczu i sprawdzić, jak ją zaprojektowano. — Ci na wysokich stołkach chcieli się zabezpieczyć, żeby nie było następnej afery z cyklu Watergate czy Iran Contras — zaczął ostrożnie Parker wyczuwając, że agenci są dalecy od przestrzegania regulaminów i przepisów. — Dlatego zainstalowali tu coś w rodzaju zaworu bez pieczeństwa. Tym zaworem byliśmy my: ja, Corrie, Salt- mann i Arty. Mieliśmy to wszystko zlikwidować, gdyby coś nie wyszło. Usłyszeli jęk. Przy roztrzaskanej ścianie siedział sierżant MacDonald. Obejmował się wpół, przyciskając ramiona do piersi w miejscu, gdzie pocisk dum-dum, grzybkujący na kuloodpornej kamizelce, złamał mu kilka żeber, powodując ciężkie obrażenia wewnętrzne. — Tego kurdupla w drzwiach i tę dziwkę na korytarzu też kropnęliście? — warknął Stoner. — Kazali nam wszystkich skasować, żeby nikt się nie wygadał. Został tylko Saltmann, bo Arty i Corrie nie żyją, a ja nie jestem w formie. — Jak zamierzaliście stąd wyjść? — szepnął Takahara, dając Stonerowi znak, żeby odsunął wózek. Usiadł za konsoletą i przywołał na ekran monitora główne menu. — Wszystko omówiliśmy — odrzekł nerwowo Parker; lufa wielkokalibrowej strzelby znów dźgnęła go w szyję. — Mamy legitymacje FBI i Biura do spraw Zwalczania Handlu Narkotykami. Dokumenty są czyste, mogło nam się udać, ale pomyśleliśmy sobie, że... Spojrzał na konsoletę i wpadł w panikę. Zostało tylko trzydzieści jeden minut. — Na miłość boską, zrób coś, człowieku! — jęknął. — Trzeba to jakoś wyłączyć. Mamy tylko pół godziny, a ja za cholerę nie wiem jak. Takahara zdążył już stwierdzić, że z menu usunięto opcję „Zabezpieczenie/Destrukcja". Spróbował wejść przez DOS, ale tam też napotkał blokadę. — Hasło — szepnął. — Dawaj hasło. — „Promyczek", ale nic z tego, już próbowałem. To bydlę nie reaguje. Takahara wystukał kilka komend w różnych językach programowych, ale i tym sposobem nic nie zdziałał — dostęp do mikroprocesora był zamknięty. Czerwone cyferki na konsolecie zamrugały. Dwadzieścia dziewięć minut. — Jak tę budę zaminowali? - spytał w końcu. — Na dwa takty — odrzekł Parker. — Pierwsza eksplozja ma zburzyć ściany nośne i zabić wszystkich przebywających wewnątrz. Druga nastąpi piętnaście sekund później i powali ściany zewnętrzne. Kurwa mać, wszystko złoży się jak jebany domek z kart! Stoner mruknął coś pod nosem, ale Takahara nie zwracał na niego uwagi. — Jaki zastosowali materiał? — Mówili, że C-4, ale nie wiem. Nigdy go nie widziałem. — Daj spokój, Snoopas — wtrącił Stoner, wsłuchując się w stłumione odgłosy kanonady. — Rusz głową. Ile czasu na to potrzebujesz? — Są dwa sposoby. — Takahara skrzywił się z bólu i usiadł wygodniej. — Pierwszy jest bezpieczniejszy, ale zajmie ze dwie godziny. — Chryste, przecież to zaraz pierdolnie! — nie wytrzymał Parker, ale natychmiast zamarł, bo czujny Stoner przystopował go lufą strzelby. — Człowieku — błagał — zrób coś. Nie możemy stąd wyjść, bo te kurewskie drzwi są za blokowane na amen. Może tym krótszym sposobem, co? — Dobra — odrzekł Takahara. Jęknąwszy z bólu, sięgnął do pasa po Berettę Parkera i zanim Stoner zdążył go powstrzymać, wystrzelił pięć razy w główny komputer centrum dowodzenia. Przykuty do wózka terrorysta patrzył z przerażeniem w oczach, jak wszystkie światełka na konsolecie rozjarzyły się nagle i gwałtownie rozbłysły. Czerwone cyferki na wskaźniku odmierzającym czas pozostały do eksplozji zwariowały, zaczęły migotać, zmieniać się coraz szybciej i szybciej i naraz, w jednej sekundzie, wszystkie lampki... zgasły. Pulsujące zawodzenie syreny