Pat Cadigan Ostatni remake Powrotu Małego Larry’ego Latyno... No dobra. Zamów se jakiś aromacik i siadaj. Niedaleko stąd też jest bar. Wiesz, całe lata wmawiałam sobie, że dzie tam, ja nie grzeję, ale zawsze trzymałam w domu zapasik wińska, piwska i wódzi. Wódzia jest dla ludzi, mówiłam sobie, to znaczy wyłącznie dla gości, dla nikogo innego. Ale już mi przeszło, już się tym tak nie gryzę, stałam się bardziej tolerancyjna. Poza tym czy to nie Elvis powiedział, że „Pijacy, tak samo jak biedacy, zawsze będą wśród nas”? A może to Dylan? Tak, możliwe, że Dylan, ostatecznie był ekspertem od pijaczków. Ten to miał fart, co nie? Paść na pysk i odwalić kitę w rynsztoku ledwie pięćdziesiąt kroków od tawerny „Pod Zmęczonym Koniem”, gdzie wylansował swoje najlepsze i najgłośniejsze kawałki: Ali the Tired Horses (jakżeby inaczej!), Knocking on Fem Hill’s Door, Tbe Hand That Signed a Paper Got to Serve Somebody, no i mój ulubiony, Do Not Go Gentle into Those Subterranean Homesick Blues. Jak to leci? „Wścieknij się, wkurz się na przywódców, uważaj na parking...” Ech, co fart, to fart... Przepraszam, przepraszam, stokrotnie przepraszam! Jestem taka podniecona, że ledwo mogę usiedzieć na miejscu. Myślę, że stary Dylan ujął to najlepiej, mówiąc: „Śpiewałem zniewolony - wszyscy muszą się naćpać”. To jedna z jego najbardziej poruszających strof, przynajmniej dla mnie. Nawet teraz, a od chwili kiedy przeczytałam ją pierwszy raz, minęło dużo, baaardzo dużo czasu, słowa te wprowadzają mnie w taki stan, że cała dygoczę z podniecenia i gdyby nie fakt, fakt oczywisty i niezaprzeczalny, że jestem na to o wiele za ciężka, uleciałabym w przestworza, pociągając za sobą cały świat niczym pelerynę na ramionach. Przepraszam, jeszcze raz cię przepraszam. Mam skłonność do poetyzowania, ot, ludzka ułomność. A raczej chciałabym poetyzować, tyle tylko że nigdy nie mogę wymyślić poetyckich odpowiedników słów takich jak choćby „niezaprzeczalny”. Masz już swego drinka? Dobra, dobra, klapnij se, siadaj. Wziąłeś sobie jakiś zapaszek? Nie? Ejże, musisz mi powiedzieć prawdę: czy aromabary cię onieśmielają, czy po prostu nie jesteś wąchaczem? Mnie to wisi, przysięgam, że się nie obrażę, naprawdę. Ostatecznie któryś zmysł zawsze góruje nad innymi, co nie? No, a jak jeszcze jest się retro... Niektórzy ludzie często rozumieją to bardzo opacznie. Ot, choćby wczoraj. W stercie codziennych wiadomości znalazłam głupi liścik od jednej z moich durnowatych psiapsiółek. Mówi mi baba, że ludzie gadają za moimi plecami, że takiej retro jak ja to w życiu nie widzieli. No to odpisałam kretynce, że gadają tak nie tylko za moimi plecami, ale i przed moim biustem, no i co z tego? Tak czy inaczej, nie to żebym szła na detoks i ponownie zaczynała kirać tylko po to, żeby poczuć kopa, jakiego dostajesz po pierwszym grzesznym łyczku. Nie, nie, to nie dla mnie. Znam ludzi, którzy brali najczystsze prochy i grzali najczystszą wódzię, mimo to musieli wymienić trzy, cztery wątroby. Ale ja ich za pijaków nie uważam. I osobiście myślę, że Teflon(tm) puszcza kłamliwe reklamy w CNS. Nie wiem, co ci nagadali, ale do mojego baru ludzie przychodzą tylko po to, żeby się zabawić, nie stosuję tu żadnej aromaterapii. Jasne, wolna wola, każdy, kto chce, może sobie dobrać podchodzący bukiecik i jeśli potem twierdzi, że dobrze mu to zrobiło, nie będę się z nim sprzeczać. Jakkolwiek by na to patrzeć, każdy z nas jest na swój sposób zniewolony i każdy śpiewa swoją własną pieśń, co nie? Ale pewnie chcesz spytać mnie o mój ostatni remake. O ten słynny remake. Wszyscy mnie o to pytają. Słowo daję, mogę zrobić jeszcze tysiąc przednich kawałków, zanim zaśpiewam ostatniego bluesa dla stęsknionych, ale i tak zapamiętają mnie tylko dlatego, że wycięłam ten przeklęty numer z Larrym. I będą się na mnie wściekać do grobowej deski, choć Bóg mi świadkiem, że nie mają racji. Tak więc powtarzam raz jeszcze, oficjalnie i z ręką na sercu: nie odkryłam ponownie Larry’ego Latyno i bynajmniej go nie ukatrupiłam. Skoro nie ja, to kto? No tak, obawiałam się, że o to zapytasz. Najpierw uporządkujmy i naprostujmy wszystkie fakty. No dobra, wszystkie fakty, które znam. Przepraszam cię na chwilę, skoczę tylko do baru po odrobinę czegoś na odświeżenie pamięci. Ta brązowawa ciecz to ezoteryczny napój zwany Starym Przytulaskiem, płynny odpowiednik wrażenia, jakiego doświadczasz, owinąwszy się cieplutkim pledem w paskudny dzień. Zasmakowałam w nim dzięki Płowej Annie; na pewno dziewczyny nie znasz, nie lubiła się afiszować. A ten obok to... Bądźmy szczerzy, do złudzenia przypomina mocz, ale to tylko zwykłe piwo. Nazywano go wtedy tanim piwem i było bardzo poszukiwane zarówno dla swojej taniości, jak i piwowatości. Chwytasz mnie? Stary Przytulasek jest do picia i bardzo mi smakuje, ale piwo jest tylko do wąchania, bo zapach taniego piwska zawsze przypomina mi Larry’ego. Dlaczego? Dlatego, że Larry Latyno rzadko kiedy pachniał czymś innym. I wyjaśnijmy sobie coś jeszcze. Pełna nazwa jego kapeli brzmiała jak następuje: Mały Larry Latyno, jego Likworowe Lolki, Lubieżni Latynosi i Liryczne Latynetki. Larry Latyno był oczywiście szefem grupy, jej głównym wokalistą, aranżerem, a niegdyś także kompozytorem. Co znaczy, że przez jakiś czas próbował układać własne kawałki. Słyszałam kilka. Nie, wcale nie były takie złe. Ot, takie tam piosneczki, które można sobie pośpiewać, przy których można potańczyć, poskakać albo pohaftować, jeśli ktoś ma na to ochotę (nie, nie, w niczym nie przypominały utworów z Epoki Bulimii; Epoka Bulimii była znacznie później i trudno powiedzieć, żeby miała coś wspólnego z dobrą zabawą). Ale ilekroć Larry próbował zaśpiewać coś od siebie, jakiś autorski kawałek, wszystkich jakby spowalniało i zaskakiwało. Niektórzy tańczyli, inni tylko kiwali się w miejscu, jeszcze inni, ci z najzagorzalszych hafciarzy, jak zwykle rzygali, ale większość po prostu zamierała i po wyrazie ich twarzy można było poznać, że próbują coś sobie skojarzyć i nie potrafią. Dlatego Larry dał se siana i miast silić się na oryginalność dla zapijaczonych piwoszy, zaczął grywać numery z list przebojów. W tamtych czasach były miliony kapel, które chętnie dawały czadu dla każdego, kto ich wynajął, ale kiedy na scenę wychodził Larry i jego grupa, kiedy zaczynali śpiewać jakiś szlagier... Przepraszam za tę przydługą przerwę. Tak, te kawałki też słyszałam. Powiedziałabym, że kiedy Larry i jego grupa śpiewali jakiś znany przebój, śpiewali go tak, jakby to oni go skomponowali i zaaranżowali, jakby nigdy dotąd nie prezentowano go publicznie. Gdybym to tak ujęła, miałabym rację, ale z drugiej strony pewnie bym jej nie miała. Tak samo jak bym powiedziała, że oddając hołd autorom oryginału, dokładnie ich małpowali. To też byłoby względne. Było i względne, i subiektywne. Jednocześnie ani takie, ani takie. To było po prostu przeżycie. Przeżycie złożone z miliona odcieni, milion przeżyć składających się na jedno doświadczenie. Innymi słowy, trzeba było tam być. Tak, być tam przynajmniej raz. Nie, nie zamierzam się z tego wykręcać. Nawet jeśli tylu ludzi przynajmniej raz go widziało i słyszało, a przecież wiele w tym prawdy. Bez względu na to, czy byli tam, czy nie. Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz. Jestem wizjonerką. Nie, nie, to tylko żart. Robię cię w konia, chyba tak się to kiedyś mówiło. No dobra, wracajmy do tematu. Przyszli do mnie ci od Larry’ego. Nie wiem, co na ten temat słyszałeś, mówili ci pewnie, że ścigałam ich, napastowałam, nachodziłam, szantażowałam i terroryzowałam. Nie, łaskawco. Teatr Królestwa Zmysłów pochłaniał mnie do tego stopnia, że nie musiałam nikogo ścigać. Ludzie zawsze walili do mnie drzwiami i oknami, zawsze zasypywali mnie zmysłowspomnieniami. Pracowała wtedy u mnie taka jedna szajbuska, Ola jej było na imię. Achondroplastyczka, metr pięć w kapeluszu, prawie cały mózg na flopasie albo odwrotnie. Rzadko kiedy wiedziałeś, z kim rozmawiasz, z nią czy z flopasem. Nie, bynajmniej, rzecz nie była zamierzona, nic w tym stylu. Po prostu szczęśliwy wypadek. Szczęśliwy dla Oli. No dobra, puściła się z maszyną, i co z tego? Jestem retro, ale nie do tego stopnia retro, a już na pewno nie byłam taka wtedy. Ola odstręczała od siebie wielu ludzi z wielu powodów. Zarzucali jej dosłownie wszystko: że robi na kilku etatach, że pozbawia ludzi pracy, że jest cyborgiem, a cyborgi to wynaturzenie, to coś sprzecznego z Biblią, że ma w sobie za mało z cyborga, by twierdzić, że nim jest (choć nigdy tego nie twierdziła), że jest zbyt przerażająca, zbyt kobieca, że jest za mało kobieca, za mało przerażająca, i tak dalej. Ludzie, mój Boże, ludzie... Natura wyposażyła ich w język, technologia w głośniki i tylko dlatego, że potrafią posługiwać się i jednym, i drugim, uważają, że wszystko, co mówią, jest niezmiernie ważne. Chyba właśnie dlatego założyłam Teatr Królestwa Zmysłów. W tamtych czasach najmodniejszymi słowami były: „interaktywny”, „indywidualny”, „przystosowanie” i „przystosowalny”. Zwłaszcza to pierwsze, „interaktywny”. Właściwie co to, u diabła, znaczy „interaktywny”? Pamiętam, ciągle się nad tym wytrząsałam przed Olą i jej flopasem. Kto to słowo wymyślił, mówiłam. Twoje buty są interaktywne, twoje ciuchy są interaktywne, twój samochód jest interaktywny, nawet to pieprzone życie jest interaktywne, skąd ta, kurde, popularność?! A Ola na to: Och, nie, Gracie, nie interaktywne, tylko ingerentne. Wszyscy mają coś do powiedzenia, i to na każdy temat. Zrób to w błękitach. I w aksamitach. A najlepiej, gdyby wszystko razem było dwa razy dłuższe i dwa razy bardziej szło do głowy. Wiesz, jak to u nas jest. Właśnie takie wybory zapewniał widzom Teatr Królestwa Zmysłów. Dawał ludziom możliwość indywidualnego kształtowania otoczenia. Mogłeś tarzać się w błękitnych aksamitach, mogłeś przeżywać wszystko dwa razy dłużej i po dwakroć intensywniej, a jeśli ci się nie podobało, to tylko dlatego, że oglądałeś to ze swojego punktu widzenia. Ale stara Gracie - tak, tak, już wtedy miałam ostre ciągotki do retro - stara Gracie chciała wystawić spektakl, w który widzowie nie mogliby ingerować, którego nie mogliby skracać, wydłużać ani w żaden inny sposób dostosowywać do swoich potrzeb i gustów - spektakl, który musieliby zaakceptować takim, jakim był, i przeżyć go nie na swoich własnych, a na z góry narzuconych warunkach. Przeżyć i zobaczyć, co będzie potem. No i zaczęłam dumać nad koncepcją czegoś, co nazwałam Teatrem Wysokiego Nieba. Nazwałam go tak, ponieważ założyłam, że przedstawienie będzie niczym niebo: widzisz je, możesz nawet w nie wniknąć, ale nie jesteś w stanie go zmienić. Pada, nie pada, to ty musisz przystosować się do deszczu, a nie deszcz do ciebie. A do tego trochę prawdziwego synchronizmu. Chodziło mi nawet po głowie kilka pomysłów na logo - nazwa teatru ułożona z pływających po niebie chmurek, puszystych i lekkich - kiedy skontaktowali się ze mną ci od Larry’ego. Już na samym wstępie oświadczyli, że są bezpośrednimi i krwiopozytywnymi potomkami członków kapeli Latyna i że po raz pierwszy udało im się zebrać do kupy wszystkich przedstawicieli zespołu, po sztuce od każdego, to znaczy potomka Larry’ego, potomka któregoś z Likworowych Lolków, potomka Lubieżnych Latynosów i potomka Lirycznych Latynetek. Mieli nawet potomka kogoś, kto był na widowni, kiedy Mały Larry Latyno i spółka spiknęli się po rozpadzie, by triumfalnie powrócić na scenę. Otóż widziałam i oryginał Powrotu Małego Larry’ego Latyno, i jego pierwszy remake. Trzeba przyznać, że oryginał obfitował w wydarzenia i bardzo wciągał, ale był kiepski pod względem empirycznym. Zdaniem potomkini Larry’ego sfuszerowali dlatego, że wystąpili w okrojonym składzie, bez Latynosów i bez Latynetek, że mieli tylko jednego Larry’ego, jednego Lolka, paru kumpli innego Lolka i jedną fankę Latynosów. Natomiast do pierwszej przeróbki udało im się skołować dwóch widzów, dzięki czemu wypadli trochę lepiej, mimo to w dalszym ciągu brakowało im wątku zakulisowego. Wkrótce potem potomek fanki Latynosów zrezygnował, twierdząc, że reszta nie akceptuje go jako członka zespołu. I chyba miał rację, ponieważ jego - a właściwie jej - związek z Latynosem był krótkotrwały i jednorazowy. Potomkini Larry’ego utrzymywała, że jego nieobecność w niczym spektaklu nie zuboży. Ich nazwiska? Nazwiska potomków? Od tamtej pory minęło tyle czasu, że pamięć mnie zawodzi, ale jak dasz mi chwilę, na pewno je sobie przypomnę. Musiałam myśleć o nich jak o Małym Larrym Latyno i tak dalej, bo nie chciałam zanieczyszczać pamięci postronnymi asocjacjami. Tak, może to i zbytnia drobiazgowość, nie myśl sobie, że mi tego nie zarzucano. Chodzi o to, że nie mogłam się zdekoncentrować. Nie chciałam, żeby co i raz wyskakiwały mi jakieś anachronizmy tylko dlatego, że ich w porę nie dostrzegłam. Śmiało, możesz przejrzeć wszystkie kawałki, jakie tylko nakręciłam, i gwarantuję, że nie doszukasz się w nich żadnych nieścisłości. Ot, choćby odzież, stroje. Prawdziwe stroje z epoki, żadne tam fałszywki. Niektórzy twierdzą, że nie można ich odróżnić, ale ja twierdzę, że można. Bo nawet jeśli strój wygląda jak prawdziwy, to zapach ma inny, inny jest w dotyku. Jeśli już zadałeś sobie trud destylowania pamięci, albo bierzesz wszystko, jak leci, albo od razu to sobie odpuść i kropka. I chociaż pewni ludzie, których nazwisk tu nie wymienię, uważają, że to przesadna pedanteria, potrafię wykryć fałszywkę szybciej od innych. Mówię ci, wielu z tych facetów czerwieniło się przy mnie ze wstydu. Możesz mi wierzyć, potrafię odróżnić potomka kogoś, kto tam naprawdę był - bez względu na to, o jakim „tam” mówimy - od kogoś, kto naoglądał się różnych inscenizacji. Jeden z tych, co się przy mnie czerwienili, utrzymuje po dziś dzień, że dał się oszukać pseudo-Zapruderowi, ale myślę, że gdyby robił, co do niego należy, nikt nie nabiłby go w butelkę. Ale to nie moja broszka, co nie? No i tak. Zebrawszy do kupy tych od Larry’ego, jak ich nazywam, wynajęłam klinikę i zapędziłam do roboty Olę, jej flopasa i speców od genealogii. Szczerze mówiąc (a zawsze staram się być szczera), tu zaczyna się dla mnie czysty kociokwik. Genealogia biochemiczna to jedna z tych rzeczy, których