ustało, światła ostrzegawcze przestały mrugać. Kiedy Parker i Stoner spojrzeli na Takaharę z mieszaniną czystego horroru i oszołomionego zdumienia na twarzach, agent spuścił niewinnie wzrok i wzruszył leciutko ramionami. - Kłamałem — szepnął. Kręcąc głową i klnąc pod nosem soczystymi przekleństwami, Stoner przykuśtykał do MacDonalda i po jego minie stwierdził, że sierżant był przytomny na tyle, by zrozumieć, co Takahara przed chwilą zrobił. — Trzymaj — powiedział kładąc mu na kolanach potęż ną dwunastostrzałówkę. — Jeśli o mnie chodzi, możesz w każdej chwili zastrzelić ich obu. Potem wyciągnął zza pazuchy SIG-Sauera i postukując kulą, ruszył w stronę odległych schodów. 46 Brawo FBI! — Dobra robota! Dać mu piwa! Najwidoczniej tylko Paxtonowi i sierżantowi z Luizjany zostało wystarczająco dużo krzepy, żeby wznieść okrzyk na widok agenta FBI kładącego Niemca dwoma szybkimi strzałami. Upewniwszy się, że Carine Mueller i Gunter Aben nie żyją, i że w najbliższej okolicy nie ma innych terrorystów, zajęli pozycje obronne, żeby opatrzyć rannych. Właśnie wtedy ucichło wycie syreny i zgasły czerwone światła ostrzegawcze. Korytarz tonął w żółtawej poświacie lampek awaryjnych, zasilanych z akumulatorów. — Co się tam, do diabła, dzieje? - mruknął Paxton, ale Lightstone i reszta tylko wzruszyli ramionami. Nie obchodziło ich nic poza znalezieniem Alexa Chareaux, zwyrodniałego Maasa i wszystkich tych, którzy ukryli się na bojowym torze przeszkód. Po chwili Lightstone, Paxton, Gary Brickard i sierżant z Luizjany ostrożnie ruszyli naprzód. Ubrany w błękitną kurtkę polową agent FBI, najwyraźniej zniecierpliwiony tak długim oczekiwaniem, szedł za nimi kładką zawieszoną na wysokości pierwszego poziomu. W korytarzu zostawili strażnika — oberwał w kolano podczas ostatniej szarży Guntera Abena — który miał się zająć swoim ciężko rannym kolegą i ubezpieczać tyły. Bojowy tor przeszkód, tak zwana alejka Hogana, przypominał dwupiętrowy pasaż wychodzący na kryte łachem centrum sklepowe i był zadziwiająco realistyczną rekonstrukcją terenu otaczającego Dom Pod Cedrami. Rozproszyli się i, najostrożniej jak mogli, weszli między plastikowo-betonowe drzewa i porośnięte sztucznymi krzakami skały. Nie widzieli, że zza ukrytych drzwi wychynęła Kimiko Osan. Zauważyli ją dopiero wtedy, kiedy uniosła karabinek z laserowym celownikiem i otworzyła ogień do Brickarda i sierżanta z Luizjany. Obaj runęli na ziemię. Kimiko Osan już pędziła, by zająć nową pozycję, gdy naraz rozległo się potężne ka-buum! Trafiona pociskiem kalibru jedenaście milimetrów, drobna, nadzwyczaj szybka terrorystka wypuściła broń, upadła, przekoziołkowała po ziemi i zastygła w bezruchu. — Piękny strzał, stary — pochwalił Gary Brickard, dziękując agentowi FBI osłaniającemu ich z góry. Szybko odłożył karabin, uklęknął przy pojękującym z cicha sierżancie i czując ostry ból w nie osłoniętym-kamizelką biodrze, gdzie ugodził go pocisk z automatycznego karabinka Kimiko Osan, zaczął opatrywać jego rozerwane kulą udo. Ka-buum! Ka-buum! Ka-buum! Pierwszy pocisk dum-dum trafił Brickarda w szyję, tuż nad krawędzią kuloodpornej kamizelki, i przygwoździł go do betonowego pnia. Drugi i trzeci odłupały wielkie kawały betonu z pnia sąsiedniego drzewa, tuż nad głową Paxtona. Lightstone ocknął się, skierował broń do góry, wymierzył w agenta FBI i nacisnął spust. Ale ubrany w błękitną kurtkę Saltmann stał już za pancerną szybą, zainstalowaną na wysokości pierwszego piętra dla ochrony obserwatorów przed odłamkami i rykoszetującymi pociskami. — Kurwa