po prostu nie chwytam. Ola i jej flopas wielokrotnie próbowali mi to wytłumaczyć, chociaż błagałam ich, żeby dali sobie siana. Wiem tylko tyle, że pamięć jest ciągiem procesów biochemicznych. Można ją przekazać dziecku w chwili poczęcia w zależności od tego, jak ułożą się geny, dominujące i recesywne, te, które każą mu mieć niebieskie oczy i blond loczki, i te, dzięki którym będzie umiał podwijać język. Genetyka i biochemia to dla mnie czysty obłęd, życie też. Wiem jedno: pamięć człowieka zdestyluje się tylko wtedy, kiedy jego krew coś tam zawiera. Szczerze mówiąc, jest to kwestia równie techniczna jak wszystko inne w nauce i sztuce. Ola i jej flopas natychmiast przystąpili do analizy zdestylowanych próbek, co przypomina układanie puzzla w pięciu wymiarach naraz. Każdy bit odzyskanej pamięci jest przypisywany co najmniej jednemu zmysłowi. Trzeba wykoncypować, który któremu, a kiedy się już to wykoncypuje i kiedy wszystkie bity pamięci zostaną rozdysponowane, wychodzi z tego coś w rodzaju obrazu - nie wiem, jak nazwać to inaczej, chociaż oczywiście nie przypomina to obrazu w sensie wizualnym. Można by powiedzieć, że jest to rodzaj sekwencji, ale niekoniecznie sekwencji linearnej. A może raczej wydarzenie? Epizod? Tak czy inaczej, robi się toto z nadzieją, że układanka będzie względnie kompletna i że da się ją później uzupełnić o brakujące elementy, audiowizualne, węchowe, smakowe i dotykowe. Komputery potrafią zbudować te sekwencje względnie szybko, a kiedy trafi im się bit pasujący do dwóch lub więcej zmysłów naraz, są w stanie określić zmysł dominujący, lecz jak dotąd nie wymyślono programu intuicyjnego na tyle, żeby obywał się bez interwencji operatora. Ola i jej flopas rozwinęli w sobie zamiłowanie do rekonstrukcji pamięci zmysłowej i robili to tak doskonale, że niemal cudownie: flopas intensyfikował jej koncentrację, a intuicja Oli nadawała flopasowi cechy niemal ludzkie. Wystarczyło podrzucić im centymetr kwadratowy jakiegoś materiału i odrobinę talku, a dwie godziny później widziałeś, brachu, berbecia wyłażącego z wanny, który śpiewając swoją ulubioną piosenkę, wkłada piżamę i idzie lulu. To coś więcej niż wiedza, to prawdziwy talent. Oczywiście im więcej ludzi pamięta dane wydarzenie, tym większe szansę na skuteczną interpolację. Powiedzmy, że odzyskałeś grupę bitów pamięci o piwie, że inna grupa bitów przechowuje pamięć o dźwięku, jaki wydają szklanki, kiedy się nimi trącić, jeszcze inna kojarzy ten dźwięk z wyglądem barmana albo kogoś pijącego przy barze w chwili, kiedy coś się wydarzyło, kiedy kapela zaczęła grać albo kiedy grać przestała. Rozumiesz? Bity pamięci splatają się z sobą w określony wzór, dzięki czemu można wykryć, czego w danej sekwencji brakuje. Ale są też i takie wstręciuchy, których dopasowywanie przypomina klasyczną zgadywankę, a w tym przypadku niezbędna jest praktyka albo odpowiednie badania naukowe. Mając do dyspozycji wszystkich najważniejszych reprezentantów kapeli Larry’ego, pomyślałam sobie, że dostarczą nam sporo materiału. I się nie pomyliłam. Ola i jej flopas siedzieli nad tym Bóg wie jak długo, chyba ze dwa tygodnie, tymczasem ja zajęłam się kampanią reklamową i nagrałam kilka zajawek wywiadów z najważniejszymi członkami zespołu. Wiem, wiem, nie musiałam tego robić, bo miałam już próbki krwi i tkanki, ale już wcześniej stwierdziłam, że można dzięki temu wybrnąć z wielu kłopotów podczas samej rekonstrukcji. Powinnam była zdać sobie sprawę, że kłopoty mnie czekają, że ich nie uniknę i że współpraca z członkami kapeli Larry’ego wcale nie musi mi pomóc. Potomkini Larry’ego Latyno nauczyła się fachu od swego ojca, który występował w wersji oryginalnej - to znaczy w Małym Larrym Latyno, jego Litworowych Lalkach, Lubieżnych Latynosach i Lirycznych Latynetkach - oraz w trzech opartych na niej wersjach. Potem wpadł na pomysł Powrotu Larry’ego Latyno, przeszedł na emeryturę i przekazał wszystko Caroli. Carola nakręciła trzy kolejne przeróbki Larry’ego, ale z żadnej z nich nie była do końca zadowolona. Niemniej jednak uważała, że są coraz lepsze i bardzo liczyła na mnie. Chyba powinnam się była domyślić, że jest w tej Caroli coś dziwnego, zwłaszcza kiedy powiedziała mi, że żyje ze sprzedaży bitów pamięci wykorzystywanych w wypełniaczach interpolacyjnych. Z drugiej strony jej karta genealogiczna była piekielnie szczegółowa i bogata. Niektóre rodziny takie już są: obsesja przodka jest przekazywana z pokolenia na pokolenie wraz ze spadkiem. Albo z pamięcią. Jednak rzadko kiedy traktowałam poważnie tych, którzy dysponowali jakoby kompletną dokumentacją sprzed okresu Upadku i Odbudowy i w głębi ducha uważałam, że są albo kłamcami, albo naiwnymi potomkami kłamców. Miałam też do czynienia z ludźmi, którzy naiwniakami co prawda nie byli, utrzymywali za to, że są w posiadaniu dokumentacji niedostępnej nikomu innemu, jakby moc bijąca z ich drzewa genealogicznego mogła pokonać skutki czegoś tak potężnego jak upadek cywilizacji. Nigdy też nie polemizuję z tymi, którzy twierdzą, że pamiętają swoje pierwsze wcielenie. Jeśli pomaga im to żyć i powstrzymuje przed nadmiernym rozrabianiem, to z Bogiem, niechaj żyją złudzenia! Kto powiedział, że zawsze i wszędzie musimy kurczowo trzymać się rzeczywistości? Nie wiem, może jestem pod tym względem zbyt wyrozumiała. No, ale spójrz: zawartość krwi mówi sama za siebie, a jeśli nic we krwi nie ma, więc może po prostu to „coś” nie zostało przekazane. Ot, kaprys biologii albo złe zgranie w czasie. Sześć lat temu była ta słynna sprawa Tina Marlina, który potrafił udokumentować pochodzenie od Birgit Crow, odkrywcy ruin legendarnego Soho, faceta, który udowodnił ponad wszelką wątpliwość nie tylko to, że Soho naprawdę istniało, ale i to, że dzisiejszy Manhattan leżał niegdyś na jednej wyspie, choć dzisiaj leży na dwóch. Sęk w tym, że Tino nie mógł potwierdzić tego ani jednym bitem pamięci, bo po prostu ich nie miał. Wszystkie zgromadziły się we krwi dość podejrzanej osobniczki nazwiskiem czy imieniem Vyuni, która wtoczyła się z miasta do miasta wiedząc, że jest spokrewniona z Birgit Crow. Skąd o tym wiedziała, nie mam zielonego pojęcia. Może z rodzinnej legendy, ale w tym wypadku legenda okazała się prawdą. Ku przerażeniu Tina, ponieważ Vyuni i jej ziomkowie próbowali Marlinów oskubać z majątku i straszliwie ich nękali, kiedy Tino pokazał im figę. Ale jak sam mówił, znacznie gorsza dla niego była świadomość, że chociaż mógłby zostać spadkobiercą bezcennych zabytków, które przetrwały do naszych czasów tylko dzięki temu, że jego przodkowie uchronili je przed ponownym odkryciem, jedynie Vyuni była w stanie dostarczyć materiału do filmu o Birgit Crow i legendarnym Soho. Tak, natura bywa okrutna. Choć nie w wypadku Caroli. Dla niej okazała się hojna nie tylko jeśli chodzi o zawartość krwi, ale i pod każdym innym względem. Carola Ignazio była naprawdę piękna i odziedziczyła po przodkach wiele latynoskich cech: czarne lśniące włosy, prawie czarne oczy i złocistą cerę. Owszem, była trochę za pulchna, ale dzięki temu chciało się jej dotknąć, chciało się ją przytulić. Przynajmniej ja miałam na to ochotę, chociaż wcale taka nie jestem. Ale kto wie, może dla niej dałabym się namówić. Likworowych Lolków reprezentował ciemnoskóry Azjata nazwiskiem Philo Harp. Małolat, miał ledwie trzynaście lat, więc gdyby zgłosili się do mnie wcześniej, nie mogłabym go zatrudnić, bo byłoby to nielegalne. Bóg jeden wie, skąd go wytrzasnęli - pytałam, ale nikt nie potrafił udzielić mi konkretnej odpowiedzi - więc kazałam Oli go przetestować. Pracowałam już z dzieciakami, nawet z młodszymi od niego - oczywiście tylko za zgodą opiekunów, którzy podpisywali ze mną kontrakt - dlatego nie widziałam w tym żadnego problemu. Niemniej jednak zastanawiało mnie, skąd wiedział, że ma we krwi takie, nie inne bity i jakim cudem tamci dowiedzieli się o nim. Ciągle ten temat podnosiłam, ale nikt nie chciał ze mną gadać. Facet od Latynosów to kolejny przykład na to, że zbytnia wiara w bity pamięci może prowadzić na manowce. Gość odsiadywał dożywocie - kurier z więzienia przywiózł nam próbki krwi i tkanki wraz z kopią kontraktu sprzed dwudziestu lat, według którego wszystkie tantiemy z ewentualnych występów miały zostać przelane na konto rodziny poszkodowanej. Jak ją poszkodował i czym, nie wiem, postanowiłam o to nie pytać. Przedstawicielka Lirycznych Latynetek była żoną potomka jednego z widzów. Wyglądało mi to na transakcję czysto handlową, to znaczy byli dla siebie względnie mili, ale nie wykryłam między nimi żadnego związku emocjonalnego. Odniosłam wrażenie, że założyli rodzinny interes, że tłuką szmal, wykorzystując swoje pochodzenie, i że zamierzają zafundować sobie dzieciaka, żeby powiększyć liczbę przodków, których mogliby odgrywać. A może po prostu nie lubili się ze swoją miłością afiszować? Nie wiem. Ona, eksżołnierz nazwiskiem Fatima Rey, miała metr osiemdziesiąt i była bardzo podobna do jednej z Latynetek; może dzięki chirurgii plastycznej, choć nie przypuszczam, bo Ola też niczego nie wykryła. Natomiast jej mąż, potomek jednego z widzów, był facetem tak przeciętnym i nijakim, że wszyscy, łącznie ze mną, często o nim zapominali. Zdarzało mi się nawet zapomnieć, kim jest i co z nami robi. Na szczęście facet nie należał do tych, co się łatwo obrażają. Nazywał się... Nieważne. Nie chcieli, żebym wzorowała się na poprzednich przeróbkach. Dokładniej mówiąc Carola tego nie chciała. Carola mówiła za wszystkich. Często odnosiłam wrażenie, że pozostali narzucili jej rolę rzeczniczki dla podkreślenia faktu, że jest potomkinią samego Larry’ego Latyno i dlatego, że nikt z nich nie chciał wziąć na siebie tej odpowiedzialności. Czasami robiła to niechętnie, czasami trochę się gubiła, jakby pragnęła, żeby ktoś na nią zerknął i sprawdził, czy dobrze robi. Ale bez względu na to, jak to między sobą rozgrywali, wszyscy zgodnie ją poparli: nie chcieli, żebym wzorowała się za bardzo na poprzednich wersjach spektaklu. Nie to, żebym mogła podważyć logikę takiego rozumowania. Cytuję: „Nie chcemy budować niczego na podstawie tego, co zapamiętasz z poprzednich przeróbek. Chcemy, żebyś stworzyła nową całość z tego, co uda ci się wydobyć z naszej pamięci w taki sposób, jakby nikt tego dotąd nie robił”. Koniec cytatu. Ola i jej flopas stuprocentowo ich poparli, z nimi też nie mogłam się sprzeczać. Ostatecznie odwalali najczarniejszą robotę, bo moja rola sprowadzała się tylko do montażu. Mimo to próbowałam się stawiać, twierdząc, że dobry montaż zależy od tego, czy będę miała okazję zapoznać się z najistotniejszymi elementami poprzednich wersji Larry’ego. Carola odparowała, że byłby to również najlepszy sposób na uwiecznienie poprzednich błędów. No to poddałam sprawę i po prostu zataiłam przed nimi fakt, że te wersje widziałam. Cóż mogę powiedzieć? Nie lubię się kłócić i tyle. Najwyrazistszą cechą Powrotu Małego Larry’ego Latyno, jego swoistością, znamieniem, jego piętnem - przepraszam za wyrażenie - jest zdolność do wzbudzania emocji. Rzecz wciąga cię, brachu, momentalnie, zanim się spostrzeżesz, że jesteś w barze. W pierwszej przeróbce sekwencja barowa jest stanowczo przydługa i szybko doszłam do wniosku, że Carola miała rację. Siedziało się tam i siedziało, piło się, wąchało, wąchało się i piło i zanim zespół wyszedł na scenę, miało się wszystkiego dość. Ale już druga wersja Powrotu Małego Larry’ego Latyno rozpoczynała się sekwencją zakulisową, pokazującą aktorów szykujących się do występu. Muszę przyznać, że dech mi zaparło, kiedy przeżyłam to z nimi pierwszy raz. I chociaż Carola utrzymywała, że drugi remake ich nie zadowala, trzeba uczciwie powiedzieć, że ich montażysta miał znakomity instynkt. Zaczął od początku, pokazując Latynetki tapirujące włosy, Latynosów ćwiczących przed wąziutkim lustrem, urzynających się w pień Lolków i samego Larry’ego Latynosa, który przechadza się między nimi niczym reżyser nadzorujący pracę aktorów. Cóż, przykro mi, ale tak to odebrałam. To kolejny element obecny we wszystkich przeróbkach: poczucie, że Mały Larry Latyno pilnuje tych ludzi niczym bandy rozbrykanych dzieciaków, przy okazji ich pouczając. Tylko nie pytaj mnie, czego ich naucza. Może tego jak mają grać. Nie myśl sobie, że wszyscy są urodzonymi aktorami. W trzeciej wersji po raz pierwszy pojawia się ekipa filmowa. Ta wersja jest pocięta, poprzerywana wywiadami, które powklejano nawet w sekwencje sceniczne, co uważam za poważny błąd. Najwyraźniej montażysta uznał, że przerwy między kolejnymi numerami są zbyt nudne, a szkoda, ponieważ widz traci przez to mnóstwo wrażeń, nie czuje atmosfery baru i za nic nie może wyzbyć się świadomości, że to tylko film, że bynajmniej w tej imprezie nie uczestniczy. Z reguły to nie przeszkadza, ale w wypadku Larry’ego Latyno to błąd, powtarzam, poważny błąd. Posunę się jeszcze dalej i powiem, że to nie tylko kwestia wyboru estetycznego. To prawda. Kiedy Ola i jej flopas przeprosili mnie za ilość materiału, jaką zamierzali mi dostarczyć, od razu wyczułam, że tym razem zanosi się na coś nowego i niezwykłego. Zwykle przepraszali za jego brak, przynajmniej w tym czy innym zakresie. Do głowy by mi nie przyszło, że mogłabym mieć czegoś za dużo. No i wtaszczyli to wszystko do montażowni. Dosłownie wtaszczyli, bo były to skrzynie, całe paki materiału. Tak, nie przesadzam, ustawili tam potężną stertę skrzyń odzyskanego materiału - odzyskanego, nie zrekonstruowanego; wnosili to wszystko bezrobotni członkowie zespołu tanecznego. Żeby w ogóle posegregować to w kolejności chronologicznej, musiałam pociąć więcej kabla i zamontować na stole dwanaście dodatkowych ujść. To prawda, że mam zaprogramowany sorter, który załatwia za mnie segregację wstępną, ale nigdy nie polegam na nim całkowicie i zawsze nadzoruję jeśli nie całość, to przynajmniej część procesu. Ale tym razem musiałam uruchomić aż trzy programy sortujące naraz, a czwarty obsługiwałam sama, inaczej nie dało się takiej ilości przerobić. Początkowo myślałam, że duża część mateńału będzie się powtarzała, o ile nie okaże się całkowicie bezużyteczna, ale myliłam się i co do tego. Chociaż znalazłam kilka powtórek, żadna z nich nie podpadała pod kategorię dokładnej kopii. Każdziutki