mać! Co jest grane?! — wrzasnął Paxton... Ka-buum! Ka-buum! Ka-buum! ...i czym prędzej skoczył za o wiele szerszy i bezpieczniejszy pień sąsiedniego drzewa, bo Saltmann wysunął zza szyby lufę rewolweru i trzykrotnie nacisnął spust. Terrorysta otworzył broń, nabił ją, podbiegł do końca chodnika przecinającego w tym miejscu środek alejki Hogana, stanął za szybą, odciągnął kurek, ujął rewolwer obiema rękami, wypalił dwa razy w uciekającego Maasa. następnie przesunął lufę i posłał trzy kule w Lightstone'a. Ochraniacze, które miał na uszach, były o wiele skuteczniejsze, niż mógł przypuszczać, dlatego odwrócił się dopiero wtedy, gdy Dwight Stoner potrącił kulą jedną z mosiężnych łusek na podłodze. Odwrócił się i prawie nie mierząc, pociągnął za spust. Stoner zachwiał się, cofnął, uderzył ręką o krawędź pancernej szyby i wypuścił broń — SIG-Sauer wylądował pośrodku plastikowego lasu kilka metrów pod nimi. Paul Saltmann oczywiście wiedział, że agenci mogą nosić kamizelki zdolne powstrzymać ciężki pocisk; był też znakomitym strzelcem i mógł celować w głowę. Lecz wiedział też, że pierś jest najłatwiejszym celem, i że tępe pociski dum-dum naprawdę uderzają z siłą rozpędzonego pociągu towarowego. Raziły z tak niszczącą mocą, że jak dotąd żaden trafiony nimi człowiek nie ustał na nogach. Toteż fakt, że po strzale z odległości ledwie sześciu metrów Stoner nie upadł, zaszokował Saltmanna do tego stopnia, że po raz pierwszy w życiu chciał wystrzelić siódmy pocisk z sześciostrzałowego rewolweru. Głośny metaliczny trzask kurka uderzającego w łuskę natychmiast go ocucił. Lewą ręką otworzył broń, prawą sięgnął do kieszeni po naboje, gdy wtem... Były obrońca Reidersów z Oakland wydał z siebie ryk tak straszliwy, że aż nieludzki. Ryknął, odrzucił kulę, zaszarżowł na Saltmanna głową naprzód, wepchnął go w lukę między pancernymi szybami, naparł jeszcze mocniej i... obaj runęli na betonowe podłoże alejki Hogana. Lightstone i Paxton ujrzeli dwa ciała spadające na platikowy las i natychmiast poderwali się do biegu. Już pędzili, gdy wtem zza pnia pobliskiego drzewa wychynął masywny robot i wystrzelił trzykrotnie prosto w pierś Paxtona. Kompletnie zaskoczony, krzywiąc się z bólu, Larry spojrzał na trzy jaskrawożółte plamy zdobiące jego strażacką kurtkę. - Co to jest, do diaska?! - Roboty. Nie zwracaj na nie uwagi - odrzekł Light- • stone zmierzając w stronę polanki, gdzie widział nieruchome sylwetki Stonera i Saltmanna. Zrobili może z dziesięć kroków, gdy zza drzewa wychynął następny robot. Ten też wypalił trzy razy. Pierwszy pocisk ozdobił na żółto prawy bark Paxtona. Drugi strzaskał kość przedramienia i wytrącił mu broń z ręki. Trzeci trafił go w chwili, gdy się odwracał. Przeszył nie osłonięty kamizelką bok i rozorał tkankę tłuszczową na brzuchu. — Kurwa mać! — wrzasnął Larry. Upadł, odtoczył się od drzewa macając na oślep w poszukiwaniu broni, gdy nagle zza pobliskich krzaków wyskoczyły dwa następne roboty. Rozwścieczony Lightstone odstrzelił im głowy, zanim zdążyły wypalić, ruszył do Paxtona, po drodze zobaczył jeszcze trzy sylwetki mechanicznych symulatorów, instynktownie je strącił i czym prędzej wturlał się za betonowy pień. Zerknął na kurtkę — pośrodku piersi ujrzał żółtą plamę. Sefk inSFĘSSaf-e A — Larry, żyjesz? — szepnął. — Ledwo — odrzekł oszołomiony agent. — Leż, ani kroku. Te cholerstwa reagują na ruch i strzelają w środek masy. Tak je zaprogramowali. — Nigdzie nie pójdę — obiecał Paxton. — Wypruj flaki z tego skurwysyna. — Dobra. Zostań tu, a ja... — Czy