bit pamięci miał swoje miejsce i pasował tylko tam, nigdzie indziej. Montowałam toto cztery dni. Spałam w montażowni. Raz nawet przysnęłam podczas pracy i obudziłam się w barze w chwili, gdy grali Twist and Shout. Tak, tak, obudziłam się na podłodze pod stolikiem i zobaczyłam nad sobą twarz dziewczyny jednego z motocyklistów, którzy się tam zabawiali. Babka była wielka i krzepka, miała czarne, kręcone włosy i oczy Kleopatry. Pochylała się nade mną i kiedy muzyka cichła, na okrągło powtarzała: „Hej, kochanie, na pewno dobrze się czujesz?” Natychmiast przyszedł mi do głowy nowy pomysł: otworzę motel - nazwałabym go motelem Larry’ego Latyno, jakżeby inaczej? - gdzie zamiast pokojów i łóżek będzie tylko bar, w którym można by uciąć sobie drzemkę, zamówiwszy uprzednio budzenie przy akompaniamencie Twist and Shout, Long Tali Sally albo Runaway - Pomysł przyszedł i odszedł, ale jak się nad tym dobrze zastanowić, wcale nie należał do najgłupszych. Kopię roboczą montowałam tyle dni, że zaczęłam sobie wmawiać, iż nie mogę być pewna tego, co mam, bo przecież nikt nie jest w stanie zapamiętać dokładnie takiej ilości materiału, zwłaszcza kiedy kompiluje się go chronologicznie. Ale w głębi serca byłam pewna. Myślę, że byłam tego pewna już w chwili, kiedy zaczynałam montować surowy materiał, kiedy zobaczyłam, ile go jest, ale podświadomie nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. Dlaczego? Bo to było po prostu niemożliwe, i tyle. Jak dotąd absolutnie - wykrzyknik - nikt - dwa wykrzykniki - nie natrafił na kombinacje bitów pamięci, które po zebraniu do kupy stworzyłyby stuprocentowo kompletny obraz, produkt bez najmniejszej luki. Bez zastosowania interpolacji czy rekonstrukcji? Wykluczone, to się nigdy dotąd nie zdarzyło, to było niemożliwe. A jednak możliwe. Powrót Małego Larry’ego Latyno, jego Likworowych Lolków, Lubieżnych Latynosów i Lirycznych Latynetek: muzyka słyszalna nie tylko idealnie, ale i w pełnej kwadrofonii, a na widowni stały i niezmienny komplet widzów. Komputer nie dostrzegł ani jednej szarej strefy: człowieka nabierzesz, ale maszyny nie zahipnotyzujesz. Mimo to nawet wtedy nie chciałam uwierzyć, że mam przed sobą kompletny obraz, że nie muszę nic rekonstruować czy interpolować, więc naturalnie urządziłam sobie pokaz próbny. Ustawiłam pokrętło na „produkt ostateczny”. Zaskocz mnie, skubańcu, pomyślałam i dałam czadu. Wiedziałam, że krew mam absolutnie czystą, ponieważ sama ją oczyszczałam. I to żadnymi tam prochami ani też metodą recyrkulacji zewnętrznej. Nie, nie, użyłam wewnętrznej metody nanomaszynowej, chociaż mam po niej psychomatycznego kaca. Zabieg trwał krótko, ponieważ w przerwach między spektaklami niczym się nie przytruwam; właściwie to chciałam upewnić się na bank, czy nie zostało we mnie nic z ostatniej chałtury, dziwadła zatytułowanego A co z łosiem i wiewiórką?, którego sensu nie jestem w stanie wyjaśnić nikomu spoza pewnego hermetycznego klanu osób przyznających się do przodków z pewnej dzielnicy Filadelfii. Po prostu nie chciałam, żeby w trakcie projekcji pojawił się nagle ktoś spoza kontekstu i mnie zdekoncentrował. Potem ustawiłam kroplówkę na pełny seans - bez żadnych przerw - i zamknęłam oczy, by obejrzeć triumfalny powrót Małego Larry’ego Latyno. Widowisko rozpoczęło się na dwóch ekranach naraz - trudno się takie coś ogląda, zwłaszcza z zaciśniętymi powiekami, więc od razu się domyśliłam, że mam tu gdzieś podwójnego krewnego. Co znaczy, że albo mój widz był spokrewniony z którymś z członków kapeli, albo któryś z członków kapeli był spokrewniony z moim widzem. Niewykluczone też - rzecz to zdumiewająca, ale zdarzały się już dziwniejsze - że byli z sobą spokrewnieni, nie mając o tym zielonego pojęcia i że przechowywali w sobie te same bity pamięci. Nie można oczekiwać, żeby w tej sytuacji wyszła z tego spójna całość, nie wspominając już o całości ułożonej w logiczny ciąg, ale, jak już powiedziałam, zdarzały się rzeczy dużo dziwniejsze. Tak czy inaczej, na lewym ekranie wchodziłeś za członkami zespołu do garderoby, a na prawym do baru. Oba ekrany trzymały perspektywę tak znakomicie, że zaczęłam podejrzewać, że ktoś robi mnie w bambuko, że w moim mózgu szaleje cudzy produkt, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe - przecież własnoręcznie zmontowałam każdą sekundę materiału i gdyby ukrył się tam jakiś produkt finalny, natychmiast bym to wytropiła. Co w tym trudnego? Człowieka nabierzesz, ale nie przekupisz roztworu, żeby zmienił swoją strukturę molekularną, co nie? Muszę przyznać, że kiedy już przywykłam do tych dwóch ekranów, bardzo mi się to rozwiązanie spodobało. Na lewym widziałam członków kapeli: przygotowywali się psychicznie do występu, wchodzili w role. Likworowe Lolki, wszyscy w dżinsach i starych swetrach niczym motocykliści, szaleli na instrumentach. Trzech gitarzystów, pałkarz - cała czwórka w swoim małym światku. Basista, krzepkie chłopisko o gęstych czarnych włosach i całodniowym zaroście - chodzi po garderobie z butelką bursztynowego płynu, na której widnieje naklejka z napisem „Jim Beam”. Częstuje wszystkich, wszyscy ciągną z gwinta, w tym Latynetki, które tapirują sobie włosy i nakładają warstwę makijażu na makijaż kryjący makijaż. W górnej części ekranu pojawiają się jego dane: Uonel LeBlanc, absolwent anglistyki, pisze pracę dyplomową o Milionie. Tak jest, wujaszek Milion! Facet pracuje naukowo w Berle’s Divine Comedy, a krąży po garderobie z flaszką whiskacza w ręku i jeszcze się mu odbija. Coś wspaniałego! Latynosi są tak zgrani, że biorą butelkę od wujaszka Miliona, piją i przekazują ją dalej, nie przerywając tańca, nie myląc przy tym kroku i nie zmieniając ani jednego gestu w układzie choreograficznym. Wszyscy mamroczą coś o wielkim oszuście, wszyscy mają na sobie szkarłatne koszule, które oblewają ich niczym płynny metal, a obcisłe spodnie i buty o spiczastych noskach wyraźnie wskazują na to, że chłopcy uwielbiają jeździć luksusowymi gablotami. I już wiesz, po prostu wiesz, że to Latynetki ich czesały. Wszystkie cztery podbiegają bliżej i obficie spryskują ich włosy lakierem, chociaż Latynosi energicznie protestują. Dziewczęta tapirują sobie włosy jeszcze bardziej, jeszcze wyżej - na głowie sterczą im cudowne szopy spięte z tyłu tak zwanym francuskim kokiem. Wszystkie mają na sobie lamparcie bluzki bez pleców, a na nogach spiczaste pantofelki na płaskim obcasie, żeby łatwiej im się tańczyło. No i Larry. Mały Larry Latyno. Jest naprawdę mały, mierzy najwyżej metr sześćdziesiąt, a więc tyle, ile druga pod względem wzrostu Latynetka (najwyższa ma prawie metr osiemdziesiąt, wliczając w to tapir, rzecz jasna). Jest też bardzo latynoski, bardziej latynoski niż sami Latynosi, tancerze - chłop w chłopa - pochodzenia stuprocentowo hiszpańskiego, jeśli wierzyć ich biografiom. Trzej bracia Rodriguezi oraz ich kuzyn Cziczimek. Larry też jest ich kuzynem, ze strony ojca, ale jego matka, to znaczy matka Larry’ego, jest Włoszką. A przynajmniej tak stoi na ekranie. Tymczasem w barze do występu przygotowuje się publiczność. Jest to najwyraźniej jedna z tych wypaczonych czasem okazji, kiedy wszyscy udają, że to jest to, podczas gdy „to” już dawno minęło. Co znaczy, że muzyka i układy choreograficzne pochodzą sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, że wszystko jest tu trudno uchwytne i nieokreślone, ale to tylko produkt Epoki Upadku i zdążyliśmy już do niego przywyknąć. W każdym razie tłum w barze zdaje się nie dostrzegać żadnej różnicy. Albo zawsze tę muzykę lubili, albo nie zdają sobie sprawy, że od tamtej pory minął kawał czasu. Albo wszystko im jedno. Tak, niewykluczone, że byłoby tak nawet wówczas, gdyby o tym wiedzieli. Kiedy w barze robi się jeszcze tłoczniej, zaczynają pojawiać się duchy, zjawisko w tego rodzaju spektaklach dość powszechne. Zwykle nikt się tym za bardzo nie przejmuje, bo jeśli duchy są zwykłymi duchami, to po pewnym czasie same znikają, jeśli natomiast nie, przedzierzgają się w istoty cielesne i zajmują przypisane im miejsce. Ale te duchy nie zrobiły ani tego, ani tego. Łaziły za mną po całym barze i nie mogłam dojść, co się dzieje: czy są to wytwory jakiegoś bitu pamięci - produkty wyobraźni któregoś z przodków lub jego potomka - czy też rezultat jego zniekształcenia, zanieczyszczenia, fuzji z bitem zupełnie obcym. Brałam pod uwagę i taką możliwość, że zakłócenia te są wynikiem procesów biochemicznych zachodzących w moim organizmie. Bez względu na to, skąd się tam wzięły, były bardzo kłopotliwe i za nic nie chciały zniknąć, chociaż robiłam wszystko, żeby nie zwracać na nie uwagi. Pomyślałam sobie, że trzeba je będzie po prostu wyciąć. Odszukałam wzrokiem dziewczynę motocyklisty siedzącą w towarzystwie sześciu chłopa przy stoliku, pod którym urwał mi się film. Nie sądziłam, że mnie zauważy - ostatecznie wszystko działo się na rozdwojonym ekranie, więc byłam tam tylko w połowie - ale zauważyła. I jak tylko mnie zauważyła, efekt podwójnego ekranu prysnął niczym sen i byłam już tylko w barze. Oczy Kleopatry natychmiast zogromniały - dziewczyna musiała mnie poznać, choć wiedziałam, że to niemożliwe, ponieważ każda postać występująca w danej sekwencji pamięta dokładnie tyle twarzy, ile twarzy oglądających ją osób pamięta pierwsza lepsza fotografia. I nagle na jej obliczu odmalował się wyraz zdziwienia przemieszanego z zaskoczeniem, a ja niemal słyszałam chrobot trybików obracających się w jej głowie. Myślała, że mnie zna, ale mnie nie znała. Na pewno? Babka zaczynała coś podejrzewać, a podejrzliwa flama motocyklisty to przerażająca rzecz, nawet wówczas, gdy jest tylko złudą. Modliłam się, żebyśmy nie podłapali bitów pamięci sytuacyjnej. Tylko nader wyszukana klientela lubi obrywać w barowych bójkach. Na szczęście towarzyszący jej motocykliści nie widzieli we mnie zbytniego zagrożenia, ba! nie uznali mnie nawet za osobę godną zainteresowania. Z tego co zauważyłam, to chyba w ogóle mnie nie dostrzegli i zaraz potem dziewczynę zagadali. Kiedy się w końcu odwróciła, znalazłam się za kulisami, gdzie sytuacja osiągnęła już punkt krytyczny fazy numer jeden. Ukworowe Lolki zdrowo przylikworowały (synonim do przyjęcia, ale wyłącznie poza tą specyficzną subgrupą), idealnie zgrani Latynosi wciąż tańczyli, a Latynetki zdążyły rozgrzać się do tego stopnia, że z trudem nad sobą panowały. Oczywiście Larry był oazą spokoju, mistrzem Zen rock’n’rolla. Jego aktywność sprowadzała się do tego, że krążąc po garderobie i doglądając swoich oddziałów, pstrykał palcami w rytm tańca Latynosów. Nagle wycelował palcem w Lolków, a ci natychmiast wstali, po czym klepiąc się po plecach i wzajemnie się popychając, wyszli drzwiami na podwyższoną platformę, która robiła za scenę. Myślałam, że efekt podwójnego ekranu znowu zniknie i że będę ich oglądała z widowni, ale nie, wcale nie zniknął i widząc wszystko z dwóch perspektyw naraz, omal nie dostałam zeza, omal nie zemdlałam od ciągłych zawrotów głowy. Patrząc od sceny, widziałam, jak rozochoceni ludzie kłębią się u moich stóp, nie mogąc się doczekać występu. Patrząc od widowni, czułam się tak, jakbym surfowała po zbitym tłumie, by wylądować tuż przed platformą dla zespołu. Lolki zaczęty grać jakiś standard na trzy akordy, a ktoś, kogo nie widziałam, zapowiedział: „Panie i panowie, prosto z Filadelfii, tylko dzisiaj i tylko dla was, tu, w Ritzy Roadhouse, wielki powrót... Małego Larry’ego Latyno!” Kapela zagrała Loza Latyno (no jasne!) i na scenę wyszedł Larry. Z ręką w kieszeni, pstrykając palcami w rytm muzyki, wciąż absolutnie spokojny i absolutnie opanowany podpłynął do mikrofonu pośrodku sceny i zaśpiewał. Rozdwojony ekran doprowadzał mnie do szału. Uznałam, że będę musiała zainstalować dodatkową opcję, żeby widzowie mogli wybierać odpowiadającą im perspektywę. Możliwość przerzucania się ze sceny na widownię i z powrotem nie byłaby taka zła, ale przebywanie w obu tych miejscach naraz dobijało mnie. Spróbowałam zastopować akcję, żeby od razu wstawić tę nieszczęsną opcję i właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że mam do czynienia z sytuacją niecodzienną: chciałam, ale nie mogłam. Ba! Nie mogłam tego cholerstwa ani zastopować, ani wyłączyć. No nie, do czego jak do czego, ale do tego nie mogliśmy dopuścić. Klienci podnieśliby wrzask. Do kata, przecież gdyby chcieli uczestniczyć w spektaklu, którego nie byliby w stanie zastopować, przewinąć ani zatrzymać, zadowoliliby się przeżywaniem własnego życia, co nie? Próbowałam wszystkiego: wstawiania opcji, wstawiania opcji przeprogramowanej, przeprogramowania menu w taki sposób, żeby nie można go było usunąć z ekranu. I guzik z tego. Z chwilą rozpoczęcia występu musiałam towarzyszyć Larry’emu, chciałam tego czy nie, chyba że zneutralizowałabym roztwór krążący w mojej krwi. Ale chociaż mogłabym to zrobić bez najmniejszego trudu - od trzeźwości świata rzeczywistego dzieli mnie wówczas cieniutka granica, którą łatwo przekroczyć - nie byłam w stanie się do tego zmusić. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że Larry i jego kapela natychmiast wyczują, że się od nich odcięłam albo że wyszłam z knajpy, wiedziałam, że się na mnie wściekną i nie pozwolą mi tam wrócić, gdybym zechciała coś przemontować. Tak, oczywiście, rozumiałam, że to idiotyczne. Ale rozumiał to wyłącznie mój mózg. Moja krew i wnętrzności nie zdawały sobie z tego sprawy. Ta świadomość mnie ratowała, więc trzymając się jej niczym wajchy hamulca diabelskiej kolejki w wesołym miasteczku, pozwoliłam Larry’emu puścić wagoniki w ruch. Kapela zagrała jeszcze dwa kawałki - Twist and Shout i Land of 1000 Dances - zanim Larry przedstawił swoich muzyków. To był dość śliski moment. Niby wszystko dobrze słyszałeś i wszystko dobrze widziałeś, ale prezentacja składu trwała ledwie ułamek sekundy, śmignęła ci przed oczyma z szybkością pociągu ekspresowego i oto znowu zabrzmiała muzyka: Soch It to Me, Baby, Shake a Tailfeather, Nowhere to Run, Long Tali Sally. Pamiętam jeszcze, jak dali czadu, grając I’m a Man, a potem urwał mi się film. Kiedy się ocknęłam, od razu wyczułam, że jest już po występie. Wciąż byłam w barze, ale muzyka już nie grała. Kelnerka potrząsała mną, każąc mi usiąść prosto i