podoba się panu moja mała gra, panie Lightner? Interesująca, prawda? — zadudniło w głośnikach rozmiesz czonych w wielkiej, przestronnej sali. — Prawdziwe naboje są załadowane na chybił trafił i nawet ja nie wiem, w jakiej kolejności roboty je odpalą. — To ty, Maas? — krzyknął Henry rozglądając się bezradnie na wszystkie strony; nie miał pojęcia, skąd Niemiec mówi. — Oczywiście. Czekałem na ciebie, wiedziałem, że przyj dziesz. — Nie przyszedłem tu dla zabawy, Mass — odkrzyknął Lightstone. •" Ruszył naprzód, kątem oka dostrzegł dwa roboty, wpakował im kule między oczy i skrył się za następnym drzewem. Zerknął na kurtkę — nie było na niej nowych plam. — Zehr gut\ Robi pan postępy, Lightner! — zadudniły głośniki. — Maas! Nazywam się Lightstone! Agent federalny Henry Lightstone! Jesteś aresztowany! Wyjdź z podniesio nymi rękami! — Mylisz się, przyjacielu. Nie możesz mnie aresztować, bo nie udowodnisz, że zrobiłem coś złego. — Maas, to nie zabawa! — Nie bądź niemądry, Lightstone. Oczywiście, że to zabawa, taka niewinna gra. I musisz w nią zagrać, bo przyjdę i zabiję twoich przyjaciół. — Idź na skurwysyna. Niech przestanie pierdolić — szep nął drżącym głosem Paxton, usiłując chwycić pistolet ciężko okaleczoną ręką. Zaległa cisza. Nagle głośniki odezwały się znowu. — A może tę naszą zabawę trochę urozmaicimy? Maas zerknął w róg przeszklonej kabiny, wyjął z kieszeni ostry jak brzytwa składany nóż, który odebrał Alexowi Chareaux, i cisnął go między nogi związanego i rzucającego się wściekle kłusownika. Chareaux spojrzał zaczerwienionymi ślepiami na siwowłosego terrorystę, chwycił nóż i przeciął sznur, którym Maas przywiązał go do drzewa. Wstał i gotów rozszarpać Niemca gołymi rękami, wbił w niego obłąkany wzrok. Ale Gerd Maas uniósł niewielki pistolecik kalibru pięć i pół milimetra i wolno pokręcił głową. — Ten człowiek na dole nazywa się Henry Lightstone — powiedział. — Jest tajnym agentem. Wraz z przyjaciółmi zabił twoich braci. Alex Chareaux zamrugał, popatrzył na tonący w półmroku sztuczny las, po czym z taką samą jak przedtem nienawiścią spojrzał na Niemca. — Nie. Najpierw musisz rozprawić się z nim — powtórzył z naciskiem Maas. - Potem chętnie służę. Przez krótką chwilę wydawało się, że Chareaux nie wytrzyma, i że go jednak zaatakuje. Ale nie. Znów spojrzał na mroczny las, uśmiechnął się jak szaleniec, dopadł drzwi i zniknął. Rozbawiony Maas sięgnął po mikrofon po raz ostatni. — To Alex, Henry. Idzie do ciebie. Lightstone zobaczył kłusownika między drzewami, instynktownie chwycił broń obiema rękami i wstał. Dwa pierwsze strzały trafiły go w pierś — farba. Lecz nagle spostrzegł, że wokół aż roi się od robotów, które wyskakiwały zza krzewów, drzew i skał. Parł naprzód, strzelał do nich, nie zwracał uwagi na pacnięcia farby, gdy wtem poczuł straszliwe uderzenie w pierś. Zachwiał się, cofnął, a gdy z ukrytej zapadni wychynął następny robot, skosił go dwoma pociskami. I wtedy zza drzew — niczym z koszmarnego snu — wyskoczył Alex Chare-aux. Szybki jak błyskawica, runął na Henry'ego i ciął go nożem w nogę. Na polankę wszedł Gerd Maas. Uśmiechnięty, z pistoletem w dłoni, przyglądał się walczącym o życie drapieżnikom i pośród ich jęków, krzyków i charkotu czekał, aż któryś zwycięży. Czekał na swój żer, na swoją zdobycz. Był tak zaabsorbowany, że nie widział, co się dzieje z tyłu, dziesięć metrów dalej. Dzięki muskularnym rękom Dwight Stoner zdołał już ukucnąć. Kiedy zafascynowany walką Niemiec nie zareagował — chwiejnie wstał. Maas odwrócił głowę dopiero wówczas, gdy