wypić filiżankę czarnej kawy. Tak, chyba kawy, choć była lurowata, pachniała ziemią i smakowała jak gorące mydliny. Na scenie Lotki demontowały perkusję, rozmawiając ze stojącymi obok Latynetkami, które paliły papierosy. Barman i druga kelnerka zmywali za ladą szklanki, a na stołku na końcu lady siedział samotnie Mały Larry Latyno, gapiąc się w ekran głuchego telewizora. Rozejrzałam się wokoło, ale nigdzie nie dostrzegłam Lubieżnych Latynosów. Kelnerka przytknęła mi filiżankę do ust i poczułam, jak fajans dzwoni mi o zęby. Jedynym dowodem na to, że te wszystkie wrażenia są jedynie wytworem mojej pamięci, był fakt, że ani się tą lurą nie poparzyłam, ani nie zadławiłam. - Przestań - warknęłam w końcu, odpychając jej rękę. - Co się dzieje? Dlaczego tu jeszcze jestem? Miałam obejrzeć cały występ i wyjść. - Na żarty ci się zebrało, pani Einstein. Próbuję cię dobudzić od pół godziny. - Spojrzała mi w oczy i zmarszczyła czoło. Była bardzo piękną młodą kobietą o długich, gęstych, prostych i ciemnych włosach. Na twarzy miała straszliwie grubą warstwę makijażu i robiła przez to wrażenie bardzo zmęczonej. A może po prostu była zmęczona? - No, idź już, idź. Nie musisz wracać do domu, ale nie możesz tu zostać. Wzięłam od niej filiżankę, wstałam i ruszyłam w stronę Larry’ego na końcu lady. Przy jego łokciu stała puszka z eleganckim napisem „Schlitz”, a z papierosa w popielniczce obok biła cieniuteńka, poskręcana strużka dymu. Barman i pomagająca mu kelnerka uważnie mnie obserwowali, ale nie powiedzieli ani słowa. Barman robił wrażenie znudzonego; nie był stary, ale nie był też młody. Zaczynała mu opadać skóra w kącikach ust i pod oczami, chociaż włosy miał jeszcze czarne. Natomiast kelnerka przypominała postać z bajki: delikatne i puszyste blond włosy ściągnęła do tyłu, zostawiając z przodu dziesiątki drobniutkich loczków, które okalały jej okrągłą i bardzo bladą twarz. Miała na szyi aksamitkę z kameą i już wiedziałam, że dziewczyna ubiera się w „Modnym Stylu”, o czym - choć nie do końca - świadczyła obcisła, niemal zsuwająca się z ramion bluzka w kwiatki. Przeniosłam wzrok na kelnerkę, która mnie ocuciła. Kobieta nie wyglądała starzej niż blondyna z loczkami, mimo to czułam, że jest starsza. Coś mi mówiło, że ma na imię Nora, drobna blondynka zaś Claire. Barman miał na imię Jerry albo Georgie, a prawdziwe nazwisko Małego Larry’ego Latyno brzmiało... brzmiało... brzmiało... Chciałam klepnąć go w ramię, lecz zamarłam z uniesioną ręką - za nic nie mogłam sobie przypomnieć, jak się facet naprawdę nazywa. Miałam to nazwisko na końcu języka, czułam, że wypowiem je z następnym wydechem, lecz oddychałam i oddychałam, a tu ciągle nic. Pies to drapał, pomyślałam w końcu, będę mówiła do niego Larry. - Czego. - Nie odwrócił się, nie zdążyłam go nawet dotknąć. - Czego? - powtórzyłam, zdając sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. - No właśnie, czego? - powtórzył nie racząc oderwać wzroku od ekranu głuchego telewizora. - Jak w „Czego chcesz?” Albo „Po kiego grzyba”. Jak w „Po kiego grzyba zawracasz mi głowę?” - Skąd wiedziałeś, że tu stoję? - Kątem oka zobaczyłem twoje odbicie. - Lekko odwrócił głowę w stronę lustra za barem. Poszłam za jego wzrokiem i aż podskoczyłam. Za Larrym nikt nie stał, przynajmniej w lustrze. Nie widziałam tam nic poza pustą przestrzenią, którą powinnam wypełniać. - Zobaczyłaś coś przerażającego? - W końcu zerknął na mnie przez ramię. - Czy tylko coś, czego nie oczekiwałaś? - Właśnie to może człowieka przerazić - odrzekłam starając się, żeby zabrzmiało to lekko i swobodnie. - Nieoczekiwane. - A to na pewno. - Odwrócił się ze stołkiem, żeby mi się przyjrzeć. Zaszokowana, nie mogłam sobie wyobrazić, co widzi. Spojrzałam na scenę, ale Lolków i Latynetek już tam nie było. Teraz z kolei Larry poszedł za moim wzrokiem. - Na co tak patrzysz? - Widziałam... Przed chwilą widziałam na scenie Lolków i Latynetki. Stali tam i... - Widziałaś ich? - Larry roześmiał się z niedowierzaniem. - Ty ich, kurde, widziałaś?! Plątałam się chwilę. - A bo co? - wykrztusiłam w końcu. - Nie mogłam? Czy to coś złego? - Gdzieś ty, kurde, patrzyła, żeś ich niby zobaczyła? Wskazałam scenę, która była teraz znacznie bardziej pusta niż przed chwilą. Nawet mikrofony już zniknęły. Larry pokręcił głową i znowu się roześmiał. - Słyszałeś to, Jerry? Powiedz, że to słyszałeś - rzucił wygładzając włosy na potylicy; były okropnie tłuste. - Słyszałem - mruknął obojętnie barman. - A ty mi powiedz, że zapłaciłeś tej figlarce, żeby przyszła tu i powiedziała to przy mnie i przy dziewczynach. Larry znowu pokręcił głową. - Człowieku, ech, człowieku... Powiedz mi, czy myśmy się kiedykolwiek spotkali? - I spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. Zerknęłam przez ramię na barmana i blond kelnerkę. Dołączyła do nich ta ciemnowłosa; robiła wrażenie okropnie zdenerwowanej. - My? Nie. Chyba nie. - Dobra. W takim razie czy możesz mi wytłumaczyć, jak to się dzieje, że widzisz coś, co dzieje się tylko w mojej głowie? - Larry zaciągnął się dymem i rozgniótł papierosa w popielniczce. - Przecież ty jesteś Mały Larry Latyno - odparłam nic z tego nie rozumiejąc. - Mały Larry Latyno, jego Ukworowe... - Przestań - przerwała mi ze złością ciemnowłosa kelnerka. - ...Lolki, Lubieżni Latynosi - kontynuowałam posławszy jej przelotne spojrzenie. - Liryczne... - Przestań! - krzyknęła tamta. - Latynetki - dokończyłam niepewnie. - Jesteś naćpana. - Ciemnowłosa kelnerka przeszyła mnie wściekłym spojrzeniem i poszła sprzątać ze stolików. Zerknęłam pytająco na Larry’ego. Ciągle się uśmiechał, miał na ustach taki lekki, zadziwiony uśmieszek. - Mały Larry Latyno... - powtórzył, delektując się każdą wypowiedzianą sylabą. - Chryste, cieszę się, że zechciałaś tu wpaść i powiedzieć to przy świadkach. - Dlaczego? - Popatrzyłam na barmana i blondynę. Barman miał znudzony wyraz twarzy. Znudzony i sceptyczny, jakby uważał, że kłamię. Blondyna robiła wrażenie lekko zirytowanej. - Ponieważ może - odrzekł powoli Larry - powtarzam, może to oznaczać, że gdzieś tam istnieje świat albo czas, w którym to wszystko jest prawdą. Gapiłam się na niego chwilę, potem spojrzałam pytająco na barmana. Barman ominął mnie wzrokiem i rzekł: - Wiesz co, Larry? Moim zdaniem to robota twojej byłej żony. Chce cię wrobić, chce sprawdzić, czy dalej bierzesz swoje lekarstwa. Bo chyba nadal je bierzesz, nie? - No jasne - odparł ze śmiechem Larry. - Ale ucho od śledzia. To nie ja widziałem Ukworowych Lolków i Lubieżnych Latynosów. - Wycelował we mnie kciukiem. - To ona jest dzisiaj gwiazdą. - Odchylił się i zmrużył oczy. - Niektórzy twierdzą, że szaleństwo jest zaraźliwe. Może wypiłaś coś z mojej szklanki? Może stary Jerry niedokładnie ją umył? A może przysiadłaś na desce klozetowej... Przyznaję, w tym momencie spanikowałam i odłączyłam aparaturę. Fakt, to było to: zawsze się bałam, że natrafię na czyjeś złudy czy psychozy i zdjął mnie strach. Tylko mi nie mów, że to niemożliwe, bo takie rzeczy się zdarzają. Są zapisy, jest dokumentacja. Z daleka omijam psycholi bez względu na to, jak dobre mają halucynacje. Jak chcę mieć halucynacje, to tykam prochy, zgodnie z naturą rzeczy. Chętnie wrzuciłabym to wszystko do kibla i spuściła wodę, ale nie mogłam tego zrobić, ponieważ z prawnego punktu nie byłam właścicielką praw autorskich. A ponieważ Ola i jej flopas wiedzieli o istnieniu gotowego produktu, nie chciałam stawiać ich w sytuacji, w której musieliby zeznać, że pozbyłam się cudzej własności, albo popełnić krzywoprzysięstwo i zełgać, że nie udało mi się nic zmontować. Dlatego zacisnęłam zęby i zażądałam prywatnego spotkania z Carolą. Przyszła do montażowni i od razu zrobiło się paskudnie. Jak śmiem oskarżać ją o chorobę umysłową?! Odrzekłam, że nikogo nie oskarżam, twierdzę tylko, że jej przodek miał skłonność do halucynacji, że pamięć o tym przetrwała do dziś dnia i że jest wyjątkowo intensywna. Podniosła głos, powiedziała, że to nieprawda, podniosła głos jeszcze bardziej i dodała, że przecież była tam cała kapela, łącznie z jednym z widzów, więc niby jak to wszystko wyjaśnię? - Skażone próbki - odrzekłam, niemal kurcząc się ze strachu (naprawdę miałam pietra, jeszcze trochę i by czymś we mnie cisnęła). Pani pamięć skaziła pamięć pozostałych, zadziałała jak wirus... Nic więcej nie chciała słyszeć. Nie jestem pewna, co mówiła, bo trudno zrozumieć kogoś, kto tak głośno wrzeszczy. W każdym razie groziła mi, twierdziła, że jestem zazdrosna, zarzuciła mi kradzież, niekompetencję, nie wspominając już o tym, że jej zdaniem to moja krew uległa skażeniu, ponieważ po Upadku moi przodkowie puszczali się z mutantami. Mam wystarczająco dużo oleju we łbie, żeby nie rozmawiać z ludźmi w takim stanie, i nie zamierzałam przemawiać jej do rozsądku. Natychmiast się wycofałam i powiedziałam, że proszę bardzo, w każdej chwili może odebrać swoją własność, bo ja jej nie chcę. Układała to wszystko „nabuzowana i zbulgotana”, tak to się chyba kiedyś mówiło. Określenia pewna nie jestem, ale głowę daję, że Carolą o wszystkim wiedziała. I to prawdopodobnie od dawna. Złością pokrywała strach, że sprawa się wyda, że świat dowie się, iż ludzie ci nigdy nie istnieli, że nie istnieje pamięć o nich, że nigdy nie było takiej kapeli, takiego występu, niczego. Nawet w sensie teoretycznym. I nie mogła tłumaczyć tego faktem, że całkowitej pewności nie ma, ponieważ dysponujemy znikomą ilością sprawdzalnych informacji o świecie sprzed Upadku. Ludzie są bardzo przeczuleni na punkcie zafałszowanej przeszłości i wypaczonych wspomnień; gdybyś coś takiego wykręcił, sąd ukarałby cię monstrualną grzywną i symbolicznym klapsem w tyłek, ale zawodowo byłbyś skończony. Tak, mógłbyś próbować w fabularce, ale nie daliby ci najmniejszych szans - nikt by ci nie zaufał, tak samo jak nie zaufaliby komuś, kto popełnił plagiat. Powinnam się była gryźć, bo ostatecznie stanęłam przed dylematem etycznym, ale po rozmowie z Olą i jej flopasem doszłam do wniosku, że przed niczym nie stoję. Wystarczy trzymać język za zębami i tyle. Nie jestem lekarzem, nie umiałam postawić właściwej diagnozy medycznej. Ale posłuchałam głosu rozsądku i zerwałam z nimi kontrakt. Byli wolni, mogli sobie iść, dokąd chcieli, chociaż nie dostałam za swoją robotę ani grosza. Pomyślałam sobie, że albo znajdą sobie innego montażystę, który przymknąwszy oko, zafałszuje dane, albo powie Caroli, że ma w swojej krwi „nagiego króla”, że się tak wyrażę. Wygląda na to, że ludzie, do których się zwróciła, powiedzieli jej prawdę o Małym Larrym Latyno, a raczej, że tę prawdę znali. Nie wiem, do ilu speców się zwracała. Może tylko do jednego. A może do żadnego, może bata się, że odkryją to samo co ja. Nie wiem, kto zmontował wersję ostateczną. Podejrzewam, że sama Carolą. Miała bogate doświadczenie, wiele sztuczek mogła podpatrzeć, zwłaszcza że odwaliłam za nią prawie całą robotę. Bo z tego, co słyszałam i widziałam, Powrót Małego Larry’ego Latyno jest lekko podretuszowaną wersją roboczą - moją wersją roboczą. Ścieżkę dźwiękową też dobrze znam i wiem, że to ja ją zgrywałam; poznaję to po sposobie, w jaki Larry wymawia swój sceniczny pseudonim. Ale widziałam też zdjęcia z baru i z widowni i wiem, że są to zupełnie inni ludzie. Doskonale wkomponowano ich w tło, dosłownie ich tam wtopiono i domyśliłbyś się tego tylko wtedy, gdybyś tam był. Ale nie są to ludzie, których widziałam tamtej nocy. Wzięto ich z wersji oryginalnej, z pierwszego spektaklu o Larrym zatytułowanego Rocky’s Roadbouse przedstawia: Mały Larry Latyno. Nie mam nic przeciwko temu, to dobra publiczność. Pewnie przodek Caroli dopiero zaczynał mieć halucynacje, dzięki czemu obrazy wytworzone przez jego wyobraźnię - nieważne, do jakiego stopnia skażone przywidzeniami - były bardzo wyraźne i plastyczne. Co do reszty, nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego zaraz po spektaklu to cholerstwo po prostu znika. Wiem, że Carolą wini za to mnie, twierdząc, że coś tam namotałam. Ale zauważ, że jak dotąd nie oskarżono mnie o umyślną dewastację cudzej własności. Może Carola nie wie, jak ustabilizować krwioprodukty. Pytano mnie dyskretnie - to znaczy za jej plecami - czy nie zechciałabym przeanalizować choćby jednej próbki, ale odmówiłam. Nie chcę tego wiedzieć. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z tym, że halucynacje nie są tak długotrwałe jak wytwory zdrowej wyobraźni. A jeśli tak, tym bardziej nie chcę tego wiedzieć. Bo co by się stało, gdybym na przykład odkryła, że mój Dylan jest wytworem wyobraźni jakiegoś wariata, a nie człowiekiem, który twierdził, że wszyscy jesteśmy zniewoleni i że wszyscy powinniśmy się naćpać? Tak, byłaby to nader plastyczna halucynacja, ale z drugiej strony czyż postać Larry’ego nie była plastyczna? Harując nad tymi przeróbkami, nad tą muzyką i występami, daję z siebie wszystko. Zawsze miałam dla tej pracy sekretne miejsce i w głowie, i w sercu. Tak, w sercu też. Dlatego czuję się tak, jakby mnie obrabowano. Daje mi to wiele do myślenia, dowodzi, jak krucha jest wiedza, zwłaszcza kiedy musisz wydobywać ją z ludzkiej pamięci. Odzyskiwanie wspomnień to cudowne osiągnięcie biotechnologii, ale i tak istnieje duże zapotrzebowanie na zwykłe, staromodne zapisy bezzmysłowe, na rodzaj beznamiętnego osprzętu, który nie wygłasza opinii na każdy temat i nie personifikuje wszystkiego, czego tylko się dotknie. Na coś trwałego. Na coś, co przetrwa upadek cywilizacji, a potem pstryk! wyświetli nam powiedzmy mapy albo... W każdym razie jest to moje nowe powołanie. To i Teatr Wysokiego Nieba. Ale zwłaszcza teatr, bardzo mnie ekscytuje. Nie przypomina niczego, co do tej pory robiłam. No bo wyobraź sobie: w Teatrze Wysokiego Nieba jest tylko jedna scena, jeden zespół aktorów, jedno przedstawienie, którego nie można zatrzymać, zastopować ani przewinąć, ponieważ wszystko leci na żywo! A zamiast widzów podłączonych oddzielnie do kroplówki na sali siedzi prawdziwa publiczność, wszyscy razem w pomieszczeniu wielkości olbrzymiego parkingu. Siedzą tam, oglądają spektakl na żywo i nie mogą go zmienić ani w żaden sposób zindywidualizować. Wszyscy widzą dokładnie to samo, dokładnie w tym samym czasie! Nie śmiej się. To może chwycić.