były obrońca Reidersów z Oakland na niego ruszył. Najemnik uśmiechnął się. Wrócił myślą nad jezioro Skilak i przed oczyma stanął mu obraz niedźwiedzicy Kodiak, szarżującej z dziką, lecz bezskuteczną determinacją. Gdy kuśtykający Stoner był sześć metrów od niego, uniósł pistolet i nie przestając się uśmiechać, pierwszym pociskiem strzaskał mu kolano już i tak niesprawnej nogi. Olbrzym runął na ziemię, sycząc z tłumionego bólu i furii. Rozbawiony Maas obserwował go z uwagą i podnieceniem. Stoner wstał. Ze wzrokiem utkwionym w twarzy człowieka, którego gotów był rozszarpać gołymi rękami, gdyby tylko miał szansę podejść do niego bliżej, ruszył naprzód. Drugi pocisk strzaskał mu prawe kolano. Stoner znów upadł. W sztucznym lesie panowała śmiertelna cisza. Jedynym odgłosem było ciężkie posapywanie Dwighta, który dźwignąwszy się na czworaki, z uporem parł naprzód. W krwi Gerda Maasa krążyło tyle adrenaliny, że chyba po raz pierwszy w życiu popełnił błąd. Otóż kiedy uniósł pistolet składając się do trzeciego strzału, nie zauważył, że na jego prawym ramieniu wykwitł maleńki purpurowy punkcik. Punkcika nie zauważył, ale z pewnością odczuł uderzenie pocisku, który przeszył mu rękę i wytrącił broń. Reagując z kocim instynktem, Niemiec sięgnął do pasa po nóż. Purpurowy punkcik wykwitł mu natychmiast na lewym ramieniu, padł strzał. Kula rozerwała mięśnie, strzaskała kość — nóż legł na ziemi obok pistoletu. Niemiec poderwał wzrok. Z cienia wyszedł Henry Lightstone z wycelowanym karabinkiem Kimiko Osan w rękach. Na jego poharatanym i zakrwawionym nadgarstku błyszczał srebrzysty Rolex Paula McNulty'ego. — Wiesz, Maas — rzekł podchodząc wolno do wciąż stojącego terrorysty — Stoner, ten facet, którego chciałeś przed chwilą rozwalić, opowiadał mi kiedyś o pewnej grze. Gra toczy się na wielkim, zafajdanym gównem boisku bez sędziego i obowiązują w niej kurewskie reguły. — Uśmiech nął się i spytał: — Wiesz, co jeszcze powiedział? Maas zamrugał swoimi wypłowiałymi ślepiami, ale milczał. — Że zwycięża ten, kto utrzyma się na nogach, jak już wszyscy padną. — Nie! Nie możesz.... Purpurowa kropeczka powędrowała w dół i dwa pociski strzaskały terroryście kolana. Runął na ziemię i legł tuż obok Stonera. Olbrzym spojrzał na czerwonawy punkcik, który wykwitł między szklistymi oczami Maasa i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Henry, nie rób tego! — krzyknął z tyłu Al Grynard. Purpurowa kropeczka ani drgnęła. — Nie, nie zabiję tego skurwysyna — odrzekł Henry po krótkim wahaniu. — Po prostu go aresztuję. — Mówiłem już — wycharczał obezwładniony najemnik — nie udowodnisz, że... — Fakt, nie udowodnię, że zamordowałeś Paula McNul- ty'ego i Carla Scoby'ego. Nie udowodnię, że podłożyłeś bombę, która zabiła grupę Zielonych. Nie udowodnię, że poderżnąłeś gardło małemu niedźwiadkowi, i że zestrzeliłeś samolot pilota, który nie ma pojęcia, do czego służą stery i kompas. Henry przesunął lufę karabinka na but Maasa, tak że laserowy promień celownika oświetlił wąziutkie zadrapanie na chropowatej skórze z białego nosorożca. — Ale bez trudu udowodnię, że zastrzeliłeś niedźwiedzicę Kodiak w parku narodowym na półwyspie Kenai, że zastrzeliłeś ją nielegalnie, za co spędzisz dziesięć lat w więzieniu federalnym. Do sali wbiegli agenci FBI, żeby wyprowadzić Maasa i pomóc rannemu Stonerowi. — A kiedy będziesz siedział w pierdlu — dokończył Henry — ja będę węszył. I jeśli tylko zdołam udowodnić, że wyrwałeś choć jedno piórko z dupy głupiej kaczki, o to też Cię oskarżę. Strzeż się! KONIEC